A do diabła z tą różnicą płci, Fan Fiction, Dir en Gray


A do diabła z tą różnicą płci!

Siedział przy oknie w swoim mieszkaniu, z głową opartą na dłoni. Nad placem zabaw kołysały się miarowo ciemne wierzchołki drzew, radosne krzyki dzieci przeplatały się z niespokojnymi nawoływaniami ich matek, zaniepokojonych, zupełnie chyba odruchowo, o los pociech. Słuchając ich wszystkich, miał wrażenie, że rodzice robią więcej krzyku niż ich dzieci, nieraz nieświadomie podnosząc głos, nawet podczas codziennych tekstów o sweterku, bo za zimno. Może od wielogodzinnego nasłuchiwania rozszczebiotanych głosików tępieje słuch?
Zamknął okno, gdy z bloku naprzeciwko ryknęło puszczone na maksymalną głośność ich własne „Clever Sleazoid”. Doprawdy, słuchanie tego na próbach, koncertach i, przy okazji, na szczęście rzadkich, odkąd odebrał samochód z serwisu, podróży komunikacją miejską, wystarczyło mu zupełnie. Aż tak tego nie lubił, by pląsać przy tym w domu. Czy nawet czyścić klawiaturę.
- Totchi! - wrzasnął, zirytowany upartymi ziarenkami ryżu, które przylgnęły do klawiszy na mur. - Czy ty musisz zakładać nam plantację przy komputerze?
- Jaką kopulację?!
- Plantację! Ryżu! Komputer, klawiatura, ryż...!
- Miłość, przyjaźń, braterstwo... nie mógłbyś wykrzykiwać takich haseł? To nie, ty o ryżu.
Zanim lider zdążył powiedzieć choć słowo, zadzwonił telefon. Obaj wzdrygnęli się, słysząc upiorny terkot dobiegający gdzieś z czeluści szafy. Rzucając basiście zdumione spojrzenie, zamarł z pytaniem na wargach. Ten, wzruszywszy ramionami, wlazł do szafy i zamknął się w niej, rzucając mu tylko ostatnie, złe spojrzenie. Kaoru ciężko usiadł na wersalce. Ten dom był, doprawdy, coraz dziwniejszy. Siedział tak i wpatrywał się w drzwi, dopóki Toshiya nie wypełzł na zewnątrz, wyrzucając przy okazji kilka zimowych kurtek. Parsknął wściekle, otrzepując się z puchatego, zielonego kapelusza, który sam sobie kupił, zapominając, że nienawidzi zielonego. Wyglądał trochę jak rozdeptana żaba, a kosztował tylko odrobinę więcej od płaszcza lidera. Cóż, doskonała jakość onieśmielała nawet mole, które cholerstwa nie tknęły do tej pory. Wkopał odzież do szafy, wyzywająco zerkając na lidera, który, z doskonale otępiałym wyrazem twarzy, obserwował go spod grzywki.
- No, co? - warknął, upychając kolanem spiętrzone ubrania. - Zamierzasz mnie ochrzanić, czy już nic nie znaczę?
- Czemu, u diabła, rozmawiasz w szafie? - wydusił zaskoczony lider, pomijając kwestie porządkowe. - Z przedpokoju nie byłoby wygodniej...?
- Zwariowałeś - stwierdził z niesmakiem zapytany, zapalając wygrzebanego z paczki papierosa. - Tam mógłbyś podsłuchiwać.
- Totchi, czemu ty za wszelką cenę chcesz mnie zdenerwować? Czy ja kiedyś podsłuchiwałem twoje rozmowy?
- Nie, nie podsłuchiwałeś! - wrzasnął nagle Toshiya, ciskając w niego zielonym paskudztwem. Kapelusz z cichym plaśnięciem odbił się od ściany, lądując prosto na głowie Kaoru. - I ryż ci przeszkadza! I szafa! Bo ty mnie już w ogóle nie kochasz!
Skonsternowany lider wpatrywał się w niego coraz uważniej. Toshiyi przemknęło przez myśl, że równie wnikliwym wzrokiem badał dotychczas tylko indyjską stonogę, którą zaserwowano im podczas niedawnej trasy koncertowej. Skonsumowany czuł się raptem pół godziny temu, ale niepokojące uczucie patroszenia wzrokiem nie opuszczało go na sekundę.
- No dobrze - odezwał się Kaoru, wstając z wersalki i pozbywając się wątpliwej ozdoby z głowy. - A tak naprawdę to o co chodzi?
- A kochasz mnie?...
- Toshiya, coś ty zrobił?!... - syknął nie na żarty zaniepokojony lider, na oślep macając biurko w poszukiwaniu papierosów. Basista podał mu paczkę, wyciągnął jednego i niemal go przegryzł. Zagryzł wargi. Kaoru się przeraził. Ostatni raz się tak zachowywał, gdy, jak nigdy nie używali piekarnika, tamtego dnia postanowił zrobić ciasto i na koniec, śmiertelnie zdumiony ohydnym zapachem spalenizny, wyciągnął z niego zwęglony, stopiony prezent, który lider wpakował tam w świętym przekonaniu o tym, ze akurat w to miejsce basista nie zajrzy. No fakt, nie zajrzał.
A na urodziny kiwający potępiająco głową Kaoru zabrał go do restauracji, zostawiając wszystkie okna w mieszkaniu szeroko otwarte, a i tak upiorny smród zmuszał ich do spania pod kokonami z koców przez parę dni. I do dziś mu nie powiedział, co było prezentem, zanim stopiło się w żałosną kupkę.
- No bo wiesz, są święta - oznajmił Toshiya cichym, uroczystym głosem.
- Jakie? - Pytanie nie było takie głupie, jeśli wziąć pod uwagę, że był kwiecień. Lider przełknął oczywistą prawdę, że są, kiedyś tam na pewno.
- Wielkanocne.
Kaoru wpatrywał się niego z otwartymi w niemym pytaniu ustami. Toshiya westchnął przeciągle, w zamyśleniu spoglądając za okno.
- No i sobie pomyślałem, że na te święta...
- Totchi, ja nie chcę burzyć twojego światopoglądu - mówił powoli i z wysiłkiem lider - ale my nie jesteśmy katolikami. A przynajmniej nie byliśmy. Coś się zmieniło?
- Tak - wyjawił smętnie basista, kręcąc w palcach nitkę od swetra. - To znaczy, ja się nie nawróciłem. Ale obawiam się, że moi rodzice...
W duszy lidera zakiełkowało pierwsze, nieśmiałe ziarenko przerażenia. Miał wątpliwości, czy aby na pewno chce słuchać dalej. W zasadzie słuchał tylko dlatego, że te nieśmiałe kiełki oplatały go coraz bardziej.
- T... tak? Przyjeżdżają...?
- A skąd - basista spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Ale nie wiem, co lepsze. Zaprosili mnie i moją miłość na parę dni do siebie. Do Okinawy.
- Ale my jesteśmy w środku promocji! Za miesiąc zaczynamy trasę, musimy się przygotowywać! Nie możemy wyjechać!...
- To jest, skarbie, najmniejszy problem - martwy głos Toshiyi nie spodobał się liderowi. Coś tu było nie tak. Węszył zasadzkę lepiej, niż wpadający w nią co pięć sekund Shinya idiotyczne zaczepki Daisuke. Niemal z zazdrością pomyślał o gitarzyście, który siedział pewnie teraz gdzieś tam w kącie, robiąc maślane oczka do Kyo. Na tym etapie znajomości nie miał przynajmniej kłopotów rodziną wokalisty, a lider podejrzewał, że on niedługo takowe mieć zacznie.
- Więc?...
- Więc, Kaoru, ja i moja miłość, mamy zaproszenie na trzy dni, od pojutrza. Tylko że oni spodziewają się... bo, Kaoru, oni nie widzą, że ja jestem gejem.

- No i, rozumiesz, jakoś tak zapomniał im powiedzieć. Nie, ja nie mam sił do niego - zrezygnowany Kaoru machnął ręką, o mało nie przewracając opróżnionego do połowy kufla. Siedzący naprzeciwko niego Die patrzył z niemym współczuciem i śmiertelnym zdumieniem na zmaltretowanego przyjaciela.
- Ale... przez dwa lata?
- Też się dziwię. A jak go pytam, to on mi na to, rozumiesz - że nie zdążył.
- To teraz się dowiedzą - stwierdził nagle, nadspodziewanie trzeźwo, Daisuke. - Za kobietę cię raczej nie przebierze. Chociaż... - z nagłym zainteresowaniem obadał wzrokiem jego nogi. Lider łypnął na niego złowrogo.
- To ty uważasz, że ja mam jechać? - spytał zdumiony, usiłując uparcie podpalić pałeczkę, zamiast papierosa. Kelner patrzył powątpiewająco, ale nic nie mówił. Die stanowczo odebrał liderowi nadpalony patyczek, mało nie wydłubując mu przy tym oka i wetknął mu w usta zapalonego papierosa.
- A jak inaczej? - zdumienie przeszło na drugiego gitarzystę. - Przecież to Totchi!...
Lider nie reagował, najwyraźniej bardzo ową prawdą zszokowany. No bo faktycznie, jakże on mógł, przecież to Totchi. Ale ci rodzice...!
- Jak ci się z Kyo układa? - spytał nagle i niespodziewanie, odgaszając papierosa w cukiernicy. Żaden z nich nie zwrócił na to uwagi, pochłonięty rozmową.
- Aaa... - zrezygnowany Die wzruszył ramionami. - Wczoraj po kinie poszliśmy do niego i...
- Błagam, oszczędź mi szczegółów - zdegustowany lider pociągnął duży łyk piwa. - Nie interesuje mnie, w jakiej pozycji się...
- A o czym ty mówisz?! - głęboko rozżalony Die wrzasnął, płosząc skradającego się po napiwek kelnera. - On nie jest dziwką, żeby po miesiącu już do łóżka!...
Oszołomiony Kaoru, postawiony nagle przed niejasnym zarzutem, z którego wynikało, że w takim razie on i Toshiya są, oraz w poczuciu nierealności, że jakiś szczegół mu tam jednak nie pasuje, nie reagował. Miał wrażenie, że coś jest nie tak, a jednocześnie było to tak głęboko nielogiczne, że sens umykał. Odetchnął głęboko, kiwając dłonią na obsługę.
- Tobie związek z nim naprawdę już na mózg pada - stwierdził z głębokim niesmakiem, uiszczając opłatę. - Że jak wcześniej, to niby już dziwka?!
- A jak? - zdumiony Die popatrzył na niego ciekawie, przepuszczając go w wyjściu. - To wy z Totchim po jakim czasie?...
Z fascynacją patrzył, jak ich opanowany lider się rumieni. Kaoru odchrząknął i poluzował kołnierzyk koszuli. Zerknął na niego raz, drugi.
- W pierwszym tygodniu w zasadzie... - wymamrotał, spuszczając wzrok. Die zatrzymał się na środku ulicy, kompletnie nie reagując na potrącających go ludzi. Kaoru nie patrzył na niego, uparcie wbijając wzrok w ziemię. Daisuke westchnął rozdzierająco, tuląc do piersi płaszcz, którego zapominał założyć. Jednym rękawem wlókł się po kałużach, paska już nie posiadał.
- No nie! - jęknął rozpaczliwie, wycierając mokrą od deszczu twarz i patrząc z wyrzutem w niebo. - To ja mam chyba tylko jakieś parszywe szczęście.
- Die!...
- No, co? - spytał obronnym tonem, otwierając jednocześnie drzwiczki od zatrzymanej taksówki. - Ja nie mówię przecież, że ty mnie przeleciałeś dopiero po dwóch miesiącach...

Samolot podszedł do lądowania, powoli kołując nad pas. Śpiący spokojnie lider został wybudzony ze snu szturchnięciem przez wciąż zielonkawego basistę. Toshiya, patrząc na niego z wyrzutem, rozpiął pasy i odetchnął głęboko dopiero w momencie, gdy stabilnie stali na ziemi. Zarzucił torbę na ramię i, nie patrząc na Kaoru, skierował się do wyjścia. Rozespany nieco lider podążył za nim, drapiąc się po głowie. Nagle Toshiya stanął jak wryty, co spowodowało, że Kaoru wpadł na niego, niemal zwalając go z nóg. Nieziemsko zdumiony, został pociągnięty za rękę w stronę luk bagażowych i wciśnięty pomiędzy dwie ogromne walizy. Zaskoczony nagłą eksplozją uczuć, bez słowa patrzył, jak basista tchórzliwie wychyla się z pomiędzy waliz, a następnie, z piskliwym okrzykiem przerażenia, cofa na strategiczną pozycję wśród bagażu.
- Co ty wyczyniasz? - syknął, rozcierając stłuczony łokieć. Ziewnął rozdzierająco, złorzecząc basiście. Mógł obudzić go wcześniej, jakaś kawa, czy coś...
- Moi rodzice...! - wyjęczał rozpaczliwie Toshiya, wskazując palcem miło wyglądającą parę starszych ludzi, już otoczonych przez reporterów i lekko tym skłopotanych.
- I dziennikarze... - mruknął zaniepokojony Kaoru, momentalnie się budząc. Nie miał ochoty rzucać swojego życia uczuciowego na padlinę, jak wtedy, gdy przypadkowo sfotografowano jego i Die'a. Co prawda, okazało się, że zdjęcie robił Kyo, ostrzegający w ten sposób przed paparazzi, oraz, jak lider podejrzewał, już wtedy wściekle o gitarzystę zazdrosny. - Tu jest jakieś inne wyjście?
- No, jest... - basista machnął ręką, wskazując po kolei na niebo, samolot i paskudną, jaskraworóżową walizkę, leżącą u ich stóp. Lider, stwierdziwszy, że umierać nie chce, do samolotu wracać też nie, a do walizki się nie zmieści, odszukał wzrokiem taksówkę, stojącą niedaleko.
- Plan jest taki - powiedział, odwracając się w stronę Toshiyi, nadal wpatrzonego ponurym wzrokiem w kłębiące się dookoła jego rodziców stado sępów. - Łapiemy taxi, twoich rodziców i jedziemy do was do domu. Przez miasto nas chyba ścigać nie będą...?
- Przez miasto nie, tutaj spokojnie... - basista pokiwał głową, aprobując pomysł. Nagle jakby otrząsnął się, spoglądając na lidera ze zgrozą. - Zaraz, czyś ty zwariował? Jak łapiemy, jak rodziców?! W biegu ich będziesz wciągał do samochodu...?!
- Mogą pobiec trochę za nami - mruknął lider, nieco oszołomiony wizją pędzących za taksówką miłych, starszych ludzi. - Nie to, nie. Ale jakby podjechać i zadzwonić, że już jesteśmy, to by wrócili sami, nie?
- A wiesz, że to jest pomysł? - rozpromieniony Toshiya uśmiechnął się uroczo, z ożywieniem machając ręką na taksówkarza i, jednocześnie, wyciągając z kieszeni spodni komórkę. Nagle zamarł z wymalowanym na twarzy zakłopotaniem. Lider założył ręce na piersi, przeczuwając kolejne nieszczęście. Taksówkarz z werwą ładował ich torby do bagażnika. Zasiadł za kierownicą, patrząc na nich wyczekująco. Kaoru poprawił okulary przeciwsłoneczne i mocniej nacisnął na czoło kapelusz, zauważając wciśniętą w kieszonkę na drzwiach gazetę, z której szczerzył się cały Dir. Zniecierpliwiony syknął na basistę, który wpatrywał się w niego z winą, wypisaną na twarzy.
- No co znowu? - zaszemrał rozpaczliwie, ciągnąc Toshiyę do samochodu. Ten spojrzał na niego i wymamrotał coś, co brzmiało mniej więcej jak „amefonuich”, więc zbliżył się do niego, gniewnym szeptem domagając się powtórzenia. Toshiya, zerkając na niego ślicznymi, niewinnymi oczkami zastraszonej sarenki, wyjąkał:
- Bo, Kaoru... ty nie masz może numeru na komórkę moich rodziców...?

Zgnębiony lider wyciągnął nogi przed siebie, krzyżując je w kostkach i zaciągnął się głęboko papierosem. Z nikłym zainteresowaniem zerknął na Toshiyę, który, nieco przytłoczony powitaniem z rodzicami, usiadł w końcu obok niego, podając mu bez słowa puszkę piwa. Łypnął na niego gniewnie i prychnął szyderczo, gdy ciemny rumieniec pokrył policzki, nieszczęśliwego widocznie, basisty.
- Więc, kochanie....? To jest, przepraszam, więc przyjacielu?
- KaoKao...
- Nie tak pieszczotliwie, przyjacielu. Mama może usłyszeć. Albo tata. Albo oboje.
- Kaoru, do diabła!
- O, widzisz, tak już lepiej. Może mam już się spakować i wracać do domu? To jest, do mieszkania. Mojego. Klucze mogę zostawić u Shinyi... A wiesz, jego mógłbyś wziąć. Umalować, nałożyć sukienkę i, proszę, jak kobieta!... A tobie „dziewczyny przecież trzeba, och, panie Niikura, niech pan jakoś wpłynie na naszego chłopca, przecież żona mu potrzebna...!”, wzruszające, jaką ufność twoja matka w istotach płci żeńskiej pokłada!
- Kaoru.
- Wiem, jak się nazywam.
- Kocham cię. Wiesz o tym.
- Nie wiem - stwierdził kapryśnie lider, bawiąc się zapalniczką. Z głośnym pyknięciem otworzył piwo, wychylając od razu pół puszki. Ciemne oczy błysnęły gniewnie, gdy spojrzał na skulonego obok basistę. - Nie wiem, Totchi. Cholera, nie sądziłem, że jesteś aż takim tchórzem!
- Powiem im, tylko...
- ... zmień, kochanie, płeć...
- Kaoru! - ryknął rozwścieczony Toshiya, zrywając się na równe nogi. Zapomniana puszka potoczyła się po drewnianych stopniach ganku, spieniona stróżka piwa znikła w trawie. Cicho cykały świerszcze, pachniało lawendą, a melodyjny głos pani Hara nawoływał na kolację. Lider podniósł się ciężko i, wymijając rozzłoszczonego basistę, wszedł powoli do środka.

Usadzony na szczycie, naprzeciwko mając przygaszonego basistę, a po obu stronach jego rodziców, Kaoru czuł, że zaraz zacznie biegać dookoła stołu, tupać i machać rękami. I krzyczeć, że nie chce dokładki, nie chce poznawać koleżanki z sąsiedztwa i nie ma ochoty na kawę, a tak w ogóle, to jedyną osobą, którą chciałby całować, to jest syn państwa domu, siedzący przy stole z naburmuszoną miną.
Tata basisty sprawnie odkorkował następną butelkę, dolewając mu wina. Mama wpatrywała się to w niego, to w swojego syna, uśmiechając ciepło.
- O właśnie, Totchi, widziałam się wczoraj z Youriko, jejku, żebyś widział, jaka z niej piękna dziewczyna wyrosła! Zgrabna i mądra, wiesz, że pytała o ciebie?!
Zrozpaczony i zawstydzony basista spojrzał na lidera, który z szalonym wręcz zainteresowaniem studiował etykietę na butelce. Tylko mu się wzrok wyostrzył. Tylko mu ręce drżały.
- Mamo... - proszący głos Toshiyi zastopował na chwilę jego rodzicielkę, która rozpływała się nadal nad zaletami jakiejś strasznej baby, jak podsumował ją w myślach Kaoru, popijający dość gwałtownymi haustami wino. - Mamo... ja... ja muszę... - złapał wzrok lidera i się uciszył. - Ja chcę wam coś powiedzieć.
- Zaraz, kochanie, bo wiesz, jak byliście jeszcze ze sobą... panie Kaoru, co panu jest? Panie Niikura...? Dziecko, ty się dusisz!... - strwożony okrzyk był w pełni uzasadniony przez, jakże interesujący, kolor twarzy lidera. Przechodzący stopniowo od trupiej bladości, przez złowieszczą czerwień, po siną wściekłość, wspomagany dodatkowo rozpaczliwym chwytaniem powierza i machaniem rękami, Kaoru stanowił zjawisko co najmniej niepokojące. Nie zwracając uwagi na nic, poza bliskim apopleksji kochankiem, Toshiya zerwał się z miejsca, przewracając krzesło. Podbiegł do lidera, po czym, chwytając go za ręce, zaczął namiętnym głosem zaklinać, by powiedział choć słowo, bo, kochany, co z tobą, skarbie, kocham cię, nie umieraj mi tutaj, już im mówię, że jesteśmy razem, tak, jestem gejem!... Spazmatyczny oddech jego matki, która, jakby zachęcona przykładem lidera, także zaczęła się podduszać, przerwał cichy, spokojny głos ojca basisty, nakazujący synowi, by się odsunął. Stanął za dławiącym się liderem, ujawnionym właśnie jako kochanek jego syna, po czym, łapiąc go stanowczo w pasie, uderzył w plecy. Mały, zielonkawy przedmiot wyskoczył z krtani lidera, który opadł na krzesło, tulony przez uszczęśliwionego basistę.
- Korniszon - wyjawił rzeczowo pan Hara, a następnie, z tym samym, kamiennym spokojem, podsunął szklankę wody, przypominającej wstawkę z grupy Lota, małżonce.
Sytuacja powoli zaczynała się klarować.

Epilog

Zmęczony, zły i spocony lider po raz kolejny nacisnął dzwonek. Nic. Nie zabrzmiały w korytarzu, jak zwykle, spieszne kroki, drzwi nie walnęły z impetem o ścianę, a rozradowany głos basisty nie spytał, gdzie, do cholery, szlajał się tyle czasu.
Lekko zdziwiony, odstawił ciężką torbę, rzucił na nią bukiet róż, kupiony na trzecią rocznicę związku z Toshiyą, postawił obok reklamówkę, prostokątną od jakiegoś pudełka w środku. Podirytowany, wygrzebał z kurtki klucze, niemalże wywalając przy okazji misterną konstrukcję bagaży. Szczęknął zamek, gdy przekręcał w nim klucz. Wpakował się do przedpokoju, zrzucając kopniakami buty, w zębach trzymając bukiet, przy piersi dzierżąc prezent. W mieszkaniu panowała doskonała, absolutna cisza. Zaniepokojony, zamknął za sobą drzwi, przechodząc do pokoju. W salonie mignął mu jeszcze odświętnie nakryty stół, zapachniało czymś dobrym, grzybowo-mięsnym. Brakowało tylko jednego, bardzo mu niezbędnego, elementu inwentarza. Basisty nie było w mieszkaniu. Zaintrygowany, ruszył na taras. Siedział tam, paląc spokojnie papierosa. Szczupłe nogi podwinął pod siebie, ciemne włosy opadały na twarz, zaczerwienioną od wiatru. Przed nim, na białym blacie plastikowego stolika, wyraźnie odznaczał się ciemny, podłużny kształt telefonu. Lider parsknął, zdenerwowany, doprawdy, trzecia rocznica...!
- Totchi. Czy ja mogę spytać, czemu siedzisz tu, a nie wisisz mi jeszcze na szyi i nie ciągniesz w namiętnych podskokach do sypialni?
Dziwne, chłodne spojrzenie. Kaoru się zaniepokoił. Co, u diabła?
- Wiesz, lider-sama... wyobraź sobie, co za śmieszna historia się zdarzyła.
- Jaka...?
- Akurat pakowałem prezent dla ciebie. Wiesz jak ja nienawidzę tych śliskich wstążek, lejących się papierów, nieforemnych kształtów, klejących się taśm, tych...
- Do rzeczy, Totchi.
- I wtedy zadzwonił telefon. Złorzecząc na czym świat stoi, poszedłem odebrać, łapiąc słuchawkę dłońmi, wymazanymi klejem. I wyobraź sobie, jaka niesamowita pomyłka. Zadzwoniła bowiem kobieta.
- Niesamowite, naprawdę.
- No. I twierdziła, że nazywa się Niikura, że jej syn tu mieszka, że jest muzykiem w jakimś Dir en Grey...
- Toshiya, nie możesz po prostu powiedzieć, że dzwoniła moja matka? O co chodzi? Po co ten cały cyrk?
- Cyrk, kochany przyjacielu - zaczął basista, wywołując na twarzy Kaoru lekki rumieniec zażenowania i niedowierzające prychnięcie z jego ust. - To był wtedy, jak powiedziała, że zamierzają z twoim tatą wpaść na gwiazdkę, boście się dawno nie widzieli.
Lider zbladł. Zaklął w duchu, przewidując ciąg dalszy.
- Totchi, ja...
- Ciii, daj mi dokończyć. Wtedy ja powiedziałem, że z radością ich powitamy i że nawet wyjedziemy na lotnisko. I wiesz, co ona na to...?
- Totchi...
- Och, daj mi skończyć. Otóż, ona zapytała, czy ja, jako twój przyjaciel, byłbym tak miły i wyjechał po nich drugim samochodem, bo chyba zabiorą z sobą jakąś Ryouko. Znasz Ryouko, Kaoru? No, w każdym razie, panie Totchi, wie pan, jacy ci chłopcy, zdaje im się, że życie przed nimi, a ono ucieka, dziewczyny mu trzeba...
- Powiem im, Totchi. Powiem im, obiecuję, jak tylko...
- Ależ nie musisz, kochanie. Ja im powiedziałem. Uważaj, bo się udusisz, oddychaj...! A teraz, jak już się uspokoisz, to chodźmy wreszcie do tej cholernej sypialni, coś czuję, że się dziś w pewien sposób wyładować potrzebujesz... Oddychaj, kochany, mówiłem. Spokojnie, nic się nie dzieje, to tylko mały, słodki Totchi poznaje smak zemsty. Chodź, Aniołku - mówił basista, prowadząc oniemiałego ze złości lidera w głąb mieszkania. - Chodź, zobaczymy, czy się nam przydadzą wreszcie te różowiaste, puchate kajdanki, które wetknął nam mój brat, tak bardzo złośliwie chichocząc.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gdy coś we mnie umiera, Fan Fiction, Dir en Gray
Sweet, Fan Fiction, Dir en Gray
Umysł typowo humanistyczny, Fan Fiction, Dir en Gray
Miłość Gorąca Jak Benzyna Płonąca, Fan Fiction, Dir en Gray
Die uświadomiony, Fan Fiction, Dir en Gray
Cena, Fan Fiction, Dir en Gray
Pierwsze wyjście z mroku, Fan Fiction, Dir en Gray
Po prostu odszedł, Fan Fiction, Dir en Gray
Na skrzyżowaniu słów, Fan Fiction, Dir en Gray
Platinum Egoist, Fan Fiction, Dir en Gray
Fever, Fan Fiction, Dir en Gray
Drain Away, Fan Fiction, Dir en Gray
Pierwszy pocałunek, Fan Fiction, Dir en Gray
W naszym zawodzie, Fan Fiction, Dir en Gray
Są takie noce, Fan Fiction, Dir en Gray
Perwersja o smaku truskawek, Fan Fiction, Dir en Gray
No nie, Fan Fiction, Dir en Gray
Wszystko inaczej, Fan Fiction, Dir en Gray
Sprawdź mnie, Fan Fiction, Dir en Gray

więcej podobnych podstron