Powiedz im, że mnie kochasz
- Die? - szepnął cicho, wchodząc do apartamentu.
W pokojach było ciemno, niewyraźne w półmroku meble majaczyły rozmytymi konturami. Pochylił się, zapalając małą lampkę. Skulona postać leżała na łóżku. Die nie odwrócił głowy, w żaden sposób nie dał do zrozumienia, że zauważył jego wejście. Zaniepokojony, szybko do niego podszedł, kładąc dłoń na jego ramieniu.
Die strząsnął ją gwałtownie, odwracając się do niego.
- Co, KaoKao? - wysyczał jadowitym szeptem, mierząc go złym spojrzeniem zmrużonych oczu. - Patrzysz, czy załamany, biedny Die nie zrobił sobie krzywdy?
- Die, proszę...
- Daj spokój, Kaoru. Jestem zmęczony tą całą farsą.
- Die, ja tylko...
- Ty tylko co, Kao? Ty tylko zwyczajnie mnie lekceważysz!
- Die...
- A może panie Andou? Przecież ciebie kompletnie nie interesuje, co robi pan Andou w chwilach wolnych - mówił Die, doskonale naśladując beznamiętny głos lidera. Gdzieś na dnie jego głosu pobrzmiewała gorycz.
Kaoru poczuł, jak ściska mu się serce, gdy patrzył na zaciętą, skrzywioną grymasem bólu twarz czerwonowłosego. Usiadł na fotelu, kryjąc twarz w dłoniach. Die stał nad nim, oddychając ciężko.
- Powiem im, wszystkim. Daj mi tylko trochę czasu.
- Ile? Kolejny rok, kolejne miesiące? - mówił gorzko, przemierzając pokój wielkimi krokami. - Daj spokój, Kao. Nie oszukuj mnie, ani nawet siebie. Nie powiesz, bo nadal uważasz, że nie ma o czym mówić.
- Nie mów tak. - Wstał z fotela i podszedł do niego, kładąc mu dłonie na ramionach. Wyrwał się, odwracając twarz. Kaoru przycisnął go do siebie, nie dając się odtrącić. Czuł, jak powoli przestaje walczyć, jak przylega do niego całym ciałem, całując go we włosy.
- Nienawidzę cię, Kaoru - wyszeptał, walcząc ze łzami złości i upokorzenia. - Nienawidzę cię, bo nie mogę cię nawet znienawidzić. Kocham cię, skurwielu.
Siedział na tarasie, paląc papierosa.
Die zasnął w końcu, zmęczony płaczem, wściekłością, napięciem. Kaoru potarł ręką czoło, odchylając głowę do tyłu.
Gdzieś wysoko, między chmurami, przeleciał samolot, znacząc ciemne niebo przeciętą ścieżką. Zagapił się w niebo. Gwiazdy świeciły jasno, doskonale, mimo świateł metropolii widoczne. Poczuł nagłą ochotę zerwać się z krzesła, pobiec na lotnisko i wyjechać z tego przeklętego kraju. Miał dość dziennikarzy, Die'a, ich pytań, jego pretensji. A wszystko przez małe zdjęcie. Dwa tygodnie temu jakimś cudem dotarło do prasy, przedstawiało ich, gdy wychodzą z jakiegoś baru, trzymając się za ręce.
Die, zmęczony nagonką na jego osobę, znużony pytaniami, chciał po prostu potwierdzić, że owszem, jesteśmy razem, mili państwo.
Ale Kaoru... cóż, musiał przyznać, że bał się. Bał się reakcji ludzi na ten związek, reakcji reszty zespołu na to ich bycie, drwiącego śmiechu Kyo, pogardliwych spojrzeń Toshiyi, ukradkowej niechęci Shina. Bał się po prostu odrzucenia. Westchnął cicho, przymykając oczy. Przeszedł go lekki dreszcz, gdy chłodniejszy powiew wiatru zakołysał czubkami stojących wokół małego hotelu drzew.
Wstał z krzesła, odgaszając papierosa. Wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi. Nagle zerwał się wiatr, silne podmuchy uderzały w szyby, w szaleńczym tańcu wirowały spadające liście.
W sypialni paliła się mała lampka, oświetlając twarz śpiącego Die'a.
Kaoru zapatrzył się na niego, klęcząc przy łóżku. Ciemne rzęsy rzucały długie cienie na szczupłe policzki, usta drżały nerwowo, palce leciutko zaciskały się na pościeli. Odgarnął z czoła kosmyk czerwonych włosów, uśmiechając się bezwiednie. Zarzucił mu na ramiona miękki, pachnący perfumami Die'a sweter. Nagle mężczyzna otworzył oczy, budząc się z lekkiego, niespokojnego snu. Złapał jego dłoń, nim zdążył ją cofnąć. Przytulił policzek do ciepłej, mocnej ręki ze stwardniałymi od gry na gitarze, jak u niego samego, opuszkami palców.
- Śniło mi się, że spadam, wiesz? Że lecę, prawie już dotykając ziemi, na której się rozbiję. Obudziłem się - i zobaczyłem ciebie.
Kaoru milczał, tuląc dłoń do rozgrzanego snem policzka.
- Die - szepnął cicho, opierając czoło o jego ramię. Die przekręcił się na łóżku, obejmując go ramionami. Westchnął, czując pod palcami mokry ślad łzy. - Nie płacz, Die.
- Kochaj mnie - powiedział z prostotą, przyciągając go do pocałunku.
Powoli zbliżył swoje usta do jego warg, muskając je w delikatnej, czułej pieszczocie. Lekko ugryzł dolną wargę, zasysając ją w swoje usta. Rozchylił jego wargi wilgotnym językiem, wciągając go w słodki, smakujący kawą pocałunek. Zamknął oczy, poddając się ciepłej, nagłej przyjemności, którą wywołał dotyk gorącego języka na jego szyi. Pociągnął go do siebie, nie przestając zasysać jednego miejsca na skórze, pod którą pulsowała krew. Powoli, jakby z namaszczeniem, zsunął kołdrę, odkrywając nagie, szczupłe ciało.
Leżał na plecach, oddychając szybko, gdy zdejmował z siebie sweter, dotykając koniuszkami palców napiętego brzucha. Kaoru pochylił się nad nim, całując sutki, obsypując twardy, płaski brzuch gorącymi pocałunkami. Przesunął dłonie pod jego biodra, unosząc je lekko do góry i wziął go w usta, pieszcząc językiem, ustami, dłonią. Zwilżony śliną palec wsunął w spocone, drżące ciało. Die wyprężył się, całkowicie poddany przyjemności. Z zaciśniętymi powiekami, otwartymi w niemym krzyku ustami, wił się pod nim, błagając o więcej silnym naciskiem palców, urywanym, zdyszanym szeptem. Przesunął się wyżej, rozchylając jego uda kolanem. Pocałował go, odbierając mu oddech w momencie, gdy w niego wchodził.
Kochali się długo, delikatnie i z pasją, tak doskonale, idealnie je łącząc. Ostry krzyk Kaoru przeciął powietrze, gdy szczytował razem z szepczącym gorączkowo jego imię Die'm.
Leżeli potem długo, przytuleni, aż zmorzył ich sen.
Zasypiając, Kaoru myślał tylko o nim. Mimo, że był tuż obok, że jego ciepłe ciało tuliło się do niego, że spokojny, miarowy oddech łaskotał jego kark - myślał o nim, szukając jego dłoni i zamykając ją w swojej, całując rozchylone usta, wtulając się mocniej, ciaśniej - jakby już nigdy nie miał puścić.
- Kocham cię, Die - szeptał, czując uderzenia jego serca przy swoim. - Boże, tak bardzo, bardzo cię kocham.
Rano obudził go zapach pomarańczy i kawy.
Die siedział przy łóżku, obierając z jędrnej, mięsistej skórki małą pomarańczę, oblizując skapujący po palcach sok. Zaśmiał się, patrząc jak Kaoru, nie do końca jeszcze obudzony, wyciąga dłoń i zaciska palce na uchwycie kubka z kawą. Wypił gorącą kawę paroma łykami, odstawiając pusty kubek na stolik. Przeciągnął się rozkosznie, mrucząc coś niezrozumiale. Die patrzył na niego rozbawiony, gdy odrzucał skołtuniony koc, spuszczając na ziemię długie, zgrabne nogi.
Kaoru ziewnął przeraźliwie, drapiąc się po głowie.
- Która godzina? - wyjęczał nieprzytomnie, sięgając po wiszące na oparciu krzesła dżinsy. Zaklął, gdy zamiast w nogawkę, wsunął nogę gdzieś poza nią.
- Wpół do dziesiątej - powiedział spokojnie Die, pożerając pomarańczę kilkoma gryzami. Lider zamarł, zaprzestając naciągania spodni.
- Która? - zapytał z niedowierzaniem, patrząc na niego z mało inteligentnym wyrazem twarzy.
Die prychnął, rozbawiony.
- Wpół do dziesiątej - powtórzył, śmiejąc się cicho.
- Jak to? - spytał nieufnie Kaoru, patrząc na niego podejrzliwie. - Przecież na ósmą próba miała być?
- Uhm - mruknął gitarzysta, wstając z podłogi. Wrzucił do kosza pachnące skórki i przeciągnął się, aż chrupnęły mu kości. - Ano, miała być. Ale zadzwonił Totchi jakoś po siódmej, że im się przedłużyła impreza i że Shinya twierdzi, że grać to on może tylko na nerwach, a Kyo pyta, czy mamy ochotę posłuchać zarzynanego prosiaka. Stwierdziłem, że nie mamy i kazałem im iść spać. Przestawiłem próbę na osiemnastą. Życzyli dobrej zabawy i poszli.
- Gdzie poszli? - zapytał skołowany lider, patrząc na niego nierozumiejącym spojrzeniem.
- Spać. Stąd.
Kaoru wyprostował się gwałtownie, zapominając o wiszącej nad łóżkiem półce i uderzając się dotkliwie w głowę. Syknął, rozmasowując obolałe miejsce.
- Chwila. Przecież mówiłeś, że dzwonił?...
- Dzwonił. Do drzwi dzwonił. Kyo kazał przekazać, że masz niezły tyłek, bo ci się kołdra zsunęła, a Toshiya pyta, czy depilujesz sobie włosy łonowe, bo tam się nie zsunęła.
- Świetnie - mruknął lider, natychmiast przytomniejąc. - No, to kwestię jak im powiedzieć, mamy już z głowy. Dziennikarze tu nie wleźli?
- Nie. Ale Shinya mówi, że recepcjonista przypadkowo wynajął twój pokój, który przecież stoi pusty i wyliczyli, że nas pięciu, a zajęte są cztery apartamenty.
- O, cholera - wyszeptał, uśmiechając się do siebie z niewiadomego powodu. Może w świetle dnia inaczej widzi się te przygniatające w nocy kłopoty? - No to będzie śmieszny dzień, jak słowo daję. Die...
- Hm?
- Co muszę zrobić, żeby dostać jeszcze jeden kubek kawy, papierosa i buzi?
- Kawę masz tu, wypij moją, zrobię sobie. Papierosy sięgnij, leżą za tobą na szafce. A buzi... - zawiesił głos, oblizując zmysłowo usta. Kaoru spojrzał na niego, unosząc seksownie brwi. - A buzi dostaniesz, jak się umyjesz. I nie krzyw się, tylko pamiętaj o umyciu dokładnym, bo ja nie powiedziałem, gdzie ci to buzi dam.
Do studia dotarli spóźnieni, zaliczając po drodze zakupy w markecie i szybki seks w zaciętej windzie. Die płakał ze śmiechu na samo wspomnienie lidera, naciągającego gwałtownie spodnie, gdy winda nagle ruszyła, poruszona jakimś mocniejszym pchnięciem, a Kaoru liczył w myśli do dziesięciu, powstrzymując złośliwe inwektywy o niewyżytych erotomanach, kuszących wypiętymi pośladkami.
Die otworzył drzwi, naciskając łokciem klamkę i wypuszczając przy okazji z rak papierową torbę z jabłkami. Posypały się po całej podłodze, docierając pod nogi wychodzącego właśnie z małej łazienki Kyo, który odskakując odruchowo, zdzielił idącego za nim basistę łokciem w żołądek. Zgięty w pół Toshiya mamrotał gniewnie, gdy Shinya, niosąc na tacy pięć kubków z kawą, wdepnął na jedno jabłko, popatrując za chwilę z zastanowieniem na rozmaśloną na podłodze papkę. I nagle Kaoru, który przez całą drogę, a przynajmniej większą jej część, zastanawiał się, jak ma zachowywać się jako świeżo ujawniony lider-gej, posuwający swojego gitarzystę, śmiał się opętańczo wraz z resztą, ocierając załzawione oczy. I wszystkie głupie strachy rozpierzchły się nagle, spłoszone niepohamowanym wybuchem śmiechu. Świetnie, Kaoru. Naprawdę myślałeś, że odrzucą cię za to, ze jesteś homoseksualistą? Przyjaciele?
- No, to opowiadajcie - zaczął konfidencjonalnym tonem Toshiya, kiedy po trzech godzinach Kyo oznajmił, że on ma dość i odmówił dalszego śpiewu, a nawet wydawania z siebie jakichkolwiek dźwięków. Kaoru zerknął ponad ramieniem wokalisty na Die'a, grzebiącego w szafce. Na jego twarzy dostrzegł lekki, rozbawiony uśmieszek. Gnida.
- Nie ma o czym mówić - powiedział, nie zwracając uwagi na oburzone prychnięcie perkusisty, mieszającego kawę pałeczką. - Co ty robisz, na Boga?
- Mieszam, łyżeczki brudne - zbył go Shinya, oblizując pałeczkę. - A od kiedy jesteście razem?
- Od... no w zasadzie to od zeszłego roku.
- Od?
- Od lutego...
- No nie wierzę - wykrztusił Kyo po długiej chwili milczenia, patrząc ze zdumieniem na zaczerwienionych nieznacznie gitarzystów. - Jesteście razem od ponad roku i nic nie powiedzieliście?
- Mieliśmy zamiar - bąknął Kaoru, a Die zachichotał. Lider rzucił mu mordercze spojrzenie, na co gitarzysta wykrzywił się złośliwie, mrugając do niego.
- Mieliśmy - potwierdził, uśmiechając się złośliwie. - Ale się Słoneczko bało, że go wyśmiejecie.
Policzki lidera pokrył ciemnoczerwony rumieniec, a Toshiya zawył, klepiąc się po kolanach.
- Die! - warknął Kaoru ostrzegawczo, chwytając się resztek padającego właśnie imidżu groźnego lidera. Nie Słoneczka. - Poczekaj tylko...!
Shinya zakrztusił się kawą, ukrywając twarz w ramionach, wstrząsanych spazmatycznym śmiechem. Kyo opadł na kanapę, trzymając się za obolałe gardło i starając się powstrzymać atak śmiechu.
Patrzyli na nich zdezorientowani.
- Co wam...? - zapytał niepewnie Kaoru, doskonale świadom idiotycznej sytuacji, w jakiej znajdowali się jako nowo wyjawieni kochankowie.
- A jak ty go karzesz, KaoKao? - zapytał niewinnie Toshiya, gryząc wargi. - Jesteś na górze w ramach tej kary?
Kyo i Toshiya parsknęli jednocześnie, jakby z niedowierzaniem. Gitarzyści patrzyli na nich w milczeniu, bez uśmiechu. Kaoru wściekły, Die zmieszany.
Pierwszy oprzytomniał basista.
- Co...? - zagadnął ciekawie, sięgając po papierosa. Kaoru zmrużonymi oczami śledził cienką strużkę dymu, wijącą się w powietrzu.
- Się składa, chłopcy, że u nas to Kao jest na górze... - roześmiał się nagle Die, przytulając do siebie lidera, który wyglądał, jakby absolutnie nie był świadomy, co się tu dzieje. Albo nie chciał być.
Skończyli nieco później, niż było zaplanowane.
Najpierw Kyo uparł się na opowiadanie „jak to się stało”, w związku z czym siedzieli na kanapie otoczeni resztą, opowiadając o nieporadnych podchodach Die'a, zakończonych zirytowanym „a do diabła z tym!”, gdy kompletnie zaskoczony lider nie reagował i wciągnięciem go w namiętny pocałunek. Die śmiał się, mówiąc, że był wtedy niemal pewny, że oberwie tak, ze znajdzie się w szpitalu na intensywnej, a Kaoru, patrząc na niego, zastanawiał się jak to możliwe, że kiedykolwiek był w ogóle w stanie patrzeć na niego, nie całując, nie dotykając, nie czując jego rozgrzanego ciała przy swoim i jego miękkich ust na swoich wargach. Kiedy po drugiej butelce wina zgodnie odmówili szczegółów, na które uparcie nalegał Toshiya, dłoń Die'a, znacząco ocierająca się o jego udo, powiedziała Kaoru, że pora wracać. Gdy wychodzili, dogonił ich Kyo i mrugając do nich, wręczył im małą karteczkę i komplet kluczy. Po czym, odmówiwszy jakichkolwiek wyjaśnień, złapał za rękę ziewającego perkusistę i, popychając przed sobą naburmuszonego Toshiyę, opuścił studio.
Popatrzyli na siebie, jednocześnie pochylając się nad kartką. Wypisany starannym, drobnym pismem Kyo adres i nabazgrane pośpiesznie dopiski od całej trójki. Totchi, życzący miłej zabawy z szelmowskim zawijasem o dziwnie fallicznym kształcie, niekształtne, małe literki przekazujące im uroczej nocy od Shinyi i nabazgrany dopisek od Kyo. Die wzruszył ramionami, a Kaoru uniósł brwi, spoglądając w zamyśleniu na adres. No cóż, zapowiadał się ciekawy wieczór. Trzymając się za ręce, zbiegli do nadjeżdżającej taksówki.
Dom był spory, nawet jak na standardy lubującego się w luksusie lidera. Klucz gładko przekręcił się w zamku drzwi wejściowych, stawiając przed nimi otworem tajemniczą posiadłość. Weszli, rozglądając się ciekawie. W środku panował półmrok, rozjaśniany stojącymi pod ścianą małymi, solnymi lampkami. Kryształki soli połyskiwały różowawym blaskiem, ciepłe kolory wnętrza dawały wrażenie przytulności. Drewniane, niskie meble, szerokie, miękkie sofy i skórzane fotele. Kaoru zmarszczył brwi, podchodząc do stojącego na komodzie zdjęcia. Z niemym zdziwieniem obejrzał się na Die'a, przywołując go ruchem ręki. Na zdjęciu widnieli objęci, zadowoleni wyjątkowo Kyo i Shinya, leniwie oparci o jakiś murek. Dłoń wokalisty, spoczywająca bezczelnie na pośladkach perkusisty, usta, przytulone do jego szyi - nie pozostawiały złudzeń co do charakteru ich związku. Uśmiechając się sam do siebie, Kaoru spojrzą na datę, widoczną w dolnym rogu - 14 marca, 2004 roku.
- Wtedy, kiedy tak zniknęli na tydzień - wyszeptał mu do ucha Die, obejmując go w pasie. Drgnął, gdy gorącym językiem przesunął po krawędzi jego ucha. - A to chyba do ciebie. - Podał mu dzwoniący natarczywie telefon. Kaoru odebrał, czując ciepłe dłonie wślizgujące się pod jego sweter. Przez chwilę słuchał ze zmarszczonymi brwiami, a potem odłożył komórkę, odwracając się do drugiego gitarzysty.
- Cóż, wygląda na to, że to faktycznie dom Kyo. Chłopcy zarządzili tygodniowy urlop, możemy tu zostać, lodówka zaopatrzona i, cytując naszego drogiego basistę, możemy się rżnąć do upadłego na dywanie, bądź, wybierając opcję Shinyi, kochać się do utraty tchu. Się zastanawiam, czemu Kyo nie wybrał Toshiyi, mają identyczne określenia.
- Zgodziłeś się na tydzień przerwy? - spytał Die, unosząc niedowierzająco brwi. - Ty się nie kłóciłeś?
- Nie miałoby to najmniejszego sensu - mruknął lider, podchodząc do barku. Wyjął z niej butelkę wina i wybuchnął śmiechem, patrząc na etykietkę. - Wsiadali właśnie do samolotu, chyba ten urlop gdzieś dalej. A teraz chodź no i spójrz na to.
Die zerknął na butelkę i po chwili wybuchnął śmiechem. Na obrazku widnieli oni sami, całujący się przy ścianie, w której dało się rozpoznać ściankę działową w Sali prób. Kaoru patrzył z uśmiechem na zdjęcie, gładząc je palcem.
- Ciekawe, od kiedy wiedzieli - powiedział nagle Die, zdejmując płaszcz. Lider spojrzał na niego ze zdziwieniem. - No, o nas. Musieli to wszystko - pokazał dłonią dookoła - wcześniej przygotować, by zdążyć na dziś.
- Czyli ciekawe, jak długo robiłem z siebie idiotę, usiłując nie gwałcić cię na Sali - zachichotał Kaoru. - A że na dziś... dzień jak każdy inny.
Die skrzywił się upiornie, kiwając potępiająco głową.
- Wiesz, Kao, jakbym cię mniej uwielbiał, to właśnie wybiegałbym stąd z płaczem, po wymierzeniu siarczystego policzka i...
- Masz urodziny? - przerwał z zainteresowaniem lider, spoglądając na niego ze skruchą. - A nie, miałeś... no, ostatnio. Imieniny? Ja mam urodziny?... - jego głos cichł, a uśmiech na twarzy Die'a stawał się coraz szerszy.
- Szaleję za tobą, sklerotyczna świnio.
- Świnia. Aha, to przeoczyłem coś poważnego... Rocznica!
- Uhm. Dokładnie rok.
- Wiedzieli od roku? - zbulwersował się nagle lider, a Die zachichotał opętańczo. - Z czego się śmiejesz?
- Na Boga, Kaoru, ty jesteś jedyny na świecie. Zamiast przepraszam, że zapomniałem, czy jak się cieszę, że cię mam, albo będzie jeszcze wiele takich rocznic - ty się zastanawiasz odkąd wiedzieli. Nie, ty jesteś niesamowity.
- Ale przecież ty wiesz, że cię kocham - powiedział zwyczajnie Kaoru, patrząc na niego ciepło.