A śnieg wciąż padał
Jak ten puch, tak ulotnie.
Wrzasnął, czując przeraźliwe zimno za swoją koszulą, w miejscu stanowczo nieodpowiednim, na własnych plecach!... Podskakując rozpaczliwie, chcąc się jej pozbyć, złapał morderczym spojrzeniem zwinną postać w bordowej, zimowej kurtce, umykającą za drzewo, skąd za chwilę zaczął dochodzić opętańczy chichot.
Jakby świnię zarzynali, podsumował wściekle, wytrząsając kołnierz.
- Totchi, ty cholerny idioto!
Etap ostatni agonii domniemanego prosiaka, oznajmił donośny, głośny kwik.
Zirytowany, spojrzał nieprzychylnie w stronę drzewa. Zanim doleci, oberwie znowu.
A może…
Zaintrygowany panującą ciszą basista, opuścił strategiczną osłonkę z grubego pnia i obszedł go wkoło, łyskając niepewnie oczami. W zgrabiałych dłoniach trzymał równiutko utoczone, śniegowe kulki. Arsenał topniał niewykorzystany, cel, mówiąc ordynarnie, spieprzył.
Hm. Zmarszczył brwi, idąc po śladach, prowadzących w głąb podwórka. W słabym świetle ulicznej latarni nie było wiele widać, z nosem niemal przy ziemi, trzymał trop. Zafascynowany nagłym pojawieniem się w miejscu odcisków podeszw, najprawdziwszych, solidnych, czarnych traperów, gwałtownie przyhamował, ryjąc twarzą śnieg.
Chrapliwy wrzask przetoczył się po zaśnieżonej okolicy, gdy Die, siedząc na nim okrakiem, systematycznie i z mściwą satysfakcją, nacierał go śniegiem. Toshiya wierzgał równie dziko, co rozpaczliwie, w szalonych wysiłkach próbując zrzucić z siebie napastnika.
- Starczy ci?
- Z… złaź… ze mnie, złaź!...
- Mało? - kolejna porcja lodowatej wilgoci za koszulą, kolejny szaleńczy krzyk. - A może starczy?
- Die, ty pojebany, niewyżyty sadysto, jak ja ci zaraz!... Aaa!!! D… Daisuke, do diabła!
- Nauczysz się - wysapał gitarzysta, dociskając wijącego się basistę do ziemi kolanem - Nauczysz się nie zadzierać z silniejszymi…! I nie prychaj mi tutaj, bo cię tak natrę, że ci się gorąco zrobi! Starczy?
- Złaź.
- Starczy?
- Złaź.
- Star…
- Złaź, niech cię szlag!...
Stali naprzeciwko siebie, obaj biali od śniegu. Die zaśmiał się, odchylając do tyłu głowę.
Śniegowa kula poleciała lekko, precyzyjnie.
Basista uciekał, gdy silne dłonie chwyciły jego kostki. Daisuke, rzucający się za nim złowieszczym szczupakiem, zdążył. Wyjąc ze śmiechu, przeturlał się nad Toshiyą, unieruchamiając mu obie ręce.
Leżeli, dysząc ciężko. Ciemne oczy Die'a zamigotały, gdy szybko pochylił się nad drugim mężczyzną, zagarniając jego usta swoimi. Cichy jęk wyrwał się z gardła basisty, gdy jego język wtargnął stanowczo pomiędzy jego wargi. Zarzucił ręce na szyję gitarzysty, przyciskając go do siebie mocniej, zawzięcie ignorując dokuczliwe zimno z topniejącego wokoło śniegu. Die przytulił go, raczej wyczuwając, niż widząc, lekki uśmiech.
Szczupłe palce złapały trochę śniegu, rozsmarowując go delikatnie na zarumienionym policzku.
Śmiał się cicho, pomagając Toshiyi wstać.
- Nigdy się nie poddajesz, co? - wymruczał, łapiąc go za rękę i ciągnąc przez zaspy do domu. Śnieg skrzył się mieniącymi drobinkami, skrzypiał pod ich stopami.
Toshiya mrugnął do niego, wycierając dłonią zmoczoną twarz.
- Jasne, że nie. Jak co roku.
- I jak co roku poddasz się grypie?
- Jeśli tylko będziesz mnie, jak co roku, z niej wyciągał.
Drzwi zamknęły się za nimi z cichym trzaskiem.
A śnieg wciąż padał.