Pieśń o nocach przespanych
Płyniemy po żółtych piaskach Arabji,
Po morzach czarnych w mrok atramentu,
Serce uderza nam coraz słabiej,
Łóżka są flotą błędnych korabi
Na wodach gnijących, na wirach zamętu.
Stojąc na miejscu dokądś spieszymy,
Płynąc zamarli w bezruchu toniemy,
Szumią nad nami wiosny i zimy,
Trąbią ogniste wiatry-olbrzymy,
A my gliniane, skostniałe Golemy,
O niczem nie wiemy, -
My śpimy.
Mdło, mętnie, słodko śni się i marzy,
Jaszczury opuchłe nam pełzną po twarzy,
Klejem gruczołów liżą i włażą do ust,
Aż się dławimy śluzem, kłębami,
Aż morze martwe się chwieje pod nami,
Bulgocze gnijącym odmętem,
Łaskocze ohydą i wstrętem,
Atramentowy krztusi nas chlust, -
Że wraca z nas słodycz cieniutką smugą
I płynie tłusta, jak nafta po wodzie.
Omdlewająco, powoli i długo
Cieknie nam ślina po brodzie.
Odejdźcie gady zimne i mokre,
Bagna jaszczurów w wodzie cuchnącej,
Mnie nie kołysze morze, ni okręt,
Mnie trapez huśta z księżyca wiszący,
Ja jestem skoczkiem w czarnym trykocie,
Nad Gibraltarem idę po linie,
W dole jest nicość, próżnie, pustynie,
Piekło w spiekocie.
Nie trąćcie mnie teraz, nie straszcie,
Stąpam po dachu śliskim, po baszcie,
Jeszcze sekunda, krok, mgnienie oka, -
- Dach z pod nóg frunął - i jama głęboka,
Nicość i żadność, próżna, niczyja,
Ciemność bolesna bezdeni, bezbrzeży
Chłonie mnie, wciąga, wsysa i wpija,
- Spadam, spadam, spadam z wieży!
Już niema nic, tylko czerwień zapiekła
Pod powieką tli niewidomą,
Trupy w torturze piekła
Śpią nieruchomo.
O męko upałów! O suszo!
Sirocco szklaną syczące pianą!
Pożary stepów w gardle nas duszą,
Głowa jest hutą ogniem nalaną,
Język nam przysechł do podniebienia, -
Pod tropikami, pod sufitami
Z jednego wielkiego płomienia
Sensie otwiera, jak piec i jak krater,
I w lawie kołder, co nas zatapia,
Na blachach palących się prześcieradeł
Wulkan nas miesi leżących pokotem,
Jak ciasto, łapami ognia urabia,
Aż nas pokrywa Arabja, Arabja,
Piach zlany potem!
Mdło, mętnie słodko śni się i marzy -
Włosy kobiece nam pełzną po twarzy,
Nagie, wysmukłe panny przychodzą,
Piersiami stromemi o piersi nas bodzą,
Kładą się przy nas i szeptem nas proszą
Wejść w łono ciepłe, ogrzane rozkoszą
I nagle topnieją w maź żelatyny,
Sypią się kruchym, wyschniętym prochem,
Ciała leniwe, ospałe dziewczyny,
Widma porwane popłochem.
Jest pusto, jest ślepo, jest głucho,
Jest cierpki smak atramentu,
Chlupoce znów wodny mrok,
Nad żółtą pustynną posuchą
Leniwy ocean zamętu
Przewraca się z boku na bok.
I niema spokoju i niema ciszy,
Niema ucieczki i wybawienia,-
Chrobot malutkiej, irchowej myszy
W słup lodowego strachu się zmienia,
Uderza w serce, aż powstajemy,
W panice z łóżek się wszyscy zrywamy,
Gliniane, martwo śpiące Golemy,
Zbiegamy po schodach czemprędzej do bramy
I ratujemy się i uciekamy,
Przez puste miasta i światy pędzimy,
Przez wiosny szumiące, jesienie i zimy,
Ścigają nas wiatry, wysokie olbrzymy,
I zguba nas ściga i śmierć jest już blisko, -
Uciekamy, biegniemy nogami ciężkiemi,
Aż nogi-kloce wrastają do ziemi,
Zapadają się w muł, w trzęsawisko,
Do głębi klęski, do dna stracenia,
Gdzie z mętnie-słodkiej wieczności omdlenia
Nie ma już przebudzenia
I od nocy przespanych,
Snów obłąkanych,
Zbawienia.