E. Jot, „Ruch Katolicki”, Rok VI, nr 3, Marzec 1936, str. 123-128.
PRAWO CZŁOWIEKA DO BYTU I ROZWOJU
(Pogadanka programowa według Kodeksu Akcji Katolickiej Guerry'ego art. 58—63)
Mówi się częstokroć, że katolicyzm jest tak zwrócony w zaświaty, że zupełnie pomija, jako nieważne, doczesne, ziemskie życie człowieka. Warto więc nieco zastanowić się nad tern zagadnieniem.
Stare przysłowie powiada, że „niema dymu bez ognia”. Niejednemu więc człowiekowi może przyjść na myśl, że skoro utarło się przekonanie o niedocenianiu przez katolicyzm spraw ziemskich, to musi być jakaś tego przyczyna, musi być w tern twierdzeniu choć źdźbło prawdy.
Stare przysłowia, choć są mądrością narodów, mylą się jednak czasem. Dzisiaj, dzięki nowoczesnym zdobyczom nauki, znamy już „ognie” bez dymu i „dymy” bez ognia. Twierdzenie o pogardzie katolicyzmu dla spraw ziemskich jest właśnie takim „dymem bez ognia”. Polega ono częściowo na pewnego rodzaju złudzeniu, częściowo zaś na bardzo dużym nieporozumieniu.
Gdy wchodzimy do jakiegoś pokoju, gdzie na ścianie wisi wielki, a przy tym piękny obraz i po chwili ten pokój opuścimy, to gotowi jesteśmy później twierdzić, że tam nie było w ogóle innych obrazów. W tym przykładzie zawiera się jedna z przyczyn naszych złudzeń co do stosunku katolicyzmu do doczesności. Z katolicyzmem najczęściej
spotykamy się w Kościele, gdzie staje nam przed Oczyma w całej okazałości obraz uduchowienia i zaświatów. Obraz ten występuje tak silnie, że później, w życiu codziennym, poświęcając bardzo mało czasu na rozważanie istoty katolicyzmu, jesteśmy niemal przekonani, że poza wiecznością innej treści i innych zainteresowań katolicyzm nie ma. W ten sposób dzięki własnej opieszałości budujemy pierwsze zręby błędnego określenia istoty katolicyzmu. Na tak przygotowany grunt padają słowa z ambony, padają nauki rekolekcyjne, rozważania, zawarte w książkach i artykułach. Wszędzie podkreśla się przede wszystkim cel ostateczny, zaświatowy — zbawienie duszy. O życiu ziemskim mówi się tylko tyle, o ile ono przeszkadza doprowadzeniu dusz do wiecznej szczęśliwości. Gdybyśmy katolicyzm zgłębiali także poza kościołem, gdybyśmy zadali sobie trud zebrania rozsianych po literaturze ogniw tego łańcucha, który stanowi całość katolickiego poglądu na świat, to niewątpliwie z łatwością zrozumielibyśmy, że o życiu doczesnym mało się mówi nie dlatego bynajmniej, że katolicyzm go nie docenia. Przyczyna jest dosyć prosta i nie trzeba jej długo szukać.
Najwięcej się zwykle mówi o tern, co człowiekowi najtrudniej przychodzi.- O rzeczach, które człowiek robi niemal odruchowo, bez namysłu, nie trzeba tyle mówić, bo byłoby to przekonywanie przekonanych. Po cóż ludziom mówić, że mają prawo zarabiać, troszczyć się o swoje ciało, zaspakajać głód, pragnienie itd., skoro każdy to doskonale wie. Mówi się więc o tych rzeczach, które przychodzą trudniej, które wymagają od nas wysiłku, mówi się o cnotach, wytrwaniu w łasce, modlitwie, życiu wewnętrznym itp. Podkreślanie przede wszystkim tych rzeczy jest tern bardziej uzasadnione, jeśli się zważy, że są one niepomiernie ważniejsze od najbardziej nawet ważnych naszych potrzeb doczesnych.
Doszedłszy do tego miejsca, może ktoś rzucić okiem na tytuł i powiedzieć sobie, że dalsze rozważania są zupełnie zbędne, gdyż będą dotyczyć tych rzeczy, które się rozumieją same przez się. Istotnie, możnaby było zakończyć na tern stwierdzeniu, gdyby nie to, że złudzenia urosły do rozmiarów nieporozumienia. Otóż ci, którzy dziś mówią i piszą tylko o rzeczach wzniosłych, uważając, że te mniej wzniosłe są tak oczywiste, iż nie budzą wątpliwości, łudzą się i to łudzą nie mniej od tych, którzy katolicyzm uważają jedynie za „naukę życia pozagrobowego”.
Nie trzeba było mówić o stosunku katolicyzmu do doczesności tak długo, póki tego stosunku nie postawiono pod znakiem zapytania. Obecnie jednak, dzięki wysiłkom „wolno” i „prędko” — myślicieli, najprostsze nawet kwestie zostały tak zagmatwane, że zachodzi potrzeba ponownego ich wyjaśniania i formułowania.
Prawo do istnienia
Doczesność, wzięta pod uwagę jako coś skończonego, zupełnie niezależnego od wieczności, jest niewątpliwie mało ważna. Wagi i znaczenia nabiera wówczas dopiero, gdy patrzymy na nią pod kątem widzenia przyszłego życia. Trzeba sobie zdać sprawę, że nie można traktować doczesności i wieczności jako dwu stojących naprzeciw siebie kamienic. Jeśli już pozostaniemy przy tej przenośni, to będziemy musieli powiedzieć, że są to kamienice, które stoją obok siebie i mają jedną ścianę wspólną. Zawalenie się jednej z kamienic zagraża tern samem drugiej. Gdy rozważa się życie doczesne bez brania pod uwagę celu ostatecznego człowieka, łatwo można je sprowadzić do walki o byt Myśląc jednak o wieczności, nie można również zupełnie pomijać doczesności.
Nasze zbawienie w ogromnej mierze zależy od warunków życia doczesnego. Wystarczy pobieżnie choćby przejrzeć statystyki i rozprawy na temat współczesnego kryzysu, opanowującego wszystkie dziedziny życia, by stwierdzić, jaki wpływ na kształtowanie się moralności wywierają sprawy doczesne. Ciasnota mieszkań jest jedną z poważniejszych przyczyn szerzenia się rozpusty i rozprzężenia obyczajów w dziedzinie seksualnej; bieda wypędza kobietę na ulicę; bieda doradza kradzież; nieszczęścia pchają do samobójstw i zbrodni itd. itd. Przykładów takich można mnożyć w setki, a nawet tysiące.
Ktoś słusznie może powiedzieć, że człowiek o wyrobionym w pełni poczuciu moralnym nie załamie się nigdy pod żadnym ciężarem i bez względu na warunki życiowe utrzyma się na prostej drodze. Jest to twierdzenie słuszne, nie upoważnia ono jednak Kościoła do bagatelizowania doczesności. Pod wpływem warunków zewnętrznych nie załamują się bowiem tylko jednostki wyjątkowe, wyposażone w heroiczne cnoty. Człowiek zwykły, przeciętny nie jest tak odporny. Kościół zaś ma powierzoną troskę nie tylko nad duszami kandydatów na świętych (ci przecież tej troski najmniej potrzebują), lecz także, i to nawet bodaj w większym stopniu, nad duszami słabymi i chwiejnymi. Dlatego też Kościół nie może lekceważyć tego, w jaki sposób układają się warunki życia doczesnego. Te warunki bowiem już to ułatwiają, już to utrudniają jego misję. Może jest to smutne i świadczy o niskim przeciętnym poziomie moralności, tym niemniej jest faktem, że daleko trudniej mówić o obowiązku zbawienia duszy człowiekowi głodnemu, niż człowiekowi, który jako tako opędza swe ziemskie potrzeby. Po prostu umysł człowieka, walczącego ciągle od posiłku do posiłku o zdobycie kawałka chleba, jest zbyt tym zajęty, by w należytym stopniu mógł się wgłębić w prawdy odwieczne.
W tym świetle zrozumiałem jest, że Kościół naucza, iż „obowiązkiem, nałożonym na każdego, jest zachowywać swoi byt, i nikt nie może uchylić się od niego, nie popełniając zbrodni. Z obowiązku tego wypływa z konieczności prawo zdobywania rzeczy niezbędnych do wyżywienia” (enc. Leona XIII „Rerum Novarum”).
Człowiek więc ma nie tylko prawo, lecz obowiązek troszczenia się o swój byt. Obowiązek ten wynika nie tylko z tego, iż należy dbać o to, cośmy otrzymali od Boga, i że trzeba stwarzać sobie takie warunki, w których najmniej jest możliwości do zboczenia z prostej drogi. Obowiązek ten ma swoje źródło również w rodzinie.
„Niema wątpliwości, że w wyborze stanu wolno jest każdemu albo pójść za radą dziewictwa, poleconą przez Jezusa Chrystusa, albo wstąpić w związek małżeński. Żadna ustawa ludzka nie może odjąć człowiekowi przyrodzonego, pierwotnego prawa do zawarcia małżeństwa, lub usunąć główny cel, który Bóg od początku wytknął małżeństwu: „Rośnijcie i mnóżcie się”.” (Enc. Leona XIII „Rerum Novarum”)
„Rośnijcie i mnóżcie się”. W tym nakazie jest zawarte uzasadnienie obowiązku troski o byt doczesny. Po to by rosnąć i mnożyć się, trzeba mieć odpowiednie środki. Nie można założyć rąk i czekać, aż spadnie manna niebieska. W nakazie tym zawiera się również jeszcze dalsze przykazanie; trzeba rosnąć nie tylko fizycznie, lecz także duchowo — jest to nakaz wychowania swego potomstwa. Wychowanie zaś znowu wymaga pewnego nakładu środków materialnych.
Prawo własności jako podstawa rozwoju
Gdybyśmy w naszych rozważaniach ograniczyli się tylko do stwierdzenia prawa człowieka do istnienia, to stanęlibyśmy wpół drogi, gdyż z jednej strony nie postawilibyśmy temu prawu żadnych granic, a z drugiej strony nie dalibyśmy mu potrzebnego fundamentu. Tą granicą, a zarazem fundamentem jest prawo własności.
Stwierdzenie tylko, że człowiek ma prawo i obowiązek troszczyć się o swój byt, a tern samem może starać się o środki utrzymania, daje możność wyciągnięcia tak fałszywego wniosku, jak przypuszczenie, że wobec tego jest dopuszczalną dla zapewnienia sobie wyżywienia kradzież. Jest więc konieczne wytyczenie pewnych ram, w których to uprawnienie może się obracać, gdyż w przeciwnym razie doszlibyśmy do walki wszystkich przeciw wszystkim i niczym nie różnilibyśmy się od gromady wróbli, która gdzieś na ulicy bije się o skórkę od chleba.
„Własność prywatna i osobista należy się człowiekowi z prawa przyrodzonego. Człowiek posiada naprzód władze zwierzęce w całej ich doskonałości. Stąd posiada naprzód on, jako zwierzę, potrzebę korzystania z przedmiotów materialnych. Te władze jednak, choć posiadane w całej pełni, nie tylko nie zawierają całej natury ludzkiej, ale są niższe od niej i przeznaczone do uległości i posłuszeństwa względem niej. Co w nas góruje, co nas czyni ludźmi i wyróżnia zasadniczo od zwierząt, to umysł czyli rozum. Właśnie wskutek tej wyższości człowiek posiada nie tylko władzę ogólną używania dóbr doczesnych, jak wszystkie zwierzęta, ale ponadto prawo stałego i trwałego ich posiadania, zarówno tych dóbr, które niszczeją przez użycie, jak i tych, które pozostają po użyciu” (enc. Leona XIII „Rerum Novarum”).
W ten sposób zostaje ustalona granica. Człowiek ma prawo dążyć do zdobywania dla siebie różnych dóbr, pamiętać jednak winien, że takie same prawo ma także inna jednostka, i że zatem własność tej innej jednostki jest święta i nienaruszalna. Chodzi tu jednak nie tylko o granicę, lecz, jak już wspomniano wyżej, także o stworzenie pewnej podstawy dla bytu człowieka. Samo prawo do istnienia bez prawa własności jest zawieszone w próżni. Uwydatni się to na przykładzie: jeśli ktoś mi powie, że mam prawo głosować, to jeszcze nie znaczy, że będę głosował; to bowiem, czy będę głosował, jest zależne od istnienia państwa, a w tern państwie parlamentu; jeśli nie będzie państwa i parlamentu, to mimo, iż mam prawo głosować, głosować nie będę, gdyż ani nie będę miał gdzie, ani też na co. Podobnie jest ze stosunkiem prawa do istnienia do prawa własności. Mieć prawo do istnienia nie znaczy istnieć faktycznie, gdyż potrzebna jest jeszcze pewna podstawa, która daje możność to moje istnienie realizować — trzeba zaś dodać, że nie tylko moje istnienie, lecz także i mej rodziny.
Powiązanie prawa własności z prawem do istnienia i jego znaczenie w całej pełni występuje dopiero, gdy spojrzymy na te zagadnienia nie tylko z punktu widzenia pojedynczego człowieka, lecz także grupy społecznej, którą stanowi rodzina. „Owo prawo własności, którego w oparciu o prawo przyrodzone domagaliśmy się dla jednostki, winno być przeniesione na człowieka, jako głowę rodziny. Co więcej, prawo to w społeczności rodzinnej nabiera większej siły, ponieważ jednostka ludzka w rodzinie rozszerza się. Przyroda sama nakłada na ojca rodziny święty obowiązek żywienia i utrzymania dzieci. A ponieważ dzieci są niejako odbiciem ojca, przedłużeniem jego osoby, przeto przyroda sama wszczepia w niego potrzebę troszczenia się o ich przyszłość, stwarzania dla nich ojcowizny, która pomoże im bronić się w niebezpiecznych kolejach życia od wszelkich niespodzianek złej woli. Otóż głowa rodziny może stworzyć ojcowiznę tylko wtedy, jeśli ma prawo nabywania i posiadania dóbr trwałych i produkcyjnych, które przekazuje dzieciom drogą dziedziczenia” (enc. Leona XIII „Rerum Nova-mm”). Prawo własności jest przeto koniecznym warunkiem rozwoju człowieka i dlatego nie może być pod żadnym warunkiem naruszane. Znieść prawa własności nie może nawet władza publiczna, gdyż w ten sposób wyrwałaby ludzkości spod nóg punkt stałego oparcia. Może jednak, a nawet czasem musi „miarkować korzystanie z tego prawa i godzić je z dobrem ogólnem” (enc. Leona XIII „Rerum Novarum”).
Wywłaszczenie i granice prawa własności
Prawo własności jest dzisiaj z wielu stron kwestionowane (może dlatego właśnie, że coraz mniej jest ludzi, którzy mają co posiadać). Mówi się więc dużo o „uspołecznieniu warsztatów produkcji” i o „wywłaszczeniu bez odszkodowania”. Pominąwszy różnice ściśle teoretyczne, obydwa te terminy prowadzą do takich samych wyników praktycznych — do pozbawienia właściciela jego dobra. 0 „uspołecznieniu” mówi się w odniesieniu do przemysłu, do fabryk i banków, o „wywłaszczeniu bez odszkodowania” zaś wówczas, gdy chodzi o rolę.
Ten, kto patrzy w przyszłość, łatwo zrozumie, jak wielki przewrót w pojęciach i w życiu musiałoby wywołać przeprowadzenie zasady o wywłaszczeniu bez odszkodowania. Pogrzebałoby to w ogóle instytucję własności. Przykładów mamy dosyć za wschodnią granicą. Chłop rosyjski przyjął z zapałem pierwsze dekrety bolszewickiej władzy o konfiskacie wielkich obszarów. Z radością zaokrąglał z nich swoje gospodarstwo rolne. Doczekał się jednak tego, że dziesięć lat później ta sama władza bolszewicka jemu z kolei zabrała te „zaokrąglone gospodarstwa” na rzecz państwa. Działało tu prawo prostej konsekwencji. Jeśli się raz da prawo zabierania własności prywatnej bez odszkodowania, to trzeba się z tern liczyć, że się w ten sposób otworzy na oścież bramę dla wszelkiej konfiskaty tak na rzecz klasy czy grupy społecznej, jak i na rzecz państwa.
Oczywiście, że państwo współczesne nie może obojętnie patrzeć na szerzącą się z jednej strony nędzę, a z drugiej przerost bogactwa.
Państwo ma prawo i obowiązek tak regulować prawo własności, by nic przerodziło się ono „w nieznośne warunki” (enc. Piusa XI „Quadrage-simo Anno”), gdyż „określenie własności poszczególnych jednostek zostawił Bóg przemyślności ludzi i urządzeniom narodów” (enc Piusa XI „Quadragesimo Anno”), Akcja taka musi jednak być zdrowa. Jedna jest tylko droga, która prowadzi do rozwiązania tego trudnego zagadnienia; musi być zachowana nienaruszalność prawa własności, będąca wynikiem prawa naturalnego. Wywłaszczenie nie stoi w sprzeczności z tern prawem wówczas tylko, gdy właściciel w wypadku wywłaszczenia otrzymuje sprawiedliwe odszkodowanie.
Zapewne niektórym i ta zasada może się wydać rewolucyjną — pod adresem tych jednak Pius XI skierowuje słowa: „Kiedy Państwo uzgadnia ustrój własności z koniecznościami dobra publicznego, to wówczas dobrą, nie złą, przysługę oddaje prywatnym właścicielom. W ten bowiem sposób ustroju własności prywatnej, który Opatrzność Boża ustanowiła dla ułatwienia ludzkiego życia, państwo skutecznie broni przed wyrodzeniem się w nieznośne warunki i przed upadkiem” (enc. „Quadragesimo Anno”).
Skoro możliwe jest w krańcowej konieczności wywłaszczenie za odszkodowaniem, to oczywistym staje się, że według nauki katolickiej prawo własności nie jest czymś nieograniczonym. Można więc własności prawnie używać, lecz nie można jej nadużywać. Gdy mam stadninę krów i dużo mleka, a nie chcę, lub też nie potrzebuję go sprzedawać, to bynajmniej nie jestem upoważniony do kąpania się w mleku.
Weźmy przejaskrawiony przykład: ktoś miał fabrykę i pewnego dnia strzeliła mu do głowy fantazja, by ją podpalić. Nikt nie poniósł straty, a. jednak tego właściciela potępimy, gdy nas kto w pierwszej chwili spyta o zdanie. Czujemy bowiem, że ten „ktoś” nie był wyłącznym właścicielem fabryki, że pewne prawa moralne miało tu także całe społeczeństwo, które w ten sposób zostało zubożone.
Najważniejsze jednak ograniczenie prawa własności wypływa z nakazu miłości bliźniego. Przekroczenie świadome tego nakazu jest grzechem ciężkim. Trzeba sobie zdawać sprawę, że nasze potrzeby dzielą się na trzy kategorie; potrzeby konieczne (jedzenie, ubranie, wychowanie dzieci itp.), potrzeby drugorzędne (kino, teatr, kawiarnia, luksusowe płaszcze itp.) i zbędne (kąpanie się w mleku, obijanie ścian domu aksamitem, mycie się w wodzie kolońskiej itp.). Potrzeby konieczne musimy zaspokoić, drugorzędne możemy, a zbędnych nam zaspakajać dotąd nie wolno, póki jest ktoś, kto nie zaspokoił swych potrzeb koniecznych i drugorzędnych. Co więcej, potrzeby nasze drugorzędne też muszą ustąpić wobec potrzeb człowieka głodnego.
Nakazy te wydają się dosyć twarde i bezwzględne. Tak jest poty, póki patrzymy na nie tylko z punktu widzenia doczesności. W katolicyzmie jednak wszystko jest przesiąknięte wiecznością. Przykazanie miłości bliźniego każe nam przyodziewać nagich, karmić głodnych i poić spragnionych dlatego przede wszystkim, by nie zatraciły się ich dusze. W tym świetle nakazy, zmuszające nas do wyrzeczeń, przestają być bezwzględnymi, a stają się wielkim przywilejem człowieka, który -- cokolwiek robi dobrego dla ciała, wzmacnia równocześnie duszę.