Pigułka antydepresyjna, Fan Fiction, Dir en Gray


Pigułka antydepresyjna - część 1

- … i, jeśli się pośpieszymy, prawdopodobnie już przed dwudziestą będziemy z powrotem w hotelu! - zakończył optymistycznie Kaoru, wychylając też ostatnim haustem łyk pozostałej kawy i przygarniając ramieniem śpiącego Kyo. Wokalista zamruczał coś nieprzytomnie i ciaśniej wtulił się w sztruksową kurtkę lidera, który z miłym uśmiechem pocałował go w czubek jasnej głowy. Reszta zespołu wpatrywała się w niego w milczeniu. Totchi, z rozdziawionymi nieestetycznie ustami, zamachał rękoma, jakby nagle odebrało mu głos. Die zamrugał, marszcząc z wysiłkiem brwi. Ale to znaczy…
- Kaoru, ale my przed chwilą zeszliśmy ze sceny! - jęknął rozpaczliwie Shinya, rzucając pałeczki na zawalone papierami biurko. - Ja chcę do łóżka!
Die popatrzył na niego, przełykając ślinę. Tak, pomysł zdecydowanie nie był głupi. Zwłaszcza z Shinyą. Z trudem oderwał się od wizji perkusisty, jęczącego jego imię. I tak bez szans.
- Nie zachowujcie się jak małe dzieci - powiedział Kaoru, marszcząc brwi. Gdyby nie to, że jednocześnie gładził dłonią jasne włosy wokalisty, może wyglądałby stanowczo. - Im szybciej załatwimy tę sesję, tym szybciej wrócimy. I obiecuję, ze dam wam wolne aż do czwartku.
- Nawet się nie waż  - syknął Die do ucha Toshiyi, który wpatrywał się w lidera z głębokim namysłem. Spoglądając na Die'a miał niemal wymalowane na twarzy poczucie winy.
- Sugizo wraca wieczorem… a w czwartek jadą dopiero…
Czerwonowłosy westchnął rozdzierająco. Był na przegranej pozycji.
- Oczywiście, skoro tak bardzo nie chcecie, możemy załatwić to jutro od rana - mówił dalej Kaoru, a Die mógłby przysiąc, że szczypie się w dłoń, by się złośliwie nie zaśmiać. - Kto jest za tym, by jednak zrobić to jutro?
Die i Shinya podnieśli ręce niemal jednocześnie. Gitarzysta z wdzięcznością spojrzał na ziewającego perkusistę. Żeby jeszcze Totchi…
- A kto za tym, by dziś? - pytał dalej Kaoru.
Oczywiście, sam podniósł pierwszy rękę. Kyo, szturchnięty przez niego pod żebra, miauknął tylko coś potwierdzająco, na co reszta pokiwała z politowaniem głowami. Odkąd zaczęli ze sobą być, Kyo całkowicie podporządkował się gitarzyście, przestał spóźniać na próby - Die przypuszczał, że lider go po prostu rano ubierał i przywoził, nie budząc wcale - i czasem czerwonowłosy zastanawiał się, czy Kaoru, rozpoczynając ten związek, nie kierował się względami praktycznymi.
Tak, jak teraz. Na razie dwa głosy na dwa. I Toshiya. Die skrzywił się, widząc jak basista podnosi rękę. Powoli, ale bez wahania. Cholerny Sugizo.
- No to mamy trzy do dwóch - powiedział rześkim głosem lider, a Die po raz kolejny zastanowił się poważnie, czy on na pewno jest człowiekiem. Koncert trwał ponad trzy godziny, same bisy zajęły następne pół. Powinien chociaż ziewać, podpierać czoło dłonią, robić cokolwiek, co wskazywałoby na zmęczenie… Patrzył ponuro, jak domniemany obcy wstaje, pociągając za rękę Kyo. - Widzimy się na miejscu za godzinę. I równo za godzinę - syknął Kaoru, widząc jak głowa Die'a opada powoli na stół. - Inaczej żadnego wolnego aż do niedzieli, obiecuję.
Wyszli. Toshiya powlókł się za nimi, rzucając pozostałej dwójce ostatnie, przepraszające spojrzenie.
- No cóż, próbowaliśmy - westchnął zrezygnowany Die, sięgając po dzbanek z kawą. Nalał sobie ciemnego napoju do kubka i wychylił potężny łyk. Nieco orzeźwiony, rozejrzał się za perkusistą. - Shinya?... - głos zamarł mu na wargach.
Shinya stał przy oknie, rozczesując włosy. Jasne pasma opadały na szczupłe ramiona. Miał na sobie tylko czarne dżinsy, odrzucona niedbale koszula leżała na oparciu kanapy. Światło uwidaczniało grę mięśni pod skórą, delikatne cienie uwypuklały giętkość jego ciała. Przygryzał wargi, jakby zastanawiając się nad czymś. Spojrzał na gitarzystę z nagłym postanowieniem, wymalowanym na twarzy.
Die zagapił się na płaski, twardy brzuch, który znalazł się nagle tuż przed jego twarzą, gdy perkusista podszedł do niego powoli, kołysząc lekko biodrami. Pochylił się lekko, zaglądając gitarzyście w oczy. Dziwny, rozbawiony uśmieszek błąkał mu się na wargach.
- Ale wiesz, DaiDai - wyszeptał mu prosto do ucha, przejeżdżając gorącym językiem po jego krawędzi. - Zawsze możemy się potem zrelaksować. Co powiesz na dziki seks na dywanie w twojej sypialni? O dwudziestej mamy w hotelu już być…
- C… co? - wydusił mało inteligentnie gitarzysta, nie spuszczając wzroku ze szczupłych palców Shinyi, rozpinających powoli zamek od spodni. Perkusista zaśmiał się cicho, złośliwie, zsuwając dżinsy niżej, odsłaniając wyraźnie odcinające się pod skórą kości biodrowe i ścieżkę ciemnych włosów, niknącą pod czarnymi bokserkami. Die, zapominając w tej chwili o oddychaniu patrzył, jak ciemny materiał zsuwa się nieco niżej, i nagle zamiera. Poczuł delikatny dotyk, gdy Shinya, samymi opuszkami palców, musnął wyraźne wybrzuszenie w jego spodniach, łapiąc go na chwilę za podbródek. Rumieniąc się wściekle, spojrzał w ciemne, błyszczące rozbawieniem oczy.
Po raz ostatni usłyszał cichutki chichot i za chwilę perkusista wszedł do łazienki, zamykając za sobą uważnie drzwi.

*****

- Proszę się przesunąć bardziej w tę stronę, panie Niimura… o, doskonale. Panie Hara, proszę… - głos stażysty zamarł, gdy jego wzrok padł na Toshiyę, gapiącego się z rozmaślonym uśmiechem na wiszące przed nim na ścianie ogromne zdjęcie Luna Sea, i gładzącego palcem pełne wargi Sugizo.
- Totchi! - syknął Kaoru, nie spuszczając jednocześnie oczu z półnagiego Kyo, kiwającego się teraz sennie na krześle. - Pamiętaj o wolnej niedzieli!
Toshiya, smagnięty groźbą, ruszył do przodu, a Die zobaczył współczujące spojrzenie stażysty. No tak, Kaoru po raz kolejny wychodził na sadystę, co to zespołowi daje wolne w niedziele zaledwie.
Niemal zaśmiał się, przypominając sobie poprzednie urodziny wokalisty, gdy Kyo urżnął się w trupa, pijąc w zawody z Shinyą, i Kaoru niemal wynosił go do sypialni. Nie wiedział, czy już wtedy byli ze sobą, czy nie, ale gdy poszedł za nimi, niosąc zapomnianą kurtkę Kyo, zobaczył jak lider, klęcząc na podłodze przed śpiącym Kyo, delikatnie gładzi palcem jego zarumieniony policzek. Wyszedł wtedy, bardzo cicho zamykając za sobą drzwi. I do dziś miał wrażenie, że ich opanowany lider zapewniłby mu śmierć długą i bolesną, gdyby go wtedy zobaczył.
Więc siedział cicho, patrząc, jak z dnia na dzień czekoladowe oczy Kyo nabierają coraz więcej blasku, jak ramiona zgarbionego czasem lidera prostują się niemal niezauważalnie, jak zza zamykających się drzwi widać tylko kosmyki jasnych włosów, trzepoczących się w dzikim tańcu, gdy Kaoru bez słowa przyciąga wokalistę do siebie.
No i któregoś dnia zobaczył to, co i Shinya, gdy przyszli rano na próbę. W sali było jeszcze ciemnawo, tylko nikły blask ulicznej latarni rozświetlał półmrok. Totchi siedział na krześle, z podwiniętymi nogami, przeglądając jakąś gazetę. Położył palec na wargach, ruchem głowy wskazując na kanapę.
Dwie jasne głowy leżały na poduszce, blisko, bliziuteńko siebie, ramię Kaoru obejmowało Kyo w pasie, ich palce złączone były ze sobą w lekkim uścisku. Jak zaczarowani siedzieli wtedy we trójkę, patrząc po prostu na nich, aż Kyo przeciągnął się leniwie na łóżku, mlasnął jeszcze przez sen i powoli otworzył oczy. Jako, że na planie pierwszym zobaczył twarz Kaoru, natychmiast pocałował go mocno, na co rozbudzony gitarzysta zareagował jeszcze zanim obudził się do końca.
Dopiero dyskretne odchrząknięcie basisty uświadomiło im, że nie są sami.
I Die dopiero wtedy zobaczył rozjuszonego Kaoru. I już więcej nie chciał oglądać. Dziś się z tego śmiali, wtedy Kaoru patrzył na nich, jakby na śmiech czekając. Powoli rozluźniał się pod pełnymi kpiącej serdeczności spojrzeniami, a potem dopiero ujawniła się wielka ulga, jaką Kyo musiał odczuć, nie będąc zmuszonym do wślizgiwania się do pokoju lidera chyłkiem.
Poszli wtedy wszyscy do pubu, świętując nowo odkryty związek. I tam, gdy reszta już niemal łapała poalkoholowe zwidy, spojrzał uważniej na Shinyę, bawiącego się melancholijnie kieliszkiem. I przyszło mu do głowy, że jest piękny. A potem, na życzenie fanów, wygłupiali się przed kamerą i Shinya go pocałował. Przelotnie musnął wargami jego usta. Dwa miesiące temu. Ale nie zrobił nic, bo bał się, że usłyszy od perkusisty coś o byciu pijanym.
To przecież Shinya powiedział im wtedy, że… drgnął, wyrwany nagle z rozmyślań.
Odszukał wzrokiem perkusistę i mało się nie przewrócił.
Shinya, ustawiony przez fotografa przy małym stoliku, pochylał się nad nim, opierając łokciami na szklanym blacie wbijając w niego wzrok, leniwie nawijał na palce pasmo jasnych włosów, bezczelnie rozbierając go spojrzeniem. Die parsknął wściekle, uświadomiwszy sobie, że znów zaczyna się rumienić.
No bogowie, czy jemu się w głowie poprzewracało? Gdyby na miejscu perkusisty był ktokolwiek inny, Die pomyślałby po prostu, że go podrywa i, zależnie od atrakcyjności delikwenta, skorzystał z zaproszenia, bądź nie. Gdyby zachowywał się tak Toshiya, zgwałciłby go zaraz za drzwiami studia, gdyby to był Kyo, Kaoru, ktokolwiek! Ale to był Shinya. I ta niewinna istotka, jak o nim do niedawna myślał (bądźmy szczerzy, jeśli w ogóle myślał), teraz postanowiła najwyraźniej wpędzić go do grobu.
Teraz Shinya uśmiechnął się niewinnie, zamyślonym wzrokiem wpatrując się dokładnie w jego krocze.
Die z niemą rozpaczą spojrzał na fotografa, przywołującego go zniecierpliwionymi ruchami ręki. Przełknął ślinę i na sztywnych z wrażenia nogach, podszedł do zachęcająco wypiętego perkusisty, ustawiając się za nim. Ponaglany dalszymi instrukcjami pochylił się nad nim i oparł łokcie tuż koło jego, zamykając go w ramionach. Maksymalnie napięte mięśnie zadrżały nieznacznie, gdy Shinya, całkowicie pozornie skupiony na błyskających fleszach, przesunął biodra bardziej do tyłu, poruszając nimi leniwie. Die zagryzł wargi, zduszając głośniejszy jęk, gdy poczuł jak jego ciało, zupełnie oczywiście odruchowo, reaguje. Usłyszał przy uchu cichutki, złośliwy śmiech, gdy perkusista pokręcił mocniej biodrami, wpijając się pośladkami na naprężoną męskość.
I w tej chwili nabrał całkowitej pewności, że on go prowokuje. Zagadką pozostawało dla niego, czemu się prowokować daje.
- Bawi cię to, Terachi?  - wyszeptał do jego ucha, nie poruszając prawie wargami, wtulonymi w jasne, pachnące miętą włosy.
- Oczywiście - potwierdził Shinya wykorzystując polecenie fotografa, by zmienić pozycję. Stanął przed gitarzystą, delikatnie przytulając się do jego ramienia. Die zdrętwiał, czując na swoim udzie coś wyjątkowo twardego, gdy perkusista się o niego otarł. - I cholernie podnieca. - Zgodnie z prośbą fotografa, zapowiadającego tym samym ostatnie ujęcie, stanął za Die'm, obejmując go w pasie i powoli przesuwając dłonie na biodra. Die stał nieruchomo, nakrywszy jego palce swoimi, czując na karku ciepły oddech. Wykorzystując chwilowy półmrok, gdy zaprzestano wreszcie robienia zdjęć, Shinya wspiął się na palce, przywierając szybko ustami do szyi gitarzysty. Die poczuł jeszcze tylko ostatnie, szybkie muśnięcie dłoni na swoim podnieceniu kiedy, gdy mrugnął oczami, perkusista opuszczał już pomieszczenie, z kurtką niedbale przewieszoną przez ramię. Czując w żyłach tętniącą wściekle krew, czerwony z upokorzenia, Die wybiegł za nim, trzaskając drzwiami.
Szybkie kroki kierowały się na parking, jak sądził po stukocie obcasów w kamienną posadzkę. Przeskakując po trzy stopnie naraz, zbiegał schodami, ślizgając się na zakrętach. Złapał perkusistę za ramię w momencie, gdy otwierał on drzwiczki swojego wozu.
Szarpnął go mocno, odwracając gwałtownie przodem do siebie. Zamiast zrobić mu zaplanowaną uprzednio karczemną awanturę - pochylił się nad nim i, nie myśląc zupełnie o tym, co robi, pocałował go namiętnie, niemal kąsając miękkie, rozchylone w niemym zdziwieniu wargi. Shinya oprzytomniał szybko, zarzucając mu ręce na szyję i rozpoczynając szybki, gwałtowny taniec ich języków. Odsunęli się od siebie, dysząc ciężko, gdy usłyszeli głośne stuknięcie zamykanych drzwi i nawołujący ich głos Toshiyi.
Basista podbiegł do nich, uśmiechając się szelmowsko.
- Zabierzcie mnie, co? - spytał słodkim głosem, którego używał tylko wtedy, gdy chciał czegoś, czego zrobić dla niego nie chcieli. - Muszę jechać na salę, Sugi… - urwał nagle, popatrując z zastanowieniem na zarumienionego uroczo Die'a i Shinyę, pozornie obojętnie poprawiającego włosy. Urwał też, bo kompletnie go nie słuchali. Pokiwał tylko głową, machając na nich ręką i biegnąc długimi susami w stronę wychodzących właśnie ze studia pozostałych muzyków. Die i Shinya stali nieruchomo, milcząc, gdy przejechał koło nich czarny jaguar lidera, uwożący roześmianego basistę i Kyo, gładzącego dłonią napięte udo Kaoru. Shinya powoli odwrócił się w stronę gitarzysty, unosząc rękę i delikatnie dotykając nią ciepłego policzka. Die zagapił się łakomie na pełne wargi, za których smakiem, mimo że próbowanym raz zaledwie - już tęsknił. Zrobił jeden krok w jego stronę, drugi. Objął ramionami szczupłe ciało i przycisnął perkusistę do siebie, czując miarowe bicie jego serca przy swoim.
- Shin-chan? - wyszeptał cichutko w jego włosy, gładząc dłońmi jego plecy. - Po co to robiłeś?
- Och, Die, daj spokój - mruknął perkusista, wtulając się w niego. Szczupłe palce leniwie bawiły się czerwonymi kosmykami jego włosów. - Spróbować tego bycia zawsze można…
- Ale nigdy wcześniej się mną nie interesowałeś! - zdumiony gitarzysta odsunął się lekko od młodszego, opierając dłonie na jego ramionach. - Tak nagle?
- Tam nagle - zbagatelizował sprawę Shinya, wzdychając ze zniecierpliwieniem. - Już z miesiąc chciałem… - urwał, nagle zaciskając usta. W końcu nie wytrzymał i parsknął śmiechem, kryjąc twarz w jego ramionach. Zdezorientowany Die uniósł mu brodę, szukając jego wzroku.
- Z czego się śmiejesz?
- Bo wiesz, o czym sobie pomyślałem? Że smakujesz wanilią. A to - mówił dalej, wyciągając z kieszeni mała, niebieską paczuszkę, na widok której policzki Die'a pokrył ciemniejszy niż dotąd rumieniec. - A to kupiłem wczoraj, myśląc tylko o tobie.

Pigułka antydepresyjna - część 2

Było już późno, gdy na ulicy rozległ się przeciągły skowyt karetki. Zapiszczały na mokrej jezdni opony siłą hamowanego pojazdu, jasny rozbłysk świateł odbił się od szklanej tafli szyb.
Leżący na łóżku mężczyzna drgnął, wyrwany z zamyślenia. Shinya nie spał od ponad godziny, wsłuchany w oddech leżącego obok Die'a, spoglądając na niego od czasu do czasu. Czuwał, leniwie okręcając kosmyk włosów między palcami.
Powoli dopalały się świece, znacząc gładkimi kroplami stearyny mijające minuty. Die spał, odwrócony do niego plecami. Czerwone włosy, rozrzucone w nieładzie na poduszce, ręka, zwisająca bezwładnie przez krawędź. Zsunął się z łóżka, klękając przy gitarzyście. Popatrzył uważnie na miłą, spokojną twarz, jakoś w tym śnie ufną. Otwartą jak książka… Pogładził palcem zmierzwione włosy, przejeżdżając przez twarz. Zatrzymał się na chwilę na wargach, lekko rozchylonych, wciąż trochę spuchniętych od poprzedniej gwałtowności.
Wstał powoli, nie odrywając oczu od śpiącego mężczyzny. Wciągnął porzucone na podłodze dżinsy, założył sweter.
Szybciej, wolno, szybko, wolniej.
Parę dni tylko. Zaledwie, wydawałoby się wczoraj, Die niemal rzucił go na łóżko, pozbywając w pośpiechu ubrań. Niecierpliwymi dłońmi rozpinał guziki jego koszuli, zachwyconymi ruchami, niczym oczami ślepca, badał nagie, szczupłe ciało.
Wczoraj?
Przedwczoraj, dziś, i nigdy jutro.
Smutny uśmiech wykrzywiał wargi Shinyi, gdy cicho zatrzaskiwał za sobą drzwi. Pięknie było. Zachować w pamięci, zamknąć na klucz i wracać, kiedy będzie źle. Parę pięknych, nierealnych dni. Tylko dla nich. Po co niszczyć chwile słabością codzienności?
Szedł cichą, wyludnioną ulicą. Mokry asfalt lśnił wciąż padającym deszczem, gdzieś w oddali jaśniały wciąż dalekie światła centrum. Gdzieś przed nim był dom, parę pokojów z małą kuchnią, gdzieś za nim zostawał duży dom z piaskowca, z szerokimi schodami bez poręczy. Z każdym krokiem bardziej oddalał się od tego, na co tyle czekał, przecież miał, już było tak blisko. Strach? Niepewność? Cholera wie, może zwyczajna głupota.
Jasne włosy zalśniły refleksami w świetle mijanej latarni. Od razu, kiedy wyszedł na zewnątrz, momentalnie przemokły, zmieniając się w mokre strąki.
Jakby z wahaniem spojrzał na szyld mijanego baru. W zasadzie… cicho skrzypnęły nienaoliwione drzwi, pchnięte zdecydowanym ruchem.
Przecież nikt nigdy nie mówił, że trzeba się martwić już od dziś. Czasem można, a nawet należy, odłożyć coś na jutro.
A lęki doskonale koegzystują z bólem i obawą. Jak rodzinne, miłe ciepełko żmijowatych strachów.

*****

Telefon zadzwonił, płosząc błogą ciszę poranka.
Wyrwany z błogości półsnu, Die zaklął, odgarniając z czoła niesforne kosmyki. Nagle usiadł gwałtownie na łóżku, przypominając sobie w ułamku sekundy drwiący uśmieszek, gdy niecierpliwe palce szarpały zamek, zdyszany szept, proszący o jeszcze, miękkie dłonie, dotykające go tak nieznośnie powoli, by błagał o więcej.
I nagły lęk, pytający złośliwie, czemu jest tu tak cicho i czemu nikt nie krzyczy, że zaraz, że odbierze?
A przecież ciągle pachnie wyśniona kawa o poranku i gdzieś, do diabła, czają się te niewypowiedziane, głupio potrzebne słowa.
Sięgał po słuchawkę niemal pewny, że usłyszy głos Shinyi.
- Die? - zirytowany glos lidera odbił się echem w jego umyśle. - Dlaczego nie przyszedłeś na próbę?
- Będę. Za pół godziny będę - powiedział martwym głosem, odkładając słuchawkę.
Stał dłuższą chwilę w przedpokoju, patrząc bezmyślnie na puste miejsce na wieszaku. Powoli, z ociąganiem, uniósł rękę, gładząc palcami chropowata fakturę tapety.
Kurtka Shinyi zniknęła z wieszaka, podobnie zresztą jak jej właściciel. Zachłysnął się powietrzem, czując z nawracającą kpinę całej sytuacji, ziewający, niewyspany, nieogolony, stoi w przedpokoju, bosymi stopami na zimnej podłodze, głaszcząc ścianę, bo mu kochanka wywiało. I jednocześnie jakoś pokrywał tym cynizmem małe ukłucia rozczarowania.
Bo co? Bo tyle?
Potarł dłonią czoło w bezradnym, smutnym geście. I śmiejąc się z samego siebie, poszedł nastawić wodę na kawę. A czego on się spodziewał, jak nie radości kilkunastu godzin?
W końcu nowe paranoje witają nas każdego dnia.
Mamy ten nowy dzień, kochany. Kolejny, piękny dzień. Więc do dzieła, DaiDai. Rześki krok i zero smutku.

*****

Na salę wszedł dokładnie trzy kwadranse później.
Kyo stał przy oknie, pijąc kawę i powoli zaciągając się papierosem. Toshiya rzucił mu krótkie, nieuważne spojrzenie, mrucząc coś, co brzmiało jak „cześć”, ale tylko przy odrobinie dobrej woli mogło nim być.
Podszedł do niego, wyciągając paczkę papierosów.
- I jak było? - zagadnął przyciszonym głosem, podsuwając basiście ogień. Toshiya wypuścił dym, wzdychając ciężko.
Die dopiero teraz dostrzegł podkrążone oczy i blade policzki przyjaciela. Zmarszczył brwi. Zazwyczaj po kilku dniach spędzonych z gitarzystą Luny, zachowywał się jak szczęśliwy dręczyciel Złotej Rybki, zmęczony, obolały, może, ale nigdy - zniechęcony.
Nigdy smutny.
- Później - szepnął Totchi prawie nie poruszając ustami. - Porozmawiamy po próbie. I chyba nie tylko o mnie musimy…
- Co…?
Basista tylko wzruszył ramionami, wskazując głową na Shinyę, siedzącego za biurkiem w rogu sali.
Pochylony nad jakimiś papierami, z głową opartą na dłoni, sprawiał wrażenie całkowicie pogrążonego w pracy. A jednak, gdy Die spojrzał na niego - poderwał głowę, jakby podświadomie to spojrzenie wyczuwając. Gitarzysta wzdrygnął się lekko, cofając mimowolnie o krok.
Nie wiedział, co chciał zobaczyć w tych oczach, albo inaczej - wiedział, co chciałby w nich widzieć, a nie wiedział, co ujrzy. Ale na pewno nie spodziewał się tego bezosobowego, uprzejmego zainteresowania.
Perkusista, widząc go, skinął przyjaźnie głową i powrócił do przeglądania zeszytu. Za chwilę, marszcząc brwi, wstał i szybkim krokiem podszedł do strojącego gitarę lidera, pytając o coś cichym głosem. Dwie głowy pochyliły się nad zapisaną drobnym pismem Kyo kartką.
Nagle Kaoru powiedział coś do Shinyi i wybuchnęli obaj głośnym śmiechem.
Odebrał to jak policzek, widząc, jak lider poklepuje jego kochanka, kochanka, do diaska! po plecach. Shinya mówił coś szybko, stukając paznokciem w kartkę, jakby coś tłumaczył. Die przypomniał sobie, jak wbijał mu te paznokcie w skórę, zaciskając mu dłonie na ramionach. Zagryzł wargi, czując nagły, leciutki ból.
Ale skoro jego nie boli.
Mnie. Też. Nie. Będzie.

Poczuł lekki powiew powietrza, gdy ktoś przesunął się obok niego. Kyo, zazdrośnie spoglądając na perkusistę, przysunął się do ramienia lidera, ciasno obejmując go w pasie. Poważnym, ciemnymi oczami patrzył w jego twarz, aż Kaoru zaśmiał się cicho, przygarniając go do siebie. Die odwrócił wzrok, widząc zadowolony uśmieszek wokalisty.
- Nie umie mu odmówić - powiedział cicho Toshiya, prosto do jego ucha. - Ty wiesz, jakiego koloru Kaoru nienawidzi tak, że nigdy nie mógł nawet na niego patrzeć?
- Oliwkowy - odpowiedział natychmiast Die, przypominając sobie, jak lider zareagował na zaproponowany mu kiedyś kostium w owym kolorze. A raczej, jak zareagował wizażysta na reakcję lidera.
- Mhm. A zgadnij, jaką mają łazienkę.
- Żartujesz.
- Nie. Kaoru dał się owinąć wokół palca. Pomyślałbyś?
- Kocha go. Też bym… - urwał, krzywiąc ze złością usta. Przez chwilę w milczeniu zaciągał się papierosem. Toshiya nic nie mówił, jakby wyczuwając jego nastrój. Kiedy się odezwał, jego głos był spokojny.
- A ja im zazdroszczę. A jeszcze bardziej zazdroszczę wam.
- Nam? - Cholerny, zdradziecki rumieniec.
- Nie udawaj, Die - westchnął Toshiya, patrząc na niego uważnie. Die pomyślał po raz kolejny, że Totchi ma w sobie coś niezwykłego. Miękkie, jakby kocie ruchy, głębokie, ciemne oczy. Niemal zaśmiał się, przypominając sobie, że kiedyś dla tych oczu wariował. A teraz ma durnego, złośliwego gówniarza, który dla czystej frajdy udaje, że nie istnieje. I po raz kolejny ucieszył się, że nie będzie miał dzieci. Kto wie, może wrodziłyby się w tatusia? Prawie ryknął histerycznym śmiechem, zaciskając dłoń w kieszeni i wpijając paznokcie w skórę mocno, do krwi. Niech boli lepiej tam.
- Nie udaję, Totchi. Nie ma żadnych nas. I nie będzie.
- Czy ty masz okres, Die?
- Czasem nienawidzę twojego biseksualizmu, kochanie. Plemniki z jajeczkiem się nie mylą?
- Idiota.
- Mów, co się dzieje.
- Macie na to szansę, Die. Nadal macie na to bycie szansę. Ja już tej szansy nie dostanę.
I Die pomyślał, jak źle mieć przeczucia. Nie chciał słuchać dalej. Ale z bolesną uwagą patrzył, jak basista podpala papierosa lekko drżącymi dłońmi.
- Co ty mówisz? Toshiya?...
- Sugizo mnie rzucił, Die. I powiem ci, że wolałbym niepewność.

Toshiya rozejrzał się po pomieszczeniu, szukając wzrokiem kelnera. Skinął na niego ręką, przywołując do siebie. Po zamówieniu piwa opadł na krzesło, podpalając papierosa. Z Die'm umówił się tu co prawda pół godziny temu, ale jakoś nie sądził, by gitarzysta przyszedł wcześniej. Zaciągnął się dymem, wgapiając bezmyślnie w sufit. Od odejścia Sugizo minęły zaledwie dwa dni. Nie płakał. Nawet za bardzo nie cierpiał. Zawsze miał taką naturę - nie martwił się czymś, co już się stało, przechodząc nad tym do porządku dziennego. Zwłaszcza, gdy nie miał na to wpływu.
Nagły rumor przy wejściu zwrócił jego uwagę. Parsknął śmiechem, widząc zbierającego się z podłogi Die'a, umazanego jakąś kleistą substancją i gnący się w pokłonach personel. Dałby sobie rękę odciąć, że gitarzysta sam wpadł na niosącego tacę kelnera, a z drugiej strony, że wmówił im już teraz, że to ich wina. Co jak co, ale dar przekonywania to on miał. Czerwonowłosy przysiadł się do niego, wytrzepując z włosów ziarenka ryżu. Z szelmowskim uśmiechem wskazał kelnerce palcem najdroższą butelkę whisky z zapasów lokalu, braną, oczywiście, na koszt firmy i dopiero wtedy zerknął na basistę.
Totchi westchnął cicho, z irytacją, gdy zobaczył malującą się na twarzy przyjaciela głęboką troskę i współczucie.
- Die. Nie przybieraj mi tu cierpiętniczych wyrazów twarzy. Nie pomoże, a ja się dodatkowo zdołuję. Pozwól mi myśleć, że to, że zostawia mnie mój partner to nic złego, dobrze?
- Ależ oczywiście, że to nic złego. Nigdy ci tego nie mówiłem, ale Sugizo miał brzydki zwyczaj gapienia się na mój tyłek.
- Die.
- I krzywe nogi. Ty wiesz, że bardziej krzywych to ja nie widziałem?
- Nawet u Shinyi? - zapytał złośliwie Totchi, patrząc na niego uważnie.
- Nawet u niego. On ma większość ciała nieproporcjonalną.
Przez chwilę panowała cisza. Die uważnie dolewał do szklanic whisky, pobrzękując lodem. Spojrzał na niego, gdy wznosił szklankę do góry.
- Udajesz?
- Nie, Totchi. Zakłuło mnie to, że sobie po prostu poszedł, szkoda tylko, że nie zostawił zwitku banknotów na szafce nocnej. Ale nie zamierzam robić z tego dramatu.
- Czasem dramat robi się sam - szepnął basista cicho, wpatrując się suchymi oczami w migoczący już na dnie szklanki złotawy płyn.
- I co z tego, w gruncie rzeczy - mówił Die, jakby go zupełnie nie usłyszał. - Jesteśmy dorośli, widocznie mieliśmy po tym inne oczekiwania. Albo raczej, jak w przypadku Shinyi, nie było ich wcale.
- Nie wygląda na takiego na jedną noc.
- A ja wyglądam? Bo dokładnie tak się czuję.
- Może się boi.
- Ja też się, u diabła, boję. Codziennie boję się wyjść z domu i podjąć decyzję, czy iść windą, czy schodami, by mi cegła na łeb nie spadła. Daj spokój, Totchi. Boi się, też coś.
- Lęk jest naturalny dla…
- Dla ludzi, wiem. Ale wyobraź sobie, że ja jeszcze czyjegoś mógłbym zwyczajnie nie udźwignąć.
- Może żałuje.
- Może. Może ja te będę. Na razie się napijmy. I powiedz dokładnie, co odpierdoliło naszemu drogiemu Sugizo.
Dwie godziny później basista perorował na najwyższych obrotach, wymachując wciąż niezapalonym papierosem.
- … bo chodzi tylko o jedno, wszyscy faceci to dranie!
- Totchi, kiedy my też jesteśmy facetami - wymamrotał Die, obracając w palcach łyżeczkę.
- Bo nam też chodzi o jedno!
- A nas chcą tylko przelecieć i zostawić, dranie.
- Die… czy ty chcesz powiedzieć, że byłeś na dole?
- Powiedz komuś słowo, a cię zabiję. Obiecuję - stwierdził nagle gitarzysta zupełnie trzeźwym głosem.
- Czy Shinya ma dużego?
- Wiesz co… ja ci o tym opowiem w domu. Coś czuję że nie zamierzam czytać o swoim fiucie w jutrzejszej gazecie. Zbieraj się, Totchi.

Parę godzin później, wsłuchując się w cichy oddech śpiącego basisty, Die wyplątał się z jego objęć i wstał z łóżka. Przykrył Toshiyę kocem, uśmiechając się sam do siebie.
Nie była to miłość. I nie był to czysty seks. Trochę ciepła, trochę radości. Wyszedł na balkon, naciągając na siebie tylko spodnie. Oparty o barierkę, zaciągał się łapczywie papierosem, odgarniając z twarzy niesforne kosmyki włosów. Zagapił się na migające w szaleńczym rytmie światła pobliskiego klubu, skąd wciąż, mimo późnej godziny, dochodziły okrzyki rozbawionych ludzi. Ciekawe, myślał cynicznie, ilu z was obudzi się jutro w obcych łóżkach, uciekając w popłochu.
Kładąc się ponownie przy śpiącym basiście, wtulił się w ciepłe ciało, patrząc szeroko otwartymi oczami w ciemność pokoju. I położył się od ściany.
Totchi, uciekając stąd rano, przynajmniej go nie obudzi.

Rano obudził basistę piskliwy dźwięk komórki. Uniósł głowę znad poduszki, wyciągając rękę w kierunku piszczącego aparatu. Wyłączył telefon, nawet nie spoglądając na wyświetlacz. A idźcie wszyscy do diabła, dziś sobota. Ziewnął rozdzierająco, opadając z powrotem na posłanie. Gdy odwrócił się na drugi bok, spojrzał prosto w ciemne, poważne oczy patrzącego na niego spokojnie Die'a.
- No, co? - spytał obronnym tonem, naciągając na siebie kołdrę. - Ja lubię czerstwy chleb. Zdrowszy.
- Zdrowszy - powtórzył bezmyślnie gitarzysta, unosząc się na łokciu. - Od… od czego zdrowszy?
- Od świeżych bułeczek - mruknął Toshiya, przysuwając się bliżej niego. Przejechał językiem po sutku Die'a, przygryzając go lekko zębami. - Poza tym, masz mikrofalówkę, zrobimy sobie grzanki.
- Grzanki… - Die jęknął, gdy szczupłe palce zacisnęły się na jego męskości. Odruchowo przysunął się do basisty, sięgając po pocałunek.
- Mhm… - wymruczał Toshiya, gdy oderwali się od siebie. Wywinął się spod ciała kochanka, siadając mu na biodrach. Powolnymi, jednostajnymi ruchami pieścił go, nie dając ani wytchnienia, ani zaspokojenia. Ten zamruczał coś niecierpliwie, wypychając biodra do góry. Zaśmiał się, gdy nagląco zacisnął własne palce na jego dłoni, próbując go skłonić do mocniejszych pieszczot. Basista pochylił się nad nim, wsysając się ustami w jego szyję. Die jęknął spazmatycznie, gdy poczuł twardego penisa, ocierającego się o jego własny. - Ale najpierw skonsumujesz coś innego… - wyszeptał Totchi, czując chłodną dłoń, skradającą się po jego udzie. - Chyba, że masz coś przeciwko. - Uznawszy przeciągły jęk za wystarczającą odpowiedź, pocałował go ponownie, sprawiając, że Die nagle zapomniał zapytać, czemu jest tu nadal, mimo, że jest kolejny dzień.

Kyo otworzył jedno oko, gdy zadzwonił telefon. Ze złością wygrzebał się z pościeli, sięgając po słuchawkę. Kaoru jedynie zamruczał coś niewyraźnie, przewracając się na plecy.
- Czego?
- A, to ty, Kyo. Jest Kaoru?
- Śpi - warknął wokalista, sięgając jednocześnie po zsuniętą z ciała kochanka kołdrę. Zamiast przykryć go ponownie, zsunął ją jeszcze bardziej w dół, powoli przesuwając dłonią po nagim ciele lidera. - Czego chcesz o drugiej w nocy?
- Muszę porozmawiać z Kaoru!
- Ale czemu o takiej potwornej godzinie? - Kyo mrugnął do Kaoru, pieszcząc go powoli. Lider stłumił jęk, gryząc jego udo.
- Samochód Toshiyi od wczoraj stoi przed domem Die'a.
Kyo bardzo powoli odłożył słuchawkę na widełki. Spojrzał na lidera ze zdziwieniem wymalowanym na twarzy.
- Co się stało? - spytał niespokojnie Kaoru, odgarniając mu z czoła jasną grzywkę. - Coś z Shinem?
- Z jakim Shinem… Wychodzi na to, że poszedł w odstawkę.
Milczeli obaj przez chwilę, po czym jednocześnie rzucili się do telefonu, gdy zaczął dzwonić ponownie. Kaoru wyrwał słuchawkę wokaliście, przyciskając ją do ucha.
Perkusista odczekał spokojnie szamotaninę po drugiej stronie, postukując paznokciami o blat stolika.
- Mów - zażądał lider, ułatwiając jednocześnie dostęp do słuchawki ładującemu mu się na kolana Kyo.
- Kaoru? Bo pamiętasz, ze wszystko zaczyna się od momentu, gdy ten ktoś zostaje na noc?
- No, załóżmy - mruknął lider, starannie ignorując prychnięcie Kyo. Nie było sensu tłumaczyć Shinyi, że oni wstali z łóżka tylko po to, by od razu przewozić meble.
- Spiliśmy się. Potem mnie brał. Potem ja jego. A teraz wcale nie wybiera się do domu.
- Poczekaj. Kto?
- Totchi od Die'a.
Lider zerknął na Kyo, wzruszając ramionami.
- Shinya, ja się nie chcę wtrącać, ale to ty od niego uciekłeś.
- Ja to chciałem przemyśleć wszystko, Kaoru.
- Przemyślałeś?
- Ja go kocham.
A on rżnie basistę, pomyślał skonfundowany wokalista, obejmując lidera w pasie. Milczeli.
- Nie płacz, Shinya - powiedział w końcu Kyo, zabierając słuchawkę kochankowi. - Może jakoś się to jeszcze ułoży.
- Oczywiście, że się ułoży - powiedział Shinya nieprzyjemnym, zgrzytliwym głosem, zachrypniętym od łez. - Oczywiście, że tak. A dzwonię, by powiedzieć, że mam grypę i nie będzie mnie parę dni.
- To oficjalna wersja. A jak jest naprawdę?
- Kocham go. I nie zamierzam oddać nikomu, nawet Totchiemu.
- Ale… Shin, może im się ułoży?
- Ze mną Die będzie szczęśliwszy.
Kaoru i Kyo milczeli długo, gdy perkusista już się rozłączył.
Czasem słowa nie oddadzą tego, co czujesz. Zwłaszcza wtedy, gdy przyjaźń zobowiązuje cię do milczenia, choć masz ochotę krzyczeć.

Obudził się, słysząc trzask zamykanych drzwi i oddalające się, szybkie kroki.
Usiadł na łóżku, przeczesując palcami rozsypane po ramionach włosy. Fosforyzujące cyferki wyświetlacza wskazywały godzinę pół do dziewiątej, za oknem panowała nieprzyjemna, zamglona aura. Westchnął, patrząc zamyślonym wzrokiem na puste miejsce obok siebie, na poduszkę, na której jeszcze odbity był ślad głowy.
Toshiya, czemu i ty uciekłeś?
Nie czuł żalu, nie był smutny. W ogóle jakby nie był. Podświadomie czy nie, czekał przecież na to, by tak się stało? Dzwonek do drzwi zabrzmiał jakoś nagląco. Niechętnie podniósł się z łóżka i, narzucając na siebie czarny sweter, poszedł otworzyć. Może Toshiya zapomniał telefonu, czy czegoś. Może zapomniał wyrwać mu kolejny kawałek serca?

Shinya stał za drzwiami, wstrzymując oddech. Potarł dłonią czoło, przygładził włosy. Usłyszał lekkie, szybkie kroki, drzwi się otworzyły i stał przed Die'm, nagle zupełnie nie wiedząc, co powiedzieć.
- Shinya? - Usłyszał zdumiony, niedowierzający głos. - A co ty tu robisz?
- Przyjechałem do ciebie, Die - wymamrotał cicho, uparcie wypatrując na tej pięknej twarzy jakiejś radości. - Nie wpuścisz mnie?
- Nie, wejdź, oczywiście - odsunął się z przejścia, machinalnie odbierając od perkusisty płaszcz. - Napijesz się kawy?
- Chętnie. - Shinya uśmiechnął się do niego, siadając na taborecie.
- A. Nie mam kawy - powiedział nagle gitarzysta, potrząsając pustą puszką. - Miałem iść do sklepu, ale…
… ale byliśmy trochę zajęci z Toshiyą… kurwa, czemu nic nie powiedział? I czego Shinya chce? Niech sobie idzie. Chcę jechać do Toshiyi. Chcę dać mu w twarz za to, że wiedział dobrze, co znaczy to pieprzone wyjście rano.
- Nie szkodzi - powiedział Shinya, wstając nagle i podchodząc do niego. Stanął za nim, obejmując go w pasie. Die zesztywniał pod dotykiem jego dłoni. Miękkie, drażniące tą miękkością włosy, załaskotały go w policzek, gdy objął go ciasno, przylegając do niego całym ciałem.
- Nie cieszysz się, że jestem, Die? - zamruczał perkusista prosto do jego ucha, liżąc je językiem. Chłodne dłonie zwinnie wślizgiwały się pod sweter, gładząc nagą skórę. Jedna z nich przesunęła się na przód spodni, głaszcząc czubkami palców podniecenie gitarzysty. Die jęknął mimowolnie, gdy Shinya zacisnął na nim palce. - Wróciłem do ciebie. Nie chciałem tak, źle wyszło, ale już jestem… jestem, Die, cieszysz się…?
- Ja się nie cieszę, że wróciłeś, Shin - zabrzmiał nagle zirytowany głos od drzwi. Die, jakby wyrwany z otępienia, wyrwał się z objęć perkusisty, odwracając się w stronę wejścia. Toshiya stał w progu z dziwnym wyrazem twarzy, patrząc chłodno na perkusistę. Nie spuszczając z niego wzroku, podszedł do stołu, stawiając na nim torbę z zakupami. - Doprawdy, Die. Poszedłem po kawę, dosłownie na pół godziny nie można cię samego zostawić. Trzymaj, kupiłem ci od razu fajki. Wiesz, że podrożały znowu?... Mamy też, nareszcie, świeże pieczywo. Ale i tak mam ochotę na grzanki. Pomidory masz, widziałem, weź się za krojenie od razu. Sparz najpierw! - wrzasnął nagle Toshiya, widząc, że Die odruchowo łapie nóż i zaczyna ciachać pomidory na kawałki. - Czy ty nigdy nie obierałeś pomidorów? Zalewasz je wrzątkiem, wtedy skórka łatwo się zdziera, sama nawet odchodzi… albo może sałatkę z pomidorów? Masz bazylię?
- Nie mam pojęcia - powiedział śmiertelnie zaskoczony Die, patrząc na basistę, grzebiącego w szafce. - Totchi, co ty tu… to znaczy… ja nie wiem, co się dzieje!
Zabrzmiało to nieco rozpaczliwie, ale Die rozpaczliwie się czuł. Jak rozpaczliwy idiota. Stał w swojej kuchni, gdzie w jednym kącie kulił się pobladły Shinya, patrzący złowrogo na basistę, a basista, rześki jak rzadko, zabierał się za sałatkę z pomidorów, które trzeba zalać wrzątkiem, gdy skórka…
Zamknął oczy, licząc do dziesięciu.
- Die, czy my możemy porozmawiać? - usłyszał nagle gniewny głos Shinyi, który dotknął jego ramienia.
Otworzył oczy, patrząc na niego z zastanowieniem. Shinya… pociągał, go, elektryzował, samą obecnością sprawiając, że miał ochotę zapomnieć o tym wahaniu, o lęku i po prostu się z nim kochać. Ale nie miał ochoty kochać jego. Nie miał. I nie umiał chyba. Zanim zdążył powiedzieć cokolwiek, Toshiya przesunął się obok niego, obejmując go w pasie i opierając się podbródkiem na jego ramieniu. Die czuł, jak delikatnie szuka dłońmi jego rąk i sam zacisnął swoje palce na jego.
Normalność, codzienność. Skórka, sparzona wrzątkiem i sałatka z pomidorów.
- Nie możecie - powiedział spokojnie basista, patrząc Shinyi prosto w oczy. - Bo my teraz jemy śniadanie, a potem wyjeżdżamy na jakiś czas. - Die wytrzeszczył na niego oczy, w zamian za co basista kopnął go w kostkę tak, że podskoczył. - Zresztą nie sądzę, byście mieli o czym rozmawiać.
- A o tym to może zadecyduje Die, a nie ty…
Gitarzysta stał przez chwilę nieruchomo, czując ciepłe palce, gładzące uspokajająco jego rękę. Popatrzył na błyszczące złością oczy Shinyi, na jego wykrzywione nieprzyjemnym grymasem usta. Nagle odwrócił się szybko w stronę basisty, pocałował go, zaledwie dotykając ustami jego warg, po czym sięgnął do szafki, wiszącej nad kuchenką. Czubkami palców chwycił ciemnozieloną, papierową torebkę, stojącą w kącie.
- Mam bazylię - powiedział, uśmiechając się szeroko do basisty. - A rozmowę możemy przełożyć na czas nieokreślony. Jesteś dobry w nieokreśleniu, Shinya.
- Die, ja…
- Nie chcę tego słuchać. Idź już sobie, Shin. Nie mamy o czym rozmawiać.
Perkusista popatrzył na niego bez słowa. Zmrużonymi oczami patrzył, jak Toshiya całuje Die'a w nos, odbierając mu nóż i zaczynając kroić chleb. Chrzęściła skórka, Die nastawił wodę na herbatę. Shinya wyszedł, nie mówiąc do nich nic. Zamknął za sobą drzwi bardzo cicho, bez spektakularnego trzaskania.
Die odwrócił się tyłem do basisty, podchodząc do okna. Patrzył, przyciskając czoło do chłodnej szyby, jak Shinya szybkim krokiem podchodzi do swojego samochodu, jak przystaje na chwilę, patrząc na swoje dłonie, wreszcie wsiada i odjeżdża.
Ostry podbródek Toshiyi wbił mu się w ramię. Wyciągnął rękę do tyłu, obejmując go za szyję. Patrzyli w milczeniu, jak zaczyna padać deszcz, jak ciężkie, ołowiane chmury leniwie przesuwają się nad czubkami drzew. Die przymknął oczy, pozwalając pojedynczej łzie wymknąć się spod powieki. Poczuł ciepłe usta, gdy basista zlizał słoną kroplę z jego policzka.
- Dobrze, że sobie nie poszedłeś - wyszeptał cicho, przytulając się mocniej do ciepłego ciała. Totchi westchnął cicho, dmuchając mu we włosy.
- Poszedłem po kawę. Fakt, że mogłem pomyśleć… nie miałem zamiaru odejść. Ale nie wiedziałem, że żałowałbyś, gdyby mnie nie było.
- A jednak. Trafiłeś na odpowiedni moment.
- Nie wiedziałem, czy się wtrącać, ale…
- Ale?
- Ale pomyślałem, że gdybym był na twoim miejscu, a do rozmowy namawiałby mnie Sugizo, potrzebowałbym moralnego wsparcia. Może i nie kochasz naszego słodkiego perkusisty. Ale ciągnie cię do niego, widać to. On też to widzi, Die. Nie zrezygnuje, a ty w końcu mu się nie oprzesz.
- To nie pozwól mi się poddać, Totchi. Daj mi siłę na to. Na to… na niebycie. Nie z nim.
Milczeli przez chwilę. Gitarzysta odwrócił się do Toshiyi, wtulając w jego ramiona.
- Żałujesz, że nie jestem Sugizo?
Toshiya milczał, przytulając go tylko. Die westchnął.
- A ty nie żałujesz, że nie jestem Shinyą?
Zaśmiali się jednocześnie. Pytania były faktycznie głupie.
- Nie kocham cię.
- Ja ciebie też nie. Mi się wydaje, czy to jakoś na opak wyszło?
- No cóż, na wyznanie miłości po grób to nie wyglądało - powiedział złośliwie Die, podchodząc do stołu. Zapalił papierosa, podsuwając paczkę basiście. Za chwilę Toshiya dogasił papierosa, ściągając przez głowę sweter.
- Wiesz co… - wymruczał, przysuwając się do gitarzysty. - Skoro się nie kochamy, to może choć się pokochamy?
- Jesteś niepoprawny. Ale skoro na pohybel temu romantyzmowi, to chodźmy może pod prysznic. W celach nie rekomendowanych przez producenta.

Szum gotującej się wody wypełniał kuchnię.
Die siedział przy stole, opierając twarz na zwiniętych pięściach i patrzył w okno. Toshiya stanął w progu i, wzdychając cicho, pokiwał głową. Podszedł do kuchenki i zakręcił gaz, zalewając wrzątkiem dwie kawy. Stał tak chwilę, bez ruchu, wpatrując się pustym wzrokiem w parującą ciecz. Na ramieniu poczuł delikatny dotyk dłoni, Die stał za nim, patrząc przepraszająco.
- Dzięki. Śmietankę chcesz?
- Dawaj. Cukier się skończył.
- Nie, tam na dole… nie tu, obok, w tej po lewo! jest cała paczka, kupiłem wczoraj.
- Totchi, ja…
- Nie chcę o tym rozmawiać, Die. Nie tylko ciebie gonią twoje demony. Wierz mi, że ja swoje odpędzam przez cały czas.
- To egoizm.
- A co innego? Pamiętaj, że ja cię przecież w ogóle nie kocham.
- Wiem. I nie mamy obowiązku…
- … być.

Siedział na kanapie, z podwiniętymi nogami, czytając jakąś gazetę. Sięgnął na oślep po zapomniany kubek, gdy jego palce natrafiły na chłód obłego kształtu. Zdziwiony, podniósł wzrok. Die uśmiechał się szeroko, podając mu puszkę piwa. W rekach trzymał kwadratowe, tekturowe pudło, na którym stały kolejne puszki i popielniczka. Basista złapał ją, gdy pięknym łukiem zsuwała się na podłogę. Popatrzył podejrzliwie na pudło i jęknął.
- Nie mów nawet, że masz tam zdjęcia.
- Skąd wiedziałeś? - zapytał szczerze zdziwiony Die, z ulgą stawiając ciężar na podłodze. Otworzył sobie piwo, zabierając się za wyciąganie albumów. Toshiya popatrzył z niesmakiem na powyrywane kartki, leżące w nieładzie, pogniecione zdjęcia, poznaczone niekiedy zaciekami kawy.
- Ja cię kompletnie nie rozumiem - wymruczał, sadowiąc się na podłodze, koło gitarzysty. - Zeskanowalibyśmy to ładnie, szybko, odpowiednie pliki, na płyty i gotowe, porządnie, bez bałaganu, posegregowane. Ale nie, ty musisz się babrać z tymi papierami.
Od tygodnia porządkowali zdjęcia. Toshiyi wirowało w głowie, gdy poznawał się z dziadkiem, wujkiem, małą Hiyogi, ciotką, babką, siostrą i kuzynami. Śmiał się z Die'a, gdy znaleźli stare zdjęcia z okresu przeddirowego, jak określił gitarzysta, wpatrzony z niesmakiem w pogniecione, wyblakłe kartoniki. Mozolnie wkładali je do albumów, podpisując każde z osobna, bądź, jak w przypadku zdjęcia Die'a, całującego Kyo w szyję, odkładając za okładkę. Ot, po co denerwować Kaoru.
- Przecież na płytach straciłoby to sens! Magii żadnej. No i w ogóle.
- W ogóle co? Więcej porządku?
- No widzisz? A tak, to przynajmniej je oglądamy porządkując.
Śmiali się obaj. Die krzywił się właśnie nad zdjęciami jakiejś farbowanej ślicznotki, gdy zadzwonił telefon. Toshiya sięgnął za siebie, zerkając z zastanowieniem na leżące przed nim zdjęcie gitarzysty, siedzącego okrakiem na kolanach lidera i czeszącego mu włosy. Notując sobie w pamięci zapytanie Daisuke o przyczynę poważnego wybrzuszenia, widocznego aż nazbyt dobrze, złapał komórkę i odebrał, zobaczywszy numer wokalisty.
Kyo był zdenerwowany, wyczuł to od razu.
- Totchi? Słuchaj… nie, ja nie wiem, jak to powiedzieć…
- Najlepiej normalnie. - Basista wyprostował się, pociągając z puszki duży łyk piwa. - Co tam?
- Kiedy się widzieliście z Shinyą?
Wyprostował się, rzucając Die'owi ukradkowe, czujne spojrzenie. Gitarzysta patrzył na niego niespokojnie, jakby przeczuwając kłopoty. Odgarnął z czoła włosy, zapalając papierosa. Wydmuchując smużkę dymu pod sufit, śledził jego twarz zmrużonymi lekko oczami.
Gestem zapytał się go, czy chce telefon. Die pokręcił przecząco głową, marszcząc brwi.
- Nie wiem - powiedział Toshiya, licząc w pamięci. - Wydaje mi się, że przedwczoraj, ale nie dam sobie nic uciąć.
- Wydaje ci się?
- A co ty myślisz, że prowadzę jakiś cholerny kalendarz na naszego drogiego perkusistę? - zirytował się Toshiya, zabierając gitarzyście papierosa. - Się składa, Kyo, że on u nas niemile widziany.
- U was? - nieprzyjemny głos wokalisty nieco zaniepokoił Toshiyę. Spojrzeli na siebie z Die'm, unosząc leciutko brwi w niemym zdziwieniu. Kyo zazwyczaj oszczędzał sobie przytyków. Zwłaszcza w wycieczkach osobistych. - Nie wiedziałem, że istniejecie już jako wy.
Zanim Toshiya zdążył coś powiedzieć, usłyszał zirytowany, cichy głos Kaoru, po czym lider przejął słuchawkę.
- Posłuchaj, Totchi. Uważnie. Shinya wyszedł od was w czwartek, do piątku włóczył się po pubach, w piątek zadzwonił do mnie, że jest chory. Nie miałem z nim kontaktu aż do dziś. Zadzwoniłem, bo przypomniałem sobie o sesji. Nie odbierał. Pojechałem do niego.
Die zacisnął zęby, przysuwając się bliżej basisty. Słyszał doskonale dzięki głośnomówiącemu.
- Mów, Kaoru.
- Domyślasz się? Tabletki nasenne, popite butelką koniaku.
Milczał, zaciskając dłoń na telefonie. Die wyrwał mu komórkę, niemal uderzając go dłonią.
- On…
- Żyje, Die. Porządne płukanie żołądka i typowe dla lekarzy sztuczki magiczne. Ale lepiej będzie, jak tu przyjedziecie. Dla waszych sumień, choć ja to odradzam.
- Co ty mówisz… Kao? - głos mu drgnął.
- Die, porozmawiamy, jak przyjedziecie. I tylko proszę - postaraj się myśleć głową. I niech Totchi prowadzi. Jesteśmy w centralnym, na intensywnej. Wyjdę po was na parking z przepustką. - Rozłączył się, nie czekając na odpowiedź.
Die wstał, chwytając się framugi. Toshiya wyciągnął z szafy gruby sweter, podając mu go.
Za chwilę cicho szczęknęły za nimi zatrzaskiwane drzwi.

Kaoru czekał na nich, siedząc na murku przed szpitalem. Ubrany w czarną, skórzana kurtkę i podarte dżinsy, z włosami niedbale związanymi, wyglądał na dziesięć lat młodziej i na pięć nocy snu do tyłu. Palił papierosa, przerzucając szczupłymi palcami kartki leżącego na kolanach zeszytu. Basista zmarszczył brwi, rozpoznając w ciemnozielonym notatniku brulion Shinyi, z którym się nie rozstawał. Lider machnął ku nim ręką, odgaszając papierosa. Ruszyli ku niemu, Die hamowanym biegiem, Toshiya z zaciśniętymi ustami. Gdzieś na dnie czaił się niepokój. A jeśli jednak coś… Lider wcisnął Die'owi przepustkę, kierując się z Toshiyą tuż za nim. Przed wejściem do windy pociągnął basistę za rękaw, kiwając nagląco głową w kierunku niszy na korytarzu. Toshiya spojrzał przelotnie na zaaferowanego gitarzystę, za którym zasuwały się już drzwi od windy i poszedł za Kaoru.
- Słuchaj - mówił szybko i cicho lider, przesuwając się koło niego. - Chcę, byś wiedział, że Shinya wiedział, że nie umrze. Wziął to i od razu zadzwonił do Kyo, że głupstwo i tak dalej, na sekretarkę.
- Ale…
- Dokładnie. Totchi, on nie wypuści Die'a.
- Szantaż?
- Nie wiem. - Kaoru potarł dłonią czoło w bezradnym, smutnym geście. - Ale tak mi się wydaje.
- Po co? Wierzy, że Die wróci? Albo może nie odejdzie? Albo co?
- Nie wiem, Totchi. Ale lęk…
Basista milczał, gryząc nerwowo wargi. Kiedy się odezwał, jego głos drżał.
- Die go nie zostawi, bo będzie się bał - o niego.
- Tak sądzę. Totchi, ty się martwisz?
- O Shinyę? Nie. Jak dla mnie mógłby w tej chwili nie żyć.
- Toshiya!
- Wiem co mówię, Kao. Wolałbym nie mieć przyjaciela, niż stracić tę przyjaźń. Ułuda. Jak może?
- Kocha go. Bezwzględnie dla reszty wszystkiego. Totchi, gdzie idziesz?
- Do domu.
Kaoru patrzył za nim przez chwilę. Westchnął, chciał iść do windy, gdy zatrzymał go okrzyk basisty. Toshiya zbliżył się do niego szybkim krokiem, jego oczy błyszczały gniewnie.
- Po co mi to powiedziałeś, Kao? Może wolałbym nie wiedzieć? Czemu mam się martwić, czemu mam się nim przejmować? Nim, Die'm… Nie chcę. Nie tak. Jeśli Die zechce, wróci. Po co powiedziałeś to mi, lider-sama, po co?
- Kocham go.
Toshiya zamarł z otwartymi głupio ustami, patrząc na lidera. Kaoru był poważny, ale oczy mu się śmiały. I nagle basista także zaśmiał się głośno, wywołując oburzone psyknięcia pielęgniarek, idących korytarzem. Śmiali się długo, ocierając dłońmi mokre policzki. Łzy popłynęły już same, bez ich wiedzy.
- Ten świat zwariował, jak Boga kocham.
- Toshiya - przerwał mu złośliwie lider, kierując się za nim do windy. - Ty chcesz iść do nieba po śmierci?
- Jasne.
- To nie mów, że kochasz. Jak widzisz, coś nie wychodzi to bycie z tymi, co się tak kocha.
- Czemu nic nie mówiłeś, Kaoru? Die wie?
- Oszalałeś. Po co?
- A po co jesteś z Kyo?
- A po co będziesz z Die'm?
W milczeniu dojechali na trzecie piętro. Toshiya odetchnął głęboko, wychodząc za liderem z windy. Jeszcze raz, kolejny raz trzeba jednak zawalczyć. Cholerne życie.

Stał w łazience, ochlapując twarz zimną wodą. Wyprostował się, wyciągając rękę po ręcznik. Ktoś wsunął mu w dłoń kawałek papierowego ręcznika, muskając jego palce swoimi. Zaskoczony, patrzył w lustrze prosto w poważne oczy Die'a.
Gitarzysta podszedł do niego, chowając twarz w zagłębieniu jego szyi. Szeptał coś nieskładnie, zaciskając palce na jego przedramionach. Toshiya niemal siłą odwrócił go do siebie i uniósł oporną twarz ku swojej. Coś w nim krzyczało, dlaczego znów ma być silniejszy, czemu on rozumie, czemu nie jego, czemu tak.
Die dotknął ciepłą dłonią jego policzka, palcem delikatnie obrysował usta.
- Weź klucze, Totchi. Ja z nim posiedzę. Jest słaby… nie wierzę, że chciał się zabić. Boże, nie wiedziałem, że aż tak… cóż, posiedzę. Wpadnę jutro po jakieś ubrania na zmianę. Aha, weź nakarmij tego jego psa, jak możesz. Tu masz klucze.
- Dobrze.
- Jutro porozmawiamy. Obudził się… chcę z nim porozmawiać. Idę, do jutra.
- Dobrze - powiedział do lustra, patrząc obojętnie na zdradziecką łzę, spływającą mu po policzku.
Die odszedł, zwiedziony tym, że Shinya kochał tak mocno, że na śmierć. Zostawił go bez niepokoju, zwiedziony tym niekochaniem, które sobie przyrzekli. Oparł czoło o zimne kafelki, zaciskając dłonie na skroniach.
Kiedy Kaoru znalazł go godzinę później, wciąż siedział skulony pod ścianą, ściskając w dłoniach papierowy ręcznik.

Leżał na łóżku, wpatrując się suchymi oczami w delikatny zarys wpadającego przez okno światła. Nie wiedział, która była godzina. Czas stanął w momencie, kiedy Die powiedział, że idzie. A on pojechał do domu perkusisty, nakarmił małe, piszczace Coś, oszalałe z tęsknoty za swoim panem, zamknął za sobą drzwi i chciał odejść. Jezu, jak ten pies wył. Pojechał do mieszkania Die'a, spakował mu ubrania, posprzątał. Zostawił klucze liderowi.
I wrócił tu, do siebie. W mieszkaniu było duszno, niewietrzone, zatęchłe powietrze wywoływało mdłości. Zwinął się na łóżku i leżał, od wtedy, w tej samej cały czas pozycji. Czuł leciutki ból zdrętwiałej ręki. Poruszył leniwie palcami, bawiąc się odbijanym od oczka pierścionka refleksem światła.
Sugizo zadzwonił dwie godziny temu, pozornie zaniepokojony o stan Shinyi, tak naprawdę chcący rozmawiać. Spławił go, bo tak. Już nawet nie wnikał, czy go kochał, czy nie, wiedział, że teraz kochać nie jest w stanie. Nie bojąc się, że znów nastąpi koniec, każdego dnia coraz większa rysa, zamieniając się w ogromny krach.
Czy kochał Die'a? Nie, pewnie nie. A może. Nikt w sumie nie przedstawił nigdy w punktach, co tą miłością jest, a co nie. Więc nie wiedział.
I nawet już chyba nie czekał, czy Die przyjdzie, czy nie. Zasnął.
Obudził go potworny jazgot. Wyskoczył z łóżka zaalarmowany, biegnąc do drzwi. Ogłupiały doszczętnie Die potrząsał nogą, usiłując oderwać od siebie wczepionego zębami w grube spodnie psa.
Basista oparł się o szafkę, czując jak miękną u kolana.
- Co to tu robi, na litość boską? - zapytał rozbawiony i rozzłoszczony jednocześnie Die, podnosząc szamoczącego się psa do góry.
- Wziąłem. Wył.
- Boże jedyny, ja mało na zawał nie zszedłem - zaśmiał się cicho Die, głaszcząc psa. O dziwo, uspokoił się, liżąc jego dłoń.
- Co ty tu robisz? - wyszeptał nieprzytomnie Toshiya, łapiąc jego dłoń. Gitarzysta spoważniał, patrząc na zapuchniętą twarz i czując lodowaty dotyk palców.
- No jak, co robię - parsknął, pokrywając tym jakieś nagłe, głupie wzruszenie. - Wróciłem ze szpitala. Kawę masz? Nie masz. A kupiłem. Lubisz espresso?
- Die - wyjęczał Toshiya, uśmiechając się półgębkiem. - A Shinya?
- Kaoru i Kyo wzięli go do siebie. Dobrze, że wziąłeś tego stwora, bo w sumie sam by nie wyrobił. Jutro go zawieziemy.
- Ale Shinya i ty…
- Totchi. - Die pokiwał głową w geście udanej rozpaczy. - Nie ma żadnego Shinyi i mnie. Jestem ja i, co najwyżej, ty.
- Ale ja myślałem…
- Bez obrazy, kochanie, ale nie myśl. Zresztą, jutro mamy tam jechać. Porozmawiamy. A teraz to czy ja mogę dostać tę kawę? Którą sobie sam pewnie zrobię, bo ty mnie w ogóle przecież nie kochasz.

*****

Toshiya leżał na kanapie, zaciągając się papierosem. Był kompletnie nagi, jeśli nie liczyć jednej, czarnej skarpetki, zrolowanej wokół kostki. Odgasił papierosa i, wsparty na ramieniu, sięgnął po telefon ponad ramieniem śpiącego obok mężczyzny.
Wystukał numer lidera, spoglądając z zaciekawieniem na Die'a, który właśnie przewrócił się na plecy i, zamruczawszy coś niewyraźnie, spał dalej. Wpółwzwiedziony członek drgnął, gdy basista leciutko, samymi opuszkami palców, przesunął po jego czubku.
Głos lidera był lekko zasapany i wolał nie myśleć czy także wykorzystali sobotnie przedpołudnie na podobny jak oni relaks.
- Kaoru, mamy nadal być?... Kao?... Co tak szeleści?
- … Kyo! - lider wrzasnął tak, że Toshiya odsunął słuchawkę od ucha, krzywiąc się mimowolnie. - Idźcie z tym do pokoju!
- Kaoru…?
- Jestem, Totchi. Robią sernik.
- Z folii? - zapytał rozbawiony basista, pochylając się jednocześnie nad wyprężoną męskością Die'a i muskając ustami sam czubek.
Wolną dłonią chwycił go u nasady i zacisnął na nim usta. Było coś lekko perwersyjnego w słuchaniu lidera podczas robienia kochankowi dobrze… zassał lekko, ciesząc się cichym jękiem, jaki wydobył się z ust wciąż śpiącego gitarzysty.
- O której będziecie? Właśnie, kupcie po drodze jakieś wino, wczoraj Shinya wychylił ostatnią butelkę. A dziś z Kyo dokończyli już ten koniak ze Świąt. Ty wiedziałeś, że nasz perkusista ma taki mocny łeb?
- Uhm - wymruczał Toshiya, wsuwając jednocześnie pośliniony palec w ciasność Die'a. Gitarzysta momentalnie otworzył oczy, odruchowo odsuwając się od dyskomfortowego uczucia bólu. Toshiya, patrząc na niego wyzywająco, wbił palec mocniej, muskając koniuszkiem prostatę. Die krzyknął, zagryzając wargi. Basista wskazał gestem na telefon, nie zaprzestając gwałtownych pieszczot.
Nagle Die przewrócił go na plecy, siadając mu na biodrach. Oparł się rękami o łóżko i, nie przejmując zupełnie nawilżaniem, wszedł w basistę, wyrywając z niego krótki, pełen bólu krzyk. Toshiya ugryzł go w ramię, czując spływające po policzkach łzy.
Szumiało mu w głowie, gdy Die zabrał mu słuchawkę. Jak przez mgłę usłyszał jeszcze jak mówi coś o osiemnastej, po czym rozłączył się, odrzucając telefon na łóżko.
Pochylił się nad basistą, dotykając niemal swoim nosem jego.
- I jak, Totchi? - szepnął, wbijając się mocniej. Basista wrzasnął, czując rozrywający go od środka ból. - Trzeba było nie prowokować.
- Pieprz się, ty głupia cioto!
Krzyknął ponownie, gdy pchnął po raz kolejny. Zamarł na chwilę, naprowadzając swojego penisa głębiej, mierząc w jeden, szczególny punkt.
I tym razem krzyk Toshiyi nie był pełen bólu, a raczej - rozkoszy.
- A może ciebie jednak? - wydyszał Die, ostro, miarowo uderzając w niego.
Toshiya krzyczał, czując jeszcze zaciskając się na nim dłoń. Jeszcze jedno pchnięcie, kolejne… doszli prawie równocześnie, wypełniając małą sypialnię głośnymi jękami. Die opadł na ciało kochanka, wysuwając się z niego. Leżeli przez chwilę, uspokajając oddechy. Toshiya przymknął oczy, czując delikatny dotyk między nogami. Die, nawilżoną oliwką chusteczką, zmywał mu z ud krew i własną spermę. Pocałował go w udo, pieszcząc leniwie jego brzuch. Przesunął się wyżej, kładąc za nim i obejmując go w pasie. Ciepłym oddechem muskał jego kark, szczupłymi palcami rysował małe kółeczka wokół jego sutków.
- Jesteś okropny… - westchnął Toshiya, przymykając oczy. Poczuł delikatne muśnięcie, gdy Die pocałował go w ucho, liżąc je lekko. - Kiedyś mnie tym niekochaniem zabijesz.
- A to miłość podobno zabójcza - zaśmiał się cicho gitarzysta, przytulając usta do jego szyi. Wyczuł pulsującą pod skórą krew, ssąc leciutko to miejsce. Toshiya leżał cicho, spokojnie. Die przeczołgał się nad nim, ujmując w dłonie jego twarz. - Bardzo cię skrzywdziłem?
- Bardzo nie. - Uśmiechnął się do niego, wstając z łóżka.
Skrzywił się, czując piekący ból między nogami.
Die znalazł się przy nim, przytulając go do siebie. Byli prawie tego samego wzrostu, a jednak, gdy zamykał go w ramionach, czuł się jak małe dziecko, chowające twarz w ramionach matki. Choć tak bezpiecznie nie czuł się chyba nawet u niej. Dopiero ten idiota, gwałcący go, bo oliwka za daleko, zamykający psa na balkonie, bo skowyczy i pijący mleko prosto z kartonu, co doprowadzało go do szewskiej pasji, dał mu ten cichy kąt spokoju.
Ten, co go w ogóle nie kochał.
- Wiesz co, ja ci naszykuję kąpiel. Taką z bąbelkami, pianą… a potem zrobię ci masaż.
- Aha. Jasne.
- No co?
- Nic. I przelecisz mnie najpierw w wannie, a potem na dywanie, co? Idę wziąć prysznic, perwersie. Sam. A ty idź wykąp to piszczące nieszczęście, bo nas Shinya pozwie o molestowanie futrzaka.

Pies siedział na balkonie, łypiąc na niego obrażonymi oczkami.
Die, nic sobie nie robiąc z urażonej niewinności, złapał go za kark i wniósł do mieszkania. Prychał dziko, próbując capnąć go zębami, gdy zmywał z niego pod kranem klejący lukier i różowawe nadzienie. Władował się rano w stojące na stole ciasto.
Die pokiwał głową, wycierając go papierowym ręcznikiem.
- Toshiya! - wrzasnął nagle, mierząc psa  zniesmaczonym spojrzeniem. - Chodź no na chwilę!
Basista przyszedł z łazienki, wycierając ręcznikiem mokre włosy. Jęknął na widok trzęsącej się kupki kości.
- Shin-chan nas zamorduje. Co mu się stało z ogonem?
- No właśnie nie wiem.
Pochylili się nad zwierzakiem, uważnie patrząc na wypalone futro. Spojrzeli na siebie niepewnie ponad psem.
- Cholera. Gdzie on się wypalił?
- Nie wiem, ale Shinyi się to nie spodoba… może mu coś przykleimy?
- Różowego kwiatka. Jak daję słowo, zostaw tego psa, bo zawieziemy go karawanem.
Toshiya usiadł przy kuchennym stole, łapiąc Die'a za rękę i opierając czoło o jego brzuch. Zaśmiał się cicho, czując jak ciało czerwonowłosego reaguje na delikatny napływ ciepłego powietrza z jego ust. Palce Die'a wplątały się w jego włosy, głaszcząc go po głowie.
- Nie chcę tam iść - powiedział cicho.
Die jedynie wzmocnił nacisk palców. Uklęknął przy nim, przytulając twarz do jego uda. Toshiya westchnął cicho, zaskoczony, gdy na dłoni poczuł mokry ślad.
- Nie płacz, Daisuke. Nie płacz. Przepraszam.
- Nie kocham cię.
- Ja ciebie też nie.
Basista oparł głowę o ścianę, zamykając oczy. Ramiona Die'a objęły go w pasie a on sam szeptał coś cicho, wtulając się w jego ciało. Po chwili gitarzysta wstał. Wyszedł z kuchni, ale wsadził zza drzwi głowę.
- Wiesz, Totchi, ja jestem niestandardowy.
Uniósł brwi, czekając na puentę.
- A jako osoba niestandardowa, musiałem wymyślić coś nad kocham cię. I ja cię, Totchi, nie kocham. - Opuścił pomieszczenie, zatrzaskując za sobą drzwi od łazienki.
Toshiya siedział nieruchomo, czując jak uśmiech sam rozciąga mu wargi.

Do domu lidera dotarli spóźnieni o pół godziny. Toshiya, dzielnie pokrywający zdenerwowanie uśmiechem i Die, trzymający pod pachą psa.
Złapał basistę za ramię tuż przed wejściem.
- Die? - spytał spokojnie, chwytając go pod brodę. Zmusił go do spojrzenia sobie w oczy.
- Boję się, no.
- Że mu się nie oprzesz? - spytał cicho, przytulając go do siebie. Zaśmiali się, słysząc skomlenie psa.
- Boję się, bo…
Die nie dokończył.
Drzwi otworzyły się szybko, owiewając ich ciepłym powietrzem z wewnątrz mieszkania. Zapachniało rodzynkami i piernikiem.
Toshiya zagryzł wargi, patrząc jak Shinya robi jeden, niepewny krok w ich stronę, a potem wyciąga ręce.

Pigułka antydepresyjna - część 6

Siedział naprzeciwko roześmianego Shinyi, piastującego na rękach swojego psa, i chciało mu się śmiać.
Zajmujący krzesło obok Die ściskał pod stołem jego rękę, co jakiś czas przesuwając palcami po jego udzie i doprowadzając go do dzikich wybuchów śmiechu, gdy przypadkowo załaskotał, to do przygryzania warg w próbie ukrycia głośnych jęków.
Siedzący naprzeciwko nich Kaoru spoglądał na nich z nieskrywanym rozbawieniem, gdy z ust basisty wyrwał się jeden czy dwa głośniejsze jęki. Die pochylił się w stronę Toshiyi, sięgając po stojący obok niego na stole placek, jednocześnie całując go w szyję. Basista zmrużonymi oczami patrzył jak Shinya, kompletnie nie zwracając uwagi na gitarzystę, tuli swojego psa, jednocześnie rozmawiając wesoło z wokalistą. Pociągnął za rękaw Die'a, wstając od stołu. Gdy znikali za drzwiami kuchni, słyszał wciąż rozbawiony głos wokalisty i śmiejącego się z czegoś głośno lidera.
Die przytulił go do siebie, wzdychając cicho w  jego włosy i nagle basista pomyślał, że nie tylko jego ta sytuacja męczy.
- Nawet mnie nie pytaj, co robi Shinya, bo nie mam pojęcia - wymruczał Die, głaszcząc go po włosach. Basista przymknął oczy, opierając czoło o jego ramię. Było coś kojącego w zapachu ciasta, w ciepłych dłoniach na jego ramionach i w ukradkowym, jakby smutnym uśmiechu.
- Chcesz, to idź do niego - powiedział, krzywiąc nieświadomie wargi.
Die zaśmiał się cicho, przytulając go mocniej. Stali przez chwilę w milczeniu, zasłuchani we własne, lekkie oddechy. Toshiya drgnął, odsuwając się lekko od Die'a, gdy drzwi otworzyły się, a do kuchni wsunęła ciemna głowa lidera. Kaoru popatrzył na nich z uśmiechem, zamykając za sobą drzwi. Basista, kolejny raz i trochę wbrew sobie zastanowił się, ile kosztować musi lidera stoickie opanowanie i spokój wkładany w to, by Die niczego się nie domyślił. Zresztą, patrząc na uśmiech lidera, w życiu nie pomyślałby, że może coś czuć do Die'a - jego Die'a! - gdyby ten nie przyznał mu się sam, wtedy, w szpitalu.
- Powiedz mu coś, Kaoru - domagał się Die kapryśnym głosem małego chłopca. - Bo on mi każe iść do Shinyi…
- Nie radzę… chyba, że chcesz mieć do czynienia z nowym znajomym naszego drogiego perkusisty.
- Kaoru… ty wiesz o czymś, o czym my nie mamy pojęcia, nie? - zapytał szczerze zaciekawiony Die, spoglądając na lidera znad ramienia basisty. - Powiedz nam!
- To sekret - wyjawił niezwykle poważnym głosem Kaoru, a Toshiya przysiągłby, że wbija sobie paznokcie w dłoń, by się nie zaśmiać. Jednocześnie uderzyło go, jak smutny jest, pomimo tej pozornej wesołości.
Kaoru ledwo dostrzegalnie skinął głową na drzwi, a basista, nim pomyślał, już wypychał zdumionego Die'a z kuchni pod pozorem dokupienia kolejnego wina. Zanim śmiertelnie urażony Die zdążył cokolwiek powiedzieć, został wraz z Shinyą i Kyo wyekspediowany do sklepu, zaś Toshiya zamykał za nimi drzwi, machając im ręką.
Zanim odwrócił się w stronę Kaoru, zamknął na chwilę oczy, przyciskając dłonie do czoła. Gdzieś w głębi czaszki czuł kumulujący się ból.
- Nie wiem, czy chcę usłyszeć to, co masz do powiedzenia, Kaoru - powiedział spokojnie, siadając naprzeciwko lidera, który bez słowa podał mu paczkę papierosów. - Mam dziwnie złe przeczucia.
Milczeli przez chwilę. Kaoru parę razy otwierał usta, jakby już chciał coś powiedzieć - i zawsze, wypuszczając powoli nagromadzone w płucach powietrze, nie mówił nic. W końcu w bezsilnej złości uderzył pięścią w oparcie fotela.
Toshiya patrzył na niego niespokojnie, przygryzając wargi.
- Kaoru, ja…
- Odchodzę od Kyo, Toshiya. - Zabrzmiało równocześnie.
Basista z otwartymi ustami zagapił się na lidera, który z bladym uśmieszkiem sięgnął po kolejnego papierosa. Toshiya patrzył na niego zmieszany, kompletnie nie wiedząc, co ma powiedzieć. Że mu przykro, że się ułoży? Co się mówi, gdy na twoich oczach rozpada się czyjeś życie?
- Dlaczego? - zapytał po prostu, także zapalając papierosa. Cienka strużka unosiła się krętą ścieżką w górę, gdy wydmuchiwał dym.
- To przed niego, tak? To przez Die'a? - spytał natarczywie, nie otrzymawszy odpowiedzi.
Lider skulił się, jakby ktoś go uderzył. Z opuszczoną głową i zwieszonymi ramionami wyglądał jak małe, bezradne dziecko.
- Nie wiedziałem co mam robić, Totchi - wyszeptał w końcu, wciąż nie pokazując twarzy i uparcie wpatrując się w swoje zaciśnięte pięści. - Było mi dobrze z Kyo i byłoby nadal, gdyby nie ten cholerny Die! Do diabła, nie wiesz nawet, ile razy próbowałem o nim zapomnieć! Nie widzieć jego twarzy, gdy zamykam oczy, zasypiając, a we mnie wtula się Kyo! I nigdy… - Zagryzł wargi, jakby siłą powstrzymując jakieś słowa. Toshiya patrzył na niego, przerażony wybuchem. - Nie potrafię tak, Totchi. Krzywdzę go, nawet jeśli jest tego kompletnie nieświadomy.
- Kyo nie przeżyje, jeśli ty odejdziesz - szepnął, zagryzając usta.
To przypominało jakiś kiepski scenariusz naiwnego filmu o miłości. Pewnie nim nawet było. Boże, czy kto tam jest, popieprzyłeś to wszystko równo. Coś zakłuło go w sercu, gdy na usta lidera wpłynął gorzko-ironiczny uśmiech.
- Nic mu nie będzie.
- Skąd ta pewność?
- Powiedziałem mu o tym. Przedwczoraj, Totchi. Od dwóch dni jest też z Shinyą.
- Ja nic nie rozumiem - pożalił się basista po dłuższej chwili ciszy, która przygniatała ich obu. - A ty?...
- A ja nie jestem z Shinyą. Doprawdy, Totchi!
- Kaoru, nie kpij. Nie rozumiem po prostu, tyle byłeś z Kyo i nie przeszkadzało ci jakoś, że…
- … że go nie kocham? - dokończył Kaoru, uważnie wpatrując się w sufit. Nie płakał i Toshiya niemal parsknął śmiechem, pomyślawszy o tym.
O nie, Kaoru, jeśli płakał - to ciemną z najciemniejszych nocy, w pokoju zamkniętym na cztery kłódki i przy zaciągniętych roletach.
- Nie, bo było nam tak dobrze. Nie kochałem go i wiedziałem, że Kyo nie kocha mnie. Ot, takie bycie na chwilę ułudy.
Basista milczał. Nie, tym razem nie dlatego, że nie wiedział co powiedzieć. Wiedział, ale bał się, że zabraknie mu głosu. Nie był go pewny.
- Więc dla Kyo to nic nie znaczyło… a teraz?
- Teraz chyba zaczyna. - Kaoru wzruszył ramionami, wstając z fotela. Dzwonek do drzwi zabrzmiał niemal równocześnie. Zatrzymał się jeszcze, z dłonią na klamce. - To zostaje między nami, Totchi - ni spytał, ni stwierdził. Basista skinął głową, mimo że nie patrzył na niego.
- Powodzenia z Die'm. Shinyę macie z głowy. I nie patrz tak na mnie, Totchi, jakbyś chciał mi wetknąć jakąś cholerną pigułkę antydepresyjną. Poradzę sobie, do diabła.

Wracali do domu w ciszy.
Po drodze Die poprosił, by wstąpili jeszcze do niego po parę rzeczy. Toshiya prowadził w milczeniu, odpowiadając półsłówkami na pytania gitarzysty. Na zapytanie o czym rozmawiał z liderem stanowczo odmówił odpowiedzi i Die najpierw zaciął się w obrażonej ciszy, a później, dostrzegając, że na basiście kompletnie nie robi to wrażenia, zerkał na niego ukradkowo spod czerwonej grzywki.
W milczeniu zatrzymali się przed domem gitarzysty. Die wysiadł, ze zdziwieniem spoglądając na Toshiyę, który - nadal nie mówiąc słowa - otworzył bagażnik, wyciągając z niego dwa wielkie pudła.
Podał mu je, wygrzebując z kieszeni telefon.
- Gdzie dzwonisz? - spytał Die obrażonym tonem, na co basista przygarnął go ramieniem.
- Do firmy przeprowadzkowej, DaiDai. Bo chyba czas, byśmy zaczęli to nasze niekochanie uskuteczniać.
Słuchając radosnego pisku gitarzysty i sygnału w słuchawce, Toshiya zaśmiał się wreszcie, patrząc na spokojne, rozgwieżdżone niebo.
Może Kaoru potrafi spokojnie czekać na swój czas.
On swojemu szczęściu uciec nie da.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gdy coś we mnie umiera, Fan Fiction, Dir en Gray
Sweet, Fan Fiction, Dir en Gray
Umysł typowo humanistyczny, Fan Fiction, Dir en Gray
Miłość Gorąca Jak Benzyna Płonąca, Fan Fiction, Dir en Gray
Die uświadomiony, Fan Fiction, Dir en Gray
Cena, Fan Fiction, Dir en Gray
Pierwsze wyjście z mroku, Fan Fiction, Dir en Gray
Po prostu odszedł, Fan Fiction, Dir en Gray
Na skrzyżowaniu słów, Fan Fiction, Dir en Gray
Platinum Egoist, Fan Fiction, Dir en Gray
Fever, Fan Fiction, Dir en Gray
Drain Away, Fan Fiction, Dir en Gray
Pierwszy pocałunek, Fan Fiction, Dir en Gray
W naszym zawodzie, Fan Fiction, Dir en Gray
Są takie noce, Fan Fiction, Dir en Gray
Perwersja o smaku truskawek, Fan Fiction, Dir en Gray
No nie, Fan Fiction, Dir en Gray
Wszystko inaczej, Fan Fiction, Dir en Gray
Sprawdź mnie, Fan Fiction, Dir en Gray

więcej podobnych podstron