KAZANIE PASYJNE I
Nadszedł dzień przygotowania, ostatni z tzw. dni przaśników, kiedy to na pamiątkę wyjścia z Egiptu jadło się tylko chleb niekwaszony. W tym dniu każda rodzina składała w świątyni baranka na ofiarę, by potem wieczorem spożyć go podczas wieczerzy paschalnej. Taką właśnie wieczerzę z polecenia Jezusa mieli przygotować Piotr i Jan, ci sami, którzy parę dni później pobiegną do Jego grobu i stwierdzą, że nie ma Go tam, że zmartwychwstał. To było potem, ale zapamiętajmy ten szczegół, jakże ważny dla chrześcijan. „Gdzie chcesz, abyśmy ją przygotowali? Odpowiedział im: Oto, gdy wejdziecie do miasta, spotka się z wami człowiek niosący dzban wody. Idźcie za nim do domu, do którego wejdzie, i powiedzcie gospodarzowi: Nauczyciel pyta cię: gdzie jest izba, w której mógłbym spożyć Paschę z moimi uczniami? On wskaże wam salę dużą, usłaną; tam przygotujcie”. Jak widać - pełna konspiracja. Jezus bowiem wiedział, co jest w sercu każdego z Jego uczniów. On wiedział, kogo wybrał, a kto był synem zatracenia. On wiedział, że poprzedniego dnia Judasz był u arcykapłanów i uczonych w Piśmie i zaproponował im, że wyda Jezusa. Sprawił im tym nieoczekiwaną radość, bo od dawna naradzali się, jakby to Jezusa bez rozgłosu pojmać i stracić, ale bali się ludu. I z tego powodu ustalili, że nie może to się stać w czasie święta. A tu taka niespodzianka …!
Jezus wiedział, że szatan nakłonił już serce Judasza. Wiedział, że Judasz wziąwszy pieniądze, już tylko szukał sposobności, by dopełnić swego obłąkanego planu dyskretnie, bez wiedzy tłumu. Jezus, wiedząc to wszystko, nie chciał ułatwiać zadania nieszczęsnemu uczniowi, dlatego tak zakonspirował miejsce swej ostatniej Paschy. On chciał ją spożywać w spokoju, zwłaszcza że miał Apostołom wiele do powiedzenia, miał też im przekazać coś bardzo ważnego: nie symbol, nie jakiś znak, nie podobiznę, lecz siebie samego w znaku sakramentalnym chleba i wina, pod którym miał pozostać z nami aż do skończenia świata.
Ważny w tym opowiadaniu i godny zapamiętania jest fakt, iż Jezus polecając Apostołom poczynić przygotowania do Wieczerzy Paschalnej, zachował się jak ojciec rodziny. Ale On nie posłał ich do świątyni, by tam, zgodnie z rytuałem zabili baranka (żaden z ewangelistów nic o tym nie mówi); to też było obowiązkiem ojca rodziny, a nie posłańca, więc Jezus, skoro przyjął na siebie tę rolę, musiałby iść sam. A On wiedział, że nie musi. Wiedział, że to On jest Barankiem Paschy wiekuistej, że to On jest Ofiarą składaną nie na pamiątkę wyjścia Izraelitów z Egiptu, ale na wyzwolenie człowieka - każdego człowieka - z niewoli grzechu, na pojednanie go z Bogiem. Wtedy Apostołowie jeszcze tego nie wiedzieli, jak wielu innych spraw, o których zaczął im Jezus mówić przy stole. Ale potem, po Jego zmartwychwstaniu staną się głosicielami tych tajemnic.
Gdy nastał wieczór, wszyscy zajęli miejsca za stołem, a Jezus pośród nich. Był wyraźnie wzruszony, nie krył przed swoimi uczniami, że to Jego ostatnia Pascha z nimi, że to ostatni ich wspólny wieczór. „Gorąco pragnąłem spożyć tę Paschę z wami, zanim będę cierpiał”. „Zanim będę cierpiał” - co to znaczy? Zapewne wszystkim udzieliło się Jezusa wzruszenie i nastrój tego wieczoru, nad którym niewidzialnym cieniem zawisło Jego cierpienie. „Zanim będę cierpiał”. Mówił im o tym, przygotowywał ich na taką ewentualność, ale czyżby to miało być tuż, tuż?
Nie pierwszy raz Apostołowie widzieli Jezusa wzruszonym. Oto płakał nad grobem Łazarza, zanim go z grobu wywołał do życia; płakał nad Jemu tylko znanymi przyszłymi losami Jerozolimy. Tego wieczoru wzruszenie Jezus zachował wyłącznie dla swoich Apostołów. Jakże był im bliski w tym szczególnym momencie. Jakże bardzo chcieli umilić Mu te ostatnie chwile, które im zostały. Jeszcze tylko ta wieczerza, ostatni sakralny posiłek, ostatnie pouczenia, wskazówki, przestrogi. Ale tylko Jezus znał czas i chwile, tylko Jemu była znana godzina Jego przejścia do Ojca.
I właśnie w tej godzinie wybranej i wyznaczonej przez Boga, w godzinie swojej Paschy, Jezus wyraźnie zapowiedział, że nie będzie jej spożywał, aż się spełni w Królestwie Bożym. Podobnie powiedział o kielichu z winem, który podał Apostołom: że też go pić nie będzie, aż przyjdzie Królestwo Boże.
Ostatnia Wieczerza Jezusa z Apostołami to obraz dobrze nam znany. Ten obraz, który dziś medytujemy jest żywym obrazem tej uczty, o której mówi prorok Izajasz, że sam Bóg ją przygotuje dla wszystkich ludów na swojej świętej górze. Do tego obrazu nawiązywał Jezus, gdy mówił o królu, który wyprawił wielką ucztę swojemu synowi, ale zaproszeni zaczęli się społem wymawiać. Więc król kazał zaprosić ludzi prosto z ulicy, tak trafił na ucztę człowiek nie mający szaty godowej. A Jezus mówił to tak, jakby miał tą ucztę przed oczami, jakby się nie mógł jej doczekać.
W żadnym z tych obrazów nie pojawia się chleb, jest natomiast mowa o najlepszych mięsach i winach, które Bóg przygotuje dla swoich wybranych na swej górze świętej. Co więcej: z opisu wieczerzy paschalnej według św. Łukasza wynika, że Jezus jej nie spożywał, a tylko usługiwał Apostołom.
Miał On swoje powody, by tak czynić. Dla Jego uczniów wieczerza paschalna, którą spożywali, była jedną z wielu w ich życiu. Dla Jezusa zaś miała ona zupełnie inny wymiar, wymiar zbawczy. Paschą był On sam, Paschą dla nich i dla wielu. Barankiem, który przez ofiarowanie siebie, swego Ciała i swojej Krwi, miał wyjednać ludziom odpuszczenie grzechów. Jezus nie mógł więc spożywać Baranka, który był symbolem Jego samego; nie mógł też pić wina, które było symbolem Jego Krwi. Nie mógł, bo wszystko, co czynił przy Ostatniej Wieczerzy było nauką, katechezą, którą Kościół będzie medytował i będzie nią żył aż do końca czasów.
Dopiero po wieczerzy - jak podkreślają wszyscy ewangeliści - jakby dla wyraźnego oddzielenia Starego Testamentu od Nowego, Jezus wziął chleb, właśnie chleb a nie mięso paschalnego baranka, i dając go swoim uczniom powiedział: „Bierzcie i jedzcie, to jest Ciało moje. Następnie wziął kielich i odmówiwszy dziękczynienie, dał im, mówiąc: Pijcie z niego wszyscy, bo to jest moja Krew Przymierza, która za wielu będzie wylana na odpuszczenie grzechów”.
I cóż na to Apostołowie? Brali do ręki ten chleb, brali go do ust; gryźli, połykali i nie czuli w ustach smaku ludzkiego ciała, nie delektowali się nim jak ów niemiecki kanibal - zwyrodnialec, który w Internecie ogłosił, że poszukuje człowieka, którego mógłby zjeść. Apostołowie wpatrywali się też w wino w kielichu i pili je. I cóż? Nie czuli w ustach smaku krwi.
Zresztą dlaczego mieliby czuć ich smak? Przecież chleb i wino stały się tylko zewnętrzną osłoną dla misterium pozostawania Boga pośród ludzi. Chleb dla dotyku, wzroku, smaku pozostał chlebem, a wino - winem. Apostołowie wierzyli jednak, że spożywali ciało Pana, byli o tym przekonani. Przecież On sam tak im powiedział. Powtórzył to, co wcześniej mówił w Kafarnaum, po rozmnożeniu chleba: „Ja jestem chlebem żywym, który zstąpił z nieba. Chlebem, który Ja dam, jest moje ciało za życie świata”. Kto Go jednak wtedy rozumiał? Wielu wzruszyło ramionami i odeszło. Apostołowie jednak zostali i teraz błogosławili godzinę, w której się na to zdecydowali, wierząc, że On ma słowa życia wiecznego.
A my? Co my na to? Bo to my jesteśmy teraz spadkobiercami tamtych wydarzeń i wiary Apostołów. Wszystko to mamy możliwość przeżywać każdej niedzieli, w każde święto i w dzień powszedni, gdy uczestniczymy we Mszy św. Czy my Mszę świętą rzeczywiście przeżywamy, czy tylko fizycznie przebywamy w kościele? Czy przychodzimy do kościoła, bo chcemy uczestniczyć w misterium Boga przychodzącego, czy przychodzimy tylko pod kościół, by się z kimś spotkać, pogadać, pokazać? A może przychodzimy do kościoła tylko, dlatego, że taki jest zwyczaj? Czy klękamy na przeistoczenie? A co to takiego jest przeistoczenie? Czy pamiętamy, że gdy kapłan wypowiada słowa Jezusa: „To jest Ciało moje, to jest moja Krew Przymierza”, a potem nam je pokazuje to żywy Chrystus? Czy w czasie przeistoczenia przyklękamy, czy może przysiadamy na piętach i ani nam w głowie spojrzeć na ołtarz? Pytania można by jeszcze mnożyć, ale po co?
A przecież Msza św. to żywy Chrystus, który mając umrzeć za nas w Wielki Piątek - w Wielki Czwartek celebrował sakramentalnie tajemnicę swojej Męki i Zmartwychwstania. Chrystus chcąc nam zostawić coś na pamiątkę po sobie, zostawił właśnie siebie samego, tyle że pod postaciami chleba i wina. Dlaczego wielu ludziom Msza św. nic nie mówi?
Pewna kobieta powiedziała: „Film w telewizji jest tylko raz, a Msza św. jeszcze nie raz będzie”. To prawda. Ale też prawdą jest, że każda Msza św. jest uobecnieniem tej jednej jedynej ofiary Syna Bożego. Czy wolno nam ją zlekceważyć?
Kiedyś na pustyni egipskiej żył pewien asceta. Utrzymywał on, że chleb, który przyjmujemy, nie jest naprawdę Ciałem Chrystusa, ale obrazem. Upierał się przy tym swoim zdaniu, aż następnej niedzieli podczas Mszy św. miał widzenie. Kiedy położono chleb na ołtarzu, zobaczył on jakby dzieciątko. A kiedy kapłan wyciągnął rękę, by chleb przełamać, oto zstąpił z nieba anioł Boży z mieczem i zabił dzieciątko w ofierze, a krew jego wlał do kielicha. Kiedy zaś kapłan łamał chleb, także anioł dzielił dzieciątko na kawałki. Nie koniec na tym. Gdy bowiem przyszła pora Komunii św. ów asceta i tylko on otrzymał kawałek okrwawionego ciała. Wstrząśnięty krzyknął wobec wszystkich: „Wierzę Panie, że chleb jest Twoim Ciałem, a wino jest Krwią Twoją”. I natychmiast to, co trzymał w dłoni, stało się chlebem, zgodnie z obrzędem.
Makabryczne widzenie. Bóg jednak wie, że człowiek jest słaby i bliżej mu do ziemskich przyzwyczajeń niż do wzniosłości subtelnych Bożych objawień. Dlatego od czasu do czasu daje nam takie objawienia, ku pokrzepieniu serc, ku ożywieniu wiary.
Około 1300 roku miejscowość El Cebrero w Pirenejach była widownią cudu eucharystycznego. Oto we wiosce Barkamajor żył człowiek, wielce pobożny. Niepogoda, często bardzo surowa w tym górskim kraju, nigdy mu nie przeszkodziła w codziennym uczestnictwie we Mszy św. Któregoś dnia w czasie śnieżnej burzy udał się do kościoła, ale nieco się spóźnił. Jeden z mnichów z klasztoru na przełęczy odprawiał Mszę św. w pustym kościele przekonany, że nikt nie przyjdzie. Zdrętwiały z zimna właśnie konsekrował hostię i wino, gdy zaskrzypiały drzwi i wszedł spóźniony tamten człowiek. Kapłan nie mógł się obejrzeć, by zobaczyć, kto przyszedł. Zakpił więc sobie w duszy: „Jak człowiek może stawić czoła tak wielkiej burzy, aby przyjść i zobaczyć odrobinę chleba i wina?”. Więcej w tych słowach skrywanego podziwu niż kpiny, ale w tym właśnie momencie hostia, która kapłan trzymał w rękach stała się kawałkiem krwawiącego ciała, a wino w kielichu - krwią. Długo jeszcze owo ciało pozostawało na patenie, a krew w kielichu. Aż dopiero królowa Izabela I hiszpańska, pielgrzymując do sanktuarium św. Jakuba w Compostelli, kazała złożyć drogocenne relikwie do odpowiednich naczyń i przechować w kosztownym relikwiarzu.
Nie jest łatwo człowiekowi przedrzeć się przez jego ziemskie ograniczenia do przeżywania misterium Boga, który pośród nas jest obecny w każdej Mszy św. Może jednak w oparciu o nasze dzisiejsze rozważania, za przykładem wiary ludzi, których wspomnieliśmy, przybliżymy się do ołtarza i wejdziemy poza zasłonę tajemnicy. Niech Bóg to sprawi. Amen.
KAZANIE PASYJNE II
Wieczerza już dawno się skończyła, nikt jednak nie wychodził. Jezus wyraźnie czuł się dobrze w tym gościnnym domu, pośród ludzi, z którymi łączyło Go tak wiele. Wyraźnie nie chciał myśleć o tym, co niebawem miało się stać.
Dochodziła północ. Bóg niewidzialną ręką przesypywał w klepsydrze piasek czasu. Minuta po minucie przybliżał się moment męki i ofiary. Wreszcie powstali, odmówili przypisany hymn i wyszli w chłodną, wiosenną noc. Judasz wprawdzie jeszcze nie wrócił, ale pewnie sobie pomyśleli, że będzie wiedział gdzie ich szukać.
Wyszli poza bramę miejską i wzdłuż murów schodzili w kierunku Getsemani, dobrze utrzymanego ogrodu oliwnego, będącego własnością gospodarza Ostatniej Wieczerzy. Nie szli przez miasto, gdzie na ulicach pokotem spali ludzie, dla których nie znalazło się miejsce w gospodzie, lecz obok pałacu arcykapłana Annasza. Z dziedzińca dobiegał gwar, pewnie i tam kończyła się wieczerza - tak pomyśleli Apostołowie.
Gdyby oni wiedzieli, co tam się naprawdę działo. Gdyby wiedzieli, że to o nich tam rozprawiano, że pachołkom właśnie rozdawano miecze i kije, latarnie i sznury. Gdyby wiedzieli, że niedługo będą tędy wracać, ale jakże odmienny będzie to pochód. Gdyby wiedzieli!
A także ci za murem arcykapłańskiego pałacu, arcykapłani i członkowie Wysokiej Rady, też gdyby wiedzieli, że właśnie obok przechodzi Ten, którego kazano im pojmać. Przecież tak bardzo chcieli uniknąć zamieszania. Ale nie wiedzieli. Wiedział tylko Jezus. On jeden. Może właśnie dlatego zatrzymał się, akurat w tym miejscu, i jakby wyraźnie prowokując los powiedział: „Wy wszyscy zwątpicie we Mnie tej nocy”. Na to rzekł Piotr, jak zawsze zbyt pochopny do mówienia: „Choćby wszyscy zwątpili w Ciebie, ja nigdy nie zwątpię”.
Oj Piotrze, jesteś pewien tego, co mówisz? Nie wiesz, kim jest Ten, kto ci to przepowiedział - Jezus, o którym powiedziałeś, że jest Bożym Mesjaszem? Nie pamiętałeś, że Jezus wiedział o was wszystko, bo znał was do głębi? W duchu tej dogłębnej znajomości zapewnił cię tym strasznym zapewnieniem, od którego jeszcze dziś cierpnie skóra: „Zaprawdę, powiadam ci: dzisiaj, tej nocy, zanim kogut dwa razy zapieje, ty trzy razy się Mnie wyprzesz”. Piotr jednak w swoim niemądrym uporze usiłował przekonać Jezusa: „Choćby przyszło mi umrzeć wraz z Tobą, nie wyprę się Ciebie”. Inni, jakby nie chcąc być gorszymi, mówili to samo. Na własną zgubę. Jezus nie dyskutował z Piotrem, nie przekonywał, wszak powiedział wszystko: dzisiaj, tej nocy, kogut dwa razy zapieje, ty trzy razy się Mnie wyprzesz. Wkrótce Apostołowie mieli się przekonać, jak bardzo nie znali samych siebie.
Ale oto już weszli do ogrodu. Marek - przyszły ewangelista - pilnujący Go tej nocy widział, że Jezus zaraz za bramą zostawił swych uczniów, zabierając ze sobą tylko Piotra, Jakuba i Jana. Teraz Jezus już nie krył tego, co działo się w Jego duszy: „Smutna jest moja dusza, aż do śmierci; zostańcie tu i czuwajcie!”.
Trzej Apostołowie przycichli więc jakby przeczuwali coś strasznego i posłusznie zostali. Patrzyli z niepokojem jak Jezus szedł pośród drzew, chwiał się i potykał o korzenie, aż upadł na ziemię i tak pozostał. Z oddali słyszeli jakby łkanie, jakby z trudem powstrzymywany szloch rozrywał mu piersi. Jezus się modlił. Czasem cicho, a czasem głośno wołał w tajemniczą dal: „Abba, Ojcze dla Ciebie wszystko jest możliwe, zabierz ten kielich ode Mnie!”. Jezus modlił się jak ktoś, kto się przeliczył z siłami, a nie mogąc sprostać odpowiedzialności błaga, by go od niej ratowano. Wnet jednak jakby zebrał się w sobie, jakby się opamiętał, bo dodał: „Lecz nie to, co Ja chcę, ale to, co Ty”.
Ale niebo milczało. Księżyc chyłkiem przemykał pośród gwiazd, noc opadała rosą na ziemię, wokół panowała cisza. Nikt nie wie, jak długo to trwało. Apostołowie nie wiedzieli, jakie słowa Jezus jeszcze wykrzyczał w niebo. Posnęli, choć tak bardzo chcieli czuwać. Zerwał się Piotr, gdy Jezus położył mu rękę na ramieniu: „Szymonie, śpisz?” zapytał go prawie współczująco. Zerwali się też pozostali, zawstydzeni, zaskoczeni, zmieszani. Jezus przemawiał do nich łagodnie, wyrozumiale, jakby nic się nie stało, dlatego tym bardziej bolał wyrzut: „Jednej godziny nie mogłeś czuwać? Czuwajcie i módlcie się, abyście nie ulegli pokusie; duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe”.
Przytakiwali skwapliwie, pełni rosnącego niepokoju, wstrząśnięci Jego widokiem. Jakże Jezus był teraz zmieniony. Jak odmieniła Go ta modlitwa. Dotąd zawsze Go rozpromieniała, biło z Niego szczęście i radość, aż chciało się Go naśladować. A teraz? Teraz wyglądał na śmiertelnie zmordowanego. Był blady i drżący, włosy miał zlepione potem, twarz umazaną we krwi. Czyżby modlitwa, rozmowa z Bogiem, aż tak mogła miażdżyć człowieka?
Patrzyli za Jezusem, jak zgarbiony, przygnieciony jakimś ciężarem odchodził pomiędzy drzewa. Znowu upadł na twarz, a oni usłyszeli niby tę samą modlitwę, ale jakby inną. Nie wołał już: „Niech Mnie ominie ten kielich!”, lecz: „Ojcze mój, jeśli nie może ominąć Mnie ten kielich, i muszę go wypić, niech się stanie wola Twoja!”. Modlił się jakby spokojniej, jakby pogodzony z losem, a może tylko bardziej wyczerpany, zrezygnowany, niemający już sił by zmagać się z wolą Ojca, czy raczej by zmagać się z sobą o wierność Jego woli.
A może działo się tak, bo nie mógł już liczyć na najbliższych sobie ludzi? Bo znowu posnęli, bo oczy ich były senne, a serca omroczył im smutek. Gdy ich obudził, Jego łagodne spojrzenie bolało jeszcze bardziej, tak, że w końcu nie wiedzieli, co Mu odpowiedzieć.
W tym miejscu św. Łukasz do swej Ewangelii wprowadza słowo „agonia”. Słowo to wywodzi się z języka greckiego. Pierwotnie oznaczało sportowe zmagania na stadionie. To samo znaczy w życiu: agonia to śmiertelna walka o utrzymanie się na powierzchni beznadziejnie tonącego życia, to śmiertelne zmaganie się z umieraniem mięśni, oddechu, świadomości, tętna. Wszechogarniający, ogromny lęk jest tylko zewnętrznym wyrazem toczącego się boju, albowiem agonii towarzyszy świadomość nieuchronności, niemożności uniknięcia śmierci i odczucie stopniowego ubywania sił. Temu lękowi towarzyszy poczucie osamotnienia, opuszczenia. W takich chwilach - jak zauważa św. Teresa od Jezusa - „dusza nie otrzymuje pociechy ani z nieba, do którego jeszcze nie należy, ani z ziemi, do której już nie należy”.
Agonię zawsze przeżywa się po raz pierwszy i zawsze samotnie. Jedyną pomocą, jaką możemy dać umierającemu to po prostu być obok, otrzeć pot z czoła, gasnącą ręką trzymać w swej ciepłej dłoni, po prostu trzeba współ - czuwać i tak uczestniczyć w dopalaniu się ofiary.
Wszystko to przeżył Jezus w Ogrójcu. Nic dziwnego więc, że Jego modlitwa miała postać powtarzania wciąż tych samych słów. Nic dziwnego, że Jezus wtedy tak bardzo łaknął odrobiny ludzkiego czuwania przy sobie, ciepła ludzkiej dłoni i wspierającej bliskości. Apostołowie zawiedli, bo może zbyt lekko potraktowali Jego prośbę o współczuwanie. Na oblicze Jezusa wystąpił gęsty pot, grubymi kroplami sączący się na ziemię. I w tej Jego udręce śmiertelnej walki o wierność Bożemu planowi zbawienia zjawił się anioł i umacniał Go. Oto, co znaczyły słowa Jezusa, że trzeba było, aby Chrystus cierpiał i tak wszedł do chwały swojej. Oto jak Bóg umiłował świat.
Gdy patrzymy na Jezusa zmagającego się w Ogrójcu o wierność woli Ojca, lepiej rozumiemy i czujemy, jak bardzo Bóg umiłował człowieka. Każdego człowieka. Każdego pojedynczego.
Widzimy Jezusa powalonego w Ogrójcu agonią i rozumiemy, że i na te chwile rozciąga się wieczernikowi „Oto Ciało moje, oto Krew moja za was, na odpuszczenie grzechów”. Oto właśnie tak Bóg umiłował świat, że Syna swego dał, aby każdy kto w Niego wierzy, każdy pojedynczy, każdy bez wyjątku, nie zginął, ale miał życie wieczne.
Nie miejmy pretensji do Apostołów, że nie dotrzymali modlitewnego towarzystwa Jezusowi w Ogrójcu. Nie potępiajmy ich za to, że zasnęli, choć przyrzekli czuwać. W końcu było już po północy, a oni mieli za sobą dzień pełen napięć i emocji. Czasem ludzie nie umieją sprostać wyzwaniu, jakie niesie ze sobą umieranie kogoś z bliskich, wszak właściwych zachowań nie uczą w szkołach; uczy życie i ono też jest wymagającym egzaminatorem.
W pewnym szpitalu starszy człowiek umierał na raka. Przyjechał do ojca syn z Niemiec i wstrząśnięty widokiem wynędzniałego starca, jakże innego od tego, którego pamiętał sprzed miesięcy, oświadczył może niezbyt głośno: „To już nie jest mój ojciec! Takim biedakom powinno się pomóc zastrzykiem!”. Na te słowa gasnący starzec poruszył się i powoli, z widocznym wysiłkiem i cierpieniem wyciągnął wychudzone ręce do swojej lekarki, a gdy się przybliżyła, przygarnął ją do siebie, czy raczej to on przygarnął się do niej. Wszyscy zrozumieli, że była to odpowiedź na okrutne słowa syna; gest wdzięczności za starania, za chronienie od cierpienia i niegodnej śmierci.
I jeszcze świadectwo pewnego diakona z Ełku. „Był listopad. Jak każdej niedzieli, tak i wtedy poszedłem z Komunią św. do pani Ireny. Tego miesiąca po długiej nieobecności, na wieść o ciężkim stanie matki przyjechały jej dzieci z zagranicy. Od pierwszych dni rozmowy zmierzały do tego, gdzie by umieścić mamę. Najlepiej w domu opieki. Widziałem w oczach chorej ogromny smutek i żal. Po Komunii św. wsparła się o moje ramię i wolnym krokiem przeszliśmy do drugiego pokoju. Wzięła kartkę papieru - ponieważ nie mogła już mówić - i nieporadnie lewą ręką napisała: „Proszę księdza, niech mnie ksiądz ratuje! Ja nie chcę do domu starców! Ja czuję, że już tylko trochę życia mi zostało”. Potem uścisnęła moją rękę i długo mocno trzymała. Przeraziłem się. Dlaczego ja? Ja nie chcę - mówiłem bezradny. Potem już nic powiedzieć nie mogłem. Łzy ścisnęły mi serce. To tak bolało”.
Nie potępiajmy tych ludzi, bo w ich sytuacji może mówilibyśmy i czynilibyśmy to samo. W kontekście medytacji i agonii Jezusa w Ogrójcu pomyślmy serdecznie o naszych zmarłych. Może wyrzucamy sobie, że i my przegraliśmy nasze czuwanie przy ich agonii, że byliśmy wtedy tacy mali, że stchórzyliśmy, bo nie wiedzieliśmy jak się zachować w decydującym dla nich momencie przejścia stąd tam, że wydarzenia nas przerosły. W wielkosobotni wieczór, gdy od paschału zapalimy nasze świece, zanieśmy na groby naszych bliskich światło zmartwychwstałego Pana.
Pochylając się dziś nad ciernistą tajemnicą agonii Jezusa, pomyślmy też o naszym czuwaniu przy Nim. Nie tylko w Wielki Piątek, gdy ofiarujemy Mu część naszego czasu. Pomyślmy o Jego samotności np. o godzinie 15, jako o godzinie Jego śmierci na krzyżu za nas i za wielu. Odmówmy Koronkę do Miłosierdzia Bożego lub choćby tylko wezwanie: „Któryś za nas cierpiał rany”. Niech to będzie nasz znak dla Boga, że ta męka i śmierć Jezusa Chrystusa nas jakoś obchodzą.
A na godzinę czuwania trudną, gdy ciążą powieki, gdy ochoczy duch zwiędnie - proszę: „Przyjdź mój Jezu, pociesz mnie, bo Cię kocham serdecznie”. Amen.
KAZANIE PASYJNE III
Arcykapłan długo chodził nerwowym krokiem po sali. Już dawno minęła północ, a on wciąż nie kładł się spać. Wiedział, że ta noc nie na spanie jest przeznaczona. Czekał. Jakże dłużyło mu się to czekanie. Sprawdzał w myśli wszystkie elementy planu: czy się uda? Dlaczego wciąż jeszcze ich nie ma? A może Jezusa nie ujęli, może znowu uszedł, może znowu czymś oszukał służbę?
Arcykapłan był niespokojny. Już kiedyś przecież nie raz próbowano ująć tego cudotwórcę z Galilei, On jednak wciąż się wymykał. Byli bezradni, a przecież wiedzieli, że przewlekać sprawy nie można. To właśnie arcykapłan Kajfasz powiedział, że lepiej będzie, by jeden człowiek umarł za naród, niż cały naród miałby zginąć.
Kajfasz wtedy nie wiedział, bo nie mógł wiedzieć, że w tym momencie mimowolnie wygłosił proroctwo, bo rzeczywiście jeden miał umrzeć, ale nie tylko za naród, nie dla wybawienia Izraela spod okupacji rzymskiej, ale po to, by wszystkie dzieci Boże zgromadzić w jedno. Nie myślał wtedy, że jak przez jednego Adama grzech wszedł na świat, tak przez śmierć jednego Chrystusa człowiek miał odzyskać nadzieję na życie.
Kajfasz nie był aż tak subtelnym teologiem, tak daleko myślą nie sięgał, a już na pewno odkupienia nie łączył Galilejczykiem tym Galilejczykiem, który arcykapłanom sprawiał tyle kłopotów. Kiedy postanowiono śmierć Jezusa, czekano na sposobną chwilę. I oto nadarzyła się, zupełnie niespodziewanie. Gdy bowiem sprawę już odłożono na po świętach, zjawił się jeden z uczniów Jezusa i przedstawił niecodzienną ofertę: „Co mi chcecie dać - czyli ile - a ja Go wam wydam?”. To niesamowite. Taka okazja!
Tymczasem przybywali jeden po drugim członkowie Wysokiej Rady. Niektórzy wiedzieli już, po co ich wezwano o tak niezwykłej porze, inni dowiadywali się na miejscu, jaka to sprawa niecierpiąca zwłoki zgromadziła ich w pałacu arcykapłana. Już razem czekali na sprowadzenie Jezusa.
Nie spał też Annasz, były arcykapłan, człowiek niebezpieczny, skryty i przebiegły, chłodny i wyrachowany lawirant. On miał przesłuchać Jezusa jako pierwszy. Miał Mu się przyjrzeć, ocenić Go i wybadać. Wszyscy wiedzieli, że Annasz zrobi to dobrze, był wyjątkowo chytry i podstępny, a sprawą Jezusa zajmował się już od dłuższego czasu. Twarz jego zawsze była gładka, mowa uprzejma, głos miękki, a przecież wszyscy wiedzieli, ze to tylko maska dla obnażonych mieczów.
Przed takim człowiekiem stanął Jezus. Annasz długo przyglądał się więźniowi. Więc to jest ten zwodziciel tłumów - rozmyślał. Stał przed nim - wciąż w powrozach - człowiek, który był cieniem samego siebie. Suknia Jego była poplamiona, a On sam wyglądał bardzo marnie: poszarzała twarz pomazana była krwią, podkrążone, smutne, pełne bólu oczy patrzyły poważnie, głęboko, jakby sięgały samego dna duszy Annasza. I to ten człowiek zwodził tłumy - pomyślał pogardliwie i rozpoczął badanie. Wypytywał Jezusa o Jego naukę, o uczniów. Był uprzejmy, starał się mówić miękko, a przecież czuło się w powietrzu zapach burzy. Odpowiedź Jezusa uświadomiła Annaszowi, że nie jest to towarzyska pogawędka, ale przesłuchanie: „Ja przemawiałem jawnie przed światem. Uczyłem zawsze w synagodze i w świątyni, gdzie gromadzą się wszyscy Żydzi. Potajemnie zaś nie uczyłem niczego. Czemu mnie pytasz? Zapytaj tych, którzy słyszeli, co im mówiłem”.
Co za zuchwalstwo! Jeden ze sług przyskoczył do Jezusa i wymierzył Mu potężny policzek: „Tak odpowiadasz arcykapłanowi? Odrzekł mu Jezus: Jeżeli źle powiedziałem, udowodnij co było złego. A jeżeli dobrze, to dlaczego mnie bijesz?”.
Niewiarygodne, ale ten człowiek się nie bał, nie było po nim widać przerażenia. To popsuło Annaszowi nastrój. Postanowił odesłać więźnia Kajfaszowi i Wysokiej Radzie. Oni czekali już na Jezusa. Kajfasz się śpieszył. Poinformowany przez teścia o wynikach przesłuchania, kazał sprowadzić świadków. Ci dopiero czuli strach. Byli to ludzie przypadkowi, niedobrani, czy wprost przekupieni. Choć bardzo się starali, choć gadali niestworzone rzeczy, to jednak w zeznaniach nie zgadzali się ze sobą. Gorączkowe poszukiwanie, czy też wymyślanie zarzutów wciągnęło też arcykapłanów i członków Wysokiej Rady - bez rezultatu. Nawet podstawieni dwaj fałszywi świadkowie, choć dowodzili, że Jezus mówił bluźnierstwa przeciw świątyni, pytani o szczegóły, gubili się i plątali. Sytuacja zaczynała być groteskowa: oto tak wielu poważnych ludzi nie jest w stanie ustalić kilku prostych faktów. Jezus był spokojny, jakby to nie o Niego chodziło.
Wtedy arcykapłan zaryzykował najcięższy argument. Wystąpił na środek i zawołał: „Zaprzysięgam cię na Boga żywego, abyś nam powiedział, czy ty jesteś Mesjaszem, Synem Błogosławionego?!”. Wszyscy zamarli: co powie Jezus - tak, czy nie? W zamarłej ciszy wyjątkowo mocno zabrzmiało oświadczenie Jezusa: „Sam mówisz, że nim jestem”. Coś tam jeszcze mówił o Synu Człowieczym, o obłokach i prawicy Wszechmogącego, ale tego już nikt nie słuchał. Wrażenie, jakie wywołało samookreślenie się Jezusa, było piorunujące. Arcykapłan triumfował: oto wszyscyśmy usłyszeli najczystsze bluźnierstwo! Wszyscy zgromadzeni krzyknęli zgodnie jednym głosem: „Winien jest śmierci!”.
Do świtu brakowało jeszcze około dwóch godzin. Jezusa wypchnięto na dziedziniec, by żołnierze zabawili się Nim po swojemu. Nastała godzina ciemności, godzina szatańskiej zabawy, szyderstw i bicia wśród plucia i śmiechu. Gdy wreszcie sponiewieranego Jezusa porzucono - świtało.
Dlaczego Jezusowi nie uwierzyli? Dlaczego Go odrzucili, nie przyjęli, choć mogli i powinni? Przecież dawał im znaki, takie właśnie, jakie zapowiadali dawniej prorocy. Przecież czytali odwieczne przepowiednie i przecząc im, z jakąś przerażającą skrupulatnością je wypełniali. Czy to nie tragiczne, że ludzie, którzy stanęli na straży interpretacji Pisma Świętego, którzy znali jego zawiłości, którzy wyjaśniali je i wykładali innym, sami zasługiwali na miano ślepców i przewodników ślepych? Czy to nie straszne, że ci, którzy wiedzieli ile jest poszczególnych liter w Biblii, jaka litera jest w samym jej środku, niczego w niej nie wyczytali? Czy to nie jest straszne?!
Jezus nie unikał dyskusji, czasem nawet je prowokował, np. po uzdrowieniu ślepego, po wskrzeszeniu Łazarza czy rozmnożeniu chleba. Jezus odwoływał się do świadectwa Pisma szereg razy. „Ja jestem” wypowiadał tak, iż odnosili wrażenie, że czyni siebie Bogiem. Łatwiej sięgali po kamienie, niż godzili się na to, że On rzeczywiście jest zapowiedzianym Mesjaszem. Łatwiej im było przyznać, że przez Belzebuba wyrzuca złe duchy, niż uznać bliskość Królestwa Bożego.
Śledzili Go, to prawda, ale jedynie po to, by móc Go oskarżyć. Zadawali Mu pytania, ale tylko po to, by Go na czymś przyłapać. Domagali się znaku, którym by się wylegitymował, ale to, na co patrzyli, przypisywali raczej mocy szatana niż Bogu.
To była tragedia nie tylko tamtych ludzi: faryzeuszów, arcykapłanów, uczonych w Piśmie, Sanhedrynu. Odrzucenie Jezusa przez Jego naród trwa.
Przed kilkunastu laty Shimon Peres - wtedy premier Izraela - wyraził pogląd, że Mesjasz wciąż jeszcze nie przyszedł: „Czekamy na Niego i przygotowujemy Mu drogę” - oświadczył. W 1989 roku sąd najwyższy Izraela orzekł, że nie tylko chrzest, ale już sama wiara w Jezusa Chrystusa uniemożliwia przyznanie Żydowi obywatelstwa na podstawie tzw. prawa powrotu.
W roku 1967 po tzw. wojnie 6 dniowej Izraela z Palestyńczykami, polskie elżbietanki zbierały z ulic Jerozolimy palestyńskie sieroty, dla których zbudowali sierociniec na górze Oliwnej. Były przy tym szykanowane, grożono im. Na podwórzu ich sierocińca uwagę zwraca nieproporcjonalny, bo zbyt niski posąg Chrystusa z długimi rękami wyciągniętymi w geście błogosławieństwa w stronę miasta. Ale zza muru prawie go nie było widać. Pierwotnie był on o ponad metr wyższy. To, co się stało, że tak zmalał? Otóż któregoś dnia do sióstr przyszli liczni Żydzi, prosto po modlitwie przy ścianie płaczu, i zażądali usunięcia posągu. Powód? Bo patrzy na Jerozolimę, a raczej bo go widać spod ściany płaczu, co pobożnym Żydom przeszkadza w modlitwie. Siostry usunięcia odmówiły, więc Żydzi dzieła dokonali sami, wkopali pomnik w ziemię na prawie półtora metra. Byle nie patrzył, byle go nie było widać.
Ale nie tylko takie możemy mieć przykłady. Wystarczy wspomnieć świętego Pawła - faryzeusza prześladującego zapamiętale wyznawców Chrystusa.
Gdy Edyta Stein - późniejsza św. Teresa od Krzyża - szła do klasztoru, najcięższym to było przeżyciem dla jej matki, pobożnej, praktykującej Żydówki z Wrocławia. Żegnając ukochaną córkę zawołała: „Czemuś ty Go poznała? Nie chcę nic złego przeciw Niemu mówić. On mógł być bardzo dobrym człowiekiem, ale dlaczego czynił siebie Bogiem?”.
Nie miejmy za złe Żydom, że Jezusa nie przyjęli jako Mesjasza, że wciąż na Niego czekają. To chyba ciężko jest tak czekać na kogoś, o kim wszyscy wokoło mówią, że już przyszedł. Oby Bóg dał nam światłe oczy serca, abyśmy wiedzieli, abyśmy czuli bliskość Jezusa. Obyśmy wierzyli w Jego obecność pośród nas i z nami. Amen.
KAZANIE PASYJNE IV
Był wczesny wiosenny poranek. Zanosiło się na bardzo ciepły, wiosenny dzień. Poncjusz Piłat zwyczajem namiestników rzymskich, wstał wcześnie. Podpisał parę pism. Zamierzał właśnie przestudiować nowe instrukcje z Rzymu, gdy oznajmiono mu, że oto cały Sanhedryn wraz z towarzyszącym mu tłumem wnosi sprawę przeciw oskarżonemu Jezusowi z Nazaretu. Prokurator wyszedł do nich i zapytał po prostu:
- Jaką skargę wnosicie przeciw temu człowiekowi?
Udając uniżenie odpowiedzieli wymijająco:
- Gdyby ten człowiek nie był złoczyńcą, nie wydalibyśmy Go tobie.
Z równą uprzejmością, choć była to tylko gra, odpowiedział im Piłat:
- Weźcie Go więc i osądźcie według waszego prawa.
- Nam nie wolno nikogo zabijać!
Krzyczeli już nie bawiąc się w uprzejmości, jakby z żalem, że im nie wolno, bo chętnie by Go zabili. Ale władza rzymska zakazała.
Piłat drgnął. Zrozumiał, że według swego prawa wydali oni już wyrok, a on ma go tylko jedynie podpisać. Był zły, czuł, że już od rana zepsuli mu dzień. „Jak oni mnie traktują. Gardzą mną. Nie podpiszę” postanowił sobie w duchu.
Skończyły się dyplomatyczne uprzejmości. Oskarżyciele zaczęli wytaczać zarzuty: On podburza naród! Zakazuje płacić daninę Cezarowi! Siebie podaje za Mesjasza, Króla! Piłat poruszył się niespokojnie, zaniepokoiło go bowiem słowo „król”.
Jakże odmienne zarzuty padały parę godzin temu w sanhedrynie. Ale one nie mogły zrobić wrażenia na władzy rzymskiej. Sięgnięto więc po zarzuty polityczne.
Zauważyli, że osiągnęli cel. Piłat musiał zareagować na słowo „król”, wszak był namiestnikiem Cezara. Gdyby nie zareagował, zaraz by wysłali do Rzymu skargę na niego. Zabrał więc Jezusa na wewnętrzny dziedziniec. Przez chwilę przyglądał się temu człowiekowi w kajdanach, o którego działalności codziennie dostawał raporty. Słyszał o Nim wiele, teraz miał Go okazję zobaczyć. Oto stał przed nim człowiek umęczony, cały we krwi. Pewnie pomyślał: „Nieźle mu przyłożyli, gdy go przesłuchiwali”. Z dala od tej zgrai, której nie cierpiał, Piłat zadał Jezusowi kilka pytań.
- Czy ty jesteś królem? - zapytał. Jezus mu odpowiedział: sam mówisz, że jestem królem. Ale od razu wyjaśnił: królestwo moje nie jest z tego świata.
I jeszcze coś Jezus mówił, ale Piłat już nie słuchał. On już wiedział, że ten pobity człowiek w niczym nie zagraża Cezarowi. Nie znał jednak prawdziwych intencji oskarżycieli Jezusa. Wyprowadził Go więc na zewnątrz i oznajmił:
- Ja nie znajduję w Nim żadnej winy.
Przewidzieli, że Piłat tak się zachowa. Posypały się więc nowe oskarżenia, jakby od siły krzyków miała zależeć prawdziwość zarzutów. On podburza lud głosząc swoją naukę po całej Judei, od Galilei począwszy!
Piłat się ożywił: Galilea, to ziemia podległa władzy Heroda - pomyślał. On jest akurat w Jerozolimie. Niechże się zajmie swoim poddanym.
Przez ulice miasta znowu ruszył tłum. Tym razem kierował się do pałacu Heroda, który uprzedzony o tym, jaki to prezent przesyła mu Piłat, czekał w podnieceniu. Od dawna Herod chciał zobaczyć tego człowieka, posłuchać Go, zapytać o tyle spraw. Tyle o Nim słyszał różnych rzeczy. Jedni mówili, że to jest Jan Chrzciciel zmartwychwstały, inni, że to tylko Eliasz. Herod nie chciał wracać do sprawy Jana, bo to byłą jego osobista porażka. Uwięził go, to prawda, ale chętnie go słuchał w więzieniu. Oszczędzał go, choć Jan występował przeciw jego małżeństwu z Herodiadą, żoną jego brata Filipa. To Herodiada uwikłała go w taką intrygę, że musiał Jana zlikwidować. Herod nie chciał zabić, a musiał i to go gnębiło. Wciąż miał przed oczyma głowę Jana Chrzciciela z oczami wpatrzonymi w siebie.
Wzdrygnął się, bo oto już przez bramę wlewała się na dziedziniec ciżba ludzka, a do wielkiej sali weszła eskorta prowadząca Jezusa.
Herod patrzył na Niego i myślał podobnie jak Piłat: więc to jest ten sławny Jezus, o którym tyle słyszał. Niestety, w jego zachowaniu nie było nic, co przypominałoby proroka ciskającego gromy. To już Jan był bardziej wyrazisty. A ten, pobity, ledwie trzymał się na nogach.
Herod patrzył i stopniowo tracił nadzieję, że przeżyje wymarzony dreszcz cudu. Cuda jakoś nie pasowały do tego zmaltretowanego człowieka. Mimo to nie rezygnował. Postawił więźniowi szereg pytań, wręcz zarzucił Go nimi, ale na żadne nie otrzymał odpowiedzi. Jezus uparcie milczał. Patrzył tylko gdzieś w głąb Heroda pełnymi cierpienia oczami, które gorzały jakimś wewnętrznym ogniem. Herod prawie pożałował, że zgodził się przesłuchać tego człowieka. Czuł się dotknięty tym Jego milczeniem, czuł się upokorzony, poniżony. Odbierał je jako wzgardę dla siebie, potępienie swych zbrodni, a zwłaszcza mordu popełnionego na Janie. Dostrzegał w tych płonących oczach Jezusa potępienie swej niewiary i lekceważenie Bożych praw.
Nie mogąc nic osiągnąć, Herod wyszydził więźnia i wzgardził Nim. Rozkazał Go przyodziać w jakiś szkarłatny płaszcz i odesłał Piłatowi. Był mimo wszystko wdzięczny rzymskiemu prokuratorowi, że miał możliwość zobaczyć tego sławnego Jezusa. Ciekawość Heroda została zaspokojona, a jej miejsce zajęła pogarda. Pogarda to stosunek do drugiego człowieka opierający się na założeniu, że jest on pozbawiony wartości. To lekceważenie kogoś, nieliczenie się z kimś.
Czyż nie było pogardą to, co uczniowie pewnej szkoły zrobili ze swym nauczycielem? Wkładanie mu na głowę kosza na śmieci, obraźliwe słowa, poszturchiwanie. Ze zdumieniem i niedowierzaniem oglądaliśmy film, który sami o sobie nakręcili. Wyraźnie było widać, że ten człowiek nie radził sobie ze zgrają, ale czy to jest powód, by nim aż tak pogardzać? Jakże inne mieli twarze młodzi bohaterowie, gdy posadzono ich na ławie oskarżonych. Wtedy nie mieli ochoty patrzeć w kamerę.
Czyż nie jest wyrazem pogardy nachodzenie ludzi starszych, samotnych, schorowanych, nieradzących sobie z życiem przez sprytnych naciągaczy. Czyż nie jest pogardą dla człowieka czyjeś podszywanie się pod pracowników ZUS, banku czy innych firm, oferujących fikcyjne umowy. Czy nie jest pogardą dla człowieka psucie paliwa czy innego towaru? Czy nie jest najgorszą bodaj formą pogardy to, że niektórzy ludzie sięgają po niewinność dzieci. Wiemy jak się ich proceder nazywa i wiemy, dlaczego mają oni ciężkie życie w więzieniach.
W małym miasteczku pewien pedofil, w obawie, że zostanie zdradzony przez 10 - cio letniego chłopca, nie tylko go zabił, ale poćwiartował na drobne kawałki i zakopał w różnych miejscach wokół miasteczka. Po wykryciu zbrodni nie potrafił wskazać ich wszystkich policji. Zamordowany chłopiec nie ma grobu, gdyż okazało się niemożliwe skompletowanie zwłok. Nie ma też grobu morderca chłopca, pobity śmiertelnie przez współwięźniów. A nie ma go dlatego, że żaden z okolicznych cmentarzy nie chciał go przyjąć. Pochowano go nocą w lesie.
Każda zbrodnia jest cyniczną pogardą dla życia j jego Stwórcy - Boga. Ale zbrodnia popełniona na dziecku to już pogarda niewyobrażalna. Pogarda okazana maluczkim, prostaczkom, ludziom starym, schorowanym, nieporadnym życiowo jest zbrodnią, o którą Chrystus, sam wzgardzony i wyszydzony, się upomni. On sam powiedział: „Strzeżcie się, żebyście nie gardzili jednym z tych małych”.
Pogarda to nie tylko właściwość takich dusz jak Piłat, Kajfasz, Annasz czy Herod. Gardzić może każdy. Strzeżmy się tego jak przestrzega nas udręczony Pan Jezus.
I módlmy się do Niego: Panie, gdy patrzę na Ciebie, jak stoisz wzgardzony przed Herodem, stawiam sobie pytanie, czy i we mnie kryje się gdzieś pogarda. Wiem, że nieraz nie ustrzegłem się jej, choć wiesz o niej jedynie Ty, bo Ty wiesz o wszystkim, co jest w człowieku. Strzeż mnie Panie, bym nie gardził nikim z tych małych, albowiem ich aniołowie wpatrują się w niebie w oblicze Ojca Twego. Strzeż mnie Panie, od pogardzania kimkolwiek. Amen.
KAZANIE PASYJNE V
Niedługo cisza panowała na dziedzińcach rezydencji Piłata, a on sam łudził się, że Herod go wyręczy w niemiłym obowiązku zajęcia stanowiska względem oskarżeń kierowanych pod adresem niewinnego Jezusa. Nim się spostrzegł, już byli z powrotem i ponownie zaczęli domagać się wyroku skazującego. Piłat zrozumiał, że z tym Galilejczykiem został sam.
Przemówił: Przyprowadziliście do mnie tego człowieka pod zarzutem, że podburza lud, a oto ja przesłuchałem Go w waszej obecności i nie znalazłem w Nim ani jednej winy, o które Go oskarżacie. Tak samo i Herod nie znalazł. Wobec tego każę go ubiczować, potem Go zwolnię. Trudno powiedzieć, dlaczego Piłata kazał Jezusa ubiczować, skoro orzekł Jego niewinność.
Piłat szuka wybiegu, usiłuje tak ułożyć bieg wydarzeń, by one same przyniosły uwolnienie Jezusa. Sygnalizując gotowość ubiczowania Go, równocześnie powołuje się na stary zwyczaj o uwalnianiu na święto Paschy jednego z więźniów. Wiedział, że Jezus miał za sobą tłumy. Obserwował przed paru dniami Jego wjazd do Jerozolimy, rozumiał, że nienawidzą Go jedynie przywódcy z sobie tylko wiadomych powodów. Postanowił więc im dokuczyć i zwracając się do tłumu zawołał: Kogo chcecie, abym wam wypuścił: Barabasza, czy Jezusa zwanego Chrystusem?
Rzuciwszy w tłum tę nieoczekiwaną ofertę, Piłat zwrócił się w stronę niewolnika, który przyniósł mu wiadomość od żony, by trzymał się z daleka od tego człowieka. No właśnie trzymał się, właśnie Jego sprawę odsunął od siebie. Żona go tylko utwierdziła w dobrym zamiarze.
Na chwilę tylko stracił tłum z oczu, ale ta chwila zadecydowała o jego przegranej. Przeoczył fakt, że tłum to zbiorowisko przypadkowych ludzi, którzy stoją i patrzą, nie wychylają się ani w jedną, ani w drugą stronę. Wychylają się dopiero wtedy, gdy ktoś ich poderwie, gdy znajdzie się przywódca, który wskaże kierunek, stanie na czele i poprowadzi.
Tłum na dziedzińcu Piłata otrzymał do wyboru: Jezus albo Barabasz. Przez chwilę był zdezorientowany, nie bardzo wiedział, co zrobić, kogo wybrać. Ludzie zaczęli myśleć, zastanawiać się. Indywidualnie wszak każdy myśli własnym rozumem. Tłum przestawał być tłumem. Piłat stracił na chwilę nad nim kontrolę, ale ani na moment nie tracili jej przywódcy ludu, arcykapłani i starsi. Podburzyli tłum i wskazali mu cel: prosić o Barabasza, Jezusa niech straci! Gdy więc Piłat wrócił do sprawy pytając: „Którego z tych dwóch chcecie, żebym wam uwolnił?”, tłum znowu był tłumem i zawołał jednym głosem: „Strać tego, a wypuść nam Barabasza!”.
Piłat był zupełnie zaskoczony, nie pojmował, co zadecydowało, że ludzie rozsądni przecież, myślący, zachowali się tak głupio. Czuł, że przegrał. Nie tylko nie zyskał sobie sympatii, nie tylko bezmyślnie uwolnił groźnego zbrodniarza, ale jeszcze musiał spełnić obietnicę ubiczowania niewinnego Jezusa.
Biczowanie. Bez miłosierdzia, bez liczenia razów, metodyczne, fachowe, wyniszczające. Czerwone pręgi podeszły krwią, która polała się wnet obficie. Ciało Jezusa było coraz bardziej poszarpane. Właśnie takiego zbitego Jezusa Piłat okazał tłumowi , licząc - znów błędnie - że ten widok wzbudzi litość. „Oto człowiek” - zawołał z patosem. Nie wiadomo po co, przecież wszyscy widzieli. Przed tłumem stał człowiek, który wyglądał jakby został wydarty z pazurów dzikich zwierząt. Ciało Jezusa było poszarpane, On sam ledwie trzymał się na nogach. Oto człowiek! Piłat dodał: Wyprowadzam Go do was, abyście poznali, że ja nie znajduję w Nim żadnej winy.
Piłacie, co mówisz! Osobliwy wybrałeś sposób na okazanie niewinności Jezusa. To po co kazałeś Go ubiczować? Co chciałeś przez to pokazać? Własną siłę, czy bezsilność? Chciałeś w tłumie wzbudzić litość dla skazańca, ale litość to nie to samo co miłość, to ochłap rzucony na odczepne.
A tłum zareagował zgodnym wrzaskiem: Ukrzyżuj Go! Ukrzyżuj!
Piłat udawał niezależność i wyższość. I brnął dalej: Weźcie Go wy i ukrzyżujcie! Zawołał jakby tylko po to, by jeszcze bardziej rozsierdzić tłum, który już teraz pozbył się jakichkolwiek hamulców. Ktoś zawołał, a reszta podjęła: My mamy Prawo, według zaś Prawa winien umrzeć każdy, kto Synem Bożym się ogłasza!
Piłat zaniepokoił się. Znów wziął Jezusa na badania, ale spotkał się już tylko z milczeniem, któremu niepotrzebnie się dziwił. Cóż miał Jezus powiedzieć przedstawicielowi prawa, który co chwilę ogłasza Jego niewinność, niewinność jednocześnie każe Go biczować?
Tłum tymczasem do wcześniejszych żądań dorzucił zuchwałą pogróżkę: Jeśli Go nie uwolnisz, nie jesteś przyjacielem Cezara!
Piłat przegrał z kretesem: kretesem jako prawnik i jako polityk, ale przede wszystkim jako człowiek. Sam sobie wydał świadectwo wobec historii. Teatralnym gestem kiepskiego aktora umył ręce oświadczając głośno: Nie jestem winien krwi tego sprawiedliwego! Wasza to rzecz. A tłum jakby chciał dodać mu odwagi, zakrzyczał: Krew Jego na nas i na dzieci nasze!
Jakże tragiczny to okrzyk dla Izraela. Są momenty, kiedy Bóg sprawiedliwy wysłuchuje takich zaklęć, życzeń. Przecież to nie rzymski urzędnik był ich adresatem, nie do niego były one skierowane. Nie upłynie 40 lat, a Rzymianie nie zostawią z Jerozlilmy kamienia na kamieniu. Tak jak powiedział Jezus.
„Krew Jego na nas i na dzieci nasze!”. Straszne życzenie. Czyż nie dlatego dzieci Izraela tułają się po świecie, obcy wśród narodów, nigdzie nie będący u siebie, nawet w Palestynie? Dzisiaj Żydzi próbują bagatelizować tamte słowa. Udają, że nie miały one mocy przekleństwa wypowiedzianego przez ich ówczesnych przedstawicieli.
Latem 2004 roku tak wylewnie żegnany ambasador Izraela w Polsce, Szewa Wajs orzekł, że to było takie sobie, nic nieznaczące wołanie tłumu. Ileż to było protestów względem filmu „Pasja”, że niby antysemicki, że może wywołać nastroje antysemickie. Pojawiły się w mediach głosy zaniepokojenia rzeczywistym wzrostem tych nastrojów. Gdzie? We Francji i w Niemczech, gdzie „Pasja” nie została przyjęta do kin.
Jak to się stało, że ta rzesza ludzi tak entuzjastycznie wprowadzająca Jezusa do Jerozolimy, parę dni później stała się wrogim Mu tłumem? Czyż nie było wśród nich ani jednego z tych, co biegali za Jezusem od miasta do miasta, od wsi do wsi gotowi Go obwołać królem, gdy chleb rozdawał na pustkowiu? Czyż to nie tłumy szukały Jezusa, gdy w Kafarnaum wyszedł z domu Piotra jeszcze przed świtem, by modlić się na osobności? Czyż nie cisnęli się tłumnie do Jezusa nad jeziorem tak, że musiał wejść do łodzi i stamtąd nauczać? Czyż nie usiłowali Jezusa dotknąć, ponieważ moc wychodziła od Niego i uzdrawiała wszystkich? Czyż nie było wśród nich ludzi, którzy tłumnie przyjęli Jezusa, gdy wrócił z kraju Gerazejczyków, gdzie uzdrowił opętanego, którego nawet łańcuchami nie można było związać, bo był w nim aż legion? Czyż nie napierały na Jezusa tłumy, gdy szedł do domu Jara, by dziecko mu wskrzesić? Czyż nie tłum i to wielki, wyszedł Jezusowi naprzeciw, gdy wracał z góry Tabor?
Jakże to więc się stało, że przed Piłatem tamci ludzie stali się tłumem tak wrogim jezusowi? Dlaczego tak nastawali na Jego życie, beztrosko przerzucając odpowiedzialność na następne pokolenia?
Tłum nie jest tylko prostym zbiorem jednostek, lecz jest zbiorowiskiem. Tłum właściwie nie myśli, potrzebuje wodza zdolnego go poruszyć i porwać do czynu. Tłum bardzo łatwo ulega sugestii, cechuje się gwałtownością żądań, jest niecierpliwy w czekaniu na spełnienie swych życzeń. Jednostka w tłumie upaja się poczuciem zbiorowej potęgi, masowości, niezwyciężoności. Dla tłumu nie ma rzeczy niemożliwych, anonimowość zwalnia bowiem ludzi od odpowiedzialności. Jednostka czuje instynktownie, że w razie czego z łatwością skryje się w tłumie, by, gdy tłum się rozpadnie, znowu być sobą, myśleć z zawstydzeniem, ze zgrozą o tym, co było, jak było i kim się było.
Właśnie tak zachował się tłum, który wymógł na Piłacie ukrzyżowanie Jezusa i ułaskawienie zbrodniarza. Ale gdy Jezus skonał i gdy rozpadł się tłum, ludzie go stanowiący ochłonęli i wracali z Kalwarii w pojedynkę, bijąc się w piersi, świadomi swego udziału nie w widowisku, lecz w zbrodni, świadomi i odpowiedzialni za nią.
Pomyślmy w tym kontekście, czy i my czasem nie tworzymy tłumu. Do tłumu bowiem nadaje się każdy: naukowiec i straganiarka, student i woźnica, robotnik i duchowny - każdy kto jest człowiekiem.
Patrząc na tłum , który wymusił ukrzyżowanie Jezusa, widzimy, że zwykli, spokojni, przyzwoici ludzie mogą nagle przerodzić się w bestie i wziąć udział w zbrodni. Byle tylko znalazł się ktoś, kto ich porwie i poprowadzi. Tłum można poprowadzić z gołymi rękami na armaty, jak szewc Kiliński w 1794 roku poprowadził lud Warszawy na wojska rosyjskie. Ale też można poprowadzić z kosami i pałkami na dwory, jak to uczynił Jakub Szela w 1846 roku. Trzy dni trwały krwawe chłopskie gody. Z dziką satysfakcją wysypywano zboże i groch na drogi, wywalano ziemniaki i wdeptywano w błoto. A gdy już nasycono się krwią i zemstą, gdy Austriacy stłumili te wcześniej przez siebie zainspirowane rozruchy, gdy nastał głód, ci sami ludzie szli na drogi i wybierali z błota gnijące zboże, groch i ziemniaki.
A dzicz na stadionach, kiedy ludzie, zwykle młodzi, jakby tylko po to szli na mecze.
Żeby nie stać się bezmyślnym tłumem, który raz woła „hosanna”, a za chwilę „ukrzyżuj Go”, trzeba nam nie rezygnować nigdy z własnego zdania, krytycznego myślenia, trzeba nam krytycznie przyglądać się różnym wodzom, słuchać, co mówią dziś i pamiętać, co głosili wczoraj.
Tamci ludzie wracali z Kalwarii bijąc się w piersi. I my czyńmy to samo, ilekroć nam się zdarzy być tłumem. Gdybyśmy tego nie uczynili, bylibyśmy od tamtych tylko gorsi.
KAZANIE PASYJNE VI
Słońce stało w zenicie, gdy ukrzyżowano Jezusa tuż za bramą miejską, na wzniesieniu zwanym Czaszką. Szybkie, wprawne ruchy doświadczonych oprawców, kilka fachowych uderzeń młota, eksplozja bólu wyłamującego palce, porażającego myśl, rozszerzającego oczy cierpieniem, przyspieszony oddech, spotniałe, krwawiące ciało.
Jezus nie krzyczał, nie skarżył się. Milczał, jakby to nie Jego krzyżowano, jakby to nie Jego bolało. Modlił się, ledwie poruszając suchymi jak wiór wargami. On duchem był zjednoczony z Ojcem, któremu oto składał z siebie ofiarę za wielu. Na odpuszczenie grzechów. Jego zniekształcone, okrutnie poszarpane ciało, osłabione ranami i upływem krwi, zdawało się nie mieć już żadnych sił. Jezus stał się żywą, przejmującą ilustracją swego własnego nauczania: „Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, lecz duszy zabić nie mogą”.
Jezus podwyższony na krzyżu modlił się przede wszystkim za tych, którzy krzyżując Go, nie wiedzieli, co czynią. Jezus modlił się o odpuszczenie oprawcom tego grzechu. Zdawał się być skupionym, skoncentrowanym na tym, by dobrze wykonać Boży zamiar zbawienia człowieka, by niczego z tego planu nie uronić.
A u stóp Jezusowego krzyża miotali się Jego przeciwnicy. Wyraźnie tryumfowali, mogli sobie gratulować zwycięstwa nad tym Galilejczykiem, na którego tak długo polowali. Sycili oczy i serca Jego cierpieniem i napawali się Jego wyniszczeniem. Zadowoleni z siebie wołali jeden przez drugiego, zadzierając głowy: „Ty, który burzysz przybytek i w trzech dniach go odbudowujesz, wybawże sam siebie. Jeśli jesteś Synem Bożym, zejdź z krzyża!”.
Pewni dobrej rzymskiej roboty wiedzieli, że Jezus nie może zejść, więc pozwalali sobie na drwiny. Byli jednak żałosni w tej roli, którą sobie sami napisali. Przekonali się, że ukrzyżowawszy Jezusa, nic już więcej nie mogą uczynić. Przybiwszy Go do krzyża, drwinami i urąganiem przyznawali, że nie zwyciężyli, nie zdobyli panowania nad Jego duchem. Teraz był dla nich już niedostępny. Wyżywali się więc w bluźnierstwach, wyzwiskach i urąganiach: „Innych wybawiał, siebie nie może wybawić”. Zapewne tym słowom towarzyszył śmiech. Za nimi posypały się inne: „Jest królem Izraela, niechże teraz zejdzie z krzyża, a uwierzymy w Niego. Zaufał Bogu, niechże Go teraz wybawi, jeśli Go miłuje. Przecież powiedział: jestem Synem Bożym”.
Także jeden z ukrzyżowanych łotrów przyłączył się do urągających Jezusowi. Ten jednak milczał. Wszyscy byli świadkami, jak ten drugi wyrwał się duchem z zaklętego kręgu bluźnierców i nieoczekiwanie przeszedł na stronę Jezusa. Skarcił tamtego, że oni cierpią sprawiedliwie, ale Jezus nic złego nie uczynił. Po tych słowach zwrócił się wprost do Jezusa: „Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego królestwa”. Jezus natychmiast pochwycił to ulotne, nieporadne wyznanie wiary i odrzekł: „Zaprawdę powiadam ci: Dziś ze Mną będziesz w raju”.
Słyszeli jak Jezus coś mówił do swej Matki i jedynego ucznia, który dotarł pod krzyż, ale nie zwracali na to uwagi. A On łączył tych dwoje znakiem miłości, oddając ich sobie wzajemnie.
Jezus słabł z każdą chwilą. Całkiem niespodziewanie zaczęło gasnąć światło słońca, wszak na krzyżu umierała światłość świata. Ciało Jezusa z każdą chwilą traciło żywotność, z ran rąk i nóg obficie płynęła krew, a z nią uciekało życie. Głowa Jezusa ściśnięta cierniowym wieńcem opadała co chwilę na piersi. Żaden muskuł nie miał ani chwili spoczynku i oparcia, ból wzmagał się i potęgował. Ani chwili ulgi.
Około godziny dziewiątej (trzeciej po południu) Jezus wybuchnął gorącą modlitwą: „Eloi, Eloi, lama sabahtani”. Były to pierwsze słowa psalmu: „Bóże mój, Boże mój czemuś mnie opuścił?”. Ale ktoś bezmyślnie uznał, że to jest przywoływanie Eliasza na pomoc. A jak przyjdzie Eliasz, to co wtedy? Ktoś chciał podać Jezusowi pić, ale inni radzili poczekać. A On modlił się dalej: „Ja zaś jestem robak, a nie człowiek, pośmiewisko ludzkie i wzgarda pospólstwa. Szydzą ze mnie wszyscy, którzy na mnie patrzą, rozwierają wargi, potrząsają głowami”. „Zaufał Panu, niechże Go wyzwoli, niechże Go wyrwie, jeśli Go miłuje”. „Przebodli ręce i nogi moje, policzyć mogą wszystkie kości moje. A oni się wpatrują, sycą się mym widokiem, moje szaty dzielą między siebie i los rzucają o moją suknię”.
Jezus modlił się jakby zanosząc skargę do kogoś, kto w oddali słuchał tej modlitwy. Modlitwy przejmującej, jakby napisanej dla Niego przed wiekami.
Jakby przerwał na moment. Ulegając palącemu pragnieniu zawołał: „Pragnę”. Jakby skracał odmawiany psalm, w którym są i takie słowa: „Moje gardło suche jak skorupa, język mój przywiera do podniebienia”.
Jakże naturalnym było to wołanie. I jakże naturalną była reakcja rzymskiego żołnierza, który umoczywszy gąbkę w occie podał ją na swej włóczni umierającemu Jezusowi.
Już wszystko zostało powiedziane. Wszystko już się stało. Jezusowi pozostało już tylko zgasnąć. Wypowiedział więc ostatnie słowa: „Wykonało się”.
Czy był to tylko cichy szept gasnącego życia? Czy raczej okrzyk triumfu, że mimo wszelkich zakusów, mimo słabości Jezusa, mimo zagrożeń wszystko zostało wykonane tak, jak zaplanował Bóg Ojciec.
Odtąd na drogi ludzkiego pielgrzymowania kładzie się światło albo cień Jezusowego krzyża. Odtąd nikt nie może się przemknąć niezauważony, nie opowiedziawszy się za lub przeciw Jezusowi.
W 1865 roku u bram Loreto w Italii konał człowiek, uciekając przed cholerą szalejącą w Ankonie. Choroba jednak dopadła go właśnie tu, u bram maryjnego sanktuarium. Głośno wołał o kapłana. Przybył kapłan, wyspowiadał nieszczęśnika, który zmarł kilka godzin później, wielbiąc Boga za daną mu łaskę. Wtedy zauważono, że człowiek ten miał na stopach wypalony czy wycięty nożem krzyż. Zdawałoby się, że po to, by stąpając po ziemi mógł zawsze z wdzięcznością pamiętać o krzyżu. Otóż nie. Okazało się, że był to członek jakiejś sekty, która w ten sposób chciała wyrazić swoją nienawiść i pogardę dla krzyża. Członkowie tej sekty składali przyrzeczenie ustawicznego deptania krzyża. Na każdym kroku znieważano i bezczeszczono krzyż. W obliczu śmierci ów nieszczęśnik powrócił do oddawania czci krzyżowi. Dzięki ofierze Chrystusa za wielu, także i on dostępował zbawienia.
I jeszcze jeden przykład. Błogosławiona siostra Leonia Nastałówna, służebniczka staromiejska wyznała: „Pewnego razu korzystając z nieobecności rodziców, wypaliłam na piersiach rozżarzonym gwoździem imię Jezus. Czułam się szczęśliwą mieć imię ukochanego wyryte, wypalone i żyć z Nim już na zawsze. Myślałam, że ból też będzie trwał zawsze. Niestety, widocznie gwóźdź nie był czysty, rana przybrała rozmiary dziwaczne, zaczęło narastać obce ciało, mnie siły opadły, musiałam się położyć. Czujne oko matki dostrzegło ranę, a troskliwość ojca sprowadziła natychmiast siostry, by ranę leczyć”.
I co na to powiedzieć? Która z tych postaw jest nam bliższa? Oczywiście tej 17 latki, późniejszej zakonnicy.
A Jezus zawoławszy: „Wykonało się”, ostatnim wysiłkiem, jakby już nic nie miał do roboty na ziemi, wypowiedział akt oddania się Bogu: „Ojcze w Twoje ręce powierzam ducha mojego”. Opadła głowa, ustał oddech, ciało wijące się w cierpieniach opadło zwiotczałe, jakby już niepotrzebne. Ofiara została spełniona. I serce Jezusa, nie wytrzymawszy wysiłku, pękło. A gdy przebiła je włócznia rzymskiego żołnierza, wypłynęła krew i woda na świadectwo.
Miasto i Golgota pogrążone były w dziwnym mroku. Ludzie już nie udawali zwycięzców, ogarnął ich strach, czuli się nieswojo. Co znaczył ten osobliwy cień zstępujący z nieba? To drżenie ziemi, to rude światło zaćmionego słońca?
Wracali do domu bijąc się w piersi. W mieście dowiadywali się o dalszych aspektach tajemnicy. Oto zasłona w świątyni rozdarła się z góry na dół, jakby ją ktoś przeciął, jakby chciała ukazać, że Boży dom opustoszał na zawsze.
Właśnie rozpoczynał się święty wieczór Paschy. Właśnie szabat się rozjaśniał mnogością świateł, rodziny zasiadały do wieczerzy, gdy na Golgocie zdejmowano z krzyża ciało Jezusa. Zdmuchnięta światłość świata.
Baranek Boży, który gładzi grzech świata, stał się naszą paschą. Na pojednanie nas z Bogiem. Został zabity, ale zmartwychwstanie!