Jest być może faktem (ale nic faktem w tym kontekście istotnym), że doświadczenie ludzkie zawsze posiadało ten charakter, który dziś uważamy za oczywisty. Rzecz w tym jednak, że tylko w szczególnych okolicznościach pewne aspekty bytu, nawet aspekty najbardziej wszędobylskie, narzucają się spojrzeniu jako oczywiste właśnie. (Jest dla nas, na przykład, oczywiste, że Kro-magnonczycy czy Neandertalczycy musieli „posiadać kulturę”; ale, po pierwsze, dopiero w trzeciej ćwierci osiemnastego stulecia warunki pozwoliły ukuć pojęcie kultury, a po drugie Kro-magnonczycy czy Neandertalczycy nie byliby tymi, którymi byli, gdyby świadomi byli posiadania kultury...). I tylko w szczególnych okolicznościach potoczne, laickie percepcje, interpretacje i wynikłe z nich strategie życiowe mogą być uznane za wiedzę - miarodajną wiedzę - a nie wykwity chronicznie skażonego, pełnego przesądów i skorego do pomyłek „pospolitego rozsądku”. Tylko więc w szczególnych warunkach historycznych można było przyjąć, że rozumienie jest nigdy nic doprowadzonym do końca, ale wciąż na nowo dokonywanym i powtarzanym osiągnięciem codziennego życia, nic zaś rzadkim produktem wyrafinowanej metodologii, dostępnej li tylko specjalnie kształconym ekspertom, a zmierzającej nieubłaganie do swej formy ostatecznej i doskonałej.
Wiele dałoby się powiedzieć o tych szczególnych warunkach historycznych, o owym szczególnym charakterze zbiorowego doświadczenia, które czyni „oczywistymi’' aspekty być może obecne i dawniej, ale nie uznawane wówczas za oczywiste. Tu jednak chciałbym się zatrzymać tylko na jednej ważnej zmianie w kondycji ludzkiej - na detem-poralizacji przestrzeni społecznej.
Na głównej ulicy miasta Leeds, w którym spędziłem z małymi przerwami ostatnie ćwierć wieku mojego życia, wznosi się imponujący gmach Ratusza, otwartego z wielką pompą przez Król ową Wiktorię w 1858 roku. Gmach - naśladujący naraz pałace faraonów, świątynie greckie i ksią-
żęce dwory - zaprojektowano z wielkim rozmachem i zbudowano nic szczędząc kosztów. Lcedscy mieszczanie sypnęli groszem szczodrze - jakby chcieli dowieść arystokratycznym zadufkom, że ich też stać, że sroce spod ogona nie wypadli i że potrafią nie gorzej od innych sztukom mecenasować. Zgodnie z duchem demokratycznym mieszczaństwa, cały środek Ratusza wypełnia olbrzymia aula zgromadzeń, w jakiej ojcowie miasta spodziewali się dyskutować sprawy publiczne przy tłumnym udziale współmieszkańców. Wokół sali wypisali wysoko na ścianach, złotymi zgłoskami na purpurowym tle, najświętsze swe życiowe dewizy (warto by je spisać każdemu, kto moralność mieszczańską, dziś już wszak zapomnianą, pragnie wskrzesić).
Obok takich, jak: „Uczciwość najlepszą polityką”, „Labor omnia vincit”, „Siła w jedności”, „Splataj prawdę z zaufaniem”, czy „Auspicium melioris aevi” - jest tam jedna dewiza bijąca wszystkie rekordy lakoniczności, jedno tylko słowo: „Naprzód!”. K.to to słowo kazał wypisać, nie miał zapewne wątpliwości, co ono znaczy. Musiał wiedzieć dokładnie, gdzie „przód” a gdzie „tył”, i spodziewać się, że tłumy mieszczan, ściągające na publiczne debaty, też z ich rozróżnieniem nic będą miały trudności.
Dla tych, którzy ratuszowe dewizy komponowali, czas miał kierunek. Parł przed siebie, do przodu. Był jak strzała wypuszczona z Bożej cięciwy. Trzeba było z czasem iść, za czasem podążać i mknący naprzód czas doganiać. Czas był bezlitosnym a i bezapelacyjnym sędzią kapryśnej ludzkiej woli - obnażał i karał surowo wszelką gnuśność, opieszałość czy zaniedbanie. Ale wytyczał zarazem drogę, po której można było pewnie kroczyć licząc, że się dojdzie tam, gdzie się dojść zamierzało; taka droga nadawała sens każdemu ze stawianych na niej kroków.
Gdzie droga, tam można zabłądzić; ale można też dotrzeć do celu - jeśli sobie ten cel człowiek wyznaczy. O różnicy między zabłądzeniem a dotarciem do celu stanowi wiedza i siła woli: wiedza o tym, w jakim kierunku czas po-