]'
i waż jednak nie mógł sam handlować, oddawał towar .
|: w komis Kozielakowi. Interes szedł dobrze, bo Kozie- ■
: lak znał się na reklamie. '1
ii — Panowie i panie! — krzyczał, — Jeżeli obrzydł jj
| wam świat, albo znaleźliście się w sytuacji bez wyj- j
!
ścia, odbierajcie .sobie życie tylko przy pomocy nie- j i odzownych i gwarantowanych pętli z ojczystego łyka. i|
|. Ludowy wyrób, ręczne wykonanie. Popierajcie regio- j!
I nalny przemysł ludowy! Prawidłowe użycie pętli z j
; łyka dostarczy niezapomnianych wzruszeń. Po raz j
ostatni wspomnicie kraj swoich ojców, wisząc na pętli j-
|. i 1
; Turyści kupowali pętle głównie na prezenty dla ,;j
! znajomych. A może i na sprzedaż, tylko głośno nie j!
przyznawali się do tego. Koziełak zadowolony zgar-
i niał pieniądze i uczciwie dzielił się z Żółwiaczkiem. ■ ■
I Współczuł sąsiadowi, którego ta sprawa z pogrzebem ;;
pozbawiła możliwości zarobkowania. Tym więcej za- :i|
-ii
pału wkładał w reklamę i tym większy miał zbyt.
; j.
Żółwiaczek odłożył pęk łyka i zza krzaków obser- •;! wował młodą parę. Józwa poczynał sobie śmiało. Ca-łował dziewczynę aż do utraty tchu, a ona leciała mu przez ręce. W pewnej chwili obserwator cały wychy- ;
• i
nął zza krzaka, tak go zainteresowała scena, która teraz nastąpiła.
i
— Ho, ho! — mruczał stary z uznaniem. — Patrz- 1 cie, jaki kozak z tego Józwy!
I nagle Żółwiaczkowi zrobiło się smutno. Żal ścis-nął mu serce. Stanął mu przed oczami palący się stos i szamocąca się żona.
| — Psie życie! — westchnął, wziął łyko i poszedł
): przed siebie.
! W tych ciężkich chwilach życia Żółwiaczek znalazł
sobie dodatkową rozrywkę. Nocami wymykał się z | domu, przystawiał drabinę do topoli i odwiedzał bo-
i:
U
r
•i
L
i
I cianie gniazdo. Dziadek Milordziak witał go radosnym ! klekotem. Nie narzekał wprawdzie na brak wiadomości z szerokiego świata, bo Józwa cichaczem dostarczył mu mały tranzystorek, ale zawsze to nie to samo, co porozmawiać z żywym człowiekiem. Wspominali więc dawne czasy i przy milordziance przyjemnie upływał im czas. Żółwiaczek bardzo sobie chwalił te odwiedziny. W gnieździe zawsze było co zjeść i wypić. Tyle, że trochę ciasno, bo pomieszczenie zbudowano na jedną osobę. Żółwiaczek początkowo próbował siadywać na najwyższym szczeblu drabiny, lecz zaniechał tego od czasu, gdy po paru głębszych milordziankach spadł na ziemię.
Któregoś dnia sąsiedzkie wizyty skończyły się. Stało się to za przyczyną pewnego bociana, który zaczął krążyć nad Dzyndzylakami. Goście myśleli, że to miejscowy bociek opuścił wreszcie gniazdo, lecz wystające na zewnątrz czubki skrzydeł wyprowadziły ich z błędu.
Zarówno mieszkańcy osady jaki i turyści obserwowali z zaciekawieniem manewry ptaka. Przybysz cięż-
i
ko machając skrzydłami zniżył lot i krążył teraz nad topolą. Widocznie obserwował gniazdo, bo odlatywał, to znów zawracał, wyciągał szyję i przekrzywiał głowę. Nagle zaklekotał. Krótko, jakby nerwowo.
Mieszkańcy osady czekali, co teraz nastąpi.
— Kle — kle — kle — odpowiedział dziadek w tym , samym sekretnym tonie.
Bociek lotem nurkowym skierował się prosto na gniazdo i stanął na jego krawędzi. , jjij — Uważajcie, jak mu dziadek zaraz przyłoży —
!:• szepnął Milordziak. Ale przybysz witany był serdecz-
i!
| nie. Z gniazda dochodził taki klekot, że niektórzy za-
tykali uszy. Komitywa została zawarta.
' I tak rozpoczął się nowy etap w życiu dziadka Mi-
! i •
ij;Kv
......
139