z łuku wypuszczone strzały. Ale Ujbanczyk wkrótce pożałował zwierząt i wstrzymał swój zaprzęg, klnąc brata na czem świat stoi. Reny, jak zwykle w takich razach, raptownie w bok skręciły, a narta, uderzy w szy je po nogach napiętą naprzedzie obręczą, stanęła dygocąc, jakby zadyszana od szalonego biegu.
Dżjanha przeleciał mimo i choć wolniej, ale zawsze szparko pojechał przodem.
„Uchun-kiel“, czyli „Jezioro Długie" było rzeczywiście długiem, wązkiem, jak łacha rzeki, kapry-śnia wijącem się jeziorem. Dżjanha nie omylił się, przypuszczając, że tam już rybaczą. Na jednym z licznych przylądków, nad foremną kupą śniegu, zdradzającą wewnątrz ukrytą niedużą chatynkę, wznosił się szary słup dymu, a opodal pośród jeziora czerniały postacie pracujących rybaków. Zbliżywszy się, poznali Fokę, łopatą odgrzebującego rozbite kryształy lodu od jednego z dołów, jakich cały szereg ciągnął się w poprzek jeziora.
Z niektórych sterczały już rękojeście ustawionych „mord", tworząc charakterystyczne trójkąty z długimi dylami, przywiązanymi do nich, a przytrzymującymi matnie koszy', pogrążonych głęboko pod wodą; inne nie były jeszcze skończone, wyglądały z nich ramiona i kibicie trzech dziewcząt, dłubiących przeręble długimi, w żelazo okutymi drągami.
Pracujący, ujrzawszy jadących, wsparli się na drągach i czekali, aż ci się zupełnie przybliżą.
— A, to wy? Coście tak długo bawili? Rozpowiadajcie! Co słychać u sąsiadów? A podarunki? A naparstek? A pierniki? — pierwsze zaszczebiotały dziewczęta i, wyskoczywszy z dołów, otoczyły przybyłych.