to na oścież. Z dworu dochodziły głosy powstańców, szykujących się do odpoczynku. Callier, położywszy się na rozesłanej na podłodze derce, nie mógł zasnąć. W pewnej chwili rozległo się stukanie do drzwi. Zerwał się z posłania i zapalił kaganek.
W drzwiach stał jego adiutant, a za nim majaczyły kontury jakiejś postaci.
— Obywatelu naczelniku — zameldował adiutant. — Przybył posłaniec z Wielkiego Księstwa Poznańskiego. Mówi, że z ważną wiadomością.
— Niech wejdzie. Dajcie mu coś do jedzenia, pewnie strudzony niemiłosiernie. Jeno szybko, pewno coś jeszcze zostało w zapasach.
Do izby wsunął się młody chłopak o jasnych, konopnych włosach, w szarej sukmance i wysokich, mocno starganych kierpcach. W rękach miął czapkę i przestępował z nogi na nogę.
— Ktoś ty i jakie przywozisz mi wiadomości? — zapytał Callier.
Chłopak, zdetonowany i widać mocno znużony drogą, pokłonił się nisko ku ziemi.
— Nie zamiataj mi tu podłogi, tylko odpowiadaj na pytanie — burknął ostro Callier, nie znosząc podobnych gestów.
— Jestem od naczelnika Mielęckiego, a tu mam kartkę od jego żony. On już nie żyje!
Callier chwycił kartkę i nerwowo ją rozłożył. Był to list od pani Salomei: „Skonał na moich rękach 9 lipca. Do ostatniej chwili był przytomny, ale zdawał sobie sprawę, że schodzi z tego świata. Mój ból jest ogromny, nie wyobrażam sobie życia bez Kazimierza, ale muszę się pogodzić z losem, bo mam dwoje dzieci, które potrzebują opieki. Oddał życie w słusznej sprawie, ku chwale naszej Ojczyzny, złożył je dla potomności. Nie wiem, kiedy dotrze do Waćpana moja wiadomość, przesyłam ją przez syna jednego z włościan, który był u Kazimierza w oddziale i kiedy został ranny, przez cały czas był mi pomocny w jego chorobie, nie chciał go opuścić. Proszę Waćpana o zaopiekowanie się nim, bo chce dalej walczyć”.
Callier trzymał papier w ręce, wstrząśnięty wiadomością. Przed oczyma stanęły mu obrazy z ostatniej wizyty u Mielęckiego. I jeszcze jedno życie tak potrzebne Ojczyźnie skończyło się. Był poruszony wieścią, aczkolwiek wiedział, że ją otrzyma. Nie zauważył nawet, że do izby wniesiono gorącą strawę dla utrudzonego chłopaka.
— Jak ci na imię? — spytał Callier.
— Stasiek — odpowiedział, stojąc nieporusze-nie pod ścianą.
— Siadaj i jedz. Chcesz być w moim oddziale?
Oczy chłopaka zaiskrzyły się radością.
— Jeszcze jak! Przecie byłem z naczelnikiem Mielęckim i pułkownika pamiętam. Wtedy, koło Jeziora Pątnowskiego...
Callier obserwował zabiedzoną twarz, z której spoglądały na niego wielkie, błękitne oczy, przypominające wyrazem oczy dziecka.
— Ile masz lat?
87