Elżbieta Zakrzrwtka-Mm
206
P
Tak więc powiedzieć można, że zachowanie personelu, które w biografii traktuję jako „oschłe" czy wręcz „nieludzkie". w istocie rzeczy jest świadomie wypracowaną strategią mającą na celu unaocznienie marce, że nie „należą" jej się specjalne względy, ponieważ „nie zasługuje" na współczucie — przecież nie stało się nic strasznego. Ostry ton i szorstkość postępowania spełniają więc analogiczną rolę jak zimny prysznic w poskramianiu histerii. Jaskrawo jest to widoczne w-fragmentach biografii, zwłaszcza w scenie opisującej moje przy-gotowania na spotkanie z mężem, gdy na mój wylękniony sapt „boję się" lekarka odpowiada „niech pani nic żartuje..".
Zadaniem personelu jest więc sprawienie, aby matka „czegoś się nauczyła", a więc w pewnym sensie mamy tutaj do czynienia z procedurami „dydaktycznymi”. Taka strategu postępowania wobec matki wykorzystuje, jak mi się wydaje, znane wszystkim psychologom mechanizmy „wauwania się*. W rym jednak wypadku nie jest, i nie może być, zadaniem lekarza wczuwanie się w rolę matki. Lekarz natomiast prowokuje niejako matkę do tego, by wczuła się w jego rolę, by spojrzała na swoją sytuację jako na coś, co czasami się zdarza, by przestała widzieć scenę w swoich absolutnie indywidualnych kategoriach, jednym słowem — by jak najszybciej otrząsnęła się z szoku. Mówi ordynator: „Ja bym nic użyła stwierdzenia, że jest to nieszczęście. Jest to po prostu przykiy (os. Jeśli będziemy brać jako nieszczęście, co co nieszczęście znajdziemy". Wypowiedź innej lekarki sugeruje jednak, iż tego typu deklaracje mają w pewnym sensie charakter instrumentalny. Przede wszystkim chodzi bowiem o ro, by matkę uspokoić, natomiast cała „ideologia” na temat tego, czym dla matki jest posiadanie dziecka z zespołem Downa, „służy” jedynie remu pierwszoplanowemu, doraźnemu celowi. Lekarka mówi: „Ja mogę tylko mówić o pierwszych reakcjach, myślimy jak
ją uspokoić, jak jest potem, to ja naprawdę nie wiem. Nie pracowałam nigdy z takimi dziećmi”.
Tak więc powiedzieć można, że stosowane przez personel. zwłaszcza przez lekarzy, mechanizmy radzenia sobie z trajektorią. polegają na transmitowaniu własnej wiedzy i własnych poglądów na matkę oraz na próbach narzucenia matce, na tyle, na ile się da, własnych definicji sytuacji. Można to traktować jako cel doraźny, ponieważ kontakt personelu z matką obejmuje zaledwie pierwsze fazy jej trajektorii, podczas gdy dla samego personelu trajektoria kończy się wraz i opuszczeniem przez matkę szpitala. Mówi lekarka: „Od stażu pracuję na noworodkach, z własnego doświadczenia nic wiem, jak się takie dziecko prowadzi. Zawsze byłam ciekawa, jak się nasze dzieci chowają, zastanawia mnie ich dalszy los. Szkoda, że nie ma poradni przyszpitalnej, gdzie można by obserwować dalszy rozwój dziecka, które lekarz urodził [charakterystyczny „slang”, w którym to nic matka rodzi dziecko, ale lekarz — przyp. EZM\ Zespół Downa widzę w pierwszych dniach, nie wiem, co się dalej dzieje". Znamienne jest, że lekarka ta przez 20 lat pracy w swoim zawodzie nigdy nie miała okazji zaspokoić swojej ciekawości.
Na czym zatem polega owa definicja sytuacji, którą personel stara się " i rzucić matce w pierwszych dniach przeżywanej przez nią trajektorii? Aby odpowiedzieć na to pytanie, należało by przedstawić ogólny schemat „pracy", jaką personel wkłada w tę definicję. Otóż wydaje mi sic. że wyróżnić w niej można kilka strukturalnych elementów. Po pierwsze, chodziłoby o opisanie sposobów formułowania definicji — wyróżnienie przesłanek wskazujących na jej zaistnienie: określenia stopnia pewności, że sytuacja w ogóle ma miejsce i nie nastąpiła żadna pomyłka; obiektywne oznaczenie sytuacji, czyli wymienienie jej specyficznych cech. Po drugie, chodziłoby