zaakceptowania jest nie tyle proliferacja szkól i szkółek, które nie trzymają nie tylko polskich, ale żadnych w ogóle standardów, co fakt, że obok wydziałów bardzo dobrych istnieją liczne dziedziny, w których nie istnieje w Polsce ani jeden wydział uniwersytecki czy politechniczny, który uczyłby na światowym poziomie. W USA bez trudu znajdziemy „uniwersytety” w których stopień doktora można uzyskać korespondencyjnie; coż jednak z tego, skoro istnieją tam również dobre uniwersytety stanowe, spełniające masowe potrzeby oraz elitarne uniwersytety, takie jak Harvard czy Penn, które wytyczają standardy dla całego świata.
Punktem pierwszym myślenia o reformie powinna być więc zgoda na dywersyfikację polskich uczelni. Państwowa regulacja powinna ograniczać się do rzeczywiście systemowych obszarów, takich jak finansowanie uczelni publicznych, pewnych aspektów rekrutacji na studia oraz wydawania stopni naukowych, najszerszych ram organizacyjnych szkolnictwa wyższego. Natomiast dozwolone, wręcz pożądane byłoby zróżnicowanie się uczelni pod względem struktury wewnętrznej, modelu zarządzania, programów kształcenia, modelu rekrutacji, wynagradzania kadry naukowej, itp. Nadzieją dla polskiej edukacji uniwersyteckiej jest bowiem to, że w warunkach wolności dla innowacji znajdą się w Polsce zespoły, w ramach uczelni publicznych bądź prywatnych, które odważą się na zaoferowanie wyraźnie nowego na polskim rynku, ufundowanego na zdrowych zasadach produktu edukacyjnego, i tym samym wytyczą nowy standard dla innych. Najbardziej predestynowani do bycia inicjatorami reformy są młodzi pracownicy naukowi oraz menedżerowie posiadający doświadczenie zachodnich systemów edukacyjnych, wsparci autorytetem najbardziej światłych profesorów średniego i starszego pokolenia. Elementarną rolą państwa natomiast powinno być stworzenie przestrzeni, w której innowacyjne ośrodki mogłyby swobodnie się rozwijać. Na tym poziomie, „regulacyjna” rola państwa polegać powinna w istocie na deregulacji: należałoby na przykład znieść wymóg habilitacji (ułatwiłoby to awans do pozycji kierowniczych młodym osobom potencjalnie najbardziej zainteresowanym reformą) i zezwolić uczelniom na samodzielne ustalanie warunków zatrudnienia - w tym płac - pracowników naukowych (zachęciłoby to dobre uczelnie, by zamiast zatrudniać nowych pracowników i tym samym kontynuować kadrową opuchliznę, przeznaczać zaoszczędzone pieniądze na motywacyjne opłacenie najlepszych swoich naukowców i dydaktyków lub na ich rekrutację spośród pracowników innych uczelni.)
Alternatywnym wobec ustawowo-administracyj-nego (i jedynym obiecującym) scenariuszem poprawy jakości polskich uczelni jest więc pojawienie się programów, wydziałów, a najlepiej całych uczelni, które wyróżnią się od pozostałych poziomem badań, nowoczesnością modelu kształcenia i niespotykaną do tej pory w Polsce troską o studenta, a w konsekwencji przyciągną do siebie najlepszych studentów i pracowników naukowych, dzięki czemu osiągną nad swymi konkurentami prestiżową i finansową przewagę, a wreszcie również i tych ostatnich zmuszą do zwiększonego modernizacyjnego wysiłku. O ile proces ten miałby charakter organiczny, a kluczową pracę musiałyby wykonać, z własnej inicjatywy, same uczelnie, państwo może go aktywnie wspomagać i przyspieszać, dostarczając uczelniom promoder-nizacyjnych „zachęt" (incentives). Aby bowiem mógł wystąpić efekt „kuli śniegowej”, uczelniom-pionierom musi się ich wysiłek opłacać, również w wymiarze ściśle finansowym. Uczelnie dbające o jakość nauczania i oszczędne funkcjonowanie oraz przyjazne studentom, które obecnie nic ze swoich wysiłków nie mają, powinny więc zostać wynagrodzone napływem najlepszych studentów i większych funduszy. Dzięki tym środkom mogłyby ściągnąć najlepszych wykładowców, zainwestować we współpracę z zagranicą, utworzyć specjalistyczne ośrodki badawcze. W ten sposób powstałoby rynkowe sprzężenie zwrotne, prowadzące do zróżnicowania uczelni pod względem jakości i premiujące najlepsze spośród nich, a tym samym podnoszące poziom nauczania i badań w kraju. To dzięki takim sprzężeniom USA, Wielka Brytania czy Holandia mogą poszczycić się najlepszymi ze światowych uczelni. Ten mechanizm ukarałby również uczelnie najsłabsze - skazując je na wegetację z najgorszymi studentami i budżetami - skuteczniej niż odgórna kontrola jakości.
Jak jednak doprowadzić do powstania w Polsce takiego mechanizmu? Po pierwsze, państwo musi skończyć z urawniłowkę w polityce budżetowej i bardziej selektywnie przyznawać uczelniom środki budżetowe i europejskie (w szczególności z puli przeznaczonej na inwestycje i badania naukowe), uzależniając przyznanie dotacji nie od stażu danego wniosku w kolejce, ale od jego celowości i ogólnej jakości uczelni1. Państwo musi więc określić listę zadań, na których realizacji mu zależy ze względu na interes publiczny (np. prowadzenie badań naukowych w danej przyszłościowej dziedzinie, kształcenie młodzieży na terenie zacofanym gospodarczo, stworzenie bibliotek akademickich z prawdziwego zdarzenia, zapewniających szeroki dostęp do obcojęzycznej literatury), i przydzielać dotacje tym uczelniom - bez względu na ich publiczny bądź prywatny status - które są w stanie najlepiej te cele zrealizować.
1 Nie jest tajemnicą że obecnie pieniądze z dotacji ministerialnych są niejednokrotnie wydawane bardzo nieefektywnie. Dla przykładu, jeden z dużych uniwersytetów regionalnych uzyskał w ostatnich latach państwową dotację na budowę centralnej biblioteki. Budynek prezentuje się rzeczywiście okazale, po zakończeniu budowy okazało się jednak, że uniwersytet nie dysponuje w zasadzie zbiorami, którymi mógłby bibliotekę zapełnić; postanowiono je wobec tego zdobyć kosztem rozrzuconych na obszarze trzech miast bibliotek wydziałowych, które z kolei wszczęły protest przeciwko ograbianiu ich z książek, z których z powodzeniem korzystali do tej pory lokalni pracownicy naukowi i studenci.
e-mentor nr 4 (11)