*'.* Pomocnik konceloryjny w magistracie N. był młodzieńcem, którego wyglgd zewnętrzny mógł snodnie służyć joko przykład do przysłowio: «wszelko potwora. pozo tem zlekko seplenił, a w dodatku nosił nozwisko, któremu nawet pięknie brzmięce imię Ildefons nie mogło dodać splendoru—a mianowicie Fasolko.
t Ostatecznie nawet przy takich właśrty.ościach można się cieszyć życiem, o ile ma się trochę szczęścia; cóż kiedy włośnie - na dobitek tego wszystkiego cośmy wyżej powiedzieli-pan Fasolka był człowiekiem wybitnie pechowym, tok dalece, że łamałby sobie nopewno polec w rodzonym nosie, gdyby nie unikał przezornie tej maniery.
Nic dziwnego więc. że na obliczu jego gościł stole smętek.
W chwili, gdy zaczynamy opowieść o jego przygodzie, pan Fasolka jest sam w biurze, gdyż szel jego bawi no letnich wywczosoch. Odsunqł włośnie ze wstrętem stertę urzędowych papierów, oporł głowę na dłoni i pogrężył się w zadumę. Ważniejszę niż załatwienie tych świstków mo w tej chwili sprawę do obmyślenia.
— Hm — naturalnie, to josne - poniedziałek i trzynasty-mruczy zgnębiony, patrzęc na leżęca no stole kortę powo-łonie na ćwiczenia rezerwy-parszywe życie! Taki szef, byczy się teroz na płoży, o ty człowieku pójdziesz uginać się pod tornistrem i karabinem! Ech! - westchnqł głęboko pan Fasolko i znieruchomiał jok posqg boleści.
Ośmielona bezruchem postaci mucha usiadła mu z bzykiem na nosie.-Czekaj, ścierwo, dom ci zaraz! - zirytowoł się pan Fasolka, przygotował dłoń do chwytu, machnqł rę kq i... spłoszył muchę, która jakby kpiqc z jego niezręczności zaczęło w wymyślnych spiraloch krqżyc wokół jego głowy.
Wirożowy lot muchy nosunqł ponu Fosolce innq. niewe-sołq myśl, a mianowicie przypomniał on sobie pewnego kaprala z lotniczego pułku, swego osobistego wrogo, który mu odbił ponnę Wolercię — już, już prawie norzeczonq. Pon Fasolka przymknqł oczy i zoczqł rozpomtęlywoć tę bo-lesnq karłę swego życia. — No pewnie! Cóż dziwnego, że polecioła za nim, lotnik, okrobato - a jo? Ech. żeby tak można.. Jobym mu pokazał jak się lotal... i tu pan Fasolka puścił wodze fantazji.
Oto na ćwiczeniach wzywajq no ochotnika do lotnie Iwo. On, jeden z pierwszych zgłasza się. Okazuje się, że ma specjalne, wybitne zdolności. Oto pierwszy pokazowy jego lot... brawura, ewolucje, zapierojqce dech. w piersi Walerci. która na dole patrzy na to. O. odsuwo się ona od kaprala i w chwili, kiedy on po mistrzowsku, o porę
kroków od niej lqduje, przybiega doń i szepcze miłośnic: Ildefonsie!
Ale to mało dla niego, on musi pokozoć jeszcze temu koprolowi, co to znaczy lotoć. Z drwiqcym uśmiechem zwrócą się do niego i do Wolerci: no coż, może was przewieźć? SiadO|q. Silnik wydoje potężny ryk, moszyna podrywa się, unosi ogon i sunie naprzód. Pionowa płetwo steru prowodzi jo prosto pod wiatr i już koła oddzielojq się od ziemi. Coraz wyżej i wyżei. Somolot w rękoch jego - to posłuszny cyrkowy rumak. Drga norowiście, stoję dębo, zo-pada się nogle tok, że siedzenia uciekajq z pod pasoże-row, to znowu skacze w górę, jakby go kto łoskotał po brzuchu.
- Aha! - myśli* mściwie - lotnik jesteś, o za papierowq torebkę chwytasz? Czekoj! Teroz spróbujemy loopmg! Poderwał moszynę w górę, o następnie runqł ukośnie w dół. ukośnie, oż zoświszczało w uszach. Somolot przeciqł kłqb chmur, zaszomotoło nim, lecz stery błyskawicznie wyrównały uderzenie. Wiraż. Szaleńczym łukiem śmignqł w doł, somolot zopadoł się w głqb, walił s ę, ick bezwładno bryło kamienna.
- Aho! widzisz bratku! trwogo, co? przeroienie? nie bój się. panie kopralu - Ildefons Fasolko trochę lepszy lotnik. niż pani Podpiero moszynę pełnym gozem, wyrównuje i za chwilę lqduje.
Kapral i Wclercio, drżqcy, bladzi wychodzę z kobiny. Patrzy jej’ w oczy. kiwa głowę no pożegnanie, bo on jeszcze raz poleci-ostotni looping zrobić.
I oto zdruzgotane szczęfki maszyny, miazga z ciała jego. Tylko twarz nietknięto Spokojno, uśmiechnięto twarz Ikoro-lldefonsa Fasolki.
Nad grobem głuchy werbel... słowo kapitona:
- Ildefonsie! ty śpisz? a kto poleci? — Spazm płaczu ściska gordło pono Fasolki.
- Panie Fasolko! Pon spi? Co? Co takiego pan plecie? Ze co? Looping, jaki loopmg? Pon zdaje się |est pijony w dodatku! To jest spełnionie biurowego obowięzku?
Pan Fasolko oprzytomniał.
Panie naczelniku... jo... nie tego... jo bordzo przepro-szom. ja już nie będę nigdy... ale noprawdę ja dostołem kortę powołania no ćwiczenro i zemdliłem się...
Twórz noczelniko rozchmurzyło sie.
- Pan gdzie służył, w lotnikach? Mówił pon o loo-pingu?
- Nie, ponie naczelniku - w n-łym pułku piechoty.
- Ol to mój pułk tokże-no, tylko z lego względu do ruję ponu, ale na drugi raz, panie Fasolka, niech pon w biurze, przy stole nie robi loopmgu!
$łużqco woła do pani w dzień popisów lotniczych;
- Proszę pani, proszę pani, już tutaj leci ta srebrna aeroplano!
- Ależ Kasiu - zwroco jej uwagę pani - to nie jest aeroplano, tylko oeropfan.
- Ojej, jakie pani ma dobre oczy, że pani widzi!
• •
- Jakże się pani czuje po powrocie z Krynicy? - pyto sierżant W. panny Zosi.
- Ja, fatolnie-odpowiado panna Zosio-ole zoło mojej przyjaciółce Krynica bardzo dobrze zrobiła-zaręczyła się.
• •
- Ile kosztuje wypchanie małpy?
- To zależy. Mojo skóro, czy pońsko.
- Niech mi pani powie, ile lal pani liczy?
- Teraz wierzę pani naprawdę, bo mi to pani już trzy
lota powtarza. •
Pon Jon Pępowiczer, gorliwy neofito, obserwuje pilnie katolickie zwyczaie. No Boże Narodzenie posyła więc do ciotki swojej kortke: «Życzę cioci wesołego Bożego Narodzenia'*. No Wielkanoc również: «Zyczę cioci wesołej Wielkiejnocy». W moiu również posyła widokówkę: «Zyczę cioci wesołego Wniebowstqpienio».
•
# •
- Wie pan, że sierżant W. popełnia borbarzyństwo!
- Co znowu?
- A tak, przecież on się żeni z pannę Barborę.