Rosyjski cios
Nasz Dziennik, 2011-01-16
T
reść
raportu MAK oraz sposób jego prezentacji i zachowanie politycznych
władz Rosji to dowód na klęskę polityki polsko-rosyjskiego
pojednania. Rzekomy pragmatyzm i nadzieja na "ocieplenie"
relacji z Rosją nie przyniosły pozytywnych rezultatów ani w
sprawach historycznych - jak śledztwo katyńskie - ani
gospodarczych.
Tragedia
smoleńska, śmierć polskiego prezydenta, wielu polityków,
wojskowych i działaczy społecznych wywołały jedynie krótkotrwałą
refleksję na temat dyskursu politycznego i stanu państwa polskiego.
Tylko w ciągu kilku dni po 10 kwietnia 2010 r. przez media
przetoczyła się refleksja na temat rzeczywistego charakteru
prezydentury i wizerunku prezydenta, a przez Pałac Prezydencki i
okolice przeszedł wielotysięczny tłum żałobników. Niestety
krótkotrwała refleksja nie odmieniła kraju na lepsze. Nie
wyciągnęliśmy pozytywnych wniosków. Wiele środowisk politycznych
uznało ten moment za dogodny do rewanżu i przejęcia władzy. Ten
nadzwyczajny stan został wykorzystany do niezasłużonej i
niesprawiedliwej zmiany, do stworzenia nierównowagi politycznej w
państwie.
Byłem chyba pierwszym urzędnikiem szczebla
ministerialnego, który przybył do Kancelarii Prezydenta po
zapoznaniu się za pośrednictwem mediów z tą tragiczną
wiadomością 10 kwietnia ubiegłego roku. To z mediów
dowiadywaliśmy się o tym, co zaszło, gdyż od 2008 r. zarówno
prezydent, jak i jego urzędnicy nie byli należycie informowani
przez rząd i podległe mu instytucje o życiu kraju. Po sprawdzeniu,
kto towarzyszył prezydentowi w delegacji do Smoleńska i odliczeniu,
kto i kiedy może powrócić do pełnienia obowiązków służbowych,
ok. godziny jedenastej przed południem skontaktowałem się
telefonicznie z marszałkiem Sejmu Bronisławem Komorowskim.
Poinformowałem o sytuacji w Kancelarii i Biurze Bezpieczeństwa
Narodowego. Już w czasie tej krótkiej rozmowy telefonicznej
zwróciłem uwagę na suchy ton wypowiedzi marszałka, który
kontrastował z atmosferą w Pałacu Prezydenckim. My byliśmy w
rozpaczy, żałobie, osamotnieniu. Po tamtej stronie telefonu był
chłód i zastanawianie się, kiedy możemy przyjść do Kancelarii
Sejmu. To znaczy, kiedy marszałek będzie gotowy nas przyjąć i
powiadomić o swoich decyzjach. W godzinach popołudniowych kilku
ministrów Kancelarii Prezydenta zostało przyjętych wreszcie przez
marszałka tylko po to, aby zapoznać się z nowym szefem Kancelarii.
Nie przyjęto naszych tłumaczeń, iż zarówno zastępca szefa
kancelarii, jak i zastępcy szefa BBN normalnie funkcjonują.
Przejęcie obu urzędów nastąpiło prawie natychmiast. Ten brak
empatii nowych władz został dostrzeżony wówczas również przez
media. A ja już wtedy zrozumiałem, że lansowane przez marszałka
Komorowskiego, kandydata PO na prezydenta, hasło wyborcze "Zgoda
buduje" było pustym zabiegiem propagandowym.
Wrogie
przejęcie
W
obliczu tak niespotykanej tragedii tu i ówdzie dało się słyszeć
głosy o potrzebie stworzenia technokratycznego, eksperckiego rządu
jedności narodowej. Oprócz prezydenta zginęli również dowódcy
wszystkich rodzajów sił zbrojnych. Były zatem uzasadnione obawy o
stan bezpieczeństwa państwa. Inni komentatorzy zwracali uwagę na
niezwykłą sytuację marszałka Sejmu w kontekście wyborów
prezydenckich. Po śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego marszałek
Komorowski w kampanii na urząd prezydenta mógł korzystać ze
wsparcia obozu rządzącego, tj. partii PO i całego zaplecza
rządowego, Kancelarii Sejmu i Senatu, oraz być beneficjentem
podporządkowania sobie Kancelarii Prezydenta i BBN. Bezprecedensowe
wsparcie otrzymał również spoza Polski, gdyż należy przypomnieć
rolę Jerzego Buzka, szefa Parlamentu Europejskiego. Pojawiły się
zatem zasadne sugestie dotyczące rezygnacji z jednej z tych funkcji
dla dobra procesu demokratycznego i w imię uczciwości kampanii
wyborczej.
Niestety, w następnych tygodniach mogliśmy tylko
obserwować szybkie przejmowanie centralnych urzędów państwowych
przez osoby związane politycznie i towarzysko z obozem rządzącym.
Nikt i nigdzie nie przestrzegał wyborczego sloganu PO "Zgoda
buduje". Nie respektowano zasad kadencyjności. Nie stosowano
zasady kooptowania przynajmniej części kadry poprzedniego
kierownictwa osieroconych instytucji państwowych.
W takiej
sytuacji trudno uznać, że kampania prezydencka odbyła się w
atmosferze fair play. Jedna ze stron korzystała ze wszystkich
atrybutów przejętej władzy i instytucji państwowych. Po drugiej
stronie byli adwersarze wyrzuceni z urzędów, niesprawiedliwie
zdemonizowani i napiętnowani mianem antysystemowej opozycji.
Pod
wpływem konglomeratu mediów i "salonu" rozpętano
bezprecedensową akcję propagandowo-dyskredytacyjną wobec opozycji.
Rozpoczęto wszczepianie społeczeństwu jedynie słusznych poglądów
na rozwój i modernizację Polski. Nie było już ośrodka, który
mógłby weryfikować rządowe pomysły i oceny przedstawiane
społeczeństwu.
Ku
monopolowi
Konsekwencją
tragedii smoleńskiej jest zatem sytuacja, w której całkowita
władza w państwie została przejęta przez bezideowy obóz
polityczny PO, spajany głównie antypisowskimi sloganami, który nie
czuje już jakichkolwiek ograniczeń. Z różnych powodów, w tym i
błędów opozycji, obóz władzy zdobył olbrzymie wsparcie mediów,
które nie rozliczają rządu z trzech lat sprawowania władzy i
niespełnionych obietnic, zaś z niespotykaną gorliwością albo
roztrząsają rządy PiS sprzed lat, albo obecny stan tej partii i
dokonują egzegezy każdej wypowiedzi jej liderów. To zjawisko było
szczególnie widoczne w okresie kampanii samorządowej. Władze
zablokowały całkowicie informacje o złym stanie państwa, zaś
sprzyjające im media i salony rozwinęły debatę o kryzysie i
rozłamie w partii opozycyjnej.
Dyskurs polityczny przestał być
areną ścierania się poglądów i merytorycznych racji. Stosując
propagandowe chwyty i dyskredytując racje opozycji bez podejmowania
jakiejkolwiek debaty, obóz władzy zdołał zawłaszczyć,
zmonopolizować sposób myślenia społeczeństwa o funkcjonowaniu
państwa. Liderzy polityczni obozu rządzącego, wykorzystując
celebrytów oraz sprzyjające media, wyszydzali poglądy opozycyjne,
aby usunąć je z dyskursu politycznego. Czyniono tak, aby przekonać
społeczeństwo, że główna partia opozycyjna jest siłą
antysystemową, a tym samym niedemokratyczną i nie posiada
legitymacji istnienia w demokratycznym państwie. Nie używano w tych
potyczkach merytorycznych argumentów. Kiedykolwiek dyskusja miała
toczyć się o podatkach, emeryturach czy infrastrukturze pastwa,
argumenty i pytania opozycji kwitowano zwykle epitetami i osobistymi
napaściami, insynuacjami, często o charakterze wulgarnym.
Przykładem takiego działania był sposób, w jaki obóz
władzy przez wiele miesięcy podchodził do tragedii smoleńskiej i
śledztwa w tej sprawie. Nie tylko opozycja i sympatycy poległego
prezydenta, ale i rodziny ofiar byli poddani polityczno-medialnej
presji, aby pozostawali poza procesem wyjaśniania przyczyn
katastrofy, aby czasem nie odkryli, że popełnione zostały błędy
w funkcjonowaniu państwa kierowanego od ponad trzech lat przez rząd
PO.
Zmiana
charakteru prezydentury
Zdobycie
prezydentury przez Bronisława Komorowskiego znacząco zmieniło
charakter tego urzędu i zakres działania głowy państwa. Poprzedni
prezydenci postrzegali swój urząd jako instytucję stojącą na
straży Konstytucji, jako instytucję monitorującą pracę
centralnych urzędów państwowych, szczególnie tych, które
odpowiadały za bezpieczeństwo państwa i politykę zagraniczną.
Tamci prezydenci byli audytorami poczynań rządu. Bronisław
Komorowski przyjął odmienną postawę - adoratora rządu.
Zrezygnował z zadań monitorowania kluczowych dziedzin polityki
państwowej, o czym świadczy m.in. dobór współpracowników. Nie
ma tam byłych ministrów czy wysokich urzędników państwowych, jak
to miało miejsce za poprzedników. Urząd prezydencki stał się
instytucją uzupełniającą działania rządu, który przejął
pełną kontrolę nad państwem.
Istotna zmiana zaszła również
w samej polityce prezydenta. Nie stara się już utrzymywać, że
jest prezydentem wszystkich Polaków. Taki slogan nawet nie został
wypowiedziany w celach propagandowych. Prezydenckie działania wobec
krzyża przed pałacem, gesty wobec gen. Jaruzelskiego i
przygarnięcie środowiska po byłej Unii Demokratycznej świadczą o
świadomym planie zbudowania własnego zaplecza
politycznego.
Rezygnacja z funkcji konstytucyjnego rozliczania
rządu z jednej strony oraz zabiegi zmierzające do stworzenia
własnego obozu politycznego z drugiej oznaczają, że urząd
prezydenta przestaje pełnić funkcję strażnika narodowych
interesów zdefiniowanych przez Konstytucję. Co więcej, liczne
lapsusy i wpadki sytuacyjne, jak groteskowa wizyta w USA i dywagacje
o bigosie, grożą, iż prezydentura ta zmierza do samomarginalizacji
na scenie politycznej.
Kompromitacja
polityki pragmatyzmu i empatii
Śmierć
Lecha Kaczyńskiego umożliwiła obozowi rządzącemu dokonanie
radykalnej zmiany w polityce zagranicznej. Rząd całkowicie zerwał
z ambicjami zabiegania o podmiotową pozycję Polski w Unii i NATO.
Zasadnicza zmiana nastąpiła na kierunku wschodnim. Bazując na
koncepcji, iż liczy się tylko "tu i teraz", zerwano z
ambitną koncepcją polityki jagiellońskiej, wspierania
demokratycznych i integracyjnych ambicji państw postsowieckich. Jej
zwolenników obrzucono epitetem postzimnowojennych i
antymodernizacyjnych ideologów. Zastąpiono ją rzekomo polityką
piastowską, zorientowaną na modernizację kraju. Na Wschodzie zaś
uznano, że wobec Moskwy należy zachowywać się pragmatycznie,
przyjąć Rosję taką, jaka jest, i po prostu dogadać się i robić
interesy. Wyciszono kwestie historyczne, gdyż ceną za nie były
przyjazdy do Polski Putina i Miedwiediewa. Po katastrofie smoleńskiej
dorzucono jeszcze rzekomą empatię rosyjskich władz jako kolejny
argument na uległość wobec Moskwy, co miało przynieść szybkie i
pozytywne zmiany w relacjach polsko-rosyjskich. Już w czasie
grudniowej wizyty Miedwiediewa w Polsce polityka ta poniosła klęskę.
Rosyjski prezydent nie przyjechał z konkretami w żadnej sprawie.
Kolejny cios tej polityce zadały treść raportu MAK oraz sposób
jego prezentacji i zachowanie politycznych władz Rosji.
Tragedia
smoleńska doprowadziła zatem do radykalnych przemian w Polsce. Z
polskiej sceny politycznej zniknęła znaczna grupa prominentnych
polityków, w tym charyzmatyczny prezydent z wyraźnie określonymi
poglądami i determinacją w ich realizacji. W konsekwencji odejścia
części elity politycznej i szefów urzędów państwowych nastąpiło
monopolistyczne przejęcie władzy przez obóz rządzący. Ta
sytuacja wypaczyła proces demokratyzacji kraju, który zaczął się
ledwie 21 lat temu. Jaskrawo odbija się to na polskim rynku
medialnym. Wreszcie doszło do marginalizacji Polski na arenie
międzynarodowej. Porzucenie ambitnej, podmiotowej postawy skończyło
się polityką klienta wobec Niemiec i kompromitującym upokorzeniem
przez Rosję.
Witold
Waszczykowski
Autor jest dyplomatą, byłym zastępcą szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego (2008-2010); w latach 2005-2008 pełnił funkcję podsekretarza stanu w MSZ, a także głównego negocjatora w rozmowach z USA dotyczących tarczy antyrakietowej.