Nawigator nie mógł przestawić ciśnieniomierza
Nasz Dziennik, 2011-01-18
D
laczego
10 kwietnia 2010 roku w końcowej fazie lotu Tu-154M na głównym
wysokościomierzu nastąpiła zmiana nastawy ciśnienia na
standardowe? Z pewnością nie mógł tego uczynić - jak sugeruje
MAK - przypięty pasami nawigator, a tego typu awaria jest mało
prawdopodobna. Bezsprzecznym pozostaje jednak fakt, że pozostałe
urządzenia pokazywały właściwą wysokość i załoga mogła z
nich skorzystać - wynika z polskich uwag do raportu.
Logika
raportu końcowego Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK) jest
dość prosta. Jeśli coś 10 kwietnia 2010 roku miało być nie tak,
to tylko z winy polskiej załogi Tu-154M, bo po stronie rosyjskiej
wszystko zostało zapięte na ostatni guzik. By zachować tę regułę,
MAK przekracza wszelkie granice, doszukując się w każdym działaniu
załogi błędów na miarę katastrofy. W ten oto sposób Rosjanie
postanowili przecenić rolę pojawienia się na wysokościomierzu
dowódcy statku powietrznego standardowej nastawy ciśnienia. Według
MAK w odległości 4700 metrów od progu pasa startowego na wysokości
około 300 m na wysokościomierzu (WBE-SWS) dowódcy statku
powietrznego zostało ustawione standardowe ciśnienie 760 mmHg, co
doprowadziło do zawyżenia wskazań tego wysokościomierza o około
165 metrów i do przerwania sygnalizacji dźwiękowej TAWS. Jak
zaznaczono, na wysokościomierzach (UWO-15M1B) dowódcy statku
powietrznego i (WBE-SWS) drugiego pilota zachowane było ciśnienie
lotniska 745 mmHg. O godz. 10.40.06 po raz pierwszy zadziałał TAWS,
ostrzegając "TERRAIN AHEAD" (Z PRZODU ZIEMIA), któremu
towarzyszyła rejestracja właściwej sygnalizacji dźwiękowej.
Sygnalizacja pracowała około 6 sekund. Zanik sygnalizacji TAWS
nastąpił jednocześnie (z dokładnością do jednego zapytania) z
pojawieniem się komendy jednorazowej, świadczącej o ustawieniu
ciśnienia standardowego na wysokościomierzu dowódcy statku
powietrznego. Jak zauważył MAK - pomimo braku w bazie danych
systemu lotniska Smoleńsk Północny, funkcja wczesnego ostrzegania
o zbliżaniu do powierzchni ziemi wbrew ograniczeniom nie została
wyłączona przez załogę.
Komisja
obarcza nawigatora
W
ocenie MAK nie można jednoznacznie stwierdzić, w jaki sposób
doszło do ustawienia standardowego ciśnienia. Na podstawie badań
przeprowadzonych przez konstruktora i producenta wysokościomierza
nie wykluczono, że nastawa ta mogła być samoczynna, ale jak
uznano, jest to bardzo skrajnie mało prawdopodobne. MAK zasugerował
więc, że naciśnięcie przycisku przestawiania ciśnienia na
wysokościomierzu nie było związane z pomyłką z przyciskiem "QFE"
(ciśnienie atmosferyczne na poziomie progu pasa startowego) na TAWS
lub czynność tę wykonał nawigator - bo miał małe doświadczenie
w lotach na Tu-154.
Taką sugestię zakwestionowała strona
polska. Jak uznano, twierdzenie to nie znajduje potwierdzenia w
zapisach zawartych w CVR oraz rejestratorze parametrów lotu. Co
więcej, z raportu wprost wynika, że "w momencie zderzenia z
ziemią cała załoga zajmowała swoje miejsca i była przypięta
pasami. Jest niemożliwe, aby zapięty w pasy nawigator mógł
przestawić wysokościomierz WBE dowódcy".
W ocenie pilota
doświadczonego w lotach na Tu-154M, fakt przestawienia wskazań
głównego wysokościomierza nie oznacza jeszcze rozbicia samolotu. -
To można zrobić, nie jest to błąd, o ile pilot wie, na co ma
patrzeć w danym momencie lotu. Pilot ten wskaźnik nastawia sobie
tak jak jest mu wygodniej. Gdyby dowódca patrzył na przyrząd, na
którym nie nastawił ciśnienia i to by go zmyliło, to byłoby
błędem, ale jeśli załoga ustawiła choćby jeden wysokościomierz
i on działał właściwie, a pilot na niego leciał, to wszystko
byłoby dobrze. A jakie są dowody na to, że dowódcę zmyliła
właśnie ta standardowa nastawa? - zauważył.
Przesadzona
rola autopilota
MAK
poszedł jednak dalej i znalazł kolejny karygodny błąd polskiej
załogi, uznając, że w Instrukcji Użytkowania w Locie Tu-154M
wykorzystanie autopilota przy podejściu do lądowania według
nieprecyzyjnych systemów nie jest przewidziane. Tu strona polska
zauważyła, że "istotnie takiego modelu podejścia nie
opisano, ale też i nie jest on zabroniony! Jeśli w rzeczywiści
byłby to tryb pracy zbyt trudny dla załogi lub zagrażający
bezpiecznemu wykonaniu lądowania, powinien być wyraźnie zabroniony
przez producenta samolotu". Także w ocenie lotników taka
praktyka nie jest zabroniona, a jak zauważyli, w każdej chwili
załoga może doprowadzić do zerwania autopilota. Jednak i tu MAK
doszukał się błędu załogi, twierdząc, że w końcowej fazie
lotu ta działała instynktownie. Jak opisuje rosyjska komisja,
piloci wzięli wolant "na siebie", doprowadzili do zerwania
autopilota w kanale podłużnym i ustawili ręcznie moc silników na
zakres startowy. W ocenie MAK stało się to w momencie pierwszego
zderzenia z przeszkodą, co miałoby też potwierdzać bardzo słabą
widzialność poziomą i pionową w rejonie bliższej radiolatarni
prowadzącej (BRL), a także brak decyzji załogi o odejściu na
drugi krąg.
Jednak z ustaleń strony polskiej wynika, że
przestawienie mocy silników na zakres "startowy" z
jednoczesnym wyłączeniem automatu ciągu nastąpiło na ok. 1
sekundę przed zderzeniem z pierwszą przeszkodą, a zatem można
wykluczyć instynktowne działanie załogi, gdyż podjęte przez nią
działania nie były związane z zaobserwowaniem przeszkody. W ocenie
polskich ekspertów raczej była to realizacja "spóźnionej
procedury odejścia na drugi krąg". Jak uznała strona polska,
z pewnością opisane działania załogi nie są dowodem na słabą
widzialność pionową i poziomą w rejonie BRL.
Początek
opisywanych przez MAK działań załogi odpowiada godzinie 10:40:55 i
wysokości według wskazań radiowysokościomierza około 30 m
(faktyczna odległość od ziemi). Wówczas dowódca statku
gwałtownie pociągnął wolant "na siebie" (siłą 15 kg)
i tym samym odłączył kanał podłużny autopilota. Po sekundzie
dźwignie sterowania silnikami zostały przesunięte (w ciągu
kolejnej 1 s) w pozycję odpowiadającą zakresowi startowemu. MAK
uznał, że stopień wychylenia wolantu i prędkość jego
przemieszczania były znacznie większe niż w przewidzianym sposobie
odejścia na drugi krąg, co świadczy o tym, że właśnie w tym
momencie dowódca zobaczył ziemię lub przeszkody. W ocenie polskiej
komisji taki wniosek nie został wystarczająco uzasadniony w
analizie MAK. Po tym nastąpiło błyskawiczne wychylenie kolumny
wolantu "od siebie" (ster wysokości powrócił praktycznie
w położenie wyważone), a po 1,5 s nastąpiło pełne ściągnięcie
wolantu "na siebie" (siła ~25 kg), które trwało do
chwili początku niszczenia konstrukcji samolotu. MAK uznał, że
tego typu zachowanie pilota wynikało z małego doświadczenia w
odłączaniu autopilota przez przesilenie. "W chwili przyłożenia
odpowiednio dużych sił wolant jak gdyby opada w kierunku 'na
siebie', co powoduje odruchowe odepchnięcie i dopiero potem, po
zrozumieniu sytuacji, następuje powtórne wychylenie wolantu 'na
siebie'" - uznał MAK.
Autopilot
był dobrze "zerwany"
Zupełnie
inaczej takie zachowanie tłumaczy doświadczony pilot wojskowy w
stopniu majora. Jak uznał, pilot Tu-154M postąpił właściwie. Po
zerwaniu autopilota i ustawieniu turbin na moc startową samolot
lecący z małą prędkością musi się rozpędzić, by potem
przejść na wznoszenie, a trzymanie wolantu w pozycji "na
siebie" mogłoby doprowadzić do przepadania maszyny. - Z opisu
MAK wynika, że załoga w sposób prawidłowy zerwała autopilota, a
następnie wyrównała ster, zyskując trochę czasu potrzebnego na
rozpędzenie turbin i ponowiła próbę poderwania samolotu. To
naturalne odruchy - ocenił. Jak dodał, nieco wyższa prędkość
samolotu (ok. 300km/h) w tym przypadku działała na korzyść
załogi, bo rozpędzony samolot szybciej można było poderwać. Nasz
rozmówca zaprzeczył też, by piloci wojskowi nie mieli
doświadczenia w zrywaniu autopilota. Jak uznał, tego typu sytuacje
są ćwiczone nawet w czasie obowiązkowych oblotów maszyn, w
których kpt. Arkadiusz Protasiuk brał udział.
W ocenie
pilotów, nawet jeśli nawigator czytał wysokość z
radiowysokościomierza, to odejście z 20-30 m przy prędkości 300
km/h nie stanowi problemu. - Wiemy, że załoga próbowała odlecieć,
ale maszyna nie zareagowała. Być może był tam jakiś problem ze
sterowaniem - zauważają.
W
Rosji drzewa rosną w kilka dni
Jednak
zgodnie z przyjętą zasadą MAK poszedł dalej w interpretacjach
wydarzeń z 10.04.2010 r. i wyciągnął wniosek, że dowódca na
końcowym odcinku zniżania nie kontrolował prędkości pionowej, a
podobne sytuacje zachodzą w przypadku, gdy pilotujący, odrywając
się od przyrządów, "kieruje wzrok i uwagę poza kabinę w
celu poszukiwania pasa startowego lub jego punktów orientacyjnych
(przede wszystkim świetlnych: światła wejścia, światła
zbliżania), przy braku kontroli przyrządów przez innych członków
załogi, przede wszystkim drugiego pilota". Do tego stwierdzenia
MAK - by nie budzić niepotrzebnych wątpliwości - po "wnikliwej"
kontroli dorzucił wniosek, iż wyposażenie świetlne lotniska przed
początkiem lotów 10 kwietnia było sprawne i zdatne do pracy.
Ustalono to m.in. na podstawie raportu kierowcy-reflektorowego, który
uznał, iż "10.04.2010 w czasie od 7:00 do 8:00 przy
przeprowadzaniu przeglądu przedlotowego wyposażenia świetlnego,
było ono sprawne i gotowe do pracy". Jak podkreślił MAK,
bezpośrednio po katastrofie Tu-154M sprawdzenie sprawności
wyposażenia świetlnego nie było możliwe z uwagi na dużą
intensywność lotów do 5:00 11.04.2010 r., ale uwag od załóg
wykonujących loty w tym czasie komisja nie otrzymała.
Światła
bez luster i soczewek
Tymczasem
jak zauważyli polscy eksperci, z dokumentacji fotograficznej
wykonanej 10 kwietnia 2010 r. na lotnisku Smoleńsk Siewiernyj
wynika, że "elementy systemu świetlnego (światła zbliżania)
nie pochodzą z urządzenia ŁUCZ-2MU, ale z bliżej nieokreślonego
urządzenia". Jak zauważono, nie posiadały one luster i
soczewek skupiających oraz możliwości regulacji kąta strumienia
świetlnego w płaszczyznach pionowej i poziomej. Jak uznano, ich
stan miał zasadnicze znaczenie "w przypadku konieczności ich
wykorzystania przez załogi statków powietrznych w trudnych
warunkach atmosferycznych". Uwag do jakości oświetlenia można
mieć znacznie więcej, szczególnie że 25 marca 2010 r. w czasie
oblotu systemu świetlnego ŁUCZ-2MU uznano, że system widziany był
z odległości nie mniejszej niż 15 km, a poprawność ustawienia
świateł i regulacji ich wiązki świetlnej była zgodna z
parametrami i charakterystyką środków sygnalizacji świetlnej
określonymi w "Instrukcji oblotu środków łączności i
zabezpieczenia radiotechnicznego lotów lotnictwa Sił Powietrznych
Rosji". Tezę o braku problemów z oświetleniem obalił sam
oblot kontrolny wykonany przez MAK 15 kwietnia 2010 roku.
Stwierdzono, że światła podejścia w zależności od miejsca
położenia samolotu i wysokości lotu, na odległościach 400, 700 i
800 m od progu pasa "mogą być zacieniane przez rosnące wokół
nich drzewa i krzewy", a to oznacza, że wnioski z marcowego
oblotu były sprzeczne ze stwierdzonym po katastrofie stanem
faktycznym. I choć logika nakazywałaby wysnuć tu wniosek, że
wielkość drzew i zauważone nawet przez MAK braki w oświetleniu
mają się nijak do deklaracji pracownika obsługi lotniska, to
Rosjanie za bardziej prawdopodobne uznali, że zaledwie w ciągu
kilku dni nastąpił gwałtowny przyrost koron drzew i - jak można
się domyślać - doszło do licznych przypadków wandalizmu. Jak
podpowiada MAK, niedziałające 15 kwietnia grupy świateł znajdują
się przecież poza lotniskiem, a zatem o ich zniszczenie znacznie
łatwiej... a 10 kwietnia - zgodnie z raportem technika - wszystko
było jak trzeba.
Marcin Austyn