Dąbrowska Maria Noce i dnie t 4

Maria Dąbrowska

NOCE I DNIE


TOM IV
WIATR W OCZY

CZĘŚĆ PIERWSZA

1

Pewnego czerwcowego popołudnia pani Barbara wyszła na drogę „ku przełazkowi”, żeby wyjrzeć, czy Bogumił albo Agnieszka nie idą na podwieczorek. Ujrzawszy tuman kurzu, w którym rozlegał się gwałtowny trzask i klekot, przysłoniła oczy od stojącego nad łąką słońca i pomyślała:

- Ci fornale jeżdżą jak opętani. Jeszcze który kiedy kark skręci.

I o mało nie padła trupem, gdy na luźnych, podskakujących deskach rozpędzonego drabiniastego wozu spostrzegła stojącą… Agnieszkę!

Była pewna, że ją konie poniosły, i chwilę biegła za wozem, krzycząc.

- Jak ty możesz - wymawiała potem - coś podobnego wyprawiać?

Agnieszka bezskutecznie usiłowała jej wytłumaczyć, że nie od razu jeździła tak ryzykownie, doszła do wprawy stopniowo i pomału, ćwicząc się blisko trzy tygodnie w zwożeniu siana i zielonki. Pani Barbara nie widziała mnóstwa co dzień odrobinę dalej posuwanych prób zręczności, z których najśmielsza była tylko jeszcze jednym, nieznacznym i łatwym krokiem naprzód wobec poprzednich. Widziała jedynie ostateczny wynik, zdający jej się karkołomnym szaleństwem.

- Ja wiem, jak do tego doszłaś - mówiła z żalem - ale co widzę, to widzę, a widzę, że to się nie obejdzie bez wypadku. Rozumiem - powozić rozsądnie, przecież nieraz braliście na szosie lejce od Klimeckiego i nic wam nie mówiłam. Ale to, co ty robisz, uważam za czystą wariację.

Agnieszka nie mogła matki przekonać, że powodować parą dobrze ułożonych kasztanków po gładkiej szosie, na wygodnym koziołku pod okiem Klimeckiego nie jest żadną umiejętnością. Dopiero podołać czemuś w najgorszych, najtrudniejszych warunkach daje niejakie zadowolenie. Przeprowadzić na przykład cało pełny wóz koniczyny przez niedogodny przejazd na rowie było wszak lepszym sprostaniem tej czynności niż przejechanie przez tuż obok się znajdujący bezpieczny mostek. Tak jakby człowiek, ułatwiając sobie na wszelki sposób życie i pracę, gardził jednocześnie zyskanymi udogodnieniami i wolał się bez nich obywać.

- A ja ci mówię, nie kuś losu - ostrzegała pani Barbara. - O to jedno byłam przynajmniej spokojna, że nie czepiają się ciebie głupstwa, dobre najwyżej dla Tomaszka. Szanuję każde zajęcie, ale kształcisz się przecie nie na to, żeby zwozić zielonkę. I czy naprawdę pociągają cię te grube roboty? Nigdy przedtem nie objawiałaś specjalnej chęci do takich rzeczy.

Agnieszka odpowiedziała w zadumie:

- Nie wiem. Teraz mam jakąś chęć do wszystkiego.

W samej rzeczy Agnieszka zaraz po przyjeździe wzięła się do ciężkiej roboty, pracując bądź w domu i ogrodzie, bądź w podwórzu, a nawet i w polu. Bogumił rad spoglądał na gospodarskie zainteresowania najstarszej córki. Mówił, że widać zdatna jest do wszystkiego, taki z niej człowiek, na jakiego zapowiadał się niegdyś Piotruś. Pani Barbara nie lubiła jednak porównywania kogokolwiek z dzieckiem, które - najpierw było nad wszelkie porównanie, a potem - umarło tak wcześnie. Agnieszka nie wyglądała, co prawda, na to, żeby mogła z łatwością stracić zdrowie lub życie. Budziła nieograniczone zaufanie do swych sił i wytrzymałości, zdawała się chwilami wprost niezniszczalna. Lecz alboż i Piotruś nie był taki? A zaszkodził mu, i to na śmierć, jeden głupi zimowy spacer o zmierzchu.

Zaś Agnieszka znalazła w swych prostackich zajęciach prócz wielkiego wzmocnienia na zdrowiu, także pewne korzyści duchowe.

Odłożony egzamin i rozstanie z Marcinem nie zdawały się już taką porażką, skoro zwijając się przy gospodarstwie, mogła czemuś udatnie służyć. Czy wyczerpywało to jej marzenia o zadaniach życia, czy nie, podoławszy czemukolwiek nabierała otuchy, że podoła wszystkiemu, także i temu, co ją chwilowo zawiodło. I, prawdę mówiąc, dopiero teraz poznała, czym jest Serbinów. Miała go dotąd za błogi dom dzieciństwa, a poza tym co najwyżej za miejsce wypoczynku po sukcesach we świecie lub, jak w danym wypadku - żalu i opłakiwań po doznanych niepowodzeniach. Teraz widziała w nim znojny warsztat pracy, który ją nęcił tym bardziej, że choć tak bardzo, jak sądziła, ze wszystkim tu zrośnięta, od tej strony wciąż nie mogła tajników życia wsi opanować. Czuła, że choćby ją jeszcze sto razy bardziej kości i mięśnie bolały od roboty, jakaś cząstka tego, co się tu działo, pozostanie dla niej nieprzenikniona, bo żeby ją pojąć, trzeba być w ruchu folwarcznej maszyny życiowo zainteresowanym. Trzeba szukać w tej spoconej wrzawie nie ratunku od bólu serca i nie zdrowotnego wyładowania energii, lecz praktycznego celu i sensu życia. W jakiż to sposób osiągnąć? Stać się zwykłą robotnicą folwarczną (bo i to przychodziło jej do głowy) czy nauczyć się kierować robotami? Po swych lozańskich przeżyciach była w stanie ducha, który nie usposabiał do kierowania czymkolwiek, pragnęła raczej znaleźć się w głębi, na dnie. Praca rąk ze swymi skromnymi ambicjami i doraźnie oglądanymi wynikami zdawała jej się szczególnie pociągająca, nie brakło więc fantazjowania o zamieszkaniu w czworakach, przystaniu do bandosów i tym podobnie. Gdy jednak rankami (wieczorem była na to zbyt znużona i śpiąca) brała się do książek i skryptów uniwersyteckich, zamiary jej ulegały najzupełniejszej odmianie. Przeniknięta swoistą rozkoszą, jaką daje sama w sobie czynność umysłu badającego, szukającego i wnioskującego, dochodziła do przekonania, że tylko ten tryb życia wart jest ludzkiego zachodu. Praca umysłu i ducha zdawała jej się wtedy jedynym sposobem i najlepszego wypowiedzenia siebie, i najskuteczniejszego przysłużenia się ludziom, a także jedynym źródłem poznania otaczających zjawisk, jedyną siłą zdolną przeobrazić świat, jeśli już przeobrazić go trzeba.

- A więc nauka. Lub może sztuka - myślała niekiedy, oglądając również próby swych wierszy oraz krajobrazy, malowane i rysowane po różnych zakątkach ogrodu. Kiedy indziej, zwłaszcza przy stykaniu się ze służbą folwarczną, obiecywała sobie po czasie wielkich robót zapoczątkować wśród niej - z dziećmi naukę czytania i pisania, ze starszymi głośną lekturę i pogadanki oświatowe, a działalność społeczna zdawała jej się wówczas jedynie godziwym celem życia. Tylko nie dobroczynna albo partyjna, lecz po prostu osiedlenie się na wsi w charakterze organizatorki nowego życia, nauczycielki, może lekarki. Ach, w istocie, miała chęć do wszystkiego i nęciło ją tyle rodzajów życia, że nie mogła z tym dać sobie rady. Jak tu wybrać? Czego się wyrzec, a czemu się poświęcić? Jak rozróżnić, do czego się ma zdolność twórczą, a do czego - tylko ciekawość zaznania jednego więcej wrażenia? Bo gdy coś dobrze idzie, trudno nie myśleć, że jest się do tego właśnie stworzonym, gdy źle - jakże nie chcieć tym bardziej wypróbować swych sił w dziedzinie, która zdaje się nas przerastać!

Lecz gdy niektóre z tych pokus domagały się porzucenia uniwersytetu, Agnieszka spostrzegała, że ta myśl napotyka w niej na niezwalczony opór. Co gorsza, rozpoznawała, że idzie jej nie tak o uniwersytet, jak o nieuchronną konieczność powrotu do Lozanny. Jakżeby mogła inaczej dać poznać Marcinowi, że wszystko między nimi raz na zawsze skończone? Śniadowski nie odpowiedział na jej karty, wysłane z Berlina, lecz pisał był do niej widać jednocześnie, bo nazajutrz po przyjeździe do domu otrzymała od niego list nakazujący jej siłę, wytrwanie, zbawczą pracę dla drugich i tym podobne rzeczy. Bardzo pragnęła przekonać go naocznie, że już nie potrzebuje tych opiekuńczych nakazów. Z koleżeńskiej pocztówki Wadwicza wiedziała, że Marcin, wbrew zapowiedziom, nie wyjechał z Lozanny i że zamierzał pozostać tam na zimę. Lubiła wyobrażać sobie, jak będą się z nim unikali, z daleka się sobie kłaniali, ona może zaręczona z kim innym… Śród wielu spornych obrazów przyszłości ten jeden nie nastręczał żadnych zastrzeżeń, jakby dalsze dzieje zerwania z Marcinem były w jej życiu sprawą najdonioślejszą i której podjęcie niweczyło wszelkie wahania i rozterki.

Dopiero pod koniec czerwca udało jej się wydalić ze świadomości niedorzeczne marzenia o tym, czego być nie miało. Pewnego dnia, gdy stwierdziła z radością, że jej projekty nie zbaczają już maniacko w kierunku Lozanny, weszła Julka i spytała, czy panienka pójdzie, jak obiecała, na pogrzeb do Łuczaków. Miano chować tego popołudnia dziecko Stasi Łuczakówny, od dwu lat Jędrzejowej Klimeckiej.

- Tak, naturalnie - zerwała się Agnieszka, zaś pani Barbara rzekła, gdy odchodziły:

- Narwijcie po drodze trochę kwiatów. Bo tak iść z pustymi rękoma, przypatrywać się tylko, to do niczego niepodobne.

Stasia Łuczaków i Klimecczak pobrali się na koniec, choć po powrocie Jędrzeja z niewoli japońskiej skakali sobie do oczu z powodu Wawrzona Cierniaka. Lecz Wawrzon wybył znów z Serbinowa, zaś niesnaski pokłóconych kochanków skończyły się tym, że Stasia zaczęła spodziewać się dziecka. Jędrek ujął się wtedy honorem i twierdząc, że dziecka swego na poniewierkę nie da, ożenił się pomimo gniewów matki. Starzy Klimeccy nie byli na weselu, wyszli nawet na ten dzień z Serbinowa. Dopiero kiedy wnuczka przyszła na świat, zmiękli i dali się przeprosić. A tak dziecko pobratało zwaśnione rodziny i ledwo to sprawiwszy - umarło.

W izbie Łuczaków, którą młode stadło zamieszkiwało razem z rodzicami, stała teraz na dwu zesuniętych krzesełkach nie malowana trumienka. Stasia w czarnym kabacie i czarnej chustce na głowie popłakiwała nad nią, powtarzając: - O, moja złota, kochana, o moja złotuchna córunia. - Jędrzej, piękny chłop z niebieskimi oczyma ocienionymi długą czarną rzęsą, stał w nogach trumienki, mając głowę sztywno wzniesioną w górę niby koń, gdy się boi. Łuczaka i młodszych sióstr Stasinych nie było, wyszły już w pole, czas nie był odpowiedni, by kto nie musi, odstawał od roboty. Łuczaczka smażyła na kuchni głośno skwierczącą słoninę, a jej najmłodszy, dwunastoletni chłopak, borykał się przed sienią ze świńmi, które miał wypędzić, żeby żarły na rowie. Wejście Agnieszki zrobiło wrażenie, rodzice ustąpili jej miejsca przy zwłokach i patrzyli nabożnie, jak składała na nich zerwane przede dworem orliki i różyczki. Łuczaczka odstawiła słoninę i uchyliła drzwi, żeby wypuścić swąd. Ze dworu weszły natychmiast dzieci kaleki Magdy Jamrozowej, gapiąc się z otwartymi ustami. - Zamknijta się, co się ciśnieta! - zgromiła je Łuczaczka, podsuwając stołek Agnieszce, która jednakże nie usiadła. Czuła się w najwyższym stopniu skrępowana tym, że zwraca na siebie uwagę. Choć obyta z dworakami i żywiąca wobec nich doniosłe zamierzenia społeczne, często, znalazłszy się między nimi, popadała w onieśmielenie. Zdawała się sobie czymś od nich gorszym i niższym, ponieważ nie potrafiłaby, jak sądziła, żyć w takich warunkach, jak oni. Nękało ją też upokarzające poczucie, że mieszka we dworze, kształci się i tym podobnie tylko na mocy odwiecznego, niepojętego w swej trwałości oszustwa. Cokolwiek mogłaby dla tych ludzi zrobić, zdawało jej się dobrodziejstwem złodzieja, udzielającego wyzutemu z dziedzictwa bratu okruchów ukradzionego mu skarbu. Zaś w danej chwili stała jak pod pręgierzem, doświadczając niedorzecznego wrażenia, że wszyscy obecni żywią do niej tajną pretensję o zgon dziecka, od którego nie mogła oderwać oczu. Jeszcze wczoraj widziała je nieopisanie brudnym, owiniętym w przepocone szmaty, niemal cuchnącym, gdyż, mimo namów dworu, nie dawano go ani umyć, ani przeodziać, żeby go nie zaziębić. Teraz leżało bardzo ładne, czyste, w białej sukience, jakby tylko wobec śmierci zdobywano się tu na wysiłek schludności.

Po pewnej chwili Jędrzej wyszedł przed sień, utarł z hałasem nos, wrócił i rzekł:

- Dali, kładźta wieko, bo już czas.

Do izby wtargnęła stara Klimecka, skłoniła się Agnieszce i, stanąwszy nad trumienką, zaczęła wołać:

- Ady czekajta, niech na nią jeszcze wejrzę! Do kogo ja też tu przyjdę, jak tej wnusi pozbyłam. Kogo ja teraz pohujtam, pokołyszę. Łuczaczka podniosła róg fartucha do oczu i obie ze Stasią zawyły wielkim głosem. Agnieszka i Julka wyszły na dwór.

Dźwignięto trumienkę na dworską, zaprzęgniętą w jednego konia bryczuszkę, którą obsiedli - małoletni wuj niemowlęcia oraz dzieci sąsiadów. Starsi poszli piechotą. Stasia zanosiła się od płaczu, Jędrzej sarkał na nią:

- Ady cicho bądź! Przestań! Łuczaczka i Klimecka oglądały się, czy Agnieszka idzie, nie dowierzając takiemu wyróżnieniu. Do małocińskiego kościoła nie było więcej nad dwie wiorsty, w pół godziny się zaszło.

Spaśny, z odętą gębą proboszcz wyszedł jedynie na pokropek przed kościół i zaraz cofnął się. O żadnym wyprowadzeniu ani bodaj o pokropieniu w kruchcie nawet mowy nie było. To kosztuje, a Jędrzejowie mogli dać ledwie parę złotówek. Dawny proboszcz, chociaż zgryźliwy i marudny, nie był tak rachunkowy, ale po jego śmierci nastały inne porządki.

Po odejściu duchownego Łuczaczka i Klimecka zaczęły narzekać, że organista nie dzwoni.

- Dyć mioł zwonić. Jakie to tyż te kościelne ludzie sknyrne.

Jakie chytre!

Agnieszka obeszła kościół i zapukała do zakrystii. Wyjrzał organista z komżą przewieszoną przez ramię. Agnieszka czerwieniąc się wysypała mu na rękę drobne, które znalazła w kieszeni.

- Może pan będzie łaskaw zadzwonić temu dziecku.

- Panie Boże zapłać - odparł stropiony. - Zaraz będzie dzwonione, proszę panienki.

Jakoż niebawem dzwon zaczął się odzywać, twarze poweselały, Julka spoglądała z wstydliwym uznaniem na Agnieszkę.

- Te! Józek! Zwoniom! Słyszysz? Zwoniom! - gorączkowały się dzieci.

- Dziecioki! Nie krzyczta kole kościoła! Nie rozłaźta się! Dali!

Bierzta trumnę!

Cztery drobne dziewczynki podjęły z pomocą Jędrzeja trumienkę i poniosły ją na dwu ręcznikach.

- Nie lećta, nie lećta - strofowały je baby. - Toć zdążyta. Nieśta prosto! Co to, nie umiecie nieść prosto? Cośta tak łokcie pokurczyły? Wyciągta ręce! Toć nie taki ciężar.

Teraz i Jędrzej dogadywał.

- Patrz na przodek jedna z drugą, a nie na trumnę, bo się jeszcze obalisz. Nie bój się, trumna ci nie ucieknie.

Gdy wchodzili na cmentarz, dzwon przestał dzwonić, słychać było tylko skowronki pod upalnym niebem bez chmurki. Na dnie świeżego dołu stał grabarz i wyrzucał ostatnie pecyny grudy. Skończywszy, wylazł i ustawił trumienkę na parcianych pasach. We dwu z Jędrzejem spuszczali ją do grobu.

- Wyżej z tej strony. Równo! Dzieci, na bok! Teraz idzie - pomrukiwali. Łuczaczka usiłowała podnieść z klęczek rozpaczającą Stasię.

- Nie masz co płakać. Już ona nie twoja, tylko ziemina. Ziemia już jest jej matka.

Dzieci wybiegły z cmentarza i zaczęły się bawić na drodze.

Agnieszka i Julka poszły na grób starszej pani Ostrzeńskiej.

Osieroceni rodzice zostali jeszcze przy uklepywanej przez grabarza mogiłce. Klimecka i Łuczaczka błądziły w miłym chłodzie cmentarnych drzew i szukały znajomych. Z daleka słychać było ich rozmowę. Sprzeczały się, gdzie leży stara Witkowa, gdyż większość ubogich grobów nie miała na sobie żadnego znaku.

- Toć mówię, że tam, podle tej brzózki, gdzie te żółte lelije, tam je Witkowa pochowana - twierdziła Łuczaczka.

- Nie zawracajta głowy. Tam leżom te, co pomarli na tyfus. A Witkowom tu pochowalim kole ścieżki. O, tu - pokazywała Klimecka.

- Ady nie mówcie byle czego, bo aż mi się coś robi. Czy to ja nie byłam, jak Witkowom chowali, czy co?

- Toć głupiej ze mnie nie róbcie, bom też była i o, jeszczem sobie tu klękła przy tym krzaczku i patrzyłam, jak jom spuszczali. Tu ona leży, wieczne odpoczywanie racz jej dać Panie, a światłość wiekuista niech jej świeci na wieki wieków, amen.

- Niechta świeci, ale nie za Witkowom odmawiacie, ino za Mikołajczyczkę, bo tu Mikołajczyczka jest pochowana. Żebym tak skisła, żeli nieprawdę gadam.

- Toć wy zawdy z białego czarne zrobita i tyle.

Rozeszły się na nowo pogniewane i każda z osobna zmierzała ku cmentarnej furtce.

Agnieszka nie chciała jechać, więc inni też wsiąść nie chcieli i bryczka odeszła próżna.

Julka i Agnieszka śpieszyły do Serbinowa miedzami. Julka opowiadała o szczegółach śmierci dziecka, przy której była, gdyż miała to do siebie, że lubiła towarzyszyć ludziom tak w złym jak w dobrym.

- Jędrzej - mówiła - to tak mglał, jak ta Jasia konała, że aż na ziemię upadł. Ale Stacha nie będzie teraz miała z nim dobrze. Jak rano poszłam do nich z sukienką, to tak na nią wyzywał! - Coś ty za matka, żeś mi to dziecko utraciła. Bez to dziecko żem się z tobą ożenił, a tyś mi go… - przepraszam panienkę, ale tak powiada - a tyś mi go, wywłoko, źle doglądała. - Jakie to ludzie, mój Boże, są nie lubiące żyć w zgodzie!

- Toś im sukienkę kupiła? Tę do trumny? - spłoszyła się Agnieszka zawstydzona.

- Nie kupiłam. Uszyłam bez noc z tego batystu, co go dostałam od mamusi… od pani - zaczerwieniła się Julka. - Panienko! - krzyknęła raptem. - Laboga. Dwórki już idą w pole z podwieczorkami! Ja polecę przodem, bo pan pewno już przyszedł na kawę!

Agnieszka przyzostała i spoczęła na chwilę w zielu nad rowem, pomiędzy dwoma łanami żyta. Zrazu prześladował ją obraz niemowlęcego trupa, ale niebawem rozproszyły go myśli o Julce, jaka ona godna zazdrości. Obraca się między ludźmi, jakby nie wiedziała, że to państwo, to służba, jakby dla niej byli to wszyscy jednako po prostu ludzie przez Boga przy rozmaitych zajęciach czy majątkach poustawiani, a wszyscy to w tym, to w owym potrzebujący pomocy. Jej w głowie nie postoi, żeby „różnica klasowa” była to ciężka sprawa mogąca komuś sen spędzać z powiek albo przeszkadzać, żeby ludzie się z sobą najrozmaiciej łączyli, obcowali…

- Zdaje mi się, że i ja tak patrzę na rzeczy, a jednak…

Nie mogąc z tą myślą dotrzeć do końca, położyła się, wsparła na łokciu i wpatrzyła w otaczający krajobraz.

Szczyt gruszy, wyrastającej spośród żyta, był namaszczony słońcem, niby złotymi olejami. Na rowie pachniały słodko przytulie, w zbożu rozlegał się niekiedy przelotny szept, gdy kłosy poruszyły się trącone westchnieniem powietrza. Ciepły blask przedwieczornej godziny, cisza i woń roślinności oszołomiły Agnieszkę do tego stopnia, że poczuła jakby znikanie i rozpraszanie się samej siebie. Natomiast ze wzrastającą siłą, choć już nie za pośrednictwem zmysłów czy myśli, zaczęło występować niby doznające się samo w sobie istnienie ziemi, nieba, gwiazd utajonych w błękicie i nieskończonych między nimi przestworzy. Nie czując bynajmniej strachu towarzyszącego zazwyczaj świadomemu spoglądaniu w bezmiar wszechświata, wychyliła się jakby poza przestrzeń i czas, przeistoczona w bezosobową szczęśliwość zespolenia się z czymś niebywale potężnym, łaskawym i ponad wszelką prawdę prawdziwym. To już nie było, zdarzające jej się często od dziecka, poczucie obecności przenikającej wszystko tajemnicy, ale skąpanie się w niej niby w rodzimym żywiole.

Ochłonąwszy i wracając potem do domu, Agnieszka dziwiła się, jak mogły trapić ją takie kwestie jak to, którędy iść, co wybrać, by w życiu nie zbłądzić. Przenikała ją pewność, że cokolwiek wybierze, nie uniknie błędów, ale nie zminie się też z jakąś kruszyną prawdy. A prócz prawdy i błędu znajdzie we wszystkim coś jeszcze, to, czym poiła się przed chwilą - uniesienie, które zdolne jest byle jaki posterunek życia uczynić miejscem bezcennie wartościowym, związanym z całością bytu. Zadała sobie pytanie, czy stan, w który popadła, nie nazywa się obcowaniem człowieka z Bogiem. Zanurzyła się była bezpiecznie w otchłań bytu i znalazła tam Boga, rzeczywistość nadprzyrodzoną, źródło, istotę i cel wszelakiej rzeczy.

- To chyba czują ludzie przyjmujący komunię i to była moja komunia - myślała z uczuciem dziękczynienia. - Czy Bóg nie może się udzielać ludziom także i pod taką postacią? Może tylko tak się udziela, przynajmniej niektórym…

Nagle zaczęła powątpiewać. A jeśli to zatracenie się śród ciszy i pogody nie jest wzniesieniem się do Boga, lecz przeciwnie, zapadnięciem się w niższe, zwierzęce czy roślinne, czy nawet mineralne istnienie? Nie darmo nawiedza nas to najczęściej, gdy napawamy się przyrodą. Ale kto wie, czy doznać tego, co się odbywa i pulsuje w niemym świecie pozaludzkich stworów, nie znaczy być na prawdziwej drodze do zrozumienia istoty bytu, a więc myśli Bożej, która jeśli jest, jest i w martwym na pozór kamieniu. Zresztą nieprawda - broniła się - nie tylko w kontemplacji natury… praca… miłość… przynoszą to samo poczucie wyzwalającego zespolenia się z bytem, chociaż na inny sposób. Osobowość nie roztapia się wtedy, a skupia się i rośnie, ale ostatecznie dochodzi do tego samego poczucia nieskończoności. - W kontemplacji nieskończoność mnie wchłania, w twórczym wysiłku myśli, uczuć czy woli ja wchłaniam ją w siebie… - cieszyła się i raptem oczy jej uderzył widok dziwnej osoby, nie idącej, lecz raczej wałęsającej się po drodze koło dworskiego ogrodu. Była to chuda, nędznie ubrana dziewczyna, z drobną, lecz wyzywająco naprzód podaną piersią, z wybladłą twarzą, spieczonymi ustami, czarnymi oczyma i bardzo jasnymi włosami. Trzymała się pod bok i przekrzywiając głowę rozglądała się po zaroślach za płotem.

- Skąd ja ją znam? - przypominała sobie Agnieszka - aha, to przecież Olka Chrobotówna. Widać znów jest u tych swoich krewnych na Starym Serbinowie.

Niechcicowie zjedli już, ale czekali na Agnieszkę. Byli zamyśleni i pobieżnie tylko wypytywali o pogrzeb dziecka. Emilka i Tomaszek jutro kończyli rok szkolny, pojutrze mieli przyjechać, ale wiadomości od nich nie były pomyślne. Emilce groziły poprawki, Tomaszkowi - zostanie na drugi rok w tej samej klasie. Zapewniał, że się wywinie, ale czy jemu można wierzyć?

Agnieszka nie żyła z siostrą i bratem nazbyt blisko, odczuwała ich jednak jako część tego zespołu, który stanowił dom rodzinny, a więc zawsze jeszcze trochę ją samą. Słysząc o ich niepowodzeniach czy też mało chwalebnych sprawkach, czuła się sama czemuś winna i na czymś poszkodowana.

Ale tym razem było w niej tyle światła, że zdziwiła się, czemu ono nie rozjaśnia twarzy rodziców. Zapragnęła im udzielić jakoś daru, którym została wzbogacona, nim jednak zdążyła się odezwać, Bogumił wykrzyknął:

- Patrzcie! Tomaszek! O wilku mowa, a wilk tu.

Na schodki werandy wchodziłł rzeczywiście Tomaszek. Agnieszka i pani Barbara zerwały się zdumione. - Bój się Boga, chłopcze, skąd się wziąłeś? Czy się co stało? A Emilka? Emilka?

- Jak on się zmienił! Jak urósł! - podziwiała brata Agnieszka. - Pokaż się, przecież ja ciebie rok nie widziałam.

- A Emilka? - powtarzała pani Barbara całując go machinalnie.

- Nic. Wszystko dobrze - odezwał się Tomaszek nie znanym Agnieszce męskim głosem. - Emilka na pensji. Nas wcześniej rozpuścili. Ja zaraz wszystko opowiem. Ale najważniejsza rzecz - obwieścił tryumfalnie: - przeszedłem do piątej klasy!

2

- Rozpuścili nas wcześniej, bo dyrektor dostał depeszę, że jego matka ciężko zachorowała, i musiał zaraz wyjechać. No i tego… i mnie to wyszło na dobre, bo się ze wszystkim tak śpieszyli, że bardzo krótko pytali. Tak że udało mi się wczoraj poprawić z trzech przedmiotów, będę miał tylko jedną dwójkę, to zdam z niej tego… po wakacjach - opowiadał Tomaszek.

- A twój wychowawca pisał dopiero co, że nie dostaniesz promocji - wtrąciła niepewnie pani Barbara.

- Słowo daję, wiedziałem, że mamusia mi nie uwierzy! - zgorszył się Tomaszek. - Ale ja sam przecież mówię, że mi się upiekło w ostatniej chwili.

- No, takie przejście fuksem, to może lepiej było zostać - westchnęła Agnieszka zasmucona, że wbrew chęci już coś jej się zaczyna w gadaniu Tomaszka nie podobać.

- Dlaczego? - zdziwił się smarując chleb. - Ja czuję, że doskonale dam sobie radę w piątej klasie.

- Zaraz - popadł w zwątpienie i ojciec. - Z powodu takiej prywatnej sprawy, że dyrektorowi matka zachorowała, całą szkołę wcześniej zamknęli?

- Ojej, tatuś mi też już nie wierzy. Przecież dyrektor musi wszystkie cenzury podpisać.

- A gdzież masz tę cenzurę? - odważyła się spytać pani Barbara.

- Cenzura? Miałem ją nieść, kiedy szedłem piechotą? Żeby mi się pogniotła i zabrudziła? Zresztą cenzur jeszcze nie wypisali.

- A mówiłeś, że dyrektor… - szepnęła Agnieszka. Cóż za wstyd i niedola! Każda rozmowa z Tomaszkiem, zwłaszcza po dłuższym niewidzeniu, stawała się zawsze czymś w rodzaju mimowolnego śledztwa!

- Julka, jak się masz!

- Pan Tomaszek! Co panicz, na piechotę przyszedł? Ja zaraz odgrzeję kawę.

Dopiero po chwili rozbawionych powitań ze służącą Tomaszek zwrócił się do Agnieszki i objaśnił:

- Dyrektor podpisał, ale jeszcze nie wszyscy nauczyciele wystawili stopnie. Ci na przykład, co pytali dopiero wczoraj… Prosiłem w kancelarii - zwrócił się do rodziców - żeby mi przysłali cenzurę przez Józefata.

- A dlaczego ty się właściwie z nim nie zabrałeś? Po co było iść na taki upał piechotą?

- Bo nie zdążyłem. Pytałem się o niego w mleczarni, ale powiedzieli mi, że już pojechał. Mamusia może sprawdzić. - Tomaszek miał zwyczaj dokumentować szczegółowo każdy swój krok. - A ja już nie mogłem, słowo daję, ani chwili wytrzymać w mieście.

Rzeczy zapakowałem i może Józefat wstąpi po nie jutro na stancję.

Dobrze?

- A to co takiego? - zdziwiła się pani Barbara biorąc z krzesła do ręki ładny kapelusz panama z miękkiej ryżowej słomki. - Czyj to kapelusz?

Tomaszek wszedł był na werandę z gołą głową i nikt jakoś nie zauważył go, kładącego nieznacznie piękny kapelusz w kącie na krześle.

Usłyszawszy pytanie matki zaczął kolejno całować ręce rodziców i z prawdziwą skruchą zeznawał:

- To jest właśnie jedno straszne głupstwo, które zrobiłem.

Pożyczyłem od kolegi pięć rubli i kupiłem sobie taki drogi kapelusz. Strasznie przepraszam, ale tak marzyłem o panamie. Ta szkolna czapka taka gorąca i gruba. Myślałem, że tego… że jak dostanę promocję, to mi może przebaczycie…

- No, no, nie pochwalam wcale takich zbytków. I jeszcze za pożyczone pieniądze - skarcił go ojciec, pani Barbara zaś stwierdziła, raczej podejrzliwie zdziwiona niż ucieszona:

- Uważam, że jak na panamę, to strasznie tanio pięć rubli.

Tomaszek po słowach ojca sposępniał.

- To ja nie wiem, co zrobię - rzekł markotnie. - Bo ten kolega strasznie prosił, żeby mu pieniądze zaraz odesłać. Ja wiem, że jestem taki głupi i lekkomyślny. Tatuchnu, niech mi tatuś jeszcze ostatni raz daruje.

- Ja ci dam te pięć rubli - wyrwało się Agnieszce.

Tomaszek był zawsze niebrzydki, lecz teraz przeobraził się z nieco pulchnego dziecka w nad wiek dużego, urodziwego młodzika. Jego pociągający wygląd budził zaufanie, i to do tego stopnia, że chciało się je żarliwie zaświadczyć. Nawet skłonność do nieznacznego, przemijającego zeza nadawała jego pięknym złotawoszarym oczom wyraz raczej zamyślony niż przykry.

Ujrzawszy w tych oczach żałosne przygnębienie Bogumił zawstydził się, że oto chłopak raz bez trudu sam przyznaje, iż zawinił, a oni jeszcze się krzywią. Wyszedł do siebie i wróciwszy dał Tomaszkowi dziesięć rubli.

- No, masz i żebyś zaraz jutro odesłał temu koledze. A z powodu promocji masz drugie tyle.

Pani Barbara, zostawszy sama z mężem, wyrzucała mu:

- Po co to zrobiłeś? Czy nie przekonałeś się, że jemu nie można dawać pieniędzy do ręki? Nawet nie powiedział, co to za kolega, gdzie mieszka.

- No to go spytaj. Sama od niepamiętnych czasów kładziesz mi w głowę, że pchamy go do złego przez ciągłe podejrzenia. No, więc mu zaufałem. Czegóż ty jeszcze chcesz? Niech się uczy żyć. Ma już piętnasty rok. Trzeba go traktować poważnie.

Pani Barbara odeszła do roboty gomółek, ale raz po raz łapała się na tym, że nie słyszy, co Szczepanowa do niej mówi.

Czuła niewyraźny popłoch, nie mogąc zdać sobie sprawy, czy wzbiera on w niej samej, czy nadciąga z niewiadomej strony od zewnątrz.

Niebawem Agnieszka zbiegła z góry, gdyż mieli się wybrać razem z bratem w podwórze. Lecz Tomaszka nie było, przepadł, nawet nie mówiąc, dokąd idzie. Agnieszka nieco dotknięta wróciła do siebie, ale nie mogła się uczyć. Było jej przykro, że ten smarkacz ją lekceważy. Zdawało się to mieć jakiś niepochlebny dla niej związek z nieszczęśliwymi dziejami jej miłości.

Gdy jednak Tomaszek nie wrócił do kolacji, zaczęły się obie z panią Barbarą niepokoić.

- Może pojechał wierzchem i koń mu się gdzie spłoszył?

- Już prędzej on by się spłoszył koniowi - zaśmiała się Agnieszka.

- Nie, on konno nie pojechał. W podwórzu mówili mi, że był tam tylko chwilę - objaśnił Niechcic.

O wpół do dziesiątej Agnieszka zeszła z góry. Otwierając drzwi do jadalni myślała: - Spojrzę, a on już siedzi przy stole. Na pewno przyszedł, tylko nie słyszałam.

Ale w jadalni siedziała przy stole tylko pani Barbara z papierosem.

- No? - rzekła pytająco i z trwogą. - Nie wrócił?

- A ja skąd mogę wiedzieć - zjeżyła się Agnieszka. - I cóż takiego, że nie wrócił? Przecież to duży chłopak. Przyszłam po świecę, bo moja się wypaliła. Gdzie są świece, mamusiu? W kredensie?

- Na dole, z lewej strony. Z lewej… z lewej, moje dziecko.

Wkrótce po odejściu Agnieszki zajrzał do jadalni Bogumił.

- Nie ma jeszcze Tomaszka? Gdzież on przepada?

- Jaki ty jesteś nerwowy. Mówisz na mnie, a ty sam jesteś po prostu kłębkiem nerwów. Cóż stąd, że go nie ma? Przecież to duży chłopak.

Miała duszę na ramieniu, ale już się nauczyła, że w stosunkach z Tomaszkiem strach o niego zbyt często zmuszony był ustępować przed wstydem za niego.

- Na co mu dawałeś pieniądze? - powtórzyła. - Może zabrał się z kim do Nieznanowa? On ma tam kolegów, którzy widać też już popowracali.

- Masz tobie. Teraz ja znowu jestem winien. - Bogumił postał chwilę ze zmieszanym wyrazem twarzy.

- Ja już idę spać - rzekł wreszcie - bo jutro muszę być do dnia przy sianie. Może będziesz łaskawa sprawdzić, żeby wszystko pozamykał, jak wróci.

W pół godziny potem Tomaszek nadszedł przez kuchnię.

- Zamknąłeś drzwi na haczyk? - pani Barbara z trudem opanowywała drżenie głosu.

- Zamknąłem. Mamusia jeszcze nie śpi? - i Tomaszek, obchodząc z daleka matkę, kierował się do swojego pokoju.

- Cóż to? Nie będziesz jadł kolacji? Czekam na ciebie z herbatą.

- Ja dziękuję. Mnie się nie chce jeść.

- Dziękuję? Jak to dziękuję? Jadłeś gdzie? I gdzie się w ogóle włóczyłeś?

- Byłem na Starym Serbinowie u tego… u sołtysa. I poczęstowali mnie jajecznicą.

- U sołtysa? Cóż cię tam znowu pognało? Nie uciekaj no. Powiedzże chociaż matce dobranoc.

- Ja nie uciekam, tylko chce mi się strasznie spać. Nie wiem, czego mamusia na mnie krzyczy? No, dobranoc.

Podszedł, ociągając się, do ręki matczynej. Pani Barbara pocałowała go i zadrżała. Pachniał wódką.

Kiedy w chwilę potem, siedząc na łóżku nasłuchiwała, jak się kładł spać, myśl jej powtarzała uparcie:

- On nie był u sołtysa. Gdzie on był?

Z tą myślą zasnęła, lecz niebawem otworzyła oczy pod wrażeniem, że zbudziło ją coś dziejącego się w domu, jakiś odgłos czy szmer. Na jawie nic już nie usłyszała, ale nie mogła się oprzeć poczuciu, że coś zaszło na mgnienie przed jej zbudzeniem. Zapaliła świecę i spojrzała na zegar. Było dopiero piętnaście po jedenastej. Usiadła i nastawiła uszu. Na dworze zerwał się wiatr i to jej przeszkadzało rozróżniać, skąd jaki dźwięk pochodzi. Wyskoczyła z łóżka i boso w koszuli podeszła do drzwi pokoju Tomaszka.

Przyłożyła ucho do szpary. Próbowała usłyszeć oddech śpiącego syna. Chwilami zdawało jej się, że go słyszy, to znów, że za drzwiami panuje nadmiernie wielka cisza. W końcu nacisnęła klamkę, drzwi zaczęły po cichu ustępować, rozchyliła je, otwarła i weszła.

Zdumiona uczuła przeciąg.

- Tomaszek? - szepnęła głośno.

Ciemność odezwała się jedynie szelestem wiatru i… poskrzypywaniem okna. Oswoiwszy się z mrokiem rozrzedzonym przez chwiejne światło z jej pokoju, pani Barbara podeszła do łóżka, dotknęła ręką poduszek, namacała w popłochu kołdrę i serce jej zatrzymało się w piersiach. Tomaszka nie było w łóżku.

Przyniósłszy od siebie świecę, zobaczyła, że okiennica jest do połowy otwarta, zaś okno uchylone i zmyślnie zahaczone od wewnątrz na skobelek. Tomaszek wyszedł najwidoczniej przez okno, ale dokąd, na co, do kogo?

- Może musiał, a nie chciał chodzić przez pokoje, żeby nikogo nie zbudzić? Może dostał rozstroju żołądka? Na pewno struli go u tych sołtysów. Nie, nie. Z chorobą, z przykrością to on przychodził do matki. Ale w takim razie, co wyciągnęło go z domu? Może zmówił się z chłopakami, co pasą konie? Może to jaka próba odwagi?

Nagle straszne podejrzenie trafiło do jej świadomości, że to która z dziewuch mogła Tomaszka wywabić. Wyglądał tak dorośle i był przystojny. Czyż nie zdarza się to z chłopcami w jego wieku? Lecz kto mógłby to być, na Boga! Przecież nie Julka, więc któreż to dziewuszysko dopuściło się tego?

Ogarnęło ją zgorszone rozjuszenie. - Że też ani na chwilę nie ustaje pomiędzy ludźmi to rozpętane szaleństwo!

Po chwili przykry domysł rozwiał się. Znikł tak szybko i dokładnie, jak zwykły znikać bijące w oczy prawdy, których nie chcemy przyjąć.

- Co za bzdura przychodzi mi do głowy. Nigdy nie zauważyłam, żeby go ciągnęło do dziewuch. Pod tym względem jeszcze z niego zupełne dziecko i nikt mi nie wmówi, żeby miał być zepsuty. Od zeszłych wakacji kocha się przecież idealnie w małej Bartołdównie i jeśli na ten temat kiedy co mówi, to zawsze o niej. Kocha się idealnie jak ja kiedyś, to jedno przynajmniej można zapisać na jego dobro.

Ale jeśli nie wyszedł z takiej przyczyny, to co się, u licha, z nim dzieje?

Zamknęła ostrożnie drzwi pokoju Tomaszka, wróciła do siebie i uchyliwszy okiennicy wyjrzała na dwór. Noc była ciemna i wygwieżdżona. Wiatr wiał na suszę. Myśli pani Barbary zaczęły się błąkać po ruchliwych, szumiących mrokach, błagając skrytego w nich syna, by nie uczynił nic złego, i gotowe go bronić, cokolwiek by uczynił.

Po niejakim czasie stary zegar zasyczał, chrząknął i, zbierając się długo, uderzył.

- Raz… - liczyła pani Barbara. - Raz i nic? Któraż to? Wpół?

Spojrzała na zegar i zdrętwiała. Pierwsza? Jakim sposobem nie słyszała bicia dwunastej? Co zrobić, żeby nie było jeszcze tak późno? Przed północą można ostatecznie nie być w domu. Ale o pierwszej!…

Stanęła ponownie przy drzwiach Tomaszka i z uchem przyłożonym do szpary czekała końca tej zatrważającej nieobecności. Raz po raz odrywała się jednak, żeby podejść do okna i wlepić oczy w gwiaździstą ciemność. - Może tymczasem przyjdzie - krzepiła się i znów powracała na czaty. Do niepokoju o syna przyłączył się strach, żeby ktoś obcy nie wszedł przez zostawione otworem okno, żeby Bogumił nie obudził się od chwierutania jego zawiasów na wietrze.

Nogi jej cierpły, ucho, przyciśnięte do twardej deski, rwało niby zranione, wszystko zaczynało ją boleć od naprężonego czuwania.

- Już trzeba się położyć - nakazywała sobie. - To i tak nic nie pomoże.

I znów podchodziła do okna. Zgasiła świecę i otworzyła szeroko okiennicę. Noc przybladła, ale w oczach się ćmiło, szamocące się, bure cienie ogrodu raz po raz przybierały postać nadchodzącego Tomaszka, która wnet mętniała i rozwiewała się w gęstniejącej szarości. Za którymś podejściem do okna pani Barbarze wydało się, że rozpoznaje śród wiatru tony harmonii.

- On jest na tańcach - ucieszyła się. - Ci ludzie potrafią harować do nocy, a potem tańczyć do świtu. No tak, z tańców można wracać o pierwszej. Lecz, na Boga, to nie jest już przecież pierwsza! To już druga dochodzi! Z nim się coś stało!

Na dworze wiatr przycichł, a za to inny głos, wątły i cienki niby dźwięk trąconego szkła, rozdarł uszy pani Barbary boleśniej niźli krzyk. Dniało. Ptaki zaczynały szczebiotać.

Jednocześnie w przyległym pokoju dało się słyszeć stuknięcie. Pani Barbara zdziwiła się, że w ciągu tej nocy tyle odgłosów brała za oddech, sen i powrót Tomaszka. Teraz nie potrzebowała wytężać uszu, aby poprzez drewnianą ścianę przepierzenia słyszeć, jak porał się z odemknięciem skobelka, szurając wzdłuż szpary i widać jakimś patykiem, jak się podciągał i gramolił na gzyms, jak, skradając się, zamykał okno i okiennicę, jak się cichaczem rozbierał i jak zaszeleściła pościel, gdy się położył. A skoro już był tu i spał w swoim chłopięcym, za krótkim na niego łóżku, pani Barbara nie wierzyła prawie, że mógł pozostawać tyle czasu za domem. Czyżby przez tak niedługą chwilę zdążył zrobić co złego? W każdym razie miała go tuż pod bokiem. Parę godzin może być o niego spokojna. To już jest wielka ulga. Ulga, jedyne szczęście, jakie jej, być może, pozostało w tym życiu.

Kiedy o siódmej rano Agnieszka zeszła się z rodzicami przy śniadaniu, Tomaszek jeszcze spał.

- Do czego to podobne w tym wieku tak się wysypiać - sarknął ojciec. - O której on wczoraj wrócił? I gdzie latał? Czy pytałaś go? Matko?

- Szedł taki kawał z Kalińca piechotą - rzekła pani Barbara wymijająco - to nic dziwnego, że śpi. A gdzie był? U sołtysów. On zawsze ciągnie do chłopów. Ano, przecież wy mówicie, że to dobrze.

- Wiatr jest ze wschodu. Myślę, że deszczu nie przyniesie - obejrzał się Bogumił na otwartą werandę, za którą ogród kołysał się z szumem śród nieco mętnego blasku słońca.

- Nade dniem trochę się uciszyło, a teraz wieje znów, jakby się kto powiesił - westchnęła pani Barbara.

Zamilkli. Byli wszyscy troje w kiepskim humorze i rozstali się niewesoło.

Pani Barbara wyciągnęła Tomaszka z pościeli dopiero koło dziewiątej. Na wpół ubrany wałęsał się po pokojach, ziewając i postając to przy jednym oknie, to przy drugim.

- Czego ty szukasz? Włóż kurtkę i zjedz śniadanie. Wszyscy już dawno skończyli. Trzeba sprzątać.

Poszedł nie śpiesząc się do jadalni. Kiedy w pół godziny potem nakładał przed lustrem swoją panamę, pani Barbara rzekła przypatrując mu się z ukosa:

- Dokąd?

- Jak to dokąd? - Tomaszek spojrzał na matkę okiem prześladowanej ofiary. - Co, ja nie mogę wyjść?

- Możesz iść sobie choć na złamanie karku - rzekła nieprzychylnie.

- Ale zostaw ten kapelusz - rozkazała niespodziewanie dla siebie samej. - Nie niszcz go. Masz tu - otwarła szafę - twoją zeszłoroczną czapkę.

Zdziwiła się niemile, kiedy Tomaszek bez protestu odłożył kapelusz i, stropiony, ujął czapkę.

- Co to jest za kapelusz? - spytała wtedy, chwytając go za rękę.

- Jak ja nie lubię takiego wypytywania. No, kapelusz.

- Syneczku! Powiedz mi zaraz, skąd wziąłeś ten kapelusz?

Tomaszek zląkł się zmienionego wyrazu twarzy matki.

- Ojej! Skąd, skąd… No, pożyczyłem od Bodzia Ostrzeńskiego.

- Poży… W imię Ojca i Syna… Któż to pożycza kapelusza. Na co ta maskarada? I dlaczego od razu nie powiedziałeś?

- Nie wiem - odparł tępo. - Bałem się, że się zaczniecie martwić…

- A pieniądze wyłudzić od ojca to się nie bałeś? Okpić nas to się nie bałeś?

- Ja? Wyłudzić? Tatuś sam mi dał!

- I ty śmiesz jeszcze tak mówić!…

Z jadalni, śród pobrzęku sprzątanych przez Julkę naczyń, dobiegło wołanie:

- Gdzie Tomaszek? Dopiero teraz jadł śniadanie? O wstyd!

- Agnisia! - drgnął Tomaszek. - Mamusiu, niech mamusia nie mówi ojcu…

Agnieszka zabrała brata na górę, żeby mu pokazać swój pokój, a zaraz potem pani Barbara została wywołana do Józefata, który przyjechał i chciał się z nią zobaczyć. Wyszła tedy i rzuciwszy po drodze okiem na stojący już w sieni koszyk Tomaszka, rzekła do Julki: - Wnieście to ze Szczepanową do mojego pokoju.

Mleczarz czekał na nią w kuchni. Był to wysoki, niestary jeszcze chłop, który z powodu nieuleczalnej choroby biodra ciężko kulał, nie mógł robić w polu i trawił życie na wożeniu sprawunków i mleka. Nieżonaty przy tym i samotnik, miał na wąskich wargach wygolonej twarzy uśmiech wyrażający filozoficzne zwątpienie i pobłażliwość. Bywał pośrednikiem w niejednej sprawie pomiędzy państwem a uczącymi się w szkołach dziećmi, znał usposobienie wszystkich trojga i wiedział, że to, co ma powiedzieć, trzeba traktować ostrożnie i nieco poufnie. Obejrzał się za wychodzącą Szczepanową i dopiero kiedy zostali z panią sami, rzekł:

- Nic takiego, proszę wielmożnej pani, ino że Antoniowa państwa Ostrzeńskich prosiła, żeby pan Tomaszek co duch odesłali ten kapelusz panicza Bodzia, co go wzieni.

- Antoniowa? - spłoszyła się pani Barbara. - A tak, wiem. Właśnie go szykuję. Zabierzecie go na południe.

- Nie tak wzieni - poprawił się Józefat - jak pożyczyli. Ino że nikogo nie było w domu, jak przyszli, to Antoniowa sama na swój rozum ten kapelusz wydała, bo pan Tomaszek mówili, że go aby chcą komuś pokazać, i zaraz mieli odnieść. Antoniowa myślała, że się panicze zmówili, a tera boi się powiedzieć. Jak pan Bodziuś obaczy, że kapelusza nie ma, to ona dostanie hałas.

- Tomaszek - rzekła pani Barbara z gniewem - jest głupi smarkacz, ale Antoniowej też piątej klepki brak, żeby dzieciaka słuchała.

- No. Ja jej to samo rzekłem - zgodził się dobrodusznie Józefat. - Młode chłopcy lubieją pofiglować, a potem z tego je kram.

Pani Barbara chciała go prosić, żeby tej rzeczy nie rozgadywał po ludziach, ale wstyd zamknął jej usta.

Obolała duchowo i zgnębiona, wróciła na pokoje i machinalnie zaczęła przeglądać pocztę. Listów było dwa. Jeden… ze sklepu Nussena z rachunkiem za dwie koszule i trzy krawaty wzięte na kredyt przez Tomaszka, drugi - ze stancji, której właścicielka pytała o ich zdrowie, gdyż Tomaszek wyszedł wczoraj z miasta przed mającym dziś nastąpić zakończeniem roku szkolnego, z powodu jakoby otrzymanej wiadomości, że ktoś w domu jest chory. Pani Barbara nie wiedziała, od której strony bronić się przed cierpieniem.

- Dlaczego on to zrobił? - dociekała. - Najprawdopodobniej został jednak na drugi rok i chciał jakoś zabiec temu faktowi drogę. Może wyobrażał sobie, że cenzury bez niego nie odeszlą, a on zdoła jakoś utrzymać nas przez wakacje w mniemaniu, że przeszedł? Do niego wszystko podobne.

Raptem przypomniały jej się owe koszule od Nussena. Prawda, jeszcze i to. Drżącymi rękoma zaczęła rozpakowywać kosz Tomaszka.

Był, jak zawsze u niego, nie zamknięty. Dobywszy zmięte i byle jak wtłoczone rzeczy, jeszcze raz przeciągnęła poszukującą ręką po wiklinowym dnie. Ale nowych koszul ani krawatów nie było.

Oczywiście wziął na rachunek, żeby sprzedać. Potrafił to już za czasów, kiedy mieszkali razem.

- Nicpoń czy półgłówek? - myślała pani Barbara biorąc się do zawinięcia nieszczęsnej panamy Bodzia.


Agnieszka poczyniła tego roku w swoim pokoju wielkie zmiany i choć nie zależało jej specjalnie na wrażeniu Tomaszka, rada była z kimśkolwiek podzielić się przyjemnością lubowania się nimi. Ojciec na jej prośbę kazał ściany wyłożyć jasnokremową tapetą. Otomanę, stojącą tu dawniej, zabrano do pokoju pani Barbary, gdzie miała na niej sypiać Emilka. Agnieszka wolała małą, kiedyś babciną kanapkę, której wyszarzanie i dziury obciągnęła kretonem drukowanym w bukiety róż. Z takiego samego kretonu było przykrycie łóżka i zasłonka oddzielająca kąt z umywalką. Pokój był kwiecisty i dziewczęcy, tylko półka i stół założone książkami nadawały mu cechę powagi i tylko żółta zasłonka, zesunięta na jedną stronę okna i ruszająca się od wiatru, przypominała przeszłość.

Tomaszek rozglądał się, ale nie zauważył zmian i nie wyraził o nich żadnego sądu. Agnieszka miała wrażenie, że ten chłopiec, zdający się żyć tylko swymi zmysłami i mięśniami, jest jakby na poły głuchy i ślepy. I że nawet w dostępnej zmysłom rzeczywistości nie dostrzega ani cząsteczki tego, co stanowi jej treść.

Jednakże uderzyła go w końcu rzadko widocznie oglądana mnogość książek.

- Same książki - uśmiechnął się. - Pożycz mi jaką. Chciałbym coś przez wakacje poczytać.

Agnieszka zmieszała się usłyszawszy tę prośbę. Podejrzewała, że zgłosił ją na pokaz, żeby jej się przypodobać.

- Później kiedyś - rzekła niepewnie. - Zresztą nie wiem, czy cię to zajmie.

Wydawało jej się, że samym rodzajem swoich zainteresowań wywiera na niego mimo woli nacisk, zmuszający go do odgrywania fałszywej roli. - Człowiek - myślała - musi do wszystkiego dorastać sam. I do stosowania przymusu wobec siebie - także sam.

Ale, zdziwiona, czuła, że jej odmowna odpowiedź podyktowana została nie tylko takim względem. Że w zetknięciu z Tomaszkiem ogarniało ją jakby powątpiewanie o wartości tego, czym sama żyła.

Wstydziła się nieomal swych książek, natomiast rada była pochwalić się świeżo nabytymi umiejętnościami praktycznymi. Jakby nadszedł czas wstydu, że się myśli, a dumy, że się bodaj cokolwiek czyni. - Że upokarza mnie mój duchowy „stan posiadania” wobec chłopów, to jeszcze można czymciś usprawiedliwić… Ale wobec Tomaszka? Co to znaczy? Zamiast pomóc mu, podciągnąć go do tych rzeczy, schodzę do niego… - myślała z niesmakiem, nie mogąc się powstrzymać od skierowania rozmowy na sporty, w których celował.

Chłopcy szkolni pasjonowali się ostatnio do footballu, pływania i walki francuskiej. Ale tym razem Tomaszek nie okazywał zapału chełpienia się na ulubiony temat. Był roztargniony i nieswój, miał coś innego na myśli i odpowiadał jedynie półsłówkami.

- Słuchaj - rzekł wreszcie znienacka. - Ja mam ten… mam straszną prośbę do ciebie.

- No co?

- Tylko nie rozgniewaj się, moja złota. Ja, wiesz… zrobiłem jedno głupstwo… Z tym kapeluszem.

- A co? - zaniepokoiła się. - Nie wysłałeś przez Józefata pieniędzy? To wyszlij teraz na południe. Chyba nie wydałeś ich wczoraj, bo gdzie?…

- Nie wydałem - poczerwieniał. - Ale widzisz, ja tego kapelusza nie kupiłem, tylko pożyczyłem od Bodzia. Ojej, już patrzysz na mnie jak na zbrodniarza!

Agnieszka patrzyła surowo, ale w gruncie rzeczy ujęło ją, że go słyszy po raz pierwszy oskarżającym się o coś. Nie wiedziała, jak ma postąpić, żeby go nie spłoszyć. Bo może to jest początek ich wzajemnej bliskości?

- Chciałem, żebyś to wiedziała - śpieszył Tomaszek. - Żebyś wstawiła się za mną u tatusia. Bo może będzie chciał mi odebrać te pieniądze, a ja ich naprawdę potrzebuję. Ja naprawdę mam dług, tylko dawniejszy. A tego… a ty to ojcu lepiej wytłumaczysz, bo jesteś taka inteligentna. Słowo daję, nawet w Kalińcu wszyscy mówią, że jesteś taka mądra. Słyszałem raz, jak wujenka mówiła, że ty jesteś niepospolita.

I raptem zamilkł, gdyż Agnieszka zaśmiała się z ironią.

- Jakimi ty zawsze chodzisz krętymi drogami - rzekła z ubolewaniem.

Tomaszek żachnął się.

- Masz tobie! Jak się do czego przyznam, to wy jeszcze gorzej na mnie.

- Dobrze. Pomówię z ojcem. Powiem, że zrobiłeś to przez głupotę i że żałujesz. Ale ojciec wolałby usłyszeć to od ciebie.

Tomaszek zadumał się i spytał ni stąd, ni zowąd:

- Nie wiesz, czy ta nowa kasztanka pod wierzch dobrze chodzi?

Pójdę ją wypróbować.

Kiedy wkrótce potem Agnieszka wyszła odszukać ojca, zobaczyła Tomaszka jadącego już kłusem na nowej kasztance w stronę Pamiętowa. Unosił się na siodle prawie niedostrzegalnie i zdawał się być zrośnięty w jedno z koniem.

- Nie człowiek, tylko centaur - pomyślała z czymś w rodzaju przestrachu. Siła i zręczność brata wydały jej się nie zaletą, ale zdrożnością, jakby prawo do tych, jeszcze przed chwilą tak cennych dla niej rzeczy mógł mieć tylko ktoś w pełni rozwinięty duchowo.

Bogumił Niechcic zminął się z córką i zjawił się w podwórzu przed samym dzwonkiem na południe. Był zły, bo fornal Kałużny przyszedł do roboty z posiniaczoną gębą i wywalił wóz z sianem, a tu ze zwózką trzeba się było śpieszyć, każda chwila była na wagę złota, wiatr mógł przynieść odmianę. Wstąpiwszy do cugowej stajni zastał w niej nową wierzchówkę niemiłosiernie zgrzaną. To go do reszty wytrąciło z równowagi.

- Kto brał konia? - krzyknął na Klimeckiego.

Zadający właśnie obrok do żłobów Klimecki objaśnił niechętnie, że pan Tomaszek tylko co jeździł na kasztance.

- To nie wiecie, że nie macie nikomu dawać konia bez mojej wiedzy?!

Klimecki był sam strapiony. Nigdy się nie zdarzyło, żeby Tomaszek zgonił kiedy wierzchowca. Umiał się ze stworzeniem obchodzić i nie trzeba było sprawdzać, jak wracał z konnej jazdy, czy wszystko w porządku. Widać kobyle coś jest, kiedy się przez małe pół godziny tak zgrzała.

- Zębyście zjedli na koniach i tego nie wiecie, że trzeba ją było zaraz do sucha wytrzeć? - wołał Bogumił zgryziony. Sam wziął szmatę sukna z furmańskiej skrzyni i wycierał nim osowiałą klacz, której skóra otrząsała się z lekka i drgała pod dotknięciem.

Kiedy potem wracał mimo stajni fornalskiej, natknął się na Kałużnego.

- Jak jeszcze kiedy ślipia sobie podbijesz - huknął - to daj kogo za siebie, nie żeby mi wozy wywracać i czas tracić!

Kałużna wracająca z udojem od swoich krów, przystanęła i zaczęła w gromieniu męża pomagać. Była to ta sama, która kiedyś w czasie mobilizacji odgrażała się, że nie da męża na wojnę. Nie brakło jej - po matce - języka w gębie.

- Niech mu wielmożny pan dobrze łba nakołata, bo zasłużył - rozdarła się. - Stary chłop, roboty nie patrzy, a po nocy z kozokami się włóczy. Toć my ich wczoraj od Mielzackiego kaj po północku schlanych powyciągały. Z nieżeniatymi chłopokami zabawy mu się zachciało! Kawalir!

Bogumił nierad był tej babiej pomocy.

- Rozumu trzeba nie mieć - rzekł jednak - żeby ciężko zarobiony grosz na takie rzeczy tracić.

Kałużna ujęła się niespodziewanie za mężem.

- Toć go nie tracił - zaperzyła się - bo pan Tomaszek fundowali.

Mielzacki tam dobrze w tę noc panicza podebrał. Aż my się dziwili, że takie dziecko miało tak pozwolone.

Bogumił spąsowiał, zachwiał się w sobie i poczuł się winny wszystkim niedokładnościom gospodarskim, na które krzyczał.

Kałużny patrzył na żonę osłupiały i dopiero po chwili odzyskał władzę mówienia.

- Cicho, babo - stęknął. - Cicho bądź, bo cię wytnę. Nie stój tu i nie pyskuj.

Bogumił oprzytomniał.

- Skaczecie mi tu do oczu, że dziecko miało pozwolone. A tego nie wiecie, że w tych latach nie idzie się za pozwoleniem, a najczęściej za własną głupotą? Kto słyszał brać poczęstunek od dziecka!

- Ady niech wielmożny pan nie słucha, co ona baje. Tak my ta znów nie pili i panicz wczas do domu sobie poszli.

- Takeśta nie pili - rzuciła się Kałużna - ino dość, żebyś sobie gębę o płot rozkwasił. Czegoś tam po pijanemu szukał pod płotem?

Olesiuchny? Nie bój się, ona wolała młodszejszego. Może zełżesz, żeś nie za niom wyglądał, kiej cię w krzach kole Mielzackiego zdybałam…

- Cicho bądź, babo, bo cię wytnę - powtarzał Kałużny zupełnie ogłupiały. Ale Kałużnej nic już nie mogło powstrzymać.

- Panicz wczas wyszli - rozjuszyła się - ale byli takie, co widzieli, że Olka Chrobotówna za nim w te pędy od Mielzackiego poleciała. I czy go nazad ze dworu wykukała, czy się z nim zaro zeszła, na jedno wyjdzie, że jak my nade dniem chłopów do dom wołały, to my, idący, na nich mało nie nastąpiły. Tak nam spod nogów ładniuchno jak kuropatki we dwie strony wyfrukli. A to jest szak mały chłopiec; toć grzech, żeby go ta ciota potyrała. Niech jom wielmożny pan każe ze wsi wykurzyć, bo to ścierwo nikomu nie przepuści. Nie darmo ona się tu wróciła, nie darmo siedzi…

Robiło się widowisko. Ludzie, śpieszący do chałup na południe, postawali. Ten i ów śmiał się:

- A niech jom, jak to wywarła pysk! Kałużny, nie dajta się! Te baby, gdzie wejrzą, to Chrobotównę mają na oczach.

Bogumił zebrał siły i uchodził co duch z tego miejsca.

- Za co mnie to spotkało? - powtarzał półgłosem jak w malignie. - Za co mnie to spotkało? Co za rozpacz!

Wchodząc do sieni, natknął się na panią Barbarę niosącą do bryczki Józefata pakunek z Bodziowym kapeluszem.

- Co to jest? - spytał. - Co ty niesiesz?

Zaskoczona, opowiedziała mu pokrótce o kapeluszu, zamilczawszy jedynie sposób, w jaki go Tomaszek „pożyczył”. Powiadomiła również Bogumiła, że co do promocji syna, także nic nie wiadomo, gdyż on wyszedł z Kalińca przed zakończeniem roku szkolnego.

- Wiesz to wszystko od niego czy skądinąd? - pytał Bogumił, gdy wydawszy Józefatowi polecenie, aby wstąpił do kancelarii szkolnej po świadectwo Tomaszka, znaleźli się w mieszkaniu.

- Od niego - rzekła po chwili namysłu. - Przyznał się, a oprócz tego miałam i list ze stancji.

- Może i to ci powiedział, że nie ma już tych pieniędzy, które mu wczoraj dałem - zadrwił z goryczą Bogumił. - Tego na pewno nie wiesz, co on w nocy wyprawiał.

- A co? - szepnęła, żądna dowiedzieć się nie znanej sobie reszty.

Nim zdążył odpowiedzieć, Julka zajrzała mówiąc:

- Obiad na stole.

Dźwignęli się i poszli w milczeniu. Agnieszka już czekała patrząc niespokojnie na ojca. Tomaszek wchodził z werandy. Na widok syna w Bogumile zawrzała krew.

- Jak mi drugi raz kobyłę zgrzejesz - krzyknął - to zobaczysz!

- Ja jej nie zgrzałem - bąknął Tomaszek - ona mnie poniosła.

- Co mi się będziesz hardo stawiał! Do Mielzackiego na pijaństwo za wyłudzone pieniądze też cię poniosło. Brać rzeczy po cudzych domach też cię poniosło.

Tomaszek zaplątał się w sieci swoich wykrętów.

- Ja nie wiedziałem, że u Ostrzeńskich nikogo w domu nie będzie - wyjąkał. - Antoniowa przecież sama mi dała ten kapelusz.

- Tomaszek! Więc to tak?! - wykrzyknęła Agnieszka jak zraniona.

Bogumił zakipiał. Ciemność rozpostarła mu się na miejscu, gdzie stał Tomaszek. Omackiem chwytał kolejno za stół, za krzesło, aż chwycił za pierś syna. - Łotrze! - potrząsnął nim. - Wziąłeś kapelusz bez ich wiedzy?!

- Tatusiu! Bogumił, puść go, bo będzie nieszczęście - rozległy się dwa przerażone okrzyki.

Targnięty i puszczony raptownie Tomaszek zatoczył się, o mało nie upadł i spojrzawszy po wszystkich zdziczałymi oczyma, wybiegł na dwór. Julka weszła i zobaczywszy, co się święci, cofnęła się po cichu. Agnieszka wobec słów usłyszanych od Tomaszka nie czuła się na siłach, żeby go bronić. Pobladła i patrzyła ze zgrozą na rodziców.

- Bogumił, opamiętaj się - błagała pani Barbara - bo ci się jeszcze co stanie.

Agnieszka odzyskała głos.

- Samiście winni - rzekła wrogo. - Ojciec nigdy nie wgląda w życie Tomaszka, a potem, jak się co stanie, to rzuca się na niego.

- Co za okrutne dzieci - chwyciła się za głowę pani Barbara.

Bogumił stał na środku pokoju zakrywszy rękoma twarz.

- Nie mówcie nic. Nie zbliżajcie się do mnie. Niech ta dziewczyna zamilknie.

- Olczak idzie - jęknęła pani Barbara. - Bogumił, na litość boską…

Bogumił nie oglądając się wyszedł z pokoju.

- Mąż trochę niezdrów - objaśniła pani Barbara rządcę. - Julka, zaniesiesz panu zupę do pokoju.

Po chmurnym obiedzie pani Barbara wybiegła za Agnieszką.

- Moje dziecko. Poszukaj Tomaszka. On gotów iść i nie wrócić.

Agnieszka odparła mściwie:

- Mnie też właściwie nic innego nie pozostaje, tylko iść stąd, gdzie oczy poniosą.

- Jezus Maria! - przeraziła się pani Barbara. - Koniec świata.

Poszła sama szukać Tomaszka i dopiero dowiedziawszy się od ogrodowego, że go widział jadącego na wozie po siano, wróciła i postawszy chwilę pod drzwiami Bogumiła, weszła do niego.

Siedział postarzały na fotelu przed biurkiem, a gdy obejrzał się na nią, zobaczyła, że ma łzy w oczach.

- Doigrałem się tego - rzekł nie pytany - że musiałem dziś za niego przed prostymi ludźmi oczyma świecić. Ubliżali mi. Cała wieś już wie, że wczoraj u Mielzackiego… W takiej dziurze i to znalazł miejsce do hulatyki! A w nocy…

- A w nocy?… - podchwyciła pani Barbara wstrzymując oddech.

Bogumił machnął ręką.

- Ta Olka Chrobotówna, diable nasienie, jest znów na Starym Serbinowie - mruknął. - Czyś ty nie słyszała, że on w nocy wychodził?

Pani Barbara załamała ręce.

- Boże! Gotowa go zarazić - wyszeptała zbielałymi ustami.

- Co to było z tym kapeluszem? Okazuje się, że go wziął po kryjomu? - podjął Bogumił z żałością. - Przez jedną dobę tyle nabroić. I taki wstyd jeszcze wobec Ostrzeńskich.

- Głupia byłabym, żebym się tym jeszcze miała martwić - rzekła szorstko pani Barbara. - Ostrzeńscy nie tacy święci, żebym się przed nimi za niego miała wstydzić. Tomaszek może jeszcze wyróść na lepszego człowieka niż ten ich robigrosz Anzelm albo choć i ten Janusz do niczego. A Bodzio taki jest sobek i nieużyty, że sama bym chętnie mu co spsociła. Tomaszek jest gałgan chłopak, ale on tylko sobie szkodę przynosi. Nad nim się trzeba litować. On jest nie całkiem normalny.

- Na taką nienormalność - rzekł ponuro Bogumił - ludzie, co się nie boją tknąć swoich dzieci, mają lekarstwo.

- Ludzie, którzy nie mają mózgu w głowach - nasrożyła się - radzą sobie we wszystkim ręką, po prostacku.

- Racja, tak - uniósł się. - Ja, prostak, mam do czynienia z narzędziami i z ziemią. Przyzwyczaiłem się, że jak co w tym nie idzie, to trzeba przyłożyć ręki, żeby się poprawiło. Niechby choć tak pocierpiał, gagatek.

Pani Barbara odeszła zniechęcona.

3

Po wyjściu żony Bogumił siedział jeszcze chwilę u siebie, a nie mogąc myśleć o wszystkich naraz przewinieniach Tomaszka, myślał o tym, o którym się w podwórzu nasłuchał. Niejasne obrazy miłosnego zejścia się syna z Olesią burzyły mu krew i napinały mięśnie do walki, czuł niemal w rękach pochwyconego za kark syna. Ten ostry napad wściekłości trwał nieco czasu, a gdy odpłynął, myśli Bogumiła zaczęły pobłażliwiej sądzić nocną przygodę. Któż zdolny jest zapobiec - dociekał - żeby to męskie życie nie zaczynało się tak na oślep, nie wiadomo ni od kiedy, ni jak, ni z kim?…

Wszelako trzeba będzie z chłopcem pomówić, nie moralizując, rzecz prosta; czy miał do tego prawo, on, co w starszych latach nie wiedział, bywało, gdzie droga, gdzie manowiec? Lecz w takim razie - jak? Bogumił nie był z tych, co potrafią słowem pouczać - któż jednak ma to zrobić za ojca. Porał się z myślami, układając stosowną przemowę. Chwilami spoza myśli i słów, jakby z głębszych, mniej omylnych obszarów ducha wynurzała się jasna wiedza o tym, co należy powiedzieć, aby w tym było i przebaczenie dla dotychczasowych uczynków, i siła chroniąca na przyszłość. Lecz wiedza ta zapadała wnet w ciemność i ginęła niby kamień z trudem dźwignięty z topieli i na powrót w nią upuszczony. Po niejakim czasie Bogumił uprzytomnił sobie, że świeża przygoda Tomaszka nie wyglądałaby tak fatalnie, gdyby on w ogóle był inny. Przypomniały mu się wszystkie towarzyszące jego przybyciu sprawki i doznał w całym sobie boleści tak przejmującej, że zdała mu się cierpieniem jednocześnie i duszy, i ciała.

Jakby do wtóru szarpiącym go uczuciom wiatr uderzył z wzmożoną siłą w ściany domu. Bogumił spojrzał na barometr i przeraził się, ujrzawszy, że spada.

- Co u diabła. Wiatr od wschodu, a barometr leci na deszcz?

Wyszedł co prędzej z domu i stwierdził z ulgą, że nie, wiatr się nie zmienił.

- Barometr coś bałamuci - pocieszył się. - Ale nie zawadzi, jak się pośpieszę z sianem.

Szedł i nic go do tej pracy nie wiodło; wszystko, czym się ku niej pobudzał, zdawało mu się, jak zawsze po awanturze z synem, bezpowrotnie zniszczone. Szedł jednak, bo kiedy człowieka nic już nie wiedzie i nie wspiera - idzie nie wsparty, a w końcu wspiera się bodaj na gruzach swoich nadziei.

- Przebrał miarę, aleć fundował drugim. Taka rzecz nie jest zbrodnią - myślał tedy Bogumił szukając dobrego w złem.

Pani Barbara tymczasem kazała sobie przynieść do pokoju agrest na konfitury i zaczęła go drążyć. Dom zacichł. Julka i Szczepanowa nie śmiały się napraszać z pytaniami dotyczącymi puszczonego samopas toku zajęć; wiatr rozlegał się czystym, jak gdyby srebrnym szumem, cienie liści i blaski słońca mrowiły się po ścianach, a ręce pani Barbary odstawały od roboty i łzy toczyły się z jej oczu.

Nękał ją ból, który nazywają matczynym, choć to jest ból każdego ludzkiego serca, zżytego z drugim sercem jak z własnym. Nieprawość tego drugiego serca czuła jak zło dziejące się w niej samej, a zarazem tak od niej niezależne, że nie mogła go ani powstrzymać, ani obrócić na dobre, ani nawet pojąć. A przecież coś trzeba robić, ten chłopiec nie jest chyba jeszcze zgubiony. Jakież tu okoliczności stworzyć, jakich unikać, żeby mu wyprostować charakter. Może w tej minucie jest gdzie na świecie człowiek, co zna tajemnicę postępowania z takim dzieckiem, ale gdzie go szukać, skąd zawezwać pomocy. Ile to ludzie nawymyślali ułatwień - koleje, telefon, telegraf, pogotowie, ale na to, co ją boli, nie ma pogotowia, a jeśli jest - nie ma sygnału, co by je mógł zawezwać, by, duchem bodaj, przybyło przez nieczułe przestrzenie. Psoty jednego chłopaka, cierpienia jednej matki, cóż to wielkiego, świat ma ważniejsze kłopoty. Lecz w tej godzinie tysiące matek cierpi tak i płacze jak ona i z tego rośnie góra męki, którą któż kiedy rozwali?

Ale czas biegł, otarła oczy i wzięła się na nowo do roboty. - Straszne to - myślała dłubiąc w otoczonych cierpką galaretką pestkach agrestu - że cokolwiek się dzieje, marne i błahe zajęcia toczą się zwykłym trybem. A może to nie jest złe? Może by się człowiek nieraz w proch rozsypał od zmartwień, żeby go te niteczki dnia powszedniego nie strzymywały. Żałość jej dosięgła kresu i zaczęła się wyczerpywać. Tomaszek nigdy jeszcze w tak małym przeciągu czasu nie dopuścił się tylu zdrożności, może ta diabla siła, która nim powoduje, zaspokoi się tym, czego już dokonała? Gdyby jeszcze ustał ten wiatr nieznośny!

Po całym domu słychać było szorstkie odgłosy, które pęd powietrza wzniecał w deskach i murach. Gałęzie jesionu chrobotały po dachu, zrzucając raz po raz kawałek dachówki, zesuwający się hałaśliwie i spadający z hukiem wystrzału. Na strychach coś stukało i osypywało się z szelestem, wszystkie drzwi łoskotały, jakby się ktoś do nich dobijał, a owo, rzekłbyś, trzeszczenie kości starego domu wzmagało rozterkę zamkniętej na górze Agnieszki. Miała żal do Tomaszka, że nawet czyniąc wyznanie winy, jeszcze potrafił ją nabrać, żal do rodziców, że wodzili się z nim przez tyle lat i nie potrafili dać mu rady, a nade wszystko żal do siebie, że się nie umiała zachować. Na próżno powtarzała sobie, że nie ma co rozpaczać z powodu braku harmonii albo widoku zła w rodzinie, którą zastała rodząc się w niej przypadkiem. Że po prostu opuści to środowisko, pójdzie w świat pomiędzy krewnych z wyboru i z ducha. Ale świat jakby ogłuchł i oniemiał, nie chciał jej przyjąć, a gruzy nieszczęśliwego popołudnia zasypały do niego drogę. Czuła się wyzuta z prawa do czegokolwiek, nie może odejść ni spocząć, póki nie naprawi tego, co się tu stało. Naprawi? Onaż to ma podjąć takie zadanie? Głupstwa Tomaszka urastały w jej oczach do rozmiarów zła nurtującego cały świat. Wszystkie serca przeżarte są słabością, fałszem i przywarami, ona sama jest również tknięta zarazą, a więc niezdolna do żadnych uzdrawiających starań!

Męcząc się tak uczuła jak gdyby zatrzymanie się czegoś. Myślała, że to w niej następuje raptowne uspokojenie się nerwów, ale to tylko wiatr ustał. Podeszła machinalnie do okna. Słońce stało już za uciszonym ogrodem, a w miejscu poprzecznego rozchylenia się gęstwiny widać było jego promienie jak długą złotą rzęsę. Ale piękno tego widoku nie dotarło tym razem do Agnieszki. Jakież bo prawo miała i do tego, by napawać się cudami nieba i ziemi, obcować przez nie z Bogiem? Tylko ten je ma, kto jest w porządku ze sobą i ze światem. Raptem porwał ją śmiech. Obcować z Bogiem?

Jak mogła jeszcze wczoraj odczuwać naturę jako dzieło boskie i doskonałe? Natura także zatruta jest zgnilizną i potwornością, pełna drapieżnych bestii i obrzydliwych stworów, budzących postrach. Zespolić się, obcować? Z czym? Czy z tygrysem, przed którym uciekałaby bez duszy, czy z pająkami, skorkami, gąsienicami, które nic jej zrobić nie mogły, a jednak budziły w niej takie nieopisane przerażenie, że ze strachu mordowała je zamykając oczy, żeby nie patrzeć na własne okrucieństwo. Nie błogość, wczoraj zaznana, nie mężna miłość i dobroć, ale zgroza, strach, okrucieństwo i nienawiść są prawdziwą rzeczywistością bytu. A może zło i dobro istnieją pospołu jako dwie rzeczywistości w tragicznym splocie szarpiące życiem człowieka? W tragicznym splocie i bez niczyjej winy ani zasługi. Nie jestże człowiek, nie jestże wszystko w ogóle tylko igraszką i ofiarą ślepych sił wywołujących życie po to, by się wzajem znieprawiało i niszczyło?

Cóż w takim razie pozostaje człowiekowi, świadkowi i uczestnikowi tego widowiska, niezdolnemu odchylić ani zmienić fatalnego biegu przyczyn i skutków? Jedynie litość i pobłażanie dla tej wielkiej nędzy istnienia. I najwyżej chwile złudnej radości, że słońce świeci, ogród zieleni się, a ten i ów uśmiecha się, jakby nie był zupełnie złym człowiekiem. Czemuż zatem w piersiach wzbiera bunt przeciw temu, co jest, pięście zaciskają się, a wszystkie władze ducha natężają do walki, chcąc burzyć i odbudowywać w innej postaci bodajby chociaż rodzinny dom, ojca, matkę i brata. Chyba więc jednak istnieje możliwość przekształcenia życia, walki ze złem? Tylko nie, jak myślała dotąd, za pomocą czynienia dobra, działania samą jego potęgą. To nie wystarcza! Marcin miał rację. W życiu jest miejsce na walkę i właśnie tylko na walkę, na borykanie się z podłością! On pewno z taką siłą czuł w sobie nędzę kraju i świata, moralną, polityczną, społeczną, z jaką ona dziś dopiero, po karczemnej awanturze przy stole, odczuła nędzę domu.

Zdjęła ją niewymowna tęsknota do Marcina, do znalezienia się natychmiast w jego uścisku tak potężnym i opiekuńczym. Ach, ucałować znów te usta, bluźniące szczęściu, a tak nim hojnie darzące; lub chociaż spojrzeć w tę twarz namiętną i gorejącą, zobaczyć bodaj z daleka tę postać buntowniczą, a tak bardzo godzącą z życiem. Gdybyż kiedykolwiek w Lozannie była tak pewna, że go kocha, jak w tej chwili, wszystko by poszło inaczej! - Tak - drwiła z rozpaczą - ale cóż warta jest miłość, która przychodzi w godzinie upadku ducha, nastręcza się jak ucieczka przed zmorą porujnowanych złudzeń. A może w tym jest jedyna racja miłości, że kiedy zrywa się więź, co nas łączy ze światem, ona przychodzi w pomoc jako przypomnienie, że więź istnieje i poprzez bliskość dwojga nawiąże się na powrót ze wszystkim. A gdy niepodobna żyć bez upadków ducha, jakże odrzucić to, co nas może dźwignąć?

Odrzucić? Przecież to już i tak odrzucone, przecież nie ma już tej miłości, a ci dwoje, co w Lozannie łączyli ręce i usta - nie są już dwojgiem. I Agnieszka, zdawszy sobie sprawę, że i ta ucieczka została jej odjęta, poczuła się zgubiona bez ratunku. Ale gdy już nie ma ratunku, zostaje zawsze jeszcze jeden - pobiec drugiemu na pomoc. Nie zawsze własna rozpacz staje się źródłem współczucia, Agnieszka jednak doświadczyła go w momencie, gdy zrobiło jej się najbardziej źle. Jeśli ona tak cierpi, cóż musi dziać się z rodzicami, a może nawet z tym okropnym chłopakiem! Nie wiedziała, czym ich pocieszy, jak wspomoże, czuła tylko, że musi do nich pośpieszyć. Władał nią szczególniejszy, bliski płaczu, a pełny miłości i nadziei entuzjazm, któremu towarzyszyło poczucie, że wyrzekłszy się buntu i walki, nie wyrzeka się wiary w zwycięstwo - wraca tylko znów do najwłaściwszej dla siebie drogi, na której osiągnie prawdziwą, trwałą przemianę zdarzeń i ludzi.

Ale ten stan ducha, tak wzniosły i płodny, że zda się można by z jego pomocą istotnie świat przebudować, okazał się znikomy i rozwiewny jak mgła. Agnieszka spodziewała się znaleźć matkę gotową do przyjęcia tego, co jej w istnym natchnieniu chciała przynieść, lecz pani Barbara powitała ją okrzykiem:

- Gdzie Tomaszek? Widzieli go, jak jechał do siana, ale posyłałam Julkę i powiada, że nie ma go nigdzie w polu! Co też ojciec narobił! Przecież taki chłopak ma też wstyd i ambicję. Z nim się na pewno coś stało.

Agnieszka odpowiedziała zrażona:

- Mamo! Czy mamusi nigdy nie przyjdzie na myśl, że z nami… że ze mną może się stać coś złego?

Panią Barbarę było łatwo nastawić na każdy rodzaj niepokoju.

- Z tobą? Dziecko, nie strasz mnie… Ja już dawno widzę, że ty się tak czasem zamyślasz. Co tobie jest?

Bywają chwile, gdy najskrytsze nawet serce milczeć nie może i odezwie się jak zacięta, nie dająca się nikomu nakręcić pozytywka, co nagle sama z siebie zaczyna grać o nieprzewidzianej godzinie. I oto Agnieszka, zamiast pocieszać matkę, dała upust swej wezbranej na nowo żałości. Wyznała, że kocha i jest kochana i że są z tym, kogo kocha, nieszczęśliwi, nie będą mogli się pobrać. Jej wybrany jest człowiekiem idei, a w jego życiu nie ma miejsca na szczęście osobiste - mówiła czując, że nazbyt upraszcza powody zerwania z Marcinem.

- Kochasz się z wzajemnością i w człowieku idei? Dziecko, przecież to rzecz, o której twoja matka całe życie nadaremnie marzyła. Co za radosna wiadomość w tym nieszczęśliwym dniu! - szeptała pani Barbara oszołomiona.

- To nie jest nic radosnego - zmroziła ją Agnieszka i, żądna przydać grozy swojemu położeniu, oznajmiła ponuro:

- Czy mamusia sobie wyobraża, co to jest człowiek idei? Że na przykład, jeżeli jemu każą rzucić bombę, to on ją rzuci i sam zginie? A w ogóle on jest na to skazany, że nigdy nie będzie mógł wrócić do kraju. Lub jeśli wróci, to jako nielegalnik, wie mamusia, co to jest nielegalnik? Będzie się musiał kryć, wędrować z miejsca na miejsce, niepewny dnia ani godziny.

Pani Barbara załamała ręce i pochyliła głowę. Oczywiście, jakże mogła przypuszczać, że los choć w tym okaże się dla niej łaskawy.

- Któż to jest? - szepnęła z zapartym tchem.

Agnieszka ociągała się z odpowiedzią.

- Mamusia o nim pewno słyszała, bo on bywał w Kalińcu - oznajmiła na koniec. - Zna Holszańskich. A nazywa się Marcin Śniadowski.

Pani Barbara podniosła głowę, jakby jej ujęto brzemienia. Nazwisko i fakt bywania w Kalińcu złagodziły nieco grozę tajemniczej postaci.

- Słyszałam - przypomniała sobie - o jakimś działaczu, który bywał u Holszańskich, ale jego aresztowali.

- To właśnie on. Potem go wypuścili i wtedy… - urwała słysząc, że ktoś nadchodzi. - Mamusiu… proszę o tym nikomu nie mówić.

Nawet ojcu. Rozstaliśmy się i ja to przebolałam. Tylko tak… chwilowo zrobiło mi się smutno. Ale nie trzeba do tego więcej wracać.

- Jak to, więc to naprawdę przepadło? Miałażbyś i ty być nieszczęśliwa całe życie? - jęknęła pani Barbara, lecz Agnieszka zamiast odpowiedzi położyła palec na ustach. Wszedł Bogumił.

- O, Agnichna - ucieszył się. - Miałem już iść po ciebie, bo myślałem, że się gniewasz na starych rodziców. Moje dziecko - ucałował ją - bardzo cię przepraszam, że się uniosłem.

- Tatusiu! Jak można! To ja was chciałam przeprosić.

- Siadajże, córuchno. Może nam co doradzisz. Bo mam wiadomość.

Spotkałem Józefata i jest cenzura Tomaszka! Został oczywiście, jak było do przewidzenia, na drugi rok.

- Ja się troszeczkę domyślałam, że tak będzie - westchnęła Agnieszka, cokolwiek jednak zaskoczona.

Pani Barbara nie mogła jeszcze odejść myślą od spadłych na nią znienacka wynurzeń Agnieszki.

- To cóż ty jesteś taki rozradowany? - spytała wreszcie, zrozumiawszy, co do niej mówią.

- No, bo cóż, trudno, byliśmy właściwie na to przygotowani. Ale czekajże, przeczytam wam list jego wychowawcy.

Bogumił rozwinął ćwiartkę papieru i podczas gdy pani Barbara przyglądała się opłakanemu świadectwu Tomaszka, czytał:

Złe sprawowanie syna Szanownych Państwa zostało odnotowane, bo gdyby nawet pominąć niedostateczne przestrzeganie rygorów szkolnych w ciągu roku, trudno było puścić mu płazem samowolne opuszczenie szkoły przed rozdaniem świadectw, które nastąpiło dziś rano. Syn Państwa zaś nie był na lekcjach już wczoraj. Wolę też od razu zwrócić uwagę Sz. Państwa, że chłopiec nie okazuje najmniejszego upodobania do żadnego z wykładanych przedmiotów. Nie należy go mimo to uważać za stra… za straconego, ale ten typ nauki, jakiego udziela nasza szkoła, nie odpowiada jego skłonnościom. I to do tego stopnia, iż jeśli ośmielałbym się Państwu coś radzić, to zmianę kierunku jego wykształcenia i pchnięcie go może na jaką drogę praktyczną…” - Jednym słowem - przerwała pani Barbara dotknięta - chce z niego zrobić idiotę, dobrego najwyżej na parobka.

- A mnie się ten list podoba - ujęła się Agnieszka.

Bogumił spojrzał na nią z wdzięcznością.

- Mnie także. I, Basiu, wierz mi, dla niego będzie lepiej, jeżeli oddamy go…

- Do szkoły rzemiosł - sarknęła pani Barbara. - Znam tę śpiewkę.

- Nie - uśmiechnął się Bogumił z tryumfem. - Ja obmyśliłem coś lepszego. W Warszawie jest szkoła techniczna, w której uczą budowy maszyn. A przyjmują już, czytałem w pismach, z czterech klas.

Niech skończy ową nieszczęsną czwartą i odwiozę go do tej szkoły.

Pani Barbara przestała się opierać. Maszyny… elektryczne… parowe. Niebezpieczne… ale na to mogła się zgodzić, to nie było związane tradycją z ciemnym drobnomieszczaństwem jak rzemiosło.

Temu się poświęcić, to nie było cofnięcie się, zejście do niższej warstwy, to było raczej przystąpienie do początków nowego życia, udział w najdonioślejszych wynalazkach epoki, stwarzających na podobieństwo Boga - nowy świat.

- No, może w tym byłaby dla niego jaka przyszłość - rzekła z wahaniem.

- I będzie, zobaczycie. On ma do majstrowania zdolności - podchwycił ojciec. - Pamiętacie, jak założyłem dzwonki elektryczne i jak się popsuły? W zeszłym roku. Nikt nie mógł dać rady, a ten smarkacz własnym zmysłem zaraz naprawił baterie.

Po chwili rozmowy szkolna klęska Tomaszka wydała im się zbawczą wskazówką właściwej dla niego drogi, a nadto usprawiedliwieniem wszystkich głupstw, których do wczoraj narobił.

- Można mu się nie dziwić, że stracił głowę. Tylko czemu nie przyznał się od razu. Przecież nikt by go za to nie zjadł - usiłował zrozumieć ojciec.

- To są ciężkie przejścia - rzekła tonem wyznania Agnieszka. - Ja to znam, bo przecież… sama nie stanęłam na porę do egzaminu…

Jeśli nie zdam jesienią, może mi grozić to samo, co jemu… powtarzanie kursu.

Mówiła to, by zmniejszyć winę Tomaszka, lecz jednocześnie poczerwieniała, gdyż po przyjeździe przedstawiła była rodzicom odłożenie egzaminu jak sprawę najnaturalniejszą pod słońcem, powszechnie praktykowaną w uniwersytecie.

- No, ja miałam ważne przeszkody - myślała - ale czyż Tomaszek nie mógł myśleć podobnie, obełgując rodziców. O, granico między prawdą i kłamstwem, nie jestżeś tylko granicą mniejszej i większej inteligencji?

- Ty byś nie zdała! - zaśmiał się ojciec. - Zresztą - usprawiedliwił ją natychmiast - kształcisz się w obcym języku, to pewno bardzo trudno. I złe nie jest w zostaniu Tomaszka na drugi rok… z tego nie robię mu specjalnego zarzutu. Ale, moje kochane - spostrzegł się - dawajcie podwieczorek. Ja się szalenie śpieszę.

Tomaszek nie zjawił się na podwieczorek. Mijały godziny, ściemniło się, trzeba było już myśleć o kolacji, pani Barbara chodziła jak nieprzytomna.

- Moja Agnisiu. Idź no, powiedz Szczepanowej, żeby odgrzała dla niego coś z obiadu - próbowała choć w ten sposób nadać swej trwodze charakter zwykłego czekania. - Przecież on chyba w końcu przyjdzie. Jeżeli jeszcze żyje - ulegała znowu panice - bo może on tam leży bez ducha w jakiej bruździe. On nieraz groził, że jak mu będziemy dokuczać, to się zabije.

- Ady nie leży, nie leży - usłyszał to wchodząc Bogumił - tylko siedzi na drzewie. Na tej srebrnej topoli koło bramy.

- Na drzewie? Wariat czy co? A ty wiedziałeś i czemu nic mi nie mówisz? Ja odchodzę od zmysłów z niepokoju…

- Dopiero teraz dowiaduję się, że odchodzisz od zmysłów…

- Nie kpij sobie! I ty mnie zwodzisz! Skąd wiesz, że on siedzi na drzewie?

- Bo byli tacy, co widzieli, jak właził. Poszedłem pod topolę i zobaczyłem go.

- Jak to? I on cię widział?

- Widział.

Tomaszek jednak nie siedział już na drzewie, bo ledwo Agnieszka i Niechcicowie siedli do stołu, wszedł i stanął w progu ze ściśniętymi od blasku lampy oczami.

Nastało wielkie milczenie.

- Tatusiu - szepnęła Agnieszka - niech tatuś na niego nie krzyczy.

- Musisz być głodny - rzuciła się do syna pani Barbara.

- Chodź no tu, drapichruście - rzekł, siląc się na wesołość, Bogumił - i słuchaj, co ci powiem. Dostaliśmy już twoje świadectwo i wiemy, żeś nie przeszedł. Niepotrzebnie ukrywałeś to przed nami.

Niepotrzebnie wyprawiałeś takie hece.

Tomaszek, który zdawał się już zupełnie upadły na duchu i skruszały, podniósł znienacka głowę, odgarniając niesforny wicher włosów znad lewej skroni.

- Ja nie ukrywałem - rzekł hardo - tylko to wszystko jest nieporozumienie. Oni się do mnie w szkole pouprzedzali, robią mi na złość. Pisać mogą sobie, co chcą, ale ja się wcale nie uważam za zostawionego na drugi rok. Ja będę ten… będę zdawał po wakacjach. Dlatego nie chciałem nic mówić, bo po co miałem was martwić bez potrzeby? Nawet byście nie wiedzieli, a ja bym zdał.

- Masz tobie - stropił się ojciec. - Ucz się tylko dobrze i sprawuj przyzwoicie w czwartej klasie, my więcej tymczasem nie wymagamy.

Lecz właśnie w tym kierunku Tomaszek nie miał wcale dobrych zamiarów.

- Dlaczego? - zjeżył się. - Ja czuję, że ja się będę świetnie uczył tylko w piątej klasie. A w czwartej zupełnie się rozpuszczę.

I piąta jest o wiele łatwiejsza od czwartej.

- Ale kiedy ty nie masz prawa zdawać po wakacjach, skoro masz cztery niedostateczne. Zastanów się, co mówisz - przerwała pani Barbara bujny tok jego dowodzeń.

- Dlaczego? Mam prawo zdawać jako ekstern - upierał się Tomaszek.

- I właśnie chciałem w tych dniach jechać wypisać się ze szkoły. A przez lato dojeżdżałbym do Gawlic i uczył z Bartołdem.

- Z Bartołdem? Już ja widzę, jaka to byłaby nauka. Spacery z panną Jadwinią - pani Barbara zamilkła na mgnienie. - A może ta idealna miłość będzie miała na niego dobry wpływ? - Zresztą - dodała głośno - młody Bartołd sam jest złym uczniem.

- Wcale nie takim znowu złym. I jest już w każdym razie w siódmej klasie.

- Synu! - wykrzyknęła pani Barbara. - Ty śnisz z otwartymi oczyma.

Agnieszka nie wiedziała, czy podtrzymać godziwą skądinąd ambicję brata, czy uznać ją za jedno z jego dętych majaczeń. Widoczne było przecie, że nie zdawał sobie wcale sprawy z wymagań rzeczywistości, a chociaż nawet w marzeniach swoich obracał się jedynie koło spraw nader uchwytnych, wydał jej się znów postacią tak nieuchwytną, że prawie nierealną. Podobnie jak Janusz przez brak życia, tak on przez wyłącznie fizyczny jego nadmiar zdawał się w ogóle nie istnieć.

Tomaszek tymczasem starał się zagłuszyć uwagi rodziców namiętnym, podniesionym głosem.

- Ja wiem - wołał - że Bartołd nie może mnie wszystkiego nauczyć.

I na przykład na matematykę miałem jeździć do jednego kolegi do Kalińca. Na to właśnie potrzebne mi były te pieniądze - dodał nagle jakby doznawszy objawienia. - Ale bałem się prosić, czułem, że się nie zgodzicie. - I dlatego wymyśliłem z tym… tego… z tym kapeluszem…

- I dlatego przepijałeś je wczoraj - pomyślała z goryczą pani Barbara.

- Ależ on łże jak z nut! - krzyknął Bogumił na nowo rozgniewany.

Na to weszła Julka i rzekła alarmująco:

- Proszę pana…

- Co takiego? Włódarze przyszli?

- Włódarze to już kawał czasu jak przyszli, ale wnet poszli, bo z obory przyleciał chłopak, że się krowy zaczeny wzdymać.

- Czegoś zaraz nie meldowała? - zerwał się Bogumił jak oparzony. - A gdzież Olczak?

- Gdzie Olczak? - powtórzyła pani Barbara i teraz dopiero spostrzegli, że Olczak nie przyszedł na kolację.

- Pan rządca w oborze.

Bogumił wybiegł, Julka tłumaczyła się trwożnie:

- To pan rządca przysyłał po pana, ale jażem nie dała mówić, bom sobie myślała, niech państwo swoje skończą. Ale stoję w sieni i czekam, i takem się na ostatek zdenerwowała, że mówię: już ja wejdę i powiem.

- Tomaszek, dokąd lecisz? Do krów? Po co? Tyś tam właśnie potrzebny! Znów przepadniesz.

- Ale ja muszę… Ja zaraz… - Tomaszek, nie kończąc zdania, wypadł w ciemność za ojcem.

- Agnisiu, zostań choć ty - wstrzymywała pani Barbara zbierającą się również córkę. - Tak się zawsze wszyscy porozbiegacie, a ja potem nie wiem, gdzie kogo szukać. Tylko zwiększacie zamieszanie.

- Nie rozumiem - zwróciła się do Julki. - Pierwszy raz słyszę, żeby się krowy wzdymały o tej porze. Koniec czerwca… i taka susza.

- Bo, proszę pani, jak ten wiatr ustał, to rosa zara spadła. Krowy się pasły koło czerwonej koniczyny za wiatrakiem, to się musiały do tej koniczyny po rosie dorwać. - Żeby tylko, broń Boże, nie chciały zdychać. Pan tyle włożył w oborę tego roku. I tak patrzy w te krowy jak w lalki. Chybaby płakał.

- Może Pan Jezus nie da, żeby co zdechło - westchnęła Julka. - Już ta Szczepanowa modli się za te krowy.

Wyszła, niosąc ostrożnie tacę z serwisem - w pokoju nastała cisza.

Białe ćmy kosmate i brodate uderzały dźwięcznie o klosz, zlatywały na obrus, biegły chwilę po nim, taczając się, i znów skakały do lampy. Inne, wątlejsze, o skrzydłach w czarną z białym kratkę, padały od razu martwe, rozpostarte na białym płótnie jak delikatny rysunek.

- Ja zamknę werandę - wzdrygnęła się Agnieszka. - Te ćmy tak lecą.

- I uczyniwszy to, rzekła z odrobiną niecierpliwości:

- Mamusiu. Chodźmy tam jednak.

- Poczekaj trochę. Ja muszę jeszcze wstąpić do Szczepanowej i wydać jej na jutro, bo ona pójdzie spać. Ale nie chodź beze mnie w tę noc, bo znów będę o ciebie niespokojna.

Nim się jednak wybrały, Tomaszek i Bogumił nadeszli. Wrócili tak promienni, jakby przybywali z wesela.

- No i co? Jak tam? Co tam?

- Nic. Wszystko dobrze. Dwie się tylko wzdęły i obydwie uratowane.

Kazałem sobie dać znać, jakby się co jeszcze okazało.

Bogumił popchnął Tomaszka ku pani Barbarze.

- Ucałuj go, matko. O nic nie pytaj, tylko uściskaj go. On już będzie mądry i dobry.

- Pogodziłeś się z ojcem? - pani Barbara przytuliła głowę syna do piersi.

- Synek! - uśmiechnął się Bogumił. - I siostrę, siostrę przeproś.

Jej też narobiłeś zmartwienia.

Tomaszek, nie podnosząc oczu, nadstawił policzek Agnieszce, która rzekła niepewnie:

- Powrót marnotrawnego syna?…

Czuła, że ta scena tylko połowicznie zamyka sprawę. Cóż jednak było z tym począć? Nie wszystko daje się od razu przeżyć konsekwentnie do końca. Ludzie są skazani na takie ułamki zatargów, porozumień… Aż przyjdzie godzina, w której ktoś musi zgruntować coś do dna i głębiej niż dno… Ale co… ale kiedy… i kto?… I czemu nie wszyscy?…

Po rozejściu się dzieci Bogumił opowiadał pani Barbarze:

- Czy ty wiesz, że ja go rzeczywiście oddam do szkoły technicznej.

Co to za zręczny chłopak. Spadła mi rękojeść od trokara. Nam tu wszystko z rąk leci… gwałt, a ten tak prędko, zgrabnie osadził trójścian, jakby się tego uczył. Basiu! - dodał zmieniając ton. - Ja z nim rozmawiałem. Teraz po drodze. Jeszczem nigdy tak serca nie wygadał. Myślałem, że się zatchnę. I zdaje mi się, że coś niecoś zrozumiał. Z niego będą jeszcze ludzie, zobaczysz.

- Wszystko się przewróciło do góry nogami - dodał po chwili. - Rosa, księżyc czysty jak łza, wiatr był od wschodu, a barometr idzie na deszcz i na zachodzie się chmurzy. A tę Olkę - rzekł jeszcze - baby tak nastraszyły, że już jej nie ma w Serbinowie.

Pani Barbara milczała, coś jej przeszkadzało podzielić nadzieje męża, dotyczące Tomaszka.

Kładąc się spać, dociekała, co jej to jeszcze doskwiera.

- Prawda - przypomniała sobie. - Rachunek od Nussena i te przehandlowane gdzieś koszule. A ci dwoje, niemądrzy, jeszcze o tym nie wiedzą. I nie będą wiedzieli - zdecydowała. - To już ja wezmę na siebie. Wszystko wezmę na siebie - jęknęła padając przy łóżku na kolana. - Boże, jeśliś jest - modliła się - jeśli zbawiasz, zbaw od złego to dziecko. Boże, jeśli potępiasz na wieki, potęp mnie, bom ja winna. Boże, jak mnie widzisz, że drżę i boję się wszystkiego, nie oszczędzaj mi żadnego bólu, żadnego strachu, tylko ocal tę duszę zbłąkaną.

4

W Kalińcu tej samej pięknej nocy pani Katelbina zbudziła się i usłyszała, że ktoś idzie przez sień. Natychmiast pomyślała, że to Janusz: on tylko chodził tak cicho i tak lekko. Nie pomnąc, jaka może być pora, wyskoczyła z łóżka i przywarła uchem do drzwi, bo nawet jeśli szedł do niej, to nie żaden dowód, że dojdzie. Trzeba go będzie przywabić, zatrzymać, zawołać, bo a nuż się rozmyśli. Po chwili rozpoznała, że ten ktoś wychodzi, usłyszała, jak mu otwierają bramę. Wówczas targnęło nią zrozpaczone przeświadczenie, że to jednak był Janusz, musiał być u kogoś w tym domu i ominął jej drzwi! Ale u kogo? Zgorączkowana wyobraźnia podsunęła jej przed oczy sąsiadkę z przeciwka, żonę komisarza włościańskiego, który często wyjeżdżał. Pani Celina nie wiedziała nawet, czy Janusz znał osobiście tę pulchną Rosjankę, a jednak ile razy ją widziała, cierpiała nieopisane męki zazdrości na myśl, że mógłby ją trzymać w swym nieczułym objęciu. Za pomocą szczególniejszej władzy, przypominającej niedoszłe do świadomości wrażenia, uprzytomniła sobie, że zbudziły ją nie kroki, które dopiero potem usłyszała, ale otwarcie i zamknięcie drzwi, na pewno właśnie drzwi mieszkania naprzeciwko. Wyjrzeć oknem, odmykać okiennicę, nie, to by zabrało zbyt wiele czasu. W istnym szale chwyciła szlafrok; niby w transie, na oślep, znalazła klucz od bramy i w nocnych pantoflach wybiegła na ulicę. Było już dobrze po północy, szarzało, po kamiennym chodniku, w znacznym oddaleniu, kroczył głośno samotny jegomość, budząc echa śród ciemnych, jakby z dawna opuszczonych przez swoją ludność murów. Pani Celina ruszyła za nim, słaniając się, jak pijana. Przechodzień dwoił się i troił w jej oczach, to zlewając się z ogólną szarością brzasku, to wyskakując z niej dobitną, czarną sylwetką. Zdawał jej się nadmiernie wysoki, to znów gruby i niski. Czy to był ten, co wyszedł tylko co z domu? Czy to był Janusz? Podążał w stronę Karolińskiej, lecz nagle koło mostu na rzece zniknął, rozwiał się czy skręcił niepostrzeżenie w bok. Nie czuła się na siłach iść dalej, nogi odmawiały jej posłuszeństwa. Cofnęła się, zdjęta zgrozą i poczuciem, że odbyła drogę do kresu, poza którym życie nie jest więcej możliwe.

Było jednak o tyle możliwe, że nazajutrz, z trudem doczekawszy się popołudnia, wybrała się na Karolińską pod koniec godzin, w które Janusz przyjmował pacjentów. Drzwi do jego dwu pokojów znajdowały się tuż nad schodami. Stojąc przy nich i dzwoniąc, pani Celina miała na lewo, nieco poza sobą, frontowe drzwi mieszkania Ostrzeńskich. Trawiona przez mrożącą żądzę zniknięcia i rozwiania się w powietrzu, czuła na swoich plecach te drugie drzwi i dybiące na nią spoza nich najście to Antoniowej, to Bodzia, to pani Michaliny. Bała się strasznie zadzwonić drugi raz, a Janusz jak na złość nie otwierał. W końcu jednak otworzył. Odetchnęła. Nie było już pacjentów. On tylko sam, powabny i niemal anielski w swym białym lekarskim kitlu.

- Właśnie miałem do ciebie iść - uśmiechnął się słabo.

Zawsze tak mówił, gdy czuł, że przychodzi do niego z wyrzutami, i już dawno minęły czasy, kiedy pani Celina wymagała czegoś więcej, aby się uspokoić.

Ale tym razem uprzejma zapowiedź minęła bez wrażenia i Janusz przeraził się, spojrzawszy na kamienną, pobladłą twarz Katelbiny.

- Co tobie? - spytał - wyglądasz tak okropnie…

- U kogo byłeś tej nocy w naszym domu? - Pani Celina chciała powiedzieć to głośno, ale z ust jej wybiegł tylko schrypnięty szept.

Janusz usiadł i wziął ją za rękę zawodowym gestem lekarza, z dużym palcem na tętnie.

- Tyś chora - stwierdził. - Masz chyba gorączkę, mówisz od rzeczy.

- Chora i umrę z tej choroby - wyszeptała. - To musisz wiedzieć.

- Nie przesadzaj… Nie żartuj tak brzydko. Co ci się stało?

- S-s-słyszałam, jak wychodziłeś dziś w nocy z naszego domu.

Wybiegłam za tobą… Na ulicę… W-w-widziałam - szczękała zębami jak w febrze i usiłowała go zaskoczyć oczywistością faktów.

Janusz obserwował ją chwilę ze zmarszczką między oczami, w których błyskało figlarne zainteresowanie. Raptem przechylił się w tył, klasnął w dłonie, zgiął się naprzód i złożył się niemal we dwoje, pękając ze śmiechu.

- Wybiegłaś w nocy na ulicę? Prosto z łóżka? Nie. Wiesz, mnie się to bardzo podoba!

- Podoba ci się taka męka… rozpacz…

- Niee. Źle mnie rozumiesz. Cieszę się, że mnie tak lubisz. I to nic, to ci posłuży, ta męka. Zeszczuplejesz. Będzie ci z tym do twarzy. A jakbyś była mnie tak zupełnie pewna, tobyś mnie przestała kochać. Już ja was znam. Ale, czekaj no. Ty jesteś wariatka. Po coś ty latała tej nocy? Mogłaś przeziębić się jak nic. Chodź tu.

Przyciągnął ją do siebie i ucałował.

- Nie bądź smutna - spoważniał. - I nie miej takich przywidzeń.

Sama wiesz, czym ja taki skory do chodzenia nocami po domach. I że przecież powiedziałbym ci, gdyby jakaś inna kobieta… Przyjdę dziś albo jutro - przyobiecał jej w samo ucho.

- A teraz idź. Dobrze? - dodał głośno z przyjazną poufałością. - Ja mam jeszcze trochę roboty. No, jazda, kochanie. Tu zaraz przyjdzie na pewno moja matka. Nie martw się. Wszystko będzie dobrze.

Pani Celina wróciła do siebie jak na skrzydłach. Ach, może wreszcie, może dopiero od tej chwili zacznie się między nimi prawdziwa miłość, prawdziwe porozumienie. Pod wpływem radości uczuła się zdolna do myślenia na powrót o swoim synu, o swoim zdradzonym, zaniedbanym Wacusiu.

I chyba namiętność do Janusza istotnie żyła już tylko cierpieniem, bo nasycona chwilowo nowymi nadziejami zaczęła jakby przygasać, a spod gruzów rozkładu wewnętrznego miłość i tęsknota do dziecka wychodziły na jaw i domagały się zadośćuczynienia. Życie z Januszem wydało się pani Celinie bardziej niż kiedykolwiek czymś zdrożnym i pozbawionym sensu, a on sam czyż nie był wręcz brutalny w porównaniu z tym prostakiem Katelbą, który jakimiż względami delikatnymi otaczał ją we dnie i w nocy. Zapragnęła wrócić do Jastrzębic. Katelba jej nie przyjmie? Dlaczego? Dlatego, że przez trzy lata była w mieście urzędniczką administracji pisma? Cóż w tym złego, że chciała zaznać trochę samodzielnego życia. Ileż pań wiejskich mieszka w mieście - zamazywała istotną treść tego okresu życia.

- Trzy lata - zdziwiła się. - Czyżbym aż tyle czasu żyła w tym strasznym śnie?

Zaczęła układać list do męża i syna, którego nie widziała blisko rok. (Ostatni raz przez parę godzin w Czałbowie).

- Czy Wacuś, najdroższy łobuz - pisała - jest grzeczny, słucha taty i pamięta o mamie…

Nie mogła skończyć zdania, łzy zasłoniły jej oczy i płacz skruszonej tkliwości wstrząsnął piersią.

Nie wróciła już jednak do listu, gdyż nagle spostrzegła, że Janusz nie przychodzi. Nie przyszedł również nazajutrz, zaś następnego dnia pani Celina ujrzała go przez okno, którym wciąż wyglądała, idącego po przeciwnej stronie ulicy pod rękę z wysoką panną o białych prawie włosach i widocznym z daleka dużym nosie. Znała tę pannę z widzenia. Była to młoda Lalicka, córka dawnego administratora Serbinowa, o którym pani Celina słyszała coś od Niechciców. Owi Laliccy długi czas prowadzili czyjś sklep w Kalińcu, potem nie mieli z czego żyć i ostatnio, podobno z litości czy na prośbę Janusza, Ceglarski dał staremu Lalickiemu jakieś miejsce w kantorze fabryki. Panna była nieładna, lecz powabna.

Skończyła buchalterię i pracowała w gazowni miejskiej.

Ujrzawszy tych dwoje pani Celina cofnęła się od okna i z sercem tłukącym się twardo w piersi powtarzała prawie dławiąc się:

- To dlatego prosił za starym Lalickim. To dlatego…

Tak więc podejrzenia jej szły może w złym kierunku, ale były słuszne. Zatem koniec. I bardzo dobrze. Nareszcie!

Podarła zaczęty przed paru dniami list do Jastrzębic i napisała inny. Bazgrała ołówkiem, na wpół czytelnie.

„…Mówiłeś mi zawsze, że gdyby uczucia twoje się zmieniły, uprzedziłbyś mnie o tym. Powtarzałeś to jeszcze parę dni temu.

Takimi gadaniami trzymałeś mnie przy sobie - na co, nie wiem, chyba, żeby naigrawać się ze mnie. Teraz wiem, że jesteś z inną, z którą chodzisz pod moimi oknami, gdy ja zamieram, czekam… I może już dawno byłeś z inną, z innymi. O nie myśl, że ja mam ci to za złe, ja wiem, że nie można cię mieć wyłącznie dla siebie, bo kto spojrzy, musi cię kochać, a ty wszak jesteś mężczyzną, więc wszystko bym przebaczyła i zniosła, oddana ci jak pies. Ale po co było kłamać i oszukiwać, tego nie rozumiem, bo przecież wiesz, że wszystko bym od ciebie przyjęła, nawet zdradę - zapewniała, nie mając nic do stracenia - i byłeś wolny, więc po co kłamać i oszukiwać, co to znaczy taka filozofia - za głupia jestem na to.

Więc wszystko między nami skończone. Nie odpisuj mi, nie przychodź więcej, gdyż cię nie przyjmę. Nie chcę cię więcej widzieć.

Przestałeś dla mnie istnieć, więc ciesz się, nie będę ci się więcej naprzykrzać. I nigdy ci tego nie mówiłam, bo się bałam, że się zrobisz jeszcze więcej zarozumiały, ale teraz, gdy się więcej nie zobaczymy, to ci powiem, że na całym świecie nie ma nikogo piękniejszego od ciebie, ani mężczyzny, ani kobiety, więc możesz sobie nic z nikogo nie robić, ale twoja piękność jest od czarta.

Kochać ciebie nie można, ja cię też już nie kocham, ale kto raz był z tobą, nigdy już nikogo nie pokocha, do śmierci nieszczęśliwy. Zgiń, przepadnij, ty diable z anielską twarzą… jak ja ginę przez ciebie…” Przekreśliwszy i zamazawszy starannie ostatnie zdanie, w lęku, że może się spełnić, wysłała list pocztą. Doznała wielkiej ulgi, jak po operacji, z której mogła była umrzeć, lecz nie umarła.

Przeciwnie, poszła do biura, pracowała przytomnie i spokojna wróciła do domu.

Stan ten trwał do chwili, w której według wszelkiego prawdopodobieństwa Janusz powinien był list otrzymać. Odtąd zaczęło się naprężone oczekiwanie, a potem wystraszone zdumienie.

Jak to, był do tego stopnia potworem bez serca, że nie zareagował nawet na taki list? Nie chciał się bodaj dowiedzieć, co się z nią stało? Trzeciego dnia, patrząc w okno, od którego nie odrywała już oczu, zobaczyła sunącą brzegiem szyby czapkę listonosza. Kiedy po chwili dzwonek targnął się nad jej drzwiami, skoczyła jak po zbawienie duszy. Nikt nie pisał do niej, to może być tylko list od Janusza. Spojrzała na kopertę i spostrzegła, lodowaciejąc, że pismo było nie to, a stempel pocztowy - z Czałbowa. Otworzyła i dopiero po pewnym czasie zorientowała się, że otrzymała anonim.

Jakaś „życzliwa” donosiła, że gdy ona, to jest pani Celina, zapomniała o świętych obowiązkach względem dziecka i męża, on, to jest Katelba, „znajduje sobie też godne towarzystwo, ponieważ pani dziedziczka pokazała się łasa na takiego młodego przystojnego mężczyznę, więc chociaż nie mój interes, mówię sumiennie, że jest potrzeba przyjechać, bo co się ma dziecko między takie ludzie poniewierać…” Pani Celina uczuła się jak człowiek, co przeskoczywszy jedną otchłań, ujrzał przed sobą drugą. Wszystko jedno, która z nich ją pochłonie! Syn!… Jechać, zabierać syna… ale cóż syn, kiedy Janusz nie daje znaku życia! Nie wiedząc, ku czemu zmierza, wyszła i zaczęła chodzić tam i na powrót po Karolińskiej Alei. Będzie tak chodzić aż do skutku. Spotka go przecież w końcu. A wtedy co? Nie wie.

Janusz tymczasem siedział u siebie i myślał, co tu robić. Przejął się listem Katelbiny, ale zwlekał z odpowiedzią, gdyż najpierw nie miał zupełnie poczucia czasu, a potem inne rzeczy zaprzątnęły go jeszcze bardziej. Przedwczoraj pacjent w szpitalu umarł mu prawie na rękach, a takie rzeczy zawsze jeszcze wytrącały go z równowagi, zaś wczoraj Holszańska powiedziała mu, że Agnieszka Niechcicówna ma podobno za granicą kochanka. Czuł się dotknięty w swej próżności i w swym poczuciu, że nie może być przez nikogo w miłości zastąpiony. Ale w stosunku do innych kobiet nie doznawał przecie tego, był rad, kiedy, udręczone, znajdowały pociechę w kimś drugim. Może więc w danym wypadku żal i niepokój - to symptomy zaczynającego się w nim naprawdę życia? Miał prawie pewność, że wystarczyłoby mu tylko zjawić się teraz w Serbinowie, aby podbić Agnieszkę na nowo, ale znajdował w sobie i ślady lęku, czy udałoby mu się jednak ją zjednać?… To znów dumał leniwie: - Czy warto?…

Od tych myśli wracał do listu pani Celiny.

- Z kim, u licha, mogła mnie widzieć? - dociekał, czyniąc przegląd pań, z którymi chodził ostatnio. - Z Lalicką? Też dopiero przedmiot zazdrości!

Ostatni ustęp listu pani Celiny upewnił go co do prawdziwych intencji jej zerwania. W tych rzeczach nie brakło mu przenikliwości. Poznał, że nieszczęsna kobieta zagrała ostatnią stawkę, ale że się jeszcze czegoś spodziewa, więc na razie może nic sobie nie zrobi. Ale oczywiście nie można przeciągać struny.

Trzeba będzie tam pójść i chyba zgodzić się na rozstanie. Zresztą zobaczy się, czy to będzie możliwe bez jakiegoś kawału z jej strony.

Przypomniał sobie, że ma jeszcze wizytę na mieście u chorej, która też go zamęczała płaczliwymi wyznaniami w czasie, kiedy zmuszony był pytać się ją o stolec. - Oh - westchnął - la tristesse de tout cela.

Wstał, przeciągnął się, spojrzał z mimowolnym zachwytem w lustro, mruknął: - Co za ironia losu z tym wyglądem - i bez kapelusza, jak miał zwyczaj w lecie, wyszedł z domu. O parę kroków od bramy natknął się na panią Celinę. Nie był na to przygotowany i oboje stali chwilę, patrząc na siebie w milczeniu.

- No cóż - zapytał wreszcie z łagodną drwiną. - Miałaś nigdy więcej ze mną się nie zobaczyć. Czemuż nie uciekasz na drugą stronę ulicy?

- Czy jest tak - rzekła tonem raczej oznajmiającym i powściągając z trudem drżenie warg - jak napisałam w liście…

- To jest… jak?…Że inna kobieta.

- Nie - odparł po chwili nieprzyjaznego namysłu - żadna inna kobieta…Ale uczucia twoje… zmieniły się… - brnęła w położenie bez wyjścia.

- Tak - wyznał z szorstką decyzją w głosie - moje uczucia dla ciebie zmieniły się zupełnie. I nic nie jestem temu winien.

- Dlaczego nie zawiadomiłem cię dawniej? - odpowiedział na złowrogą wymowę jej milczenia. - Czy koniecznie mam to wyjaśniać?

- Nie - nasrożyła się. - Ja przecież wcale nie pytam. Bądź zdrów.

I wszystkiego najlepszego.

- Sądzę - zawahał się - że możemy pomimo to zachować przyjaźń.

Zwykłą życzliwą znajomość…

- Przyjaźń? Kiedy nie było jej między nami nigdy?… Skąd ją wziąć teraz?…

- Właśnie teraz… Celusiu, po co to wszystko? - prosił ucieszony aż do tkliwości tym, że zdobył się wreszcie na jasne postawienie sprawy. - Powiedz mi lepiej, co zamierzasz. Ja ci we wszystkim pomogę… poradzę…

Pani Celina uczuła nad sobą niechcianą słodycz braterskiej opieki.

- Nie trzeba - rzekła wrogo. - Ja wyjeżdżam do Jastrzębic.

I przy tych słowach wstrząsnął nią zrozpaczony sprzeciw. Miałaby zostać do końca życia z tamtym, zajętym jedynie interesami, gospodarstwem i swoją głupią, pchającą się do góry karierą, wieśniakiem? Janusz wydał jej się nieskończenie wzniosły w swej roli niosącego pomoc cierpiącym lekarza. Ach, nie trzeba odrzucać jego przyjaźni! W jakimkolwiek charakterze, byle z nim, blisko niego. Niech on pomaga wychowywać jej dziecko. Zresztą do Jastrzębic nie ma już po co wracać… prawda…

Nim zdążyła wyjaśnić nagłą zmianę swych pobłąkanych uczuć, Janusz podjął niemal uszczęśliwiony:

- Do Jastrzębic? Och, to dobrze! Teraz mogę ci powiedzieć, że mnie bardzo męczyła myśl o tym człowieku. Może dlatego także nie byłem nigdy taki, jakim chciałaś mnie…

- Może dlatego?… - pani Celina zaśmiała się tak przykro, że umilkł. Odwróciła się i śmiertelnie zraniona odeszła. Janusz stał niepewny, co robić, a potem ze spuszczoną głową dreptał chwilę na miejscu dokoła, niby pies, kiedy szuka, jak i gdzie się położyć.

Chodnik Karolińskiej ulicy był o tej porze pusty, publiczność spacerowała gromadnie środkiem po zadrzewionej alei, skąd już te i owe spojrzenia śledziły wdzięczną postać w rozterce. Poczuwszy, że zwraca uwagę, Janusz ruszył pomału do swej chorej.

Pani Celina zaś, skręcając w Sukienniczą, spotkała się oko w oko z panią Holszańską. Rejentowa przez solidarność z siostrą przestała już prawie znać Katelbinę, ale przy spotkaniu czuła się zawsze nieswojo, żądna okazać jawnogrzesznicy to wyniosłą pogardę nieposzlakowanej damy, to zainteresowanie postępowej społeczniczki. Tym razem wygląd pani Celiny był taki, że przywitała się.

- Moja droga, kochana pani, co pani tak źle wygląda? - zaszczebiotała swym rozdętym i zardzewiałym głosem. - Samotność widać nie służy. Dlaczego pani trzyma się tak na uboczu? Chętnie wciągnęłabym panią trochę do życia społecznego. My się już uginamy pod robotą. Potrzeba nowych sił.

- Dziękuję pani rejentowej. Czym mogę służyć?

- Ja tak… więcej dla pani. Może by to pani dobrze zrobiło.

Przenosimy czytelnię do tego domu, gdzie pani mieszka. I tam będziemy odbywać nasze zebrania. Nasze czwartki. Po wakacjach zaczynamy od cyklu odczytów o równouprawnieniu kobiet. To taka ważna kwestia.

Pani Celina patrzyła wytrzeszczonymi oczyma. Dla niej cały świat stracił sens, a tu jej mówią, że równouprawnienie kobiet jest ważne. Kto raz wypadł z trybów, niełatwo zahaczy się z powrotem.

Słyszy tylko huk i łoskot niezrozumiałej maszyny życia, która zaraz go zmiażdży.

- Dobrze. Zgłoszę się do pani rejentowej po wakacjach - rzekła wyciągając z pośpiechem rękę. Gdyż czuła, że jeśli postoją dłużej, to uderzy panią Holszańską w twarz.

- Bić po twarzy… Wszystkich bić po twarzy. O ty strachu… ty wstydzie… ty bezsilności!…

- Siebie też bić po twarzy - powtarzała półgłosem, śpiesząc, jak gdyby ją kto gonił. I nawet uderzyła się dłonią kilkakrotnie w policzek. Z dwu przechodzących mimo panów jeden obejrzał się, zdziwiony, co to za jedna idzie i uderza się tak po twarzy.

Janusz wrócił tego wieczora zdenerwowany i chciał początkowo iść do pani Celiny, ale osądził, że nie zdobędzie się tam na nic rozsądnego. Głowa go bolała, więc wziąwszy proszek piramidonu położył się wcześnie do łóżka.

O wpół do siódmej rano zbudziła go posługaczka pani Celiny, otyła baba, zwana wodziarką, gdyż nosiła również wodę po domach, wskutek czego jej spódnice były zawsze cokolwiek zaszargane i mokre.

Przyszła z wiadomością, że u pani Katelbiny się coś stało, nie można się do jej mieszkania dodzwonić.

- A jak przyłożyć ucho, to nic, tylko coś tak tam u niej charczy.

Janusz rozmawiał chwilę z babą półgłosem przez szparę uchylonych drzwi, po czym jął się co żywo ubierać. Kiedy otwierał szafkę z narzędziami, z sypialni starych Ostrzeńskich wyjrzała pani Michalina.

- Janusz? Kto przychodził? Czy wołają cię do chorego?

- Tak. Niech mama nie robi gwałtu. Niech mama się położy.

Machinalnie wkładał do podręcznej torby pudełko z ampułkami, eter, jodynę, strzykawkę, watę i rozwieracz do ust. Ze schodów zawrócił jeszcze i na wszelki wypadek pochwycił sondę i klamp do wyciągania języka. Wodziarka czekała na dole. Zmierzył krytycznym okiem jej tuszę, licząc w myślach, ile czasu mogła zużyć na przebiegnięcie do niego.

- A gdzie ślusarz? - zapytał. - Że co? - nie zrozumiała. - Ślusarz! - krzyknął prawie. - Gdzie tam jest blisko ślusarz?!

- A dy zara naprzeciwko jest ślusarz, proszę pana doktora, ale Żyd.

- Przychodźcie co duch za mną do pani. I pary z gęby nikomu po drodze, bo będzie źle!

Wyminął babę i po chwili miotania się po cudzych schodach i sieniach odnalazł ślusarza.

Mały, ledwo mogący mu nadążyć Żydek otworzył w mgnieniu oka wytrychem drzwi i zemknął, nie oglądając się, z trzyrublówką w garści i strachem w sercu, aby go nie wzięto na świadka w czymś, co zwykle skrupia się na takich jak on.

Janusz wpadł do sypialni pani Celiny i poczuł w nozdrzach woń alkoholu. Pierwsza rzecz skoczył otwierać okiennice, a potem przypadł do łóżka. Usłyszał stamtąd odgłos jakby schrypniętego bełkotu dalekich tłumów, to był oddech pani Celiny. Leżała całkiem normalnie rozebrana w pościeli. Twarz miała nabrzękniętą i szarą, oczy zamknięte, usta spalone, okryte czymś w rodzaju strupa. Koło ust i na brodzie widać było bladożółte zacieki, a na bieliźnie czarniawe z brudnym otokiem plamy. Zlustrował stolik przy łóżku.

Stały na nim: szklanka i dwie spore buteleczki z rdzawym nalotem na ściankach; trzecia, zwykła butelka po wódce, leżała rozbita na podłodze parując resztką alkoholu. Janusz obejrzał i powąchał szklankę, zerknął na etykiety buteleczek.

- Jodyna - stwierdził. - Ale na co wódka? Żeby łatwiej poszło? Co za premedytacja! No, jeżeli zwyczajny roztwór, to jeszcze nie takie groźne.

Chwycił za puls. Tętno biło to leniwie, to śpiesznie, obrzęk na twarzy i sczernienie plam na bieliźnie świadczyły, że jodyna została wypita przed wielu godzinami. Zrobił parę zastrzyków kofeiny z kamforą i obejrzał się. Przyszła zadyszana wodziarka.

- Ady Jezu - sapnęła - toć chyba że już kończy.

- Cicho! Potrzebuję mleka. Macie tu mleko?

- Mleko? Pani mleka rano nie pije. Herbatę zawdy się robi. Może herbaty? Może księdza? O Jezu, Jezu!

- Nie jęczeć! Mleka mówię! A jak nie, to krochmalu albo choć mąki.

Lećcie w dyrdy po krochmal. I zagotujcie z wodą. Woda jest?

- Tu je w dzbanku. A w sieni cała stągiew. O Matko Niebieska, gdzie ja tej mąki dostanę! Sklepy aż w rynku…

- Krochmalu! Śpieszcie się! Już! Jak nie dostaniecie - skoczył za nią do drzwi - to parę jajek.

Czekając, nastawił wodę na spirytusowej maszynce i, dając nowy zastrzyk, zobaczył nie dostrzeżoną przedtem karteczkę na stoliku.

Schylił się i przeczytał:

Sama odbieram sobie życie, zbyt nędzne. Nikogo nie winić… C.

Katelbina”.

Usiadł na brzegu łóżka i czuwał nad tętnem. Uspokoiło się nieco.

Rzężenie też przycichło, pani Celina otworzyła szeroko oczy, lecz opadające powieki natychmiast je zamknęły.

Wodziarka przyniosła wreszcie krochmal. Pożyczyła go od sąsiadów, których przy sposobności pobudziła. Czekając, aż roztwór będzie gotów, Janusz odszukał papier, nakreślił parę słów i posłał babę po doktora Smołowicza. Zostawszy sam, przystąpił do mocno już spóźnionego, jak sądził, płukania żołądka. Zęby chorej były ściśnięte, ale nie tak, żeby trzeba było używać rozwieracza.

Odgiąwszy dolną szczękę i przycisnąwszy język, wprowadził po palcach nawazelinowaną gumę do gardła.

Pani Celina drgnęła i zakrztusiła się, ale połknęła. Janusz założył klamp na język, podniósł do góry lejek i pomału wlewał z dzbanka ostudzony roztwór krochmalu. Kiedy ukazały się bulki powietrza, spuścił lejek i zlał zawartość sondy do wiadra. Ciecz była zrazu ceglasta, potem sinawa i bez śladu pokarmów.

- Czyżby nie jadła kolacji? - zdziwił się niespokojnie. - To gorzej.

W następnej zlanej do wiadra porcji cieczy zobaczył skrzepki krwi pomieszane z brunatnym flegmistym osadem.

- Błona śluzowa przeżarta - zląkł się. - Czegóż ten Smołowicz nie przychodzi?

Niebawem zbrakło mu wody. Musiał wyjść z dzbankiem na korytarz do stągwi. Powtarzał tę czynność parokrotnie, a za każdym razem, kiedy wychodził, drzwi mieszkania z przeciwka uchylały się szerzej i ciekawe oko pulchnej Rosjanki przyglądało mu się ze współczującą lubością. Na koniec żona komisarza włościańskiego wyszła całkowicie i zapytała:

- Ta pani chora? Panu może być pomóc, a?

Janusz pokręcił przecząco głową, zły, że sprawa nie uszła ludzkiej uwagi. Niebawem zresztą musiał zaprzestać przepłukiwań, gdyż zwątpił o ich skuteczności, a chora zaczęła się coraz wyraźniej dusić i sinieć na twarzy. Wyjął wtedy sondę i wziął się do przygotowania nowego zastrzyku. Na to przyszedł doktór Smołowicz, szczupły, starannie ubrany pan z siwymi włosami, przyciętymi na jeża.

- Co kolega stosowałeś? - pytał. Zwyczajem starych lekarzy mówił każdemu ty.

Janusz obcierał zroszone potem czoło i osowiale zdawał sprawę ze swych zabiegów. Doktór Smołowicz przyłożył ucho do piersi, odciągnął powiekę chorej, a potem zmacał jej gardło.

- To już koniec - rzekł szorstko. - Fatalna reakcja na jod. Serce prawie ustało. I widzisz, kolega, jak ta krtań puchnie?

Smołowicz nie znosił Janusza, uważał go za bałwana i mówiąc do niego, odwracał się w inną stronę.

- Ostrożnie - sarkał, gdy próbowali sztucznego oddychania. - Żołądek nadżarty. Nie ugniatać tak. Pęknie. Psiakrew, język spuchł, zawala gardło. Dawać zastrzyk.

Około pierwszej w południe pani Celina umarła nie odzyskawszy przytomności ani władzy wydania głosu.

Nazajutrz Józefat przyniósł wiadomość o tym do Serbinowa i pani Barbara pośpieszyła z nowiną do Agnieszki.

- Słyszałaś, co za nieszczęście?! Katelbina nie żyje.

Agnieszka zerwała się od swych książek.

- Wyskoczyła oknem?!

- Nie - zdziwiła się pani Barbara. - Podobno wzięła za dużo jakiegoś lekarstwa. Ale kto wie, czy się po prostu nie otruła.

Wprost boję się powiedzieć to Emilce. Na nią takie rzeczy robią szalone wrażenie. A i tak ledwo przyszła do siebie po tych płaczach z powodu cenzury.

Agnieszce wszystka krew zbiegła do serca. Ręce jej się trzęsły.

Przeraziła się, jakby jakiś przestępczy związek istniał między nią a śmiercią pani Celiny.

- A jeżeli to było samobójstwo, to jakaż ona musiała być nieszczęśliwa, że aż do tego doszło - zastanawiała się pani Barbara. - I czego ona się tak czepiła tego Janusza. Z nią już raz przecież o mało przez to nie było katastrofy. Pamiętasz, w zeszłym roku, co on tak nagle od nas w nocy wyjechał. Podobno spodziewała się wtedy dziecka i poroniła. Co to potem leczyła się w Poznaniu.

Ale po co ja ci to mówię.

Agnieszka jeszcze bardziej zmieszała się, ale zarazem coś doznało w niej ulgi. Więc Janusz jednak w istocie musiał wtedy wyjechać i nie mógł myśleć o niczym innym. Zaiste miał ważny powód!

- Nie mogę sobie wyobrazić - rzekła - jak można popełnić samobójstwo. Chyba w zupełnym zamroczeniu…

- Są takie upokorzenia, w których… o ile nie znajdzie się ktoś, kto w porę poda rękę… - westchnęła pani Barbara i obraz Bogumiła zamajaczył ni stąd, ni zowąd przed jej oczyma.

Agnieszka stała po wyjściu matki przy oknie tak długo, póki się nie ściemniło i niebo nie zasypało się gwiazdami. Patrząc w nie pomyślała: - Czyż można czuć się tak całkiem upokorzoną… opuszczoną, kiedy jest niebo z gwiazdami! Chyba że ona nigdy nie patrzyła się w gwiazdy…

Mimo uporczywie powtarzanej wersji o samobójstwie, chowano panią Celinę formalnie jako zmarłą z przypadkowego zatrucia. W czasie żałobnego nabożeństwa Agnieszka po raz pierwszy od zeszłych wakacji zobaczyła Janusza. Stał w tłumie gapiów i znajomych, z twarzą tak zmartwiałą i szarą, że sam wyglądał na nieboszczyka.

Wiedziona chęcią okazania współczucia przecisnęła się ku niemu i dotknęła jego zwieszonej ręki. Odwrócił się zdziwiony, a spostrzegłszy Agnieszkę oddał jej uścisk dłonią zimną i wiotką.

Agnieszka miała już w sobie pamięć innej ręki, przepełnionej ogniem życia. Zamiast współczucia doznała mimowolnej odrazy, jak bywa przy dotknięciu obcego i niemiłego nam ciała. Cofnęła się.

Msza była cicha, tak cicha, że stojąc poza ścianą ludzkich pleców, mogło się mieć wrażenie, jakoby przy ołtarzu nic się nie działo.

Katelba siedział na krzesełku tuż koło trumny, przydepnąwszy nogą brzeg szarfy od wieńca, na której widać było cząstkę napisu: - …ąż i syn. - Tuż przy nim stał sześcioletni Wacuś, z zadartą głową przyglądający się wysokości stropu.

Obecność Janusza i Katelby sprawiła, że wszyscy czuli się jak złapani i wprost z cmentarza rozjeżdżano się śpiesznie do domów.

Janusz, którego Ceglarski zabrał do siebie, przebywał w Oczkowie miesiąc i podobno chorował przez ten czas.

Rozeszły też się pogłoski, że pani Celina pozostawiła znaleziony później list do męża, w którym prosiła, żeby był dobry dla Wacusia i żeby oddał go pod opiekę pana Ceglarskiego. Pani Barbara powątpiewała jednak, czyby ktoś mógł znać treść takiego listu! A wkrótce i w Kalińcu, i w Serbinowie przestano mówić o tej, co nie zdołała raz jeszcze przebrnąć przez pustą ciemność rozpostartą między rozpaczą a nadzieją.

5

W końcu sierpnia przyszły do Serbinowa dwa listy: jeden aż z Włoch… od Anki Niechcicówny, drugi od Oktawii Przemyskiej, że ma syna. Tak więc Bogumił i Barbara zostali, pośrednio wprawdzie, ale zawsze dziadkami, Tomaszek - wujem, a Emilka i Agnieszka - ciotkami. Sprawa ta wywołała chwilę wesołych żartów i wzajemnego podkpiwania z siebie, wnet jednak list od Anki zaprzątnął uwagę zwłaszcza rodziców i Agnieszki. Anka pisywała niezmiernie rzadko i zawsze tylko zwięzłe, pobieżne kartki. Skąd jej się wzięło na tak obszerny i o tak dziwnej treści list? Pisała, że odbywa najpiękniejszą podróż swojego życia i że to jej przypomina równie piękny, choć inny czas, rok pierwszej młodości, spędzonej w Serbinowie. Nie ma do kogo pisać - donosiła - a czuje się tak przepełniona radością, że musi, więc pisze do kochanych „stryjków”, gdyż spodziewa się znaleźć u nich takie serdeczne zrozumienie swej natury i swych poglądów, jakie okazywali jej kiedyś. Może jest szaloną, lecz nie oddałaby tego szaleństwa za wszystkie mądrości świata. Nigdy nie przypuszczała, że może istnieć na ziemi takie szczęście, jakie przeżywa, takie krajobrazy, na jakie patrzy, i tacy ludzie, z jakimi los ją zetknął.

List był chaotyczny, pełny okrzyków i niedomówień. Zachodzono w głowę, jakim cudem Anka znalazła się we Włoszech, snuto domysły, rozpatrywano każde zdanie. Co to znaczy, że nie ma do kogo pisać, czyżby się pogniewała z rodzicami? I co to za ludzie, z którymi „los ją zetknął”?

- Widzę ze wszystkiego, że się musiała zakochać - doszła w końcu do przekonania pani Barbara. - I to w jakiś wariacki sposób.

Zawsze czułam, że z nią coś takiego się stanie.

Zakochać… hm… Niechcicowie spoglądali na siebie zakłopotani.

Bądź co bądź nie było to zawiadomienie o narzeczeństwie. Czyżby… no cóż, Anka jest zupełnie dojrzałą kobietą, o dziesięć lat starsza od Agnieszki. Ma prawo sama rozporządzać swoim losem i tańczyć, jak sobie zagra. Nie jest jednak widać tak pewna siebie, skoro szuka zrozumienia u kogoś i trafiła aż do nich, starych ludzi, zamkniętych na głuchej prowincji. Czuli, że ten list odwołuje się w nich do czegoś, o czym nie wiedzieli, jak i czy się odezwie. Trochę się bali, a trochę im to pochlebiało, że ktoś młody pokłada w nich bliżej nieokreśloną, lecz niewątpliwą ufność.

Zwłaszcza podniecona była pani Barbara.

- Ona wie - mówiła - że ja nie należę do świętoszków ani mamutów.

I nie zawiedzie się. Bo ja na nią nie pozwolę powiedzieć nic złego. Mogła zrobić głupstwo, ale nic nieszlachetnego po niej się nie pokaże.

Bogumił nie był tak skory do czynienia ryzykownych przypuszczeń.

- Bodaj to z wami - rzekł nawet. - Zaraz miłość… romans… Nic na pewno nie wiemy, a ten list… no cóż… zobaczyła nowe kraje i cieszy się jak to młoda. Może podróżuje z przyjaciółkami? Zresztą jak jest, tak jest, a tymczasem napisać do niej serdecznie, nad niczym się nie rozwodzić, a co dalej, to zobaczymy.

- A czyż ja proponuję co innego? - uraziła się pani Barbara - Narzucać się jej z niczym przecież nie chcę. I wcale nie twierdzę, że zaraz tak musi być, jak mówię - cofała się zniechęcona.

Agnieszka nie miała wątpliwości, że Anka przeżywa miłość. Nie brała też udziału w rozważaniach rodziców. Chwyciwszy włoski list pobiegła z nim do siebie, tak namiętnie żądna co najprędzej odpisać, że zdawało się być w tym coś więcej niż chęć wyrażenia Ance uczuć kobiecej solidarności.

Anko, Anko - śpieszyła. - Twój cudny list mówi mi jasno, choć nie nazywasz rzeczy po imieniu, że ty kochasz i jesteś kochana. Tego nie ukryje się przed kimś, kto sam to przeżywał, jak ja. Może, niestety, spadło to na mnie zbyt wcześnie (z jakąż dumą kreśliła te słowa ubolewania). Możeś ty szczęśliwsza, że miłość spotkała cię już bardziej dojrzałą i świadomą, gdy ja byłam jeszcze chaosem, nie wyszłym prawie z dzieciństwa. Ale fakt jest, że kochałam dwukrotnie i wzajemnie i że zaliczam to do przeszłości.

Może miłość była zbyt silna, wszystkie rzeczy za wielkie i za piękne mijają prędko. Jedno ci powiem, że jestem już spalona i zastygła jak krater wygasłego wulkanu. Nic się już pod tym względem od życia nie spodziewam i nie dziw się, gdy upłynie ono samotnie, oddane tylko pracy. Nie spotyka się miłości trzy razy, a ja spotkałam ją już dwa (powtarzała tę lubą wiadomość). Tak więc jestem już po drugiej stronie tych błogich i strasznych doświadczeń, skąd przesyłam ci życzenie największego szczęścia, choćby wbrew tak zwanemu światu”.

Zakleiła kopertę, wypisała podany przez Ankę adres: - Firenze, poste restante - i natychmiast odniosła list wyjeżdżającemu z południowym udojem Józefatowi. Jakiś czas potem chodziła jak podchmielona, ze spotęgowanym poczuciem rzeczywistości własnych miłosnych przeżyć. Po paru godzinach zaczęła doznawać mnóstwa skrupułów, a nawet wstydu i wstrętu do samej siebie. Wysłany tak bez namysłu list zaczął jej się wydawać pełnym kłamstw i pretensjonalnej chełpliwości. - Co ja, idiotka, ponawypisywałam - gromiła się zgorszona. - Co za nieprzyzwoitość obnażać raptem swoją tajemnicę i może nie tylko przed Anką! Może ona to komu przeczyta? I w ogóle po co było pisać o tych miłościach!

Porwał ją gorzki śmiech. - Ja i miłość? To, co przeżyłam, nie ma nic wspólnego z prawdziwymi namiętnościami kochanków. Inne kobiety mają pewno podobnych „przeżyć” tysiącami i nawet o tym nie wspomną.

Co za próżność, co za głupia ambicja czy zazdrość kazały jej się chwalić tak wątpliwymi sukcesami. Dlaczego nie mogła ścierpieć, by tam we Florencji myślano, że ona nie wie nic o szczęściu i miłości? Gdybyż dało się ten list wycofać! Może jechać zaraz na pocztę lub szukać po mieście Józefata - a nuż jeszcze nie wrzucił.

Może telegrafować do Anki, żeby listu nie otwierała? Nie, co za pomysł. Trudno, trzeba żyć z tym popełnionym głupstwem w pamięci.

Tak to bywa, gdy się idzie za odruchem siebie tylko mającym na widoku. Bo czyż nie myślała więcej o sobie niż o Ance, pchając się do niej nieproszona ze swoimi sprawami.

Kładła się spać przygnębiona, że tyle czasu strawiła na bezpłodnym babraniu się, jak to nazwała, w samej sobie, gdy nagle uczuła, że się mimo wszystko czymś cieszy i że uwaga jej zbacza w innym, niejasnym, ale ponętnym kierunku. W jakim to? Prawda! „Lohengrin!” Teatr, grający zazwyczaj w Kalińcu, zjechał już z letniego objazdu miejsc kuracyjnych i zapowiadał rozpoczęcie sezonu…

Lohengrinem”. Agnieszka widziała w Kalińcu „Żydówkę”, „Opowieści Hoffmanna”, „Fausta” i wszystkie opery Moniuszki, ale Wagner? Czy to się w takiej dziurze uda? Część sił miała być z Warszawy… może więc jednak… Zresztą Agnieszka tak chciała, żeby rodzice to razem z nią zobaczyli!

- Ach, Elzo, Elzo z Brabancji, ty też zrobiłaś głupstwo, sto razy gorsze, a żyjesz, żyjesz na wieki - westchnęła zasypiając śród napastujących ją tonów, rozlewnych i pobudliwych niby groźna pieszczota.

Dzień przedstawienia wypadał w pierwszym tygodniu września i Niechcicowie, odwożąc Tomaszka i Emilkę do szkół, zakupili lożę, a gdy nadeszła pora, wybrali się do miasta z Agnieszką.

- Spieszmy się, noc idzie, a my jeszcze mamy wstąpić po dzieci - nagliła pani Barbara. - Spóźnimy się!

Przybyli jednak oczywiście za wcześnie. Teatr był prawie pusty i Agnieszka zlękła się, że może nikt nie przyjdzie, a przedstawienie odwołają. Niebawem jednak publiczność zaczęła nadciągać wszystkimi wejściami, z szumem, jak mnóstwo wzbierających potoków. Przyćmione lampy gazowe rozbłysły, ruchliwy szmer tłumu, wrzawa rozmów, świergot strojonych skrzypiec i próbne ziewnięcia trąb napełniły widownię ciepłym, podniecającym zgiełkiem.

- W drugiej loży od nas siedzą Holszańscy - oznajmiła Agnieszka, przechylając się ku rodzicom, którzy zajęli miejsca z tyłu za dziećmi.

- Aha - przyjrzała się pani Barbara. - I wujenka Michasia. Ale wuja nie widzę, ani Bodzia. Janusz jest pewno w krzesłach.

- Pani Wenordenowa! Mamusiu! Państwo Wenordenowie się kłaniają - alarmowała Emilka. - W krzesłach, tu, tu, na prawo.

- Janusz jest w loży - twierdził Niechcic. - A nie, to ktoś obcy.

Tomaszek popisywał się znajomością teatru. Spędził tu niemało wieczorów, rzecz prosta, na galerii, często na gapę; uczniowie z handlówki przepadali za aktorami, każdy miał jakiegoś swojego ulubieńca, którego naśladował w sposobie bycia. Parę razy nawet, oczywiście w tajemnicy przed sztubą, występowali jako statyści.

- O tym nie wiedziałam - zdziwiła się pani Barbara, niepewna, czy z gadaniny Tomaszka nie wylezie wnet jakaś zdrożność, która zatruje przedstawienie. Bogumił studiował afisz, Emilka lornetowała galerię, szukając znajomych uczniów i czerwieniąc się, gdy jej przesyłali ukradkowe pocałunki.

- Cicho - zadrgała raptem Agnieszka. - Już się zaczyna. Mamusiu… uwertura…

W nagle zapadłą ciemność wpłynęła pianissimo gędźba smyczków, obrastająca w głos coraz to nowych instrumentów, wzmagająca się aż do mosiężnej fanfary trąb. Kurtyna pomału dźwignęła się do góry, odsłaniając drzewa nieokreślonego teatralnego gatunku, jaskrawo przyodzianych rycerzy, damy i króla z brodą na złotym tronie.

- Słyszy mamusia? „Elzo, Elzo z Brabancji”… to pan Wenorden zawsze śpiewał - informowała szeptem Agnieszka. Miała w sobie z tej opery wspomnienie szeregu scen i refrenów, które najbardziej nią wstrząsnęły. Chciała, żeby rodzice i rodzeństwo nic z tego nie uronili, i była niespokojna, gdyż zdawało jej się, że to, na co najbardziej czekała, gdzieś przepadło. Scena oskarżeń trwała coś bardzo długo, kiedyż zjawi się Lohengrin? Rodzice gotowi się znudzić.

- O, teraz - odetchnęła wreszcie, wyciągając za siebie rękę i chwytając kolano matki.

- Taki ogromny łabędź? - odezwał się z powątpiewaniem Tomaszek. - Emilka, daj lornetkę.


O, dzięki ci, łabędziu mój…


śpiewał otyły, wysrebrzony Lohengrin.

- On nie tak śpiewa… zupełnie pomadka… to nie głos Lohengrina… - rozpaczała Agnieszka w stronę rodziców.

- Podług mnie, bardzo ładnie - uspokoił ją szeptem ojciec.

- Słuchajcie teraz… Tatusiu… teraz… To ważne miejsce.


Nie śmiej mnie pytać nigdy, ni zdradą, ni podstępem, skąd łabędź przywiódł mnie…


- zakazywał uroczyście otyły rycerz Monsalwatu. Agnieszka podchwyciła półgłosem znajomą melodię.

Emilka zakryła ręką oczy, gdy na scenie zaczęto się potykać.

- Już! Lohengrin zwyciężył - trącił ją łokciem Tomaszek. - Teraz będzie się żenił.

- Emilka, nie denerwuj się - prosiła pani Barbara, gdy kurtyna zapadła.

- Bogumił - pytała przekrzykując łoskot oklasków. - Ty wychodzisz?

- Wyjdę na papierosa. A wy?

- My zostaniemy. Albo nie, my też trochę wyjdziemy - wahali się, nie wiedząc, jak najlepiej wykorzystać każdą chwilę.

W kuluarach zetknęli się natychmiast z panią Michaliną i Holszańskimi. Rejentowa prezentowała nieznajomego pana, którego mieli u siebie w loży.

- Emilko - zwróciła się specjalnie do młodszej Niechcicówny - pan… - Agnieszka śród gwaru nie dosłyszała nazwiska. Emilka, podawszy rękę, natychmiast odwróciła się czerwona i nadąsana.

- Jaka ona musi być pewna siebie, że się tak nie boi zrażać ludzi - myślała Agnieszka i aby nieznajomemu nie było przykro, podjęła z nim rozmowę. Był to hoży, rumiany brunet, młody i towarzyski.

- Pani lubi teatr? - pytał pożerając wzrokiem Agnieszkę. - Sądząc po tym ślicznym rumieńcu - dodał przeciągle - bawi się pani świetnie.

Agnieszka odpowiedziała coś ni w pięć, ni w dziewięć, a jednocześnie usłyszała za sobą urywki rozmowy starszych.

- Poznaliśmy niedawno… obywatelska rodzina… Tak bym chciała… bo Emilka… - szczebiotała szeptem rejentowa.

- Ależ to jeszcze dziecko… - wzbraniała się przed czymś pani Barbara - A Bodzio? Daniel?. A Janusz? - zwracała się głośniej do pani Michaliny.

- Czy to Bodzia i Daniela można gdzie dokąd wyciągnąć? A Janusz nigdzie nie bywa. Też dziwaczeje. Anzelm za to miał dziś przyjechać, ale coś go zatrzymało w Petersburgu. Bo jest nadzieja, że nasze place…

- Aha, to dla Emilki przyprowadzili go - spłoszyła się Agnieszka.

Lecz młody człowiek rozmawiał tylko z nią, zdawał się w ogóle nikogo poza nią nie widzieć. Czyżby nie zauważył, że nie można jej równać z Emilką?

- Jaka pani jest wrażliwa - zachwycał się skubiąc czarnego wąsika.

- Buzia aż się wprost mieni. I pani sama wygląda jak Elza w tej aksamitnej sukience.

- Buzia - myślała Agnieszka ze zgrozą, ale choć zaloty dziarskiego młodzieńca zdawały jej się niezmiernie pospolite, bała się utracić jego względy. I nie dowierzając, żeby mogła tak od pierwszego wejrzenia zająć kogoś wyłącznie sobą, zmieniła przedmiot rozmowy.

- Ostatni raz - rzekła - byłam w tym teatrze już dawno. W czasie strajków. Na „Śniegu” Przybyszewskiego. I pamiętam, że była wtedy manifestacja. Ktoś krzyknął na galerii: „Precz z caratem”, i zaczęli śpiewać „Czerwony sztandar”. Och, to była niezapomniana chwila.

- Socjalistka? Socjalistka? - pytał z poufałą pieszczotliwością młody człowiek. Agnieszka była zła, że poruszyła te sprawy w tak nieodpowiedniej chwili. Spostrzegła, że młody człowiek potraktował jej odezwanie się jako przekorny wdzięk, dodający ostrości jego zalotom. Zjeżyła się i zwróciła do Holszańskiego z zapytaniem, czy lubi „Lohengrina”. Odpowiedział skwapliwie, ożywiony; jak bywają starsi, gdy zwróci się do nich o zdanie ktoś młody, komu chcą trochę zaprzeczyć, trochę się przypodobać.

- Muzyka Wagnera podnieca i rozbudza ciemne instynkty. Dlatego jest ulubiona przez niedojrzałe… to jest… przez młodzież. My, starzy, wolimy głębszą i bardziej uduchowioną, a przy tym tak muskularną muzykę Beethovena. Pani się gniewa, panno Agnisiu?

- Nie. Słucham. Znam kogoś (przypomniała sobie Marcina) młodego, kto też woli Beethovena. I ja to, co z niego słyszałam, wielbię.

Ale Wagner pierwszy rozbudził we mnie pasję do muzyki.

- A, to tak, to jego rola… Wstrząsa trzewiami…

- Dzwonek. Dzieci, chodźcie. Już gaszą światła - niepokoiła się pani Barbara.

- Emilka, podoba ci się? - zagabnęła Agnieszka powściągającą ziewanie siostrę.

- Kto? Ten pan?

- Nie. Muzyka.

- Tak sobie. Dosyć smutne.

Agnieszka popatrzyła zdziwiona. Emilka już tyle lat uczyła się muzyki, w domu wygrywała bez ustanku z wielką wprawą walce i oberki, a wszystko, co było naprawdę szczęściem i uniesieniem, płynącym ze świata dźwięków, pozostawało dla niej zamknięte. Lecz tym razem i Agnieszka nie mogła poddać się upojeniom - przeszkadzał jej niepokój, czy rodzice nie doznają zawodu. Drugi akt chciała im ofiarować głównie jako pieśń trąbek obwieszczających poranek. Kiedy na scenie przedłużał się zielony mrok i trwały bez końca tyrady złowrogiej Ortrudy, czuła się, jakby ich oszukała. W trzecim akcie, gdy usłyszała parę taktów marsza weselnego, które wnet znikły, zlękła się, że już nie wrócą, a ten marsz miał właśnie najbardziej olśnić rodziców. Marsz wrócił jednak i rozbrzmiewał w pełni przy tryumfalnym pochodzie do łożnicy. Słuchając go z płomieniami w oczach, Agnieszka uprzytomniła sobie przelotnie, że tę melodię gwiżdże i nuci często Marcin. - Cóż stąd? - wzruszyła ramionami. - Nic mnie to nie obchodzi - ucieszyła się.

Było już po dwunastej, kiedy Niechcicowie, odwiózłszy Tomaszka i Emilkę, wracali do Serbinowa z Agnieszką, która teraz dopiero przeżywała bez przeszkód zasłyszaną operę.

- A to pamiętacie? - pytała i nuciła ten lub ów refren.

- Tak, pamiętam. Piękna opera - przytakiwał Bogumił.

Pani Barbarze najwięcej podobała się miłosna pieśń Lohengrina, przy otwartym na szafirową noc oknie. - Żeby częściej widywać takie rzeczy, to człowiek inaczej by chodził po świecie - westchnęła.

- A kto to ten młody człowiek? Ten, co był z Holszańskim? Nie dosłyszałem nazwiska.

- Jakiś Kuryłowicz czy Kozarewicz - oznajmiła pani Barbara. - Mają tu gdzieś majątek, zdaje się w stronie Łodzi.

- Mniejsza z nim - zlekceważyła to Agnieszka. - Mydłek, jakby tatuś powiedział.

Zaśmieli się.

- Mydłek… i filut… - myślała wzgardliwie Agnieszka, lecz wspomniawszy jego komplementy, uczuła przyjemność, nie związaną jednak z osobą dziarskiego zalotnika, tylko jakby z możliwościami własnej dalszej przyszłości.

- Nie, ja kompletnie zgłupiałam - strofowała się. - A jednak… przyjemnie jest żyć.

W domu, kiedy biegła rozochocona do siebie, Julka rzekła świecąc jej w czeluść schodów:

- Był do panienki list. Położyłam na stole.

Agnieszka zapaliła lampę i zdumiona rozerwała kopertę.

List był z Lozanny od Marcina.

6

- Trzy miesiące - czytała Agnieszka nie wierząc własnym oczom - trzy miesiące ani słowa od ciebie, ani jednego znaku życia, a więc ani jednej myśli o mnie, ani bodaj snu czy przelotnego marzenia…

Taka jest wasza miłość! Dziewczyno szalona i niemądra. Więc istotnie myślałaś, że odjazdem twoim pomożesz mi zwyciężyć uczucie, które, niestety, przeorało mnie głębiej, niż przypuszczałem, i jak widzę - głębiej niż ciebie. Dla ciebie było to może nabieranie wprawy do silniejszych przeżyć z kimś innym. O, bo wy i to potraficie w bezdusznym okrucieństwie waszej zalotności. Dziś wiem jedno! Z wielką łatwością przyszło ci to, co ja wymogłem na sobie nadludzkim wysiłkiem woli. Czy ty zdajesz sobie sprawę, co to jest trzy miesiące wściekłej tęsknoty, wspomnień, które doprowadzają do obłędu? Oszukałem się i oszukałem ciebie. Nie mogę tobie się oprzeć. Jest w tobie coś, czego nie widziałem, nie spotkałem nigdy w życiu. Co ty myślisz, co czujesz, że gdzie się obrócę - wszędzie, ciągle widzę i słyszę ciebie.

Zapewne nie przychodzi ci nawet do głowy, że twoim zniknięciem przeszkadzasz mi bardziej niż twoją obecnością. Och, czy wam w ogóle przychodzi cośkolwiek do głowy! I teraz, kiedym taki bez siły, że ci to wszystko mówię, stanie się najstraszniejsze. Teraz ty mnie porzucisz. Co wtedy zrobię, nie wiem, ale wiem, że to mi się tylko należy. Bo ja naprawdę nie byłem i nie jestem dalej w prawie łączyć twojego życia ze swoim - nie śmiałbym spojrzeć w twarz twoim poczciwym rodzicom. A czyż która z was może się zdobyć na taką wielkoduszność, żeby pomimo to nie odejść? Nie odejść - bodaj w rozłące. Bo czyś ty pomyślała, do czego zobowiązuje pobyt w kraju? Że gdy ty używasz zapewne sielskich wywczasów, tam co dzień nasi towarzysze walczą, giną… Gdybyś choć w taki sposób żyła ze mną… Wybacz te gorzkie słowa, sam już nie wiem, co mówię. Och, zobaczyć cię - dziś, zaraz, wkrótce - albo nigdy. Ale cokolwiek z tobą jest… będzie… natychmiast po tym liście - napisać!!!

Odczytawszy kilkakrotnie ten zbiór obelg i wyznań, Agnieszka przez chwilę czuła jedynie zawrót głowy i spazmatyczne uniesienie w całym jestestwie.

- A co? - powtarzała krążąc na pół przytomnie po pokoju. - A co? A widzisz? A co?

Po pewnym czasie, ochłonąwszy, zdała sobie sprawę z jednej tylko rzeczy, że Marcin męczy się i cierpi i że niepodobna go zostawić ani chwili dłużej w tym stanie. Trzeba co duch śpieszyć z pomocą, ale jak? Co robić? Natychmiast wracać do Kalińca i wysłać depeszę: przyjeżdżam. Żeby wiedział. Telegraf chyba działa przez całą noc.

I zaraz jutro jechać. Rodzice jeszcze się nie położyli. Klimecki może jeszcze nie wyprzągł. Idąc na oślep za wezwaniem niepohamowanych instynktów, zbiegła na dół i wpadła do jadalni.

Usłyszała wielki, rozpłomieniony głos matki, która opowiadała stojącej z założonymi na piersiach rękoma Julce treść przedstawienia. -…i wystaw sobie, cały w srebrnej zbroi, w białym płaszczu zaczyna śpiewać: „A imię moje Lohengrin!…” Ujrzawszy córkę pani Barbara przerwała.

- O, jest panienka. Siadajże, herbata stygnie. Julka, proś pana i kładź się sama spać. My tu sprzątniemy ze stołu. Strasznie się późno zrobiło.

Julka znikła. Agnieszka rzuciła się do wchodzącego ojca.

- Tatusiu! Czy Klimecki już wyprzągł? Ja muszę w tej chwili pojechać do Kalińca.

- Do Kalińca? W imię Ojca i Syna! Po co? Czyś czego zapomniała?

- Ja muszę zaraz wysłać depeszę. I zaraz jutro wyjechać. Do Lozanny!

- Jutro? Wyjechać? Przecież masz jeszcze trzy tygodnie wakacyj.

Czy dostałaś jaką wiadomość? Może egzaminy przyśpieszone?

- Czekaj no - zlękła się pani Barbara. - Co tobie się stało, Agnisiu? Patrz, jaka ona blada.

Agnieszka zbladła, gdyż w swym porywie nie przewidziała, że trzeba się będzie tłumaczyć. Uczuła niemożność wyjaśnienia rodzicom, jak ważna jest sprawa, która ją pchnęła do tak naglących decyzji.

- Tak… egzaminy… - wyjąkała - to jest nie… Przecież wszystko jedno. I tak miałam wyjechać. Trzy tygodnie prędzej czy później…

Nie mogę powiedzieć - wykrzyknęła z rozpaczą - dlaczego muszę tak zrobić!

Nastało zdumione milczenie.

- Gdzie jest latarka? - przerwała je Agnieszka. - Ja sama pójdę w podwórze.

- Agnisiu! Bójże się Boga - ocknęła się pani Barbara. - Chcesz nas zostawić tu w takim niepokoju? Czy się stało jakie nieszczęście? Z kim?

Agnieszka stała z nieco schyloną głową, patrząc spode łba niby gotowa do napaści i osobliwie podobna w tej chwili do Tomaszka.

- Tak - rzekła nagle, odrzucając hardo w tył głowę. - To jest… nie nieszczęście… Ale… może być nieszczęście, jeżeli nie pojadę. Ze mną… albo z nim… Dostałam list od… - zatchnęła się -…narzeczonego. Potrzebuje mnie - wzywa. Muszę jechać.

- Narzeczony? Wzywa cię? Zaraz… mnie się to w głowie nie mieści…

Bogumił usiadł ciężko i, opuściwszy ręce między kolana, patrzył frasobliwie na córkę.

- Jesteś zaręczona? I my nic o tym nie wiemy? Matko - zwrócił się srogo do pani Barbary. - Co ona mówi?

Pani Barbara usiłowała zebrać myśli.

- Mówi prawdę. Ja o tym wiedziałam - oświadczyła z trudem.

- A więc tajemnica przede mną. Tom ja tylko niegodny wiedzieć nic o losach mojej córki. Tak. Dosłużyłem się.

- Agnisiu, wytłumacz ojcu. Mówiłaś, że to zerwane, skończone. Czy się co zmieniło?

- Zmieniło - rzekła martwo Agnieszka. - Narzeczony… mniejsza o nazwę. Człowiek, który mnie kocha… Ja nie będę ukrywać. Wszystko powiem, jak przyjdzie czas. Tylko dajcie mi jechać - wybuchnęła bliska płaczu.

Bogumił przetarł ręką twarz, jakby chcąc wybić się ze snu. Raptem rzekł energicznie:

- No, dobrze. Dajmy na to. Ale o tym nie ma mowy, żebyś teraz po nocy jechała. Konie były tylko co w drodze, ja ich drugi raz posyłać w nocy nie będę. A budzić fornala? Dziewczyno, zastanów się. Przecież jest już po pierwszej. Poczekajże do rana. Tam w tej Lozannie też teraz wszyscy śpią. I cóż to ma być za taka depesza, że nie można z nią poczekać kilku godzin. Co chcesz donieść? Że co? - Że jutro wyjadę i kiedy będę na miejscu - objaśniła Agnieszka słabnąc.

- No, to tym bardziej. Przecież pociągi zagraniczne odchodzą wieczorem - nawiązywał Niechcic do własnego wspomnienia. - Więc zdążysz zawiadomić. Musisz chyba zobaczyć rozkład jazdy, godzinę… bo ja wiem.

Agnieszka uczuła w całej sobie znużenie, które nie dało jej się dłużej opierać.

- Dobrze - ustąpiła. - Ale w takim razie proszę, błagam o konie zaraz rano. Jak najwcześniej. O siódmej.

- Na to zgoda - zażegnywał skwapliwie ojciec. I nagle, zyskawszy zwłokę, wrócił do sedna sprawy. - Ale, słuchajże - nasrożył się. - Może jednakże powiesz, co to za takie narzeczeństwo jakieś potajemne i dziwne? Że nie można o nim nic wiedzieć?

- Daj jej spokój - wtrąciła pani Barbara. - Po co te badania?

- O wielu rzeczach z mojego życia nie wiedzieliście i nic to wam nie przeszkadzało - spłonęła nieprzychylnie Agnieszka. - To nie są moje sprawy, ale i czyjeś. Nie mam prawa nikogo wtajemniczać, aż póki ten, kogo kocham…

- Co to za ten? Ja nie znam tego człowieka! I on cię, mówisz, kocha? Człowiek, który nie uznaje widać twoich rodziców ani twojego domu, kiedy nie raczył nawet zawiadomić nas o swoich zamiarach, nawet zapytać!…

- Bogumił, dajże spokój - mitygowała pani Barbara. - Miejże zaufanie do dziecka. I to nie takie czasy…

- Ale i nie takie - rozgniewał się Bogumił - żeby dziewczyna z godnością miała lecieć na pierwsze zawołanie każdego, kto po nocy…

- Bogumił, ty ją ranisz! Obrażasz!

- Każdego? - zjeżyła się Agnieszka, podżegnięta okrzykiem matki. - Ten „każdy” - to jest mój świat i moje życie…

- Twoje życie? A tu nie ma twojego życia? To ten świat, w którym żyłaś dotychczas, to tylko tyle wart, żeby go kopnąć… żeby…

Nie! Nie kocha cię człowiek, który nie przychodzi tu jawnie… tylko takimi drogami chce cię oderwać od domu, od rodziny.

W Agnieszkę jakby żagwią kto rzucił.

- On tu nie może przyjechać! On jest wygnańcem, który wtedy, kiedy wyście spokojnie spali, walczył i siedział w więzieniu… Mamusia nieraz mówiła, że w tym waszym życiu nie ma ideału i że jak się ma ideał… No więc ja mam ideał, wspólny z tym, kogo kocham, i dla tego ideału chcę żyć gdziekolwiek i jakkolwiek, choćby bez dachu i o głodzie na tułaczce… - brnęła, czując potrzebę usprawiedliwienia swych zamiarów czymś więcej niż chęcią porzucenia rodziców dla kochanka.

- Wygnaniec? Bez dachu i o głodzie? - stropił się ojciec. - Kto jest, na Boga, ten człowiek? O co walczył, gdzie walczył?

- O to samo, co tatuś kiedyś… A teraz tatuś potępia?

- Ja nie potępiam. - Bogumił upadł na duchu. - Tylko myślałem… widziałem, żeś pokochała pracę… Ty jedna. Marzyłem - plątał się - że jak skończysz… że może przejdziesz na rolnictwo. Tak mówiłaś… Że przecież zdołam kupić w końcu jakiś kawałek ziemi… zapewnić wam… tobie… A tu jakaś tułaczka…

- Ja nie chcę nic mieć. Żadnej własności - rozgorączkowała się Agnieszka. - Chyba tylko to, co otrzymam od społeczeństwa za moją dla niego pracę. I jeśli pójdę gdzie indziej niż wy, to też dla pracy. Inna praca jest teraz w Polsce potrzebna, nie sadzenie kartofli. I nie służenie bogatemu człowiekowi, żeby zarobić na chleb…

Oboje rodzice chwycili się za głowy jak zagrożeni ciosem.

- Dziecko, tyś oszalała - przeraził się Bogumił. - Ja służę bogatemu człowiekowi? Ja służę ziemi, a że na cudzym, tom swojego nie przegrał i nie przepił…

- Ja nie o to - nie o pracę na cudzym. Ale służba człowieka u człowieka to upokarzające. Ja z tym nie mam nic wspólnego. I pójdę swoją drogą. Człowiek może służyć tylko czemuś, nigdy komuś.

- Nie wmawiajże nam takich rzeczy - wpadła w rozpacz pani Barbara.

- Przecież my nie chcemy, żebyście wy komuś służyli. I ojciec tego nie chce. Dosyć, że na nas tak padło. Pracujcie dla kraju, dla idei, ale pomyśl, co za przyszłość sobie gotujesz. Sama mówiłaś, że i tak nie możecie żyć razem… że twój… narzeczony, jak mu każą…

- Podług mnie - oburzył się Bogumił - tyś jeszcze za młoda, żeby wiedzieć, czym najlepiej się służy krajowi. Sama zginiesz i nic z ciebie dla drugich nie będzie.

Och, nie mieli tego nigdy na myśli, by jakąkolwiek drogę wyznaczyć albo zagradzać swoim dzieciom, chyba że, jak to bywało z Tomaszkiem, jasno widzieli nieprawość. Ale zaskoczeni nagłością zdarzeń i w chęci ocalenia Agnieszki przed czymś zatrważająco nieznanym, zaczęli bronić osiadłego i bezpiecznego życia, w którym sami tkwili prawie przypadkiem.

- Nie rozumiem, o co wam idzie - rzekła w końcu Agnieszka osowiale. - Przecież ja sama jeszcze nie wiem, jak się moje życie ułoży. I wcale ani z wami, ani z domem nie zrywam. Przyśpieszam tylko wyjazd. Więc czego żądacie? Żebym porzuciła tego, kogo kocham? Z jakiej racji? Dlatego, że go nie znacie?

Niechcicowie osądzili, że poszli za daleko, i pospuszczali głowy.

- Córeczko - rzekł po chwili prosząco Bogumił. - My nic nie żądamy. I ja wiem, że ty nic złego nie zrobisz. Ale drżymy o ciebie. Bo jeśli to już raz było, jak matka mówi, zerwane, to czy ty jesteś tak pewna tego człowieka? Może się mylisz? Może będziesz żałować, że tak lecisz jak ćma… Za takie szaleństwo młodości czasem drogo się płaci. Tyś dziecko. Jeszcze nie masz i dziewiętnastu lat - prawił zdobywając się na niebywałą u niego wymowność.

Agnieszka nachmurzyła się.

- Ja jestem jego pewna. Tak pewna, jak że dzień będzie po tej nocy.

- Wygnaniec… - szedł za biegiem swych myśli Bogumił… - Ja też byłem wygnańcem. Alem wtedy nie zakładał rodziny, nie brałem na siebie obowiązków, którym nie mogłem podołać. I albom ja głupi albo… nie, nie postępuje honorowo ten, kto w takich warunkach…

Pierwszy raz słyszę…

- Honorowo?! - Oczy Agnieszki zwęziły się do rozmiaru lśniących szparek, tak jak u Tomaszka, gdy wpadał w gniew. - Ten człowiek postępował bardziej honorowo niż ja! Bo wiedzcie o tym, że mógł… bo od niego tylko zależało… bo ja byłam gotowa z nim żyć… Nie dbałam o nikogo… - umilkła, przerażona, że używa argumentu, który mógł równie dobrze nie istnieć.

- I z nas dwojga - dodała - on właśnie miał was i te tam „obowiązki” na myśli.

- Byłaś gotowa… - Bogumił i Barbara patrzyli na Agnieszkę nie śmiąc już pytać dalej. Jakże łatwo było okazać pobłażliwość domniemanym szaleństwom Anki, jak trudno zdobyć się na zrozumienie, kiedy w grę wchodzi własne dziecko.

Wśród ciężkiego milczenia słychać było, jak na dworze zaczyna padać deszcz.

Bogumił odezwał się pierwszy, spojrzawszy na zegarek:

- Druga - stwierdził posępnie. - Za trzy godziny trzeba wstawać.

Dobrze. Dostaniesz rano konie i rób dalej, co chcesz. Nie będę stawał na drodze do twojego „szczęścia”. Ani też… głos go zawiódł. Machnął ręką i odszedł.

- Agnisiu - załamała ręce pani Barbara. - Nie gniewaj się na nas.

Pomyśl, my zawsze w końcu zostaniemy się sami.

W cztery godziny potem Agnieszka otwarła oczy ze snu, w którym niby to jechała koleją do nigdy nie widzianego miasta Lublina.

Ojciec, taki wesoły, jakim pamiętała go z dni dzieciństwa, sprzedawał w tym pociągu czy też sprawdzał bilety. Nagle wysiedli wszyscy wśród gaju, w którym śpiewały słowiki. Obudziła się cała przetchnięta błogą wiośnianą melodią niby flet. I przywidziało jej się, że to nie maj, ale gwiazdka, Wigilia, tuż obok stoi zielona choinka, a w sercu śpiewa i czuli się słodycz dzieciństwa. Na dworze było ciemno, niby w grudniowy ranek, i to sprzyjało złudzeniu. Lecz zwróciwszy głowę ku oknu zobaczyła, że to już dzień, tylko taki ciemny, zawleczony chmurami, mokry. I w tejże chwili przypomniała sobie wszystko, co zaszło i co ma dzisiaj zrobić. Wyskoczyła z łóżka i zaczęła się ubierać, ale coś bez zapału, choć pośpiesznie, jak pod działaniem niezwalczonego przymusu.

Jadąc wkrótce potem ku miastu miała przez cały czas tylko nocną rozmowę z rodzicami na myśli.

- Tyle lat zgody - martwiła się - i przecież rozumieliśmy się jakoś, a przynajmniej ufaliśmy sobie chyba. I skąd raptem tego lata ciągle takie straszne rozterki. Mój Boże, czyż ludzie nie mają przed sobą jednego tylko dramatu, jednej walki… z przyrodą, z nieznanem… owładnąć, pojąć wszechświat… a nie żeby tracić czas na próżne niesnaski między sobą… - rozpaczała.

- I po co ja im nagadałam takich rzeczy - wyrzucała sobie z niesmakiem. - Po co mówiłam o tej własności. Przecież może nie o to idzie, żeby nic nie posiadać, tylko żeby być od tego niezależnym. I o tym ideale… Toć zawsze myślę, że można żyć zwyczajnie, a z ideałem, Boże, Boże, czemu człowiek mówi nie to, co myśli, tylko to, co mu trzeba. Widziałam tylko swoją zachciankę, tylko siebie i żeby usunąć wszystkie, wszystkie przeszkody.

- Nie - buntowała się, stojąc już przy pocztowym okienku z tekstem depeszy w ręku. - Tu nie o zachciankę, tu idzie o moje życie. Czyż ono nie jest dosyć ważne i święte, czy nie powinno się wypełnić bez żadnych względów na nic? Inaczej będzie poronione, nikomu niepożyteczne.

Ale nadawszy już depeszę doświadczyła tak wielkich wątpliwości, że o mało nie wycofała jej z powrotem.

- Zostać… jechać… - powtarzała stojąc pośrodku biura pocztowego z oczyma wbitymi w zabłoconą podłogę, niepomna, że wchodzący zaczynają jej się przyglądać. Cierpienie z powodu nieporozumienia z rodzicami zdawało się teraz większe niż radość z powodu pojednania z Marcinem. Mimo to powlokła się do małego żydowskiego kantoru, by wymienić wręczone jej przez matkę pieniądze na niemiecką i szwajcarską walutę. Czuła, że jednak pojedzie, ale dlaczego? - nie wiedziała. I tego nie wiedziała, czy to skrupuły wobec rodziców zgasiły chęć do podróży, czy nagłe zobojętnienie miłosne wywołało dręczące skrupuły? Człowiek jest atakowany nie przez jedną, ale przez wiele pobudek i nigdy nie wie, dla której postąpił tak lub owak, ani co w nim było przyczyną, a co skutkiem.

Agnieszka powróciła z Kalińca tak znękana, że pani Barbara, oznajmiwszy: - Masz tu półpasek na wyjazd. Ojciec posyłał chłopaka do gminy - odważyła się westchnąć:

- Moje dziecko najmilsze. Ja ci nic nie odradzam, ale widzę, żeś taka smutna. Może ty przeczuwasz co złego? Czy ten pan Śniadowski… Czy naprawdę ufasz mu tak, żeby swoje losy?…

Agnieszka odwróciła głowę i rozpłakała się. Wiedziała, że nic z tego, co może powiedzieć o Marcinie Śniadowskim, nie jest w stanie wzbudzić ufności rodziców. Jakże tu wytłumaczyć, że człowiek, którego postępki wobec niej wyglądają na chwiejność, dwoistość, zachłanność i okrucieństwo - jest czystym złotem? Że wszystko, co czyni źle w ich oczach, a może nawet w jej oczach, czyni dlatego, że chce czynić zbyt dobrze.

- Ufam jemu więcej - rzekła tylko - niż samej sobie.

Bogumił pożegnał się z Agnieszką, usiłując nawet być serdecznym, ale żadne z rodziców nie odwiozło jej na pociąg. Agnieszkę to zabolało. Więc jednak umywali ręce od tej sprawy. Trudno. Ten wyjazd miał smak piołunu. Agnieszka mechanicznie przekazywała tragarzowi rzeczy, kupowała bilet, a jednocześnie oblegały ją trwożne pytania. Czy Marcin otrzymał depeszę, czy dokądś nie wyjechał? Czy w domu nie dostaną tymczasem od niego telegramu brzmiącego: „Nie przyjeżdżaj”? Dlaczego porał się dalej z uczuciem, które odepchnął i skazał na zagładę i do którego - jak teraz jeszcze pisze - nie mają oboje prawa? Ona to wzięła była serio, zaczęła budować życie na innych podstawach. I było jej już dobrze - bez Marcina. Więc po co jedzie? Trzeba było właśnie po tym liście wyruszyć tego roku na studia całkiem gdzie indziej, do Krakowa lub do Paryża. A jednak czuła, tocząc się już koleją ku Berlinowi, że gdyby jeszcze teraz można było zawrócić, nie zawróciłaby z tej podróży, w którą wlecze ją coś niepodobnego do wczorajszych uniesień, a przecie tak samo nieodwołalnego jak one.

Może to była pamięć rozpaczliwych wysiłków, którymi tylekroć zjednywała sobie Marcina, pamięć słów, którymi zaklinała go, że pójdzie za nim wszędzie, cokolwiek by uczynił. A on nie znał wszystkiego, nie wiedział, jak w czerwcu, jadąc od niego, myślała:

- Umrę bez ciebie, chłopcze - i jak potem wzywała go w złej godzinie, gotowa żyć samym jego widokiem. On nie wiedział; ale dość, że tak było, to zobowiązywało ją niby przysięga i śluby… - Nie dowierzaj przekornej nieczułości, pokusom odstępstwa - wiało poprzez jej wnętrze niby czyimś naszeptywaniem. - Prawdą były te chwile, w które tęskniłaś do niego, płakałaś za nim, kłamstwem było pogodzenie się z życiem bez niego. Nie dowierzaj temu, bo to się zemści, pamiętaj, co było już raz w Lozannie. Idź za tym głosem, co zdaje się w tej chwili tylko ciążącym głosem obowiązku.

To miłość przybrała taką postać, żeby cię doświadczyć. To miłość.

Nie pytaj, nie wątp jak Elza. To miłość!

Natychmiast jednak pojawiały się zastrzeżenia innego rodzaju.

Czemuż wyczytała w liście Marcina to tylko, co jej najlepiej dogadzało? Czyż nie pisał, że mogą być bliskimi w rozłące? Po co więc leci w jego objęcia, zamiast stanąć do pracy w kraju, zespolić się z kochankiem w duchu i walce?

Pociąg tymczasem rwał, jesienna szaruga została daleko w tyle.

Chmury coraz to rzadsze i cieńsze odsłoniły na koniec lazur nieba.

Pod Bazyleą było już ciepło jak w lecie. Mimo to Agnieszka drętwiała wewnętrznie i może z niepewności, jak zostanie przyjęta, usiłowała raczej podtrzymać niż zniweczyć w sobie poczucie obcości z tym, co czyni.

Dopiero kiedy w Lozannie wysiadła na zalanym blaskami słońca dworcu, a Marcin podbiegł, chwycił ją i uniósł w powietrze, poczuła znikomość swoich wahań i trosk. Wszystko, czym była do tej chwili, przeobraziło się w zawstydzony szept nieprzytomnej radości:

- No, co? No, widzisz… widzisz…

Ze łzami w oczach całowali wzajem swe ręce, potrącani przez śpieszących z walizkami przechodniów.

7

Marcinowi udało się zatrzymać dla Agnieszki na Chemin de Villard pokój Naty Sztumskiej, która właśnie w tych dniach przeniosła się na dalsze studia do Genewy. Ale wieczorami było im tak ciężko rozstawać się ze sobą, że przemyśliwali, czy nie zamieszkać przynajmniej koło siebie u jednej „baby”. Tylko że Marcin, olśniony „przylotem” - jak się wyrażał - Agnieszki, drżał teraz o jej dobrą sławę.

- Bo moja opinia, niby jako dżentelmena wobec kobiet!… mówił. - Pomijam całą waszą załganą moralność, która mężczyźnie wybaczy i może nawet wychwali największe niedokładności erotyczne. Ale przecież wiesz, za co tam w kraju mają rewolucjonistę, nielegalnika. Mojej świętej matki nie liczę. Ona zna w swojej naiwności jedno tylko moralne kryterium - miłość do mnie. Ale już mój ojciec… także podobno mnie kocha… a czy wiesz, jak o mnie mówi? „…Ten łajdak, co z brauningiem w zębach lata po świecie” - powtarzali mi to w rodzinie. Myślę, że uważa mnie za zdolnego do wszelkiej nikczemności. Cóż dopiero inni. Jakiś skandal „po amurnoj czasti” prędzej by mnie usprawiedliwił w oczach kochanych rodaków niż moje przekonania, które w nich budzą złe sumienie. Ja jestem zgubiony, więc nie o mnie… Ale ty… Nie mógłbym znieść, żeby nawet jakaś kanalia śmiała bodaj słówkiem tobie ubliżyć. Cóż dopiero, jak pomyślę o twoich dobrych rodzicach…

Agnieszka nie powiedziała Marcinowi o swoim zajściu z rodzicami.

Chytra mądrość instynktu doradzała jej nie mnożyć trudności, których przysparzaniem on sam już się tak znakomicie zajmował.

Miała zresztą nadzieję, że ta sprawa da się pomyślnie rozwiązać.

- Z moimi - odpowiadała tedy - już ja sama dam sobie radę. Oni nie są tacy, żeby nas nie mogli wcale zrozumieć. I wiesz, jak będziesz dalej gadał głupstwa, to poszukam sobie kogoś innego, kto nie będzie miał takich zaśniedziałych poglądów - żartowała.

- A tylko spróbuj - groził Marcin i całowali się, szczęśliwi, że pod pozorną różnicą zdań łączy ich zupełne porozumienie tej samej gotowości do wzajemnych dla siebie ofiar.

Z rozmów tego rodzaju wyniknął pomysł wspólnego napisania zarówno do Serbinowa, jak do Kielc, do matki Marcina. Wyprawili te listy zawiadamiające o ich narzeczeństwie prawie uroczyście, jakby to był akt czci wobec zwalonych - lecz zawsze jeszcze bogów.

Otrzymawszy zaś odpowiedzi pełne błogosławieństw i życzeń, cieszyli się, gdyż „despotyczna” miłość pragnie aprobaty nawet od świata, który skazuje na zagładę. Świat ów tymczasem trwał i siłą swego trwania paraliżował resztki działań rewolucyjnych, grzęznących w jego biernej, ciepłej masie.

Z kraju przychodziły coraz to gorsze wiadomości o demoralizacji w bojowym wydziale partii, o zupełnym rozprzęganiu się i dogorywaniu roboty we wszystkich innych.

- Teraz - mówił Marcin - przychodzi, zdaje się, chwila, że trzeba rzucać wszystko pozaczynane tutaj i wracać. I bodaj zginąć w jakiejś nieprawdopodobnej awanturze, która by wstrząsnęła choć na moment gnuśnym sumieniem tego narodu.

Ale na przekór tym słowom, jakby przygnębiające wieści rozluźniły rygor trzymający go w bacznej, wysilonej postawie, zaczynał się zwierzać z tajonych dotychczas wątpliwości.

- Ja - opowiadał pewnego dnia - w wydziale bojowym pracowałem niedługo. I raz tylko wziąłem bezpośredni udział w tak zwanej robocie zamachowej. Pamiętam, było nas dwu. Trzeba było czekać w pewnej cukierni z bombą w zanadrzu. Czekaliśmy na zmianę. Los pokierował tak, że owa figura policyjna, co miała paść ofiarą, zjawiła się, kiedy nie ja byłem na czatach, a ten drugi…

- No… i? - wyszeptała Agnieszka nie mogąc doczekać się końca.

- Nic. Zginął. Miałem szczęście… - Marcin parsknął gorzkim, porywczym śmiechem. - Śni mi się czasem. Ale nie o to idzie.

Tylko, widzisz, w tej krwawej walce chciałem widzieć same najbardziej nieskazitelne gwiazdy ludzkie… Możem naiwny, ale myślałem, że jedynie tacy mają prawo na to się ważyć, którzy mają w sobie najczystszy ideał życia… zabijają jak Brutus, myśląc: „O gdybyśmy mogli ugodzić w ducha, nie szkodząc ciału…” I wiesz… przeraziłem się, kiedy na samym sobie poczułem, jakie się w tej „pracy”… mogą budzić instynkty… I że z tego można nie wyjść bezkarnie… Można wyjść albo zdruzgotanym bankrutem duchowym…

Albo kimś, kto, jak broń obosieczna, ani się spostrzeże, kiedy walkę ofiarną przeobrazi w zawodowe ryzykanctwo i awanturniczość… a nawet… w zwykłą zbrodnię. Ja sam kiedyś w tym twoim Kalińcu musiałem kłócić się o piękno i cześć bojówki…

Gdyby ci głupi ludzie, co się tam rozpadali nad skrytobójczą śmiercią żandarmów, wiedzieli, z czym myśmy sami w sobie musieli się borykać. Może zresztą nawet i wiedzieli coś niecoś, a ja musiałem krzyczeć, że tego wiedzieć nie wolno!…

Agnieszka słuchała i zdawało jej się, że rozpoznaje istotne źródło cierpień Marcina, cierpień człowieka ducha, zmuszonego wytrzymać próbę bezpośredniego czynu. Ale rodzaj smutnego natchnienia mówił jej, że nie trzeba go zawracać z tej drogi czynu.

- Słuchaj - odezwała się - przyjdzie czas… Ale teraz, czy może być inaczej? Kiedy ludzie się duszą i chcesz wywalić drzwi na powietrze, musisz użyć łomu, prostego kawałka żelaza… I nawet sam stać się takim łomem. Spełnić tę rolę… Przejść tę srogą szkołę… próbę…

- Tak - żachnął się Marcin. - Ale łom to nie człowiek, a tu jest człowiek-łom, którego nie możesz użyć jak narzędzia i odrzucić… wyrzucić z siebie… A co zrobisz, jeżeli ten łom będzie chciał zostać łomem na zawsze? Uproszczonym narzędziem do łamania drugich, kimkolwiek ci drudzy będą? Niejeden walczy z przemocą nie dlatego, że jej nienawidzi, ale dlatego, że ją kocha. Tylko że w najciemniejszej skrytce duszy sam jedynie czuje się uprawniony do jej wywierania… A najgorsze… sam sobie nie zdaje sprawy, co nosi w ciemności serca. Czasem po nocy obseduje mnie taka myśl… Że każdy, kto walczy tak, wiesz, wręcz… porał się z zabójstwem… śmiercią drugiego człowieka… choćby nawet w imię najwyższych, najszczytniejszych ideałów ludzkości… musi obmyć się z tego jak z winy… Nieuniknionej… koniecznej… ale winy… A tu już rośnie z tego góra zasług, nimby bohaterstwa…

Sami własną legendę pięknych czynów stwarzamy… I tak być musi…

Ale tego się boję… dla przyszłości. Żebyśmy w tej aureoli ofiarnych zasług nie zgubili zadań… straszliwych zadań… w Polsce, która, czuję to… już nadchodzi…

Agnieszka rozumiała Marcina tak wybornie, że poczuła się na siłach bronić go przed nadmiarem skrupułów.

- Marcyś, słuchaj. Ty się tym nie męcz. To najgorzej chcieć tak wszystkie zagadnienia rozstrzygnąć, wszystko przewidzieć. Ja to znam, bo ja mam takie samo usposobienie. My róbmy swoje. Skaczmy w ciemność, w nieznane… Sam to kiedyś mówiłeś. Jak się znajdziemy śród potworów albo one - w nas… no, to będziemy z nimi walczyć choć po ciemku. A może zapalimy przecież w tej ciemności światło… wielkie światło…

- Jakaś ty… - szepnął Marcin, ująwszy w dłonie jej twarz i wpatrując się w nią poprzez nadciągający zmrok. - Ale dość - uciął szorstko. - Rozkleiłem się. Ulżyłem sobie twoim kosztem. Wszystko się odbywa twoim kosztem. Myślisz, że nie wiem.

- Nic podobnego. Śmieszny jesteś.

- Jednego tylko bym nie chciał - głos mu drgnął. - Żebyś myślała, że… ja się boję śmierci. Choć… Boże drogi… Dlaczegóż byś miała i tego nie myśleć.

- Och, Marcyś. Któż się nie boi śmierci - uniewinniła go z góry. - Nie trzeba się bać… ale chcieć umrzeć tak samo grzech, jak chcieć żyć za wszelką cenę.

- Nie… ja teraz mówię za ciebie „nie” - uśmiechnął się. - A jednak wartość życia stanowi to, za co można je oddać, za co chce się umrzeć… Tylko, widzisz, każdy, kto już raz stanął do walki, to ma w sobie taką koncepcję… czort… nie wiem, jak to nazwać.

Wie, w jakiś sposób, kiedy chciałby… mógłby umrzeć.

- To ja nie jestem nic warta - rzekła przekornie Agnieszka. - Bo ja nie wiem, czy jest coś, za co chciałabym umrzeć. Choć czasem - dodała po cichu - zdaje mi się, że każda rzecz, najmniejszy drobiazg, jest czymś, za co w pewnych okolicznościach mogłabym umrzeć.

- Ale nic - podjął Marcin, jakby nie dosłyszawszy osobliwego wyznania Agnieszki. - Jest gorsza śmierć niż z czyichś rąk…

Samobójstwo. Raz byłem bliski tego…

- Kiedy? Czemu? - i dwa imiona kobiece zjawiły się natychmiast w pamięci Agnieszki.

Marcin chwycił nagle w objęcia jej głowę i tulił ją do piersi w jakiś taki sposób, jakby była samodzielnym, niezależnym od reszty ciała przedmiotem.

- Ty, szkiełko moje, szkiełko moje przejrzyste…

- Co za szkiełko? Bo mi urwiesz głowę.

- Moje szkiełko z Kijowa. Jak ono przez możność śmierci pomogło mi żyć, tak ty przez możność życia, cudnego życia z tobą, godzisz mnie ze śmiercią, pomagasz…

- Co za szkiełko? Co ty wyplatasz? Z jakiego Kijowa? Słuchaj… - szepnęła słabnąc śród pocałunków. - Ale nawet jeśli wrócisz… to nie musisz przecież wracać koniecznie do tej bojówki…

- A cóż innego pozostaje? - Marcin odsunął się i zaczął chodzić po pokoju. - Wszystko się wali. I nim się odbuduje, niech się zawali choćby z trzaskiem… Ja innej drogi nie widzę. Trzeba zadać kłam sobie samym, że zdychamy pokonani. Zaświadczyć jeszcze raz przed światem, że jesteśmy, że nic nie wytraci buntu z tego nieszczęsnego kraju. Ginąc zagrzać tych, co po nas przyjdą… Żeby chwycili broń, co nam wypada z rąk… i zaczęli na nowo, może jakoś inaczej.

Posępne to marzenie spełniło się niebawem bez udziału Marcina. W początkach października dzienniki, które Marcin i Agnieszka otrzymywali z kraju, przyniosły wiadomość o niebywale zuchwałym i udanym napadzie „nieznanych sprawców” dokonanym na pociąg wiozący kasę rządową. Miało to miejsce na małej stacyjce w lasach pod Wilnem. „Sprawcy” po krótkiej walce zabrali około pół miliona rubli. Marcin i Agnieszka nie potrzebowali objaśnień, kto dokonał napadu, mimo że przedrukowywane z rosyjskich urzędówek opisy akcji nic o tym nie mówiły.

- To właśnie trzeba było zrobić. To trzeba było… - gorączkował się Marcin. - Chociaż lepiej rzucić by się na jaki garnizon, magazyn wojskowy… Z naszych ludzi jeden starczy za czterdziestu sołdatów… Ach, te pieniądze… ten mus zdobycia środków…

Gdybyż to społeczeństwo chciało… Setki, tysiące rubli idzie co dzień na głupstwa… na karty, na hulanki. Och, kiedy stanie się wiadome, kto ponosi odpowiedzialność za to, że najlepsi ludzie babrzą się… giną… w tej „bandyckiej” robocie. Nie - drwił gorzko. - Prawdziwi bandyci nigdy nie staną przed sądem. Jeszcze będą kiedyś ojcami ojczyzny…

W połowie października inna sprawa wstrząsnęła dwojgiem zakochanych. Więziony od roku przyjaciel Marcina, jeden z najtęższych, najbardziej zasłużonych bojowców, zginął na szubienicy w cytadeli warszawskiej. Na wieść o tym Śniadowski poruszył wszystkie swoje stosunki zagraniczne, żeby uzyskać rozgłoszenie i napiętnowanie tej „nowej zbrodni caratu” w prasie szwajcarskiej, belgijskiej, francuskiej i angielskiej. Prócz jego własnych artykułów, które dały dzienniki socjalistyczne, dobił się również paru wzmianek w liberalnej prasie burżuazyjnej.

Działalność, którą przy tym rozwinął, i radosne poczucie, że zajął bodaj na chwilę opinię świata sprawą polską - złagodziły gorycz utraty przyjaciela, szczęście miłosne zepchnęło na razie ponure myśli w cień. Lecz Agnieszka wiedziała, że one powrócą, i nie zdziwiła się, gdy Marcin niebawem sposępniał bardziej niż kiedykolwiek. Tym razem uważała jego rozterkę za usprawiedliwioną.

Sama, myśląc o śmierci owego młodzieńca, nie mogła opanować w sobie elementarnej żądzy odwetu. Teraz w pewne grudniowe popołudnie rzekła nagle:

- Marcyś, wiesz, tak dalej nie można. Chodzisz jak cień. Dosyć tego zamyślania się, dręczenia, czekania na coś. Zabieramy się i jedziemy. Choćby do Krakowa, a stamtąd, gdzie będzie trzeba. Ja zaraz mogę zacząć pakować rzeczy. Bo ty się inaczej nie uspokoisz, tylko w jakimś takim twardym bezpośrednim zadaniu. W samym środku burzy… jeśli już ma być burza.

Marcin patrzył na nią chwilę w milczeniu i raptem padł jej do nóg.

Agnieszka przez błyskawiczną część sekundy dziwiła się, jak to jest w życiu możliwe, żeby ktoś najkompletniej leżał u czyichś stóp. I natychmiast sama też znalazła się na podłodze.

- Co ty wyprawiasz! - śmiała się zacałowując Marcina. - No, widzisz, teraz wiem, że przeze mnie chodziłeś taki struty. Ach, ty gałganie! Ty naprawdę myślałeś, że ja ci mogłam w tym przeszkodzić? Wstawaj, ładuj kuferek…

- Ja gorzej myślałem - zeznawał Marcin śród pocałunków. - Ja sam nie miałem siły od ciebie się oderwać. Takeś mnie opanowała, ty mała czarownico. I gdzież my się tam skryjemy z naszą miłością… ty kwiecie, mój kwiecie prześliczny. Co ty tam będziesz robić?

- Nic… wszystko będzie dobrze. Może się przydam w tej waszej robocie. A jak nie, to będę chodzić w Krakowie na uniwersytet.

- Głupieńka… Tam nie przyjmują bez c. k. rządowej matury.

- No, to jako wolna słuchaczka… A zdawać przyjadę tutaj.

Zresztą… czy to nie wszystko jedno, co będę robić? Ja tam nie wierzę w żadne powołania, wybory zawodu… Są ludzie, co umieją i chcą coś robić, i ludzie, co nie umieją. Jeśli należę do pierwszych, to do czegokolwiek się wezmę… Ja kocham życie… To mój zawód. I ciebie.

- Właśnie. Ulegasz mnie. Wszystkie te teorie do tego sobie dorabiasz. Gdzież twoja samodzielność, twoje człowieczeństwo?

- A komu się ma ulegać, jak nie tym, których się kocha? Może wrogom? I już ty się nie bój o moją samodzielność. Będziesz jej miał jeszcze dosyć…

- Naturalnie. Jak będziesz chciała mnie zdradzić, to się mnie pewno nie spytasz. Znam was…

- Pewno, że nie spytam. Zresztą to zależy, w jakich to się stanie okolicznościach… Marcych! Nie duś! I wstawaj, puść mnie!

Strasznie twardo na tej podłodze. Jej! Patrz, jak ty wyglądasz.

Wytarliśmy babie wszystkie kurze.

Zerwali się. Agnieszka rozradowana gawędziła:

- Jak ja się cieszę. Ja nie znam Krakowa… Co za radość, że właśnie z tobą… - wołała i raptem wpatrzyła się w Marcina, jakby ujrzała widmo. Prawda… przecież tam jest… a choćby nie w Krakowie… przecież on w kraju spotka znów „tamtą”.

Dwie kobiety, które taką rolę odegrały przy wiosennym rozstaniu Marcina i Agnieszki, nie wchodziły już teraz w rachubę. Może były tylko manowcem trzymanych na srogiej wodzy pragnień, którym coraz to inny przedmiot zdaje się godnym adoracji, podnoszonej do roli piętna tragizmu i oryginalności, czym zazwyczaj młodość tak lubi się chełpić.

- Cóż robić. Jestem inny i wszystko u mnie inaczej niż u drugich - mawiał był nieraz Marcin usprawiedliwiając troistość swego serca.

Tak czy owak, stosunki z Agnieszką położyły życiowo przynajmniej kres jego uczuciowemu rozbiciu i Marcin nie zobaczył się tego lata z „Paryżem”.

- Napisałem, jak sprawy stoją - opowiadał zaraz po przyjeździe Agnieszki - i dostałem w odpowiedzi list prawie ordynarny. I to bardzo dobrze. To mnie uspokoiło do reszty. Nie kocham jej. Nic nie mogę na to poradzić, że człowiek spragniony bierze za źródło bijące z głębi ziemi to, co się okazuje płytką, stojącą wodą.

Panna Woynarowska doniosła mi zresztą, że „bawił u niej” tego lata jej oficjalny narzeczony, że wraca do kraju i że wkrótce zapewne wyjdzie za mąż.

- A gdyby nie to… - szepnęła wówczas, wstrzymując oddech, Agnieszka.

- Dzieciaku, przecież nie wiedziałem o tym, kiedym z nią zrywał ostatecznie - uśmiechnął się był kończąc ową rozmowę Marcin. Teraz i on jednak myślał o możliwości spotkania z „tamtą” i klął w duchu piekielną wrażliwość czy pamięć swojej uczuciowości, w której czymkolwiek były te przeżycia - pozostawiły ślady. Kącik ust zadrgał mu niepewnym uśmiechem, gdy patrzył na wyraz twarzy Agnieszki.

- Ach, ty - rzekł jednak bez wahania. - Już się boisz. Takaś to mężna? Jeżeli mogłem do niej nie wrócić, kiedy byłem sam i wyłem prawie z tęsknoty, jakże mógłbym teraz… - szepnął z tą prawością spojrzenia, która dla Agnieszki była największą rękojmią jego charakteru. Ale tym razem Agnieszka nie chciała widzieć tego, co w niej budziło ufność.

- Idź sobie - odepchnęła go. - Mnie też tak samo rzucisz, jak przyjdzie jakieś nowe „teraz”.

- Kochaneńka - pokręcił żałośnie głową. - Nie dawaj mi przedsmaku tego, czym się możesz stać, kiedy poznasz, jaką masz władzę nade mną. Niech nie będzie między nami zapewnień o żadnych wyłącznościach, wiernościach. I cóż stąd… jeśli nawet… A za to jakie szczęście, kiedy bez żadnych zapewnień, przysiąg znajdziemy w sobie taką pewność…

- Jestem zazdrosna - przyznała się Agnieszka ze wstydem, kryjąc głowę na jego piersi.

- To dobrze - cieszył się żartobliwie. - Powiedz lepiej, łobuzie, kiedy nam sprzykrzy się z sobą całować. To już po prostu mania…

Ale czekaj no, bo my o głupstwach, a tu trzeba się zastanowić.

Kochanie, jakże ty możesz tak nagle i ze mną wyjechać? Przecież ty się tu kształcisz legalnie, za pieniądze rodziców. Co twoi tam powiedzą?

- Bardzo się kształcę - pokiwała głową Agnieszka. - Znowu „twoi”.

Będą jeszcze woleli, żebym była w Krakowie, bo bliżej. Napiszę do nich. Przecież Lozannę też ja wymyśliłam na własną rękę.

- Więc właśnie. Napisz. Bo ja mógłbym już jechać jutro, pojutrze.

A ty skomunikuj się z domem i przyjedziesz za jaki tydzień… miesiąc…

- Ale kiedy ja załatwię to w ciągu tygodnia. Tak, że lepiej ty może na mnie poczekaj.

- Boisz się. Boisz się puścić mnie samego - śmiał się targając ją za włosy.

- Nie. Ale wiesz co? Najpierw trzeba kupić rozkład jazdy.

Obmyślimy sobie drogę. Patrz, jakie góry! Marcyś! Patrz! Góry! - pociągnęła go za rękaw do okna.

Spojrzeli na śnieżny krajobraz Alp ozłoconych blaskiem zachodu.

- Jak siedziałem w Kijowie, to widziałem czasami takie góry. Nawet może te same - szepnął Marcin. - A raczej nie widziałem, a czułem się sam takim wspaniałym krajobrazem…

- W jakim Kijowie? Marcyś - przypomniała sobie Agnieszka. - Co to za szkiełko? O jakim szkiełku ty mnie kiedyś mówiłeś?

- Opowiadałem ci przecież. Nie? Ale opowiadałem… Wtedy w więzieniu, w Kijowie…

- Nic nie wiem o żadnym Kijowie. W ogóle mało mi opowiadałeś o tamtych czasach. Wiem, że byłeś aresztowany w Kalińcu.

- W Kalińcu byłem tylko przez noc. A potem… Ale cóż ja mam być jakąś niańką do opowiadania bajek?

- Opowiedz… Mnie to tak… Nie, ty nic nie wiesz… nie rozumiesz…

- Nic nie wiem? No, to posuń się, dziteńka… to się dowiem… i powiem… - bredził układając się na łóżku koło Agnieszki.

- Czekaj. Zdejmiemy buty… O, teraz dobrze… - Agnieszka przygarnęła się do boku Marcina. - I teraz mów.

- No wiesz, nie powiem, żeby mi teraz łatwo było mówić.

- Nie, bo nie tak. - Połóż sobie ręce pod głowę. - No więc w Kalińcu byłeś tylko przez noc, a potem co?

- Potem przywieźli mnie do Kijowa. Z początku nie rozumiałem, co to znaczy. Myślałem, że mnie wzięli w związku z moimi wystąpieniami w Kalińcu albo w ogóle z robotą w partii. Tymczasem, wyobraź sobie, wyszpiclowali mnie w tym Kalińcu aż z Kijowa. Łączyło się to z moją dawniejszą robotą w Rosji, kiedy zdawałem maturę. To też nie było wesołe, bo tam agitowałem i w wojsku. Ale i na to, szelmy, nie wpadli. Za to znaleźli stary kamień litograficzny do odbijania odezw. Ten kamień przez nas nie był już używany, bo technika druków nielegalnych poszła szalenie naprzód.

Ale okazało się, że mógł się jeszcze gdzieś w jakiejś dziurze przydać, więc na jakie pół roku przed moją wsypą, kiedy byłem przelotnie w Kijowie, wydobyłem go z przechowania u znajomych i przesłałem jednemu towarzyszowi… nazywał się Borys… razem z listem i instrukcją drukarską. List był zresztą nie kompromitujący, pisany umówionymi przyjacielsko-rodzinnymi terminami. A kamień, pamiętam, był obtłuczony na jednym rogu - wspomniał Marcin z niejakim sentymentem.

- No i ten kamień? I co? - nastawała Agnieszka, gdyż zamilkł jakby na dobre.

- I to wszystko wpadło w ręce żandarmów. I figurowało, a jakże, na śledztwach. Nie mogłem się tylko dowiedzieć ani domyślić, czy wsypał się ów Borys, czy ten drugi, który nosił list i paczkę.

Pokazywali mi fotografie obu, nie konfrontowali z żadnym…

Dopiero potem dowiedziałem się, że biedny Borys siedzi… zapewne dotąd, bo dali mu dobre kilka lat, ale za inne sprawy A ten drugi, który zeznał, od kogo i do kogo niesie list, poszedł administracyjnie gdzieś pod Ural. Nic więcej w tej materii z nich widać nie wydębili, więc chcieli ze mnie. Całe śledztwo kręciło się jak urzeczone koło tego kamienia i czy ja napisałem list. Nie przyznawałem się ani do instrukcji, ani do kamienia. Ułatwiło mi sprawę, że list był pisany zmienionym charakterem, a w dodatku podarty, złożony z drobnych kawałków podlepionych na bibułce.

Instrukcja też wyglądała okropnie. Musiała być przed czy w czasie aresztowania połknięta. Była radykalnie zgnieciona i jakby wydobyta z czegoś obrzydliwego, pozalewana żółtymi plamami, po prostu nieczytelna. W sumie sprawa przedstawiała się, jeżeli chodzi o mnie, stosunkowo niewinnie, ale po tej nitce mogli dojść do wybrania całej tamtejszej organizacji. Trzeba było strasznie uważać na każde swoje słowo, a jeszcze wyszedłem z tamtych stosunków, nie miałem wyobrażenia, czym mogę komu zaszkodzić albo pomóc. To było potwornie męczące. Siebie bronić też było trudno, bo każde alibi groziło nowym wpadunkiem w rzeczach, o których, durnie, jakoś nic nie wiedzieli. A oprócz tego miałem na początku parę miesięcy okropnych, bo wykombinowałem z pytań i z tych różnych obiektów, które mi pokazywali, że oni to łączą z jakąś aferą szpiegowską, jednocześnie widać wykrytą. Możesz sobie wyobrazić, co przechodziłem. Konfrontowali mnie nawet z jakimiś zakazanymi osobnikami, których nigdy na oczy nie widziałem. Przez wasz Kaliniec musiał przechodzić, widać, szpiegowski szlak. Na szczęście w końcu porzucili ten trop jako zbyt oczywiście fałszywy.

- Jezus Maria… w co się to można wplątać, nawet o tym nie wiedząc, w tej podziemnej robocie - przelękła się Agnieszka.

- No widzisz. Ale nic… wszystko się dobrze skończyło. Męczyli mnie blisko dziesięć miesięcy, chociaż na wszystko mówiłem: nie. A w końcu wzięli mnie na sentyment. Miałem w Kijowie wuja, pułkownika Orłowicza, u którego kiedyś mieszkałem. Chroniło go tysiące przywilejów, ale w końcu zrobili u niego rewizję. Wyłowili u mojego ciotecznego brata, Bolesia Orłowicza, niecenzuralną książkę, jakąś zresztą niewinną socjologię, ale z notatkami na marginesach… I, wyobraź sobie, pech… dziedziczność… czy tam co… jednym słowem tak było, że mieliśmy z tym Bolesiem podobne pismo. A jak zmieniłem charakter - podobieństwo stawało się uderzające. Stąd oczywiście wnioski: - Jeśli nie wy, tak my wot uż znajem, kto pisał eto pismo.

- Stanęło mi wtedy w oczach: ten Boleś - był wtedy maturzystą- nadzieja rodziców i w ogóle dzielny chłopak, ciotka, jedyna siostra mojej matki, chora na serce, wuj Orłowicz, moskiewski oficer, nieborak z duszą na ramieniu, Pan Bóg tam z nim - ale niezły dziad. Aresztowanie Bolesia, rozpacz tych ludzi… No więc tak - mówię - ja pisałem ten list. - Żebyś ty słyszała, jak odetchnęli. Wszyscy jak jeden, a to było przed pełnym składem śledztwa, stęknęli tylko: - Nu wot! - i otarli pot z czoła. Potem wyrok, już czysta komedia. Nic, okazało się, bestie nie wiedzieli.

Uparli się tylko przy tym liście. Nie mieli nawet dowodów, że list, instrukcja i kamień to jedno. Skazali administracyjnie na trzy lata jawnego nadzoru. Wybrałem na miejsce pobytu Kielce, przebywałem z matką parę tygodni, ojciec już myślał, że się ustatkowałem, a ja znów nurka na dno. Ale się wnet zaszpiclowałem, jawny nadzór uniemożliwił mi robotę w partii. Musiałem się wynosić za granicę. A biednego wuja przenieśli gdzieś na Kaukaz. Moja „ofiara”. Resztę wiesz. Jakoś w styczniu przeszedłem granicę w Kurzy, tuż koło ciebie - niedaleko stacji Kliszew, która jest już w Poznańskiem. W tym Kliszewie wsiadłem na pociąg i… w świat…

- I tego mi też nie mówiłeś.

- Nie? Prowadził mnie przemytnik… byczy chłop. Lało wtedy, pamiętam, jak z cebra. Poczęstował mnie gorzałką i nie chciał wziąć umówionych pieniędzy. - „Ja już wiem - powiada - na kim swojego grosza szukać”. I to wszystko.

- Może to Piekut - zamajaczyła Agnieszka. - Postrach naszej okolicy… Ale o nim słyszałam, że nic nie zrobi bez pieniędzy.

Dziwy… dziwy… Jak to wszystko? - oburzyła się nagle. - A szkiełko? Miałeś mówić o jakimś szkiełku?

- Prawda… co za bałwan ze mnie. Szkiełko to moje najtkliwsze przeżycie z tego czasu. Chociaż wiesz, teraz wszystko wydaje mi się taką błahostką. - Ta cała moja sprawa… Słyszysz? Ballada Chopina.

Za ścianą, która przytykała do sąsiedniego domu, rozległy się wzburzone pasaże ballady As-dur.

Agnieszka przytaknęła mruknięciem: - Znam ją - rzekła. - Nazwałam ją sobie „potykająca się”, bo tam są takie miejsca, jakby ktoś szedł ze śpiewem czy płaczem i potykał się - o, słyszysz… teraz - i Agnieszka zaczęła nucić w takt zasłyszanych tonów.

Potem chwila milczenia, szept Agnieszki: - Patrz, jak już ciemno - i Marcin zaczął znów mówić:

- Dziwne, w ilu wymiarach, płaszczyznach czy rzeczywistościach żyje na świecie człowiek. Nawet w więzieniu - majaczył. - Prócz śledztwa, prócz borykania się z przykrymi warunkami, jeszcze całe wewnętrzne życie w celi. Koszmarny świat, ale miałem tam niekiedy chwile jakby obumierania na wszystko, co się dzieje dokoła, a nawet na samego siebie, jako, wiesz, osobowość. I wtedy popadałem w tak intensywne odczucie życia w ogóle, jego barw, dźwięków, zapachów, jakiego nie ma się nigdy, kiedy się jest w nie zanurzonym po uszy. Wtedy widywałem i te góry…

- Ja sobie to świetnie wyobrażam - szepnęła Agnieszka. - Ale ty znów zbaczasz.

- Nie… Więc bywało i tak, ale na ogół męczyłem się nieludzko.

Rozumiesz, ciągłe naprężenie, a zarazem straszne wyczerpanie nerwów. Zwłaszcza kiedy i oni zmordowali się i zaczęli dojeżdżać jak psy. Wyciągali mnie na „doprosy” w nocy, zaczęli stosować różne drobne szykany, uprzykrzać mi życie, jak mogli, a w końcu - grozić. Wtedy dopiero poznałem najgorszy strach, strach samego siebie. Drżałem, że nie wytrzymam tego napięcia, że zacznę sypać, że wymknie mi się coś o robocie w kraju. I potem, że spadnie na mnie to najgorsze upodlenie człowieczeństwa… znęcanie się nad pokonanym. Że zaczną pastwić się, bić, to było na porządku dziennym… Dręczył mnie istny chaos wizyj, ciągłe myśli, jak się nie dać, to znów, jak to wycierpieć, żeby z bólu nie zacząć sypać.

Na próżno odpędzałem od siebie te zmory… włosy jeżyły się na głowie, czułem, że dzieje się ze mną coś złego. I kiedy raz leżałem już całkiem bez żadnego oparcia ani z zewnątrz, ani w sobie, coś mnie dźwignęło na nogi. Błaha rzecz, potrzeba zajęcia się czymśkolwiek, w strachu, że inaczej zwariuję. Zacząłem przyglądać się ścianom, które już znałem na pamięć, a nuż znajdzie się coś, co zaciekawi, pobudzi… I wyobraź sobie - w jednym takim miejscu, które oglądałem już tysiąc razy przedtem, znalazłem w szparze między cegłami szkiełko. Taki krzywy odprysk szkła, jakby lilipucia szabelka. Skąd się tam wzięło, ile już czasu przeleżało, dlaczego nie zauważyłem go dawniej - dotąd nie mam pojęcia. Ale stało się dla mnie od razu skarbem, jakby poręką mojej wolności, drzwiami otwartymi w zamknięciu. Bom wtedy, widzisz, liczył się z koniecznością samobójstwa. I to szkiełko wydawało mi się dosyć mocne i ostre, żeby nim sobie było można w razie jakiej ostateczności otworzyć żyły.

Agnieszka syknęła, Marcin umilkł i przez chwilę wsłuchiwali się w ciszę nastałą po przebrzmieniu ballady.

- Ja nigdy - podjął niebawem - nie uznawałem prawa człowieka do odebrania sobie życia. Nie wiem… czy to resztka tradycyjnej wiary, czy wytworzyło się niezależnie, ale jest we mnie poczucie jakiegoś kosmicznego porządku rzeczy, w którym samobójstwo wydaje mi się ucieczką z wyznaczonego przez ten wiekuisty porządek posterunku.

- Tak… - potwierdziła Agnieszka szeptem.

- Ale widzisz, staje się czasem wobec rzeczy, o których się wie, że raczej śmierć, niżby miało się je uczynić albo im się poddać.

Ja się czułem w takim położeniu. I mówiłem sobie, że jeśli jest Opatrzność, to ona tylko mogła mi zesłać to szkiełko, wskazać je w tak odpowiedniej chwili. I że śmierć będzie zadana ręką siepaczy, a tylko wykonana moją. No i nie… nie drżyj tak, nie doszło do żadnej ostateczności, a jeśli była w tym szkiełku opieka boska, toteż i działała we właściwy sobie sposób. Bo nie uwierzysz, jak mnie to szkiełko wsparło na duchu, na siłach. Strach, że się zasypię, minął bez śladu. Przytomność umysłu i pamięć zaczęły mi dopisywać lepiej niż w pierwszych dniach. Obrazy pastwienia się, tortur znikły bez śladu. A kiedy przychodziła zła chwila, wystarczyło przypomnieć sobie: mam szkiełko. I patrz, zamyśliłem sobie, że będzie narzędziem śmierci, a ono spełniło tak życiodajną rolę, chroniło mnie, dawało poczucie bezpieczeństwa. O, lubiłem je, kochałem jak żywą, bliską istotę. Miałem chęć zabrać je z sobą na pamiątkę. Ale pomyślałem, że nie wolno mi zagarniać tego znaku smutnego miłosierdzia, który, kto wie, może ręka niejednego już mojego poprzednika przekazywała nieszczęśliwym następcom. Tak to człowiek odarty, zdaje się, całkiem z wolności, nawet w więzieniu jeszcze wciąż walczy o swoją wolność i godność. Choćby ta wolność była już taka mizerna, że za jedyny znak, jedyną broń ma takie biedne, krzywe szkiełko.

I Marcin, objąwszy Agnieszkę, zawstydził się.

- Co ja też ci znowu naopowiadałem… Nie wiem, co ty masz w sobie, że się tak przed tobą muszę obnażać.

- Nic, kochany… Tak musisz… Tak trzeba…

8

Nazajutrz Marcin zjawił się u Agnieszki około południa i spytał:

- Wiesz, co się stało, kochanie? - Śnieg pada - odparła, patrząc w okno zdziwiona, gdyż dotąd miasto spoczywało śród mroźnych, białych gór jak płowa oaza przytajonej wiosny, pełnej zbiedzonych, lecz wciąż kwitnących fiołków.

- Pada. Wiesz, co się stało? Nie pojedziemy do Krakowa. Jest poczta i bardzo dziwne wiadomości. Ale dobre.

- Nie pojedziemy? - Agnieszka uśmiechnęła się sennie. Było jej tak zupełnie wszystko jedno, tu czy tam, skoro Marcin był tylko miejscem, do którego dążyła.

- Bo widzisz…

Marcin zaczął objaśniać. Rzeczy przybrały zupełnie nowy obrót.

Nadeszły z Krakowa listy o zlikwidowaniu roboty bojowej w kraju i o przekształceniu jej w zaczątek organizacji wojskowej mającej szkolić się jawnie na terenie zaboru austriackiego. Ośrodkiem tych przygotowań militarnych spodziewano się widzieć również kolonie młodzieży kształcącej się za granicą. Wobec tego należało luźny dotąd ruch niepodległościowy ująć w ściślejsze karby, tworząc wszędzie koła o charakterze wojskowym, zaprawiające się na razie teoretycznie, a jak się tylko da, również praktycznie, do zbrojnej walki o wolność. Marcin został obarczony mnóstwem poleceń, między innymi wyrażono życzenie, aby z odpowiednim referatem objechał liczniejsze kolonie studenckie we Francji oraz w Belgii. Stawiało go to wobec nowych i całkiem określonych zadań, dało mu na powrót odczuć prężność organizacji, coś, czego w najwyższym stopniu potrzebował, co przychodziło do niego inaczej, niż oczekiwał, ale było w duchu jego marzeń o wszczęciu przegranej walki na nowym gruncie. Rzecz, jak wszystkie początki, budziła wielkie nadzieje, a że sprzyjała szczęściu dwojga kochanków, tedy przyjęli ją jak dar życzliwych bogów.

Zima upłynęła Marcinowi na zebraniach, wyjazdach i pracy organizacyjnej, zaś Agnieszce, niestety, na zatracaniu się w miłości. Mimo że chodziła na wykłady i towarzyszyła koleżeńskim dyskusjom, nic nie było w stanie sprawić, aby nie śniła z otwartymi oczyma.

Dopiero pod koniec wiosny ocknęła się cokolwiek i zakrzątnęła koło spraw grożących nową klapą egzaminów. Zdobyła się nawet na heroiczny krok, wyjechała z Lozanny i wynająwszy pokoik w S-te Catherine zaczęła się na dobre uczyć.

Niecałe dwa miesiące, spędzone w ożywczym powietrzu i majestatycznym krajobrazie kipiących wiosną gór, wystarczyły jej do pokonania wszystkich trudności zaniedbanego kursu i w lipcu zdała wreszcie bakalaureat, nie olśniewająco, ale z rezultatem dostatecznie pomyślnym jak na osobę ogłupiałą, mówiąc jej słowami, z miłości.

Przed samym jej wyjazdem na wakacje zdecydowali oboje, że od jesieni przeniosą się do Brukseli. Marcin był tam tej zimy i Belgia w ogóle bardzo mu się podobała.

- Co za tętno życia - mówił - co za rozkwit nauki i sztuki, a do czego ci te Belgusy doszły w przemyśle, rolnictwie! Ty byś miała stamtąd co pisać twojemu ojcu! I pomyśl, ten kraj zdobył wolność wtedy, kiedy myśmy ją ostatecznie stracili. Będziemy tam studiować proces budowania zwycięskiej niepodległości! I ruch robotniczy - mówię tobie - wspaniały.

Agnieszkę nęciły też już teraz nowe kraje, nowe stosunki. Jeżeli wyjechali tak daleko, to nie po to, żeby tkwić w jednym kącie. Z tym tedy postanowieniem przybyła do Serbinowa.

I tam, i w Kalińcu cieszono się jej… narzeczeństwem. Wujenka Michalina urządziła nawet „zaręczynowy” obiad, na którym Holszańscy odgrywali rolę szczególnie uprzywilejowanych, jako jedyni znający osobiście wybranego Agnieszki. Niechcicowie, radzi zdanemu egzaminowi, pogodzili się z nieznanym narzeczonym, zwłaszcza że widzieli córkę wesołą i szczęśliwą jak nigdy.

Wyjątkowe położenie Marcina, które tak ich z początku zaskoczyło, nie obniżało już teraz wartości tego związku, a w oczach pani Barbary dodawało mu nawet uroku. Nie znaczy to jednak, aby byli całkiem spokojni, bo Agnieszka o ślubie jakoś nie wspominała.

Dziwną rzeczy koleją Bogumił był tym, który troskał się o to niekiedy.

- Kto ich tam wie, tych młodych, za tą granicą - mówił niepewnie.

Ale pani Barbara nie dawała mu wszczynać niepokojącej kwestii. - Agnieszka patrzy serio na życie i ma idealne pojęcie o miłości - twierdziła, choć w gruncie rzeczy miewała duszę na ramieniu i często nocą nie śpiąc przemyśliwała, co też z tego narzeczeństwa wyniknie.

Kwestia ślubu rozegrała się najniespodziewaniej po cichu między samymi narzeczonymi.

Agnieszka zajęta była tego lata wyłącznie listami Marcina, które przychodziły co dzień i na które co dzień odpisywała. Wszystkie inne listy od znajomych i koleżanek leżały bez odpowiedzi, a wśród nich nieoczekiwana kartka Janusza, która nadeszła wkrótce po przyjeździe Agnieszki.

Kochana Agnisiu - pisał z Oczkowa. - Dowiedziawszy się, że jesteś w Serbinowie, uradziliśmy z Ludwikiem prosić Cię, żebyś nas odwiedziła w naszej samotni chociaż na parę godzin, a może wybrałaby się i ciocia Basia. Ja po Krynicy, która miała mnie uczynić zdrowym i silnym, jestem nadal kompletnym niedołęgą, niewartym oglądania, ale prócz mnie jest tu mnóstwo pięknych rzeczy, książek, obrazów i zbiorów, które mój przyjaciel rad Ci będzie pokazać. A ja znów, choć nie zasługuję na to, byłbym szczęśliwy Cię widzieć. Wybacz, że, zamiast sam się stawić, śmiem Ciebie prosić o przyjazd, ale nie odważam się narzucać ze swą osobą, a myślę, że zobaczenie Oczkowa będzie dla Ciebie przyjemną rozrywką, więc może raczysz donieść, kiedy będziesz w Kalińcu, to przyślemy konie, gdzie każesz. Ludwik napisze osobno - a jeśli nawet odrzucisz naszą prośbę, byłbym wdzięczny za parę słów wiadomości, aby łudzić się bodaj, że masz dla mnie jeszcze trochę życzliwych uczuć, na których zależy mi więcej niż na czymkolwiek na świecie. - Zawsze ten sam - Janusz”.

Agnieszkę w jej zacietrzewieniu miłosnym ten list obszedł tylko o tyle, że miała chęć przesłać go Marcinowi, złożyć mu niejako u stóp jako jeden z drobnych i odrzuconych sukcesów kobiecych.

Zaniechała jednak, rzecz prosta, popełnienia takiej niedyskrecji wobec Janusza. A potem wyszło jej to nawet z pamięci, zwłaszcza że niebawem otrzymała od Marcina list, który dał jej niemało do myślenia.

„…A teraz posłuchaj, malcze, co ci powiem na zimno - pisał po burzliwych wynurzeniach miłosnej tęsknoty. - Kiedyś, bardzo niedawno… czy przed rokiem… wszystko jedno, powiedziałem ci:

Trzeba tak żyć, żeby innym lepiej było. Niech tobie lepiej będzie niż mnie”. I zrozum to, jak chcesz, ale w naszym stosunku tę chwilę uważam za najcenniejszą. Krótko mówiąc, teraz, kiedy wiem, że ty jesteś śród twoich, że oni mogą żądać, a przynajmniej oczekiwać jakiegoś oficjalnego uregulowania naszego związku, że możesz mieć tam, Boże broń, przykrości, przejścia, które wiem, że z miłości do mnie zataisz… jednym słowem, jeśli tobie to w kraju tam potrzebne, jeśli miałoby ci z tym być lepiej i o ile twoi rodzice przez to spokojniejsi będą- zastanów się, poradź z kim, wydobądź informacje czy tam papiery i weźmiemy w Belgii ów ślub.

Może da się to zrobić bez fałszu, może będzie można w konsulacie czy poselstwie moskiewskim zalegalizować ślub cywilny, nie wiem, nie znam się na tych sprawach, bom człowiek bezprawny i walczący z prawami, które dla nas Polaków są wszystkie i wszędzie stwierdzeniem, usankcjonowaniem naszej niewoli, naszej śmierci obywatelskiej. Uczyń jednak, co uznasz za stosowne. Choć wiesz, jedyna, czasem zdaje mi się, że szczęście nasze takie szalone, takie dzikie i wyjątkowe zniszczymy żyjąc razem jak przykładne małżeństwo. Ty już teraz tyle fałszywego, tyle sztucznego widzisz we mnie, cóż to będzie, gdy swe losy złączymy codziennością wspólnego mieszkania, stołu, kuchni… I pomyśl, czy ślub, zwłaszcza kościelny, nie utrudni ci swobody rozejścia się ze mną, którego, wiem, niestety, że musisz kiedyś zapragnąć… Wtedy już nie my o sobie, a o nas decydować będą paragrafy, kanony, konsystorze… A ty nie kochasz, nie pragniesz mnie tak jak ja ciebie, więc musi być gdzieś na świecie człowiek, który ciebie tak opanuje, jak ty mnie… Cóż wtedy… ach, mąci się we łbie na samą myśl… muszę jednak za ciebie i za siebie patrzeć świadomie w oczy nieubłaganej przyszłości… Kocham bardzo, bardzo… żyję tobą - twój M.” Agnieszka była zaskoczona. Myśli o ślubie jakoś dotąd nie postały jej w głowie, mimo to stwierdziła ze zdziwieniem, że projekt Marcina trafił w niej na jakby z dawna istniejącą chętną ku niemu gotowość.

Nigdy jeszcze nie namyślała się tak długo nad listem do Marcina i nie darła tylu już zapisanych kartek. W końcu, zdawszy się na to, co przyniesie natchnienie, zaczęła pisać:

Ja, Marcych, marzę i myślę o jednym tylko. Żeby noce i dnie bez ciebie trwały mgnienie, a mgnienia z tobą rozdłużały się w wieczność. Ale nawet gdy mamy już mówić na zimno o rzeczach gorących, to drogi, na co nam ślub? Choć osłoniony tak pobożnym obrzędem, bywa on potrzebny ludziom dla uregulowania spraw majątkowych albo dla zapewnienia pozycji dzieciom. A my cóż… spraw majątkowych nie mamy i mieć nie chcemy, nie będziemy.

Dzieci… także nie widać. Może jestem pod tym względem upośledzona przez naturę… Strona religijna? Gdybyż za nią nie stał w tej chwili ksiądz ze wszystkimi swoimi interesami! Bóg, jakkolwiek sobie go wyobrazimy, jest chyba z tymi, co się kochają, nie z tymi, co się żenią. Zresztą po co to mówić. Ty wiesz i ja wiem. Przyznaję, że w obrzędach jest poezja rzeczy idących z prawieka. Przyznaję, że chwilami nęci mnie uczynić tak jak wszyscy, by wlać w tę utartą formę nową naszą treść. Coś jakby zanucić na starą melodię pieśń, jakiej nie było jeszcze na świecie. Ale ja nie wiem, czy to nie zwykły oportunizm ubiera się w takie ładne sukienki. Dziś zdaje mi się, że nie zależy mi na niczyjej opinii. Ale czy tak jest naprawdę? Żyjąc tam daleko, w obcym środowisku, które nie wgląda w nasze obyczaje, trudno zdać sobie z tego sprawę. Tyle niskich, a przynajmniej marnych względów prowadzi ludzi do ślubu, że boję się, czy i ja bym się nimi nie kierowała. Pozostaje więc jedna rzecz, o której wiem na pewno, że ma dla mnie cenę, to radość i spokój moich rodziców, a może i twojej tak religijnej podobno matki. Wiem już niestety, że każdym krokiem sprawiamy komuś radość, a komuś cierpienie, ale wolałabym nie zadawać bólu, jeśli można. Więc o ile myślisz, że to nie przyniesie uszczerbku naszym ideałom i naszej pracy - a jakże mogłoby przynieść - to dobrze, Marcyś, zróbmy tak, jak ty mówisz.

Moi rodzice nie nagabują mnie, broń Boże, milczą, zachowują się bardzo taktownie i serdecznie, ale ja dobrze wiem, że niepokoją się i pragną naszego ślubu. Tylko że gwałtu nie ma żadnego. Nie chcę, żebyś pod wpływem chwilowego może porywu decydował coś, czego mógłbyś potem żałować. Wyjaśniliśmy tę sprawę między sobą i to mi, nie wiem dlaczego, dobrze zrobiło. A dalej - zobaczymy. - A prozy codziennego pożycia z tobą to ja się wcale a wcale nie boję.

Jak będziemy razem, to ci powiem, dlaczego…” Nazajutrz, ledwo ten list został wysłany, nadszedł od Marcina już nowy, w którym, prócz zwykłych szaleństw miłosnych, Agnieszka przeczytała rubasznie rzucone zdanie: „Czort - ma tu zjechać z Krakowa. mój ideał w jakiejś misji do bab. Jeszcze tego brakowało.

Ale nie bój się, miła. Wytrzymam to i nie zawiodę”.

Agnieszka straciła głowę i odpowiedziała bez namysłu chaotycznym listem, w którym wyrzekała się ślubu i pożycia z Marcinem, „bo cóż budować głupie zamki na lodzie, które jeden czyjś przyjazd może w gruzy zamienić”. I natychmiast dodawała prowokując Marcina:

zresztą co dla ciebie znaczy bawić się projektami, z którymi ktoś, być może, bardzo się liczy, ktoś, co ma też swoje zamiary i postanowienia i wyrzekł się ich dla rzeczy, z której ty drwisz już zapewne w oczekiwaniu tego przyjazdu, który aż „wytrzymać” musisz.

Tak ci to ciężko przyjdzie! Wyobrażam sobie, jak przyjmiesz mój list „ślubny”, czym on ci się wyda w tych warunkach, wzruszeniach… A jeśli ja już może uprzedziłam rodziców, poczyniłam pewne kroki? Sam to wywołałeś, ale nie, nie myśl - cofała się - nie przypisałam twym propozycjom ślubu żadnego znaczenia! Za jeden twój pocałunek oddałabym wszystkie radości bliskich, za jedno ziarnko pewności, której, niestety, czuję, już nie możesz mi dać, wyrzekłabym się wszystkiego, czego wyrzec się każesz. Bardzo jestem nieszczęśliwa i nic nie widzę w ciemności…” W porywie niepoczytalnych odruchów zazdrości dołączyła do tego listu kartkę Janusza, dopisawszy na niej: „Nie odpowiedziałam, nie pojechałam, nie zobaczyłam go i nie zobaczę. Nie kosztowało mnie to nic, choć człowiek ten miał dla mnie nie mniejsze znaczenie niż dla ciebie tamta”.

Marcin odpowiedział razem na oba listy.

Jak mogłaś, och, jak mogłaś uczynić coś podobnego. Przez kilka godzin chodziłem jak błędny, żółte plamy zazdrości przesłaniały mi wszystko, gotów byłem zerwać i zniknąć tak, żeby cię nigdy więcej nie ujrzeć. Ochłonąłem z tego, ale po to tylko, żeby patrzeć na spustoszenie, jakie między nami posiałaś. Mniejsza o mękę, której mi przyczyniłaś, ale ta myśl, Agnieszko, że to ty byłaś w stanie tak postąpić! Ty - mnie - szantażować uczuciem czy wspomnieniem tego człowieka! Wszystko jedno, co czuję dla niego i dla tej całej sprawy, ale jakie miałaś prawo rozporządzać się w taki sposób jego listem. - I to z niskiego, tak niegodnego ciebie strachu! Jak ty się boisz, jak ty się ciągle boisz. Bo mieć kobietę i rzucić ją, to dla was nic, najordynarniejsze uwiedzenie prędzej przebaczycie ukochanemu niż to, że cofnął się, wyrzekł tego, co dla was, niby tak szukających duszy w człowieku, stanowi całą istotę miłości.

Mówisz sobie - nie żyłem z tamtą, więc, znaczy się, żyć jeszcze mogę, chciałbym, marzę o tym. I tym twoim strachem o tę kobietę, twoim, bo moim już być przestał, skoro mogłem cię tak po prostu o jej przyjeździe powiadomić - tym wspominaniem, chwytaniem za słowa, śledzeniem - czynisz wszystko, żeby zagasłe wspomnienia obudzić, rozdrażnić, ożywić. Ze strachu - to wyrzekasz się ślubu, to żądasz go niemal za pomocą jakże chytrych insynuacyj! Rzucasz się, sama nie wiesz, czym by mnie przy sobie zatrzymać, jak nie zrazić, nie utracić tego „szczęścia osobistego”. Mam w sobie dużo kobiecego i, niestety, dobrze was rozumiem, jakie wy zachłanne, wyłączne i nienasycone jesteście. Ale nie drżyj, nie szarp się i nie szalej. Ja nic nie cofam i dobrze pamiętam, i podtrzymuję, com ci w sprawie ślubu napisał. Bo mimo wszystko, coś nawyczyniała, kocham cię i pragnę jak nigdy nikogo w życiu. Na borykanie się ze światem siły mieć muszę, z tobą walczyć nie chcę, nie mogę. Tylko że kiedyś marzyłem o tym, by każdą chwilą życia swego siać bunt, by każdą literką… najbłahszych artykułów żagiew płonącą w siano polskich mózgów kretyńskich wtykać, by każdym czynem zrywać z waszym starczym przesądem… A teraz śluby kościelne, prawa, mieszkania… Ulegam ci we wszystkim, za monetę twoich pieszczot wiele już oddać gotów… Eh, ty, ot i napisałem ci list…” Agnieszka wtrącona w czarną rozpacz przez dwa dni żyła jak otruta, nie jadła, zamykała się u siebie ku przerażeniu pani Barbary i zaciekawieniu rodzeństwa, które dopytywało się, co to znaczy, może ten lozański narzeczony ożenił się z kim innym?

Agnieszka po dwu dniach rozmyślania o samobójstwie napisała do Marcina:

Tak jest, przejrzałeś mnie na wylot w całej mojej nicości. Jestem podszyta strachem i zazdrością, choć myślałam, że miłość silniejsza jest niż strach. Niewarta jestem ni twoich, ni czyichkolwiek uczuć, jedyne dobre w tym, co się stało, to to, że poznałam samą siebie, jakim bezmiarem nędzy jest moje serce. Ale nie to jest najsmutniejsze, coś mi o mnie napisał, tylko to, co o sobie, że gotów byłeś oddać, zrzec się czegokolwiek z wartości swego życia za cenę moich pieszczot. Że to mogłoby być prawdą, taką rzecz ciężko przeżyć, może ciężej niż śmierć. Nie zrzekaj się niczego, zachowaj w całości twe piękne, wzniosłe życie. I nic ci już nie grozi. Nie mam w sobie już ani jednej „monety pieszczot”.

A jeśli mimo wszystko garnę się do ciebie, w tęsknocie - to przez wrodzoną podłość… Nic dobrego po niczym się już nie spodziewam”.

List, który niebawem otrzymała, brzmiał:

Każdą literką przypadam do rąk, do nóg twoich, przepraszam i całuję. Przebacz mi, jeśli możesz. Cóż stąd, jaka ty jesteś, kiedy wiem, żeś nie taka. Jakże ja mogłem ciebie, jedyną poezję mojego życia, ciebie, coś mnie dźwignęła do walki, do pracy jak nikt, coś zwyciężyła we mnie rozkład wewnętrzny, jakże ja mogłem takim listem zasmucić. Czymże lepszym było moje zawiadomienie ciebie o przyjeździe tamtej niż twój odruch zazdrości z tym listem owego Janusza, czy jak mu tam. I nie bój się, to się rozeszło po kościach - nie przyjechała i chwała Bogu - nie przyjedzie. Chwała Bogu - dla ciebie, bo mnie to zupełnie obojętne. Ty i tylko Ty wypełniasz mnie całego. Ty, moja prosta w złej godzinie zasłyszana piosenko, która już zawsze, tak, zawsze we mnie brzmieć będzie, Ty pociecho, płomieniu diabelski moich nocy, słodyczy niebiańska moich dni. I jeszcze miesiąc, przeszło miesiąc czekania w tym ogniu ciągłej tęsknoty! W dodatku praktycznie nic ci dobrego donieść nie mogę. Wychodzisz za mąż za „nędzę wyjątkową”, bo właśnie podziękowałem papie za wszelką dalszą pomoc, jak z łaski z ubliżającymi wymyślaniami udzielaną. Muszę już tylko na własnych zarobkach prasowych polegać, które trzeba setkami listów-upokorzeń wydębiać. Może dlatego byłem taki zły. No, ale nic, dam radę i wszystko będzie dobrze, skoro Ty istniejesz na świecie. Tylko już nie miej tych strachów, urojeń, które ja zaraz przejmuję i z nawiązką Tobie oddaję. Zaufaj mocy, która jest w Tobie i do której dążę słaby, wiatrem zerwany i pomiatany liść”.

Przeczytawszy ten list Agnieszka poczuła nade wszystko, po dniach i nocach udręki - niezmożoną potrzebę snu. Wyspawszy się, popatrzyła przytomniej dokoła i spostrzegła, że wcale tego lata nie użyła Serbinowa. Zrobiło jej się żal, że wkrótce musi wyjeżdżać. Do tego żalu przyłączyła się niebawem inna troska - przedmiotem jej był Janusz. Jakże mogła w samej rzeczy popełnić wobec niego taką zdrożność z tym listem. Zasypiając widziała przed oczyma uroczą, mizerną twarz Janusza i przepraszała go z czułością większą, niżby to wynikało ze zwykłych wyrzutów sumienia.

- Czyżby z nas dwojga nie Marcin był dwoisty, a ja? - myślała przerażona.

Ale gdy zaczął się zbliżać dzień wyjazdu, nie mogła się go doczekać i przyśpieszyła go o tydzień. Dążyła do Marcina złakniona jak pijak - do dawno nie zaznanego zamroczenia.

9

Spotkali się już w Belgii, ale ślub ich odwlekał się z miesiąca na miesiąc. Sprawa okazała się bardziej kłopotliwa, niż przypuszczali, a załatwianie formalności nie leżało w usposobieniu ani Marcina, ani Agnieszki. Szkoda im było na to życia i czasu, toteż wyznaczali coraz nowe terminy i, znużeni koniecznością wszczynania tych lub owych nie dopełnionych zachodów, odkładali ceremonię do swobodniejszej chwili. Tymczasem żyli zajęci sobą i wstrząsani mnóstwem wrażeń - śmiercią starego króla Belgii i wstąpieniem na tron młodego, budzącego wielkie nadzieje w liberałach, a nawet w socjalistach tego kraju - zwiedzaniem Brukseli oraz innych prześlicznych miast belgijskich, wreszcie morzem, nad którym udało im się spędzić jesienią a potem wiosną po kilka dni.

Agnieszka rzuciła studia przyrodnicze; teraz interesowały ją bardziej ludzkie sprawy, społeczne, gospodarcze i kulturalne, które studiowała w Bibliotece Królewskiej, w różnego rodzaju miejscowych instytucjach i jako wolna słuchaczka w uniwersytecie.

Marcin pobudzał ją do zajęcia się kooperacją, wobec której Agnieszka uczuciowo pozostawała cokolwiek oporną, choć teoretycznie ją uznawała. Chodzili często we dwoje do kawiarni spółdzielczego socjalistycznego Maison du Peuple, zwłaszcza gdy z groszem było krucho, ale Agnieszce nie podobał się ani Dom Ludowy, ani jego sala jadalna, nie mówiąc o jedzeniu.

Natomiast Marcin widzący w tym wszystkim realizację drobnej części programu, na którym opierał swoją myśl przebudowy świata, odczuwał, pijąc z grubego kielicha „lait au cafe” lub jedząc z aluminiowego talerza twardy kotlet - entuzjazm ideowy, który zastępował mu inne rodzaje dobrego samopoczucia.

Kooperacja wszelako nie na próżno kołatała do uczuć i myśli Agnieszki i na podobieństwo żywej istoty zdobyła ją sobie w końcu.

Z pozoru przyczynił się do tego ktoś, kogo Śniadowscy poznali wiosną. Człowiek ów nazywał się… Tytus Jerzy Niechcic i przybył do Belgii właśnie, aby się zapoznać z tutejszą spółdzielczością. W tym samym celu objechał był już parę innych krajów, miał bowiem od jesieni objąć jeden z ojcowskich majątków na Podolu i zamierzał tam organizować spółdzielczość śród chłopów ukraińskich. Dotąd przez szereg lat przebywał w Warszawie, gdzie brał udział w mnóstwie jawnych i tajnych poczynań społecznych i kulturalnych, wspierając je zarówno głową, jak majątkiem. Z Marcinem zbliżyła go bez trudu sympatia dla ruchu socjalistycznego, z Agnieszką mnóstwo innych rzeczy. Sprawa domniemanego pokrewieństwa, w której zrazu chcieli widzieć najskuteczniejszą drogę do nawiązania stosunków, prędko się wyczerpała i okazała zbędna dla zawarcia przyjaźni.

Doszli niebawem, jakich stryjów czy dziadków mieli wspólnych, ale pan Tytus Jerzy Niechcic nie przywiązywał wielkiej wagi do związków krwi. Za to, owszem, znał polityczną historię dziadka Agnieszki, sybirskiego zesłańca Michała. Tradycja tego człowieka żyła śród podolskich Niechciców. Pan Tytus Jerzy Niechcic słyszał również o Bogumile Niechcicu od swego ojca, który nawet kiedyś czynił starania, by odszukać tego, młodziutkiego wówczas, przepadłego bez śladu eks-powstańca. O wypłynięciu i dalszych losach Bogumiła Niechcica pan Tytus dowiedział się jakieś dziesięć lat temu od poznanego w Paryżu Leona Woynarowskiego. Tak, Agnieszka przypomniała sobie, że ojciec opowiadał o tym. Ale zasępiła się przy tych wspomnieniach, bo każdy, kto poza Serbinowem znał pana Woynarowskiego, zdawał się mieć związek z dawnym romansem Marcina. Tylko… czyż przy panu Tytusie można się było długo chmurzyć! Radość powstawała z samej obecności tego człowieka, z każdego jego słowa, spojrzenia na jego ujmującą postać. Miał już około czterdziestki, był żonaty i dzietny, ale pomimo siwego pukla śród kruczej czupryny wyglądał na młodzieńca - wysoki, czarny jak żuk, zręczny i gibki jak panna. Romantyczna twarz o wielkim czole, przepełnionych wyrazem szarych oczach, kształtnym nosie i subtelnych ustach przypominała postacie Grottgera, z tą różnicą, że tchnęła nie melancholią, lecz uśmiechem. Spędzali wieczory we troje na nie kończących się rozprawach i gawędach, a dniami włóczyli się po mieście lub okolicy, zwiedzając miejskie i wiejskie środowiska spółdzielcze, w których Agnieszka znajdowała coraz to większe upodobanie.

Właściwością pana Tytusa było nadawać urok wszystkiemu, do czego się zbliżył, więc ozłocił nim w oczach Agnieszki również kooperację. A poza tym opowiadał jak mistrz, dokazywał i dowcipkował, wprost a payer ses places, i w ogóle był człowiekiem, z którym łatwo się zejść, a niełatwo się rozstać. Agnieszce zaś okazywał tak żywiołową, choć pełną galanterii sympatię, jakby na spotkanie z nią czekał od wielu lat. Nigdy też, w przeciwieństwie do Marcina, nie krytykował jej sądów ni zamiarów, a ona odpłacała mu tym samym i nawet kiedy się nie zgadzali, okazywało się to nowym powodem do wzajemnego podziwu. Śród włóczęgi po mieście i rozmów, toczonych w domu, wyszło na jaw między innymi, że pan Tytus jest racjonalista i ateusz. Po zastrzeżeniach, jakie w nich powstawały, gdy uzasadniał ten swój pogląd na świat, Marcin i Agnieszka poznawali, że są w jakiś sposób ludźmi religijnymi. Nie umieli jednak należycie przedstawić ani obronić swego wyznania wiary. Ograniczali się do nieco wstydliwych napomknień o irracjonalnych i metafizycznych pierwiastkach bytu, które muszą istnieć, skoro zależność od nich i obcowanie z nimi daje się wykryć w życiu tak licznych ludzi. Lecz dla pana Tytusa takim samym dowodem nieistnienia pozazmysłowych i pozaumysłowych tajemnic był fakt, że równie liczni są ludzie pozbawieni zupełnie uczuć i przeżyć religijnych. Podżartowywał więc delikatnie z nowych kierunków filozofii prowadzących myśl, jedyne bogactwo ludzkości, na manowce kultu ciemnych instynktów.

Agnieszka przekomarzała się z nim, że jest w swym ateistycznym racjonalizmie tak samo fanatyczny i „klerykalny” jak kościoły wszech wyznań. Różni się od nich jedynie tym, że nie przypisuje rozumowi możności poznania dogmatów wiary.

Ale pan Tytus był tylko w teoretycznych poglądach bezwzględny i fanatyczny. W praktyce okazywał się zawsze tolerancyjny i wychodzący życzliwie naprzeciw każdemu, w kim wyczuł dobrą wolę i czystą intencję. Wartość wszelkiego ludzkiego działania i myślenia mierzył też nie racjonalistycznymi przesłankami swych przekonań, ale jakąś niespodzianie przychodzącą do głosu i zawsze trafną intuicyjnie miarą rzeczy. - Może - myślała Agnieszka - miarą apokaliptycznego rycerza, o którym powiedziane jest, że wyjeżdża na wronym koniu. O tym rycerzu z Apokalipsy przypomniał jej sam pan Tytus, gdyż lubił się również wczytywać w Biblię, którą woził zawsze z sobą i uważał za wielkie dzieło literatury świata. I pan Tytus Agnieszkę właśnie porównywał do rycerza na wronym koniu.

- Panie Marcinie - oświadczył pewnego razu - niech pan ceni i chroni naszą Agnisię, bo to skarb. Ona ma w rękach miarę rzeczy jak rycerz Apokalipsy.

- Widzisz, jestem skarb, a ty nic nie wiedziałeś - zakpiła Agnieszka, śmiechem osłaniając wielki strach, który ją zdjął po słowach pana Tytusa. Poczuła się, jakby ktoś jej rzucił na ramiona przygniatający ciężar. I dopiero uprzytomniwszy sobie, że tylko bezmierna pycha mogła jej kazać bodaj przez chwilę wziąć jego słowa na serio, odetchnęła.

- Ja nie wiedziałem! - śmiał się Marcin tryumfująco, lecz z odrobiną niepokoju.

Agnieszka oświadczyła nagle, zwróciwszy się do pana Tytusa:

- Pan nie wierzy w Boga, a ja mam wrażenie, że pan jest po prostu cały skąpany w Bogu. Dlatego pan nie ma Jego świadomości.

Pan Tytus niby przeczył, ale to ujęcie sprawy zdawało mu się podobać. Spojrzał na Agnieszkę i ona spojrzała na niego, a mimo że mówili o rzeczach tak wzniosłych, oczy ich wyrażały zachwyt, bynajmniej niezaziemski. I co dziwniejsza, mający jednak wiele wspólnego z tym, o czym rozmawiali, jakby największe natężenie uczuć ziemskich wiodło nieuchronnie w zaświaty.

Marcin widział, że Agnieszka jest zajęta ich nowym znajomym. I Marcin był w ogóle bardzo o Agnieszkę zazdrosny. Nawet o jej „podświadomą”, jak się wyrażał, zalotność wobec drugich. Wbrew swoim poglądom na tę sprawę - oczywiście. A jednak o Tytusa Jerzego Marcin nie był zazdrosny. I nie opierał tego na poczuciu, że Agnieszka nie może się w nim zakochać - sam był w nim zakochany. Ani na tym, że sympatia tych dwojga wyglądała na upodobanie raczej duchowe. Zazdrość też jest uczuciem natury duchowej. Rozpasanie wyłącznie zmysłowe nie zna zazdrości. I zwierzęta nie znają na ogół zazdrości miłosnej, walki samców są objawem wcale czego innego. Zwierzęta, jeśli bywają zazdrosne, to o ludzi, z którymi łączą je stosunki w gruncie rzeczy duchowe.

Marcin tedy czerpał w danym wypadku spokój z innego źródła - z samego Tytusa Niechcica. Człowiek ten, mimo swych męskich powabów i uwodzicielskiego sposobu bycia, wzbudzał nieograniczone zaufanie do swej prawości, przywodził na myśl słowo cnota, które w związku z nim nabierało niby złotego dźwięku. Chyba żeby Agnieszka stała się agresywna? Jednak na to była, jak Marcin sądził, zbyt dumna i otóż właśnie, w tym wypadku na szczęście, zbyt skromna w swych mniemaniach o sobie. Zresztą dawała codziennie dowody, za kim szaleje, a Marcin czuł się na siłach to szaleństwo w niej podtrzymywać. Tak tedy godził się na tę przyjaźń, karmioną jeszcze i tym, że Agnieszkę z panem Tytusem łączyło mnóstwo wspomnień i przeżyć wiejskich. Tytus Niechcic był przecież ziemianinem, choć czar jego stanowiło, że nim zarazem nie był. Nieodrodny w tym krewniak Macieja i Michała Niechciców, przez pomyłkę tylko zdawał się posiadać coś na własność. Czynił wrażenie człowieka zdolnego żyć w jakichkolwiek warunkach, dzięki umiejętności - nie przystosowywania się, ale jakby zespalania z każdą, byle nie znikczemniałą rzeczywistością. A, swoją drogą, Marcin odczuł pewną ulgę, kiedy latem, wkrótce po otwarciu międzynarodowej wystawy w Brukseli, Tytus Jerzy Niechcic nagle skrócił swój i tak nadmiernie już przeciągnięty pobyt o tydzień i wyjechał, wezwany depeszą do chorego ojca.

Marcin i Agnieszka zwiedzali teraz wystawę, odbywając niby skondensowaną podróż po wszystkich krajach świata. Resztę czasu Agnieszka poświęcała kooperacji. Zrazu każdy sklep i każda książka spółdzielcza wywoływała w niej bicie serca i wspomnienie miłej postaci, która zjawiła się na mgnienie i wnet znikła z jej życia.

Wkrótce jednak ta pobudka, pchająca ją do pracy, ustąpiła nowym bodźcom, wynikłym już z samej owej pracy, z podjętych studiów i badań. A tak Tytus Jerzy Niechcic odegrał dla niej w zespole tych zjawisk rolę późno zauważonego czarownego szczegółu, który rzuca przejmujące światło na całość i bywa zapomniany śród uroków nowym okiem oglądanej rzeczywistości. Co więcej, Agnieszka w swoim rosnącym zamiłowaniu do spółdzielczości zaczęła po pewnym czasie widzieć zwycięstwo racji Marcina. Drogami, które w niej budziły opór, w sposób, który był dla niej nieprzekonywający, dochodził on zawsze do jakiejś prawdy, którą rozpoznawała w końcu jako swoją własną.

Przejęta coraz nowymi na tym tle odkryciami, Agnieszka ani się spostrzegła, jak nadciągnęły jesienne deszcze. A jednocześnie nadeszły ostatnie zażądane z kraju dokumenty i w okresie, gdy zamykano wystawę światową, a wielkie wiatry znad morza omiatały ulice Brukseli, Marcin i Agnieszka wyznaczyli ostateczny termin ślubu. Wiele kłopotu mieli z księdzem, który nie chciał odstąpić od wymaganej przez Kościół spowiedzi. Na rozmowie z nim spędzili parę godzin. Żwawy, rumiany proboszcz nie mógł w żaden sposób zrozumieć, że spowiedź nie godzi się z przekonaniami dwojga młodych, i podsuwał im nieustannie myśl, czy nie mają na sumieniu jakiegoś grzechu, którego boją się wyznać. Lecz jeśli nawet mają… - Allons donc - perswadował - le bon Dieu n'est-Il pas plein de charite, bien plus miseri-cordieux que vous ne soupconnez? Et l'Eglise… n'est-elle pas indulgente envers nous autres, hein?

Kiedy w końcu rozgoryczeni oświadczyli, że w takim razie zmuszeni będą poprzestać na ślubie cywilnym albo zmienić wyznanie, zamilkł i wodził chwilę po nich nieufnymi, zatroskanymi oczyma. Następnie cierpko i nie bez pewnej słuszności zauważył, że jeśli nie uznają spowiedzi, to po co w takim razie chcą ślubu? I nie dając przyjść do słowa Agnieszce, która zawołała ze łzami: - Bo bez tego u nas w kraju, nasze prawa… - oświadczył szorstko, że musi porozumieć się ze swoją władzą duchowną. Kazał im przyjść nazajutrz, a kiedy się zjawili, wyniośle, nie wdając się już w żadne rozmowy, przyjął należną wpłatę i umówił się o dzień i godzinę.

- Zdaje mi się, że popełniliśmy mimo woli coś w rodzaju szantażu - westchnęła ciężko Agnieszka, kiedy wyszli. - I po co?

Formalności zalegalizowania tego aktu w poselstwie rosyjskim załatwił im pętający się przy kościele, obeznany z tego rodzaju sprawami, ospowaty i usłużny jegomość. Personel poselstwa dzięki temu nie zainteresował się bliżej osobą Marcina, ale państwo młodzi, już i tak biedni, zostali po tym wszystkim prawie bez grosza i po ceremonii kościelnej mogli zaprosić kilkoro towarzyszących obrzędowi znajomych jedynie na skromny obiad w kuchni wegetariańskiej, a potem do winiarni, gdzie dopiero przy lampkach burgunda humory się poprawiły.

Wracając stamtąd już sami we dwoje, zatrzymali się na skwerze zwanym Sablon, w miejscu, gdzie stoją półkręgiem ciemne posągi bohaterów sławnej konfederacji „Hołoty”, z czasów gdy katolicka pasja Filipa II szalała ponad Flandrią. Stanęli przed objętymi wpół po bratersku Egmontem i Hornem, ściętymi niegdyś przez księcia d'Albe na ślicznym Starym Rynku brukselskim. Wiatr jesienny huczał w wysokich drzewach.

- Patrz - szepnął Marcin w mimowolnej potrzebie doznania satysfakcji - ofiary wojującego katolicyzmu. Cóż? - dodał - heretycy ginący za swoją wiarę - czyż to nie tacy sami święci jak , męczennicy Kościoła, patronowie naszych imion? Ja nie widzę żadnej różnicy. I nasz syn, Agniś, jeśli będziemy go mieli; dostanie imię Egmont.

- Tylko - że my w tej chwili - zauważyła gorzko Agnieszka - nie mamy prawa zawołać tak jak Brederode u Verhaerena:


Puisqu'ils nous ont jete ce nom comme un outrage, nous serons tous… superbement des gueux.

Des gueux d'orgueil, des gueux de rage…


- Myśmy ulegli! - westchnęła.

- Ty się nie martw - rzekł Marcin. - Pomyśl, kapitalizm jest nam tak nienawistny, a z ilu jego urządzeń korzystamy, no… musimy do czasu korzystać. Kościół mimo wszystkie swe zbrodnie i błędy nie jest wrogiem człowieka, nie wywodzi się jednak z egoizmu, chociaż tak często weń wpada. A kapitalizm jest wrogiem człowieka, opiera się wyłącznie na samolubnych wyrachowaniach.

Agnieszka słuchała zdziwiona. W swym buncie przeciw oficjalnym wyznaniom poszła dalej, niż tego wymagało jej przygotowanie duchowe. Poszła dalej - ku Marcinowi, chciała sprostać jego krańcowym poglądom i oto nagle on zdaje się pochwalać to, co powinien ganić? Właściwie rada była pocieszyć się słowami Marcina, ale czuła się urażona, że on jej nie podtrzymuje w postawie, którą osiągnęła, jeśli nie gwoli jemu, to poniekąd z jego pomocą. Toteż pozostała markotna, mimo że gdy weszli do swych zajmowanych od roku dwu pokoików na rue aux Laines, zastali w nich mnóstwo kwiatów od przyjaciół z kolonii, a na stole - depesze z Serbinowa, Kielc i Kalińca i, o dziwo, przekaz na tysiąc rubli od… ojca Marcina.

Marcin cieszył się jak dziecko i, chwyciwszy Agnieszkę w objęcia, usiłował z nią tańczyć. Uczuwszy że się opiera, zmieszał się, ujął w dłonie jej twarz i spytał:

- No, czemu taka smutna, znękana, zadumana? Co te oczy widzą, co przeczuwają, że takie… przerażone? Patrz, mamy nawet pieniądze!

Nie lubisz mnie już? Nie lubisz! - zatrwożył się. - Widzisz… mówiłem.

- Nie, bo ja tak dobrze wszystko pamiętam - rzekła nie odrywając spojrzenia od jego pociemniałych źrenic. - I to, co napisałeś w tamte wakacje, przeszło rok temu… Jak napiętnowałeś to, czym się teraz tak cieszysz. Ty nie pamiętasz?

- Nie pamiętam - odparł szczerze. - Pamiętam tylko ciebie… zdaje mi się, że od początku życia tylko ciebie. A cieszę się… wiesz, taki jestem głupi… Ja się bałem, że ty się jednak cofniesz… I czuję się taki strasznie szczęśliwy, że gotowa jesteś na wszystko, co w jakikolwiek sposób utrwala i utwierdza tę prawdę, że chcemy… że chcesz być ze mną na zawsze. Widzisz, ja teraz mówię:

na zawsze”.

Agnieszka znieruchomiała w sobie i zamknęła oczy. Pojęła raptem, że względy ideowe nie były tym jedynym, co ją w związku ze ślubem przerażało. I niby w przykrym jasnowidzeniu rozpoznała, że przeraża ją właśnie to - na zawsze.

Ale zamknięcie oczu nadało jej twarzy wyraz egzaltowanej słodyczy, którą Marcin zrozumiał po swojemu. Szła już noc i wnet dostali się we władzę tego, czemu jest wszystko jedno, czym jesteśmy i jakie więzy nas łączą, i jakie myśli różnią, byle działo się - co musi dziać się z dwojgiem.

Mimo to, kiedy rankiem Agnieszka ocknęła się i kiedy oczy Marcina też się natychmiast otwarły, a usta szepnęły: - Kochasz jeszcze? - uczuła w strasznym smutku, że nic mu na to nie może odpowiedzieć.

Jedyną ucieczką od grozy tej świadomości było schronić się w jego zawsze spragnione objęcia. I to na razie pomogło.

Ale kiedy Marcin wyruszył do uniwersytetu, napisała na ćwiartce papieru:

Marcysieńku, nie gniewaj się i nie przejmuj, ale nie spotkam się z tobą w bibliotece. Zjedz obiad sam. Czuję potrzebę spojrzeć w siebie jak ty to nazywasz. Pojadę trochę za miasto i wrócę po południu”.

Przesłała to ekspresem tramwajowym na wydział historyczny i tym samym numerem tramwaju, nadeszłym z drugiej strony, pojechała w kierunku Tervueren. Wysiadła w Quatre-Bras i zaczęła się błąkać po skąpanych w zimnej rosie, okrytych rdzawą barwą jesieni bukowych lasach. Zaglądała w ich wnętrza podszyte żółknącą paprocią i wynurzała się z powrotem na przecinające gąszcz omszone drogi.

Wczorajszy wiatr ustał, w lesie była cisza, przerywana tylko dalekim odgłosem tramwaju. Od czasu do czasu mijali Agnieszkę rowerzyści lub chłopki z wózkami zaprzężonymi w łaciate, zdyszane psy. Zrazu rozglądała się, upojona powabem krajobrazu, lecz wkrótce przestała niemal widzieć i słyszeć, wmyślona poszukująco w samą siebie. Co takiego właściwie z nią się stało? Przez te całe dwa lata kochała tak, że nawet gdy zdarzyło się jej nie zaznać rozkoszy w uścisku Marcina, czuła błogość, że i w taką chwilę odbywa się z nią coś, co odbywać się chce i musi, i powinno. Nie pragnęła i nie widziała tej miłości żadnego kresu, rozciągała ją z entuzjazmem na całe swoje życie i nawet poza życie. Czemu więc ten pożądany bezkres przeistoczył się raptem niby w ciasne zamknięcie, w którym zrobiło jej się duszno. Dzień ślubu nic nie zmienił w ich życiu, a jednak ujawnił jakby odmienne znaczenie tak niewątpliwego dotychczas szczęścia. Zabrzmiał niby nazwa dla rzeczy bezimiennej i nazwa ta oznaczała nieodwołalne zatrzaśnięcie ostatnich drzwi.

Drzwi ku czemu? Czyż nie miała swobody uczyć się, czego zechce, i pracować, jak zechce? Czyż nie została obdarzona miłością tak potężną i bogatą, że kto wie, czy innym kobietom dane jest przeżyć z wieloma kochankami to, czym ją uszczęśliwiał jeden. I czyż sama nie uszczęśliwiała go żywiołowo wszelkim rodzajem uciech? W cóż więc ta pełnia życia chciała się jeszcze przelać, w co swym nadmiarem obrócić? Dlaczego zaczęła się przykrzyć?

- Czemu - denerwowała się Agnieszka, szeleszcząc stopą śród liści - chodzę tu smutna i głupia, i nie mam siły wrócić? Jakież to możliwości widzę przed sobą zamknięte?

I ledwo odważyła się rozpoznać niewyraźną odpowiedź, że możliwości miłosne są tym, na co chciała mieć drzwi otwarte i co wykreślała samochcąc z życia nieobliczalnym, zobowiązującym oddaniem się Marcinowi.

Istniał całkiem życiowy powód, który pchał jej ciemne chęci w tym nieoczekiwanym kierunku. Tytus Jerzy Niechcic wprawdzie wyjechał i upodobanie, które dla niego powzięła, nie zdążyło rozwinąć się w miłość, zgorzało śród upojeń z Marcinem. Zostało jednak po nim coś nie licującego z charakterem przelotnie doznanych subtelnych uczuć, lecz dającego się może bardziej zapalczywie we znaki.

Agnieszka stała się wrażliwa na umizgi kolegów, rozmrowiło się w niej mnóstwo pokus, które domagały się zaspokojenia, jakiegokolwiek zaspokojenia. - Marcin ma słuszność - drwiła - jesteśmy nienasycone i tylko w jednym kierunku. Mówią, że kobieta powinna się wyżyć w miłości, bo inaczej nie będzie pełnym człowiekiem. Ale nikt nie wie, że jej tego nigdy nie dosyć - rezultat jest ten sam - wieczna tęsknota i coraz nowe zachcianki.

Tak, że może lepiej było nie poznać wcale rozkoszy?

Po chwili zaczęła się buntować. A jeśli już jest tak, to z jakiej racji wzbraniać się przed tym? Czym jest więc to, co w niej z tego powodu tak się martwi? Marcin chyba też miewa pokusy, i gdyby jemu zdarzył się taki Tytus Niechcic… Nie, nie, na przekór wszelkim dotychczasowym pozorom, Marcin jest tym prostolinijnym, wiernym i niezawodnym kochankiem, o którym bają baśnie, a ona jest nie tylko dwoista, jak jej się to raz już wydało, ale wręcz nieposkromiona w swych żądzach.

- Brak! - powtarzała - stworzyć jakiś brak… Pełnia życia, o której tak marzyłam, jest tylko w braku… Byle nim nie był koniec miłości z Marcinem - zlękła się nagle. Ach, pożądała nieograniczonego używania łaknąc zarazem wierności po kres życia.

Oprzytomniawszy nieco stwierdziła, że jest głodna i że słońce zachodzi. Wróciła do Quatre-Bras i kazała sobie w małym estaminecie podać „cafe cramic”. Podjadłszy flamandzkiego placka z masłem i rodzynkami, postanowiła wracać do Brukseli piechotą, a przynajmniej iść tak długo, aż póki się nie zmęczy. Przestała borykać się z myślami, zajęta wyszukaniem dogodnej ścieżki obok szyn tramwajowych. Ale coś pracowało w niej widać nadal bez udziału myśli, bo kiedy uszła kęs drogi, poczuła się w możności spojrzenia na rzeczy w zgoła odmienny sposób.

- Miłość… - podpłynęły znów myśli - któż dociecze, z jakich pobudek powstaje, czym urasta, żywi się i umiera, któż przewidzi, jakie niesie ze sobą pokusy, odstępstwa i manowce, do jakich prowadzi zwycięstw moralnych i cnót. Możebne, że wielka miłość jest zawsze rezygnacją z czegoś, bez względu na to, co jej rezygnacją być każe. A czymkolwiek jest i skądkolwiek się wywodzi, nic temu nie zaprzeczy, że istnieje, pomiędzy nimi dwojgiem, zagubionymi śród świata. Trzeba ją nieść, a jeśli tak wypadnie, to ją dźwigać lub ku niej wzlatać z nizin i snuć ją z siebie, i brać w siebie razem ze wszystkim, co ją krzywi, brudzi czy może tylko wikła.

I jakby w przeświadczeniu, że dobrnęła do celu, Agnieszka przystanęła i rozejrzała się. Ale jej kształt cielesny nie był jeszcze u celu, znajdowała się daleko od miasta, a na dworze zrobiło się już ciemno. Chwyciła ją żałość bez granic. Biedny Marcin, cóż on tam sobie myśli! Ruszyła niemal pędem ku przystankowi i bez tchu skoczyła w nadbiegły z lasów tramwaj.

Gdy wpadła do mieszkania, Marcin stał nad rozłożonym szeroko planem Brukseli. Rzucił się ku niej, lecz przystanął nadąsany w pół drogi.

- No - spytał z żalem - cóż tam ujrzałaś „patrząc w siebie”… tak długo?

- Ciebie - odrzekła ze słodyczą. - W końcu jednakże ciebie.

Natychmiast roztajał i chwycii ją w objęcia.

- Ty utrapiona… Gdzieś ty była? Coś ty mi urządziła? Jak mogłaś!

I właśnie dziś… Ja tu już od godziny siedzę i głowę łamię, gdzie cię szukać. Dokąd cię popędziło, ty złe dziecko…

- Do lasu. Chodziłam, chodziłam i myślałam… o życiu… Przecież każesz mi zawsze pomyśleć trochę o życiu… - uśmiechnęła się słodko na ukos.

- Ach ty… Nie kuś mnie tym swoim uśmiechem, bo cię zbiję.

Nie mogłaś tutaj myśleć o tym życiu? Tak się o ciebie bałem… tak tęskniłem. Po jakich ty wertepach łaziłaś? Cała jesteś mokra. I zgrzana, i zabłocona jak nieboskie stworzenie, a ręce zimne jak lód. Jeszcze mi się zaziębisz. Jadłaś co? Słuchaj, kładź się. Ja ci zrobię herbaty. Rozbieraj się. I uciekaj do łóżka.

Późno w nocy Agnieszka zaczęła coś majaczyć, a gdy Marcin usiłował dopytać się, co mówi, podniosła głos niecierpliwie:

- Strasznie dużo jest roboty na świecie, Marcyś… A my, pomyśl…

- Co też ty wygadujesz? Co my? - zapytał sennie. - Przecież zrobiliśmy coś niecoś. Pracę doktorską mam już prawie gotową. A zebrania… a nasz zjazd niepodległościowy… A koła strzeleckie… a nasi robotnicy-emigranci na La Peronne…

Przecież wciąż do nich jeżdżę…

- Ty… może. Ale ja nic…

- Ty? A czymże ja byłbym dziś, żeby nie ty?… Garstką zhisteryzowanych popiołów.

- No, to zamieniliśmy role. Bo ja się dziś czuję garstką popiołów.

Zapadło wylęknione milczenie.

- Jednym słowem - westchnął na koniec Marcin - Burne Jonesa „Miłość w ruinach”. Cóż… tak lubisz ten obrazek… więc… i nie mogąc pokonać senności, zaczął bredzić - to ja tę ruinę… tę garstkę popiołów… nie… gruzów… ścisnę i… połknę… i będę mieć w sercu… i nie uciekniesz więcej…

Nazajutrz jednak rzekł wpatrując się w Agnieszkę:

- Słuchaj, coś ty takiego wymyśliła wczoraj w tym lesie? I co gadałaś w nocy?

- To - rzekła nieoczekiwanie dla samej siebie - że ja powinnam chyba wrócić do kraju. To jest… nie na stałe. Ale przynajmniej wracać od czasu do czasu. Ty co innego. Ty nie możesz… Dlaczego kręcisz głową?

- Nic. Rzuciłabyś ty mnie natychmiast, jakbyś tylko mogła i miała z kim.

Popatrzyła mu prosto w oczy.

- Tak mówisz? Otóż wiedz, że tak myślałam… niedawno. A teraz, choć może mogłabym… i miała z kim, wiem, że - nie!

Patrzyli na siebie tak długo, jak tylko mogą patrzeć ludzie mówiący prawdę.

- O kim myślisz? - zapytał jednak Marcin.

- O czym - poprawiła Agnieszka. - O pracy. Ja wiem, że tam dużo zrobić nie można. Że niewola… że ucisk. A pomimo to, coś mi mówi… - uśmiechnęła się słabo - że trzeba być tam, gdzie jest najgorzej. Co znów tak patrzysz?

- Nic - odparł. - Kocham ciebie. Tylko mi żal, że chcesz uciekać.

Przycisnęła jego rękę do ust.

- Och, Marcyś… Żebyś wiedział, jak bardzo nie chcę.

I rzeczywiście Agnieszka na razie nie wyjechała. Powzięty jesienią zamiar dojrzał dopiero w następnym roku latem. Lecz lato było tak wyjątkowo skwarne i suche, że nie chciało się nic przedsiębrać.

Nie można było ruszyć się z miejsca, aby nie spotnieć jak pod zwrotnikiem. Prócz tego zatarg francusko-niemiecki o Maroko groził wojną europejską. Śniadowscy nie wiedzieli, co z nimi wobec tego będzie. Zwlokło się tedy znowu aż do jesieni. I dopiero w połowie września Agnieszka wysłała list zawiadamiający rodziców o dniu powrotu. Pakując rzeczy, snuła projekty zamieszkania w Warszawie.

Zacznie pisywać do pism spółdzielczych, nie będzie jej chyba trudno znaleźć w nich pracę. Wszak artykuły, które stąd wysyłała, zostały przyjęte, zapłacono jej nawet honorarium. Zetknie się też z ruchem chłopskim. Oczywiście, nawiązując wszystko do idei niepodległości.

Marcin dawał rady, wskazówki i ostrzeżenia w swoim duchu.

Był rad, że Agnieszka chciała się zająć w kraju kooperacją, lecz okazało się, że nieco inaczej niż ona pojmuje to, co jej sam swego czasu zalecał. Może poczucie, że to podnieta nie całkiem społecznej natury zjednała Agnieszkę do spółdzielczości, usposabiało Marcina krytycznie, może fakt, że on sam niegdyś odnosił się nieufnie do kooperacji. Pogodził się z nią dopiero w Belgii, gdzie była ściśle złączona z partią socjalistyczną. W związku z tym powtarzał znowu, że każda idea zwiędnie i spaczy się, o ile jej odjąć pierwiastek walki, ryzyka i bohaterstwa.

- Dlatego - dowodził - kooperacja może być pomocą i nawet pewnym etapem budowania socjalizmu. Budowania od wewnątrz, od najmniejszych komórek życia. Ale oddzielcie ją od socjalizmu, a zamieni się w zwykłe sklepikarstwo. Sklepikami, moje dziecko, nie wywalczysz ani nowego ustroju, ani niepodległości.

- Ale bez wdrożenia ludzi do służby drugim też nic się nie wywalczy - powiedziała Agnieszka. - A spółdzielczość wszystkich, wszystkich, najpospolitszych zjadaczy chleba do tego wdraża. Bądź co bądź my, nawet twoja partia, służymy wielkim sprawom od czasu do czasu, a tu służy się nowemu życiu bez ustanku, każdym swym dniem, najpowszedniejszymi czynnościami, nawet zakupem chleba naszego powszedniego.

- To w teorii, a w praktyce sama wiesz, co przeżywasz, jak nam wypadnie jeść albo kupić coś z ubrania w kooperatywie…

- No tak… - przyznawała Agnieszka. - Każdy ma swoją słabość…

Ja ją mam na punkcie estetyki ubrania, dajmy na to. Ale przyjdzie czas, kiedy kooperacja uwzględniać będzie i bardziej wybredne gusty… A co do walki… ona też walczy. Tylko nie z ludźmi i nie z doktrynami, a z naszym niedołęstwem, biernością gospodarczą, społeczną… I z oporem tej materii, którą trzeba tak zorganizować, opanować, żeby nie ludzi brała w niewolę, tylko ludziom służyła… I przecież… Marcyś… to są twoje, najtwojsze myśli. - Agnieszka przygarnęła się do Marcina. - Żyć tak, by drugim było lepiej. I moje myśli zarazem. Żeby, żyjąc dla drugich, nie wyrzekać się własnej pełni życia… Być ludziom ku pomocy, służąc samemu sobie. Kooperacja jedna tylko niweczy sprzeczność między egoizmem a miłością bliźniego. W ogóle godzi sprzeczności życia… Rzecz, która zdawała się w ramach doczesności niemożliwa.

Jedynie katolicyzm pokusił się o zharmonizowanie sprzeczności bytu, ale osiągnął to, przenosząc punkt ciężkości w wieczność, rezygnując z doczesności. I ja nie rozumiem, jak można w spółdzielczości widzieć tylko sklepiki. To jedyne świeckie dążenie do zorganizowania życia materialnego tak, żeby człowiek był wolny do życia duchem, wiecznością… Abramowski tak to przynajmniej rozumie…

- I upaja mnie - podjęła zadumana - że tak jak Chrystus narodził się w stajni, na pewno cuchnącej gnojem, brudem… tak w kooperacji odrodzenie życia ma przyjść z tej dziedziny, z której narodziło się tyle zła… z handlu… A przy tym, pomyśl, to jest jedyna idea przebudowy ustroju, która wyszła spomiędzy prostych ludzi… znów tak samo jak chrześcijaństwo.

- Nie widziałaś w niej tego wszystkiego przedtem - zasępił się Marcin podejrzliwie. - I to jest jednak egzaltacja, która zaciera proporcję, hierarchię zjawisk i dążeń społecznych.

- Nigdy - zaprzeczyła gorąco Agnieszka. - To wy zatracacie właściwą hierarchię, proporcje, wy, partyjnicy. Nie widzicie faktów życiowych, tylko teorie. Dla was, na przykład, jedyny miernik wartości społecznych to praca, w dosłownym i w ilościowym znaczeniu słowa… Zapominacie, że podstawowym faktem życia są potrzeby ludzkie i od tej strony trzeba zorganizować chaos świata.

Kooperacja to właśnie czyni. Przecież i w pracy najdonioślejszy jest ten moment, kiedy doznajemy jej, kiedy zaspokaja naszą potrzebę twórczości. I mówię ci to ja, co już nie mogłabym dnia przeżyć bez pracy, bez poczucia, że dokonywam czegoś, com winna ludziom, światu… Mówię ci, że… nie grube życie, rzecz prosta, nie posiadanie, gromadzenie, ciułanie, ale jednak doznanie, twórcze doznanie jest kwintesencją życia, daje nam poczucie zespolenia się z wszechbytem, a o to przecież idzie… Gdybyśmy nie doznawali niepodległości jako nieposkromionej potrzeby, nie bylibyśmy w stanie nic dla niej zrobić…

- Słuchaj no, ty - przerwał Marcin, rozdmuchując z roztargnieniem jasne włosy Agnieszki. - Mówisz głupstwa. I jak zaczniesz dorabiać taką metafizykę do owych potrzeb ludzkich, to tam w kraju nie braknie typów, co cię chętnie poprowadzą ku służbie spożyciu czy użyciu przybranemu w piękne pozory pracy dla ojczyzny. Dlatego nie daj się tak bardzo wciągać do tych legalnych, bezpartyjnych i tym podobnych poczynań. To funta kłaków niewarte. Wolałbym, żebyś się trzymała naszych ludzi.

- Nie wiem, czy będę się ich trzymała - zachmurzyła się Agnieszka.

- Ja szukam tego, co może łączyć ludzi różnie myślących.

- To bzdura. Chcieć skombinować jakąś działalność z ludzi różnie myślących, zwolenników różnych prawd, to stworzyć nową wielką nieprawdę.

- Może jest jednak taka prawda, co na to pozwala. Taka jakaś prosta ludzka prawda… …dobra w poezji, dla pięknoduchów - przerwał Marcin. - W życiu publicznym trzeba stanąć po tej albo tamtej stronie barykady.

Domyśleć rzeczy konsekwentnie do końca.

- A ta strona barykady to partia - westchnęła Agnieszka. - Domyśleć rzecz do końca w języku socjalizmu, to znaczy zrzec się wszystkich myśli na rzecz jednej chudej, wyspekulowanej… I narzucać to drugim. I zrezygnować z wszelkiej barwności, z bogactwa innych uczuć i myśli, nie dać im nawet zakiełkować, choć one mogą mieć też zbawcze znaczenie dla życia…

- A wszak tylko co mówiłaś o jednej prostej ludzkiej prawdzie, łączącej wszystkich…

- Tak, ale ja myślałam o prawdzie wyrastającej z życia, z doświadczenia tysiącleci. Jest chyba coś takiego…

- To frazesy… Przeczysz sama sobie.

- Nie. I ty zresztą też przeczysz sobie. Własnym słowom, że niepodległość musi objąć ludzi różnie myślących…

- Niepodległość jest częścią naszego programu - odparł Marcin niepewnie…

- A mnie się zdaje, że wy sami nie wiecie, czy niepodległość ma być dla socjalizmu, czy na odwrót… Może zresztą takich rzeczy nikt nie wie. Myśli się tak i owak, a życie spodem robi swoje…

Pewno wszystko, co żywe, jest takie niekonsekwentne. I znaleźć myśl przewodnią, nie bojąc się konsekwencji… to najtrudniej… A ja nic sobie nie chcę formułkami ułatwiać…

Zamilknąwszy, oboje patrzyli chwilę w nieprzeniknioną ciemność i zawiłość spraw ludzkich.

I w końcu jedno tylko świeciło w tej ciemności - ich miłość. Nie mieli do siebie żalu z powodu ostrej wymiany zdań, gdyż nie mogą obrazić się wzajemnie albo grubianie, albo ludzie, co znają i wiedzą, że znają najskrytsze swoje wnętrza, w których, podobni sobie, żywią ten sam ideał życia i samych siebie.

A kiedy się w nocy żegnali, Agnieszce jej społeczne dążenia wydały się istną nicością wobec tego, co porzucała. Dopiero rankiem orzeźwiła ją myśl, że jedzie, aby jeszcze bardziej zbliżyć się do Marcina. Czuła się niemal jak rycerz wyruszający na turniej ku zbudowaniu ukochanej. I znów tego rodzaju pobudka okazała się dobra, zagrzewała do życia, nim inne, zwane donioślejszymi, przyjdą w swoim czasie z pomocą.

10

Agnieszka w ciągu tych dwu lat raz tylko na krótko przyjeżdżała do Serbinowa, toteż domownicy nie mogli się nią nacieszyć i zamierzony wyjazd do Warszawy wciąż się odwlekał.

W Serbinowie niewiele się zmieniło. Rodzice dobrze się trzymali, choć ojciec przytył mocno, a matkę różnego rodzaju dolegliwości raz po raz kładły do łóżka. Dźwigała się jednak i krzątała pędzona despotycznym nakazem biegu rzeczy, który domagał się ciągłego dreptania z miejsca na miejsce. Pomagała jej co prawda Emilka, która, skończywszy w Warszawie roczny kurs ogrodnictwa, uczyła się teraz gospodarować przy matce, ale pani Barbara nigdy nie była spokojna, póki sama w każdy kąt nie zajrzała.

Tomaszka, który z szóstej klasy wyszedł z dwiema poprawkami, Niechcicowie umieścili jednak od września w Warszawie, w owej niegdyś projektowanej szkole technicznej.

- Tylko że oddaliśmy go na stancję do Marii Hłasko i drżę teraz, czy ona sobie z nim, poczciwa, da radę - wzdychała pani Barbara. - Już jako dziecko nic sobie z niej nie robił. Emilka mnie też martwi, bo zrobiła się jakaś melancholijna i do niczego nie objawia żadnej ochoty.

Pewien kłopot sprawiała również kucharka Szczepanowa.

- Trzeba szczęścia - ubolewała pani Barbara - że jedną miałam pijaczkę i wiecznie niezadowoloną z drugich, a ta znowu bigotka i wciąż płacze nad sobą. Znałam kiedyś w Krępie taką starą Ludwiczkę, co też ciągle płakała, ale tamta płakała na wesoło. A Szczepanowa, chociaż ją się już tak chwali, że nawet jak co jest nie po myśli, to się przemilcza, wciąż rozpacza, że nam nigdy nie może dogodzić. I wiecznie lata się spowiadać z urojonych po prostu grzechów.

Ze spowiedzi zeszło na nowego małocińskiego proboszcza. Po zgryźliwym, który z Woynarowskim grywał w karty, a w końcu umarł na raka, i po tłuściochu, co darł z chłopów skórę, nastał jakiś wcale do rzeczy. - Żeby więcej było takich jak ten Komodziński - mówiła pani Barbara - toby dużo dobrego mogli zrobić. Ale on jest w niełasce u biskupa, bo ma taką manię, że wojuje nie z niedowiarkami, tylko z księżmi. Podobno miał kiedyś na kazaniu powiedzieć - „od powietrza, głodu, ognia, wojny i głupich księży zachowaj nas, Panie”. Taka o nim kursuje anegdotka. Za to był na pokucie i tłucze się po marnych parafiach. Ale to boży człowiek. A tacy są rzadcy pomiędzy księżmi, jakby im kapłaństwo w tym właśnie przeszkadzało. I on nie patrzy, czy kto żyd, czy katolik, czy chodzi do kościoła, czy nie, każdemu gotów pomóc.

Z innych nowin Agnieszka dowiedziała się, że pan Woynarowski, choć ma już ze siedemdziesiąt lat i chore serce, mało się zmienił, tylko tyle, że siedzi teraz kamieniem w Pamiętowie. Sprowadził tam ową swoją panią Bronimską, staruszkę nie podnoszącą się już z łóżka, i pielęgnuje ją. Zaś panna Ksawera wyszła za mąż za Stanisława Ostrzeńskiego, mieszkają w Siąszycach i mają bliźnięta.

- Była małą dziewczynką, jakeśmy się tutaj sprowadzili: Tak to czas idzie, myśmy się postarzeli, a ci, których się pamiętało na rękach, sami już dzieci piastują.

Ale wspomnienia, nowiny i kłopoty schodziły na drugi plan, gdy przy wieczornej herbacie zaczynało się mówić o polityce. Pani Barbara pochłaniała gazety, a od października żyła wojną włosko-turecką o Trypolis.

- Anglia powiada - gorączkowała się - że flaga turecka w Trypolisie musi być uszanowana, ale czy będzie, to nie wiem, bo Włosi wysadzili tam już ogromne wojska. Daj no mi, Emiluchna, binokle - prosiła - leżą koło wazonika ze strzelcem. Tak już się zestarzałam, że nic nie widzę tego drobnego druku.

I czytała z przejęciem:

- ”Napad na Trypolis nie ma precedensu w historii politycznej ubiegłego wieku. Zdawałoby się, że w dobie nieustających kongresów i wszelkiego rodzaju propagandy pokojowej…” Z tego - twierdziła, gdy już rozpatrzono pokrótce sytuację międzynarodową - gotowa jak nic wojna europejska wybuchnąć.

- Wojna europejska - uświadamiała Agnieszka - musi nam przynieść wolność. My z Marcinem dawno tej wojny czekamy.

- Co ty mówisz? - dziwiła się pani Barbara. - Ano tak - przytakiwała dalszym wywodom córki. - Jak to w naszych gazetach przez to cenzursko nic o tym wszystkim nie piszą. Ale nasz los to też ciężki, że tylko takiego nieszczęścia jak wojna możemy sobie życzyć. Bo dla innych to będzie nieszczęście.

- Mówią: pokój, pokój - zauważył Bogumił. - A jak się tak zastanowić, to od kiedy żyjemy, ciągle gdzieś jest rewolucja albo wojna. To burska, to japońska, to znowu przewrót w Portugalii, zamieszki w Chinach, w Turcji. Na dobrą sprawę, to czysty przypadek, jeśli się komu, jak nam, zdarzy przeżyć jakiś czas w takiej stronie, gdzie cicho.

- A bo to u nas nie mieliśmy tylko co rewolucji? - przypomniała pani Barbara. - A w Rosji czy to jest kiedy spokój? Toć nie tak dawno zabili Stołypina.

I zaczęto się zastanawiać, czy to prawda, że do tego morderstwa, jak mówią, doprowadziła ochrana z poduszczenia rosyjskich zachowawców, i czy w innych państwach możliwe byłyby takie brudy.

- Teraz - nawiązywała Agnieszka do słów ojca - nadeszły czasy, że nigdzie nie będzie cicho. I najmniej u nas…

- Okropne - wstrząsała się Emilka. Zaś pan Olczak twierdził, że cóż, raz się żyje, raz gnije, on się nie boi, owszem, nawet chętnie by poszedł na jaką wojnę. Wyzywał w ten sposób los, ponieważ starał się o córkę Tomasza Kolańskiego, jedynaczkę na trzydziestu morgach, którą chciał mu sprzątnąć sprzed nosa Wojtek, syn sołtysa i chrześniak Bogumiła.

- Panie, a nam te liście buraczane nie zgniją? - podchwytywał Niechcic półżartem słowa rządcy. - Niech no pan je od jutra zacznie zwozić. Bo to teraz pada za całe lato.

Po lecie tak suchym, jakiego najstarsi ludzie nie pamiętali, Bogumił miał szkody, ale nie takie jak drudzy, gdyż na Serbinowie gleba osobliwie długo trzymała wilgoć. Ucierpiały buraki, przepadły potrawy, tak że spodziewano się braku słomy i paszy, ale zboża sypały niezgorzej, a kartofle obrodziły do podziwienia. Że zaś brak ich było z powodu suszy w całej Europie, obywatelstwo, kto tylko miał jaki urodzaj, rzuciło się wywozić je za granicę i ceny kartofli w kraju skoczyły do pięciu rubli za korzec.

Bogumił nie poszedł na to, przejął się opisami nędzy grożącej w związku z drożyzną kartofli przemysłowym okolicom kraju i zaczął dostawiać po dwa i trzy ruble korzec do węglowego zagłębia. Wzięli się do tego pospołu z Woynarowskim, za co inni nazwali ich głupimi, o Niechcicu dodając, jak zwykle, że może być z cudzej kieszeni hojny. Pan Katelba z Jastrzębic dowiedział się, że Serbinów ma tanie kartofle i, jadąc do Kalińca, wstąpił pewnego dnia, żeby kupić. Może dla siebie, bo mówił, że nie będzie miał nawet na sadzenie, może tak, by skorzystać ze sposobności, pod Czałbowem kartofle dochodziły do sześciu rubli. Bogumił wymówił się, że ma już wszystko zakontraktowane; nie uważał bowiem Katelby za człowieka w potrzebie. Wystawili mu jednak suty obiad, przy którym gwarzyło się o gnoju, że go w tym roku mało, i o syndykatach, że nigdy na czas nie dostawią superfosfatu. Katelba był już teraz tak jak dziedzicem, ożenił się bowiem z wdową na Jastrzębicach i miał z nią syna. Dobił się, czego pragnął. Trochę przypadek mu pomógł, ale najbardziej wola, nie zanadto naprzykrzająca się losowi, a wciąż ku jednemu skierowana. Tylko niepomyślne okoliczności zewnętrzne mogły go zepchnąć z drogi wiodącej ku zdobyciu majętności doczesnych i raz też o mało nie zepchnęły. No, to podtrzymał go wtedy Bogumił Niechcic, wszakże mógł był dać mu się stoczyć po pochyłości. On jednak wolał go za czuba pociągnąć ku górze, gdyż nie był z tych, co czują swoją siłę, kiedy mogą nad kim się znęcać; on ją czuł, kiedy mógł drugiego dźwignąć i na nogi postawić. Lecz Katelba o tym niewiele co wiedział ani myślał, ani pamiętał. A jeśliby pamiętał, to chyba tak, że oto jak owymi czasy nastraszył pana Niechcica. Musiał on mu posłużyć i w ożenku, i w znalezieniu miejsca, byle go nie mieć przy sobie, tak potężnego, trzymającego w swym ręku nici, którymi można było pana administratora przed paryskim dziedzicem zgubić, skompromitować. To pewna, że teraz Katelba doradzał Niechcicowi, co ma uczynić, żeby do dzierżawy albo własności się dochrapać. - Niedołęga - sądził go przy tym w duchu - od młodszych by się uczył.

Bogumił śmiał się, że nie o dzierżawie i nie o kupowaniu majątku myśli, tylko o tym, kiedy drenować.

- W tym roku obeszło się i jeszcze było za sucho, ale taki rok zdarza się raz na kilkanaście. Głupstwom zrobił, żem zaraz po żniwach nie drenował. Teraz wszyscy mówią o wojnie, jak przyjdą niepewne czasy, to się znów żadnych nakładów nie da robić.

- Gdzie tam wojna, proszę pana, gdzie tam wojna - nie wierzył Katelba. - Jeszcze i moje synowie wojny nie doczekają.

- To się pan bardzo myli - wtrąciła nieżyczliwie Agnieszka.

Tego dnia właśnie otrzymała była list od Marcina, który donosił:

Wkrótce po twoim wyjeździe, miła, odsłonili tu pomnik złotego kura galijskiego pod Jemappes. Pamiątka to bitwy, która do Belgii prawa człowieka i obywatela kiedyś przyniosła, a teraz - manifestacja solidarności z Francją, gotowości obrony przed Wilusiem. Pertraktacje w sprawie Maroka przeciągają się i doprawdy nie wiadomo, co będzie. W razie wojny francusko-niemieckiej, o ile Niemcy ruszą na Leodium, Anglia, poręczycielka belgijskiej niepodległości, gotowa będzie wystąpić, a wtedy szanse trójporozumienia będą duże. Tu, na Zachodzie, serce każe się z tego cieszyć, lecz tam, u nas, oznaczałoby to niewyjście znów na długo spod knuta. Eh, diablo trudne jest zadanie, pamiętaj, nie położenie, lecz zadanie Polaka! Tu po za tym nic nowego, a bez ciebie i nic dobrego nie słychać. Przeniosłem się do mansardy, nasze pokoiki zajęła jakaś para bułgarska. Obiady u baby, może dlatego, że ciebie nie ma, wydają mi się coraz gorsze. Za to u stołu przybyło jeszcze Niemiaszków, bankowców z junkierskim drylem, bardzo mi czegoś podejrzanych. Uczę się i dużo pracuję, żeby mieć z czystym sumieniem czas, jak na święta przybędzie moja choinka…” Agnieszka czytała te słowa i myślała, że może trzeba było zostać z Marcinem, bo gdzież się odnajdą, gdy świat cały zadrży w posadach?

Lecz nie! Rozdzielało ich już tyle rzeczy i przekonała się, że im bardziej go traci, tym bardziej odzyskuje. Tak musi być i teraz.

Trzeba, jak gdyby nigdy nic, robić, co się postanowiło, a być przygotowanym na wszystko. Prawdę mówiąc, nie zaczynała wciąż jeszcze robić tego, „co się postanowiło”, i na razie rozkoszowała się pobytem w domu. Cały Serbinów obleczony był dla niej w mnóstwo skojarzeń i wspomnień, czyniących każdy tutejszy drobiazg na tysiąc sposobów lubym i nowym. Powszedniość tego umianego na pamięć bytu nie dawała nigdy wyczerpać utajonego w sobie znaczenia, które upajało ją jak stare, w zakurzonej, omszonej butelce podane, a przednie wino. Ale te upojenia dręczyły ją, mówiła sobie, że nie ma do nich prawa. Czuła się wieczną dłużniczką wobec wszystkich i wszystkiego. Każdy dzień, każde miejsce było tak pełne zadań! Jakże śmiała istnieć nie wypełniając z nich żadnego! To było wręcz jej chorobą w tym czasie. I aby usprawiedliwić bodaj przed Marcinem swoje przesiadywanie na wsi, pisała mu, że się z nią żegna może na zawsze, bo wszak ten sielski świat się już kończy. A chcąc z bezwiedną chytrością poddać Marcinowi myśl, że jej pozostawanie tutaj może nie być tak całkiem bez znaczenia, podnosiła wzrastanie politycznych zainteresowań matki, podkreślała z nieśmiałym uznaniem społeczne instynkty ojca, ujawnione w sprawie kartofli…

A może i wśród ludu, - pisała - znajdę grunt do wyrobienia należytej orientacji w naszych sprawach. Wdaję się często w rozmowy z tutejszymi ordynariuszami… i łączę z tym duże nadzieje”.

Gruntu tego nie mogła natomiast znaleźć w żaden sposób w Emilce. Śliczna dziewczyna godziła się na wszystkie poglądy siostry, ale przy każdej rozmowie na tematy publiczne ziewała niemiłosiernie albo wpadała w przerażenie na myśl o rzeczach tak zawiłych i wiecznie grożących czymś strasznym. - To nic. Nie każdemu dane jest znaleźć właściwą drogę wskazaną przez czasy i budującą te czasy - myślała pobłażliwie Agnieszka, czując w sobie teraz dość siły i chęci, aby dźwigać te rzeczy za drugich.

Emilka ożywiała się za to przechodząc na zwierzenia osobiste, w których była dosyć wylewna, szczególniej kiedy usposobiły ją do tego wygrywane z zapałem na pianinie walce i oberki - wspomnienia szkolnych zabaw i flirtów.

- Jak mieszkaliśmy w Kalińcu, to ja byłam taka głupia i zła - mówiła potem, okręciwszy się na taborecie w stronę Agnieszki. - Nic mnie nie obchodziło, ani dom, ani nauka. Byłam wiecznie zajęta sobą, bo mnie chłopcy zupełnie rozbałamucili, więc się nie mogłam nad niczym zastanowić. Bawiłam się. A teraz to zawsze mi smutno…

- Sama widzisz - podjęła ostrożnie Agnieszka - że to mogło cię uszczęśliwić chwilowo. Jak kto jest zajęty tylko sobą, to w końcu musi przyznać, że był zły…

- Mnie nikt nie uważał za złą - obraziła się Emilka. - Wszyscy mnie lubili, nazywali mnie cherubinkiem! Ja wiem, pani Wenordenowa też mi zawsze mówiła, że trzeba się zająć nie sobą, tylko lekcjami. I koleżanki - te, co się dobrze uczyły. Ale one były o mnie zazdrosne, niektóre nienawidziły mnie nawet, bo im poodbijałam wielbicieli. Ciągle dostawałam listy i wiersze, czytałam je pod ławką, więc jak miałam uważać? Na wiosnę - zaśmiała się - kiedy wracałam z kościoła, to miałam zawsze kaptur u peleryny pełny fiołków od chłopców. A zimą, jak się tylko pokazałam na ślizgawce, zaraz podbiegało kilkunastu. Przypinali mi łyżwy i bili się prawie o to, kto mnie będzie woził na foteliku po lodzie. To była pyszna jazda, używałam aż miło. Nigdy nie ślizgałam się sama, tak że się nawet nie mogłam dobrze nauczyć.

Martwiłam się, że inne holendrują, a ja nie. Płakałam, jak rodzice mówili, że z ciebie mają największą pociechę i że ja się źle uczę.

Ale co miałam robić, kiedy się zawsze we mnie z dziesięciu naraz kochało i nie dali mi żyć. Mamusia rozpaczała, że to tylko bezmyślne bałamuctwo, ale tatuś mnie rozumiał i śmiał się, że ja mam takie szczęście.

Agnieszka spostrzegła zawstydzona, że nie poznała się na intencjach Emilki; że ona nie obwiniać się chciała, tylko chwalić a chwalić. Z pozoru niby się oskarżała, lecz nie mogła znieść najmniejszej nawet krytycznej uwagi o sobie. Choć skądinąd nieodporna, poddająca się odruchowo każdemu wrażeniu, zazdroszcząca drugim wszystkiego, czego sama nie posiadała - donikąd się nie dawała poprowadzić. Chwiała się jak trzcina na wietrze i jak trzcina zdolna była tylko tkwić w miejscu na zawsze.

Jedno co w niej żyło, szukało i tęskniło, to był niepokój miłosny, przydający jej urodzie szczególniejszego wdzięku. Była niższa i krępsza od Agnieszki, ale twarz, wciąż stająca w łunach rumieńca, miała podobną do kuszącej poziomki, usta zdawały się być uosobieniem pocałunku, a podcienione niebieskawoszare oczy z długą rzęsą i cienką, ciemną brwią rozniecały lube marzenia. Agnieszka myślała patrząc na nią: „Mój Boże, ja bym na pewno była taka sama, żebym była taka ładna jak ona. Ja jestem, cóż, jak taki sobie krajobraz, w którym ten lub ów może znajdować upodobanie. Ale ona musi podobać się każdemu. I może ona w swoim żarzeniu się miłosnym służy też nie sobie, tylko nieosobistej sprawie gatunku. Każdy służy powszechności, jak może”.

Przy końcu jednej z tych rozmów Emilka oświadczyła zmienionym głosem:

- Ale Bóg mnie za to moje szczęście ukarał, bo w szóstej klasie zakochałam się. Przedtem nieraz myślałam, że się kocham, i wielu mi się podobało. A teraz już od dwu lat kocham naprawdę tylko jednego. Dzień i noc o nim tylko myślę.

Agnieszka ucieszyła się.

- To od niego dostajesz listy? Ale dlaczego „Bóg ukarał”?

- Bo jego rodzina nie chce o tym słyszeć, żebyśmy się pobrali. Oni są bardzo bogaci, a my, my nic nie mamy. Tylko te jakieś place. Żebym była choć jedynaczką - i Emilka urwała przestraszona.

Agnieszka, niemile dotknięta, spytała, aby spytać:

- Któż to jest? Można wiedzieć? Ten twój wybrany…

Emilka po chwili wahania na swej pełnej dziecinnych i niewieścich powabów twarzy odpowiedziała:

- Stasiek… To jest brat tego Kozarewicza, pamiętasz, co to poznaliśmy go kiedyś w teatrze. Tylko że Stasiek o ile milszy i ładniejszy. Z tym bratem nie lubią się i on też jest przeciwko nam. Ale my i tak przysięgliśmy, że będziemy się kochać i że jak Staś wróci z uniwersytetu z Krakowa… - głos ją zawiódł i rozpłakała się. - Jego też poznałam na ślizgawce - szlochała. - Mój Boże, jak w tym Kalińcu wesoło było żyć.

Agnieszka nie wiedziała, czy Emilka płacze w tej chwili za Stasiem Kozarewiczem, czy za trybem życia, który mógłby go jej może zastąpić.

Zwierzenia kończyły się najczęściej wspólnym spacerem w popołudnia wilgotne i szare jak mokry popiół. Cymbał, Żolka i Ram towarzyszyły swym paniom, Emilka zresztą nie ruszała się nigdzie bez psów, twierdząc, że woli je niż ludzi. Była o nie zazdrosna, dąsała się i czerwieniła, gdy biegły za kim innym, i, odwołując je, tryumfowała, jeżeli zawróciły.

- One mnie najlepiej znają i lubią - twierdziła.

W początkach grudnia rozmowy i spacery urwały się, gdyż Agnieszka zaraz po imieninach matki wyjechała na zaproszenie Ostrzeńskich do Kalińca. Zatrzymano ją tam przez dziesięć dni. Zrazu mówiła sobie, że będzie badać możliwości jakiejś pracy dla siebie, ale znów skończyło się na rozrywkach. Kinematograf, teatr, cukiernia i proszone obiady u Holszańskich wypełniały jej dnie. Mieszkała w jednym z dwu pokojów Janusza, któremu całą tę zimę kazano spędzić w Otwocku pod Warszawą. Zamierzał nawet podobno całkiem przenieść tam swoją praktykę.

- Czy co z płucami? - pytała Agnieszka nie dowierzając. Słyszała, że gruźlicy są pełni życia i zawsze podnieceni. A Janusz był raczej apatyczny. Zarazem, niechcący, myślała z rodzajem żałosnej ulgi: - Więc jednakże jest chory. I dlatego może taki dziwny.

Tak, to pozwalało wiele mu zapomnieć i przebaczyć.

- Nie, płuca jak najzdrowsze - zapewniała wszelako wujenka Michalina. - Coś z gardłem, jakieś głupstwo. Skłonność do zapalenia i chrypki. Otwock jest na to jedyny.

Wuj Daniel był kontent z nieobecności Janusza, z wyniesienia się jego pacjentów i romansów. Zaś pani Michalina przy każdej wzmiance o nim wzdychała ze łzami w oczach. Za to promieniała opowiadając o Anzelmie. Po kilku latach życia w Petersburgu miał się, jak mówiła, więcej niż dobrze. A mimo to zamierzał właśnie wrócić i osiąść na stałe w kraju.

- Tak, moja złota, my też tu robimy, co możemy - pyszniła się wujenka. - I czy tak nie należy? W Rosji dorobić się i tu dla ojczyzny zużytkować pieniądze - powtarzała z kolei Agnieszce to, co kiedyś mówiła pani Barbarze. - Nie wiem, ile razy to kładłam w uszy biednemu Julianowi, ale on wolał wszystko tam z Moskalami przepaskudzić.

- Mamo, jeżeli wszystko jedno, od kogo brać pieniądze… Prawda?

Mama w sklepie też sama nie wie, od kogo je dostaje. Więc czy to nie drugie wszystko jedno, z kim, na co i dla kogo je wydać? - wtrącał z ironią Bodzio.

- Jak to „sama nie wie”? Co ty sobie, smarkaczu jakiś, myślisz?

- Myślę, że grunt mieć pieniądze i że mama też tak uważa. A po co zaraz ojczyzna? - docierał Bodzio, lubiący gorszyć matkę.

- Bodzio! Ty nie masz Boga w sercu!

- A mama myśli, że ma? Anatomia nie wykazuje takiej substancji w żadnym sercu - bawił się coraz lepiej Bodzio.

- Jak ty się nie wstydzisz Agnieszki? Wstydziłbyś się. Agnisiu, nie słuchaj, oni tak zawsze. Daniel, zwróć mu chociaż uwagę!

Ale wuj Daniel śmiał się z dowcipów synalka.

- Mówi przynajmniej szczerze - bronił go. - Lepiej tak mówić i być przyzwoitym człowiekiem, niż mieć ideały na ustach, a być kupcem.

I nigdy nie siedzieć w domu.

Agnieszka nie wiedziała, co ma sądzić. Wujenka Michalina brnęła może w bezwiedny fałsz, usiłując godzić wzniosłe poglądy z interesami handlowymi, ale szczerość prawdy, głoszonej przez wuja Daniela i Bodzia, miała w sobie też coś, co mogło przerażać. A i potępienie kupiectwa zdawało się tu wynikać nie z dorzecznych pobudek.

- Są widać typy życia - myślała - w których fałsz i prawda jednako stają się przykre.

Wuj Daniel był niewątpliwie przyzwoitym człowiekiem, ale w takim znaczeniu, w jakim powiada się, że kto śpi, ten nie grzeszy. Nie zakłócał nikomu spokoju, natomiast jemu samemu zakłócić go było bardzo łatwo, podobnie jak śpiącemu. Co prawda majaczenia tego snu były raczej koszmarne z powodu maniackiej w końcu i coraz nieszczęśliwszej na starość miłości do żony. Pani Michalina trzymała się wciąż dziarsko, jedynie jej ciemna fryzura nabrała podejrzanej atramentowej czarności, spotykanej u dam, które spodziewalibyśmy się widzieć siwiejącymi. Wbrew zamierzeniom ta niewczesna kruczość włosów postarzała ją nieco, tusza potężnych kształtów nie nadawała się też już do modnej, obcisłej, zwężonej u dołu sukni. Wuj Daniel był już zupełnym starcem, drobnym, o ładnych, wyrazistych rysach, siwym wąsie i łysej, lśniącej głowie.

Upatrywał skwapliwie zmarszczek na jędrnym, rumianym obliczu żony i powtarzał:

- Moja matka w twoim wieku nosiła już czepeczek, a nie kapelusze ze strusimi piórami. To jest najpierw, uważasz, bezczelność, a potem nieobyczajność, żeby się tak ubierać, kiedy mogłoby się już dawno być babką.

A usiłując panią Michalinę przekonać o jej starości, jednocześnie uważał ją za nieodparcie ponętną i podejrzewał, że uwodzi nawet Bazylego ze sklepu, nie mówiąc o każdym z kupujących. To znów, że kocha się w Anzelmie, własnym synu!

Agnieszka myślała, że wuj Daniel staje się niepoczytalny jak babcia Ostrzeńska przed śmiercią. Jednakże działalność jego umysłu była poza tym zupełnie akuratna. Ciągle jeszcze posiadał znakomitą pamięć dat, nazw i faktów z najrozmaitszych dziedzin wiedzy, której zasobem posługiwał się w rozmowach swobodnie i zabawnie.

Bodzio ze względów higienicznych (możliwość zarażenia, oddychanie w pełnej klasie zepsutym powietrzem) nie chodził nigdy do szkół, ale, niepospolicie zdolny, ucząc się w domu, zdawał co roku w miejscowej handlówce, a obecnie był już na prawie w Petersburgu, zaś w domu bawił oczekując na przyobiecaną mu od Nowego Roku kondycję w okolicy. Gdyż do przejścia kursu wystarczy mu, jak twierdził, paromiesięczna praca na własną rękę. Studiując prawo nie zamierzał być jednak obrońcą ani sędzią, obmyślił sobie raczej karierę plenipotenta czy radcy przy grubych interesach, jakich jest pełno w Rosji. Chciał zdobyć wielkie środki, by móc używać świata na poziomie prawdziwie kulturalnym, w sposób nie zagrażający jego zdrowiu i bezpieczeństwu oraz izolując się od tłumu, na czym, jak twierdził, polega prawdziwa cywilizacja. O zdobyciu rozgłosu, czy znaczenia śród ludzi nie marzył, gdyż miłość drugich nie istniała w nim nawet pod postacią próżności czy ambicji. Ludzie interesowali go o tyle, o ile mogli mu pomóc albo przeszkodzić w jego planach. Agnieszka nie próbowała nawet porozumieć się z nim, gdyż było to, jakby miała rozmawiać szeptem z głuchym jak pień.

Do pewnych dosyć osobliwych wynurzeń i rozpraw doszło natomiast z innymi w czasie podwieczorku, na który Holszańscy zaprosili Ostrzeńskich i Agnieszkę w przeddzień jej powrotu do domu.

11

Na ów podwieczorek wujenka Michalina przybyła z panami: Ceglarskim i Woynarowskim. Ceglarski był już poprzednio zaproszony, Woynarowskiego zatrzymała jadącego w powozie z nieodstępnym „brzuchomówcą” Aleksandrem, który wszedł za panem na górę i zasiadłszy w przedpokoju, z ciepłym pledem złożonym na kolanach, oddał się ponuremu wyczekiwaniu na koniec wizyty. Agnieszka, nadciągnąwszy z wujem i Bodziem, osłupiała na widok ojca osoby, która odegrała pewną rolę w jej życiu uczuciowym. Powitania, żarty, przypomnienia się sobie rozproszyły krępujące wrażenie. Pan Woynarowski był w istocie zawsze młodzieńczo smukły, ale oddech jego stał się świszczący i trudny, co mu zresztą nie przeszkadzało mówić, a raczej szeptać bez końca. Ludwik Ceglarski posiwiał nieco na skroniach, z czym było mu do twarzy.

Zapraszająca do kawy pani Holszańska szczebiotała zakopconym głosikiem, chełpiąc się cokolwiek Agnieszką, niby udatnym dziełem starszego pokolenia, i sobie niemal przypisując jej szczęśliwe małżeństwo.

- Bo przecież, gdyby nie nasze stosunki na granicy, to pan Marcin…

- Ach, już i w to się ubiera - pomyślała Agnieszka i uczuła przy tych słowach wyrzuty sumienia.

Rejentowa, w przeciwieństwie do pani Michaliny, zachowała gibką kibić oraz jasne bez śladu siwizny włosy. Natomiast jej oblicze było istnym obrazem zniszczenia. Rejent wychudł i oczy miał zapadnięte. Wiekuisty biały pinczer, już trzeci z rzędu, ale zupełnie taki sam jak poprzednie, obszczekawszy i obwąchawszy gości, ułożył się na wątłym krzesełku o złocistej poręczy i spał, chrapiąc od czasu do czasu, ku wstydliwemu zakłopotaniu gospodyni, jak stary chłop.

Z bezładnej, okolicznościowej wymiany zdań wywiązała się niebawem rozmowa o sprawach publicznych. Woynarowski charakteryzował stan polityczny Europy od podstaw, to znaczy, wywodząc go z podłoża sięgającego czasów przedhistorycznych. Ku radości Agnieszki, zadziwiający ten starzec, gdy dobrnął wreszcie do chwili bieżącej, okazał się znakomicie zorientowany w sprawach dotyczących Polski.

Wiedział o ruchu niepodległościowym i o poczynaniach wojskowych, ale zarazem przedstawiał z tak nieodpartą logiką wszystkie za i przeciw jakiegokolwiek czynnego wystąpienia, że jedyny wniosek, jaki można było stąd wyprowadzić, to założenie rąk i bierna kontemplacja zjawisk.

- Otóż tedy - szeptał ku wyciągniętym w jego stronę szyjom i uszom - wojna, jako zjawisko irracjonalne i zapewniające na długo panowanie instynktów oraz namiętności, a racjonalizm stosujące jedynie dla osiągnięcia praktycznych celów doraźnych, może przynieść narodom pozornie wyzwolonym nowe formy ucisku, jeszcze, jakże powiedzieć, gorsze…

- Tak, uważa pan - przerywał wuj Daniel - instynkty, namiętności to nieszczęście. Z tym trzeba skończyć raz na zawsze.

- I kto to mówi, wuj, który tak pragnie serca, czułości… - oburzyła się Agnieszka. - Nie - przeczyła Woynarowskiemu - żeby tak bez ustanku widzieć wszystkie strony każdziutkiej rzeczy, to taka absolutna świadomość paraliżowałaby zupełnie zdolność do czynu - dochodziła niejako sama z siebie do wniosków swego Marcina.

- Toteż dlatego jestem nieszczęśliwy - odpowiadał jej tymczasem wuj Daniel, który, zahamowany w możności toczenia poufnych rozmów z żoną, coraz częściej wywnętrzał się publicznie.

- Bo szczęśliwym, uważa pan - zwrócił się do Ceglarskiego - można być z każdą kobietą prócz tej, którą się kocha. To zdaje się ten kabotyn Oskar Wilde coś takiego powiedział. Pan ma rozum, że się pan nie żeni, panie Ludwiku. Człowiek nie powinien się do nikogo przywiązywać. Do jednego to już za dużo.

- A do wielu to jeszcze za mało - wtrąciła z egzaltacją Agnieszka.

- Do wszystkich to ledwo dosyć.

- Daniel, Daniel, już znów zaczynasz - mitygowała męża półgłosem pani Michalina.

- Chyba - wracała Agnieszka do poprzedniego - że znalazłby się człowiek, co połączyłby w sobie wszechstronną wiedzę o wszystkim z największą zdolnością do czynu. Ale czy to możliwe?

- Owszem, to jest możliwe - pouczył ze słodyczą pan Woynarowski. - Człowiek obdarzony badawczym i krytycznym rozumem nie będzie wprawdzie tak bezustannie czynny. Ale pozostanie mu tyle akurat, jakże powiedzieć, zdolności do praktycznego działania, ile potrzeba, żeby wykonać to, co jest jedynie słuszne, powstrzymując się od mnóstwa zgubnych przedsięwzięć, które są cechą nadmiernej aktywności naszego wieku. Otóż tedy weźmy na przykład Chrystusa.

Jakże w rzeczy samej mały był zasób jego czynów, a jak potężny i przez wieki urabiający realnie życie wpływ jego ducha i myśli. - Święta racja - przytakiwał wuj Daniel. - Słyszysz, Michasiu? Jak najmniej tej ciągłej przedsiębiorczości, tego kręcenia się, latania…

- Daniel zupełnie w piętkę goni - sarknęła po cichu rejentowa.

- Nie - gorączkowała się Agnieszka. - Ale myśl Chrystusa nie pochodziła z badań, tylko z natchnienia, z uczucia, z miłości… I wywołała tyle czynów…

- Tylko przez jej niezrozumienie - zaznaczył Woynarowski.

- Zresztą - nie chciała ustąpić Agnieszka - idzie o zwykłych ludzi. Ja na przykład… raz kiedyś wzięłam się do takiej prostej, ręcznej roboty… W czasie wakacji, dwa lata temu. I przekonałam się, że jeśli jakie myśli są coś warte, to tylko te, co powstają nie ze ślęczenia nad książkami, ale z takiego… miłosnego - poczerwieniała - zespolenia się z życiem. W działaniu… w doznawaniu… Naprawdę, to jest jedyny sposób nie tylko przeobrażania, ale i poznawania rzeczywistości. No… nie jedyny… ale dziś, zwłaszcza dla nas, najlepszy… Mówię z doświadczenia.

- Tak jest, tak, tak - zgadzał się uprzejmie Woynarowski, póki mówiła. - Otóż tedy - podjął następnie - proszę nie zapominać, że myśli przychodzą w ogóle rzadko do głowy zarówno tym, co ślęczą nad książkami, jak tym, co się oddają praktycznemu działaniu. I to jest w samej rzeczy najbardziej zasmucające.

- Właśnie - godził się ciągle wuj Daniel. - I jakby ten, co ciągle biega za interesami, chwilę pomyślał, zastanowił się…

Agnieszka nie miała wcale na myśli biegania za interesami, a zgodność poglądów pana Woynarowskiego z wujem Danielem wydała jej się nagle czystym nieporozumieniem. Zanim jednak zdążyła pojąć dlaczego - pani Holszańska zakrzątnęła się koło likierów.

- Niechże państwo pozwolą. Państwo nic jakoś… Ten kapucyński bardzo dobry. No, proszę jeszcze. Agnisiu, to takie małe kieliszeczki…

Agnieszka nie patrząc pochłonęła trzeci z kolei kieliszek.

Ceglarski przysiadł się do niej.

- Pani Agnisiu. Niech pani nie występuje przeciw intelektowi. W Polsce jest zawsze za mało myśli. Nie starcza jej ani na zajęcie samemu stanowiska, ani tym bardziej na zrozumienie cudzego.

Cu-dze-go.

- Za mało myśli, kiedy potrzeba myśli, ale i za mało czynów, kiedy potrzeba czynów. Zawsze wszystkiego niedostaje albo wszystko nie w porę - poskarżyła się Agnieszka.

- I pan Woynarowski ma o tyle rację - podjął Ceglarski - że ludzkość istotnie przykłada niewłaściwą miarę do czynnego biegu zdarzeń i dlatego przeżywa tyle dramatów osobistych i publicznych, które nie są właściwie dramatami. Jedyny dramat człowieka to brak stosunku do wieczności, do tajemnicy bytu. Należyte ustosunkowanie się do tych rzeczy rozwiązuje wiele rzekomych dramatów tu na ziemi.

- Jak mnie to pociesza, co pan mówi… - rozgorzała Agnieszka, owiana ciepłem słów i postaci pana Ceglarskiego. - Mnie się też zawsze zdaje, że… - zmieszała się i dla dodania sobie odwagi wypiła znów kieliszek, podsunięty jej z chytrym uśmiechem przez Bodzia -…że pozwolić sobie na dramat osobisty… poddać się mu… to coś zdrożnego… prawie rozpusta… skoro tylko jedno jest ważne: wypełnić każde, jakiekolwiek zadanie życia tak, żeby być w zgodzie z myślą… z ideą wszechbytu, więc z Bogiem - jąkała się. - Teraz nie dziwię się, że pana wszyscy tak lubią - wyznała nagle, zdumiona, skąd jej się wzięły te słowa.

Raptem spojrzała na drwiącą minę Bodzia i uczuła, że nie powinna się zgadzać z nikim z tych ludzi. A najmniej z Ceglarskim.

Należało go, przeciwnie, zdemaskować jako burżuja, może skrytego klerykała.

Gwar ogólnej rozmowy wdarł się na powrót w jej uszy. Służąca, w białym fartuszku, rozstawiała nowe porcje czarnej kawy, a milczący dotąd Holszański rozwijał swoją teorię.

- Człowiek nie może żyć, proszę państwa, samą myślą ani samymi instynktami czy uczuciami. Potrzebuje trochę tego i trochę tego.

Krańcowość działa może na naszą wyobraźnię, ale najbardziej wartościowe są te formy życia prywatnego czy publicznego, które łączą w sobie pewną dozę sprzeczności w harmonię złotego środka.

Agnieszka postanowiła przeczyć, tym bardziej że sama miała pewnego rodzaju ideę godzenia sprzeczności i zdawało jej się, że tylko ona pojmuje ją w sposób właściwy, posiada tajemnicę tego czegoś, w imię czego można harmonizować przeciwieństwa.

- Czy ten złoty środek, proszę pana, to nie jest zwyczajne filisterstwo? - zaryzykowała.

- Pani Agnisiu, pani wnioskuje tak właśnie, jak mówiłem - ostrzegł Ceglarski.

- Z pozoru - odpowiadał Holszański - to może być podobne do wygodnego, oportunistycznego filisterstwa. I nie każdy potrafi odróżnić filistra od człowieka wyznającego poważnie ideę złotego środka. Ja w niej widzę pewien szczyt życiowej mądrości, który bardzo trudno osiągnąć.

- Nie, co do tego łatwo się pomylić i okłamać samego siebie - burzyła się Agnieszka i znowu piła likier.

- Pani Agnisiu, proszę już więcej nie pić - usłyszała tuż przy uchu pieszczotliwy szept Ceglarskiego.

- Dlaczego? - zaprzeczyła hardo. Uczuła konieczność wypowiedzenia jakiegoś swojego credo. Układało się to wspaniale w szumiącej głowie, gdy jednak usłyszała swe pierwsze słowa, zabrakło jej niemal tchu.

- Nie, nie - ogłosiła tylko rozpłomieniona. - Czy myśl ma względną wartość, czy uczynki, jedno ma wartość bezwzględną, a przynajmniej musimy tak żyć, jakby ją miało… To twórczość… w myśli… w działaniu… nawet w marzeniu… w kontemplacji… w używaniu życia… Nie zadowalniać się zastanym… posiadanym… Wartość człowieka nie w tym, co ma, tylko w tym, czy potrafi doznać radości czyniąc, tworząc…

Zmieszana raptownym przyciszeniem się rozmów, spostrzegła w panice, że nie panuje nad swoimi gestami. Nim zdała sobie sprawę, co się z nią dzieje i że strąca ze stołu kieliszek, brzęk szkła zerwał wszystkich na nogi.

- Pani Śniadowska podpiła sobie trochę - kpił wuj Daniel mrużąc dowcipnie oko.

- Co ja zrobiłam! Och, przepraszam!

- Nic nie szkodzi! To głupstwo. Kieliszki są od tego, żeby się tłukły. Marysiu, proszę zebrać to szkło. Co tam kieliszek! Brawo młodość! Przynajmniej z temperamentem!

- Brawo młodość - powtarzała wujenka Michalina. - Chodźże tu, dziecko, niech cię uściskam! Tworzyć, oczywiście, jak najwięcej tworzyć. Co by to było, żebyśmy na przykład siedziały z założonymi rękoma!

Zaczęły wyliczać na wyścigi z panią Holszańską, ile instytucji powstało w Kalińcu - z czego? Tylko z działania, z twórczego stosunku do życia. Towarzystwo krajoznawcze, muzyczne, higieniczne, kąpiele ludowe, przytułki, żłobki, czytelnie, kolonie letnie, a teraz jeszcze muzeum ziemi kalinieckiej, co za przytłaczające bogactwo społecznych zasług!

Agnieszka ze swą młodością bez dorobku poczuła się wśród nich prawie żebraczką i nie pojmowała, dlaczego mimo wszystko ten rodzaj twórczości nie wzbudza w niej zaufania. Nie rozumiała dlaczego, wbrew głoszonej tylko co zasadzie przywiązania do wszystkich, rosła w niej niechęć ku całemu zebranemu przy kawie towarzystwu… Jestże to miłość, ta chęć zobaczenia tych ludzi całkiem innymi?

- Ja nie tak myślę. Wcale się z tym nie zgadzam. - powtarzała nieudolnie i złożywszy ręce zwróciła się błagalnie do Ceglarskiego. Wydał jej się raptem ideałem człowieka, jedyną bliską jej tu istotą.

- Panie - szepnęła - ja tak pana… My tak pana kochamy. Pan rozumie, że ja myślę inaczej.

- Rozumiem, ja też… myślę inaczej, drogie dziecko. Cudna, odurzająca młodość - wzruszył się Ceglarski. I trzymając się za ręce patrzyli chwilę na siebie, jakby się chcieli pocałować.

Raptem drgnęli. Zadzwonił telefon.

- Telefon. Panie Ludwiku, pana proszą do telefonu - oznajmiła pani Holszańska nie bez przejęcia, gdyż telefon był w jej mieszkaniu nowością.

Po chwili z jasno oświetlonego przedpokoju dało się słyszeć, jak Ceglarski mówił w słuchawkę:

- Aha. Bardzo dobrze. Tak. Tak. Proszę zaczynać. Ja w tej chwili tam będę. Tak. - A po co? - No, ja za dziesięć minut będę. Proszę przyjąć protokół beze mnie. Halo? Tak. Do widzenia.

Wróciwszy Ceglarski pożegnał się i zaraz opuścił towarzystwo.

Korzystając z wszczętego ruchu Aleksander stanął w progu salonu z pledem przewieszonym przez rękę i wyrzekł przymkniętymi ustami:

- Proszę jaśnie pana dziedzica. Konie czekają.

Bodzio podszedł do Agnisi.

- Co to takiego ta „twórczość”? - zapytał. - Że niby co?

Agnieszka patrzyła z roztargnieniem na twarz Bodzia ładną, ale niemiłą wskutek wąskości złośliwych ust.

- Jaki ty jesteś stary - rzekła zdziwiona. - Prawie trup - dodała mściwie.

Bodzio zaśmiał się, jakby wywoływanie obelg było dla niego przyjemnością.

Pies obudził się i rozszczekał, Holszańscy zatrzymywali na kolację Ostrzeńskich i Agnieszkę, ale wuj Daniel nie chciał słyszeć o pozostaniu. - Żadnego wysiadywania po nocach - wołał przekrzykując jazgot pinczera. - Poszoł wont! O dziesiątej powinniśmy być już w łóżkach. Co, Agnieszka chce zostać? A przecież ona też musi wcześnie iść spać, bo jutro wyjeżdża. Wyjeżdżasz przecież, nie? - podkreślił niecierpliwie.

Wuj Daniel był gościnny i towarzyski, tylko póki to nie przeszkadzało jego ustalonym zwyczajom. Agnieszka domyśliła się, że on ma już dosyć urozmaiceń związanych z jej pobytem, i przez przekorę została u Holszańskich.

Lecz nie wynikło stąd nic dobrego. Rejentowa chciała pokazać, że stoi na wysokości radykalnych, jak przypuszczała, poglądów młodej powinowatej, zaraz więc, jak tylko wszyscy poszli, odczytała głośno jeden ze swych „Obrazków nędzy”, których cykl drukowała w miejscowej gazecie. Była to autentyczna historia ciężko chorej wdowy, leżącej w suterenie na barłogu pod zepsutą rurą domowej kanalizacji, z której to rury nieczystości kapały na ubogie posłanie. Również i dzieci były chore, mianowicie na odrę.

Agnieszka słuchała nieprzychylnie, a gdy po skończeniu pani Holszańska utkwiła w nią tryumfujące spojrzenie, wypaliła, czując, że wciąż jeszcze kręci jej się w głowie:

- Takie opisy to uciecha dla wszelkiej burżuazyjnej gawiedzi.

Ludzie, co dobrze mieszkają, ubierają się, jedzą, pasjami lubią czytać takie rzeczy. Tak jak lubią razowy chleb do śniadanka albo zgniły ser, albo…

- Trochę tak jest - mruknął Holszański, a rejentowa osłupiała.

- Mnie chyba do takich nie zaliczasz - obraziła się. - I tylko w ten sposób można pobudzać sumienie społeczne…

- Do czego? - zaperzyła się Agnieszka. - Do tego, żeby ktoś jeszcze jednym ochłapem dostatków…

- Do miłosierdzia! Miłosierdzie to dźwignia…

- Chodzenie i wąchanie, jak śmierdzi nędza, to tylko zabawa w miłosierdzie. Jestem ciekawa, czy bohaterowie tych obrazków nie wstydziliby się, że ich tak opisują… Niech się pani nie gniewa, ja wiem, że pani w najlepszej myśli… - zrobiło jej się nagle przykro. Przypomniała sobie zbity kieliszek.

- Ależ ja się zachowuję po prostu nieprzyzwoicie - przestraszyła się i zadziwiła.

Bo przecie ma się rozumieć, że nie fakt opisywania nędzy ją zgorszył, tylko coś, co temu w danym wypadku towarzyszyło czy może brakowało.

- Nie, oczywiście, ja to uznaję - łagodziła, lecz pani Holszańska pożegnała ją dąsem. - Ależ ona jest narwana - osądziła.

Agnieszka wracała pełna myśli i natchnień przyszłych za późno.

- Gadałam wcale nie to, co chciałam. Prawda… Holszańskiemu trzeba było na jego złoty środek powiedzieć: a jak pogodzić niepodległość Polski z niewolą? Żachnęła się i aż stanęła, chwyciwszy ręką barierę mostu. O najważniejszym zapomniałam! To właśnie przecież ciągle trzeba przypominać, uprzytamniać.

Ciekawam, co by powiedzieli? Och, znaleźliby wytłumaczenie! Jakaż straszna jest władza myśli. Wszystkiego można dowieść…

Spojrzała w czarną wodę kanału, w której odbijał się księżyc.

- O, nie mówić już więcej o zasadach, teoriach, ideach. Zginąć - szepnęła - albo zacząć wreszcie coś, choćby najmniejszego, realizować.

W domu wuj Daniel otworzył jej w gaciach i pośpiesznie uciekał wołając za siebie:

- Zamknij dobrze na zatrzask, moja kochana.

Leżąc już usłyszała, jak jeszcze raz poczłapał do sieni, by sprawdzić zatrzask.

Czarna kawa, likier i stoczone utarczki nie dawały jej długo zasnąć. Zdrzemnąwszy się słyszała zniekształcone strzępy cudzych lub własnych zdań, a potem budziła się w śmiertelnym strachu, że za chwilę nastąpi trzęsienie ziemi, całe miasto zachwieje się i runie grzebiąc wszystkich, nim zdołają zrozumieć, jak żyć i co robić na świecie. I ją - nim zobaczy Marcina.

- Ach, żeby to można wszystkich usprawiedliwić i wszystkich zaprowadzić do nieba - usłyszała się nagle szepczącą bez sensu. - Raz, dwa - policzyła. W jadalni wybiła druga.

Czując, że nie da sobie inaczej rady, wyskoczyła z łóżka, naciągnęła szlafrok, wsunęła nogi w pantofle, zapaliła po cichu lampę i zaczęła pisać list do Marcina.

„…pomiędzy wujem a ojcem twego dawnego „Paryża” - zdawała sprawę z przeżytych wrażeń - jest pozorne podobieństwo, ta sama bierność, to samo zamiłowanie do gromadzenia wiedzy. A jednak Woynarowskiego stawiam wyżej. Wuj Daniel żyje ze swojej wiedzy jak z kapitału, którego procentami jest przyjemność znajdowania na każdą okazję odpowiednich cytat, anegdotek czy przykładów - zwłaszcza dawniej celował w takim „genre”, bo teraz nawet i tego mu się nie chce.

Woyn. jest jakoś życzliwszy, bardziej otwarty ku ludziom. I czuje się, że choć już pewno nie zdąży zająć się sprawami publicznymi, czyta, myśli, rozprawia, nie dla czczej przyjemności, ale by dojść do jakiegoś zrozumienia zadań człowieka na ziemi. Broniłam tu (głupio) konieczności naszego czynu, ale ty mówisz: czyny, czyny, a ja ci powiem, że światu potrzebne są i pobudki. Bo dlaczego taki Woyn. jest mi sympatyczny, a Holszańska, mimo swego czynnego życia - nie. Jej pobudki mi się nie podobają. Mam wrażenie, że ona nie przekracza samej siebie w swojej pracy społecznej, ale że ją do siebie przybudowuje. Nawet cudza nędza jest dla niej skarbem, posiadanym przez nią dobrem, dodającym blasku jej życiu. Wszystko to są produkty stosunków społ. Ale może istnieje coś więcej niż sfera i pobudki, coś, czym człowiek jest poza tym, w czym tkwi, co robi i nawet czego pragnie? Bo wujenka Michalina żyje tak samo i rządzi się pewnie tym samym, a jednak Holszańską nie bardzo lubiłam od dziecka, a ją - owszem. Pewno gra tu rolę wdzięk osobisty, ale co on w człowieku oznacza? Bardzo trudno znaleźć wytyczną naszego stosunku do ludzi! Chyba miłość - nawet do tych, których się nie lubi i tępi. Ceglarski, z którym się kiedyś pokłóciłeś, zdaje się łączyć w sobie i szlachetne pobudki, i właściwe czyny, i urok duchowy osobisty… - zawahała się i dopisała: - Mógłby być przykładem wartości człowieka, niezależnej od sfery czy ustroju, ale… żeby nie ciemne znamię pod okiem, byłby aż do znużenia harmonijny i doskonały… Zanadto…” Przerwała, zamyśliła się i jakby Marcin był winien surowości, w jaką wobec tych ludzi popadła, zaczęła ich przed nim bronić.

A zresztą - pisała - no, dobrze, u wuja i Bodzia nie ma ani czynów, ani pobudek, a u Bodzia jedno i drugie zapowiada się źle.

Będzie służył tylko sobie, nigdy drugim. Lecz w gruncie rzeczy każdy oddaje drugim to, co mu zbywa, czyż i my nie czynimy tak samo? To prawda, że jednym zawsze coś zbywa w ten sposób, innym - nigdy - lub rzadko. Ci dwaj kończą się bez ratunku na samych sobie. Jednak pocieszam się, że Bodzio zbyt już świadomie wygłasza swoje egoistyczne frazesy. Może więc napuścił tylko na siebie sztucznie taką oschłość? Może kiedyś roztaje? Modlę się dla nich o jakieś usprawiedliwienie, o łaskę u nieznanego sprawcy wszechrzeczy. Chyba tacy są też do czegoś potrzebni? Może czeka ich coś, czym wszystkie swoje próżne dnie i noce okupią? Jeden żyje całe życie pożytecznie i szczodrze, by raz upaść tak nisko, jak nikt, a drugi - może przeciwnie? Czy zgadzasz się? A wujenka i Holszańska czynią jednak, co mogą, i w dobrej wierze. A że działają na tylu polach, więc jakaś wypadkowa chyba z tego zostanie i da się kiedyś do czegoś dobrego użyć. Wypełniają pustkę, w której nie ma miejsca na większych ludzi i donioślejszą działalność. I w tym również, co mówią Holszański, Woynarowski i Ceglarski - są rozproszone myśli całkiem rozsądne, zupełnie do przyjęcia. Po co ci to wszystko piszę? I tego nie wiem. Nęka mnie poczucie bezradności wobec tych ludzi i odpowiedzialności za ich życie i myśl, że nie podołam niczemu, skoro nie czuję się na siłach wywrzeć na nich żadnego wpływu. Ale pewno pracę swojego życia można wykonać tylko śród obcych. W każdym razie na kalinieckim gruncie nie zrobię nic. Zbyt wiele krzyżujących się osobistych względów temu przeszkadza. Wszyscy dla mnie tacy dobrzy i wciąż ta głupia wdzięczność, radość rodzinna. Tak więc gubię się, brak mi tego światła, którym twoja najdroższa obecność wszystko mi w końcu, choć tak szorstko czasem, oświetla. A własnego światła widać nie mam lub nie umiem nim żyć, lub się boję… Nie gniewaj się, jedyny, dam sobie jednak radę… jakoś dam…” Nad ranem położyła się i od razu mocno zasnęła. Wstawszy koło południa wyszła jeszcze na miasto, by wysłać list, a gdy wróciła, zastała już czekające przed bramą konie z Serbinowa.

- Dzień dobry! A w domu wszystko dobrze? - pytała z radością Klimeckiego, który witał ją z kozła.

Pożegnała się z Bodziem i po drodze wstąpiła do sklepu wujenki.

Nowy szyld, przymocowany do wysterczającego z muru nad wejściem pręta, głosił tu wielkimi literami:


Bazar uniwersalny.

Materiały piśmienne, podręczniki szkolne, oryginalne gramofony, patefony, płyty zonofonowe, zabawki, ozdoby na choinkę, wyroby frażetowskie i galanteria”.


Wewnątrz z tuby gramofonu jak z beczki dobywała się aria operowa; pani Michalina, oblegając wspaniałą postacią wahającego się najwidoczniej klienta, wołała:

- Dugloton… to jest, chciałam powiedzieć, dublofon. - Tego jeszcze nawet i w Warszawie nie mają. Ja sprowadzam wprost…

I nagle, zostawiwszy medytującego klienta na łasce losu, ruszyła ku Agnieszce.

- Jak się masz, moje dziecko! Co ty, już jedziesz?

- Drzwi! Proszę zamykać drzwi! To nie jest, na miłość Boską, lipiec! - krzyczał wuj Daniel, skulony pod serwantką, lśniącą od żardinierek, papierośnic i sztućców. Przysłoniwszy coraz gorzej widzące oczy poznał Agnieszkę.

- O… o… pani Śniadowska. Moja droga, nie jedź jeszcze… Pomóż mi wyciągnąć Michasię na obiad. Już blisko godzina, jak wyszedłem z gimnazjum, i nie mogę się jej dowołać! No, Michasiu, Agnieszka czeka. Jazda na obiad - nalegał nie zwracając uwagi na zdziwionego klienta.

- Daniel, cii-cho - zgromiła go pani Michalina. - Bazyli! Panno Zofio! Drugą płytę! Prędzej! Proszę pana, pan będzie łaskaw poczekać. Dalej, dawać tego mazura! Mazura mówię! Ach, gapy!

I rzuciła się w głąb sklepu, gdyż gramofon umilkł i słychać było tylko syk igły po kręcącej się z szumem płycie.

- No, powiedz sama - zwrócił się wuj Daniel do Agnieszki. - Czy można wyżyć w tym piekle? Michasiu. Obiad czeka!

Ale wujenka nie myślała się rozstać na sucho z klientem, zaś Agnieszka też oczywiście nie mogła dłużej czekać i wkrótce toczyła się w zadumie szosą ku Serbinowu.

Przelotny dzień grudniowy miał się już ku końcowi. Niedawno spadłe śniegi były puszyście miękkie w rumianych światłach i modrych cieniach zachodu. Brzegi szyb zaczynały się srebrzyć od pierzastych rózeczek mrozu, pola z obu stron za oknami wznosiły się lub zniżały w miarę utyskujących kołysań się starej karety.

Agnieszka do tego stopnia wniknęła w tok odbywanej drogi, że zdawała się sobie jednocześnie - sterczeniem szarej postaci Klimeckiego na koźle, miarowym truchtem ciepłych, parujących na zimnie koni, mieniącym się nadciąganiem nocy i uchodzeniem dnia, chłodem i wonią mrozu, pluszu, lakieru, mrukliwym chrzęstem drewna, turkotem żelastwa i kamieni.

- Co za oszałamiająca skala życia na świecie. Od ciężkich smutków i radości najwyższego człowieczeństwa, aż do skrytego życia przedmiotów i krajobrazów… - pomyślała, gdy już zdolna była znów myśleć.

12

W Serbinowie Agnieszka zastała domowników nad listem od Hipolitostwa Niechciców, którzy przysłali opłatek, narzekając przy sposobności na biedę i ciężkie czasy. Uradzono wysłać im gwiazdkę złożoną z wiejskich przysmaków.

- Kto by to powiedział - śmiała się pani Barbara - że ja będę takiej gospodyni wysyłać podobne dary. Aż się boję, co powie, bo zna się na tym jak żadna. Dziwnie się wszystko plecie. Oni byli dziedzicami i zdawało się, że lepiej stoją niż my. Tymczasem dziś wegetują zaledwie, i to w takiej Warszawie, gdzie przecież, mając kapitalik, można było nie w tym, to w owym do nie wiem czego dojść. Zaszyli się w ten tłok, w ten gwar jak drugi w mysią dziurę i ręczę, że nawet nosa na świat nie pokazują.

Inna rzecz jednak zastanawiała bardziej niż niepomyślny stan finansowy stołecznych krewnych. W liście była mowa o młodszej córce, Helenie (z ubolewaniem, że nie może dostać posady), ale ani słowa o Ance. Już jesienią, odwożąc Tomaszka, Bogumił odwiedził był Hipolitostwa i dowiedział się, że Anka nie mieszka z rodzicami, nie wiedzieli nawet, czy może nie chcieli podać mu jej adresu. - Ona zajęta swoim. Samodzielna - mówili z odcieniem potępiającej goryczy. Bogumił i Barbara przypuszczali, że Anka zerwała z domem lub dom - z nią i że to musiało być w związku z ową wariacką podróżą do Włoch przed trzema laty. Poza kartką, która przyszła była jeszcze stamtąd do Agnisi i została jej wysłana za granicę, nie mieli od tego czasu żadnej wieści od Anki ani o niej. Nuże więc dociekać teraz, co się z nią może dziać. Ale oto w życiu tak bywa, że jak nie ma wiadomości, to nie ma, a jak są, to nowina goni nowinę, więc zanim zdążyli powziąć te lub owe domysły, nadszedł list i od Anki. I ona jak rodzice po trzech prawie latach pierwszy raz przysyłała opłatek oraz życzenia świąteczne, a reszta jej listu zawierała rzeczy, które przyprawiły wszystkich o zawrót głowy. Anka donosiła ni mniej, ni więcej, tylko że ma synka już dwu- i pół letniego.

Jestem poza tym - pisała - zupełnie sama na świecie, ale praca i Wojtuś, Ocio, jak on siebie nazywa, zajmują mi cały czas i wypełniają życie. Nie mogłam wrócić na swoją dawną posadę, dostałam gorszą, za to wychodzę tylko na trzy godziny, przez które zostawiam Ocia pod opieką poczciwej stróżki. Nie wiem, co kochani stryjostwo sobie pomyślą, ale nie chciałam, żebyście się o mnie dowiedzieli od kogoś trzeciego…” - Nie mówiłam - wybuchnęła pani Barbara - że ona sobie piwa nawarzy! A ty - wpadła na męża - twierdziłeś, że z przyjaciółką pojechała do Włoch.

- Ba, no cóż z tego, że twierdziłem - stropił się Niechcic. - Idzie o to, co teraz robić.

- Mamusiu - rozstrzygnęła przysłuchująca się w milczeniu Agnieszka. - Zaprośmy Ankę z tym Ociem do nas na święta.

- Właśnie miałam to samo powiedzieć - oświadczyła pani Barbara, niekontenta, że wyprzedzono ją w projekcie, z którym sama rada była wystąpić, ale i ucieszona, że ma pewność znalezienia oparcia.

- Ja nie widzę po prostu innego wyjścia, tylko zaprosić ją do nas.

Bo czuję, że od niej, biedaczki, wszyscy się odwrócili. Zbyć ją pisanymi serdecznościami, to pomyśli, że my też nie chcemy do niej się przyznać.

- Emilianno - zawiadomiła Agnieszka wchodzącą siostrę. - Anka ma syna i przyjedzie z nim na święta do Serbinowa.

- Poszły! - Emilka wypędzała cisnące się za nią do pokoju psy. - Anka - syna? - zdumiała się następnie, ściągając pomału kożuszek.

- Wyszła za mąż? Kiedy?

- Nie wyszła. Ma „naturalnego” syna - oznajmiła Agnieszka z humorem i wpatrując się bacznie w Emilkę. - A my, „uważasz”, jak mówi wuj Daniel, jesteśmy sztuczne dzieci.

- Moje kochane, nie kpijcie. Ankę spotkało nieszczęście, a wy kpicie - zgromiła je pani Barbara.

Emilka rozjaśniła się na myśl, że nikt nie wyszedł za mąż, o co była zazdrosna, i po chwili zmierzchła, uprzytomniwszy sobie, co by powiedziała rodzina jej Stasia Kozarewicza na wiadomość o takiej krewnej z dzieckiem bez męża. I na koniec znów się rozpogodziła, ponieważ lubiła dzieci.

- A jaki duży ten Ocio? Blisko trzy lata? Jak to przyjemnie, że będziemy mieli takie dziecko na święta. Tatusiu, trzeba będzie posłać do Środy po choinkę. Tylko niech znajdą jodłę. Jodła tak nie opada jak świerk.

- Nie gadajcie za dużo, tylko dalej siadać i pisać - naglił ojciec.

Popadli we troje z Agnieszką niemal w gorączkę. Zdawało im się, że każda chwila pozostawienia Anki w niepewności co do ich uczuć i zamiarów jest wyrządzoną jej bez litości krzywdą. Do świąt zostawał już tylko tydzień czasu, zażądali więc odpowiedzi depeszą, która nadeszła niebawem i brzmiała: - „Dzięki.

Przyjedziemy dwudziestego trzeciego piąta po południu”.

Agnieszka miała w związku z tym pewną sprawę do rozstrzygnięcia.

Zamierzała była oznajmić rodzicom, że wyjedzie na święta do Marcina, lecz odwlekała to ciągle, bojąc się, że ich bardzo zmartwi. Może też nęciły ją nie zaznane od kilku lat święta na wsi z ich prastarymi zwyczajami, obleczonymi w tyle wspomnień lubego dzieciństwa. Dość, że była w rozterce, ale myślała, że tęsknota do Marcina przeważy. Tymczasem przyjazd Anki zaczął przechylać szalę ku chęci, a nawet jakby ku dyktowanej czymś więcej niż chęcią potrzebie pozostania. Agnieszka czuła, że rodzice liczą trochę na jej obecność w czasie pobytu Anki, że sprawa jej przyjęcia nie jest dla nich tak prosta i łatwa, jak się zdaje. Sama też uważałaby za niedelikatność wobec Anki ulotnienie się w tak szczególnych okolicznościach. I czyż nie podkreślałoby to jej uprzywilejowanego (przypadkowo) stanowiska mężatki, które pragnęła w tej chwili zatuszować. Po kilku godzinach wewnętrznej męki napisała to wszystko Marcinowi dodawszy przy końcu listu: - „Zresztą ten straszny smutek, że nie zobaczę ciebie, jest może słuszną karą, bo z czymże ja bym teraz do ciebie przyjechała? Nic nie zrobiłam, nieszczęsna, z tego, czego się po mnie spodziewałeś, nic z tego, dla czegośmy się rozstali…” Potem wyrzucała sobie to zakończenie jako perfidię. Po co było robić z siebie ofiarę i pokutnicę, kiedy mimo wszystko tak się cieszyła na te domowe święta!

Marcin w odpowiedzi, którą przysłał odwrotną pocztą, doniósł, że wyprawia jednocześnie paczkę, „a w niej coś, co przypomni nasze zeszłoroczne święta. Pochwalam twój zamiar, dobry on jest i dla mnie, i dla ciebie, gdyż powinniśmy nauczyć się być sami w uroczyste i ważniejsze chwile także i osobistego życia. Cóż stąd, że serce ściska się z żalu, a na myśl przychodzą twoje zaklęcia, że nie możesz beze mnie itd. Okazuje się, że świetnie możesz, i to jest bardzo dobrze. Ja się przemogę i święta spędzę pracowicie, może na „ideowej” wycieczce do naszych robociarzy, co są w tutejszych kopalniach. Ale ty się tak tą Anką i jej nadzwyczajnym, jak piszesz, stawieniem czoła światu nie przejmuj. To, co ona zrobiła, każda kotka potrafi. W tym jednym rade byście rewolucjonizować życie, oczywiście… na korzyść waszych instynktów. Światu nie tego potrzeba, także i od was, nie tego…

No, nie gniewaj się, musiałem nawymyślać, bom dziś gorzki jak piołun, zły na wszystkich i wszystko dokoła. Jutro będę lepszy… może…

Agnieszka popłakała się nad tym listem, a swoją drogą zmroziło ją lekceważenie sprawy Anki. - „Nie znasz jej” - zaczęła odpisywać zdenerwowana i wnet przerwała. Chłód i zgryźliwy ton listu Marcina wzbudziły w niej lękliwą, zrozpaczoną tęsknotę, gotowa była porwać się i jechać bodaj zaraz. Może przyjazd Aneczki z owym synem w istocie nie był tak doniosłym zdarzeniem? - Przez to, że mnie wszystko zanadto obchodzi - wyrzucała sobie - nigdy nie będę wiedziała, co jest naprawdę ważne.

Już jednak za późno było cośkolwiek przedsiębrać, przynajmniej niejasna chęć zostania mówiła, że za późno. Dom wrzał od przygotowań świątecznych, jakie oczy zrobiliby rodzice?

Niechcicowie co prawda nie zdziwiliby się bardzo wyjazdowi Agnieszki. Choć szczęśliwi, że ją znów mają w domu, nie byli całkiem pewni, co znaczy takie długie rozstanie z mężem. Agnieszka rozpoznawała to spodem zmąconych uczuć, lecz wolała w danym wypadku brać pod uwagę ich domniemaną żałość, gdyby chciała wyjechać. Wszak ona i Marcin mają przed sobą całe życie i setki wspólnych świąt, a oni - co?

Wyczekiwanie na Ankę przerwane zostało już tylko nagłą wizytą księdza Komodzińskiego, który wpadł na chwilę przejazdem z Nieznanowa i zadziwił Agnieszkę. Przeciwstawiony swemu otyłemu i żertemu poprzednikowi, powinien był być szczupły i ascetyczny, tymczasem okazał się tęgi, o krótkiej szyi, choć dość przy tym postawny. Twarz miał dużą i miękką, tylko podbródek był energiczny, z dołkiem pośrodku, głębokim niby dziurka. W czarnych żywych oczach, jak u wyżła, nie widać było prawie białka, może na skutek ich pulchnej osady. Grube szczere usta skłaniały się do ciągłego płaszczącego je osobliwie uśmiechu, niezmiernie wysokie piękne czoło, z zaczesanymi do góry i przeświecającymi łysiną włosami, kłóciło się z niezgrabnym nosem i prostacką resztą twarzy.

Wszedł zamaszyście i witał się, potrząsając podawanymi rękoma, jak gdyby je urywał.

- No, to jezdem - oznajmił soczystym basem. - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. I tarabanię się może nie w porę?

- Ale zawsze w porę. Zawsze prosimy.

- Zmarzłem! - ogłosił proboszcz utarłszy nosa. - Nie rozumiem; co ja taki gruby i tak marznę. Chyba żeby mi nie było za dobrze na tym świecie. Ale wiatr miałem całą drogę taki, że aż mnie zatykało.

- A ksiądz proboszcz co w Nieznanowie robił? Na pewno po Żydach z kolędą jeździł - żartowała pani Barbara.

- A cóż to, Żydzi nie ludzie? Chrystus dla nich też się narodził, choć oni, barany nad baranami, barany, nie chcą tego uznać. A brud u huncwotów, a nędza!

- Wiadomo, co się dostanie po kolędzie, to się w biedaków tka. - Pani Barbara mrugnęła znacząco w stronę Agnieszki. - Ksiądz we własnej parafii niedługo bez butów zostanie, jak się dalej będzie tak rządził. A jeszcze po cudzych jeździ.

- A kiedy się pokazało, pani dobrodziejko, że nie ma żadnych cudzych na świecie. Że nie ma, powiadam, żadnych cudzych.

Słyszysz, mała? - zwrócił się do Agnieszki i teraz dopiero spostrzegłszy, że to nowa osoba, zdumiał się.

- A to chto? Myślałem, że to Emilka.

- To nasza najstarsza córka. Zamężna.

- Zamężna? Nie wygląda na to. A dzieci pani masz? Nie? To coś ty za mężatka.

- No, jeszcze mogę mieć - ujęła się za sobą Agnieszka.

- Daj ci Boże. Ale znów nie za dużo. A ja w Nieznanowie - przypomniał sobie - księdza zastępuję, bo chory.

- Proboszczu, po tym zmarznięciu na rozgrzewkę może kieliszek wódeczki - namawiał Bogumił.

- Ja nie piję, mało sto razy mówiłem! Duchem bożym, jak to już świętej pamięci Juliusz Słowacki napisał, mają być ludzie popici, a nie monopolką, barany nad baranami, barany. A gdzież pani małżonka podziałaś - zagabywał Agnieszkę. - Za granicą? Nie może wracać? Polityka? No, no - Agnieszka patrzyła z niepokojem na rodziców udzielających beztrosko podobnego rodzaju wiadomości.

Ksiądz kiwał w zadumie głową.

- No to kłaniaj się pani mężowi - oświadczył następnie. - Pisz mu, że jeden klecha życzy mu wszystkiego dobrego. A dla was młodych klecha to pewno tak jak dla nas, to jest chciałem powiedzieć, dla byka czerwona płachta?

- Nie, dlaczego? - śmiała się Agnieszka, ujęta, gdyż dopatrzyła się w słowach księdza życzliwości dla przekonań i losu Marcina. - Owszem, napiszę mężowi, że ksiądz go pozdrawia.

- Gości się państwo na święta spodziwają? - chciał jeszcze wiedzieć ksiądz.

- Spodziwają - przedrzeźniła go życzliwie pani Barbara. - Ma przyjechać stryjeczna bratanica męża… - zawahała się. - Z synkiem.

- Przełamcież się z nią, moi państwo, opłatkiem - ksiądz wyciągnął z przepaścistej kieszeni płaskie zawiniątko i złożył je na stole.

Sam natomiast nie chciał zabrać ze sobą żadnej zwyczajowej kolędy.

- Nie ważta mi się tego wkładać do bryczki, bo wyrzucę! - krzyczał odpychając naprędce przygotowany koszyk. - Patrzcie ich! Ja za nich mam dobre uczynki świadczyć! Mną się chcą przed Bogiem wyręczać! Sami sobie szukajcie biednych!

- Niechże nam ksiądz uczyni tę łaskę. To nie dla biednych, tylko dla księdza na Wilię. Już my wiemy, że ksiądz dla siebie nawet o śledziu nie pomyśli.

- Dla mnie? Jeszcze czego! - Mnie ta nic nie potrzeba. Sami sobie, powiadam, szukajta biednych. Mało ich mata po świecie?

- Ależ z księdza raptus! Strach by tak przyjść z grzechami… śmiał się Niechcic.

- Ja się o grzechy nie gniewam, tylko o takie tam… - proboszcz machnął ręką. - No, zostańcie, kochani państwo, z Bogiem - kreślił krzyżyki po powietrzu. - Na mnie już czekają ze spowiedzią, barany nad baranami, barany. Co to, śnieg znowu pada? Olaboga, tu wiatr, tu śnieg - trząsł się w swojej wyszarzałej salopie.

- No, co? - pytała pani Barbara Agnieszkę. - Jakże ci się podobał?

Rubaszny, bo rubaszny. I dziwak, ale to złoty człowiek.

- Zabawny - stwierdziła pobieżnie Agnieszka. - I co on tak gada po chłopsku? Naumyślnie?

- Ciągle z chłopami, to się tak przyzwyczaił. Ale żebyś tak z nim porozmawiała! On jest wykształcony, jak rzadko się zdarza spotkać nie tylko wśród księży.

- Kiedy w księżach jest coś nieprzyzwoitego. To boskie posłannictwo z urzędu przy ich strasznie pospolitych, tak zwykle grubo ziemskich cechach… Mamusia przerabia się na klerykałkę - zaśmiała się Agnieszka.

- Nigdy w życiu. Ale ten Komodziński jest wyjątkiem. Choć z pozoru taki jak drudzy.

Zaczęto się umawiać, kto jutro pojedzie na kolej po Aneczkę.

Chciano jej okazać jak najwięcej względów, lecz pojechać mogła tylko jedna osoba, gdyż tym samym pociągiem zapowiedział się przyjechać Tomaszek, zaś więcej niż czworo i z rzeczami - nie zmieści się w karecie.

Tomaszek jednak oczywiście zjawił się niespodzianie tego samego popołudnia. Przywlókł się z Józefatem w letnim palcie, zmarznięty i ciemny jak noc. Po zadziwionych powitaniach oświadczył, że został okradziony. Zabrano mu zimową bekieszę oraz walizkę z nowym ubraniem i bielizną, upakowaną do drogi. Tu następowała fantastyczna historia. Bekieszę zdarto z niego po prostu poprzedniego wieczora, kiedy wracał od kolegi mieszkającego na Powiślu. A walizkę niósł dziś rano ze schodów i postawił przy bramie, by skoczyć na róg po dorożkę, zaś gdy wrócił, już jego rzeczy nie było.

Niechcicowie zmarkotnieli, gdyż nie byli przygotowani na taki wypadek. Święta zapowiadają się dosyć kosztownie, Agnieszce będzie też trzeba dać coś na zainstalowanie się w Warszawie. Skąd tu wziąć jeszcze na pokrycie nieprzewidzianej szkody? Jedyne, co ich pocieszało, to że raz nie Tomaszek zmajstrował jakieś gałgaństwo, lecz jego spotkała zła przygoda.

Nawet owi złodzieje na Powiślu nie wzbudzili grozy ni chęci dania znać do policji, tylko poczucie, że, no, wreszcie doznał na sobie, co to jest występek i zdrożność. Oto co mieli z syna, oto jedyna opaczna radość, jaką mógł sprawić rodzicom.

Co prawda, pani Barbarze dziwnym się wydawało, żeby komuś jednego dnia ukradli palto, a drugiego walizkę, ale przecież z błahego powodu Tomaszek, nawet on, nie wybrałby się chyba na taki mróz w letnim palcie, ryzykując zdrowiem i życiem. Wprawna w domyślaniu się jego sprawek, zapytywała siebie, czy nie chciał w ten sposób wyłudzić pieniędzy na oporządzenie się po rzekomej kradzieży. Ale jakoś nie zanosiło się na to. Przeciwnie, zapowiedział z godnością, że nie myśli obarczać rodziców takim wydatkiem. Na razie, byle dostał jakie stare ciepłe okrycie, obejdzie się tym, co mu jeszcze u Marii Hłasko zostało, po świętach zacznie zarabiać. Już ma nawet przyobiecane lekcje i świetnie płatne w dodatku. Emilka zaśmiała się wzgardliwie:

- On będzie kogoś uczył?

- Czemu nie? - obruszyła się Agnieszka. - Nie święci garnki lepią.

Zostawszy sam z siostrami Tomaszek odzyskał natychmiast humor i zaczął je bawić opowiadaniami o Ance. Okazało się, że spotkał ją przed paru tygodniami na ulicy i zaraz poznał, bo się nic nie zmieniła. Potem był u niej i widział tego jej syna. Anka ugotowała na maszynce czekolady, a on, Tomaszek, ubił pianę. Było bardzo przyjemnie.

- Aha - myślała Agnieszka - to on był tym kimś trzecim, od kogo nie chciała, żebyśmy się o niej dowiedzieli.

Zaś nazajutrz rano poczta przyniosła list od panny Hłasko. Życząc wesołych świąt, stara nauczycielka, w sposób niezmiernie oględny, z widoczną troską, żeby nikogo nie zgnębić, obwiniała się, że nie może sprostać opiece nad Tomaszkiem. Nie donosiła nic konkretnego, stwierdzała tylko, że młody człowiek jest w niebezpiecznym okresie życia, w którym niechętnie bywa się na wykładach, a za to łatwo popada się w towarzystwa lubiące wałęsać się po nocach. - „Niech państwo nic synowi nie mówią - prosiła - że pisałam. On nie pojmie, że to dla jego dobra, a ja wyjdę na jakąś donosicielkę. A jaż tylko szalenie życzliwa i za te dzieci odpowiedzialność czuję na równi z państwem, bom je maleńkimi, niewinnymi widziała. Tomcio szlachetny, serce u niego złote, a w domu - choć do rany go przyłóż. Tylko natura szeroka i bogata, trudno ją wyrozumieć.

Trzeba z nim umieć srogo, a ja słabość mam do niego, nieszczęsna, duszę jego może na sumienie swe biorę.

W zakończeniu Maria Hłasko donosiła o przykrości, która ją spotkała. Dwoje nieznajomych interesantów, przyszedłszy niby to do biura, skradli jej z przedpokoju futro, o co mniejsza, tyle lat chodziła bez futra, ma nauczkę, że nie powinna się była na starość bawić w zbytki. Ale niegodziwcy wzięli również walizkę jednej z nocujących akurat w biurze nauczycielek… „Tyle osób kręci się u mnie, wchodzą, wychodzą, a służącą mam nową i jakoś nikt nie dopatrzył”.

Niechcicom opadły ręce. Więc to stąd zwariowany chłopak wysnuł historię własnego okradzenia! Ale co zrobił ze swoimi rzeczami, jak zdążył zawinąć się z nimi tak, że Maria Hłasko nic nie wiedziała? Próżno było dociekać. I ponadto, jak widać z mętnych napomknień listu, to hultajstwo musiało być tylko jednym z całego łańcucha nieprawości. Maria Hłasko dawała im jakby do zrozumienia, że nie chce trzymać Tomaszka na stancji. Po burzliwej rozmowie we dwoje Bogumił oświadczył, że nie przyjdzie na obiad. Wprost z podwórza pojedzie do Woynarowskiego i wróci dopiero na godzinę przyjazdu Anki. Pani Barbara poszła znękana do Agnieszki i pokazała jej otrzymany list.

- Ja wiem jeszcze z Kalińca od Arkuszowej - rozpłakała się - czego ojciec nie wie. Że on grał w bilard, w karty, że upijał się po nocach. Pewno to samo jest i teraz. Wielu innych tak robi, ale żeby choć zdawał sobie sprawę z tego, co złe, żeby nie kłamał tak strasznie i żeby przynajmniej obchodziło go coś poza tym.

- On wie, co złe, przynajmniej w opinii, w oczach ludzi - utrzymywała Agnieszka. - Może dlatego kłamie. Ale wiedzieć to mało - trzeba czuć.

I sama zgryziona usiłowała matkę pocieszyć. Przyjdą czasy, kiedy społeczeństwa tak będą urządzone, że wszystkie cechy człowieka, te nawet, co się teraz obracają na złe, dadzą się z pożytkiem dla drugich wykorzystać, znajdą uczciwe zastosowanie. Lecz pani Barbarze to nie mogło wystarczyć. Najpierw, kiedy to będzie, a potem, nie, widzieć człowieka niby kółko ruszające się gładko w tej niby społecznej maszynie (Lucjan nieboszczyk - przypomniała sobie - coś o tym kiedyś pisał), ale samo przez się tyle warte co szmelc, to nie jest żadne wyjście. Wyraziła to w słowach.

- Ba, toć zawsze takiego, co brykał, próbowali brać w rekruty albo pod jaką tam inną kuratelę. Ale ja bym chciała, żeby on był uczciwy i szlachetny, choćby patrzyło na niego tylko niebo z gwiazdami czy ze słońcem.

Agnieszce oczy błysnęły. Ona też skłonna była wierzyć, że człowiek jest czymś więcej niż pionkiem w choćby najlepiej urządzonej gromadzie. Że jest wartością samą w sobie, a zarazem wobec czegoś, przed czym zdać musi rachunek także i z tego, czym był śród społeczeństwa. Może ta wyższa instancja tkwi w nas jako wrodzona, chociaż zapoznawana potrzeba dobra, może jest poza nami, a w nas odbija się tylko pod postacią różnie zwanych przykazań moralnych, ale gdziekolwiek jest - pożytek dla społeczeństwa sprawdza tylko, czym jesteśmy - w jej obliczu. Lecz tak myśląc miała o tym swoiste wyobrażenie. - Och - rzekła - wobec nieba i słońca jest się właściwie zawsze dobrym. Ale życie upływa wśród ludzi. I znieść nacisk wymagań społecznych, a nie stać się tylko biernym i takim… bezosobistym kółkiem w maszynie… ukształtować w tych trybach swoją pełną indywidualność, to znaczy dopiero zostać człowiekiem w najtrudniejszych warunkach. Społeczeństwo urabia nas, ale i my urabiamy w nim siebie i może tylko w nim. A społeczeństwo przyszłości…

Pani Barbara słuchała bacznie i coś niecoś pojąwszy kręciła przecząco głową.

- Społeczeństwo… Toć już dziś, żeby Tomaszek tkwił mocno w jakim środowisku, co do tego społeczeństwa należy, na przykład w obywatelskim… Żeby był bogatym paniczem, należał do pańskiej gromady i mógł rzucać pieniędzmi, to uszłoby mu wiele z tego, co robi. Hulałby, grał w karty, jeździł po polowaniach, na odpusty i do kościoła i miałby mir, bo jest hojny, lubi pokazać się, fundować. Ale co z tego?

- Przyjdą czasy tak surowej organizacji społecznej, że nie da mu się tak iść po linii najmniejszego oporu. To tylko potwierdza moją myśl - upierała się Agnieszka.

Przerwały, gdyż na dole wszczął się już przedobiedni zgiełk i trzeba było schodzić. Tomaszek i Emilka przybiegli z lodu tryskający rumieńcami, zimnem i śmiechem. Sciągnięte ze strychu stare łyżwy okazały się nieco przykrótkie, lecz to nic, Emilka miała znów chłopaka do ślizgawki we dwoje!

- Każcie Julce podawać obiad - nakazała oschle pani Barbara. - Ojca nie będzie. Pojechał do Pamiętowa.

Tomaszek spostrzegł, że matkę drażni jego wesołość i sięgnąwszy do pugilaresu, zaczął pokazywać fotografie. Były to amatorskie zdjęcia, zamazane i nieudolne. - Przysłali mi niedawno z Gawlic - objaśnił.

- Któż to ma być? - pytała nieprzychylnie pani Barbara. - Przecież tu nic nie widać.

- Jak to? Mamusia nie poznaje po tej ślicznej rączce? To Jadzia Bartołdówna - przymilał się Tomaszek. Wiedział, że matkę rozczula jego stara miłość do tej panienki. Ale tym razem pani Barbara uznała to zabawianie jej miłosnymi historyjkami za bezczelność.

Poczerwieniała i bez słowa odeszła od obiadu.

Tomaszek zapytał z głupia frant: - Co się mamusi stało?

- Zapytaj o to siebie - przymówiła mu groźnie Agnieszka.

Dopiero w jaką godzinę po obiedzie Tomaszek odważył się wejść do matki, która w milczeniu i zawzięcie reperowała bieliznę pościelową.

- Za co się mamusia na mnie gniewa?

- Za to - rzekła siląc się na spokój pani Barbara - że mieliśmy list od panny Hłasko i nic nie pisze o tym, że cię okradli.

- A co ona o mnie napisała? - spojrzenie Tomaszka stało się niedokładne, jakby senne i odrobinę kose.

- Patrz prosto. Nic nie napisała, tylko nie donosi, że cię okradli. Przecież musiałaby chyba o takiej rzeczy wiedzieć?

Tomaszek odzyskał werwę.

- O walizce nie mogła wiedzieć, a o bekieszy nie powiedziałem, bo się wstydziłem, że tak dałem ze siebie zedrzeć. Wiedziałem, że ona nie zauważy, bo przecież ona nic nie widzi. Mamusia nie pamięta?

Ona ma krótki wzrok i nic nie widzi, w jakim tam kto jest palcie.

Pani Barbara nie wytrzymała i chwyciwszy list panny Hłasko przeczytała jego końcowe zdania.

- Słyszysz? Pisze, że to jej ukradli i walizkę, i futro. Cóż to, oboje was okradli? Jakaś orgia kradzieży w tej Warszawie?

- A tak. Ją też okradli. Zapomniałem powiedzieć - odparł bezbarwnie Tomaszek.

Pani Barbara o mało nie krzyknęła: - Więc taki jesteś wciąż głupi, że nie pomyślałeś, z jaką to się łatwością wszystko wyda?! - Lecz powstrzymała się, rzecz prosta. Miałażby jeszcze go uczyć, że mógłby lepiej broić? Wszak owa tępa nieprzezorność była w nim ostatnim jeszcze śladem niewinności.

- Synu - jęknęła. - Bądź inny! Ja już nic nie chcę słyszeć od ciebie. Bądź tylko inny!

- Ale zaraz… Ale zaraz - powtarzał Tomaszek, z trudem hamując wzburzenie. - Ja wszystko wytłumaczę i mamusia zobaczy, że nic takiego nie zrobiłem.

- Nie, nie tłumacz. Wiedz tylko, że ojciec czytał ten list.

Wyjechał, bo nie chce cię widzieć na oczy. Do tego doszło, że… pójść tylko przed siebie i łeb rozbić o kamień.

- Kiedy mamusia nie chce słuchać - przekrzykiwał ją gniewnie Tomaszek. - No, nie ukradli mi, ale ja nie sprzedałem tych rzeczy!

Zastawiłem je. Zasta-wi-łem!!

Agnieszka wtargnęła do pokoju.

- Tomaszek! Co ty za wrzaski wyprawiasz! Jak śmiesz do matki tak… - Śmiem! - zaperzył się - bo mnie prześladujecie. Proszę - wydobył z kieszeni drobne kartki. - Tu jest kwit z lombardu na bekieszę.

No, niech mamusia weźmie i przekona się.

Pani Barbara odczytywała świstek drżący jej w ręku.

- A walizka? A bielizna? Ubranie? - pytała zaskoczona.

- Proszę. Kwit na walizkę.

- Na pustą - sprawdzała pani Barbara, upokorzona tym, co czyni. - Gdzież bielizna?

- Wszystko jest w mojej szafie u panny Marii, bo po prostu nie miałem w co zabrać - obwieścił z dąsem Tomaszek.

- Bój się Boga. Dla jakiegoś bzdurstwa wyjechałeś tak lekko ubrany? - wyrwało się pani Barbarze. - Przecież mogłeś się strasznie zaziębić.

- Ja? Zaziębić? Ja już z pięć dni tak chodzę. - Tomaszek zgorszył się jakby powątpiewając o wytrzymałości jego ciała podważano jedyny i ostateczny dogmat istnienia.

- A na cóż tobie potrzeba było tyle pieniędzy?

- Na co? - Tomaszek wyprostował się i odetchnął głęboko. - No, to wam powiem na co. Ja postanowiłem tego… przeprowadzić jedną wielką sprawę. Postanowiłem odebrać z powrotem Jarosty. No, co tak patrzycie? Ten majątek, co mamusia opowiadała, że należał kiedyś do naszej rodziny i rząd go skonfiskował.

Pani Barbara przeżegnała się.

- Ty się szaleju najadłeś, chłopcze - rzekła, tracąc grunt pod nogami. - Za twoją walizkę i bekieszę chcesz odebrać rządowi Jarosty?

- Nie. Ale mam znajomego, który ma wielkie stosunki w Petersburgu.

Obiecał mi zebrać informacje i tego… i na to musiałem dać mu pieniędzy. I już się dowiedziałem, że Jarosty należą do jednego generała i że można by tam dostać się na wieczną dzierżawę. Ale na to potrzeba pieniędzy. Więc kogo miałem prosić? Pannę Marię? Ona i tak jest biedna, i ciągle wszystkim pożycza. Albo tatusia, kiedy wiem, że wam ciężko? - tryumfował. - Teraz widzę, że choć już wiecie, to i tak nic na to nie dacie. A zobaczycie, że ja to przeprowadzę. Zwrócę się do pana Ceglarskiego. On mi pożyczy. Ten generał sprzedać nie może, ale wieczna dzierżawa - to prawie…

- Ani mi się waż zwracać do Ceglarskiego! Wyrzeknę się ciebie. I co ci się ubrdało? Nonsens niewart gadania. Ten znajomy to oszust, który ciebie nabiera.

- Idiotyzm - potwierdziła Agnieszka. - A nawet żeby taka rzecz była możliwa, to wiedz, że dziadkowie stracili Jarosty dla Polski i tylko Polska ma do nich prawo. My nie…

Pani Barbara zatkała rękoma uszy:

- Nie gadajcie już o tym, bo mi się zdaje, że jestem w domu wariatów. Zamiast bajdurzyć, powiedz mi lepiej, kto teraz wykupi twoje rzeczy?

- Ja - zabrzmiała bohaterska odpowiedź. - Już mówiłem, że biorę to na siebie. I wcale nie kłamałem, tylko chciałem wam zrobić niespodziankę i dopiero jak będzie coś pewnego… z tymi Jarostami.

- Ty wiesz, gdzie dadzą rodzicom wieczną dzierżawę? Na tamtym świecie - wybuchnęła pani Barbara. Zaś Agnieszka myślała: „ciągle wszystkim pożycza”. Na ile on już musiał obciągnąć biedną pannę Marię! Nie istniał prawie, a tak się dawał we znaki.

- Zajeżdża! Spóźnicie się na pociąg - wpadła Emilka, szczęśliwa, że może przerwać awanturę.

Panią Barbarę opuścił wszelki zapał do przyjazdu Aneczki.

Majaczyła dotychczas, że w czystej atmosferze rodzinnej wypięknieje wszystko, co było może błędem w nieszczęsnej włoskiej przygodzie. A tymczasem jakaż tu czysta atmosfera? Skąd w tych brudach domowych brać prawo i siłę, żeby móc być oparciem dla Aneczki? I broniąc się przed poczuciem własnej słabości i porażki pani Barbara zaczęła występkami Tomaszka, a nawet przelotnym dawnym grzechem Bogumiła obarczać Ankę. Widać cały ten ród Niechciców taki jakiś bez żadnego zastanowienia. Jeżeli żyją jak należy, to mimo woli, póki ich złe nie podkusi. Po co było zapraszać ową Ankę, może wcale tego niewarta! Ale raptem wyobraziła sobie stan duchowy jadącej Anki tak żałosnym, że się przemogła i obie z Agnieszką zaczęły się z pośpiechem wybierać w drogę.

Przed wyruszeniem pani Barbara ostrzegła młodsze dzieci:

- Tylko, pamiętajcie, żadnych pytań. Żebyście w ogóle nie zrobili Ance jakiejś przykrości. I, Emilka, ojcu, jak przyjdzie, dać podwieczorek.

Bogumił zjawił się w dwie godziny potem i zadzwoniwszy na Julkę kazał jej odszukać Tomaszka. Przywiodła go z podwórza.

Bogumił nie wdawał się w żadne uczuciowe rozmowy. Streściwszy, co mu było wiadome, rzekł lodowato:

- Nic mnie już nie obchodzi, co zrobiłeś z rzeczami. Ale oświadczam - podniósł głos widząc, iż Tomaszek chce mówić - że ja ci nic kupować nie będę. Skończyło się. Dostaniesz mój stary kożuch pod palto, a poza tym, o ile nie zarobisz na koszule i portki, to będziesz chodził, jak stoisz. I jeśli przy końcu roku okaże się, że zamiast się uczyć hulałeś, to od wakacji pójdziesz do pierwszej lepszej roboty. Choćby do gnoju.

- Dobrze, tatusiu. Ale ja te rzeczy… - Tomaszek skradał się i przyczajał badając, czym się to skończy.

- Nic nie chcę wiedzieć. I tak skrywasz przed rodzicami swoje wybryki, więc odtąd i całą odpowiedzialność za nie będziesz ponosił sam. Za to wolno ci o nich milczeć, a ja nie będę pytał.

Dosyć tych łgarstw.

W naprężonych rysach Tomaszka dała się widzieć czujność odmiennego rodzaju.

- Zdaje mi się, tatusiu, że jadą - rzekł nieśmiało.

Zamilkli, a gdy znikły ostatnie ślady dźwięków rozmowy, Bogumił pochwycił również uchem coś, jakby nabrzmiewanie nocnej ciszy gęstniejącym turkotem.

- Jadą - odezwała się z dalszych pokoi Emilka.

Bogumił wyszedł do sieni.

- Dlaczego tu jeszcze lampa nie zapalona? Julka? Zapalcie no tam która lampę w sieni!

13

Ocio stał pośrodku salonu Niechciców tak grubo i ciepło ubrany, że nie mógł się poruszać. Ręce w watowanych rękawkach i wełnianych łapawiczkach trzymał odstawione od siebie, a czapka zsunęła mu się na nos, tak że widać było tylko szerokie usta o krótkiej górnej wardze. Młodzież serbinowska, pochylając się i przysiadając, wypytywała go:

- Jakżeś ty tu przyjechał? Skąd się wziąłeś? Wiesz, gdzie ty jesteś? W Serbinowie. No, powtórz. W Ser-bi-no-wie.

- W-w Sehrlbinoje - szepnęły westchnąwszy usta dziecka.

- Dajcież mu spokój! Przecież jego trzeba najpierw rozebrać! - wołała pani Barbara i ściągnęła małemu czapkę, spod której wysypały się w niezmiernej obfitości jasne włosy i spojrzały zadziwiająco ładne, niebieskie oczy.

W sieni tymczasem brzmiał zanoszący się śmiech Anki, której Bogumił pomagał się rozdziewać. Niebawem weszła dorodna i promienna, istne uosobienie tryumfującej kobiecości.

- Otuś, Otuś - schyliła się nad synem. - Sam się pomagaj rozebrać.

Jak cię mama nauczyła? Wyciągnij rączkę, wyciągnij. A teraz drugą.

- Sam - Ocio - sam - pogadywał chłopczyk, a oswobodzony wreszcie z szala, kamaszy, płaszczyka i serdaka pobiegł parę kroków przed siebie i podskoczył dwukrotnie w miejscu.

- Hopsa sa do lasa! - wykrzyknął na to Bogumił. Dziecko wyciągnęło do niego ręce i wnet siedziało już na jego ramieniu. Z taką samą serdecznością Ocio rzucał się następnie w objęcia wszystkich nie wyłączając Julki.

- Jaki śmiały do ludzi! - Będzie mu dobrze na świecie.

- A co za oczy! Patrzcie na wyraz tych oczu. - I wyrośnie wysoki, bo nogi ma jak bocian - zachwycano się.

Ocio był raczej nieładny, ale tak ujmujący, że wnet wszyscy mieli go pełne serca. Nosił już męskie ubranie, a w swym białym sweterku i granatowych majteczkach był arcyzabawną postacijką.

- A mnie poznałeś, Ociu? - dopominał się Tomaszek.

- Nie - oświadczył mały. - Ale ja ciebie luu-bię - objął go czule za nogi.

- Dzieci go lubią - pomyślała pani Barbara. - Może to dobry znak?

- My jechali po uodzie. Tu - uoda - była - pokazywał Ocio rączkami na podłodze. - Uoda! - oznajmił nagląco, wznosząc ku przypatrującym się swe śliczne oczy.

- Co za woda? Może ty okrętem jechałeś do Serbinowa? - żartowała Agnieszka.

- Ociu, przecież nie po wodzie jechaliśmy, tylko przez rzekę po moście - prostowała Aneczka.

Ocio raptem spoważniał i zaczął się tak niepokojąco kręcić, że pani Barbara chwyciła go za rękę.

- Ociu, czy ty czasem… Jego trzeba będzie, zdaje się, zaprowadzić do komóreczki.

- Ja go wezmę. Ja tu przecież znam wszystkie kąty - zawstydziła się Anka.

- Ale nie, proszę pani, on pójdzie ze mną - śpieszyła na pomoc Julka. - Chodź, maluśki. Nie boisz się iść ze mną?

- Nie bois sie idziemno - powtórzył Ocio i z ufnością dał się wziąć Julce w obroty.

- No, to my siadajmy do kolacji. Już od nie wiem kiedy podane.

Anko! Chodźże! Bogumił, może Anka zmarzła, może się czego napije?

- Mamusiu, gdzie Anka siada? - Tu, koło ojca. - Nie, nie. Anka koło mnie. Anka pomiędzy nami! - A co będzie jadł Ocio? Kazałam zrobić kaszki.

Agnieszka, korzystając z zamieszania, wymknęła się na górę, żeby obejrzeć przywiezioną z komory celnej paczkę. W tekturowym pudełku znalazła pęk jemioły i gałązki ostrokrzewu z czerwonymi jagodami śród sztywnych, lśniących liści. Tą grudniową zielenią przystrajano Brukselę na Boże Narodzenie i przypomniała sobie, jak ubierali nią w zeszłym roku swoje dwa pokoiki. Spojrzawszy na dno pudełka, znalazła jeszcze barwną świąteczną kartkę, a na niej słowa „Przepraszam za wczorajszy list. Kocham, tęsknię, całuję.


M.”


Przyciskała kolejno do ust każde z tych słów, gdy z dołu zaczęto wołać:

- Agnisia! Gdzie Agnisia? Bo wszystko stygnie!

Chwyciła sprężystą witkę jemioły i chciała zbiec z nią do jadalni.

Ale ode drzwi zawróciła i porzuciła perlącą się gałązkę na stole.

Wszak przy Ance mają nic nie wspominać o Marcinie. Zdmuchnęła lampę i, uderzywszy się po drodze o krzesło, zbiegła na dół.

W jadalni rozlegał się głos Anki. Był niski i cokolwiek schrypnięty, ale w jego nieznacznej szorstkości dźwięczało coś przyjemnie ciepłego, niby - śród łagodnego trzasku i szelestu drew - pałanie ognia na kominku.

- Co, Tatar zdechł? Prawda, prawda, przecież to tyle lat - wspominała. Chętnie mówiono o przeszłości, bo w teraźniejszości wszystko zdawało się drażliwym. Bogumił i Barbara nie śmieli nawet zapytać o Hipolitostwa Niechciców. Ale na szczęście znalazły się tematy aktualne, których nikt nie miał powodu się obawiać. Anka widziała wzloty aeroplanów na Polu Mokotowskim. Wypytywano ją o to, lecz Tomaszek przerwał, gdyż on także widział aeroplany i starał się zaćmić Ankę opisem własnych wrażeń. Agnieszka widziała w Brukseli stokroć wspanialsze wzloty, ale milczała, nie chcąc się popisywać tym, czym się chwalił Tomaszek.

- Do jakich to nadzwyczajnych rzeczy ludzkość teraz dochodzi - unosiła się pani Barbara. - Tylko że zaraz kierują to na złe.

Słyszałam, że Włosi już na nieszczęśliwych Turków bomby z aeroplanów rzucają. Jeżeli dalej tak pójdzie, to strach pomyśleć, jak będzie wyglądała przyszła wojna. Gdzie się kto schroni, jak taki diabeł raptem z bombą nadleci. Już nie wojsko, ale zwyczajna ludność będzie padać jak muchy.

- Nie mówcie o tym! - błagała zatykając uszy Emilka.

Tedy Anka wróciła do spraw miejscowych.

- A stryjek - pytała - nie ma teraz nikogo przy gospodarstwie?

Ten pan Katelba, co był tu kiedyś, odszedł?

- Dawno - śpieszono z nowinami. - Ożenił się z panną Celiną, tą, co tu była po tobie, ale ona biedaczka umarła. A teraz ożenił się po raz drugi.

- Katelba wielki pan - śmiał się Niechcic. - Złapał bogatą wdowę z folwarkiem. A ja mam niejakiego Olczaka. Dobry chłop, ale i jego stracę, bo się także ma żenić. Bierze dziewczynę ze Starego Serbinowa i wieczorami to już tam tylko przesiaduje. Odbił ją sołtysiakowi.

Wtem zapadło milczenie, przecież wszelkie ożenki miały być wyłączone z rozmowy! Anka jednak nie spostrzegła zmieszania domowników i zaczęła sama wypytywać Agnieszkę o jej męża.

- Musisz mi pokazać jego fotografię - domagała się. - Widać, że jesteś szczęśliwa, bo tak ogromnie wyładniałaś. A Emileczka nie wybiera się za mąż?

Z salonu dobiegło pluskanie, to Julka myła i kąpała Wojtusia w drewnianej wanience.

- Otuś będzie śliczny, czyściutki - przemawiała do niego, a dziecko powtarzało rozradowane:

- Ocio ciśkuśti…

- Chodźmy do Ocia - padło natychmiast hasło.

- Spanie wam urządziłam w salonie - objaśniała pani Barbara - bo tu najwięcej powietrza i jakby czego było potrzeba, to wszystko jest pod ręką. Nie wiem tylko, czy jutro choinka nie będzie wam przeszkadzać.

- Nie, skądże! Będziemy spać jak w gaju. Spałam tu już kiedyś z choinką. Przypomną mi się stare czasy.

Pani Barbara widząc, że zaczynają się harce z owiniętym w prześcieradło Wojtusiem na rękach, zatroskała się.

- Bójcie się Boga, zaziębicie to dziecko! Kładźcie je prędzej pod kołdrę.

Odnajdywała w sobie wszystkie matczyne niepokoje z dawnych lat.

- Czy on się aby nie przejadł? Może to źle, że się go tak zaraz po kolacji kąpało? Bo nie wiem, dlaczego oczy mu się tak błyszczą.

- Oci - maś - dwa - pokazywał, błądząc paluszkiem po swej twarzy, senny Wojtuś.

- Nic mu nie będzie - upewniała Aneczka. - On zuch!

- Taka sama spokojna i pogodnego umysłu, jak była zawsze - stwierdziła potem pani Barbara w rozmowie z Bogumiłem. Sama natomiast czuła się czymś niejasno strwożona i, choć dom pogrążył się niebawem w ciemności i ciszy, długo nie mogła zasnąć. Coś jej dokuczało w prawym boku - ni to ból, ni to ucisk czy niedogodność.

Kładła się tak i owak, ale przykre poczucie jakby nadmiernego istnienia prawego boku dawało się ciągle we znaki.

Nagle zastygła, gdyż Ocio w salonie zakaszlał. I widać zbudził się, bo po chwili usłyszała, - że się odzywa. Drzwi do salonu były otwarte i słowa dziecka rozległy się wyraźnie.

- Mama, mama.

- Co, synusiu? - ocknęła się natychmiast Aneczka.

- Ja nie boje - sie - śpać. A ty? Mama? - pytało dziecko lękliwie.

- Ja też nie, syneczku. Śpij, śpij - uspokajała Anka, nie ruszając się ku zdziwieniu pani Barbary z pościeli. Po niejakim czasie chłopiec znowu zagwarzył:

- Mama. Mama.

- No?

- Ty sie - nie - bój. Spaj. - Spaj - uspokajał.

Pani Barbara nastawiła uszu, lecz z salonu słychać już było tylko ciepłe oddechy snu.

- Dlaczego to dziecko - myślała - tak się budzi po nocy? Czy ono będzie się chować? Takie jakieś nad wiek mądre i takie ma oczy miłosierne.

Raptem zlękła się, że jeśli Ocio sypia niespokojnie, to gotów zlecieć z kanapy. Zabudowała ją własnoręcznie ciężkimi fotelami, ale nuż się który odsunął? Wybita ze snu przypomniała sobie z przykrością, że jadąc na kolej odebrała od Józefata list Holszańskich, którzy się sami zaprosili na drugie święto, a teraz donosili, że nie przyjadą. Rejent cierpiał jakoby na bronchit.

- Rejent - irytowała się. - On ma zawsze jak nie coś w kiszkach, to bronchit. Ręczę, że Holszańska tylko zegnała na niego. Musiała się dowiedzieć o Ance. To Józefacisko poczciwe, ale plotuch jak baba. No, może lepiej, niżby się mieli potem kwasić. Pal ich sześć. Cudze dzieci bez ojców to się zbiera po żłobkach, bo to przysparza zasługi. Co mnie ten bok tak przeszkadza?

Po chwili zdjęły ją wątpliwości. Bo cóż, Anka zyska w Serbinowie poczucie, że nie jest znów taka ostatecznie napiętnowana, ale potem odjedzie, a oni zostaną i będą może cierpieli przykrości, docinki od głupich ludzi.

Ocio znowu zakaszlał, pani Barbara drgnęła, gotowa skoczyć z łóżka.

- Ale ona, swoją drogą, nie przejmuje się dzieckiem - stwierdziła zdenerwowana. - Musiało się w drodze zaziębić. Chyba wstanę i zajrzę do niego.

Nim to jednak zrobiła, wydało jej się, że jest w ogrodzie i że na drzewach ruszają się liście takie, jakby wszystkie drzewa Serbinowa stały się naraz klonami. Nie wiadomo, dlaczego było w tym coś bardziej przerażającego niż w najsroższej z katastrof żywiołowych. Groza położenia dosięgła szczytu, gdy pani Barbara ujrzała przed sobą szereg ludzi pousadzanych na kanapie bezwładnie, tak jak dzieci sadzają lalki. Pod wpływem piekielnego strachu zaczęła te postacie niby mordować. Kłuła je długim prętem, a za każdym razem, gdy wzniosła rękę, czuła w samej sobie rozdzierający ból. Nagle jednym z zabijanych okazał się Józef Toliboski. Nieludzki jęk zaczął się wydzierać z piersi pani Barbary. Słyszała go z daleka jak przez mgłę i usiłowała dobyć ten głos nie stamtąd, skąd go słyszała, tylko z własnego gardła.

Wreszcie uczuła go w sobie i zbudziła się, a choć już świadoma, że to był sen, jeszcze chwilę krzyczała, w poczuciu, że ciągle dalej dzieje się coś, co wymaga ratunku.

Otworzywszy oczy ujrzała nad sobą płomyk świecy i twarz Anki, a jednocześnie miała wrażenie, że ktoś wraża jej w bok płonącą żagiew.

- To boli - jęknęła. - Weźcie ten ogień - zdawało jej się, że idzie tu o świecę.

- Co się zrobiło? Mamusia?! - zrywała się ze snu Emilka.

Niebawem zbudzili się wszyscy prócz Ocia. Wszczął się rozruch, pani Barbara dostała ataku, prawdopodobnie wątrobianego.

- Okład! Gorący okład! - spostrzegła się pierwsza Aneczka i skoczyła do kuchni budzić Julkę, by rozpaliła ogień.

Agnieszka śniła tymczasem, że idzie w Brukseli ulicą wiodącą do Pałacu Sprawiedliwości i spotyka, jakoby po wielu latach rozłąki, Tomaszka.

- Jesteś na koniec! - woła do niego. - Mamusia tak czeka na ciebie.

I w tejże chwili znajduje się z nim w cukierni Kleszcza w Kalińcu.

Piją czekoladę, ale Tomaszek raptem wstaje, mówi: - Ja zaraz wrócę - i wychodzi. Agnieszka czeka śród mnóstwa ludzi i męczy się, gdyż Tomaszek zabrał jej portmonetkę i nie ma czym zapłacić. Brnie tedy bezludnym wertepem zapadając w śnieg po kolana, szuka Tomaszka i znajduje go w końcu, owiniętego w szal, serdak i płaszczyk dziecinny, idącego w czapce spadającej na oczy. I znów piją w cukierni czekoladę, i Tomaszek znów raptem znika jak cień. Szuka go tedy w szatni brukselskiego uniwersytetu, a tam pomiędzy paltami ktoś go bije czy dusi. Rzuca się na niego mnóstwo ludzi z pazurami jak szpony. Agnieszka zaczyna krzyczeć: - Ja mam pieniądze! Ja zapłacę! Zapłacę wszystkie długi! Nie bijcie go, nie bijcie! - Lecz owi ludzie kotłują się, charczą i stukają czymś, zdaje się, że głową Tomaszka, o ścianę. Raptem nastaje cisza.

Przez wielkie drzwi cukierni wychodzą spokojnie goście. Agnieszka pyta chwytając ich za ręce: - Gdzie on jest? Coście wy mu zrobili?

- Już nie żyje, nie żyje - odpowiadają wesoło. Agnieszka widzi na śniegu trumnę i zagląda w nią z płaczem. Na dnie trumny leży garść zmiętej słomy, to wszystko, co zostało z Tomaszka.

Zbudziła się z bezbrzeżną żałością w sercu i łzami na policzkach.

Jednocześnie zdała sobie sprawę, że zbudziło ją nie samo napięcie sennych przeżyć, ale coś, co się działo na dole. Zerwała się i, drżąc z zimna, wyjrzała na schody. Świecą i chodzą po sieni. Może to Wojtuś zachorował? Ubrała się z pośpiechem i zbiegła na dół, a wkrótce potem grzały z Anką w kuchni otręby na okład dla pani Barbary.

- To lepsze od ręcznika z gorącą wodą - utrzymywała Anka - bo dłużej trzyma.

Szczepanowa łupała, modląc się, drewienka, zaś Julka dorzucała je do dziarsko warczącego pod blachą ognia. Na dworze za drzwiami słychać było mętne poszczekiwania psów i głos Bogumiła, który wołał: „Stróż! - Stróóż!!” Nim jednak zebrano się, by posłać po doktora, bóle przycichły.

Atak mijał i pani Barbara zaczęła nawet rozmawiać.

- No i czegoście się tak pozlękali? A najwięcej Emilka. Nie bądźże taka przeczulona, moja córeczko. Choćbym nawet i umarła, no to co?

Wielkie rzeczy. Przecież i tak w końcu umrę przed wami. Nie płaczże, bo mi się serce kraje.

Bogumił dziękował Ance.

- Nie wiem, co byśmy bez ciebie zrobili. Ty jedna zachowałaś przytomność i wiedziałaś, co robić.

- Ale ja się pierwszy obudziłem - nastawał Tomaszek - tylko nie wstawałem, bo myślałem, że to Emilka. Ona często gada i krzyczy przez sen.

- Mój Boże, co to znaczy, że ona taka nerwowa - zmartwiła się pani Barbara.

- Bo zanadto sobą zajęta - zdecydował Bogumił, a Emilka przyłożyła ponownie chusteczkę do oczu.

- Nie dokuczajże dziecku - zgromiła męża pani Barbara. - Ona i tak nie czuje się szczęśliwa.

- Ja dokuczam? Ja bym jej nieba przychylił. - I ojciec zaczął całować Emilkę. - Ale patrz, córuniu, bierz przykład z Anki, jak ona głowy nie traci - mówił, wprost zakochany w Ance. - Ładnie przyjmujemy gości - wpadła w rozpacz pani Barbara. - Biedna Anka przyjechała wypocząć, a my nie dajemy jej spać. I w ogóle, kładźcie się wszyscy, moi złoci. Jutro Wilia, roboty jeszcze po uszy, a jak mały się zbudzi, to Anka gotowa całą noc oka nie zmrużyć.

Bogumił i Tomaszek zasnęli, jak tylko znaleźli się w pościeli, Emilka układała się rozżalona, że zamiast współczucia słyszy tylko wymówki, nawet dla Tomaszka wszyscy są lepsi niż dla niej.

Agnieszka poszła do kuchni, żeby zarządzić pogotowie na wypadek powtórzenia się bólów. Anka mimo protestów pani Barbary została jeszcze przy niej. - I tak bym nie usnęła, póki się nie upewnię, że boleści nie wrócą - oświadczyła.

- Idź już, idź już - mówiła pani Barbara, lecz słabo, gdyż czuła się nieswojo, a obecność Anki dodawała jej poczucia bezpieczeństwa. I nawet, żeby tym pewniej zatrzymać Ankę przy sobie, zaczęła się, ująwszy ją za rękę, po cichu zwierzać.

- Ja doskonale wiem - szepnęła - z czego mi się znów ta wątroba odezwała. Zmartwiłam się strasznie Tomaszkiem. Ty nie masz pojęcia, co my z tym chłopcem cierpimy.

I dziwiąc się samej sobie, gdyż zawsze taiła ten ból przed światem, opowiedziała pokrótce o jego wybrykach i braku charakteru.

- Stryjenko - łagodziła współczująco Aneczka. - Młodzi ludzie w tym wieku rzadko bywają jak się należy.

- No nie, twój Ocio będzie jak się należy.

- Czy ja wiem - spłoszyła się Aneczka - przecież to nigdy nie wiadomo, co wyrośnie z takiego malca.

- Nie, to widać od razu. Tomaszek już jako małe dziecko był niemożliwy. Mamy go jedynaka i Bóg nas tak nim ukarał za jakieś grzechy. Tyś szczęśliwa. Urodziłaś twojego synka pod dobrą gwiazdą - i pani Barbara chrząknęła, wylękniona, czy Anka nie weźmie tych słów za drwiny. Lecz Ankę co innego zastanowiło.

- Czyż Bóg mógłby karać kogoś winami drugich? - obruszyła się. - O ile zrobimy, co możemy, to już każdy odpowiada sam za swoje postępki.

- Ja nie wiem, czy zrobiłam, co mogłam. Nie umiałam go chować. Ale i w szkołach też widać z nim nie potrafią - skarżyła się pani Barbara.

- Kiedy z nim nie jest może tak źle. Jest ładny, zdolny, pełny fantazji. I widzę, że serce ma dobre - pocieszała Aneczka przezwyciężając senność.

Pani Barbara westchnęła. Zbyt często zdarzało jej się od obcych, niewtajemniczonych słyszeć obronę albo pochwałę Tomaszka. Snadź oglądany z daleka był zajmującym widowiskiem. - Łatwo tak mówić - rzekła z goryczą - każdemu, kto nie musi z nim żyć.

W Ance wyczerpało się już wszystko, co mogła powiedzieć w tej sprawie. Pozostawało wspomnieć o zasłyszanych wypadkach nawrócenia się podobnych młodzieńców na dobrą drogę. Szukała myślą odpowiednich przykładów głaszcząc panią Barbarę po ręku, aby tymczasem pomóc choć w taki sposób.

- I żeby chociaż w ogóle działo się coś dobrego na świecie - podjęła jeszcze pani Barbara. - Ale zewsząd same złe wiadomości.

Co ta Duma na przykład w Petersburgu wyprawia. I samorząd nam zaprzepaszczą i Chełmszczyznę oderwą. Ja od razu mówiłam, że te wszystkie wolnościowe ukazy to diabła warte. Nie wiem, co ci nasi posłowie tam robią. Niby to bronią, papier zamazują cyframi, a Moskal tylko się w kułak z tego śmieje. Powinni by wyjść z Dumy i krzyczeć na cały świat…

Zamilkła i fuknąwszy niechętnie ku pełnym troski myślom popadła w zadumę. Anka widząc, że chora zasypia, wycofała się po cichu do salonu, gdzie spotkała wracającą z kuchni Agnieszkę. Objęły się i skłonne do wesołości, jak bywa po przebyciu niebezpieczeństwa, chichotały przez chwilę z niczego.

Rankiem pani Barbara czuła się nieco słaba, lecz wstała narzekając tylko, że ma bok popieczony. Agnieszka zeszedłszy na śniadanie zastała ją już w kożuszku, wybraną do gospodarstwa. Przy stole, na zniesionym ze strychu dawnym foteliku Tomaszka siedział Ocio i wodził czarującymi oczyma za rozstawiającą filiżanki wesołą, drobną Julką.

- Jak to - niepokoiła się pani Barbara - to on jeszcze nie jadł?

Biega już od godziny! Przecie jemu trzeba co duch dawać śniadanie.

- Dawać - jemu - dawać - dawać - naglił Ocio podskakując na foteliku. - Nie ma - widać - buli - zasmucił się, gdy matka, nadrobiwszy mu bułki do mleka, zamieszała łyżeczką. Wpatrzony z naprężeniem w zawartość filiżanki, ogłosił niebawem: - Jest - widać - buli! - I spoglądając po wszystkich tryumfalnie uspokajał z radością. - Jest - widać - buli.

Po śniadaniu wniesiono do salonu choinkę i młodzież zaczęła ją przystrajać. Widok wielkiego, ciemnego drzewka najpierw przestraszył trochę Wojtusia, a potem przyprawił go o istne szaleństwo radości.

- O-inta - o-inta - powtarzał z lubością i zwijał się gorliwie, podając świecidełka do zawieszania.

- Ociu! Teraz orzechy - wołano. - Z tej tacy bierz. Z tej tacy.

Pokaż mu, Emilka!

- Teas - oziechy - bieś - powtarzał tuptając w pocie czoła tam i na powrót.

- Aż się trzęsie, żeby pomagać - podziwiała pani Barbara.

Kiedy choinka była już ubrana i świeczki założone, wyruszono z Ociem na spacer. Pogoda była mglista i mroźna, ogród wynurzał się z mlecznych tumanów cały w kędzierzawej siwiźnie szronu. Otuś, trzymany za ręce przez Agnieszkę i Tomaszka, dreptał i podskakiwał, a niekiedy, zadarłszy głowę, gwarzył: - Suonce - tam suonce - śjeci.

- Gdzie słońce? Gdzie widzisz słońce? - zaśmiewano się, gdyż niebo było szare.

Ale kiedy w wilię Nowego Roku Anka zaczęła zbierać się do odjazdu, każdy czuł na swój sposób, że w czasie jej pobytu słońce istotnie świeciło nad Serbinowem nawet w pochmurne dnie. I mowy nie było o tym, aby ktoś miał ją pokrzepiać na duchu, przeciwnie, ona to raczej okazywała Niechcicom współczucie, dodawała im otuchy i nadziei, chociażby w sprawie Tomaszka.

Panią Barbarę korciło jednak, że Anka ma wyjechać nie dowiedziawszy się nawet, co oni myślą o jej wyjątkowym położeniu.

Wszak wyrażała była w swoim liście pewne obawy, a teraz oto zdaje się prawie nie dostrzegać, że okazano jej tyle wyrozumienia, kiedy przecie właśni rodzice… Ale pani Barbarze nie starczyło odwagi, żeby wprost przystąpić do rzeczy. Zapytała tedy oględnie:

- A jakże ty, Aneczko, myślisz sobie dalej życie urządzić? Lżej by ci może było, jakbyś zamieszkała z rodzicami…

- Pewno tak zrobię - poczerwieniała Anka. - Rodzice przysłali mi w tym roku życzenia świąteczne i zabawki dla Ocia. A kiedy go poznają… Przecież jego niepodobna nie kochać. Ja wiem, że oni tęsknią do nas, tylko tak… myślą, że nie wypada się pogodzić.

Czas to zmieni.

- A co do mnie - zgadła pytające spojrzenie pani Barbary - to…

Henryk… ojciec Wojtusia, chce się ze mną ożenić. Przed rokiem wyjechał do węglowego zagłębia, gdzie mu się trafiły dobre zarobki. Chce mieć środki na rozwód, bo on jest… - poczerwieniała jeszcze bardziej - żonaty. Ale ja go do rozwodu nie namawiam. Jego żona jest od niego znacznie starsza i bardzo do niego przywiązana. Po cóż miałaby na starość zostać sama i nieszczęśliwa? I tak dosyć się przez nas wycierpiała. Był czas, że nie miałam siły nad tym się zastanawiać, ale teraz… Ja mam w każdym razie Otusia. I przy tym - dodała -…Henryk myśli, że mógłby, ale ja wiem, że jemu trudno byłoby bez niej się obejść. To była kiedyś wielka miłość i na pewno, jak on wróci i zobaczy to swoje ognisko domowe, gdzie wszystko jest z myślą o nim, dla niego… Więc w najlepszym razie byłaby ciągła rozterka. Ta kobieta nie należy do tych, co łatwo ustępują, a ja znów nie lubię wchodzić w drogę…

- No, ale trzeba przecież pomyśleć i o sobie - bąknęła pani Barbara zaskoczona. Więc ten człowiek nie porzucił Anki, chce się z nią ożenić, a ona się namyśla?… Więc nie współczucia jest godna, tylko czego? Podziwu? Oburzenia? Dawniej powiedziano by: rozpustna. Lecz od niej wiało taką czystością serca!

- O sobie? Nie, dlaczego? - zadziwiła się Anka i nagle pośpieszyła zapewnić: - Kiedy ja właśnie o sobie myślę najwięcej. Bo czy ja wiem, czy ja byłabym dobrą żoną? Już tak dawno żyję samodzielnie, pracuję. Nie wszędzie, co prawda, przyjmą do pracy, jak wiedzą…

Ale jakoś dotychczas… Więc może pójdzie i dalej. Poglądy się przecież zmieniają. Mam też już swoje trzydzieści kilka lat, swoje przyzwyczajenia, upodobania, on znów swoje, zupełnie inne. Zgody wystarczyło na chwilę szczęścia, ale czy wystarczyłoby na całe życie?

- A dziecko? Chłopiec jak urośnie, zrozumie, to może mieć żal do ciebie.

Brwi Anki zbiegły się kłopotliwie.

- Spróbuję go tak wychować, żeby nie miał - westchnęła. - Zresztą pod tym względem los był na mnie łaskawy. Żona Henryka ma już przeszło pięćdziesiąt lat i są bezdzietni. Dało się przeprowadzić całkiem legalnie, że Henryk Otusia usynowił. Dziecko nosi jego nazwisko - Grodzicki. A jak Henryk wróci, to tego nikt mu nie może zabronić, żeby syna widywał. Czegóż więcej wymagać? Nie każdej w moim położeniu tak się dobrze złożyło - uśmiechnęła się nieco żałośnie.

Tak więc oto całkiem po prostu Anka udzieliła wyjaśnień, które jednak pani Barbarze długo nie dawały spokoju. Nie jestże to dziwne, że gdy jeden upada pod brzemieniem normalnych losów, drugiemu tak nienormalne zdają się chlebem powszednim? A nuż Anka coś jednak udaje przez dumę? Bo czyż mając dość odwagi, by wbrew światu podjąć samotne życie z nieślubnym dzieckiem, bałaby się takiej rzeczy, jak niezgodność usposobień w małżeństwie? Z człowiekiem, którego kocha? Gdy inni nawet bez miłości znoszą tę niezgodność usposobień? I w końcu doprowadzają do jakiej takiej harmonii. Nie dociekała, czym jest owa harmonia. W danej chwili była ona czymś, co ją podniosło nieco we własnych oczach wobec Anki. A tego pragnęła, bo do czego to podobne, żeby w obliczu takiego nieładu i bądź co bądź szaleństwa czuć się samej osobą żyjącą raczej w nieładzie, słabą, żądną pomocy i zbłąkaną.

Pewne wątpliwości miała również Agnieszka, gdy ostatniego dnia doszło i z nią do zwierzeń.

- Może powinnam dążyć do połączenia się z tym człowiekiem - powiedziała kończąc je Anka. - I nie dążę. Czuję, że nie mamy sobie już nic do powiedzenia i że powtarzalibyśmy po ślubie tylko z urzędu to, w czym nie ma już duszy. Właściwie cóż, trudno, przestaliśmy się kochać, chociaż mamy dla siebie dużo szacunku i przyjaźni.

- Nie, słuchaj - podjęła nieśmiało Agnieszka - a może jednak ty go kochasz, tylko wmawiasz w siebie - bo się boisz… że on się jednak cofnie - chciała powiedzieć, lecz zmieniła tę myśl na słowa: bo się boisz zawodu. Mnie się zdaje, że ludzie są więcej zdolni do stałości uczuć, niż myślą…

- Tak - zgodziła się niepewnie Aneczka. - Są ludzie, z którymi stosunek nigdy się nie wyczerpuje. Myślę, że ty to znalazłaś w małżeństwie. Ja nie znalazłam tego w Henryku ani on, widać, we mnie… I nie widzę powodu, żeby z tego robić zaraz dramat.

Na tym zwierzenia się urwały. Agnieszka przypomniała sobie, że już z kimś rozmawiała o mnożeniu zbędnych dramatów przy niedostrzeganiu jedynego prawdziwego… Z kim to, aha, z Ceglarskim. Czyżby Anka miała też taki pogląd na rzeczy? Prostota, z jaką traktowała swe macierzyństwo, była tak daleko idąca, że Agnieszce nasuwało się podejrzenie, czy nie kryje się w tym zupełny brak wyobraźni, zdolności do bardziej złożonych przeżyć wewnętrznych. Może Ance nigdy w ogóle nie stanęły przed oczami - bądź społeczna doniosłość, bądź groza tego, co się z nią stało?

Mogła należeć do szczęśliwych, którym nigdy nie zdaje się po nocy, że jakiś krzyk rozedrze zaraz ciemność bytu, wszystko zadrży i na nic nie będzie ratunku. Lub może posiadała dosyć siły, by zataić z godnością rozpacz porażki?

W miarę myślenia o tym i biorąc na uwagę wrażliwość, z jaką Anka jeszcze i dawniej potrafiła odczuwać każde zdarzenie życia, Agnieszka zaczynała przypuszczać, że jednak nie było w niej ani oschłości, ani dumy zawziętej. Chyba więc istotnie jakaś najważniejsza sprawa duchowa została przez Ankę tak rozpoznana i rozstrzygnięta, że wszystko stawało się w świetle jej wyższej wiedzy duchowej drobiazgiem lub, ozłocone jej blaskiem, zdawało się inaczej ważne, inaczej wartościowe, niż to bywa potocznie. Jej szaleństwo nie było ani krokiem rewolucyjnym, ani upadkiem. Było tylko wyrazem jej zgodnego brzmienia z istotą bytu, za której głosem szła, nie śpiesząc się i nie ociągając, gotowa uczynić zarówno rzecz w oczach świata karkołomną, jak pogodzić się z najpowszechniejszymi zwyczajami, jeśli to nie przeszkadzało jej być sobą w szlachetnym i uprawnionym znaczeniu tych słów.

I gdyby nie to, że poezja zatrzymuje się bezsilnie przed opiewaniem życia samorzutnie i mimo woli harmonijnego, Anka byłaby godna poematu” - pisała Agnieszka do Marcina już po wyjeździe córki Hipolitostwa Niechciców i jej synka, Otusia Grodzickiego.

14

Trzech Króli wypadało tego roku w sobotę, a nazajutrz w niedzielę odbył się ślub Stefana Olczaka z Wiktą Kolańszczanką, jedyną córką „małego” Tomasza Kolańskiego, wnuczką Kolanichy znachorki i starego Kolana, co miał medal jeszcze za wojnę turecką. Fortuna Kolańskich liczyła się na Starym Serbinowie druga po sołtysach.

Ale że Kolańskim starsze dzieci wymarły na krosty, Wikta była pierwszą dziedziczką we wsi. Bo u sołtysów, przy czworgu potomstwa, niepodobna, by się mogło obyć bez działów. Wszelako i przy działach na Wojtka Witczaka spadłyby ładne morgi, toteż każdy się dziwił, że Kolańscy nie jemu dają córkę, a człekowi ze świata, jeno tyle mającemu własnego, co w gębie i na grzbiecie. Jednak za dużo gadania z tej przyczyny nie było, bo wnet jęto się zmawiać ku weselu, a po drugie - ludzie może byli i radzi, że nikt ze wsi nie musiał drugiemu tej panny młodej zazdrościć. Sołtysiak bowiem rzecz jest inna, skoro jednak odmówiła sołtysiakowi, woleli ją widzieć za obcym spoza granic. Zwłaszcza że Olczakowi nikt nie przyganiał, owszem, nawet lubiany był na Starym Serbinowie, przeciwnie niż ów Katelba, którego nie wiadomo dlaczego „dziedzicką durą” onego czasu przezywano. Kolańscy jednak długo rozmyślali, czy przystać na to małżeństwo. Mieli z sołtysami dość wspólnych spraw sąsiedzkich i gromadzkich, radzi byli swoje domy stułą w kościele związać. Kiedy jednak serce Wiktusi skłoniło się ku panu Olczakowi, jakże się mieli przeciwić? Wprawdzie byli oni panami na swoim, od wieków oczynszowanymi, nie służyli nikomu oprócz Boga, gdyż mały Tomasz był długie lata w parafii za kościelnego, ale to im powiadał jeden rozum, ku przeszłości zwrócony; zaś gdy drugim ku przyszłości spojrzeli, inne rzeczy stawały się im przytomne. Będąc z dawna majętnymi, nie rządzili się, jak to bywa, chciwością ani sknerstwem, żywili chęci, by wyjść ze spraw gruntu i pieniędzy ku czemuś „cienciejszemu”, jak to między sobą mawiali. Nie brakło im pojęcia, że są rzeczy niby ciału na nic przydatne, a przecie od grosza i majątku, zwłaszcza gdy się już dostatek posiadło, ważniejsze. Tych rzeczy pragnęli, o ile nie dla siebie, to dla dziecka, i te upatrywali w Olczaku.

Tacy też głupi nie byli, aby nie widzieć, że służba u Niechcica nie jest służbą jak inne, gdyż to jest, jakby się było w szkole dobrego rządu. Z tym olejem we łbie, z tą nauką, co ją u Olczaka snadnie zauważyli, z tym wzięciem się do roli przyjść na trzydzieści morgów to i dla majątku nie było stratą, lecz zyskiem.

I choć Olczak nie wiódł się z gospodarzy, niech gadają co chcą, panem był już, nie chłopem, nikt mu na całą okolicę ni ty, ni wy nie powie, z panami do stołu siada, o polityce, o książkach z nimi radzi, jak to nieraz Wiktusi opowiadał. Wikta uchowała im się piękna i cnotliwa, bez tej chybkości do byle kawalera, którą brzydsze chłopców ku sobie nęcą. Nosiła się z godnością, nie aby krew miała chłodną, lecz że mogła sobie cierpliwie czekać. Na nią pracował czas i, jak to młoda mniemała, że ma przed sobą całe wieki, aż póki nie zeszła się z Olczakiem. Kiedyś, jak tu nastał, a ona była smarkatą gęsiarką, śmiała się ujrzawszy go gdzie w polu i za drugimi dzieuszkami wołała ku niemu: - patelasty! - gdyż miał okrągłą gębę. Lecz teraz tej pyzatości twarzy nie było śladu, z pana Olczaka zrobił się galanty mężczyzna o pociągłych licach, o wejrzeniu ciemnym i słodkim jako miód, w obejściu grzeczny i pański, a mową potrafiący i zabawić, i uszanować kobietę. Wikta miała z natury delikatne pomyślenie, chętna była do książek, a jak trafiła na taką, gdzie się ładnie składało do wiersza, topniała nad nią z uciechy. Miałże jej się nie spodobać więcej od innych ten, o kim wiedziała, że jej nie wzbroni czytać ani też w tym przeszkodzi, jeszcze pomoże. Wszak ich przyjacielstwo zaczęło się od tego, że jej książki ze dworu przynosił.

Zaś Olczak ani wiedział, czyli majętność Wikty nie ciągnie go też trochę. Tak się w dziewczynie pokochał, że zdawała mu się warta wzięcia i w jednej koszulinie. Gdy jednak starzy objawili chęć zdania mu zaraz gospodarki, przystał na to nie bez radości, że z nic nie mającego wywyższony zostanie na posiadacza. Co prawda, zadawał sobie i pytanie, czy nie traci czego przy onym wywyższeniu. Wszak obcował dość czasu z ludźmi ukształconymi, wyznawał też pewną ideę, mianowicie socjalistyczną. Z nauk podczerpniętych w młodości nie zostało w nim wiele, dość jednak, aby czuł potrzebę tłumaczyć się przed tą resztą niby przed trybunałem. Tedy mówił sobie, jak bywa w takich wypadkach, że drudzy tylko językiem o ideałach mielą, gdy on rzeczy bierze praktycznie, osiada pomiędzy ciemnym chłopstwem, aby krzewić kulturę i postęp, i oświatę, może też myśl niejaką zaszczepić o tym zgniłym ustroju świata, który trzeba zastąpić innym, lepszym.

I wyrastał w swoich oczach na wielkiego działacza ani myśląc, czy chciałoby mu się nim zostać bez Kolańszczynych trzydziestu morgów.

A młodzi co mędrsi parobcy, owszem, budowali na nim rozmaite nadzieje. Wchodził do wsi nie byle kim, lecz obytym, piśmiennym człowiekiem. Przemyśliwano tu cokolwiek o założeniu straży pożarnej, kółka rolniczego i kasy. Nowy proboszcz i o szkołę na miejscu gwałt podnosił, tylko nie miał się kto tym zająć. Olczak więc mógł się tu przydać. Że zaś był żwawy i dobrej woli, więc nadzieje, które w nim pokładali, mogły nie okazać się płonne.

Tak tedy przyszło do wesela i było huczne, sproszono całą wieś, a - co najważniejsze - nie brakło i sołtysów, gdyż nie byli to ludzie chowający obrazę, przeciwnie, lubili pokazać wspaniałość serca. Młody Witczak dał się nawet uprosić na młodziana przy swej niedoszłej narzeczonej. Panu młodemu patronowali Niechcicowie.

Dali ojcowskie błogosławieństwo, byli oboje w kościele, a ich młodzież hulała i bawiła się u Kolańskich prawie do rana. Pani Barbara mówiła jednak w domu: - Nie znoszę ja tych wesel, zawsze czymś złym się kończą - i drżała, czy Tomaszek się nie upije.

Upił się oczywiście, cóż innego mogło się po nim pokazać. Ku rozpaczy Agnieszki i Emilki przywleczono go nad ranem do domu nieprzytomnego.

- Już nie mówię, że nam wstyd przynosisz - rzekła mu pani Barbara, gdy się ocknął - ale jak się tych ludzi nie wstydzisz? Nic dziwnego, że chłopi potem dwór mają za nic, jak widzą takich…

- Nie wiem, czego mamusia znowu ode mnie chce - wzruszył ramionami Tomaszek. - Wszyscy piją, jak jest wesele. I oni mnie wcale nie mają za nic. Oni mnie więcej lubią niż was wszystkich.

Tomaszek sam nie wiedział, co mówi. Gdyby wiedział, rzekłby:

- To ja ich mam za nic i właśnie dlatego się nie wstydzę.

Przestawał on w samej rzeczy dużo z serbinowskimi chłopami, rzec można, iż się wśród nich na przekór woli pani Barbary wychował. I wszystko zdawało się świadczyć o tym, że w ogóle najlepiej czuł się w towarzystwie prostaków. A jednak i pani Barbara, i Agnieszka stwierdzały zgodnie, że nie ma w nim ani miłości, ani zrozumienia dla losu czy pracy tych ludzi. Szedł do nich, ponieważ były to dla niego istoty o tyle na podobieństwo ludzi rzeczywiste, że sprawiało mu satysfakcję, kiedy im byle czym imponował, i o tyle nieobowiązujące, że się wśród nich nie musiał krępować.

Agnieszka, zgnębiona Tomaszkiem, zarzekała się, że nie pójdzie już do Kolańskich na poprawiny. Lecz Emilka chciała tańczyć, a Olczak sam przyszedł w południe z drużbą prosić, że spodziewają się i księdza proboszcza, wstyd by to był nikogo ze dworu przy takim gościu nie mieć w swych progach. Niechcicowie wymówili się jednak, ponieważ chcieli przytrzymać w domu Tomaszka. Agnieszkę coś w ostatniej chwili znęciło ku zabawie, wyruszyły więc obie siostry, zabrawszy ze sobą Julkę.

- Nie siedźcie długo i zaproście księdza Komodzińskiego do nas na podwieczorek - przykazała pani Barbara.

- Może choć on przemówi Tomaszkowi do rozumu - rozmyślała czepiając się tego jak ostatniej deski ratunku. Prawda, mówią, że złego i Kościół nie naprawi. Ale kiedy wszystko zawodzi, a charakter okazuje się niepoprawny, jakże nie myśleć, że a nuż to pomoże, co bodaj z urzędu ma ludzi trzymać w ryzach. Można w jaką prawdę nie wierzyć, aleć tu idzie o postępki. Czy w to imię, czy w inne, niechby tylko uczynki były uczciwe jak się należy. Zresztą Komodziński nie jako ksiądz, lecz jako człowiek budził w niej nadzieję w związku z Tomaszkiem. Kto wie też, czy nie pożądała jego przyjścia jako pomocy dla siebie. Łatwiej znieść zło, gdy przybędzie ktoś taki, co zdaje się wiedzieć, jak je wypada znosić.

Ale w miarę jak mijał czas, odchodziła ją coraz bardziej chęć zwierzania się księdzu. Oby raczej wcale nie przyszedł, nie trafił na tę chwilę słabości. Człowiek budzący ufność znikał jej z oczu, zostawała sutanna. Nie, nie; wywlekać przed nim sprawy Tomaszka - to jakby ktoś, nie ufając, na przykład, wrogim sądom, oddawał bliźniego w ręce ich sprawiedliwości. Księża mogliby zapewne być czymś zbawczym dla ludzi, ale czyż nie stali się w końcu rodzajem policji ducha? Kto wie, jaki jest przy bliższym poznaniu i ów ksiądz Komodziński.

Agnieszka, Emilka i Julka natknęły się tymczasem przed chałupą Kolańskich na zwadę. Dwaj tańcownicy wyszli ochłonąć i zastali przed oknem nieznajomego człeka patrzącego na wesele przez szybkę.

Będąc podchmielonymi, od słowa do słowa zezwali go i cokolwiek poturbowali. Ten zaś, czy był tego zwyczajny, czy tak miał twarz z natury ułożoną, ale zdawał się śmiać, goniąc po podwórku swój kapelusz, miejski melonik, który wnet, otarłszy go ze śniegu, włożył na głowę. Julka, prędka w obronie, jak widziała, że kogo napastują, wpadła z krzykiem na bitnych młodzianów.

- Cośta wy powariowali, czy co? Widzicie, człowiek w drodze, ani go nie spytacie, co mu trzeba, ino zaraz do bicia? Toć do ludzi przyszedł, nie do zbójów.

- A bo to go tu znają? - stawiali się. - Podglądacz, psiamać, wypatrować tu przyszedł. Wszystko po wsi otwarte, jeszcze co weźmie.

- Wziąć? Nigdy w życiu - zaprzeczył z oburzeniem nieznajomy. - Poprosić - tak. - Te „leganckie” panienki dobrze mówią, żem jest w drodze; patrzę - wesele, to może poczęstują człowieka. Ale jak nie, to się kłaniam i spokój. Ze mną grzecznością wszystko można…

- A skąd pan jest? - zagabnęła Agnieszka.

- Oto jest ślachetne zapytanie. Wielmożna panienka?widać, że nie z prostego chłopstwa, lecz możebne ze dworu. - I nieznajomy ukłonił się szastnąwszy nogami, a także za pomocą kapelusza, którego nie uchylił, lecz ująwszy go szykownie dwoma palcami, uniósł ku górze.

- Mieszkania to, proszę ślicznej panienki, chwilowo nie mam, a idę aż z Kalińca i roboty, proszę panienki, szukam jako uczciwy człowiek.

Musiał mieć oczy bolące, gdyż były czerwone i spoglądał nimi tak, jak patrzą ludzie znad opuszczonych okularów. Kark trzymał sztywno i zdawał się w coś z góry zazierać. Był poza tym nędznego wzrostu, miał źle ogoloną twarz, rumiane, wystające policzki, zadarty, wesoły nos, a na nogach jeden kamasz brązowy, drugi czarny.

Nim doszło do dalszych wypytywań, przed bramkę podjechał wózek wysłany przez Kolańskich po księdza. Proboszcz nie trzymał bowiem ani parobka, ani koni, grunt parafialny oddawszy na użytek biedaków gminy, a sam biorąc sobie z niego jedynie wymiar płodów.

Z chałupy wytoczyli się witać: Tomasz Kolański, starszy drużba i Olczak. Stropieni zapraszali po drodze Agnieszkę i Emilkę do wnętrza.

- Paniuchny tu na takim zimnie stoją? Bez co tak? Prosim do izby potańcować. - I spostrzegłszy obcego, jęli go sprzed oczu księdza pędzić.

Emilka dała się pociągnąć jednemu z krewkich młodzianów, drugi nastawał na Agnieszkę, która mu obiecywała, że przyjdzie za chwileczkę. Ksiądz wdał się tymczasem w sprawę nieznajomego.

- A co tu takiego się dzieje? No?

- Podróżnego pobili - oburzyła się Julka.

- No! A mocno? - I chwyciwszy w krtań zimna ksiądz srodze się zakaszlał. - Nowe… widać… uczynki miłosierne Kościół nakazał… - jąkał śród kaszlu, od którego aż poczerwieniał.

- Pod-róż-nego nie w dom przyjąć, a pobić.

- Ady go się przyjmie, proszę księdza proboszcza. Toć prosimy tu nie stać, bo bardzo mróz na dworze - nastawał pojednawczo Kolański.

- A co wy za życzenie macie, hę? - zagadnął ksiądz stropionego widokiem duchownej osoby właściciela nieparnych kamaszków i melonika. - Życzenie, proszę wielebnego księdza kanonika, mam takie, że sobie roboty grzecznie szukam.

- Ja nie kanonik. I cóż to roboty na wsi zimą szukacie? Tu o guza łatwiej w tę porę jak o robotę. Bo to w mieście fabryk nie dosyć? - Żeby tak sumiennie powiedzieć - objaśnił nieznajomy - to jażem nie we fabryce robił, tylko jako malarz. Ale ja i nie malarz, proszę księdza prałata, ino szewc. Wyzwolony czeladnik szewski.

Mam papiery.

- Ja nie prałat - i ksiądz się znowu zakaszlał.

- Na rany Boskie - wzywał natarczywie mały Tomasz Kolański. - Nie stojta, państwo, na mrozie. Toć zapraszamy do mieszkania. Żeli nie tam, kaj tańczą, to tu na drugą stronę sieni, mamy ta miejsca dość. Tam się ksiądz proboszcz rozmówią.

- Księże proboszczu, bardzo proszę. Pani Agnieszko - pomagał mu Olczak, pięknie czarno ubrany.

Ruszyli wszyscy do sieni i, obtupawszy śnieg z butów, przeszli do izby nieco ciemnawej, zastawionej wyniesionymi ze świetlicy sprzętami, zarzuconej kożuchami weselników. Julka też się wcisnęła.

- Jak wy szewc - pytał ksiądz oglądając brudne, podarte na zgięciach dokumenty - no to czemu nie przy warsztacie?

- A bo, proszę księżuchna dobrodzieja, było tak - objaśniał przybysz. - Warsztacik sobie nająłem cacuchno, zapożyczyłem się, klienci mnie pozarywali, bo ja takie serce mięciuchne mam do ludzi, że każdziuchnemu na kredyt… No i diabli… to jest, proszę ojca duchownego, Bóg dał, Bóg wziął. A że mam znajomego malarza, więc zacząłem chodzić po budowach. I nawet zdolność miałem, jak położyłem kolor, to palce lizać.

- Proszę księdza - szepnęła Agnieszka nie śmiąc z tym zwrócić się do przybysza, a szczęśliwa, że przyszło jej do głowy coś przydatnego w tej sprawie. - Jak on szewc, a to tu mieszka u Kolańskich szewc Chrobot. Może by u niego była robota.

Ksiądz powtórzył to głośno, zaś Julka aż w ręce klasnęła.

- Toć on tu w podwórku robi, a tera je na weselu. Zaro możemy go wołać.

Szewc-malarz nie za bardzo się z tej wieści ucieszył.

- Pomaluśku - mitygował. - Co nagle, to po diable. Ze mną prędkością nic się nie zrobi, a pomaluśku, owszem. A po drugie ja jezdem chory. Wciąż mnie tu boli - pokręcił palcem w dołku. - Może i przez to boli, żem od wczoraj nic nie jadł.

- Nie mówiłam - krzyknęła Julka - że głodny! Panie Kolański, toć wam nie ubędzie, jak mu dacie bigosu. Polecę do gospodyni.

I pobiegła, gdyż nie lubiła znosić, żeby kto cierpiał; tak jakby ją samą zaraz przy tym bolało.

- Bigosik, owszem - ukłonił się szewczyna małemu Kolańskiemu - ale na pierwsze może by tak raczyli ofiarować czego mocnego. Jakich kropelek na to bolenie w dołku.

- Toć ta jest i napić się, i zjeść. Zara widać, że szewc - śmiał się Tomasz Kolański. - Może i bez to robotęście stracili, że do kieliszka lubicie zaglądać.

- Kto by to lubił - zgorszył się człeczek. - Ja tak nie piję, tylko żeby te bóle spędzić.

- Ale wam do kopyta nie tak pilno jak do gorzałki - sarknął ksiądz.

- O, nie! O, nie! - zapewniał szewc. - Ale robota, proszę księżuchna dobrodzieja, nie ucieknie, a po drugie Pan Jezus nasz Zbawiciel, swoją krew przenajświętszą też we winku…

- A zatkajcież mu tę gębę bigosem - huknął ksiądz i wnet stało się temu wołaniu zadość; drzwi otworzyły się na oścież, a tumult, granie i krzyki wdarły się do izby; weszła chuda Tomaszowa Kolańska z miską bigosu, a za nią Julka z flachą, grubymi kielichami i talerzami na tacy.

- Może i ksiądz proboszcz spróbują - zapraszała Tomaszowa Kolańska. - A jak nie, to jest kawa z placuszkiem. Zaraz by się przyniosło. I panienka… te… pani. Zawdy mi się myli, że to pani już tę obrączkę nosi. Państwo z mrozu. Trzeba się ozgrzać.

Szewc zatarł ręce i błyskawicznie wychylił kieliszek wódki, nalany mu przez Julkę.

- A jak ja się rozgrzeję a podjem, to dopiero z tą panienką zatańczę. Oj, ja lubię tańcować. Oj, umiem! - wdzięczył się. - Na wzmocnienie - podstawiał znów Julce kieliszek do nalania. - Żeby nam się ładniuchno tańcowało.

Ksiądz nie chciał kawy, pogrzebał tylko nieco w bigosie, aż dziw, żeby tak tęgi człowiek tak mało brał do gęby. Agnieszka lubiła bigos i zmiotła nabraną porcję do czysta.

- Apoloniusz Węborek - czytał ksiądz w papierach szewczyka. - Uważajcie no, mój Węborek. Jakbyście u tego Chrobota miejsca nie zagrzeli, to walcie do mnie na plebanię. Już ja wam znajdę robotę.

Ja takich, co im buty trza poszyć, mam dość. Wiecie, gdzie parafia? W Małocinie.

- Przyjdę, co nie mam przyjść - odpowiadał pełną gębą Węborek. - Ja okropnie lubię chodzić po świecie.

- Coś mi się widzi, że nadto. Ino że u mnie kropelek na boleści nie ma. Wodą święconą to kropię, a jak trzeba, to i kijaszkiem poradzę.

Węborek po czwartym kieliszku nabierał coraz większej śmiałości:

- Z chodzenia, proszę księżuchna dobrodzieja, człowiek jest lepszy, mądry jak z siedzenia na za… na te… na stołku.

Pan Olczak zjawił się we drzwiach i popytawszy, czyli goście mają, czego życzyli, wywiódł Agnieszkę do tańca.

Ale na izbie weselnej grali akurat wolniuśkiego, młodzi cofnęli się ku ścianom, a pośrodku obracali się starzy: sołtys Alojzy Witczak z Kolanichą-lekarką, sędziwy Kolan-weteran z synową, macierzą panny młodej.

- Wiwat! Patrzta ludzie, jak te staruszkowie ładnie sobą trząchają! - pokrzykiwano ze śmiechem i klaskaniem. A oni szczerzyli resztki zębów, radzi, że choć się sami zasapią, przecież młodych swym uciesznym pląsaniem zabawią; gdyż człowiek do końca lubi się bodaj czymkolwiek drugim podobać.

Niebawem i ksiądz przyszedł popatrzeć, tedy na mgnienie przycichło, wszyscy usiłowali się prostować na mocno niepewnych nogach, ale wnet rozszalały się śmiechy, gdyż oto szewc-przybłęda skoczył z Julką do tańca.

- Zamknijta się! - wołano. - Miejsca la pasierba! Idzita, jakiego to sobie Julcia kawalera wytrzasła! Grocze! Śpiewka!

- Poleczka! - pisnął Węborek przytupując. - Po miejsku!

Pręciuchno!

Jeden z młodzianów, stanąwszy przed muzyką, zakrzyczał śpiewnie:


W tem Kalińcu-mieście da je zwyczaj taki, jeden kamasz taki, a drugi owaki…


Drudzy podchwycili taczając się z uciechy: jeden kamasz taki, drugi owaki.


Lecz drobna, wesoła, z jasnymi kędziorkami Julka nie uważała, że się śmieją, to tylko mając na myśli, by Węborkowi nagrodzić, co go spotkało na wstępie.

Agnieszka, mijając w tańcu siostrę, szepnęła: - Emilka, my już niedługo pójdziemy!

Emilka nie zdążyła odpowiedzieć i dopiero, gdy znów się wymijały, poprosiła:

- Jeszcze nie! Tak przyjemnie.

Proboszcz, pogadawszy z połyskującą od świecideł panną młodą i uiściwszy swaszce datek, znów dostał kaszlu. Tedy gospodarze wyszli z nim na powrót na drugą izbę i tam sobie chwilę razem świadczyli. Gdy zaś nadbiegła ku nim, by spocząć, zdyszana pani Agnieszka, wycofali się, bo czas było narządzać dla gości podwieczorek. Przez sień, gdy wychodzili, doleciał śpiew:


Da ty, moja Wiktusiu, da musiałaś coś umieć, da że ja o tobie, da nie mogę zapomnieć!

15

Agnieszkę stropiło to pozostanie sam na sam z księdzem.

- Dziwna rzecz! - wykrzyknęła popadając z nieśmiałości, i przekory w nadmiar odwagi. - Nie piłam, a czuję się pijana. Tak mi się w głowie kręci.

- Młodość - pokiwał głową ksiądz - młodość.

Agnieszka zapadła między kudły baranic.

- Właściwie cóż to tak złego pić! Mój brat upił się dzisiaj w nocy na tym weselu - oznajmiła zaczepnie. Jej niski głos brzmiał jak brzęk roju pszczół.

- Ten smarkacz? Hola! Chwała Bogu - roześmiał się ksiądz dobrodusznie. - Będzie miał dosyć na całe życie. Mnie się to też zdarzyło w jego wieku. Myślałem, że umieram. Bałem się już potem gorzałki tak jak ognia.

Agnieszka zawtórowała mu śmiechem.

- A pani rada, bo się pewno własne wesele przypomina.

Agnieszkę korciło, zwłaszcza po tamtej rozmowie przy ich pierwszym spotkaniu, że ksiądz mógł ją uważać za jedną ze swych potulnych, prawowiernych owieczek. Pragnęła co prędzej wyprowadzić go z błędu po części przez lojalność, po części z młodzieńczej potrzeby zaznaczenia swojego stanowiska.

- Och, ja nie lubię wspominać mojego ślubu - wypaliła. - Mieliśmy wtedy ciężkie przejście… z księdzem.

- Nie, nie, to żarty - cofnęła się raptownie z wrodzoną skłonnością do podkreślenia raczej tego, co ludzi łączy.

Lecz proboszcz podjął sam.

- Znamy was… Pewno poszło o spowiedź.

I oto Agnieszka, choć ni pora, ni miejsce nie były wcale po temu, opowiedziała proboszczowi, jak nie mogli sobie dać rady z belgijskim duszpasterzem.

- Tyle gwałtu… a zadowolił się w końcu wydaniem formalnego… fałszywego zaświadczenia. I nie wiem, ale zdaje mi się, że ustąpił ze strachu, żebyśmy nie poszli do ewangelickiego kościoła. Do konkurencyjnego sklepiku - chciała dodać, ale pomyślała to tylko.

- A to ci się nie zdaje, kochana pani, że ten ksiądz wziął na siebie wasz grzech? Że się nim obarczył, żeby wam umożliwić życie w błogosławieństwie bożym. On się ta za was do dziś dnia pewno modli, żeby was Pan Bóg oświecił.

- Nie wyglądało na to…

- Rzeczy te nie zawdy wyglądają na to, czym są - mruknął ksiądz.

By poprzeć swoją rację, Agnieszka sięgnęła do jeszcze dalszych wspomnień szkolnych.

- A czy ten prefekt - spytała opowiedziawszy historię ostatniej szkolnej spowiedzi - też brał nasz grzech na siebie, kiedy kazał nam obłudnie udawać, byle tylko nie wywołać skandalu? Mógł wziąć na siebie naszą niewiarę, ale czemu kazał nam grzeszyć? Kłamstwem, zachowaniem czczego pozoru…

- Miał nadzieję, że się opamiętacie. A pani co? Wolałabyś, żeby was wyrzucił ze szkoły, a ten drugi, żeby wam nie dał ślubu?

Kiedyś go pani sama chciała?… Żądacie kompromisów, a potem nuże psioczyć, jak wam się je ułatwia w nie dosyć miłej formie.

Gniewacie się, kiedy was nawracamy i wyklinamy, i gniewacie się, kiedy chcemy osłonić waszą szpetną głupotę, ustępujemy przed waszym koźlim uporem, barany nad baranami, barany.

- A czy nie lepiej dać jawnie człowiekowi wierzyć tak, jak pragnie i może - obraziła się Agnieszka, cokolwiek zbita z tropu. - Nie gubić go za to, nie potępiać, ale i nie pchać do obłudy.

- Ja nie przeczę - namyślił się ksiądz wspomniawszy na własne zatargi z klerem - że - ten prefekt zwłaszcza - nie umiał może znaleźć drogi do waszych serc. Ale kapłan też jest tylko człowiekiem. Bóg i księży nie po równo obdzielił rozumem, zdolnością do kierowania duszami. Mogą popełniać błędy.

Agnieszce już nie w smak były własne zwierzenia, lecz po tych słowach rozgorzała na nowo.

- Och, proszę księdza, niech ksiądz się nie gniewa za to, co powiem, ale dlaczego, jak wam słusznie zarzucić co złego, to mówicie, że jesteście tylko ludźmi i że nie można wyprowadzać z tego żadnych wniosków przeciw Kościołowi. A kiedy indziej wołacie, że jesteście więcej niż ludźmi, że czerpiecie swoją mądrość i władzę bezpośrednio od Boga.

- W tym, co się tyczy wykładu wiary, a także organizacji Kościoła - tak. Ale w postępowaniu z ludźmi…

- Organizacja Kościoła! Księże proboszczu! Bóg może objawić siebie, swoje istnienie, każdemu człowiekowi, w najrozmaitszy, czysto duchowy sposób, w to wierzę! Ale żeby miał objawić cały tak bardzo ziemski system? Co? Może nawet i sposób ściągania dochodów kościelnych? I wszystkie zawiłości dogmatów, i formy obrzędów?

Przecież to dzieło na wskroś ludzkie! No, pewno, że zaczęło się z tęsknoty do zaświata. Ale przecież każdy obrzęd, każdy sakrament można wyprowadzić ze starych zwyczajów, jeszcze pogańskich, więc na długo przed katolickim objawieniem. Nawet komunię - ze zjadania przez niektóre ludy czczonych zwierząt, żeby się… no… połączyć z ich boską istotą. Może to świętokradztwo, co mówię, przepraszam…

- Nie świętokradztwo, moja kochana pani, tylko, wybacz, mędrkująca naiwność. Czy też nie przyszło pani czasem do głowy, że te pierwotne, niezdarzone wierzenia były przeczuciem Prawdy? W niczym to nie uwłacza katolickim obrzędom, jeśli od nich pochodzą. Sama pani rzekłaś, że to powstało z tęsknoty do zaświata. Tęsknota może się błąkać i może w końcu trafić na właściwy swój przedmiot.

Agnieszka milczała, gdyż w istocie można było na to patrzeć i tak.

- Moje dziecko - podjął ksiądz nie okazując jednak zbytniego zapału do tej rozmowy. - Ja ta nie jezdem - przeszedł znów na swoją chłopską gwarę - żaden fanatyk ani apologeta. I tych ta sporów jałowych tyż nie lubię. Ale dam ci, kochana pani, radę.

Zdejm pychę z serca i zacznij praktykować. Spróbuj. Obaczysz, wiara wtedy sama do ciebie przyjdzie.

- Więcej się nie odezwę - postanowiła w duchu Agnieszka. Lecz lawina zaczęła się już toczyć.

- Jeszcze tylko to jedno powiem - i Agnieszka rozgoryczyła się głośno:

- Och, ja wiem, że jak zacząć coś robić, to się człowiek tym przejmie. Bo człowiek lubi się ruszać i być czynnym. Ja jestem do takiej rzeczy bardzo skłonna. Jak się tylko do czego wezmę, zaraz mi się to wydaje i dobre, i prawdziwe. Ale właśnie dlatego uważam to za niebezpieczeństwo dla siebie - urwała, gdyż przypomniało jej się, że w innych kwestiach nie uważała takiego stosunku do rzeczy za niebezpieczny.

- Zresztą - wyminęła tę trudność. - Ja próbowałam, przynajmniej o ile idzie o nabożeństwa. I czy ksiądz myśli, że mogę się wznosić do Boga tylko w kościele katolickim? Zupełnie tego samego doświadczam w cerkwi, w kościele protestanckim, nawet w bóżnicy. I chyba tylko człowiek zupełnie oschły, niereligijny może modlić się jedynie w kościele własnego wyznania. Uczucia religijne nie mieszczą się… nie mogą się mieścić… w żadnym wyznaniu. Jak się to wie i jak się potem widzi tę despotyczną, zachłanną, wyłączną instytucję Kościoła katolickiego, to czy można się dziwić gadaniom, że Kościół to potęga, co wykorzystuje najświętsze ludzkie uczucia dla czysto ziemskich celów, dla zdobycia bogactw i władzy? Nie mówię, że zawsze tak było i że to całkiem odpowiada rzeczywistości - zastrzegała, widząc, że ksiądz się żachnął i wzruszył ramionami - ale tak bywa, przynajmniej tam, gdzie Kościół, jak u nas, panuje… I nie dziwię się, że taka ponura legenda mogła koło tego powstać.

Coś ją gnało, żeby powiedzieć wszystko, wszystko… Raz w życiu.

- I muszę przyznać… - zawahała się. - Ksiądz mi zarzuca pychę, a czyż obrazem największej pychy nie jest Kościół, kiedy twierdzi, że sam jeden posiada prawdę o rzeczach, które… Kościół mówi, że zna szczegółowo wszystkie tajemnice życia zagrobowego, a cóż Kościół wie o najlichszej trawce, która rośnie na grobie? Cały świat pozaludzki nie jest objęty nauką katolicką. Nie ma żadnych kościelnych rozwiązań dla tragedii trzech czwartych bytu na ziemi, a cóż dopiero we wszechświecie. A mimo to z tytułu posiadanej wiedzy absolutnej Kościół zohydza każdego, kto myśli inaczej…

Potępia, prześladuje…

- Moja kochana pani - zniecierpliwił się ksiądz. - Wygadujesz tu zdrowo na Kościół, i pewno nie pierwszy raz, powiedzże, czy cię Kościół z tego powodu zohydził? Wymagacie łagodności bez granic, a samiście zażarci przeciw Kościołowi aż do piany na ustach.

- Och, nie, gdzie tam! I właśnie że pierwszy raz mówię z kimś, oprócz męża, o tych rzeczach - rozżaliła się Agnieszka. - Nawet nie wiem, skąd mi się to wzięło. Ja tylko jak bardzo komuś ufam, to mogę mówić mu tak… nawet najgorsze… Ksiądz powiada, że mnie nikt nie zohydził. Cóż ja jestem? Ja się nie liczę. Ale wieluż to ludzi, służących najpiękniejszym ideałom ludzkości, zostało odsądzonych od czci i wiary przez Kościół. Dawniej klątwami, a teraz orędziami, encyklikami, wypominaniem z ambony, oczernianiem, bo ja wiem… tysiącami sposobów. Na przykład… masoneria. Za granicą zetknęłam się cokolwiek z ideą masońską. To jest piękna idea i wcale nie przeciwna uczuciom religijnym. Polega na bezinteresownym, bezimiennym praktykowaniu cnoty, urzeczywistnia braterstwo, prawdziwe człowieczeństwo. A co kler zrobił z tą piękną ideą moralną? Wdeptaliście ją w błoto, podali na pośmiewisko…

- Ja ta nie sadzę diabłami na masonów. I o tym wdeptaniu w błoto dużo by mówić… Więcej tu zadziałały gadki samego ludu… i co głupsze nasze owieczki, smarujące po gazetach, co ślina przyniesie na język. No, niektórzy księża, barany nad baranami, barany, poszli na to… - uniósł się i natychmiast wspomniawszy na solidarność i dyscyplinę zawodu, a może i na coś więcej, dodał: - Ale takie traktowanie masonów nie wypływa z miłościwej nauki Kościoła. Kościół nie występuje nigdy przeciwko ludziom dobrej woli, żeby tam należeli do nie wiem jakiego wyznania czy przekonania. Występuje przeciwko instytucjom opartym na błędzie.

- To w teorii - przerwała namiętnie Agnieszka. - A w praktyce iluż ludzi wymordowała, spaliła chociażby inkwizycja, nie patrząc, kto tam dobrej woli, a kto nie…

- Kościół nikogo nie palił i nie mordował!… To władza świecka…

- Och, stara śpiewka. Nie palił, ale wydawał na śmierć… Zrzucać na innych to, co szło w każdym razie z natchnienia Kościoła, to jeszcze pogarsza sprawę.

- Zadawać śmierć drugiemu człowiekowi… Ano, jak idzie o wasze ziemskie interesy, dobrze tę straszną konieczność rozumiecie.

Dajmy na to w walce o wolność… Ale to za ciężka sprawa, żeby tu ją tak na poczekaniu rozważyć. A wracając do masonerii, moje dziecko, to, coś mi tu o niej rzekła, jest w gruncie rzeczy katolickie. Braterstwo i prawdziwe człowieczeństwo to katolicyzm.

Podług mnie wszyscy są katolikami, tylko błąkają się, nie wiedzą.

Bo, proszę szanownej pani, jakby to pani wytłumaczyć. Bieg rzeczy jest katolicki. Ustrój wszechświata. Katolicyzm to nie wymędrkowana doktryna, to odkrycie, na czym polega, skąd się wywodzi i dokąd zdąża wszelkie istnienie… Odkrycie - powtórzył ksiądz - jeśli już tak się boicie tego słóweczka „objawienie”.

- Wszelkie istnienie… - pokiwała głową Agnieszka.

- A tak. Wszelkie. Nawet i ta trawka, o której pani tu wspomniała.

Choć Kościół nie o wszystkim jeszcze powiedział swoje ostatnie słowo…

I ksiądz znowu zakaszlał.

- Ksiądz kaszle - zmartwiła się Agnieszka, pełna poczucia winy.

- Kaszlę. - Ksiądz uspokajał się z wolna, a twarz jego z purpurowej, krztuszącej się bryły przeobrażała się na powrót w łagodne ludzkie oblicze.

Agnieszka przeczekawszy podjęła znowu:

- O ile jest tak, jak ksiądz mówi, że katolicyzm odpowiada oczywistemu biegowi rzeczy, to tym bardziej na co ta potężna organizacja Kościoła wojującego? Na co ta walka zacięta o jego czysto życiowe zwycięstwo coute que coute? Kto zna prawdę niewątpliwą, ten o nią nie zabiega, nie walczy, bo ta prawda walczy za niego. Przecież dzieło Kopernika było wyklęte, a bez przymusów i nakazów zyskało więcej wyznawców na ziemi niż Kościół katolicki. Nikt też nie zaprzecza prawu ciążenia, bo poczucie jego prawdziwości jest takie oczywiste, że nie potrzeba żadnej siły…

- Ale tłumaczy się je i wykłada, choćby w szkole, i nie da się promocji uczniowi, co by go nie rozumiał. A żeby jaki szalony chciał skakać z dachu, w przekonaniu, że się nie zabije, tobyś go pani chwyciła za kark, nie dbając, że go to może zaboli. Świat, moje dziecko, składa się z takich szalonych. A przypowieść o zakopanych talentach pani znasz? Tym byłby Kościół, nie organizujący się dla szerzenia i podtrzymywania wiary świętej, w której widzi szczęście całej ludzkości. Jedyną możliwość jej pojednania się, zbratania w Bogu. Jedyną prawdę.

Agnieszka nie chciała ustąpić:

- Słońce też świeci nad nami jedno i niewątpliwe. A jak różnie odbija się w kropli wody, w morzu, w krysztale, w ludzkich oczach.

Zresztą, mnie idzie o metody - dodała mięknąc. - O rozporządzanie przez Kościół tylu tak brutalnie ziemskimi środkami gubienia ludzi, uzależniania ich od siebie. Nie o głoszenie słowa Bożego, a o wpieranie go sposobami, które na każdym kroku zaprzeczają miłości bliźniego, dobroci…

- Pojętej docześnie, na krótką metę - wtrącił ksiądz, lecz Agnieszka nie dała mu skończyć.

- Jeśli co trzeba szerzyć - śpieszyła - to potrzebę kierowania myśli ku rzeczom wiekuistym, konieczność ich samodzielnego doświadczenia… rozstrzygnięcia przez każdego człowieka. Kościół przeszkadza tylko temu duchowemu rozwojowi… Żadne uczucie religijne nie spełni swoich zadań w jego dusznym zamknięciu.

- Kościół nikogo nie zamyka, moje dziecko, jest szeroko roztwarty, chce się sam rozpowszechnić śród wszystkich dusz. To prędzej sekty i heretyckie zbory zamykają się w ciasnym kółku.

Agnieszka nie słuchała, coś sobie z namarszczoną brwią usiłując przypomnieć.

- Przecież w objawieniu świętego Jana o Nowym Jeruzalem - znalazła wreszcie - o mieście Królestwa Bożego na ziemi jest powiedziane:

A Kościoła w nim nie widziałem, albowiem Pan Bóg wszechmogący jest Kościołem jego i Baranek”. I że „poganie będą chodzić w światłości Jego”. Zapamiętałam to dobrze… - Ślicznie - ucieszył się ksiądz. - Ale zważ no pani, jaka jest korzyść ze świeckiego czytania ksiąg świętych. Bierzecie z nich, co wam wygodnie, a tam jest tyle tajemnic, ile słów. Nowe miasto Jeruzalem, toś pani zobaczyła, a co je poprzedza, toś prześlepiła.

A nie jestże tam czasami powiedziane o ciężkiej walce, jaka została stoczona, żeby to miasto Boże mogło znijść z nieba na ziemię? Nie pamiętasz to owych plag siedmiu aniołów, owych bestyj apokaliptycznych, moru, ognia, trzęsienia ziemi? A to wszystko jest zmaganie się Kościoła ze złem i niewiarą tego świata.

- Czyż ja mówię, że nie trzeba walczyć ze złem? Ja właśnie Kościołowi zarzucam, że gotów tolerować zło, byle tylko działo się w ramach i pod skrzydłami Kościoła… Nie rozumiemy się wcale - Agnieszka westchnęła, rezygnując z dalszych wywodów, strapiona, gdyż niemożność porozumienia się z drugim człowiekiem jest jedną z najcięższych mąk życia na ziemi.

- Nie bój się - złagodniał proboszcz - ja cię rozumiem. Ja wiem, do czego ty, pani, prowadzisz. Tyś, pani, też katoliczka, tylko że niecierpliwa. To, czego chcesz, to religia zbawionej ludzkości.

Zbawionej - czy w niebiesiech, czy, gdy Bóg jedno z nieba i ziemi uczyni - ale nie tej, którą my znamy i która jeszcze może wieki wieków po nas trwać będzie. Dziś na ziemi konieczna jest organizacja i praca apostolska, i rygor, bo bez tego nic nie można uczynić. Aż mi dziwno, że tak inteligentnej osobie trzeba takie rzeczy tłumaczyć. Pani sama należy pewno, jak wy wszyscy młodzi, do jakiej partii…

- Nie. Ale to inna sprawa.

- No, to należysz pani w każdym razie do narodu. To też organizacja… I jakoś nie czujesz pani ucisku tej organizacji.

Nie dusisz się w niej, moja indywidualistko, czy jak wy to nazywacie.

- No, dobrze, ale przecież naród łączy się dla spraw życia doczesnego, a nie dla szafowania łaskami nieba czy karami piekła.

I nikt mnie nie może odsądzić od polskości dlatego, że na przykład rozumiem patriotyzm inaczej niż ta lub owa partia. A jeśli są tacy, to powiem o nich to samo co o Kościele. I jakby w narodzie zapanował dogmat wojującego nacjonalizmu… takiego krwiożerczego, jak w żydowskich księgach Mojżesza, to dla mnie byłoby to jak najazd wroga na ojczyznę. Fałszywych proroków - na ideę narodu.

Kościół - może w ogóle kościoły… dzisiejsze przynajmniej… wydają mi się takim najazdem na ideę religii. - Ślicznie! - mruknął ksiądz i nie dodał nic więcej. Zdawał się znużony czy wyczerpany i jakby z wysiłkiem dźwigał głowę do góry.

Agnieszce wydało się, że go zwyciężyła. I fakt, że zwyciężyć można tylko przez pokonanie kogoś, zgnębił ją bardziej niż poczucie słuszności wygranej sprawy. Użaliła się nad księdzem, zapragnęła pomóc pokonanemu.

- Oh - rzekła - gdyby Kościół był taki, jak to, co ksiądz tu mówił. Ale my w życiu na każdym kroku spotykamy co innego.

Zacieśnione horyzonty, żądzę władzy, interesowność, popieranie ciemnoty i najniższych instynktów tłumu. Ksiądz jest wyjątkiem.

- Nie - zaprzeczył proboszcz, ale widać było, że te słowa sprawiły mu przyjemność.

Agnieszka doznała wrażenia, że robi jej się czerwono w oczach.

Przetarła je i spostrzegła, że to zachód zrumienił okienko i ściany izby. Jednocześnie usłyszała towarzyszący przez cały czas ich rozmowie zgiełk wesela, który w tejże chwili rozebrzmiał głośniej. Drzwi się otwarły, chuda Tomaszowa Kolańska weszła rozochocona, w kręgu białego czepca i znowu z tacą na rękach.

- A ksiądz proboszcz sobie tu z paniuchną ugwarzają i ugwarzają.

Przyniosłam kawy. Może i placuszka raczom przekąsić.

Poprzez otwartą sień widać było, jak tańcząca izba rusza się febrycznie, zalana czerwienią słońca i połyskująca pozłotkami druhen.


Kapusta się obrodziła, nie ma do niej miąska.

Gońcy wieprzki wykupili, pognali do Śląska, u-a-a-a! brzmiał rozdzierający pijacki śpiew.

Agnieszka zerwała się.

- Księże proboszczu! Zapomniałam, że rodzice proszą do nas na podwieczorek. Ja wywołam Emilkę i może już pójdziemy.

Ksiądz wstał ciężko i dziękował za kawę.

- Bóg zapłać, moi złoci, ale mnie już czas ku domowi. A do państwa - przeprosił Agnieszkę - też może wpadnę innym razem. Proszę rodzicom podziękować, alem ja coś dziś niezdrów.

- To już ksiądz proboszcz nie ostanom? Tomasz! - wywoływała Kolańska. - Proboszczowi konia trzeba założyć.

- Dejta pokój, gospodyni, dejta pokój. Ja wolę iść piechotą.

Trzeba zruszyć to cielsko, bom się nadto zasiedział. Przechadzka dobrze mi zrobi.

Agnieszka miała wrażenie, że to przez nią ksiądz nie czuje się zdrów.

- Ja proboszcza kawałek odprowadzę. Można? - prosiła, za nic nie chcąc się z nim w tej chwili rozstać, gdyż nieporozumienie ma niekiedy władzę sprzęgania ludzi z sobą bardziej niż zgodność.

Wszczął się rozruch, kto przytomniejszy wychodził żegnać proboszcza. Agnieszka wcisnęła się w tłok izby tanecznej, chcąc przychwycić Emilkę i dać znać, że odchodzi. Śród krętaniny potrącających się par jedna z dziewuch zawodziła przenikliwie:


A czy przyjedziesz, czy nie przyjedziesz moje serce się nudzi, bo moje serce strapione wielce od nieszczęśliwych ludzi.


Emilka hasała w drugim końcu izby. Agnieszka szepnęła tedy Julce, która nawinęła się jej ze swym szewczykiem:

- Wróćcie same z panienką. Ja już idę, będę w domu przed wami.

Ksiądz, znalazłszy się na drodze w ciszy mroźnego zachodu, odetchnął i zrobił się raźniejszy.

- No - rzekł wesoło - taki mróz to najlepszy na wszelką chorobę.

Tam w chałupie było kruszynę za duszno.

- Księdzu nie zimno? - zatroskała się Agnieszka przypomniawszy go sobie kiedyś tak marznącym.

- Gdzieta zimno? Gorąco - zdziwił się. - Ano, dziś wiatru nie ma.

Szli chwilę po skrzypiącym śniegu drogi nad stawem.

- Pani powiadasz… - podjął raptownie ksiądz - uczucie religijne…

- Wiem - zaśmiała się Agnieszka - księża nie lubią tego słowa.

- Nie lubią, bo to wasze uczucie religijne powiada, że życie doczesne nie jest wszystkim, świat fizyczny nie jest wszystkim, ale czym jest owo wszystko - nie mówi. Więc jak tu w imię tego czegoś niewiadomego dawać wskazówki postępowania? Religia bez tego jest martwa. Człowiek potrzebuje takich pozytywnych wskazówek, norm, pewności. Toć i w Piśmie świętym, które pani tak lubisz przytaczać, powiedziano: A mowa wasza niech będzie: Tak. Tak. Nie.

Nie.

Ksiądz zdawał się dziwić, że Agnieszka nie pożąda zwyczajem młodych kategorycznej pewności. Lecz ona rzekła:

- Bo ja myślę, że w rzeczach doczesnych trzeba mówić tak albo nie, ale w rzeczach zaświata prawdą jest tylko: nie wiem.

A potem dodała:

- Tak, dogmat, Kościół - to przystań, spokój, pewność. Ale ja tego nie chcę. Mnie się zdaje, że kto nie nauczy się szukać pewności tam, gdzie jej najmniej, w najtrudniejszych warunkach, ten nie zasługuje na żadną pewność. Jeżeli Stwórca obdarzył człowieka tęsknotą umysłu, zdolnością szukania prawdy w tak różny sposób i na tak różnych drogach, toć nie na to, żeby go zakuć w niewzruszone dogmaty jak w dyby. Tylko żeby wędrował, trudził się, szukał. Z tego powstaje cała cywilizacja, nauka, sztuka… Ksiądz może powie, że to jest dzieło diabła. W takim razie diabeł jest równie potężny jak Bóg.

- Ho-ho - zaśmiał się ksiądz. - A może tylko skłonność do jego sprawek jest w sercach ludzkich potężna? Pani zawsze chcesz lepiej wiedzieć, co powiem, niż ja. A otóż nie to powiem! W sprawach doczesnych wolno badać i szukać, ile kto zechce, i wszystko to pomieści się w objawionej religii. Czynił to i Kościół, cywilizacja niemało jemu zawdzięcza. Ale w sprawach wiecznych droga jest znaleziona. I jakbyś pani, wiedząc, że jest owa droga - prosta i krótka - do domu, gdzie czeka na cię dobry Ojciec, zamiast śpieszyć do niego, błąkała się uparcie po manowcach…

- A jeśli - przerwała Agnieszka - ten Ojciec zapyta mnie: czemuś nie wykorzystała zasobów i sił umysłu, które ci dałem. Czyś nie wierzyła, że wszystkie drogi prowadzą do mnie, o córko małej wiary? Nie-e! O ile nie znajdę Boga, idąc dokądkolwiek, to nie znajdę go i w kościele, proszę księdza. O ile nie rozpoznam go uczuciem…

- Brawo. Bardzo ładnie - cieszył się ksiądz. - Uczucie religijne jest koniecznym składnikiem wiary, ale nie może być jedynym.

Chwile uniesienia religijnego przychodzą i odchodzą, a ile razy prowadzą na manowce? Przypomnij sobie sekty rosyjskie, moje dziecko, do czego doszły w szale uczucia religijnego. Czymże miarkować takie szały i czym znów krzepić się w chwili oschłości serca, jeśli nie rozumem oświeconym przez Łaskę Bożą dla przyjęcia tajemnicy dogmatów.

- A ja właśnie dogmatów nie uważam za niezbędny składnik religii.

Jeśli chcemy je przyjąć rozumem, to nie ma wyjścia z ich sprzeczności, jeśli uczuciem i wyobraźnią… to przybierają taką zmysłową, ziemską postać… - I tak nie jest, jak tu ksiądz mówił - przypomniała sobie - żeby uczucie religijne nie dawało wskazówek postępowania. Daje. Dlaczego tak jest - nie wiem. Może dlatego, że niepojęta istota bytu, prąd życia przenikający wszystko, jest właśnie moralnością. Może dlatego, że religijne uczucie zespolenia się ze wszechbytem to miłość, a miłość jest źródłem etyki. Nie wiem, czym się to dzieje, ale w jakiś sposób to wewnętrzne, niekościelne życie religijne jest związane z moralnością w postępowaniu. I z o wiele surowszą niż ta, którą Kościół podżega, obiecując nagrodę, strasząc karami. Nie kara i nie nagroda, tylko samo poczucie istnienia Boga domaga się takiej religii, żebyśmy byli dobrzy, sprawia, że czujemy żal za grzechy, skruchę, potrzebę zadośćuczynienia, wolną wolę… której może nie ma, podług prawa przyczynowości, a jednak ona istnieje, tak jak… no, na przykład czas, którego także podobno właściwie nie ma.

- Brawo - cieszył się coraz bardziej ksiądz. - Bardzo ładnie.

Mówisz pani jak prawa katoliczka.

- A jednak - wykrzyknęła Agnieszka - doszłam do tego poza wiarą w dogmaty, poza praktykowaniem sakramentów i obrzędów. To może świadczyć tylko, że Kościół zawiera kilka oczywistych prawd moralnych, które można znaleźć w wielu innych poglądach na świat, ale nie - że jest ich wyłącznym nosicielem.

- Kościół stał u twojej kolebki, a światło, które wtedy na ciebie spłynęło… - zaczął ksiądz, lecz Agnieszka biegła już swoim torem.

- I ja nie jestem bez oparcia. Nawet na owe chwile bezdroży uczuć albo oschłości serca. Na to nie potrzeba dogmatycznej ani nawet ideologicznej wiary, tylko religijnego stosunku do każdego faktu życia. Wobec ludzi na przykład - poczucie świętości drugiego człowieka, poszanowanie dla niego.

- Wiara w człowieka to ubóstwienie samego siebie.

- Nie. Bliźniego. Czyż Chrystus nie powiedział, że co uczyniliście bliźniemu, mnieście uczynili? Ksiądz mówi: organizacja i nazwał mnie indywidualistką… A ja nie jestem indywidualistką, chociaż chciałabym być indywidualnością. Wyobrażenia religijne, które narzuca mi Kościół, nie odpowiadają moim potrzebom religijnym, więc muszę budować własne. Wierzę, że jest mnóstwo ludzi, którzy mają takie same potrzeby. Razem z nimi tworzymy kościół ducha, kościół serc. Jeśli w takim znaczeniu ksiądz mówił, że wszyscy są katolikami, to jestem katoliczką. A do Kościoła oficjalnego zraża mnie właśnie, że to taka żelazna organizacja społeczna dla osiągnięcia celów wyłącznie indywidualnych. I że głosi miłość Boga bez czynnej miłości człowieka, tylko z troską o własne zbawienie.

- Co też to pani wygadujesz! Kościół nie pojmuje zbawienia bez miłości bliźniego, bez służenia ludziom.

- A pustelnicy? Ich nie obchodzi świat ani ludzie. Byle sami byli zbawieni.

- Znowu za prędki sąd, moja kochana pani. Są różne sposoby służenia bliźniemu, każdy dla innego rodzaju usposobień. Służyć bliźniemu można z bliska, podawać mu rękę jak owa Julka szewczykowi, albo z daleka - podawać mu owoce swego ducha. Kościół twierdzi tylko, że o ile nie rozważysz, jaki jest twój stosunek do Boga, to nie możesz mieć właściwego stosunku do człowieka. Żeby wiedzieć, jak służyć drugiemu, trzeba samemu kształcić się duchowo - poznać ideał życia. To jest, widzisz pani, nasz katolicki indywidualizm, zgodny ze społecznością. Abo i wy w waszych świeckich ideałach nie dążycie do tego samego? Tylko że nie macie myśli przewodniej. Raz wam się człowiek zdaje wszystkim, to znów - owa społeczność. A Kościół stawia każdą rzecz na właściwym miejscu.

- No, dobrze - ustępowała Agnieszka. - Rozumiem, że trzeba ukształtować swój stosunek do świata, żeby mieć z czego dawać drugim. Ale wychowuje się siebie także w pracy z drugimi i dla drugich. Może w ogóle inaczej nie można…

Wtem zdjęły ją wątpliwości i tarła czoło, zsuwając z niego czarną, futrzaną czapeczkę. …Społeczność nie jest wszystkim?… Zaraz, zaraz… I ja tak często myślę. A jednak może dla człowieka jest wszystkim… jedyną rzeczywistością? Bo inaczej czymże wytłumaczyć?… Ja mówiłam, że istota bytu jest moralna? To nieprawda! - wykrzyknęła z rozpaczą.

- Bóg to siła, która tworzy, tworzy z nieprawdopodobną płodnością.

I niszczy. Ale czy ta siła jest dobra albo zła? Po prostu siła, nieosobista i nie mogąca tworzyć nieśmiertelnych dusz osobistych…

- Teraz to pani bluźnisz.

- Bluźnię? Więc niechże ksiądz mi wytłumaczy… W Kalińcu pod kościołem siedzi w pudełku z łachmanami taka postać, bo trudno to nazwać człowiekiem. Istota wielkości rocznego dziecka. Kretyn.

Pokraka. Nie słyszy, nie widzi, nie mówi. Zamiast twarzy - jakieś takie okropne miejsca poznaczone zaczątkami oczu, nosa i ust.

Kładzie mu się groszaki na rękę… taką jak dłoń embriona czy niemowlęcia. Pamiętam to od dziecka. Moja matka jeszcze go czy raczej „to” pamięta. Czym to jest w świetle nauki o nieśmiertelnej duszy? Jak oświecić ten stwór łaską boską, jak zbawić, jak potępić? - załkała prawie. - Jedynie tylko, jeśli przyjąć, że nieśmiertelne i wieczne jest społeczeństwo i dzieło jego cywilizacji, i przenikająca je dusza zbiorowa, można jakoś pogodzić się z tym upośledzonym szczegółem całego, zdrowego organizmu. To straszne, ale jak nie żywić takich myśli?

Znów stanęli. Ksiądz chwycił Agnieszkę za ramię, a drugą ręką zatoczył krąg dokoła. W twarzy miał ognie, choć ze słońca został już tylko krwawy rąbek nad śniegami, a świat zaczynał błękitnieć.

- To idea społeczeństwa wydaje ci się dostateczna, żeby przyjąć takie nieszczęście, a idea myśli Bożej, nad wszystkim czuwającej, widzi ci się niedostateczna? Spójrz no, moja kochana pani, na te wierzby nade drogą. Twój własny ojciec ponacinał im czuby i patrz, jak nienaturalnie odrosły, jakie to cienkie mają rózgi. Czy to nie kaleki nieszczęsne wobec zwyczajnej, zdrowej wierzby? A psująże ci krajobraz? Wydają się pokraką upośledzoną? Może i byłyby pokraką dla takiej nie uszkodzonej wierzby, żeby ona miała tę niesforną świadomość, co ty… A twój ojciec nie ze złości to im uczynił, jeno dla wyższego celu, żeby nie zacieniały zboża, co tu aż do nich dochodzi. A wy patrzycie na te wierzby i nie kaleki w nich widzicie, a osobliwe piękno i pożyteczność, malujecie je i opiewacie w wierszach. Wieszże, czym jest i jak wygląda ów podkościelny kaleka w oczach tworzącej myśli Boga? I czym jesteśmy w Jego zamiarach, gdy nas tak ponacina i pokaleczy? O czym tu gadać? Zamilknąć by wypadało i schylić głowy w pokorze.

I Agnieszka schyliła głowę. Nie wiedziała, czy ksiądz ma rację, lecz w jego słowach była siła, która porywa i rozbraja. - Rzeczywiście - myślała - za dużo padło tu słów nad tym, nad czym przystałoby raczej pomilczeć w zamyśleniu.

Szli tedy, nic nie mówiąc, ksiądz kaszlał chwytając się za piersi.

- Walczyłam tu - myślała z goryczą Agnieszka - narzucałam swoje poglądy, tak właśnie, jak to czynią księża. O niedolo człowieka! - Ściemnia się - rzekła - ja już chyba wrócę do domu.

- Dzo dzomu? - powtórzył ksiądz, przedrzeźniwszy jej nieznaczne seplenienie. Agnieszkę to wzruszyło. Tylko ci naśladowali jej wymowę, którzy upatrywali w niej zniewalający wdzięk. Było w tym przedrzeźnieniu podobieństwo pieszczoty.

- Co ksiądz na mnie tak patrzy? - spytała czerwieniąc się. - Że jestem taka heretyczka, zgubiona, potępiona?

- Nie. Myślę, moje dziecko, że Bóg spogląda na ciebie i cieszy się…

Agnieszka odczuła nie treść tych słów, tylko życzliwe basowe ciepło głosu, który je wyrzekł. Ręka, co ujęła na pożegnanie jej dłoń, była przyjaźnie mocna i gorąca, a podbródek łagodnej twarzy księdza energiczny i na wskroś męski ze swym dołkiem pośrodku.

- Kłaniaj się rodzicom - a jak mnie wspomnisz, to nie wspominaj źle. Niech cię Bóg ma w opiece. Śpiesząc brzegiem stawu ku furtce ogrodowej Agnieszka myślała, że ksiądz, chociaż niepiękny i rubaszny, ma w sobie wiele uroku.

Stanęła przy dzikiej gruszy i przyłożywszy czoło do zimnego jak lód, chropowatego pnia, westchnęła. - Och… nędzne serce, którego żadna prawda tak nie przekona, jak uścisk dłoni, uśmiech, spojrzenie, głos… Cóż są warte moje poglądy, myśli…

- Tym oni w końcu działają - melancholizowała. - Im który czystszy i świętszy, tym więcej biją z niego te niewyżyte potęgi… Kościół dobrze wiedział, co robi, nakazując księżom celibat. Jest metoda w tym szaleństwie…

W domu Agnieszka zastała matkę samą. Tomaszek wyrwał się jednak na poprawiny wesela. Pani Barbara, która, póki miała syna przy sobie, nie chciała już wdawania się księdza w jej domowe zgryzoty, zmartwiła się teraz, że nie przyszedł. Ominęło ją coś, czego bardziej chciała, niźli jej się zdawało.

I ominęło ją bardziej na dobre, niż myślała, gdyż, w kilka dni po wyjeździe Tomaszka i Agnieszki do Warszawy, rozeszła się po parafii wiadomość, że ksiądz Komodziński nie żyje. Zapalenie płuc, które usiłował przechodzić, wyprawiło go piorunem na tamten świat.

- Musiał mieć słabe serce - mówiła pani Barbara do Julki - bo pamiętam, że zawsze było mu zimno. Widać zły obieg krwi.

- Mój Boże, jeszcze tak niedawno obiecywał Węborkowi robotę - zapłakała Julka. - Chwała Bogu, że go ten Chrobot przyjął - dodała mając już widać tylko swojego szewczyka na myśli.

- Już ta nasza parafia to nie ma szczęścia do proboszczów - rzekła pani Barbara i łzy spłynęły jej po twarzy. - Raz dostali dobrego, to tak nie dbał o siebie, że się zamęczył. Ale dobrzy ludzie nigdy o siebie nie dbają. Tak jakby naprawdę nie byli dla tego świata.

Zdawało jej się, że razem z księdzem Komodzińskim chowa ostatnią nadzieję wywarcia dobrego wpływu na Tomaszka.

- Ubierzcie się tylko ciepło i nie stójcie za długo na cmentarzu - napominała Emilkę i męża, wyjeżdżających na pogrzeb. Sama nie mogła jechać, gdyż tego dnia dostała bólów krzyża, które nie pozwalały jej się ruszyć.

Bogumił niósł trumnę księdza Komodzińskiego pospołu z gospodarzami, a potem zmienił go Stefan Olczak. Księży było niewielu, za to nie brakło Żydów z Nieznanowa. Emilka pokazała ojcu nawet Szymszela, który kłaniał się radośnie z daleka.

Wychodząc z cmentarza, Bogumił zobaczył między ludźmi siwe, spadające wąsy starego pszczelarza i sołtysa, Alojzego Witczaka.

Podszedł ku niemu i częstując go papierosem rzekł ze smutną żartobliwością:

- No, kumie, który z nas tera z brzega?


TOM IV
WIATR W OCZY

CZĘŚĆ DRUGA

1

W marcu tego roku, w którym umarł ksiądz Komodziński, było już ciepło i sucho, koguty piały, świat ożył, za broną się kurzyło. W kwietniu zadęły wichry, spadły śniegi, a po śniegach przez kilka tygodni deszcze mżyły, kropiły, padały, lały jak z cebra lub wisiały w powietrzu. Chmury zdawały się włóczyć niemal między drzewami, wszystkie roboty stanęły, gdyż nie tylko pługa, lecz i nóg z błota nie można było wyciągnąć. Jedynie dzień wielkiego zaćmienia słońca wypadł pogodny, ale na to chyba, żeby jeszcze bardziej przygnębić ludzi nagle zapadłym bladofiołkowym zmierzchem śród białego południa.

W gazetach roiło się od wiadomości o burzach i cyklonach, szalejących nad całym światem, o przerażających katastrofach na morzu, o górach lodowych, co ruszyły wcześniej i podpłynęły dalej ku południowi niż kiedykolwiek. Wróżono rychły koniec świata, wielką wojnę, a już co najmniej późne i dżdżyste lato.

A w to lato właśnie Bogumił Niechcic postanowił ostatecznie wydrenować Serbinów. Chciał zacząć natychmiast po pierwszych sprzętach, spodziewając się, że jeśli nawet żniwa będą mokre, to jesień może przyjść po nich długa i pogodna, sprzyjająca wielkiemu przedsięwzięciu.

Zimnych gruntów, które by wiecznie podmakały, Serbinów nie miał, ale wszystkie ziemie były ciężkie, gliniaste, silnie nasiąkające w czasie deszczów, a przy suszy zbijające się na opokę. Dreny mogły nie tylko zabezpieczyć ziemię przed nadmiarem wilgoci, ale i zwiększyć jej przewiewność. Zresztą Niechcic mówił sobie, że zrobił wszystko, co mógł, aby powiększyć plony, a nie osiągnął tej granicy wydajności, do której na świecie dochodzą. Prawda, że Serbinów i bez drenowania dawał lepsze wyniki niż wiele okolicznych majątków, ale Bogumił odpowiadał sobie na tę myśl, że cóż to będzie dopiero po drenowaniu!

W Kalińcu od niedawna istniało biuro melioracyjne pod firmą Baścik i Spółka. Owo przedsiębiorstwo rozsyłało po wsiach kosztorysy, a chętnie też i swoich przedstawicieli, którzy jeździli oglądając i doradzając. Z jednym z nich Bogumił spędził niemało godzin, obchodząc pola i snując projekty robót. Pani Barbarze nie podobał się ten młody człowiek. Twierdziła, że musi mieć polipa w nosie, bo zawsze chodził z otwartą gębą. A i niezależnie od tego studziła zapał męża:

- Pamiętaj - ostrzegała - że nie masz Olczaka. I że nie wiesz, czy do jesieni znajdziesz kogo na jego miejsce. Ciekawam, kto ci czego dojrzy, jak zaczniesz latać koło tych drenów.

Bogumił w istocie porał się ze sprawą nowego rządcy, jak niegdyś pani Barbara z godzeniem nauczycielek. Miał już dwu, z których jeden był miesiąc, drugi - tydzień. Obaj się nie nadali.

- Nie bój się - mówił pomimo to do żony. - Dam jeszcze radę i bez rządcy. Zresztą w najgorszym razie dostanę na praktykę tego smarkacza Kozarewicza, co jest w Siąszycach u Ostrzeńskich, albo młodego Bartołda.

- Kozarewicz będzie ci tu robił wielkiego pana. Nie radzę z nim zaczynać. A z Bartołdów to raczej bierz naukę, że może zanadto ryzykujesz z tym drenowaniem. Stary Bartołd zaczął na Gawlicach robić nakłady i skończyło się na tym, że sprzedaje majątek i wynosi się do Kalińca. I nawet nie rozumiem - wzruszyła ramionami - po co syna kierują na praktykę na wieś. Ty lepiej na niego nie licz, bo oni na pewno się rozmyślą i poszukają mu coś w mieście.

- Woynarowski nie robił nakładów, a też już się wyzbył trzech czwartych Pamiętowa i Przybylak mu go teraz parceluje. To jedno do drugiego nic nie ma. Bartołd robił głupie nakłady i nieprodukcyjne. Kto słyszał, budować nowy dwór, kiedy czworaki gniją? Zresztą Bartołd to stary niedołęga i leń. A ja się czuję w pełni sił i nie boję się pracy. I jak pomyślę, że dreny mogą dać mi sto procent zwyżki urodzaju albo więcej… Słyszałem…

- Dla kogo będziesz tę zwyżkę z ziemi wyciągał? - przerwała pani Barbara wracając do starej śpiewki. - Dla Dalenieckiego? Bo przecież on w końcu wszystko zabierze. Te marne parę groszy, które nam spadnie z tantiem, niewarte twojego zdrowia i takiego zabijania się na starość pracą.

Prawdą było, że Serbinów jest dojną krową dla paryskich właścicieli, prawdą jednak było również i co innego. Sama rozkosz osiągania coraz to lepszych wyników pracy, wznoszenia się do coraz większych w niej wysiłków, sam warsztat uporczywego działania - oto czym był także Serbinów. I Bogumił nie mógł nic na to poradzić, że tę drugą prawdę Serbinowa odczuwał najczęściej, a o pierwszej z łatwością zapominał.

W maju tedy zamiast agenta przyjeżdżał już technik, z którym omawiało się plan i kosztorys.

Pani Barbara była zdania, że Bogumił i owemu technikowi nadto zaufał. Według niej należało się zwrócić do Towarzystwa Rolniczego. Lecz kaliniecki oddział Towarzystwa nie prowadził melioracji rolnych. Robić to przez Warszawę zdawało się Bogumiłowi zbyt wielką stratą czasu. Był owładnięty pośpiechem człowieka, w którym długo hodowany zamiar dojrzał już tak, że gotów jest urzeczywistnić się w jakichkolwiek warunkach.

- Moje dziecko - mówił broniąc technika - ty z nim nie chodzisz po polach, ale ja widzę, że on zna się na rzeczy. I Baścik daje lepsze warunki. Kalinieckie Towarzystwo samo mi go wskazało i samo nawet korzysta z jego biura.

Technik Baścika przyjeżdżał sam lub z pomocnikami, biegał po polach, kreślił, mierzył, podkochiwał się w Emilce i zmiatał serbinowskie obiady przepadając zwłaszcza za grochówką z boczkiem i za kartoflanymi plackami.

Szczepanowa, roniąc łzy, przyrządzała mu z tartych kartofli istne cuda, chrupkie, złociste, syczące jeszcze na półmisku kroplami wrącego tłuszczu.

- Cały dom - narzekała nie znosząca tłustych potraw pani Barbara - czuć szmalcem, jak ten dureń przyjeżdża.

Dureń” ów irytował ją i dlatego, że Emilka czerwieniała, gdy na nią spojrzał. Przecież to był zupełny prościuch, a w dodatku pretensjonalny prościuch, czyżby Emilka mogła znajdować upodobanie w takich znajomościach? Nie, Emilce technik wcale się nie podobał, wyśmiewała go nawet i gdy się odwrócił, przedrzeźniała jego miny i gesty. Lecz Emilka żyła w ogóle o tyle, o ile czerwieniała, zaś czerwieniała, gdy spojrzały na nią czyjekolwiek męskie oczy zachwycone i pożądliwe. Tak jak roślina zielenieje, skądkolwiek pada na nią słońce, którego istnienie samo w sobie nic jej zapewne nie obchodzi. Emilka markotniała przy każdej zmianie miejsca czy trybu życia, bo zawsze wtedy chwytał ją lęk, że w nowych warunkach może zbraknąć tych rozmarzonych na jej widok oczu, sięgających po nią rąk i uśmiechających się do niej ust. Zrazu nie spodziewała się znaleźć tego rodzaju ponęt życia w starym rodzinnym domu, domu dzieciństwa, więc była smutna. Ale tego roku szczęście zaczęło się widocznie do niej uśmiechać, wesołe nadzieje musiały szaleć w jej sercu, gdyż od czasu wyjścia z pensji nie widziano jej w takim jak teraz humorze. Nawet w domowych i ogrodniczych zajęciach była chętniejsza, wciąż śmiała się i śpiewała, a jej maleńka, zwięzła postać, prawdziwie uwieńczona zgrabną głową, w której nawet nieregularne rysy były urocze, zdawała się nie chodzić, lecz pląsać i bujać, niby postać maleńkiej rusałki. Jakże nie miała się cieszyć! Staś Kozarewicz był na praktyce niedaleko, w Siąszycach, a nadto dwu ze szkolnych adoratorów, spotkawszy ją w Kalińcu, rozgorzało na nowo dawnymi uczuciami. Byli już na ukończeniu studiów, za każdego z nich mogła wyjść za mąż. Zaczęła do nich, a oni do niej pisywać. Złoty pukiel włosów jednego z nich nosiła w małej kopertce na piersiach. Różę ofiarowaną przez drugiego (zimową, zagraniczną, z kwiaciarni) zasuszyła, i spożywała z niej co dzień jeden płatek. Mówiła sobie, że jak dojdzie do ostatniego, a nie stanie się przez ten czas coś, o czym… sza! - to wyjdzie za kawalera z różą. Nie kryła przed matką tych romansów. Pani Barbara martwiła się i mówiła, że nie nazywa tego powodzeniem ani miłością. I choć nie spodziewała się po tym jakimś Kozarewiczu nic dobrego, dziwiła się, że mając go tak blisko Emilka nawet o nim nie zagada. Potępiając tę zmienność, sama pytała:

- A cóż, o tym twoim Stasinku już zapomniałaś?

Na to dopiero Emilka stawała w pąsach i milkła.

Jedno tylko pocieszało panią Barbarę, że mimo flirtów na odległość bałamutna dziewczyna nie szukała jakoś towarzystwa. Z żadnym z dwu zakochanych młodzieńców nie zobaczyła się na Wielkanoc, choć obaj byli w Kalińcu. I w ogóle zdawała się wystarczać samej sobie jak rzadko dotąd. Nawet, o dziwo, na podobieństwo Agnieszki polubiła samotne spacery. Ona, która dawniej nigdy nigdzie nie ruszyła się sama, biegała teraz niemal co dzień po południu w pole i zapędzała się widać daleko, bo wracała niekiedy prawie o zmierzchu. Czasem bywała wtedy smutna, lecz zawsze rozanielona i w jakiś szczególnie zadumany sposób jaśniejąca.

Niechcicowie nie mieli głowy zastanawiać się bliżej nad zmianą usposobienia córki. W czasie obiadów mówiło się jedynie o aparatach niwelacyjnych, spadach, warstwach, poziomach, kanałach odpływowych, zbieraczach i świetle sączków. Bogumił był już tak we wszystko wtajemniczony, że gdyby miał tylko odpowiednich ludzi, mógłby, jak twierdził, sam pokierować drenowaniem. Ale chłopi w tych stronach nie znali się na ziemnych robotach, stanęło więc na Baściku.

W początkach czerwca Niechcic zamówił i zadatkował plan, po czym napisał do Paryża obszerny list, powołując się na uzyskaną dwa lata temu przy osobistym widzeniu zgodę i zaskakując niejako Dalenieckiego dokonanym faktem zamówionego planu. Przypomniał, że Daleniecki sam pozostawił mu wybór momentu drenowania, dowodził tak i owak, że ten rok jest najwłaściwszy, i zaznaczał, że zawarcie umowy z Baścikiem jest rzeczą pilną ze względu na konieczność zakontraktowania robotników, przygotowania zapasu drenów i zawarowania sobie pierwszeństwa przy rozpoczęciu robót.

Plan w ciągu dwu tygodni był gotów i obejmował cały Serbinów, mimo że Niechcic w tym roku spodziewał się zdrenować w najlepszym razie połowę, a może tylko trzecią część pól, jakieś w sumie dwanaście włók.

Można było tedy przystąpić do omówienia ostatecznych warunków, ale - dziw nad dziwy - odpowiedź z Paryża nie nadchodziła!

- Co to znaczy? - martwiła się pani Barbara. - Daleniecki zawsze odpowiadał natychmiast. Nie wiem, po co tak się śpieszyłeś z tymi planami. Teraz on się gotów nie zgodzić i będzie się awanturował o wydatek.

- A niech sprobuje - groził Niechcic. - Ja w takim razie umywam ręce od wszystkiego i rzucam Serbinów. Niech sobie szuka kogo innego. A taki plan powinien być w każdym majątku. Nie mnie, to drugiemu zawsze się przyda.

Bogumił był już teraz jako gospodarz Serbinowa bardzo pewny swego.

Daleniecki przyjeżdżał tylko co parę lat i zostawiał mu coraz bardziej wolną rękę w urządzaniu majątku, odkąd przekonał się, że wszystkie nakłady amortyzują się w przewidzianym terminie i przynoszą z nawiązką zapowiedziany dochód. W danym wypadku jednak o tyle nie mogło się obejść bez jego uprzedniej plenipotencji, że drenowanie wymagało wzięcia pożyczki hipotecznej. Bogumił i w tej kwestii nie przewidywał żadnych trudności. Hipoteka była prawie czysta, cały ciążący na jej pierwszym numerze dług Towarzystwa Kredytowego został w czasie jego rządów spłacony, zaciągnięcie nowego na melioracje było rzeczą, która się sama przez się rozumiała.

Bogumił nie przewidział tylko jednego - że Daleniecki będzie tak zwłóczył z odpowiedzią. Po dwu tygodniach trzeba było napisać drugi list. Bogumił wysłał go już jako polecony. Ale i teraz dnie mijały, a odpowiedzi nie było.

Baścik tymczasem naglił. Biuro dostało zamówienie na ostatni posiadany zapas drenów. Jeżeli pan Niechcic nie zdecyduje się natychmiast - następny transport będzie już droższy, bo z powodu strajku w cegielniach ceny uległy zmianie. Co więcej, także i robotnicy ziemni żądają podwyżki. Po pierwszym lipca wszystkie nowe umowy będą już zawierane według nowych obliczeń.

- Szanowny pan wie - podżegał technik od Baścika - jak wszystko idzie w górę. Ludzie znów gadają o wojnie. Tak, że co dzisiaj, to nasze, a co jutro - nic nie wiadomo.

Bogumił pojechał do Kalińca i wytargował jeszcze dziesięć dni zwłoki z zachowaniem przedwstępnie umówionych warunków, ustąpiwszy tylko co do nieznacznej podwyżki na materiale.

W ciągu owych dziesięciu dni sprawa drenowania zeszła na drugi plan z powodu Tomaszka. Spodziewać się czegoś dobrego od tej strony było to mieć nadzieję, że w czasie deszczu będzie sucho.

Tomaszek nie zdał na następny kurs szkoły technicznej. Przywiózł fatalne świadectwo. Jedyna rzecz, na której coś jeszcze budowali - jego zdolność do majsterki - zawiodła również. Zbiegło się to z przelotną i niespodzianą bytnością w Kalińcu Wiktora Jerzmanowskiego, poznanego na pogrzebie Lucjana Kociełła.

Przyjeżdżał w jakichś pozostałych tu jeszcze po teściu interesach.

Z polecenia żony był w Serbinowie u Niechciców, a oczarowawszy ich serdecznością i humorem, został z grubsza wtajemniczony w sprawę Tomaszka. Radził jej nie brać do serca. Twierdził, że wszyscy ludzie są na ogół hultaje, ale cała sztuka i przyjemność jest wydobyć z hultaja kawałek człowieka. Gotów był nawet w związku z Tomaszkiem podjąć się tego zadania.

- Dajcie mi go, państwo, na praktykę - angażował się beztrosko. - Wezmę go do warsztatów kolejowych, a potem wsadzę na węglarkę, niech się uczy u maszynisty. Kto wąchnie praktyki, ten i teorię zrozumie. Ja sam w szkole brałem dwóje, a teraz jestem wcale do rzeczy kolejarzem.

- No to i ja mogę wziąć go do drenowania - mówił na to Niechcic. - Będzie miał najlepszą praktykę.

Lecz Tomaszkowi przypadły bardziej do smaku projekty Jerzmanowskiego. Oświadczył, że jego koledzy podostawali właśnie praktyki w fabrykach i na kolejach. Tylko że szkoła jest głupia, wszystko ułatwia dobrym uczniom, kiedy powinno być przeciwnie.

I nawet zaczął po swojemu fantazjować, czego to on dokona u Jerzmanowskich. Ma w głowie projekt zbudowania nowego typu lokomotywy. Kiedy przedstawi go po wakacjach w szkole, dopiero się okaże, kto w niej był dobrym, może najlepszym uczniem.

Gadaniną tą w końcu rozbawił ojca i matkę i śmieli się, że to tak będzie jak z Jarostami.

- Bo trzeba panu wiedzieć - objaśniała pani Barbara mężowi Sabiny Kociełłówny - że on w zeszłym roku chciał nas osadzić w tych Jarostach, co to je Niechcicowie stracili po powstaniu. W których zresztą - przypomniała sobie - prawdopodobnie do dziś dnia siedzi niejaki Winczewski, dawny administrator Krępy, wie pan, tam, gdzie mieszkaliśmy po ślubie.

Jerzmanowski rozdymał nozdrza rasowego garbatego nosa, gładził krótko strzyżoną gęstą wełnę swych szpakowatych włosów i mówił:

- Szalona pałka. Chłop ma fantazję. Lubię takich.

I przez dwa dni jego pobytu o wszystkich pomysłach i zamiarach Tomaszka mówiło się: „wykupuje od rządu Jarosty”.

Niechcicowie wahali się jednak, czy ulec namowom Jerzmanowskiego, ale czasu do namysłu nie było wiele i w końcu ani wiedząc, jak to się stało, zgodzili się na osobliwy pomysł. I nawet zgodzili się z nadzieją w sercu, bo to, co wiecznie zawodzi, wiecznie też jest przedmiotem nadziei. Tomaszek rwał się w świat i uszczęśliwiony wyjechał ze swym ciotecznym szwagrem, który nie miał w sobie co prawda nic z wychowawcy, a dużo - z koleżki młodych, wesołych urwipołciów.

Bogumił dopiero teraz obejrzał się strapiony, że odpowiedzi z Paryża jak nie było, tak nie ma. Natomiast zaraz po wyjeździe Tomaszka przyszedł list od Anzelma Ostrzeńskiego, który sprowadził się na dobre do Kalińca i zapytywał, czy Niechcicowie nie sprzedaliby swoich placów na Oczkowie. Nadarza się sposobność zbycia ich na dość korzystnych warunkach, zwłaszcza że, jak się zdaje, nie ma widoków na dalsze wzrośnięcie ich ceny, przeciwnie, należy się obawiać, że spadną. Szczegóły Anzelm zostawiał do ustnego porozumienia i w tym celu proponował wujostwu spotkanie w Kalińcu, by rzecz ubić od razu na miejscu.

Niechcicowie przejęli się tym listem. Pani Barbarze często zdarzało się narzekać z powodu owych placów. Martwiła się, że źle pieniądze umieścili, że je zagwoździli po prostu, zamiast nimi do rzeczy obrócić. W dodatku i Agnieszka miała pretensje do tych placów, tłumaczyła kiedyś matce, że posiadanie tego rodzaju obiektów nie jest rzeczą chwalebną. Więc pozbycie się ich dogadzało pani Barbarze. Co jednak znaczy owo „na dość korzystnych warunkach?” Anzelm obiecywał im kiedyś, że wartość placów podwoi się w ciągu paru lat. Tak się nie stało, chociaż na razie zaczynały iść w górę. Potem jednak stanęły, a potem spadły. Czy wobec tego dostanie się za nie teraz bodaj to, co włożyli? Już dawno nie dowiadywali się, jak owe place stoją. A może przyniosą tyle, że można będzie za nie kupić Pamiętów? Owa staruszka Bronimska umarła zaraz po księdzu Komodzińskim i Woynarowski zamierzał się przenieść na stałe do Kalińca, więc chyba sprzeda i resztę folwarku, z którego zostało mu: dwór, ogród i ze trzy włóki ziemi. O Pamiętowie wspominała pani Barbara, Bogumił stracił już teraz jakoś do niego serce.

Tak czy owak, Niechcicowie postanowili jechać niezwłocznie do Kalińca dla zobaczenia się z Anzelmem.

Dom Ostrzeńskich zastali w świątecznym i wesołym usposobieniu.

Twarze promieniały, nawet Anzelm witał się o tyle serdecznie, że pani Barbara zwróciła na to uwagę. Wprawdzie poprzestał jak zawsze na lekkim uścisku dłoni, ale zazwyczaj ten uścisk był jakby czymś za dużo w stosunku do chłodnego wyrazu oczu, teraz i oczy, i cała postać mówiły więcej, niż chciała wyrazić dłoń. Po paru chwilach wymiany serdeczności Niechcicowie dowiedzieli się, czemu to wszystko należało przypisać. Anzelm zaręczył się. Ślub odbędzie się jeszcze tego lata i państwo młodzi zamieszkają w Kalińcu.

Anzelm otrzymał czy miał otrzymać koncesję na założenie oddziału pewnej rosyjskiej fabryki budowy maszyn i przyrządów młyńskich.

Właśnie w związku z tym zaproponował Niechcicom sprzedaż placów, które sam pragnął od nich kupić. Potrzebował dużego terenu pod budowę, jego własne place nie wystarczały. Odprowadził Niechciców pod okno i pokrótce omówił interes. Mógł ofiarować dziewięć tysięcy rubli, co oznaczało za okres dziesięcioletni oprocentowanie włożonego kapitału w stosunku pięciu od sta.

Niechcicom suma ta wydała się oszałamiająco wielką i przy tym spadłą jak z nieba. Zresztą chwila nie była odpowiednia do targów, zastanawiania się i wahania. Wyglądałoby to na niedelikatność, okazaną Anzelmowi w momencie tak dla niego uroczystym. I czyż człowiek szczęśliwy, tylko co zaręczony, mógłby im proponować coś złego? Anzelm przeszedł do siebie i przygotował punktację, na którą Niechcicowie zgodzili się, po czym wrócono do sprawy zaręczyn. Wujenka Michalina pokazywała fotografię narzeczonej, a Niechcicowie mówili po kolei:

- W istocie śliczna.

Fotografia przedstawiała bardzo młodą osobę o drobnych, pociągających rysach twarzy i bujnych włosach.

- Może za mało wyrazu - myślała pani Barbara - ale wygląda idealnie. Nawet za idealnie jak na żonę Anzelma.

Co do niego, to roztył się i wyłysiał, zaś w chwili, gdy patrzył, jak oglądano fotografię, przypomniał nagle pani Barbarze widzianego kiedyś we Wrocławiu dyrektora cyrku i jego minę, kiedy wypuszczał na arenę młodziutką woltyżerkę. Nie dała jednak utrwalić się temu wrażeniu, gdyż, moralnie rzecz biorąc, Anzelm w swej roli narzeczonego czynił dobre i szlachetne wrażenie.

Narzeczona, panna Zofia Turska, pochodziła z dobrej rodziny, ale była osobą biedną, zupełnie bez posagu. Pani Michalina zaznaczyła to kilkakrotnie, podnosząc bezinteresowność syna. Lecz Anzelm patrzył na sprawę całkiem rzeczowo.

- Bogatej żony - oświadczył dobitnie - szuka ten, co chce pieniądze tracić. A ja mam zamiar je zdobywać. Mnie - dodał - w żonie potrzebne jest, żeby była zdrowa, ładna, inteligentna i moja.

Pani Barbarze to wyliczanie zalet, wymaganych od narzeczonej, wydało się równie przykre jak taksowanie posagu.

Zaś wujenka Michalina, kiedy Anzelm wyszedł do salonu po papierosy, nuże szeptać, że błogosławi to małżeństwo, gdyż ono może uczyni Anzelma trochę bardziej rozważnym w interesach.

Zamiast poprzestać na czymś mniejszym, a za to pewnym, rzuca on się wciąż na olbrzymie przedsięwzięcia i traci nieraz lekkomyślnie pokaźne sumy. Jest po prostu szalony. Wuj Daniel rzekł na to z rzadkim już u niego błyskiem przenikliwości w zgasłych oczach:

- Nie taki on lekkomyślny i nie taki szalony. Te jego harce to tylko próbowanie, skąd się da urwać dla siebie najlepszy kąsek.

To, uważa pan - zwrócił się do Bogumiła - jak na polowaniu.

Szukanie najlepszego myśliwskiego stanowiska. Michalina jest karygodnie zaślepiona co do tego Anzelma!

- A gdzież Bogdan? - zagabnął Niechcic. - Jeszcze wciąż w Petersburgu?

- Niestety - zachmurzył się wuj Daniel. Wybór Petersburga na miejsce studiów był bardzo nie po jego myśli. Wolałby widzieć ukochanego syna w Kijowie, gdzie przynajmniej klimat jest lepszy.

Wychodząc od Ostrzeńskich Niechcicowie spotkali w przedpokoju wracającego z miasta Janusza.

- Janusz w Kalińcu? - zdziwiła się pani Barbara. - To porzuciłeś Otwock?

- Czasowo. Mam zamiar osiąść w Otwocku od jesieni. Wujostwo już wychodzą, czy przyszli? - pytał witając się Janusz.

- Wychodzimy. Czy widziałeś się w Warszawie z Agnieszką?

- Nie miałem szczęścia.

- Synek, dlaczego ty biegasz po mieście? - zatroskała się pani Michalina. - Jeszcze wczoraj miałeś temperaturę.

Anzelm krzątał się koło Niechciców z pewnego rodzaju opiekuńczą troskliwością. Z tkliwością, jaką wódz miewa dla żołnierzy, których wysyła pod kule, a człowiek interesu - dla tych, których użył pomyślnie jako narzędzie w swych rachubach. Przynajmniej pani Barbara odczuła w jego serdeczności coś podobnego.

- Bogumił - rzekła, kiedy wsiadali do karety. - Jeżeli on taki lekkomyślny, to czy aby wypłaci nam te pieniądze? A jeżeli taki sprytny, jak mówi Daniel, to czy jednak dobrze zrobiliśmy sprzedając mu te place?

Bogumił wpatrywał się w nią i zdawał się słuchać uważnie. Rzekł jednak:

- Co to znaczy, że dotąd nie ma odpowiedzi?

- Zadepeszuj - poradziła pani Barbara.

- Wiesz, zrobię to. Ale nie. W domu chyba zastaniemy już list.

Poczekam do jutra.

2

Anzelmowi było snadź pilno, bo już na trzeci dzień wyznaczył Niechcicom spotkanie u rejenta Holszańskiego w celu spisania aktu kupna-sprzedaży placów. Pojechali tedy i zdziwili się zastawszy w kancelarii dwu panów Ostrzeńskich, jednego z Siąszyc, drugiego zamieszkałego w majątku żony, Zborowie. Z siąszyckim Stanisławem, jako lepiej znajomym, wdali się w rozmowę zapytując o zdrowie pani Ksawery i o gospodarstwo. Pani Ksawera czuła się jako tako i zajęta była dziećmi, a co do interesów, to wiadomo, że gospodarstwo - kłopotarstwo. Ale, owszem, i pod tym względem było niezgorzej, Stanisławostwo Ostrzeńscy kupili właśnie od Bartołda Gawlice. Ojciec Woynarowski chciał zdać córce Pamiętów, ale oni woleli bezpośrednio z nimi sąsiadujące Gawlice. Ostrzeński rad był nawet, że teść dał się w końcu namówić na parcelację folwarku, którą Przybylak bardzo korzystnie przeprowadził. Teraz dziedzic siąszycki gładził lewego wąsa i namyślał się, co zrobić z resztą Pamiętowa. Myśleli, że teść będzie na tej resztce siedział do śmierci, a potem sprzeda się to dobrze któremu z kalinieckich fabrykantów na letnią rezydencję. Tymczasem Woynarowski chciał się przenieść do miasta, trzeba będzie szukać kupca lub może rozparcelować wszystko.

Po nadejściu Anzelma i Holszańskiego wywiązała się krótka rozmowa o polityce. Westchnąwszy nad utratą Chełmszczyzny i zaprzepaszczeniem przez Dumę obiecywanego samorządu zaczęto prorokować ogólny niepokój na świecie.

- Podobno Austria strasznie dąży do wojny z Rosją? - nadmieniła pani Barbara.

- Niee, to Niemcy prą wszystkich do wojny - pouczał Holszański. - Niemcom potrzebne są kolonie. I myślą, że o ile zakotłują w Europie, to zyskają coś w Afryce albo w Azji. A jak się od Turcji zaczęło, to się już tak na byle czym nie skończy. Bo słowiańskie narody na Bałkanach…

- Czytałem gdzieś - wtrącił Niechcic - że Turcja to beczka prochu, na której dyplomaci palą fajkę pokoju. - Ładna zabawa. Ho-ho-ha-ha - zabrzmiały śmiechy. - Tak, tak… W tym roku wszyscy krzyczeli: pokój, pokój… konferencje, kongresy… Jak tak dużo gadają o pokoju, to wojna pewna… - gwarzono.

Dependent Holszańskiego, Haywola, wystawiwszy nagle swe dwa górne zęby w uśmiechu pogodnie zatroskanego gryzonia, oświadczył złowieszczo:

- Wojna być musi. Nic innego nie może być jak wojna, bo cała ludzkość oparta jest na najwyższej podłości. I zginie przez szyderstwo.

- Przez szyderstwo? - wszyscy stropili się. Haywola macał lewą wewnętrzną kieszeń swej marynarki, jakby tam nosił dowody podłości świata. Były to jednak tylko projekty szarad i krzyżówek, które układał całe życie a przesyłał do prasy, nie mogąc się nigdy doczekać ich wydrukowania. Holszański zaczął przynaglać, wywołując z poczekalni swoich przysięgłych świadków. Anzelm tańczył koło Niechciców, powtarzając dobitnym głosem:

- Ogromnie jestem szczęśliwy, że wujostwo raz przecież zrobili dobry interes. Ogromnie… Czas już był na to.

I Niechcicowie uwierzyli, że osiągnęli wielkie zyski. Ludzie interesu umieją tak dwoma słowy przekonać biedaków, co weszli w krąg ich działań, że są ich dobrodziejami.

Należność za place była do odebrania w banku, gdzie Anzelm Ostrzeński miał konto. Niechcicowie przelali ją tylko na swój bieżący rachunek.

- Patrz - martwiła się pani Barbara, gdy wyszli. - Tak długo ten Pamiętów był do wzięcia, a teraz, kiedy moglibyśmy go może kupić, sprzątną nam go sprzed nosa. Może to jeszcze nie stracone? Może warto by pomówić z Woynarowskim?

- Skąd ci się teraz zachciało Pamiętowa? - dziwił się Niechcic. - Dawniej nawet mówić o tym nie dałaś.

- Chcę - rzekła pani Barbara namiętnie - żeby raz w życiu było tak, jak sobie wymarzyłeś.

Bogumił tak nie przywykł do tego rodzaju troski, że go słowa żony aż zatrwożyły.

- Bój się Boga, mną się aby nie kłopocz. Ja mam wszystko, czego pragnąłem - zapewniał. - Trójpolówkę żem zniósł, a jeśli jeszcze będę mógł drenować… Wiesz, jak skończę - majaczył - to wezmę się do stawów. Założymy tu gospodarstwo rybne. I ureguluję serwituty… Czytałem, że wyszły nowe przepisy. O ile i to mi się uda, no to już będę mógł umrzeć spokojnie.

Bogumił i tym razem nie wysłał depeszy. Zawsze, kiedy byli w mieście, doświadczał niezbitej pewności, że w domu zastanie list z Paryża. Nie zastali go jednak, wróciwszy. Czekała na nich jedynie kartka od Agnieszki. Pani Śniadowska zapowiadała, że wpadnie na jeden dzień, jadąc przez Kaliniec za granicę do męża.

Jakoż zjawiła się nazajutrz, przybywszy na mleczarskim wózku Józefata. Cieszyli się nią, gdyż była wesoła i wszystkim się w domu zachwycała. W ostatnich latach widywali ją krytycznie usposobioną do świata, w którym wyrosła, więc myśleli sobie, że oto wraca do niego sercem i upodobaniami. Lecz jej przychylne usposobienie dla domowych pieleszy miało inne źródło. Jej własne szczęście i poglądy na świat ugruntowały się już o tyle, że ich bujna siła pozwalała jej godzić się z pobłażaniem na wszelkie odmienne byty i stanowiska. Pochwaliła zresztą bardzo sprzedaż placów, nie zainteresowawszy się natomiast wcale tym, co rodzice zrobią z uzyskanymi pieniędzmi. Więcej zajęło ją drenowanie, pomogła nawet ojcu ułożyć francuską depeszę do Paryża i przenocowawszy tylko, nazajutrz ruszyła w dalszą drogę. Aż do Londynu, gdzie Marcin obecnie przebywał. Obiecywała wracać za sześć tygodni i znowu wstąpić po drodze.

Bogumił odwiózł Agnieszkę na kolej, a potem, wysławszy depeszę z opłaconą odpowiedzią, spędził dobrą godzinę w firmie Baścik i Spółka. Razem z personelem przedsiębiorstwa dociekano, co może być przyczyną braku odpowiedzi w tak ważnej sprawie. Bogumił wydębił jeszcze dwa dni zwłoki, a na odchodnym zaczęto sobie wzajemnie opowiadać o interesach, które się na skutek całkiem niespodzianych okoliczności rozchwiały albo przeciwnie - udały. Między innymi pan Baścik wspomniał, że młody Ostrzeński w ciągu paru dni zrobił świetny interes na placach. Miał niby to budować fabrykę maszyn i urządzeń młyńskich, tymczasem okazało się, że wczoraj sprzedał cały teren pewnej spółce, która zakłada przedsiębiorstwo pod firmą „Przemysł drzewny”. Mają zapewniony surowiec z miejskich lasów i zbyt za granicę na wielką skalę. A pan Ostrzeński sprzedał place tak, że dostał sto za sto. O, pan Ostrzeński to kombinator, głowę ma nie od parady. Skupił zawczasu place od innych posiadaczy, a tym sposobem sam zagarnął, co by mogło im przypaść.

Bogumił słuchał czerwieniąc się i blednąc, ale nie wiedział, co w tych plotkach sprawiało mu najbardziej dotkliwą przykrość. W drodze zapomniał o nich. Świadomość, że teraz już na swoją depeszę musi otrzymać odpowiedź, przejmowała go całego niby gorączką, od której chodziły mu po skórze na przemian ognie i dreszcze. Dopiero wysiadając przed domem, przypomniał sobie, co był zasłyszał u Baścika. Anzelm wydał mu się złym duchem, którego tchnienie zdolne jest zatruć i spaczyć cały bieg życia, a więc i sprawę drenowania.

Postanowił nic nie mówić żonie, ale ona, wywiedziawszy się tylko, jak poszło z depeszą i wyjazdem Agnieszki, sama wnet zapytała:

- Czy nie wstępowałeś do Ostrzeńskich? Józefat mówi, że Janusz bardzo chory.

Bogumiłowi ta wiadomość wydała się też złą wróżbą dla jego przedsięwzięcia. Od kilku dni zrobił się przesądny i nerwowy.

- Jak myślisz? - odpowiedział pytaniem. - Czy depesza może nadejść już jutro?

I, zesłabłszy na duchu, opowiedział raptem, co zdarzyło mu się słyszeć w biurze Baścika.

Pani Barbara była przybita i oburzona.

- Widzisz? A nie mówiłam? Ja zawsze miałam przekonanie, że Anzelm to człowiek niepewny. Przecież on nas po prostu okpił!

- Prawda… - Bogumił teraz dopiero to spostrzegł. - Co za bałwan ze mnie - chwycił się za głowę - że się nie wywiedziałem, jak rzeczy stoją, nim przyszło do sprzedaży tych placów. Żydzi na pewno już wiedzieli o tej spółce drzewnej. Mogliśmy byli Anzelmowi pokazać figę i sami sprzedać po tej samej cenie co on.

- Jeżeli byłby dowód, że Anzelm wiedział o tym „Przemyśle drzewnym” - gorączkowała się pani Barbara - i że naumyślnie nas podszedł, to można by mu wytoczyć o to sprawę. Zażądać, żeby zwrócił tę nadwyżkę, którą tak chytrze zagarnął. Bo choćby nawet formalnie, z kupieckiego punktu widzenia miał rację, toć wstyd ograbić tak rodzinę.

I przez chwilę gonili zapalczywie myślą swe utracone zyski, a dziewięć tysięcy, które jeszcze wczoraj mieli za wielką sumę, zdały się im nędznym ochłapem, rzuconym na odczepne. Bogumił wyrzucał sobie, że zawsze traktował owe pieniądze żony nieco przez nogę, jakby cudze sprawy Serbinowa, nie mogące gruntownie zaważyć na ich losie materialnym, obchodziły go więcej niż własne.

Słusznie go ludzie mogli uważać za niedołęgę w interesach pieniężnych. Ba, toć i nieraz nie dosyć się tym przejmuje; chociaż przejrzał, co ich spotkało, nie dosyć ma w sobie chęci, żeby złemu zaradzić. Jest mu bardziej przykro niż kiedykolwiek, ale przykro jakby nie z powodu straty, którą przez nieopatrzność ponieśli, ale z innego - bardziej nieuchwytnego. Dając wyraz tej przykrości rzekł nagle:

- Nie, to niemożliwe! Anzelm nie mógł o tym wiedzieć, wtedy jak z nami gadał.

- Nie mógł - potwierdziła pani Barbara, nękana już od chwili tą samą troską. - I zobaczysz, on na pewno dziś-jutro napisze albo przyjedzie, żeby nam to powiedzieć. Prawdopodobnie zaproponuje nam podzielenie się tym, co tak niespodzianie na naszych placach zarobił - rozumowała kategoriami, które zgoła nie istnieją dla ludzi interesu.

- Oczywiście - dodała - powie mu się: nie, mój kochany, ten zarobek należy się tylko tobie. Miałeś szczęście i nic nie jesteś winien, że się tak stało.

- Naturalnie - zgodził się skwapliwie Bogumił. Rozpoznali, że oboje patrzą na sprawę od tej samej strony. Myśl o przeoczonym zysku niedługo w nich gościła, ciężkim do zniesienia było teraz poczucie, że ktoś mógł tak obłudnie postąpić. To godziło w coś ważniejszego niż w place na Oczkowie. Chcieli więc już tylko przekonać się, że Anzelm nie taki szczwany, jak się zdaje. Za tę cenę gotowi byli bez wahania zrzec się udziału w osiągniętych korzyściach. Pani Barbara miała nawet ochotę zaraz do Anzelma napisać, pobudzić go do skruchy. Ale Bogumił odradzał. Nie, tego nie powinni robić. Trzeba mu zostawić otwartą tę furtkę, tę sposobność okazania bodaj kruszyny szlachetności, a choćby rodzinnych skrupułów.

- Ja myślę, że nawet jeśli wiedział, że sprzeda zaraz place z takim zyskiem, to się spostrzeże chyba, jak niehonorowo postąpił - fantazjowała pani Barbara. - A byle okazał się tylko przyzwoitym człowiekiem, to pal sześć owe zyski. Żadnego żalu o nie mieć nie możemy. Prawdę ci powiem - doszła do przekonania - że byłabym w kłopocie, żebyśmy mieli tak bajecznie zarobić. Agnieszka na pewno uważałaby to za złe. Te handle placami, to pachnie spekulacją.

Chwała Bogu, że raz się to skończyło.

Czekali tedy cały następny dzień rehabilitacyjnej wiadomości od Anzelma, a właściwie czekała pani Barbara, gdyż Bogumił, zapomniawszy o placach, wyglądał tylko depeszy z Paryża. Nie nadeszło ani jedno, ani drugie i dopiero trzeciego dnia rano Józefat przywiózł pożądany telegram. Niechcicom ręce drżały, gdy odczytywali francuski tekst, który brzmiał: „Adresat nieobecny.

Listy pańskie odesłałem. Podpis: Bonnard”.

Bogumił usiadł ciężko. Teraz nie wiedział już zupełnie, czego się trzymać. Był pewien, że denerwujące wyczekiwanie dziś ostatecznie się skończy. Tymczasem ono się od dziś właściwie zaczynało.

Zatem Dalenieckiego nie ma w Paryżu! Gdzież jest i od jak dawna, u diabła? Ostatni list od niego był w marcu, ale to się zdarzało, że nie pisał kilka miesięcy. Nie zdarzyło się jednak nigdy, aby nie zawiadomił o zmianie adresu. I dlaczego dopiero teraz posłano mu serbinowskie listy? Co się z nim działo? Ostatnim razem - przypomnieli sobie - donosił, że nie czuje się zdrów, no, w jego wieku takie wieści nie są niczym alarmującym.

- Co teraz robić? - ścisnął pięści Bogumił. - Ja wiem jedno, że dziś mija ostatni termin u Baścika. Muszę zaraz jechać i już bezwarunkowo się zdecydować. Albo będzie trzeba się zrzec wszystkiego, albo podpisać umowę, dać zadatek i ryzykować…

- Nie radzę ryzykować - przestraszyła się pani Barbara.

- Kiedy tu nie może być ryzyka. On się na pewno zgodzi - upierał się Bogumił. Żytnie żniwa opóźniały się z powodu deszczów, ale rzepakowe były już w pełni, a Bogumił miał tylko włódarzy przy robotach. Toteż wyjeżdżał klnąc, że właśnie w takim czasie wciąż wypada brać konie do miasta.

W drodze nie wiedział jeszcze, na co się zdecyduje. Lecz myśl, że miałby odstąpić od drenowania, była dla niego straszna. Zupełnie jakby miał zaprzeć się czegoś bardzo dla siebie świętego, niemal wyrzec się wiary.

Kiedy wjeżdżał na Karolińską, przypomniały mu się słowa pani Barbary, która rzekła była na pożegnanie: - Głupia jestem, że po jakimś tam spekulancie spodziewałam się ludzkiej przyzwoitości.

Ale jeślibyś zobaczył Anzelma, to jednak powiedz mu parę słów prawdy. Niech wie chociaż, jak to wygląda w oczach ludzi.

- Stańcie no - zatrzymał tedy Bogumił Klimeckiego. - Wstąpię najpierw do państwa Ostrzeńskich. Poczekacie w hotelu - dodał wręczając strawne. - Ja się tam zgłoszę.

- Tak, powiem łobuzowi słowo prawdy - myślał idąc po schodach i nie wiedząc, że chciał też odwlec chwilę spotkania z Baścikiem.

Drzwi otworzyła mu Antoniowa.

- Czy pan Anzelm jest w domu?

Zgięta ku ziemi, gdyż kręgosłup krzywił jej się na starość, Antoniowa wytrzeszczyła oczy i odparła:

- Pan Janusz konający.

Bogumił osłupiał. Pytanie swoje zadał niezbyt głośno, ale teraz wydało mu się, że krzyczał je na cały dom. Jednocześnie przypomniał sobie słowa pani Barbary: „Janusz bardzo chory”. Jakże mógł, zajęty swoim, puścić je mimo uszu, a potem o nich zapomnieć!

Drzwi jadalni pisnęły i uchyliły się. Daniel Ostrzeński stanął w progu.

- Czy to doktór? - zapytał. - A… pan Bogumił. Niech pan zdejmie płaszcz i wejdzie. Spada pan, Bogumile, jak z nieba; tu wszyscy chodzą bez głowy. Już wiecie?… - mruczał.

- Właśnie słyszę - odszepnął Niechcic. - Czy naprawdę stan taki groźny? Skąd się to wzięło?

- Meningitis. Zapalenie opon mózgowych - objaśnił szeptem Daniel.

- I to z głupiej influenzy czy anginy. Ten chłopak zawsze miał skłonność do ciężkiego przechodzenia najgłupszych chorób - dodał z pretensją. - Za wcześnie wstał, zaczął narzekać na ból głowy, na ogólne rozbicie, no i nastąpiła recydywa. Na szczęście w tym stadium to już nie zaraźliwe. Siadaj, szwagrze.

I to mówiąc, sam usiadł przy małym stoliku pod oknem, gdzie spędzał tak wiele godzin życia wyglądając na swoją Michasię. Teraz nie potrzebował na nią wyglądać. Była w domu, lecz nie dla niego, i w jakich okolicznościach!

W jadalni, śród monumentalnych mebli i wiszących rzędem na ścianie dwunastu marszałków Francji, panował niczym nie zakłócony porządek i spokój, urągający rozprężeniu, jakiemu uległo życie domu.

Bogumił nie usiadł, stanął przy oknie. Na dworze zaczynało padać.

Wielkie krople deszczu uderzały w blachę podokienną, kamienie bruku na podwórzu stały się z lekka pstre, a niebawem zupełnie pociemniały.

- Jak pan myśli? - spytał nagle wuj Daniel. - Czy depeszować do Bogdana? Dostał na wsi pod Grodnem świetną kondycję. Ogromny majątek, jeziora, lasy, po prostu książęcy dom. Zajęcia niewiele, po egzaminach taki pobyt na wsi dobrze mu zrobi. Ale chyba zadepeszuję. Bo, uważa pan, o ile teraz nie przyjedzie… to nie wiem, kiedy się z nim zobaczę.

- No i przecież brat jego… - zawstydził się Niechcic.

Daniel Ostrzeński wstał, podszedł do drzwi salonu i zaczął nasłuchiwać. Wróciwszy do Bogumiła oznajmił półgłosem:

- Słyszę, że chodzi. Myślałem, że się zdrzemnęła, ale słyszę, że chodzi. Już trzy noce nie spała.

Bogumił drgnął, gdyż drzwi salonu zaczęły się ostrożnie i pomału odmykać. Wyszła przez nie na palcach pani Michalina i zoczywszy Bogumiła uśmiechnęła się do niego niedołężnie. Bogumił przeraził się na jej widok. Zobaczył zdumiony, że jej z biegiem lat coraz czarniejsza czupryna była cała w smugi rude, zielonawe i siwe.

Rumiane, jędrne oblicze posiniało i pofałdowało się, oczy miała ciastowato podpuchnięte. Zamieniwszy z Bogumiłem parę słów, nagle przy ostatnim zaczęła płakać:

- Bóg pana zsyła - szlochała. - Jestem zupełnie sama.

Bogumiłowi zrobiło się tak żal, że pozwolił jej łkać na swoim ramieniu i nawet głaskał ją po różnobarwnych włosach powtarzając:

- Droga nasza, kochana pani Michasiu. Nie traćmy nadziei.

Wuj Daniel obchodził ich dokoła, zbiedzony i wylękły.

- Michasiu, opamiętaj się. Zostaw pana Bogumiła - marudził. - Co to znowu za wieszanie się komuś na szyi.

Pani Michalina otarła oczy.

- Nie - rzekła - nie ma żadnej nadziei. Męczy się, biedak… strasznie.

- I pani ciągle przy nim? A gdzież Anzelm? - obejrzał się Bogumił.

- Och, jemu interesy nie dają chwili spokoju. Ma tyle na głowie. I urządza mieszkanie. Musiał iść, bo przywieźli meble. A też nie spał tej nocy…

Przerwała i nagle z nieoczekiwaną zwinnością skoczyła bez szelestu, mimo swych rozmiarów, do pokoju chorego. Za chwilę powróciła.

- Nic - rzekła do wpatrzonych w nią z przestrachem panów. - Myślałam, że się obudził. Ma ciągle drgawki, ale po zastrzyku trochę się uspokoił i śpi. Daniel, mój złoty, daj tę receptę Antoniowej, niech poszle kogo do apteki. Tylko zaraz.

Bogumił zerwał się, uradowany, że może pomóc.

- Ja to załatwię. Proszę dać.

W aptece powiedzieli mu, że lekarstwo będzie za pół godziny.

Wyszedł się tedy przejść. Deszcz chwilowo nie padał. Dzień był ciepły i chmurny, zieleń krzewów jaskrawa, niby w maju. Nadmiar wilgoci zdawał się w nieskończoność przedłużać trwanie wiosny.

Zboczywszy ku rynkowi Bogumił znalazł się na wprost okien Biura Melioracji Rolnych pod firmą Baścik i Spółka. Zrobiło mu się zimno i gorąco, ale serce załomotało w piersiach. Oto chwila, w której musi wejść i powziąć decyzję. Tu życie ludzkie umyka z tego świata, owdzie wymyka się z rąk drenowanie, myśl, co przyświecała tylu nocom i dniom. Coś z tych znikomości trzeba przychwycić, zatrzymać. Tak, teraz, teraz. Później może mu być trudno wyrwać się od Ostrzeńskich.

Stawał kolejno przy obu oknach. W jednym wisiały plany i kolorowe rysunki: nędzne zboże „przed” i bujne, niebotyczne „po drenowaniu”. W drugim leżały poukładane piramidalnie stosy drenów o różnym świetle, a koło nich - narzędzia drenarskie: sztych, żolka i w pięknej skrzynce aparat niwelacyjny. Przypatrując się Bogumił doświadczał zupełnej pewności, że nie ma żadnego powodu odstępować od drenowania. Skoro tylko nieobecność Dalenieckiego była przyczyną braku odpowiedzi, to można być o bieg rzeczy spokojnym. Wszedł i bez namysłu oświadczył, że podpisuje umowę.

Wystąpił ku niemu sam pan Baścik, niezmiernie ruchliwy, mimo że otyły jegomość. Na czerwonej twarzy, o rysach jakby ledwo zapoczątkowanych w bezkształtnej bryle, nosił binokle, co sprawiało komiczne wrażenie. Tak samo sprzeczny z tępym, prostackim zarysem twarzy był wyraz oczu inteligentny i bystry.

- To rozumiem - cieszył się. - Co prędko robione, to dwa razy robione. Namysły, diable wymysły. No nie mam racji? Depeszka wreszcie przyszła?

- Przyszła - odparł wymijająco Bogumił.

- Dla nas i to nie było potrzebne. Podpis i nazwisko pana Niechcica wystarczy - zatarł ręce pan Baścik. - Nam Paryż niepotrzebny, bo my wiemy, kto jest pan Niechcic. - No, nie mam racji? - zdawał się wyzywać śmiałka, który by temu zaprzeczył. - Zadateczek, jak mówiliśmy…

- Dziś jeszcze dostanę pieniądze. A jakbym nie zdążył - Bogumił przypomniał sobie Janusza - to jutro najdalej wpłacę.

- Podpis pana Niechcica to dla mnie weksel. No, nie mam racji? - zapewniał swym pytającym sposobem korpulentny szef biura. - Szanowny pan wie, jaką ma w Kalińcu opinię.

Zadatku żądano dziesięć tysięcy, ale zgodzono się na dziewięć.

Bogumił na wszelki wypadek już dawno zamówił sobie potrzebny kredyt u kupca zbożowego, którego miał zamiar zaraz po odniesieniu lekarstwa pójść szukać.

Wracał na Karolińską z uczuciem tak wielkiej radości i ulgi, że nawet wyzdrowienie Janusza zdawało mu się możebne.

Ale w mieszkaniu Ostrzeńskich zastał stan rzeczy, który mu nie pozwolił myśleć o wyjściu na miasto.

Pani Michalina przysiadła była po jego wyjściu na kanapie i momentalnie zasnęła. Spała siedząc z głową zadartą, wsparłszy ją o skórzane poduszki otomany, tak jak się śpi w podróży w wagonie kolejowym. Daniel czuwał nad nią, spacerując dokoła stołu w nocnych pantoflach i zerkając od czasu do czasu podejrzliwie na drzwi salonu.

Ujrzawszy Bogumiła podreptał ku niemu z palcem na ustach.

- Psss - szepnął. - Wreszcie usnęła. Anzelm przyszedł, ale też się położył. Tak że nie ma kto siedzieć przy Januszu. Dawaliśmy znać do Ceglarskiego, to znów jest w Warszawie, ma dopiero dzisiaj przyjechać. Zaraz przyjdzie doktór z pielęgniarką, ale tymczasem, Bogumile, mój drogi, niech pan do niego zajrzy, bo słyszałem, że jęczał. A ja ciągle mówiłem, żeby go przenieść do szpitala. Miałby i opiekę, i wszystko. Przecież na to są szpitale, higiena. Nie rozumiem tych staroświeckich przesądów - irytował się, zdjęty nieoczekiwaną żądzą postępu.

- Dobrze - odszepnął Niechcic. - Ja przy nim posiedzę.

- Tylko po cichu, mój kochany, żeby nie zbudzić Michasi.

3

Z salonu Ostrzeńskich wyniesiono roślinność i wszystkie prawie meble. Pośrodku stało metalowe łóżko, całe w bieli. Janusz nie jęczał w chwili wejścia Bogumiła. Spał. Twarz miał zaognioną i nabrzmiałą, broda i skłony policzków osnuły się cieniem zarostu.

Długie rzęsy czerniały na policzkach, a pukiel włosów zsunął się na lewą powiekę.

Bogumił usiadł i wpatrzył się wyczekująco w chorego. Gdy zauważył, że brew jego zaczęła się dźwigać i drgać, schylił się i ostrożnie odgarnął pasmo włosów z oka. Uczuł przy tym na dłoni gorąco jak od płomienia. Po pewnym czasie przestraszyła go myśl, że Janusz kończy. Oddech miał tak niewypowiedzianie śpieszny i powierzchowny, że było chyba niepodobieństwem żyć dłużej niż parę minut oddychając w ten sposób. Niechcic przybliżył ucho do tej zgorączkowanej twarzy i na próżno usiłował pochwycić szmer wdechu.

Miało się wrażenie, że Janusz wydycha jedynie prędkimi dmuchnięciami resztki życia. Bogumił kilkakrotnie zbierał się wstać i wszcząć alarm, ale czas mijał, chory wciąż spał w ów zatrważający sposób i Niechcic pomału oswoił się z tym stanem rzeczy. Zaniepokoił się dopiero na dobre, kiedy Janusz zaczął cokolwiek stękać i chrapać. I kiedy po chwili wyrzekł nieswoim, grubym głosem, brzmiącym w tej delikatnej piersi niemal jak pomruk zwierza:

- Boli!

Niechcic wstał z krzesła i schylił się nad wezgłowiem. Janusz otworzył oczy. Źrenice miał zwężone i wielkie tęczówki zdawały się tylko dwoma płatami niewidzącego błękitu. Widział jednak, bo raptem spytał:

- Kto to?

Bogumiłowi pytanie wydało się przytomne.

- To ja, Niechcic - odpowiedział. - Twój wuj. Czy ci zimno, chłopcze? - spytał widząc, że chory drży. - Może podać… - i przerwał, zaskoczony osobliwym wykrzywieniem się twarzy Janusza na jedną stronę. Jednocześnie ręce i nogi chorego zaczęły wykonywać szczególne ruchy, jakby wspinania się czy pływania. Gumowy pęcherz z lodem, leżący na jego ciemieniu, spadł grzechocząc na podłogę.

Zęby Janusza ścisnęły się, a na usta wybiegła piana razem ze zduszonym, chrapliwym jękiem. Za drzwiami wszczął się ruch i pani Michalina wpadła do salonu. Wnet zjawił się też i stanął na progu Anzelm w koszuli tylko i spodniach.

Janusz zrzucił z siebie kołdrę, odpychał w konwulsjach matkę i jedynie Bogumił miał dość siły, aby mu nie dać wypaść z łóżka.

Trzymał go w swoich objęciach blisko pół godziny, walczył z nim, aż pot zrosił mu czoło. Na koniec zjawili się spóźnieni doktór Smołowicz i pielęgniarka, mająca zostać na noc. Po wielu daremnych wysiłkach doktór zdołał przyłożyć choremu plastry z gorczycy na łydki, a obróciwszy go bokiem i przytrzymawszy w tej pozycji, przystawił mu za uszami pijawki, przygotowane w słoju na oknie.

Z wiszącymi u szyi robakami drgający Janusz wyglądał tym okropniej, ale zaczął się cokolwiek uspokajać.

Wuj Daniel chodził tymczasem po jadalni, ściskał rękoma skronie i powtarzał:

- Rany boskie, rany boskie. Ona tego nie przetrzyma.

A czepiając się drepcącej w posługach, zgarbaciałej Antoniowej, prosił:

- Zróbcież coś, żeby to przeszło… Może po drugiego doktora?…

- No, co ja panu zrobię - wzruszyła ramionami. - Lepiej by pan ukląkł i pomodlił się o lekciejsze skonanie.

Po paru godzinach męki atak osłabł, można było dać zastrzyk i obłożyć chorego lodem. Na karku Janusza siniały krągłe piętna po zdjętych pijawkach, twarz jego trochę stęchła, przycichł, a kiedy matka wzięła go pod pachy i podciągnęła nieco wyżej na poduszki, otworzył nawet oczy i uśmiechnął się. Powab tego uśmiechu był wciąż jeszcze tak wielki, że patrzącym wydało się niemożliwe, aby coś tak czarownego miało zniknąć ze świata.

Robiło się już ciemno. Antoniowa pozapalała lampy, wujenka Michalina sprzątała ręczniki, watę, buteleczki, łyżeczki, porozrzucane w czasie ratowania Janusza. Panowie wyszli do jadalni i zapalili papierosy.

- Doktorze - spytał Anzelm - czy to może jeszcze długo trwać?

Och, Anzelm nie posiadał w sobie władz zdolnych znosić porażkę i cierpienie. On był człowiekiem powodzenia i zgoła nie pojmował tego podtrzymywania życia niezdolnego zrobić już na tym świecie żadnego interesu, przeprowadzić żadnego udanego przedsięwzięcia.

Toteż zmarszczył się, kiedy doktór rzekł wodząc powątpiewająco głową w tę i w tę stronę:

- Owszem, to może jeszcze trwać jakiś czas.

Bogumił uprzytomnił sobie, że noc idzie i Basia tam szaleje z oczekiwania i niepokoju. Miał wrócić zaraz po obiedzie, a tymczasem wciąż nijako było mu stąd odjechać. Gdy tak się wahał, co robić, z podwórza dobiegło warczenie jakby maszyny.

- Samochód - wyjrzał przez okno Anzelm. - Ceglarski przyjechał.

Jednocześnie Antoniowa wniosła do pokoju wysmukły pakiet.

- Przynieśli z kwiaciarni dla pana Janusza - oznajmiła z ubolewającą zgryźliwością w głosie.

Pani Michalina z roztargnieniem wzięła do rąk szeleszczący przedmiot i porzuciła go na krześle. Z odchylonej bibułki wyjrzały pąki róż.

Ceglarski wpadł zdyszany. Przed dwiema godzinami wrócił z Warszawy i zastawszy w Oczkowie kartkę pani Michaliny, przybywał jak mógł najśpieszniej. Informowano go półgłosem o stanie Janusza.

Bogumiłowi ulżyło pojawienie się Ceglarskiego. Osądził, że teraz może już jechać. Pani Michalina jednak zatrzymywała go.

- Nawet pan nie wie, jak pan dodaje mi ducha.

- Pojadę zawiadomić Basię - uspokajał - i postaram się zaraz wrócić. A może przyjedziemy razem. Jest teraz doktór, pielęgniarka. I pan Ceglarski. Może atak się tak prędko nie powtórzy.

Pani Michalina uściskała go i zwróciła się do Anzelma:

- No, jakże te meble, synusiu - pytała zbolałym głosem. - Dobrze się przedstawiają?

- Panie - jęknął wuj Daniel wyprowadzając Bogumiła do przedpokoju - czy Michasi to wszystko nie zabije?

- Panie szwagrze - zgromił go szorstko Niechcic - to syn pana umiera.

Wyszedł i na schodach przypomniał sobie, że nie odszukał swego Żyda z pieniędzmi.

- Głupstwo - zlekceważył to. - Poczekają do jutra.

W domu zastał w swoim pokoju światło i panią Barbarę. Miała zmienioną twarz, ale ujrzawszy męża zdrowego i całego, spytała tylko:

- Jadłeś co?

- A wiesz - odparł zafrasowany - że sam nie wiem, czy ja co jadłem. Zdaje mi się, że nic nie jadłem. Ale, Basiu, my chyba zaraz tam pojedziemy. Janusz prawie że konający.

Pani Barbara załamała ręce.

- Józefat mówił, że jest gorzej, ale nie myślałam, żeby aż tak…

Bój się Boga - zaniepokoiła się - nie mówiłeś chyba Anzelmowi nic o tych placach.

- Nie, zupełnie zapomniałem. Ale nawet żebym pamiętał… Niee, za kogo ty mnie masz?

- Tom odetchnęła. Bo naturalnie… w takiej chwili… To i u Baścika - przypomniała sobie - pewno nie byłeś.

- Byłem. I będę drenował. Podpisałem umowę.

- Jak to? Pomimo tej depeszy?

- Nie mogłem już czekać ani godziny.

- Czekałeś tyle czasu, to mogłeś jeszcze parę dni. A że wypadłoby drożej, to już wina Dalenieckiego.

- Powiadam, że nie mogłem - westchnął Bogumił. - Ja jestem pewien jego zgody. Co to? Emilka śpiewa?

Z głębi mieszkania dobiegały nieuczenie, ale rozgłośnie i z zapałem wyciągane słowa piosenki:


Patrz, jak morze się kołysze, różnobarwne snując tonie…


- Ano, zawsze teraz śpiewa - uśmiechnęła się pani Barbara. - I jak się kładzie, i jak wstaje. Całe szczęście. Dawniej była taka nerwowa, a teraz niczym się, chwała Bogu, nie przejmuje…

- Więc słuchaj, Basiu… Jedziemy?

- Jak uważasz. Tylko czy nie jest już za późno? Zamiast pomóc, możemy zrobić tylko kłopot dobijaniem się w nocy.

Po namyśle doszli do wniosku, że w istocie jest już za późno.

Niepodobna, żeby z Januszem tak zaraz miało się coś stać. Bogumił zostawił go trochę lepszym, doktór zapewniał, że nagła katastrofa nie grozi, a opiekę ma, bo jest pielęgniarka. Postanowili tedy wyjechać wcześnie rano.

- I ty pójdziesz od razu do nich, a ja poszukam tego mojego Żyda Perlmutra i załatwię z Baścikiem - planował Niechcic.

W Kalińcu tymczasem, kiedy Janusz zbudził się z krótkiej drzemki, zaaplikowano mu bańki cięte i położono jeszcze jeden plaster z gorczycy na kark, a lód na głowę. Po tych zabiegach leżał zupełnie wyczerpany, ale spokojny i przytomny. Twarz jego zbladła i odzyskała całą swą zwykłą piękność. Zastosowane środki ratunku działały jeszcze i na otaczających, nadzieja wstąpiła w serca.

Ludwik Ceglarski wyprawił rodzinę odpocząć, pielęgniarka wyszła do kuchni - został z Januszem sam. Zrazu siedział z daleka, lecz gdy Janusz wyciągnął do niego rękę, dłonią prosząco odwróconą do góry, przesiadł się na krzesło przy łóżku, i splótłszy palce, trwali tak długo w milczeniu.

Ceglarski był srodze rozstrojony. Na samym wyjezdnym do Warszawy otrzymał był od Janusza list bardzo dziwnej treści.

Chciałbym - czytał w nim - wyjawić tobie jedną rzecz, która ci wiele ze mnie objaśni. I która nie dawała mi się z nikim ani z niczym zbliżyć naprawdę, czyniła mnie jakby wyklętym. Długo nie chciałem uznać ani nawet uświadomić sobie przyczyny mojego fatalnego usposobienia. Myślałem, że to mnie do reszty zadręczy i zgubi. Ale nadszedł czas, że się czy ukorzyłem, czy wzniosłem ponad tę sprawę. Nazwiesz to, jak zechcesz. I jeśli się musiałem pogodzić z tym, że właściwie zabiłem biedną Celinę (choć może nie tak całkiem ja ją zabiłem), to zdołam żyć i z tym, co jest nędzną tajemnicą mojego życia. A zdecydowawszy się na to będę mógł - może - inaczej, lepiej, ustosunkować się do świata. Bądź łaskaw zobaczyć się ze mną, jak tylko wrócisz z Warszawy”.

Ceglarski czytał ten list w drodze na pociąg i nie mógł już cofnąć swego wyjazdu. Wracał z Warszawy pędzony niejasną obawą, że Janusz znów zamknie się w sobie i nic z tego, co zapowiedział listem - nie powie. Na myśl o tym burzył się i postanawiał, że nie zawaha się jednak przed wkroczeniem bez skrupułu we wnętrze tej zatajonej natury, przed zatarganiem nią tak, aby obnażyła na koniec swą pustkę lub swoją tajemnicę i zaczęła żyć życiem prawdziwego człowieka. Cieszył się, że jest jednak jakaś tajemnica, jakieś coś, o co się można zaczepić, z czym będzie można walczyć lub czemu będzie trzeba współczuć. Zapytywał siebie, co to być może: grzech wielki czy nieszczęście? To znów mówił sobie zniechęcony, że nie, ta powabna zagadka nie miała żadnego rozwiązania, ta męska Gioconda - żadnej tajemnicy; list był tylko jednym z żałosnych mamideł próżności, pragnącej wmówić w siebie i drugich, że jest się czymś więcej, niż się jest.

I wnet zrywał się w sobie wewnętrznie: - A jeśli jednak… Jeśli tę duszę zamula istotnie coś, jakiś brud, jakaś ciężka niedola, przed którą trzeba ją ratować, z której trzeba ją wydobyć? Śpieszył tedy na pomoc - a teraz siedział i trzymał w dłoni rękę Janusza i widział, że tu już tylko życie jego trzeba było ratować, i to zapewne bezskutecznie.

Czy Janusz pamiętał o swym liście? Nie wiadomo. I Ceglarski nie czuł się na siłach o to pytać. Ale słuchał z pewnego rodzaju łapczywością, gdy chory zaczął nagle szeptać:

- Ja nie wiem dlaczego… ale tak mi dziwnie dobrze… Nic nie boli. No, powiedz, gdzie ta dusza, w którą… tak wierzysz. Nie było już jej we mnie. Parę zastrzyków… zabiegów przy… przywróciło mi trochę tej duszy. Po prostu kwestia procesów chemicznych… I nie ma nic więcej.

- To chyba nie to, co chciał wyznać - szarpnął się w sobie Ceglarski, ale w tejże chwili zapomniał o swym niewczesnym wyczekiwaniu. Gdy ciężko chorzy mówią, że im dziwnie dobrze, niepokój wkrada się w serce tych, co nad nimi czuwają. I Ceglarski dopiero po chwili, opanowawszy wrażenie, rzekł zmienionym głosem:

- Tak samo, bracie, mógłbyś powiedzieć, że nie ma słońca, bo… nawozy sztuczne przywracają siłę wątłym roślinom. Wątłym… roślinom - powtórzył i w myślach zabrzmiał mu werset z Hioba:

„…i jako kwiat ścięty bywa, a nie ostoi się”.

- Ja wierzę w materię - spowiadał się po cichu Janusz - nie dlatego, że mogę jej dotknąć… tylko że ona jest sama przez się cudem… tajemnicą… nadzwyczajnością… większą niż ten wasz duch.

- Czy nie za dużo mówisz, Januszku? - zatroskał się Ceglarski.

- Nie… - majaczył Janusz. - Jeżeli jest… dowód… że dusza… to nie to, co mówisz… tylko… że choć taki chory… udaje mi się… jak teraz… uniezależnić psychicznie… od stanu fizycznego.

- Boże, ratuj go. On chce dobrego - myślał Ceglarski. - Niech nie będzie za późno.

- Taki jestem zzd… rowy - szeptał Janusz - mocny duchowo… zdolny do życia… teraz… Jak pojadę… do Włoch… raz we śnie… widziałem… biała droga…

Mówił to już ledwo-ledwo i Ceglarski spostrzegł, że oczy jego zaczynają drgać i pląsać w orbitach, a usta wykrzywiać się niepokojąco.

Wezwał pielęgniarkę. Konwulsje wracały. Zgarbiona Antoniowa postękując wybiegła po doktora.

Zaś rano, kiedy Józefat, odstawiwszy mleko, jechał pomału ku domowi, zobaczył Żydówkę Arkuszową, dającą mu z daleka znaki, żeby stanął. Arkuszowa nie uwijała się już tak po mieście jak dawniej, ale tym razem biegła prawie, wymachując rękoma. Józefat zatrzymał konia i gdy podeszła sapiąc, zapytał przedrzeźniając ją.

- Ny, co pani Arkuszowa tak dycha? Co pilnego?

- Pilnego? Oj, nie daj Boże takie pilne nikomu. Młody pan Ostrzeński umarł. Pan Anzelm.

- Anzelm? - oburzył się Józefat. - Co Arkuszowa plecie. Toć jeszcze wczora był zdrów. Janusz chyba.

- Tfy. Czy to takie panowie jak pan Anzelm umierają? Takie nie umierają. Pan Janusz umarł. Pan doktór.

- Kiej?

- Tylko, tylko… Ja poszłam do Anzelma, bo on chce kupić taki antyk. A tam pan doktór już nieżywy.

Chwilę kręcili głowami, cmokając nad tym nieszczęściem, wzdychając, że się młodzi przed starymi na tamten świat wynoszą.

Józefat zaciął konia i pośpieszył, żeby prędzej w domu dać znać.

Ale Niechcicowie już jechali, spotkał ich na Nieznanowskim Przedmieściu. Sami zatrzymali konie, widząc mleczarza pędzącego tak, jak nigdy nie miał w zwyczaju.

- Co się stało?

- Pan Janusz nie żyje.

- Kiedy umarł? - spytali jednocześnie.

- Dzisiaj nad ranem.

- Czemużem z nimi nie został - pomyślał Bogumił strapiony.

Strofował Daniela, a sam poleciał do niespokojnej żony. Tak to bieży się ku najbłahszym sprawom, byle od śmierci - ku życiu.

Różnica tylko w zachowaniu większej lub mniejszej przyzwoitości.

- Szkoda, że nie powiedziałam Józefatowi, żeby nic w domu nie mówił - zmartwiła się pani Barbara, gdy już ruszyli w dalszą drogę. - Emilka wpadnie w rozpacz. Ona się tak boi wszelkich śmierci.

Zajechali prosto na Karolińską.

W mieszkaniu Ostrzeńskich panowała spłakana cisza: Od razu w przedpokoju natknęli się na panią czy pannę o bardzo jasnych włosach i wydatnym nosie. Siedziała w kącie na kuferku i zalewała się łzami. W jadalni przyjął ich wuj Daniel bez kołnierzyka i niewyspany. Bruzda cierpienia koło ust z lewej strony pogłębiła się w spazmatyczne niemal skrzywienie.

- Po wyjeździe pana Bogumiła - objaśniał - był przytomny, rozmawiał i tak dobrze wyglądał, że nie spodziewaliśmy się katastrofy. Ale umierał już nieprzytomnie.

Weszli do salonu. Janusz leżał jeszcze na łóżku, cały w kwiatach.

- Nawet nie wiem, od kogo te kwiaty - szeptał wuj Daniel. - Od godziny wciąż przysyłają i przysyłają.

Przy zwłokach Janusza klęczała, zakrywszy rękoma twarz, pani Michalina. Pod oknem stał Ceglarski ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma i znękanym wyrazem twarzy. Z daleka tylko skłonił się głową Niechcicom. Anzelma nie było.

Bogumił nie mógł się wydziwić zmianie, jaka zaszła w Januszu.

Pulsująca gorączką, czerwona wczoraj twarz była dziś żółta i wyschnięta jak oblicze młodego, świętego pustelnika o zapadniętych oczodołach i ascetycznych rysach. W pokoju mimo rozwartych okien panował swoisty ckliwy odór.

Pani Michalina, usłyszawszy czyjeś wejście, obejrzała się, wstała i podeszła się witać.

- Pogrzeb jutro o jedenastej - zawiadomiła rzeczowo. - Anzelm poszedł zamówić trumnę. Strasznie się męczył - zapłakała spojrzawszy ku zwłokom.

- Michasiu, Michasiu, nie płacz, wszyscy umrzemy - pomrukiwał wuj Daniel.

- Depeszę do Bodzia wysłałem - oznajmił jeszcze, wyprowadzając Niechciców. - Jeśli zaraz wyjedzie, to zdąży na jutro rano.

W drzwiach Niechcicowie zetknęli się z Holszańskimi, a na schodach spotkali trzy nieznajome panie, wstępujące na górę z pękami kwiatów i z zaczerwienionymi oczyma.

Idąc ulicą zastanawiali się, czy zawiadomić Agnieszkę. Ona była w przyjaźni z Januszem. Ale przecież na pogrzeb i tak nie zdąży.

Zresztą nie przerywałaby sobie chyba wakacji z mężem, którego tak rzadko widuje. Napisze się do niej list, żeby w każdym razie wiedziała.

Teraz pozostała do załatwienia sprawa zadatku dla Baścika. Bogumił poszedł szukać swojego kupca zbożowego, pani Barbara czekała w cukierni Kleszcza. Czekała tak cierpliwa i spokojna, jakby z zadumy nad szklanką herbaty wychylała się ku niej wieczność, wobec której wszystko, co się odbywa, jest mało ważne.

Bogumił wrócił skłopotany.

- Wszystko mnie zawodzi - oznajmił. - Perlmuter skrewił. Będzie miał pieniądze dopiero za tydzień. Byłem jeszcze u trzech, też na próżno. Wprost nie rozumiem, co to znaczy. Pierwszy raz mi się zdarza, żebym nie mógł dostać pieniędzy na zawołanie. Muszę pójść jeszcze do jednego. A Perlmuter, szelma, przyrzekał na pewno.

Przestanę z nim handlować.

- Po co masz chodzić i prosić. Nie chcą, to nie - rzekła pani Barbara bez namysłu. - Przecież są te nasze pieniądze. Weźmiemy z banku i dasz je Baścikowi. Tydzień to nie wieki.

Bogumił popatrzył na nią oszołomiony.

- Czy ty mówisz poważnie? Zrzucasz mi kamień z serca. I nie boisz się ryzykować?

- Nie chcę, żebyś gryzł się dłużej tym drenowaniem. I zresztą, co za ryzyko? - przestraszyła się nie na żarty, ale już wstyd jej było się cofać.

Sprawa poszła gładko i w banku, i u Baścika. Pani Barbara kupiła jeszcze czarne woalki dla siebie i dla Emilki, po czym ruszyli do domu.

W Serbinowie Emilka, w fartuchu ogrodniczym i z rękami powalanymi ziemią, poskoczyła ku nim od klombów. Przez mgnienie słyszeli, że śpiewa: „Pójdź do gondoli, kochanko moja…” Raptem stanęła jak wryta i zmieniła się na twarzy.

- Wiem - rzekła, gdy ją zaczęli ostrożnie przygotowywać do złej wieści. - Józefat mówił. Biedny Janusz. Taki był śliczny i umarł.

I wnet się rozjaśniła.

- Zapomniałam - podjęła - że jest list z zagranicy. Pewno od pana Dalenieckiego.

Ledwo skończyła, usta jej już coś nuciły.

Bogumił, nie zdejmując kapelusza i płaszcza, pobiegł do siebie. - Jeżeli się nawet nie zgodził - myślał w popłochu - ja to na nim wymogę. Zrzeknę się bodaj tantiemy na parę lat. Będę drenował za nie wiem jaką cenę.

- Assuan - przeczytał patrząc na stempel. - Gdzie to jest? Afryka?

Pani Barbara weszła za nim i też nie zdejmując zarzutki ani kapelusza wołała:

- No? Czytajże prędzej.

Bogumił przeciął scyzorykiem kopertę i pobiegł wzrokiem po wierszach zapisanej ćwiartki papieru. Wtem spąsowiał i na twarzy jego wyraziło się takie przerażenie, że pani Barbara krzyknęła:

- Nie chce drenować? To pal go diabli! Śmiej się z tego, słyszysz?

Potrząsnęła męża za ramię:

- Co tobie? Dlaczego patrzysz tak strasznie? Usiądź!

Bogumił usiadł posłusznie, zdjął kapelusz i przetarł dłonią twarz.

Uśmiechnął się z trudem.

- Nic, nic - rzekł. - Daleniecki sprzedał Serbinów.

4

Pani Barbara wyjęła Bogumiłowi z ręki list, a nie znalazłszy w kieszonce binokli, odsunęła go daleko od siebie, by przeczytać.

- Ależ to nie jest odpowiedź ani na twoją depeszę, ani na drenowanie - zdziwiła się po chwili.

- Nie - odparł bezbarwnie Bogumił.

Daleniecki zmienionym i niepewnym charakterem pisma usprawiedliwiał się, że tyle czasu do kochanego pana Bogumiła nie pisał. Był ciężko chory na kamienie nerkowe z owrzodzeniem.

Przeszedł skomplikowaną operację, po której długo walczył ze śmiercią, na koniec wysłano go na całą wiosnę do Egiptu. Ale i tam jeszcze chorował na oczy i był w stanie, w którym nie pozwolono mu nic wiedzieć o interesach. Nie mogąc ruszyć się z miejsca, przesiedział w Egipcie daleko poza porę, w której przebywanie tam jest możliwe, nadto wszystkie jego sprawy uległy zahamowaniu, sekretarz paryski załatwiał tylko najpilniejsze. Obecnie wyjeżdża wreszcie z żoną do Włoch, dokąd kazał sobie przysłać wszelką zaległą korespondencję.

Stan mego zdrowia - donosił w dalszym ciągu - i niemożność sprężystego jak dawniej zawiadywania sprawami majątkowymi, zwłaszcza wymagającymi odległych podróży na zabronioną mi północ, wymagają uproszczenia moich interesów i skupienia ich bardziej koło siebie. Korzystając tedy z bytności w Egipcie mojego krewnego, hr. Owruckiego, postanowiłem sprzedać mu Serbinów.

Zwłaszcza że nadarza mi się sposobność nabycia niewielkiej posiadłości w południowej Francji. Postanowienie to zapadło zgodnie z życzeniem prawnej właścicielki Serbinowa, mojej żony, której lekarze zalecają również spędzanie większej części roku na wsi w łagodnym klimacie. Wstępna umowa została już między mną a panem Owruckim podpisana. Akt rejentalny ma być sporządzony w Kalińcu po uprzednim obejrzeniu majątku przez nabywcę, który już wyjechał do kraju, na razie do Petersburga (- jak to pisze - oburzyła się pani Barbara - dla niego „kraj” a Petersburg to jedno). Jeżeli ja ze względu na zdrowie nie mógłbym przyjechać do aktu, zastąpi mnie upełnomocniony adwokat. Majątek wejdzie w posiadanie nowego właściciela od października, więc na rok przed wygaśnięciem naszego ostatniego z panem kontraktu. Wszelkie należne panu z tego tytułu odszkodowania rozumieją się same przez się. A więc półroczna pensja, tantiemy podług przeciętnej za ostatnie trzy lata oraz pieniężne lub w naturaliach wyrównanie kosztów pańskiego utrzymania z rodziną za czas przewidziany dla takiej okoliczności w kontrakcie.

Post scriptum głosiło: „Jeżeliby pan zechciał skorzystać ze swego prawa pierwokupu, to zasadniczo nic temu nie stoi na przeszkodzie, o ile oczywiście mógłby Pan ofiarować te same warunki, tj. gotowiznę za cały szacunek”.

Część listu, mówiąca o sprzedaży, różniła się od serdecznego początku, była chłodna i kategoryczna, jakby z góry chcąca uniemożliwić jakiekolwiek podawanie w wątpliwość przedstawionej transakcji.

Pani Barbara w pierwszej chwili nie mogła objąć myślą całości spadłej na nich tak nagle wieści. Ale, spojrzawszy na wyraz twarzy męża, osądziła położenie jako rozpaczliwe. Zbyt rozpaczliwe, by narzekać. Bogumił zdawał się tak dalece potrzebować ratunku i pomocy, że natchniona jakby nie swoją siłą wykrzyknęła:

- No, wielkie rzeczy! Ja ciebie rozumiem, bo przecież nawet ja się przywiązałam do tej dziury. Ale trudno. Wiecznie tu siedzieć chyba się nie spodziewałeś. I ostatecznie dawno wiemy, że Daleniecki to człowiek bez sumienia. A my damy sobie radę, zobaczysz. I ten huncwot - pogroziła w przestrzeń ku Paryżowi - zobaczy.

- Daj spokój - przemówił tępo Niechcic. - On jest w porządku. Miał prawo zrobić ze swoją własnością, co mu się podobało. Świat już tak jest urządzony. Cały dla tych, co mają, nie dla tych, co pracują.

- A kiedyś - zakwestionowała to pani Barbara - mówiłeś sam, że on nigdy by nie sprzedał Serbinowa za twoimi plecami.

- Głupi byłem. Według prawa nikogo nic nie obchodzi, co czuje administrator sprzedawanego majątku. Zresztą czytałaś, że zaszły i dla niego niespodziewane okoliczności. A my, oczywiście, że damy sobie radę. Materialnie zabezpiecza nas, jak widzisz. No i możemy nawet kupić Serbinów - zaśmiał się ciężko.

- Nawet kupić… gotówką za cały szacunek - pokiwała głową pani Barbara. - To już napisał chyba na urągowisko. Przez szyderstwo, jak mówi ten Haywola.

- Ale jeżeli to takie normalne - podjęła niebawem - to nie rozumiem, dlaczego jesteś jak z krzyża zdjęty?

- Mój Boże - wyjąkał z desperacją. - Czy ty nie domyślasz się, co mnie tak przygnębiło? Przecież wyszło na to, że ja okradłem ciebie i dzieci z tych dziewięciu tysięcy za place.

- Nie rozumiem… - stropiła się pani Barbara.

- Więc zrozum, że drenowanie diabli wzięli i że nam ten zadatek u Baścika przepadnie…

- A prawda… - zagapiła się pani Barbara.

Bogumił wichrzył sobie z rozpaczą siwe włosy.

- I co mnie się stało, żem wtedy dnia jeszcze nie poczekał.

Rzeczywiście, jak los chce zadrwić z człowieka, to mu rozum odbiera. Stary idiota, obrabowałem własną żonę i dzieci.

Pani Barbara odzyskała już równowagę.

- Bogumił! Jak można tak tracić ducha? I to kto? Ty! Ja ciebie nie poznaję! On mnie okradł z pieniędzy! Obrażasz mnie po prostu.

Przecież radca Ostrzeński mógł nam wcale tej sumy nie zapisać.

Albo Anzelm, czy nie mógł nam jej stracić? Wolę ją stracić przez ciebie niż przez niego. I co ja mówię „przez ciebie”. Przecież to ja sama namówiłam cię, żebyś zapłacił Baścikowi. Najlepiej nie myśleć o tym. Było, przepadło i koniec. A właściwie nawet wcale nie było.

Zatchnęła się i umilkła.

Bogumił słuchał i twarz mu się pomału rozpogadzała. Ucałował ręce żony i chwilę trzymał je przyciśnięte do piersi, aż mruknęła:

- Co znowu za czułości…

- Przywracasz mnie do życia - rzekł poruszony do głębi. - Nie tym, że mi przebaczasz. Jak byłem winny, tak jestem… Ale mi lżej…

Lżej, że ty tak myślisz, tak czujesz… Może Bóg pozwoli, że się da te pieniądze ocalić. Ja zaraz po pogrzebie Janusza pójdę do Baścika. Może wycofam to polubownie, bodaj z uszczerbkiem… - odzyskiwał nadzieję.

Nie mówili o tym więcej. Zaprzątnęły ich domowe sprawy, śród których zapomnieli, że każda z przypadających na dany dzień robót odbywa się w ich oczach po raz ostatni. Służba nic jeszcze nie wiedziała. Emilka przyjęła nowinę grobowo, ale zarazem tak, jakby to był zły sen, który ją naszedł na krótko. Już po chwili oczy, wpatrzone w jej tylko znaną rzeczywistość, nie mogły ukryć szczęścia i błyszczały jak na powrót zbudzone do przyjemnej nad wyraz jawy. Aż pani Barbara, która spodziewała się szlochów, zapytała:

- Co z tobą, dziecko, się dzieje? Jesteś jak nieobecna. - I tknięta niewyraźnym przeczuciem, zagadnęła: - Gdzie ty znikasz popołudniami?

- Ja znikam? - Emilka stanęła w pąsach. - Ja jestem zawsze w ogrodzie.

Nazajutrz wszyscy troje wyjechali wcześnie karetą, do której wepchnięto z trudem olbrzymi wieniec ze świerczyny, jaśminu i buldeneży, upleciony przez swarliwego ogrodnika Kajetana. Wieniec odgradzał Niechciców od siedzącej na przedniej ławeczce Emilki, pachniał, kłuł i drażnił gałązkami po twarzach, uniemożliwiając rozmowę. Jechali w naprężonym oczekiwaniu, żeby się ta droga prędzej skończyła.

W Kalińcu przed kościołem stały powozy, auto Ceglarskiego, karawan. Okryte czernią konie przy karawanie zwiesiły sennie łby, jeden z nich obluźnił nogę i, usiłując grzebać czy nudząc się, gładził kopytem bruk. W kościele tłok był tak wielki, że pani Barbara i Emilka stanęły w kruchcie, a tylko Bogumił przepchał się z wieńcem do katafalku. W tejże chwili gnuśny pomruk organów rozebrzmiał wielkimi, przelewającymi się jeden w drugi tonami, a chropawy i twardy męski chór zaczął śpiewać:


Wy, co płaczecie dziś - do Boga śpieszcie…


Tuż przy wejściu do nawy pani Barbara spostrzegła tę samą nader jasnowłosą i o wydatnym profilu młodą osobę, którą wczoraj widzieli w przedpokoju Ostrzeńskich. Spazmatyczne łkania wstrząsały jej spadzistymi ramionami. Tym razem pani Barbarze wydało się, że ta postać nie jest jej obca, lecz nie mogła sobie przypomnieć, kto to taki.

Gdy kondukt szedł potem przez miasto, coraz więcej ludzi do niego się przyłączało, a zwłaszcza co niemiara dzieciaków i bab w chustkach. Mieszkańcy z przedmieść radzi zbaczali z drogi, żeby uczestniczyć w jakimkolwiek zbiorowym wyładowaniu się uczuć. Na cmentarzu ludzie ci otoczyli ciasno garść rodziny i znajomych zmarłego i nie odstępowali w nadziei, że coś jeszcze zobaczą i usłyszą. Jakoż nie zabrakło przemówień, chwalących zalety Janusza i ogłaszających światu żal i boleść osieroconych rodziców, a zwłaszcza „tak chlubnie zapisanej w dziejach miasta i tak ukochanej przez wszystkie sfery społeczeństwa profesorowej Michaliny Ostrzeńskiej”. Niebawem wszyscy otwarli parasole, bo deszcz zaczynał kropić. A gdy nastała cisza, dały się słyszeć kolejno: echowy chrobot spuszczanej do grobu trumny, suche postukiwanie młotkiem po cegłach, zgrzytanie kielnią, chlastanie wapnem. I nisko, jakby między nogami stojących, kobiecy, zanoszący się płacz. Dwie niecierpliwe baby przecisnęły się aż do miejsca, gdzie w pagórek świeżej gliny zatknięta była blaszana tabliczka z trumny. Jedna z nich przeczytała półgłosem: - Eś Pe Janusz Ostrzeński, doktór medycyny. Żył lat trzydzieści dwa. - Młody - zwróciła się do drugiej, która przyglądała się niezmiernemu stosowi wieńców.

- Tylachna kwiatów! To musiało kosztować!

Znajomi z naprężeniem wpatrywali się w czarne krepy, osłaniające twarz pani Michaliny, usiłując złowić chwilę, kiedy można będzie podejść i złożyć kondolencję. Na razie ściskano przeciągle ręce Anzelma i tylko co przybyłego Bogdana. Wuj Daniel zatrzymał się w pewnej odległości od tłoku i wypatrywał poprzez ludzi swojego beniaminka, z którym ledwie się zdążył przywitać.

Na koniec murowanie grobu się skończyło. Pani Michalina zsunęła welon z twarzy i spojrzała dokoła surowymi, przytomnymi oczyma.

Wnet ci, co dotrwali dotąd, ruszyli ku niej, a każdy był kontent, upewniwszy się, że widziała jego obecność.

Niechcicowie zostali potem na obiedzie u Ostrzeńskich. Nim go podano, siedzieli wszyscy w jadalni, a Ceglarski czynił honory domu. Zdawał się należeć do ludzi, których życie osobiste polega na towarzyszeniu cudzym rodzinom. Pani Michalina znikła w głębi mieszkania, Holszańscy wyszli za nią, Anzelm i Bogdan spierali się o coś pod oknem, wuj Daniel palił, wpatrując się z lubością i utęsknieniem w najmłodszego syna, który tego nie dostrzegał, a jeśli dostrzegał, to karcącym spojrzeniem - ganił.

Ceglarski przysiadł się do smętnie milczących Niechciców. Chciał powiedzieć coś miłego Emilce, ale po paru słowach uległ nieprzepartej potrzebie mówienia o Januszu. Zwrócił się z tym specjalnie do pani Barbary, przyciszywszy głos, jakby chciał mówić jej na ucho.

- Wszyscy go uwielbiali - d mił - i wszyscy mieli do niego pretensję, że nie był takim, jakim zapowiadała go ta jego nadzwyczajna piękność. A czyż on mógł, proszę pani, sprostać swojej urodzie? Musiałby być chyba najwyższą doskonałością i potęgą. On w gruncie rzeczy nie żył gorzej niż tysiące innych, czy to mało na świecie takich, co są zdolni tylko do połowicznych czynów, myśli, uczuć. I nikt przez nich nie płacze, nie odbiera sobie życia… Życia. Tak. Ale tu każdemu, a zwłaszcza każdej, zdawało się to nie dosyć. Chcieli, żeby był zdolny do niezwykłych rzeczy, wspaniałych namiętności… W końcu stał się tylko tematem do przeżywania przez innych. I to był jego dramat… Jego dra-mat.

- Ja go zawsze uważałam za łagodnego i dobrego - rzekła niepewnie pani Barbara. - Tylko trochę za takiego… nieodpowiedzialnego.

Ale kiedyś… podobno… był inny.

- Otóż to. Wszyscy tak myśleli - podchwycił namiętnie Ceglarski. - Że przynajmniej kiedyś musiał być na wysokości swej urody… To złudzenie. Może był tylko zdrowszy. Ale on zawsze już za życia był tylko przeszłością… legendą o samym sobie. Tak jak są ludzie należący tylko do teraźniejszości albo tylko do przyszłości… I drudzy, wiekuiści, żyjący pełnią człowieczeństwa i naraz we wszystkich czasach. - Tak - powtórzył z uporem. - On był tylko przeszłością. I nie miał żadnej innej tajemnicy… A jeśli jednak miał? Jeśli miał? - Ceglarski] to już do siebie i z taką rozpaczą, że pani Barbara się zdziwiła.

- A ja mówię, że na tych akcjach tylko stracą - dał się tymczasem słyszeć Bodzio podchodząc z bratem do stołu.

Anzelm ujął Ceglarskiego za rękę.

- Słyszysz, Katonie, co mówi Bogdan? Dowiedział się po drodze na cmentarz, jak wyszli na placach ci, co mnie ich nie sprzedali.

Place zaczęły nagle spadać, poprzestraszali się i sprzedają za bezcen.

Ceglarski przybrał niechętny wyraz twarzy i milczał. Za to Bogumił, wsłuchujący się już poprzednio w rozmowę braci, a będąc nieco rozbitym przez wypadki, nie wytrzymał i rzekł:

- Może Anzelm ma rację, że stracilibyśmy nie sprzedawszy mu placów. Ale coś by zawsze zostało. A teraz to straciliśmy wszystko. Bo zadatkowałem tymi pieniędzmi drenowanie Serbinowa. I cóż? Daleniecki sprzedał Serbinów, a drenowanie przepadło.

- Daleniecki sprzedał Serbinów?! - Nowina wywołała pewne wrażenie śród panów.

Pani Barbara ciągnęła męża za rękaw: - Nie mów o tym w takiej chwili - szeptała.

Ale Ceglarski zaczął się dopytywać.

- To bardzo przykra wiadomość - powtórzył kilkakrotnie. Anzelm znów się do niego zwrócił:

- Ja się już, mój kochany, przekonałem - twierdził - że ile razy myślę o drugich, to i ci drudzy tracą, i ja nic nie zyskuję. Tylko zdrowa myśl o własnym zysku przynosi korzyść wszystkim.

- Wszystkim? - wycedził lodowato Ceglarski. - Dziesięciu, stu takim jak my. Ale tak nie może być wiecznie, żeby się wciąż napełniała ta sama kieszeń.

- Ta sama kieszeń! - oburzył się z cicha, lecz stanowczo Anzelm. - Niech ja tylko sprobuję na jedną chwilę zwolnić napięcie wszystkich sił mózgu, woli, nawet mięśni, to zobaczymy, czy moja kieszeń będzie pełna. Zaraz pójdę na dno, a na moje miejsce wedrą się inni.

- Właśnie. I w ten sposób tworzy się dobór, elita najlepszych życiowo ludzi - pouczył zarozumiale Bodzio. - Najenergiczniejszych, najzdolniejszych: Powodzenie, władza i majątek nie dostają się nikomu dla jego pięknych oczu.

- Obiecujący młody człowiek - uśmiechnął się kwaśno Ceglarski w stronę pani Barbary. - Kiedy Anzelm namówił mnie na odprzedaż części Oczkowa na place, nigdy nie myślałem, że to się tak skończy - dodał po cichu tonem proszącym o przebaczenie.

- Anzelm go namówił. Słyszysz? - bąknęła pani Barbara do Bogumiła.

Ceglarski nie odpierał już więcej twierdzeń braci Ostrzeńskich.

Zdawał się jeśli nie przekonany, to pobity. Pani Barbara też nie znajdowała w sobie ani jednego słowa przeciwko wywodom bratanków.

- Mają rację - myślała - ostatecznie przecież zarobiło się na tych placach.

Ale zarazem racja Ostrzeńskich zdawała jej się zgoła nieważną.

Natomiast odmienne zdanie Ceglarskiego miało w sobie coś pocieszającego i pełnego znaczenia, bez względu na to, czy było życiowo słuszne, czy nie.

- A gdzież gospodyni? - spostrzeżono się nagle, gdy Antoniowa rozlała zupę na talerze.

Wuj Daniel oderwał rozkochane oczy od Bodzia i podreptał do żony, zeszłej chwilowo na drugi plan w jego sercu. Za chwilę zjawił się na powrót.

- Bójcie się Boga, niech kto z was idzie do niej. Zobaczyła buty Janusza! Holszańscy nie mogą jej uspokoić.

Natychmiast pobiegł Ceglarski, a kiedy pospołu z Holszańskimi przywiedli panią Michalinę do stołu, była już spokojna, choć zapłakana. Zaś pod koniec niedobrego obiadu, z którym goście cierpliwie się borykali, zaczęła nawet rozmawiać.

Ceglarski przy pożegnaniu z Niechcicami podjął raz jeszcze sprawę sprzedaży Serbinowa. Nie wyrażał o tym żadnego sądu, lecz kręcił z powątpiewaniem głową, a w końcu zagadnął od niechcenia:

- To dużoście państwo zadatkowali owemu Baścikowi?

Bogumił wymienił sumę. - Jednak ja myślę - łagodził - że jak coś mu się da w łapę, to te pieniądze wydobędę.

- No, o tym nie ma mowy, żeby państwo mieli taką sumę utracić - rzekł Ceglarski z bezwarunkowym przekonaniem. - Jeżeli Baścik będzie robić trudności, to ja już z nim pogadam - dodał energicznie.

- Ale, panie Ludwiku! Niech pan się, broń Boże, naszymi sprawami nie zaprząta - oburzyła się pani Barbara. - I jeszcze teraz! Ja przecież wiem, jak pan kochał Janusza…

Po wyjściu na miasto Bogumił pośpieszył do Baścika, Emilka i pani Barbara wstąpiły do syndykatu dowiedzieć się o cenę ogrodowego spryskiwacza. Kiedy spotkali się, Bogumił oświadczył, że nic nie mógł załatwić, gdyż Baścik wyjechał do Warszawy.

- Mówiłem z jego zastępcą, a on powiada, że sam nie może w tej kwestii decydować.

- Cóż robić - rzekła pani Barbara. - I tak się zawsze czegoś nie zdąży załatwić, kiedy śmierć złapie, jak choćby tego biedaka Janusza.

W powrotnej drodze Emilka, znużona smutną uroczystością, drzemała.

Niechcicowie rozpatrywali swoje sprawy, zastanawiając się, kto to jest ów jakiś hrabia Owrucki. Wydawał im się jeszcze gorszy niż Daleniecki, którego musiał widać, korzystając z jego choroby, opętać. Bogumił pamiętał to nazwisko z pewnej rozmowy z Katelbą i łączył je w myśli z samymi zdrożnościami.

Zamilkli w końcu, a kiedy już wtoczyli się na drogę koło czworaków, Bogumił ocknął się z zadumy i odezwał:

- Teraz już rozumiem, dlaczego Żydzi nie mieli dla mnie pieniędzy.

Musieli, gałgany, wiedzieć… Emilka - musnął po twarzy córkę - obudź się. Dojeżdżamy.

W domu czekała na nich znów depesza. Tym razem, wysłana z Włoch, była odpowiedzią na listy Bogumiła. Daleniecki zabraniał drenować i zapowiadał list. Niechcic był na taką wiadomość przygotowany i przyjął ją spokojnie. Struł go dopiero ów list, który nadszedł niebawem. Daleniecki wiedział już nie tylko o drenowaniu, ale i o zadatkowanej umowie z Baścikiem. Skąd, gdy tylokrotne alarmy Bogumiła nie mogły go dosięgnąć, tę nowinę otrzymał tak piorunem, Niechcicowie nie mieli pojęcia. Był nią jednak wręcz rozwścieczony i prawie wymyślał Bogumiłowi, pomawiając go o nielojalność i samowolne zerwanie kontraktu, pozbawiające go prawa do jakichkolwiek odszkodowań z tytułu sprzedaży majątku.

- To znaczy, że co? - pytała pani Barbara oszołomiona. - Że nie dostaniemy tego nawet, co w tamtym liście obiecywał? Że wyjdziemy stąd nędzarzami? Bez grosza? Po tylu latach pracy? Bardzo dobrze!

Nic sobie z tego nie robię - rozpromieniła się nagle, jakby dopiero pewność takiej ostateczności była właściwym jej żywiołem.

- Ech - sarknął Niechcic - to są tylko strachy na lachy. Poniosło go, bo myślał, że ja ten zadatek zapłaciłem z majątku. Że wziąłem te pieniądze na zbiory. Napiszę do niego i wszystko się wyjaśni.

Ale Bogumił nie miał dosyć swobodnej myśli, żeby pisać wyjaśniający list. Na dworze lało i lało, wszystkie pokosy mokły, rok był prawdziwie feralny. Zaś Daleniecki tymczasem zląkł się widać srodze o swoje interesy, bo po kilku dniach nadeszła wiadomość, że przybywa osobiście dla przeprowadzenia sprzedaży Serbinowa. Dnia ni godziny przyjazdu nie podawał, czekano więc na depeszę, przygotowując pomału zajmowane przez niego zwykle pokoje.

Daleniecki przyjechał jednak pewnej niedzieli rankiem, bez uprzedzenia, dorożką najętą w mieście. Okazało się, że przybył do Kalińca z żoną i stanął z nią w hotelu. Niechciców to ubodło.

Czuli się pokrzywdzeni, a tu tymczasem narzucono im rolę niby uzurpatorów, uniemożliwiających Dalenieckim przybycie do własnego majątku. Po wymianie sztywnych zdawkowych uprzejmości Daleniecki przeprosił panią Barbarę, zażądał ksiąg majątku i zamknął się z nimi sam w salonie pod pozorem, że, utrudzony przejazdem z Kalińca do Serbinowa, chce chwilę spocząć. Bogumił czekał wezwania chodząc zdenerwowany po pokoju; pani Barbara mówiła: - Poznałam go tylko po brodzie. Zrobił się z niego po tej chorobie istny kościany dziadek.

W jakąś godzinę potem Daleniecki zadzwonił ostro i długo, jak na pożar. A niebawem Julka przybiegła i oznajmiła nagląco:

- Pan dziedzic prosi zaraz naszego pana.

Bogumił wszedł do salonu z marsem na czole i chciał od razu wyjaśnić sprawę zadatku, ale zanim otworzył usta, Daleniecki podsunął mu przed oczy jedną z ksiąg rachunkowych i wskazując poszczególne pozycje zaczął pytać z odpychającą szorstkością:

- Co to takiego? A to? Dlaczego pan wziął taką sumę z cukrowni na buraki? Co to w ogóle znaczy?

Bogumił zrobił wielkie oczy.

- Nie rozumiem - rzekł obrażony.

- Jak to nie rozumiem? - rzucił się Daleniecki. - Pan mi tu dziecko udaje! To ja, panie administratorze, nie rozumiem i pytam: skąd się nabrało tyle długów?

- Co za długów? To jest zaliczka na buraki, którą brałem co rok przed żniwami na robociznę.

- Ale ja nie sprzedawałem co rok majątku! - stęknął Daleniecki. - Ja bym chciał wiedzieć, jak będzie wyglądała ta sprzedaż, jeśli będę musiał za pana długi płacić! Tu dwa tysiące, tu trzy… Ja, chciej to pan wiedzieć, sprzedałem Serbinów z krescencją, z tym, co będzie w stodołach i na polu pierwszego października. Więc z burakami. Teraz pan rozumie?

Bogumił pobladł.

- Zdaje mi się - oświadczył wyniośle - że ja nie byłem obowiązany stosować się do tego, o czym pan nie raczył mnie zawiadomić dość wcześnie.

Daleniecki chwycił ze stołu zapisany i dobrze znajomy Niechcicowi arkusz papieru.

- Pan nie był obowiązany? - szydził. - Ale pan był obowiązany stosować się do umowy. A tu wyraźnie napisano: „Wszelkie wydatki inwestycyjne, przekraczające sumę trzech tysięcy rubli, mogą być podejmowane jedynie za zgodą i wiedzą właścicieli”. To jest wymienione pod punktem 3 c), jako jeden z warunków, których przekroczenie pociąga za sobą zerwanie umowy. A pan co zrobił?

Wypłacił pan olbrzymią sumę na drenowanie, które przecież wymaga pożyczki hipotecznej. Co panu strzeliło do głowy z tym drenowaniem? Do czego to było potrzebne?

- Do czego to było potrzebne? - krzyknął Niechcic. - Ja się paryskimi perfumami nie perfumuję, tylko gnojem śmierdzę, bo się w gnoju grzebię! Ja tu jeden wiem, co tej ziemi potrzebne. I com robił…

- Za dobrze pan to wie - zgrzytnął Daleniecki. - Zapomniałeś pan, że ja tu orzekam, co dobre, a co nie. Ja i kontrakt.

- Już od nie wiem kiedy - zjeżył się Niechcic - był między nami drugi kontrakt, niepisany, który zostawiał mi swobodę działania…

- Mocno żałuję, boś pan tej swobody nadużył…

- Nadużył?! Jeśli pan to chce nazywać zerwaniem kontraktu, to pan go zerwał także… może wpierw. Z tą różnicą, że ja to zrobiłem dla dobra majątku, a pan - dla własnej wygody.

- Panu nic do mnie i do mojej wygody! Niesłychane! Ale kończmy.

Proszę mi wskazać, bo nie mogę tu znaleźć, z czego pan zapłacił owe dziewięć tysięcy. Z jakich kredytów czy dochodów?

Bogumiłowi tętna szumiały w uszach. - Zaduszę go - myślał - albo mnie krew zaleje. - Wyszarpnął z rąk Dalenieckiego ciężką księgę rachunków i z całej siły grzmotnął nią o podłogę, aż huknęło jak wystrzał.

- Te dziewięć tysięcy - zachrapał - tom wydarł żonie i dzieciom.

Wszystko, co mamy, i nie z pańskiej łaski, ryzykowałem dla dobra tego gruntu, nim pan raczyłeś dać odpowiedź w tym, co ważniejsze niż moje i pańskie zdrowie. Tom ryzykował i to utraciłem przez to, że pan handluje potajemnie losem…

Raptem umilkł, gdyż doznał dziwnego wrażenia, jakby ściana wrogości, w którą walił swym słowem, nagle się rozstąpiła.

Daleniecki usiadł i zapytał nieomal słodko:

- Tak że całą sprawę można uważać za niebyłą?

- Tak że można ją właściwie uważać za niebyłą - potwierdził Niechcic zdziwiony.

Daleniecki podjął w łagodnym zamyśleniu:

- To zmienia postać rzeczy. Bo, widzi pan, jestem w kłopotach, każde parę tysięcy ma teraz dla mnie znaczenie. A tu jeszcze Owrucki został źle poinformowany. I chciał drenować. Zaproponował mi zupełnie nowy szacunek, bo myślał, że pożyczka hipoteczna już wzięta. Oczywiście wiedziałem, że to nonsens. Ale pan ma tu takie stosunki, taką opinię - pochlebiał nieszczerze - bałem się, czy na podstawie pewnego mojego dawnego listu nie poczynił pan w Towarzystwie Kredytowym jakich kroków, które by kosztowały…

Bogumiłowi zabłysły oczy. - Chce drenować - ucieszył się i poczuł coś w rodzaju sympatii dla nieznanego nabywcy Serbinowa. Natomiast w stosunku do Dalenieckiego pozostał nieprzejednany.

- Ja bym - rzekł ponuro - i bez Towarzystwa zdrenował. Żebym tylko nie musiał panu tyle posyłać.

Daleniecki żachnął się, lecz połknął zuchwałą przymówkę. I rzekł nawet:

- No więc właśnie. Chcę oddać majątek takiemu, co zostanie tu i będzie na miejscu pracował.

- Sądzę też - podjął, zniecierpliwiony milczeniem Bogumiła - że pan jest ze swego pobytu u mnie zadowolony. A te różnice w szacunku krescencji; no, nie pójdziemy do wójta. Obmyślę jakieś dogodne warunki, na których pan będzie mógł te parę tysięcy spłacić. Bo ja - dodał twardo - nie mogę zmienić punktacji ani o jeden grosz. Mam już zobowiązania na tę sumę.

Bogumiłowi Daleniecki wydał się w tej chwili nie tylko bezwstydnym, ale i zdziecinniałym w swej chciwości.

- Pan żartuje - rzekł lodowato. - Mogę wyjść stąd obrany ze wszystkiego, co mi się należy, ale nie mogę brać na siebie zobowiązań, które pan powinien był, sprzedając majątek bez porozumienia ze mną, sam przewidzieć. To byłoby zgodzić się na zbyt wielkie… łajdactwo.

- Pan się zapomina! Jak pan śmie, po tylu latach zaufania, które panu okazywałem… przypuszczać…

- A miałem tu dzisiaj dosyć dowodów zaufania - stwierdził Niechcic z wzgardliwą goryczą.

- Rozmawiamy w wyjątkowych okolicznościach, w których i moja choroba odgrywa niemałą rolę - mruknął Daleniecki z uwłaczającym lekceważeniem dla obelg Niechcica. - Ale przez długie lata miałem do pana zaufanie i kiedy nagle zobaczyłem czy też wydało mi się, że pan je zawiódł… pan pojmuje, miałem prawo się unieść. Proszę mi tego nie pamiętać - wykrztusił i, odzyskując właściwy sobie polor, wyciągnął do Niechcica rękę o lśniących, zgiętych jak szpony paznokciach.

Bogumił popatrzył ze wstrętem i nie ujął tej ręki.

- Zaufanie? - rzekł mściwie. - Może pan miał i zaufanie. Ale najpierw miał pan Katelbę.

Daleniecki zamrugał oczyma.

- Pan ośmiela mi się zarzucać?… - wygłosił przez nos podrzuciwszy wysoko głowę. - Że pan miał szpiega? - drwił Niechcic. - Kto ma władzę i majątek, ten ma i szpiegów. Tak już jest. Widziałem to już nieraz po świecie.

Odwrócił się i wyszedł trzasnąwszy drzwiami.

5

- Tatuś jest już u siebie - oznajmiła, nasłuchując, Emilka. Pani Barbara poskoczyła do pokoju męża i zlękła się ujrzawszy go leżącego na łóżku.

- Boguniu! Ty leżysz? Co on tobie zrobił, ten łotr? Co tam się działo? Tam coś tak stuknęło! Myśmy słyszały!

Bogumił dźwignął się i usiadł na łóżku. Siwe, przerzedzone włosy miał potargane, twarz znękaną, oczy zamglone. Pani Barbara chwyciła go za ręce.

- Słuchaj, coś taki przybity? Przecież byliśmy przygotowani na najgorsze.

Bogumił stęknął i położył się z powrotem na łóżku. On, który całą młodość i znaczną część męskiego życia przeżył śród upokorzeń i klęsk, zdawał się być rozmową z Dalenieckim wprost zdruzgotany.

Jakby wyczerpawszy już cały przeznaczony dla siebie zapas niepomyślności losu nie miał siły podejmować tego rodzaju doświadczeń na nowo.

- Mam dosyć - rzekł tępo. - Mam już wszystkiego dosyć. Dosyć… dosyć…

Pani Barbara usiadła na brzegu łóżka.

- Opamiętajże się. Ten cały Daleniecki niucha tabaki niewarty, a co dopiero, żebyś ty miał przez niego tak cierpieć.

- Błazen! Szarpał moje dobre imię - rzekł Niechcic. - No cóż - dodał ponuro. - Bywało ze mną gorzej. Mnie bili.

Nagle poruszył się i westchnął stroskany.

- Ja się tak położyłem w butach…

- No, to co? Nie możesz raz w życiu poleżeć w butach na łóżku?

I pani Barbara nagle sama się przy nim położyła. Objąwszy go za szyję szepnęła:

- Kto cię bił?

- Niemcy - odmruknął patrząc w sufit. - Wtedy, kiedyśmy przeszli granicę i aresztowali nas. Próbowałem uciekać… przez taki mur…

Złapali mnie - przełknął ślinę - i… bili… Bili - wzdrygnął się.

Pani Barbara nie wiedziała, jak pokonać pewnego rodzaju moralny popłoch, który w niej powstał. Wzięła rękę Bogumiła, przyciągnęła ją do swej piersi, a potem pocałowała. Zdawało się, że tego nie uczuł.

- Potem - wyznał schrypniętym półgłosem - już na wolności, długo byłem taki jakiś zdziwiony, że mnie nikt nie bije. Z tego, wiesz, zostaje coś jakby znak na duszy.

- Takich rzeczy nie trzeba rozpamiętywać. To do niczego nie prowadzi - rzekła twardo. - Zresztą ty także biłeś.

- Tego oficera? - zapytał. - Bójka… wyrżnąć w łeb uzbrojonego sołdata, co ma nad tobą władzę, to co innego. Chociaż - namyślił się - może masz rację. Może ja nie powinienem był uciekać wtedy spod sądu wojennego.

- Owszem, powinieneś. I nie idzie mi o oficera… - rzekła pani Barbara z wahaniem, gdyż myślała o Tomaszku. - Co ci powiedział ten Daleniecki? - zmieniła temat.

Bogumił powtórzył mniej więcej swoją rozmowę sprzed chwili.

Przestał mówić dopiero, kiedy doszło do Katelby, i przemilczał to.

- No, więc świetnie mu na wszystko odpowiedziałeś. Nie zostałeś mu dłużny - osądziła pani Barbara. - Właściwie ty byłeś górą. Bo przecież twoja sprawa jest czysta. A ja ci jeszcze powiem - zadumała się - że nas to wszystko nie bez racji spotyka. Myśmy przecież wiedzieli, jaki Daleniecki jest człowiek. Piękne maniery, sprytny łeb, a spodem chamstwo. Myśmy już, idąc tutaj, słyszeli o nim niejedno, ale zamykaliśmy oczy. Bo trzeba było myśleć o jutrze. To się kiedyś musiało zemścić, żeśmy dla chleba poszli w służbę do takiego człowieka.

- A gdzież było szukać lepszych? - rozgoryczył się Niechcic.

- Toć masz drugiego… Ten Owrucki… Ledwo się dowiedział o Baściku, zaraz poleciał z pyskiem do Dalenieckiego. Musiał być chyba w Kalińcu i żeby chociaż zajrzał do nas, porozumiał się. To musi być zresztą jakiś pomyleniec. Bo żeby kupować majątek, którego nawet nie widział!… Może kupuje go na spekulację? Ale nie - przypomniał sobie - bo chce podobno drenować. Chce drenować - powtórzył miękko.

- Co ten Daleniecki tam robi? - zaniepokoiła się pani Barbara. - Czy on zostaje, czy odjeżdża? Dorożkę odprawił, więc chyba trzeba go będzie odesłać? A może dać mu obiad czy co?

Bogumił zmarszczył brew.

- Mniejsza o niego. Wścieka się na pewno tak jak i ja. Nie - nawiązał raptem do poprzednich słów żony. - Masz trochę racji, ale nie mów, że to tylko dla chleba. Ja wiedziałem, że on nie święty, ale wierzyłem w jego dobrą wolę… Tylko, widzisz… bogaci ludzie są zawsze podejrzliwi. Ciągle im się zdaje, że w każdym, co na nich pracuje, siedzi złodziej… Im większe dasz takiemu dochody, tym więcej będzie podejrzewał, że musisz kraść. Nie pamiętam, jaki pod tym względem był mój ojciec. Pewno był inny… Są wyjątki…

Stary Krępski też… Ale tak na ogół… A potem…

Bogumił odwrócił się wstydliwie twarzą do poduszki i zaczął mówić niewyraźnie:

- Jaki on jest, to jest… ale on ma Serbinów. Serbinów to dla mnie więcej niż chleb… Trudno mi sobie wyobrazić teraz życie gdzie indziej.

- Ale, Bogumił, bój się Boga, wstydź się, tak nie można - oburzyła się pani Barbara. - Życie jest wszędzie, sam to zawsze mówiłeś.

Jeszcze żebym ja się tak rozżalała, no to rozumiem. Będziemy żyć - oświadczyła gładząc go po ramieniu - choćbym miała założyć w Kalińcu magazyn sukien. Myślisz, że zapomniałam szyć i kroić?

- Magazyn - zdumiał się Niechcic. - A cóż ja bym tam robił?

- Ty w ostateczności weźmiesz gdzie pod Kalińcem posadę dla samotnego. To zawsze łatwiej.

- Akurat będzie kto starca szukał na samotnego rządcę. Nie - uśmiechnął się, mimo woli rozbawiony. - Ja będę odnosił paniom suknie z tego twojego magazynu.

- Ty kpisz, a ja mówię poważnie.

- Ja też - mrugnął przytrzymawszy gładzącą go po ramieniu rękę żony. I raptem spoważniał.

- Wiedziałem ja - zaszeptał - com robił, kiedym pierwszy raz cię zobaczył w tym czarnym, świecącym staniczku i kiedy pomyślałem sobie, że z tobą chcę żyć aż do śmierci. Tyś dobra na ciężkie godziny. Tyś kochająca nawet, kiedy nie kochasz.

Pani Barbara leżała w milczeniu i mieniła się na twarzy.

- To nieprawda - rzekła wreszcie z wysiłkiem. - Nigdy właśnie kochać nie umiałam i na żadne godziny nie jestem dobra. Zatruwałam ci całe życie, nigdy cię w niczym nie podtrzymałam, nie pocieszyłam. Aż się dziwię, że miałeś cierpliwość tyle lat ze mną wytrzymać.

- Byłaś taka, ale byłaś też inna. I żebyś miała sto razy więcej kaprysów, zawsze powiem, żeś godna miłości. Czy to można przestać kochać niebo i ziemię dlatego, że bywa niepogoda, wiatr dmie, deszcz siecze? Ty niepogodna jesteś, ale światem jesteś i co ja na to poradzę? Ja to nie byłem dobrym człowiekiem. Ani też wiernym tobie.

Na to wspomnienie pani Barbara wywinęła się z objęć męża i odeszła ku oknu. Ale patrząc w zadeszczony ogród, pomyślała, że nie - to ona właściwie nie była nigdy wierna. Na przekór wszelkim pozorom - ona nie była wierna. Chciała powiedzieć Bogumiłowi, że wszystko, co mówił dobrego o niej, było tylko świadectwem jego własnej wielkości ducha i serca. Lecz powiedziała tylko:

- Nie myśl, że nie wiem, kogo miałam w tobie za męża.

Przycichli. Słychać było szeptanie deszczu za oknem. I oboje zdziwili się, że zamiast myśleć o swym niepewnym jutrze, o doznanej krzywdzie i poniesionej stracie, rozmyślają o sensie życia i swojej miłości. Radzi byli jeszcze coś sobie powiedzieć o rzeczach jak najdalszych od spadłego na nich kłopotu, pragnęli, aby senna i dżdżysta cisza, rozpostarta koło czterech ścian domu, trwała bez końca. - Mądrość to, czy też starość usposabia nas tak obojętnie wobec tych wszystkich przejść i wypadków? - zadała sobie pytanie pani Barbara i nagle, spojrzawszy w okno, wykrzyknęła:

- Ktoś do nas jedzie!

W tejże chwili wpadła do nich z tą samą wieścią Emilka.

Bogumił zerwał się i starannie poprawił zmiętą pościel. Oboje wyjrzeli oknem. Z dorożki, która stanęła przed sienią, wysiadł młody człowiek tak niezmiernego wzrostu, że wydał się Niechcicom niemal stojącym na szczudłach.

- Cóż to za tyka od chmielu? - zdziwiła się pani Barbara.

Nieznajomy, rozpinając parasol, pomagał się wygrzebać z kolorowych pledów eleganckiej damie.

- A to kto taki? - dochodziła pani Barbara. - Może Daleniecka?

Nie, Daleniecka musi mieć ze sześćdziesiąt lat, a to jakaś zupełnie młoda.

Była to jednak pani Letycja Mioduska-Daleniecka, zaś towarzyszący jej niebotyczny młodzieniec okazał się Zbigniewem Owruckim, nabywcą Serbinowa. Przyjechał rannym pociągiem z Warszawy, by się stawić na umówione spotkanie z Dalenieckim, z którym następnie mieli razem jechać do Serbinowa. Lecz Daleniecki (chciał widocznie rozprawić się z Niechcicem w cztery oczy) wyrwał się wcześnie rano z Kalińca i Owrucki zastał w hotelu tylko panią. Postanowił zaraz jechać za Dalenieckim, a ona była tak niespokojna o zdrowie małżonka, że nie chciała słyszeć o dłuższym czekaniu na niego w mieście, i oto przybyli razem. Wszystko to wyjaśniło się śród chaotycznych zaznajomień się i zapytań.

- Oh, madame, ou est-il, mon mari? N'a-t-il pas pris froid? Par ce temps-la? Mon Dieu, c'est un vrai temps de chien qu'il fait par ici - trwożyła się pieściwym głosem piękna dama. - Pani hozumie, on chohy, ja niepokoić się bahzo, bahzo - akcentowała śpiewnie ostatnie zgłoski słów.

- Pan Daleniecki jest jeszcze. Przegląda książki rachunkowe - uspokajał Niechcic. - Proszę, niech państwo pozwolą do pokoju.

Daleniecka podniosła woalkę i pani Barbara poznała ją teraz. Była to ta sama „brzoskwiniowa” twarz, którą widywała kiedyś w młodości przelotnie na ulicach Kalińca. Tylko że w jej obecnej świeżości było coś nadnaturalnego. Czarne, wyglądające spod kapelusza włosy mieniły się aż błękitnawym połyskiem. Olbrzymie rzęsy nadawały jaskrawo szafirowym oczom wyraz niezwalczonego powabu.

- Entrez, madame, s'il vous plait - bąknęła pani Barbara, spłoszona.

Owrucki tymczasem zginał swą wysokonogą postać i cały w uśmiechach i uściskach dłoni, przechylając głowę na ramię gestem pieszczącego się dziecka, mówił do Bogumiła:

- Strasznie przepraszam, żeśmy się dotąd z panem nie znali. To moja wina. Ale ja wszystko wytłumaczę. Wytłumaczę i pan mi przebaczy.

- No, skąd mieliśmy się znać - kłaniał się Niechcic zachmurzony.

- C'est donc vous, madame et monsieur Niechcic? - pośpiewywała pani Daleniecka. - Charmee de faire votre connaissance. Bahzo zadowolona. Mąż opowiadać dużo dużo!

A natknąwszy się w sieni na Rama, wpadła w zachwyt.

- Oh, quel beau chien? Regardez moi ca, Zbiniew. Phoszę pani, jak się nazywać ten pies? Rham? Rham, viens ici - que tu es gentil, mon vieux - cieszyła się zapomniawszy niemal o celu swej podróży.

Ja też mieć pies… Un amour de chien… Et que j'adore… Ja tak płakać dziś rano, że on zostać sama daleko, daleko…

W drzwiach od jadalni stanął, zawiadomiony przez Julkę, Daleniecki.

- Comment? - pytał swym dawnym aksamitnym głosem. - Vous voila tous les deux ici? S'est-il passe quelque chose? Jak się masz, Zbyszku. Przepraszam państwa - zwrócił się oficjalnie ku Niechcicom i zabrał swych gości do salonu.

- Emilka! Widziałaś? Słyszałaś? - wołała pani Barbara półgłosem, biegnąc do córki. Była tak przejęta, że zapomniała o wszystkich cierpieniach tego ranka.

- Jaka piękna! Jaka ona jeszcze piękna! - zachwycała się. - Pierwszy raz widzę, żeby ktoś tak wyglądał w tym wieku! Czary, czy co? Przecież ona jest o jakie osiem lat starsza ode mnie. A już co najmniej o pięć!

- Znać na niej pieniądz utrzymania - osądził flegmatycznie Bogumił zapalając papierosa.

- Widziałam ich przez okno. A ten pan to kto? Owrucki? - dopytywała Emilka. - Taki wysoki, że mógłby się pokazywać za pieniądze - parsknęła śmiechem.

- I co za gust! Jak ubrana! Ten płaszczyk! Kapelusik! Niby nic, skromniutko, a istne cudo - majaczyła pani Barbara.

- Gotowy model do twego przyszłego magazynu - zażartował Niechcic.

- Bo mamusia zakłada w Kalińcu magazyn damskich krojów.

- Jaki magazyn? Może oni nam każą zaraz stąd się wynosić? - zatrwożyła się Emilka i raptem zbladła, jakby teraz dopiero uprzytomniła sobie grozę sprzedaży Serbinowa.

- Już pierwsza - zerwała się pani Barbara. - My chyba dzisiaj nie będziemy jedli obiadu! Nie wiem, czy to ich prosić, czy podać im osobno?

- Ależ rajcują. Słyszycie? - Bogumił wskazał głową na drzwi wychodzące z pokoju pani Barbary do salonu. Brzmiała tam ożywiona i bodaj że swarliwa rozmowa, a raptem tuż pod drzwiami dało się słyszeć wołanie Dalenieckiej:

- Mais qu'est-ce tu leur veux? Il sont tres bien ces pauvres vieux. Une vraie petite dame cette Niechcic. Allons donc! Je ne te comprends pas, Dali!

- O nas gada - poczerwieniała pani Barbara.

Jednocześnie rozległo się stukanie i nie czekając odpowiedzi Letycja Daleniecka wtargnęła do pokoju pani Barbary.

Subtelnie woniejąca i z face a main przy oczach, rozejrzała się po zastawionych doniczkami oknach.

- Jakie kwiaty! Pani lubi kwiaty! Ja też bahzo, bahzo. Et cette gentille enfant? - pokazała idealnie równe zęby Emilce. - To cóhka? Mais c'est une beaute, madame. Jaka ładna cóheczka - cieszyła się ujmując spłonioną dziewczynę pod brodę.

- Asseyez-vous, madame, s'il vous plait - poprosiła pani Bar- bara stanąwszy w ogniach z powodu użycia tego cudzoziemskiego zwrotu.

Paryska dama siadła i zwróciła się do Niechcica:

- Cher monsieur Niechcic. My bahzo dziękować panu za tyle lata.

Mój mąż mówi o niepohozumieniu. Nie ma niepohozumienie. Ja nie chcę żadne niepohozumienie. Państwo dostać wszystko, co należy.

Ziemia… pensja… tout. Państwo zahaz dostać cała suma. I ziemia. Ile ziemia państwo poczebować? Dwie wlok… Trzi wlok?

Weszli teraz i obaj panowie. - Życzeniem mojej żony - oświadczył Daleniecki z oschłą grzecznością - jest, żeby państwo prócz należnych odszkodowań otrzymali dwie włóki ziemi jako gratyfikację za wieloletnią pracę.

- Oui. Nie ma żadna szkoda. Sama wd… wzięcz… comment…

Rien que de la reconnaissance. N'est-ce pas, Dali? Ecoutez, Zbi- niew. Vous allez arranger tout ca - rozporządzała pani Letycja kapryśnym tonem kobiety przyzwyczajonej rozsypywać dobrodziejstwa i łaski.

Niechcicowie nie mogli się połapać w takiej zmianie obrotu rzeczy.

Bogumił wreszcie żachnął się: - Żadnych darów. Jestem bardzo obowiązany panu - skłonił się - ale… - Owrucki ujął go pieszczotliwie za łokieć.

- Mais si - rzekł wdzięcząc się jak chłopiec. - Panie Bogumile… - podchwycił już imię Niechcica - czy wolno mi tak mówić? Pan tu jest gospodarzem, ale o tym, co dotyczy pańskiego dobra, to my będziemy już myśleć. I porozumiemy się… Jeśli państwo pozwolą mi zostać trochę.

Niebawem rozświegotana młoda staruszka odjechała z mężem, nie dawszy ani słowem czy bodaj mrugnięciem oka poznać, jak dobrze znane są jej te kąty. Zbigniew Owrucki został na obiedzie i przełamał do tego stopnia lody, że pani Barbara, patrząc na jego wąską pierś, rzekła nagle z udającą surowość troską w głosie:

- Proszę pana, pan to kupuje na niewidzianego, ale czy panu będzie tu zdrowo? To jest wilgotna miejscowość. Sześć stawów naokoło.

Owrucki śmiał się i całował panią Barbarę w rękę.

- Pani droga. Żyłem dotąd w bardzo suchych miejscowościach i tak mi to nie służyło, że miałem chęć przenieść się… bardzo daleko - rzekł z wymownym wzniesieniem palca i oczu do góry.

Po południu lało i panowie mogli wyjść jedynie na chwilę w podwórze, a gdy wrócili, Bogumił spędził z długim nabywcą Serbinowa kilka godzin u siebie na rozmowie i przeglądaniu księgowości.

- Wyobraź sobie - zdawał potem sprawę żonie. - Owrucki zaproponował mi, żebym tu został na takich samych warunkach jak dotąd.

Pani Barbara nie odczuła tej wiadomości jako pomyślną. Nastawiona już była na coś innego, na coś mglistego, co jednak zdawało jej się bardziej życiem niż pozostanie tutaj.

- A ty co? - spytała osowiale.

- Odmówiłem. Bo we dwu nie mielibyśmy tu co robić, a on widzi całe swoje szczęście w tym, żeby tu pozostać. A teraz czekaj… Owrucki wyliczył, co nam się należy. I wypadło dużo. Więcej, niżeśmy się sami mogli spodziewać. On mówi, że po dwudziestu paru latach pracy mamy prawo do procentu od przyrostu wartości majątku. Dlatego poddał Dalenieckiej projekt owych dwu włók. Możemy je dostać w ziemi albo w gotówce. Powiedziałem, że się jeszcze namyślę. Bo mi tak żal odrywać dwie włóki od Serbinowa. A znów zamienić na pieniądze, to tak jakbym miał sprzedawać kogoś bliskiego i żywego.

- No, zrzekać się tego nie ma racji, to nie jest żadna łaska - zauważyła pani Barbara - to się nam rzeczywiście należy. I widzisz, ten Owrucki okazał się przyzwoitszym człowiekiem, niż się zdawało. Owa Letycja tak samo. Nie rozumiem tylko, że Daleniecki tak raptem dał się przekonać.

- I mnie to dziwi. Bo tak się rzucał. Aż dyszał do tego, żeby nam, co się da, urwać. Ale ona go widać owija koło palca. Bo ona, cóż… Byle jej samej ptasiego mleka nie zbrakło, to co jej szkodzi popisać się hojnością. A może Owrucki przemówił im do sumienia…

Bogumił przerwał, zamyślił się i raptem powiedział zmienionym głosem:

- Wiesz, przyszło mi coś strasznego do głowy. Że Owrucki nie przekonał Dalenieckiego, tylko po prostu wziął to na siebie. Że wszystko, co nam się należy, chce pokryć z własnej kieszeni. Ja się na to nigdy nie zgodzę…

- Skądże byłby znów aż takim dobrodziejem?

- Widziałaś jego oczy? On ma jakieś takie oczy nie z tego świata.

- Nie wiem, dlaczego tak się zastanawiasz, z jakiej kieszeni będą płacić swoje zobowiązania ci, co handlują Serbinowem, twoją pracą; twoimi przeszło dwudziestu latami życia. I oczy oczami, pewno, że nie są z tego świata, kiedy ma je prawie pod niebem. On mi się niby dosyć podoba, ale oni wszyscy wyglądają na idealistów, a przecież nie kto inny tylko ten sam Owrucki ściągnął na nas taką nieprzyjemność przez intrygi z Baścikiem.

- Właśnie, że nie było żadnych intryg. Już teraz wszystko wiem.

Owrucki nie był u Baścika. Jechał z Paryża przez Kaliniec prosto do Petersburga i spotkał Baścika w pociągu. Zgadało się o Serbinowie i drenowaniu, ale tak piąte przez dziesiąte naturalnie, jak to w pociągu. Owrucki myślał, że Daleniecki zostaje widać przy Serbinowie, kiedy drenuje. Więc napisał do niego jeszcze z drogi, błagając, żeby się nie cofał. Bo on jest wychowany we Francji, bał się brać coś z obcych rąk, a uparł się, że osiądzie w Polsce na wsi. Tak że gotów był Serbinów kupić w każdych warunkach. Czysty wariat, jednym słowem - i Bogumił uśmiechnął się w taki sposób, jakby nic dla niego nie było bardziej zrozumiałym niż tego rodzaju wariactwo.

Zbigniew Owrucki nocował w Serbinowie, a że nazajutrz wypogodziło się trochę, obaj panowie już od świtu obchodzili gospodarstwo.

Kiedy wracali, Bogumił powiedział Owruckiemu o swych stanowczych zastrzeżeniach co do źródeł, z których, jak podejrzewał, miały płynąć jego gratyfikacje.

- Panu - rzekł - mamy do zawdzięczenia, że nie wyjdziemy stąd w ogóle z torbami. Ale jeżeliby pan miał coś z własnej kieszeni… to ja nigdy…

Wysoki dziwak aż stanął.

- Nie wiem, czy istnieje coś… Coś mniej własnego niż moja kieszeń… - tłumaczył, milknąc i znów zaczynając, jakby mozolnie szukał wyrazów. - Obawiam się, że wszystko to… całe kupno Serbinowa płynie… płynie z kieszeni bliżej mi nie znanych przedsiębiorców… Przedsiębiorców, którzy wykupili mój żwir…

Mówiąc to wykonywał rękoma takie gesty, jakby wygniatał czy wyciągał słowa ze swojej szczupłej piersi. - Żwir? - powtórzył pytająco Bogumił.

- Tak. - I błąkając się z Niechcicem po drodze ku Pamiętowu Owrucki opowiedział swe dzieje. Pochodził z dosyć możnej rodziny, która dwadzieścia kilka lat temu zbankrutowała (- słyszałem o tym - wtrącił Niechcic). Był jedynakiem i miał wtedy pięć lat. Ojciec umarł niebawem, zamieszkali we dwoje z matką w Paryżu. Trochę tam biedowali, trochę żyli na łasce bogatych krewnych. Opiekował się nimi i Daleniecki, mieli też chwile powodzenia i dobrobytu, ale w ogóle nic w tym życiu nie było dobrym, a najmniej powodzenie. Z dawnych majętności zostały im tylko niewielkich obszarów piaski na Białej Rusi, będące raczej ciężarem, gdyż nikt tego nawet za darmo nie chciał uprawiać. Ale on, Zbigniew, żywił pewną ideę. Mimo drwinek rodziny uczył się rolnictwa. Przebywał wtedy dużo z polską młodzieżą studencką. Stąd nie zapomniał po polsku. W tym też środowisku zaraził się myślami, tęsknotami, które go parły do kraju. Chciał wrócić bodaj na owe piaski, zalesić je. Choć wolałby coś w rdzennej Polsce. I oto poszczęściło mu się. Rząd zaczął budować przez jego teren kolej. Piaski okazały się jakimś cennym żwirem, bardzo do tej budowy potrzebnym. Słono mu za nie zapłacili. A jednocześnie zgadało się, że Daleniecki chce sprzedać Serbinów.

- I kiedy mi to tak niejako samo weszło w ręce… Weszło w ręce i zapoznałem się z planem Serbinowa… poczułem, że tu jest moje przeznaczenie. To tak bywa. Jedno mnie tylko zasmuca… Zasmuca teraz, kiedy pana poznałem… Że ruguję z miejsca takiego jak pan człowieka. Dlatego, panie… chciałbym powiedzieć: ojcze - zawstydził się. - Niech pan pomyśli. Ja jestem gotów się cofnąć i szukać czego innego. Ale co do wynagrodzenia pańskich zasług - przypomniał sobie - to daję panu słowo… Daję słowo, że to wziął na siebie Daleniecki. Ja bym nie dał mu się z tego wymigać.

Zresztą ona - zaczerwienił się - postawiła to za warunek…

- No - mruknął Niechcic. - Daleniecki wyznaczył panu też ładną cenę. Kazał sobie dobrze zapłacić za tę jakąś opiekę. Zdarł z pana, prawdę mówiąc. Ale to nic. Pan to sobie odbije. Ja od razu widzę, że pan już dziś więcej umie z rolnictwa ode mnie. I nie, panie Zbigniewie. Niech pan się nie cofa. Daleniecki i tak sprzeda, a ja i tak tu nie będę. I bardzom rad, że pan właśnie obejmie to po mnie. Tak jakbym tu zostawił… syna… Nie…

Samego siebie, tylko młodszego, lepszego, mądrzejszego…

Młody człowiek śmiał się zażenowany i szukał ręki Bogumiła.

- Pan mnie psuje… Na co? Ja jestem taki sobie dość kiepski wariat.

Następnie pokłócili się o Baścika. Owrucki upierał się, że co do tej sprawy nie ma gadania. On gotów jest i przejąć zadatek, i drenować. Bogumił protestował. Zasadniczo był oczywiście za drenowaniem, Serbinów dojrzał do tego. Ale nie radził zaczynać gospodarki od takich trudnych przedsięwzięć. Trzeba się obeznać z warunkami, zobaczyć, jak wszystko będzie szło, nauczyć się na pamięć każdego pola. Odradzał też wiązania się z Baścikiem. - Ja - mówił - co innego. Ja jestem stary, nie miałem czasu czekać na nic lepszego. Ale przed panem całe życie. Za rok, dwa, Towarzystwo Rolnicze otworzy tu na pewno dział melioracji albo powstaną odpowiednie spółki obywatelskie.

Tego dnia po południu Zbigniew Owrucki wyjechał, a w godzinę potem nadszedł list od Baścika.

Szanowny i Wielmożny Panie - donosił właściciel biura. - Dziś powróciłem z Warszawy i dowiedziałem się, jaka WPana spotkała nieprzyjemność, że majątek zostaje sprzedany i że takowy nie będzie drenowany. Słysząc, że WPan zwracał się do biura w kwestii zwrotu zadatku, pośpieszam oznajmić, że chciałbym iść WPanu na rękę. Ale będąc sam w złych interesach i stratny, a także z powodu nakładów, które zgodnie z naszą umową poczyniłem, nie w stanie jestem takowe życzenie spełnić. Spodziewam się jednak, że zaszło nieporozumienie, gdyż dawny właściciel Serbinowa, jak się zgodził na drenowanie, tak powinien te koszty pokryć. Radzę WPanu skierować pretensję do adwokata. Od siebie gwarantuję tylko, że o ile by WPan zapotrzebował kiedykolwiek usług mojego biura, to zastosuję dla WPana takie warunki, które pozwolą Mu nagrodzić sobie poniesioną stratę. Gdyż na zadowoleniu i szacunku klijętów bardzo mi zależy. Kreślę się z poważaniem. Sługa Franciszek Baścik”.

- Dobrze jeszcze, że tak - rzekła pani Barbara z rezygnacją. - Anzelm i Daleniecki nie tłumaczyliby się nawet w takim wypadku.

Jakież było zdumienie obojga, kiedy nazajutrz Baścik nadesłał list zgoła odmiennej treści.

Z wielką uprzejmością zawiadamiam WPana - pisał - że poszczęściło mi się przeprowadzić transakcję, w której spożytkowałem zyskownie nabyte dla WPana dreny. Wobec tego wycofanie wpłaconego zadatku nie przedstawia trudności. Suma jest w każdej chwili do odebrania przez WPana lub upełnomocnioną osobę. O czym tym przyjemniej mi donieść, że dowiaduję się, że WPan wpłacił zadatek z własnych funduszów”.

- To nie do wiary - osłupiała wręcz pani Barbara.

- Czuję w tym rękę Owruckiego. Jeśli tak, to przysięgam, że nic z tego - nasrożył się Bogumił.

Lecz gdy pojechał do aktu sprzedaży Serbinowa i zagabnął przy sposobności o cudem powrócony zadatek, młody człowiek przyjął wiadomość z tak niekłamanym zdziwieniem i tak szczerze zaprzeczył, że trudno było nie wierzyć.

Pani Barbarze co innego przyszło na myśl i kto inny stanął przed jej oczyma.

- Ja myślę, że to Ceglarski musiał tak sprawą pokierować - rzekła.

- Pamiętasz, on obiecywał, że się tym zajmie. A on ma duże wpływy i taki Baścik na pewno się z nim liczy.

Ale dowiedzieli się, że Ceglarskiego nie ma w Oczkowie. Zapewne więc - woleli dojść do przekonania - Baścik, jako niedawno tu osiadły, nie chciał sobie zrażać na wstępie klienteli.

W parę dni potem przybył do Serbinowa pan Woynarowski i zaproponował Niechcicom kupno domu, ogrodu i resztki Pamiętowa.

Było tego w sumie trzy włóki. Żądał dwadzieścia parę tysięcy.

Procenty od tej sumy, połączonej z kapitalikiem posiadanym na domach w Kalińcu, miały stanowić jego dożywocie. Było mu jednak wszystko jedno, kto mu te procenty będzie płacił. Niechcicowie wniosą gotówką, ile mogą, co do reszty pani Ksawera, będąca dziedziczką Pamiętowa, już się zgodziła, aby to zahipotekować na tak długo, jak będzie trzeba.

Bogumił i Barbara byli wręcz upojeni. Spodziewali się zostać bez dachu, tymczasem wychodzą z tej opłakanej historii prawie zamożni.

Bogumił dziękował Bogu, że przy akcie, choć z żalem, zdecydował się na wydzielenie mu dwu włók z Serbinowa. Przytykały do pamiętowskich pól, oddzielone od nich tylko drogą. Mieli więc pięciowłókowy folwarczek!

Owrucki, który zjechał niebawem na tydzień, by zapoznać się z systemem pracy w Serbinowie, skakał i tańczył nieomal do sufitu na wiadomość, że będzie z Niechcicem sąsiadował. Niebotyczny ten młodzieniec miał jedną niepokojącą właściwość, oglądał bez trudu wszystkie kurze na co najwyższych szafach. Ale poza tym czas, który spędził w Serbinowie, był dla Niechciców, od kiedy mogli zapamiętać, jednym z najprzyjemniejszych. Nawet wielki przewrót w ich życiu zeszedł na drugi plan wobec uroku nowego przyjaciela.

Owrucki był praktykantem rolniczym w towarzystwie Bogumiła, gawędziarzem, politykiem i filozofem z panią Barbarą, koleżeńskim dowcipnisiem z Emilką, a w ogóle człowiekiem, z którym obcując, nawet gdy nic się nie dzieje, ma się wrażenie, że dzieje się coś bardzo doniosłego. Za nic nie dał sobie wydzielić jak Daleniecki dwu pokojów z mieszkania gospodarzy. Spał na górze w pokoju Agnieszki, sam czyścił sobie ubranie i buty i tak dalece nie potrzebował posług osobistych, że Julka aż się skarżyła, że w jego pokoju nie ma co sprzątać i że jakby wszyscy panowie byli tacy, to biedni ludzie nie mieliby czym zarobić na świecie. W samej rzeczy to jedno można mu było zarzucić, że usłużny i skory do uprzyjemniania życia drugim, sam nie dał sobie ani posłużyć, ani się w niczym wyręczyć, ani nawet zrobić sobie najmniejszej przyjemności. Tak jakby chciał być za wszystkich dobry i uczynny, a drugim pozostawiał tylko bierne korzystanie ze swej szczodrości serca. I wciąż jak z winy tłumaczył się z nabycia Serbinowa.

- Musiałem wrócić do kraju - mówił, znów jakby wytłaczając zwierzenia rękoma z wąskiej piersi - żeby raz wziąć samemu za coś odpowiedzialność… Wziąć za coś odpowiedzialność to jest jedyny rodzaj patriotyzmu, jaki rozumiem. Jaki rozumiem i jaki uznaję. Za granicą… no, są wyjątki, ale na ogół żyje się tam na koszt cudzej pracy, cudzego dorobku. Państwo się może dziwią, że tę potrzebę odpowiedzialności poczułem dopiero, kiedy mogłem kupić majątek. Nie. Miałem i tak wrócić… I tak wrócić, zostać czymkolwiek. To się tylko zbiegło z ową aferą ze żwirem. Ale ja i posiadanie majątku uważam za pewną formę wzięcia odpowiedzialności. Odpowiedzialność decyduje. W każdym wypadku albo się chce coś wykorzystać, albo wziąć za coś odpowiedzialność.

To wygląda na frazesy, wiem, ale może potrafię dowieść, że w moich ustach to nie frazesy. Może zdołam zasłużyć na prawo zarządzania Serbinowem. Po panu Bogumile - przygarniał się z chłopięcą zalotnością do Niechcica.

Bogumił i Barbara nie dziwili się. Myśleli, że tak właśnie pragnęliby rozmawiać ze swym synem. I czuli w tym Owruckim jakby cokolwiek swego syna. To w każdym razie miał z nimi obojgiem wspólnego, że usprawiedliwiał się tam, gdzie inni pyszniliby się tylko.

Kiedy nowy „dziedzic”, przeciągnąwszy swój pobyt do dwu tygodni, w połowie sierpnia wyjeżdżał, aby zlikwidować w Paryżu swe sprawy i sprowadzić matkę, postanowiono „oblać” pomyślne zakończenie wypadków.

Pani Barbara kazała przynieść z piwnicy kilkoletnie wino z agrestu i pito wzajemnie zdrowie nowych gospodarzy Pamiętowa i Serbinowa.

Było wesoło i beztrosko, aż pani Barbara zaczęła trwożyć się w duchu.

- Zdaje mi się - myślała - że śnię. Czy to nie zanadto już dobrze wszystko poszło?

I po wyjeździe Owruckiego rzekła do męża:

- Tylko pamiętaj, uważaj na hipoteki! Żeby ci się długi z dwu majątków nie zwaliły na te pięć włók. Ja teraz, po tej aferze Anzelma z placami, to już bym i na zimne dmuchała. Pomyśl, że on i tych dwu Ostrzeńskich z Siąszyc i ze Zborowa nabrał, tak że się ani spostrzegli. Aż mi nawet ich żal. Chociaż dla nich to nie były jedyne pieniądze, jakie mieli. I ostatecznie to dziś już też zamożni ludzie… a kruk krukowi oka nie wykole. Ale my, biedni, musimy uważać.

- Cóż my za biedni - uśmiechnął się Bogumił. - Wszak mamy już na koniec coś własnego.

I schylił głowę, jakby to była nie radość, lecz ciężar. Dopiero spojrzawszy na Emilkę roześmiał się, chwycił ją wpół i kołysząc w ramionach, zamajaczył:

- Moja śliczna córunia będzie miała swój ogród i swój mająteczek.

Wydamy ją za mąż za ładnego, mądrego chłopca, spłacimy Agnisię i Tomaszka, będziemy na weselisku miód i wino pili. Cieszysz się?

- Strasznie - szepnęła, wszystka zadrżawszy, Emilka. - Tak się bałam, że wyprowadzimy się gdzie daleko!

Bogumił puścił ją lekko i zapalił papierosa.

- Dziwne to. Zdaje mi się, że po raz drugi zawdzięczam wybawienie zbytnej i lekkomyślnej kobiecie. W każdym razie nie sobie - myślał, zapoznając wartość zarówno własną, jak swej pracy.

6

Wieczorem, kiedy Emilka, zajmująca teraz pokój Tomaszka, już leżała, a Niechcicowie rozbierali się, każde u siebie, Julka przyszła cichaczem do pani Barbary.

- Proszę pani - zaczęła szeptać. - Ta Olka Chrobotówna, no… ta, wie pani… przyszła i chce się z panią musowo zara zobaczyć.

- Chrobotówna? Tak późno? Skąd? Po co?

- Ona ma tu we wsi nocować. U tych, co to Węborek u nich robi.

Powiada, że ma wiadomość od pana Tomaszka.

- Od Tomaszka? - pani Barbara machinalnie naciągnęła z powrotem bluzkę. - W imię Ojca i Syna. Przecież Tomaszek jest u państwa Jerzmanowskich.

- Ja też jej to mówię. Ale ona nie chce nic gadać, tylko że ważne i od pana Tomaszka.

- Mamusiu? Co to znowu takiego? - poruszyła się za drewnianą ścianą przepierzenia Emilka.

- Nic, śpij. Śpij. Muszę tylko jeszcze na chwilę iść do spiżarni - zachłysnęła się pani Barbara.

Minąwszy odmawiającą przy łóżku pacierze Szczepanową weszły obie z Julką do kuchni. Olesia Chrobotówna podniosła się z ławki, na której gryzła kawałek chleba. Jej leciutkie jasne włosy były tak powiewne, że nawet w tej kuchni zdawały się fruwać na wietrze.

Pani Barbara jak żyje nie widziała takich włosów u żadnej chłopki.

I te diabelskie czarne oczy! Te srebrne kółka w uszach! Kiedyż ta dziewka wreszcie się postarzeje! Drętwiejąc wewnętrznie jak wobec niebezpieczeństwa, pani Barbara spytała:

- Dobry wieczór. Z czymże Olesia przyszła?

- Przyszłam - rzekła schrypniętym i jakby wrącym głosem - bo pan Tomasz jest u nas.

- Gdzie to „u nas”?

- W Pogórzu. Na hucie. Ja teraz robię na hucie. Pakuję szkło.

- W Pogórzu? Za Kalińcem? - pani Barbarze zamajaczyła przed oczyma błękitna wyniosłość, której ukazanie się na horyzoncie oznaczało w drodze, że Kaliniec już blisko. - Cóż on tam robi? - spytała zmieszana. Brakło jej tchu. W gardle zaschło. Nie wiedziała, jak się zachować.

- Nic… Tak… chodzi. Chodzi teraz do huty.

- Do… hu-ty?

- No, do huty. Do pieców, gdzie wypalają naczynie.

- Dał może jaki list?

- Nie. Pan Tomasz nie wie, że ja tu przyszłam. Ale ja sobie myślę: polecę, bo jakby się co zrobiło, to będzie na mnie.

- Dlaczegóż on nie wraca do domu?

Pani Barbarze wydało się, że łuna wespół z powstrzymywanym śmiechem przebiegła przez chudą twarz Olesi. Pożałowała pytania.

- On mówi, że się… z państwem pogniewał. I z tym państwem, gdzie był, też tak samo. On się boi. Żeby tak wielmożna pani po niego przyjechała.

Wrący głos Olesi zabrzmiał namiętną prośbą.

Pani Barbara żachnęła się i nagle rzekła z determinacją:

- Dobrze. Jutro przyszle się konie. A jak tam trafić?

- Każdy ta trafi. Zaraz jak się wyjedzie z miejskich lasów, to się zaczną takie Budy, to tam na tych Budach mieszkają ludzie z huty.

A za tymi Budami zaś jest taka ulica, same żydowskie sklepy. I z tej ulicy zaś prościuchno do huty.

- Dobrze - powtórzyła pani Barbara. - Jutro się pojedzie. A… zaraz. Czy… mój syn dawno jest… u was? - nie przeszło jej przez usta: u Olesi.

- Będzie temu dziesięć dni, jak przyszedł. Ja… - Chrobotówna zatrzymała chcącą odejść panią Barbarę - pożyczyłam panu Tomaszowi pieniędzy.

Pani Barbara wspłonęła.

- Dużo?

- Osiem rubli.

- Zaraz… - pani Barbara wróciła do siebie, wyszukała w komodzie żądaną sumę i wręczając ją Olesi, dodała jeszcze rubla.

- Proszę - rzekła wstydząc się - niech Olesia nikomu nic nie mówi.

- Komu bym miała mówić…

- Olesia… będzie się chciała pewno jutro zabrać?

- Zabrać bym się zabrała, ale państwo nie pojadą tak rano. Ja przyszłam po fajerancie i muszę lecieć skoro świt, żebym zdążyła na gwizdek. Niech wielmożna pani o mnie w hucie zapyta. W pakowni.

To ja pokażę, gdzie tam iść.

- Słyszałaś? - jęknęła pani Barbara do Julki po wyjściu Chrobotówny.

- Toć jeszcze nic takiego. Niech się pani nie denerwuje - uspokajała Julka i nagle sama się zlękła.

- Gdzie to dziewczysko chce nocować? We warsztacie? Toć tam śpi ten Węborek! O, ja chyba polecę i tu ją przenocuję.

- Tylko na Boga, wypraw ją nade dniem, tak żeby nikt nie widział.

Pan się nie może dowiedzieć. I pozamykaj drzwi!

Julka wypadła w ciemność gonić Chrobotównę, a pani Barbara położyła się, lecz całą noc nie spała. Walczyła z chęcią zbudzenia Bogumiła i opowiedzenia mu nowiny. Ale nie, on miał już dosyć przejść w tym roku. Niech nic nie wie, przynajmniej póki się nie wyjaśni, co to wszystko właściwie znaczy. Dlaczego Jerzmanowscy nic nie donieśli, że Tomaszek od nich wyjechał? I to tak dawno? Ładna opieka!

Nazajutrz przy śniadaniu, truchlejąc w duchu, pani Barbara oznajmiła rozkazującym tonem, że musi zaraz pojechać do Kalińca.

Ma coś do załatwienia.

- Bój się Boga, dlaczegoś nie powiedziała wczoraj? - stropił się Niechcic. - Rozporządziłem wszystkimi końmi. Wiesz przecież, jak jest z pogodą. Ledwo się złapało te parę suchych dni. Na gwałt zwożę pszenicę i nawet Klimeckiego wziąłem.

- Daj mi chociaż bryczuszkę i chłopaka - zdecydowała bohatersko pani Barbara.

- Pojechałabyś bryczuszką? Ty? Nie, do czego to podobne. Co cię tak przynagliło?

- Mam coś do załatwienia - powtórzyła wyniośle i przez nos, niezdolna w swej organicznej prawdomówności do wymyślenia czegoś lepszego.

Bogumił przypatrzył jej się podejrzliwie.

- A może ja bym to załatwił?

- Skądże! To takie tam kobiece sprawunki. No, potrzeba mi coś pilnie i koniec - rozgniewała się. - I słuchaj. Daj mi rzeczywiście bryczuszkę. Ja bardzo lubię jeździć bryczuszką, a nigdy nie mam sposobności.

Bogumił coraz więcej się dziwił, a nawet niepokoił.

- Weźże chociaż Emilkę.

- A tu mnie kto zastąpi? Nie, Emilka ma zostać i nic się nie kłopoczcie, ja pewno wrócę na obiad. No, dowiedziałam się, że pod samym miastem jest ogród i że mają tam jeszcze wiśnie - skłamała wreszcie. - A u nas wcale w tym roku nie było. Chcę kupić.

Bogumił nie sprzeciwiał się więcej. Chciał nawet odwoływać Klimeckiego od żniwa, lecz pani Barbara tak namiętnie żądała bryczuszki, że ustąpił. Gdy wyjechała, spytał Emilkę:

- Ty nie wiesz, co to za wiśnie? Matka ci nic nie mówiła?

- Nie wiem. - Emilka spojrzała tajemniczo na ojca. - Mnie się zdaje, że to nie wiśnie, tylko Tomaszek. Wczoraj ktoś przychodził do kuchni i Szczepanowa słyszała, że było mówione o Tomaszku.

Pani Barbara tymczasem jechała z Adamkiem, synem fornala Banasiaka, i drżała, czy ten kilkunastoletni chłopak nie wywróci jej gdzie do rowu. Dzień, który wstał po tej nocy, był mgławy, szary, jakby nie przynależny do żadnej pory roku, bez widoku na deszcz ani na rychłe pokazanie się słońca. Tyle tylko że, na szczęście, nie było wiatru. Pani Barbara zresztą nie myślała o wietrze, tylko - jakby ominąć miasto.

- Mój Adamek - rzekła, gdy bryczuszka zbliżyła się do podmiejskiego wydmuchu z wiatrakami. - My nie jedziemy do Kalińca, tylko do Pogórza. Do huty. Czy to nie można by tu gdzie bokiem przejechać? Zdaje mi się, że koło więzienia jest droga przez łęgi na Zawodzie, a stamtąd na miejskie lasy.

Popytując się spotkanych ludzi wjechali na koniec między dwie ściany sosen.

Niebawem bryczuszka wywlokła się i z lasu. Dokoła były teraz blade wydmy, pomiędzy którymi tylko zacierające się koleiny znaczyły drogę w płowym kurzu. Mimo że deszcz nie padał dopiero od dwu dni, z wierzchniej warstwy miękkiego gruntu wzbijały się już tumany pyłu. Pani Barbara dziwiła się, dlaczego nie widzi nigdzie góry, którą znała z drogi do miasta. Błękitne wzgórze, tak pięknie rozpostarte na horyzoncie płaszczyzny, było z bliska nieznaczną wyniosłością, pustą i płoną.

- To są chyba te Budy - rozejrzała się.

- Tak - potwierdził Adamek. - My tu kiejś z tatą jeździli po szkło do inspektów. Tu hutniki mieszkają na tych Budach.

Po wydmach, niby szałasy koczowników, stały tu i ówdzie pozbijane z desek nędzne domostwa. Okienka były posklejane z różnej wielkości szybek, dachy - łatane różnolicie gontami, blachą, kawałkiem papy. Nigdzie drzewka lub krzewu, za to przed każdą prawie budą widniały mieniące się szklane kule na słupkach. Po chwili nędzne klitki zagęściły się, bryczuszka wjechała w rodzaj uliczki. Domostwa były tu wyższe i obszerniejsze, ale też niechlujne. W każdym prawie - sklepik z żółtymi chlebami w okienku, z głową cukru i spienionym kuflem piwa, malowanymi na drzwiach. Po ulicy roili się brodaci chałaciarze, stare Żydówki w perukach i kędzierzawe dzieci. I śmierdziało jak wszędzie, gdzie żyją biedni Żydzi.

Wkrótce uliczka rozpadła się znowu na pojedyncze domy i znikła niepostrzeżenie w szarej pustce, wśród której widać było mur, a w murze - bramę z desek i furtkę. W mur też wbudowane było koło furtki mieszkanie, rodzaj stróżówki.

Pani Barbara kazała stanąć. Ze stróżówki wyszedł na to starszy już, bury i chudy człeczek. Przymrużył jedno oko, z czego przypomniał pani Barbarze Daniela Ostrzeńskiego, a drugim ciekawie patrzył.

- Czy to huta? - zapytała donośnie pani Barbara.

- A cóż ma być! Huta - odparł takim tonem, jakby nie pochwalał tego rodzaju zapytań. Następnie objaśnił, że „na hutę” nikomu obcemu ani wchodzić, ani tym bardziej „z końmi” wjeżdżać nie wolno. I lubując się wyrazem zakłopotania na twarzy pani Barbary, zagabnął:

- A pani może szkła kupić przyjechała? Bo jak po szkło, to można.

Pani Barbara obdarzyła staruszka srebrną monetą, uczyniwszy to z osobliwym zawstydzeniem ze względu na jego podobieństwo do Daniela.

- Tak. Po szkło - wyjąkała, zalękniona, co będzie, jak się wyda, że nie po szkło.

Stary otworzył bramę pchając ją z trudem po piachu. Bryczka stanęła pośrodku olbrzymiego dziedzińca. Pani Barbara, zeszedłszy, zaczęła się potykać na niewidzialnych kamieniach. Miejsce to musiało być niegdyś brukowane, lecz wszechwładny piach zasypał brukowisko. Zewsząd wiało nicością i pustką, zdawało się, że nie ma tu nie tylko Tomaszka, ale w ogóle żywego ducha. Pustka ta posiadała jednakże głos, mruczała, zgrzytała i szeleściła. Pani Barbara uszła niepewnie parę kroków śród walających się wszędzie pak, trocin, desek, słomy. Na wprost siebie w znacznym oddaleniu ujrzała teraz rozległą ceglaną budowlę, której cała prawie przednia ściana była otwarta. Wnętrze ziało ogniem, jak gdyby trwał w nim pożar. Nieco bliżej widać było niebotyczny komin, który zdawał się wyrastać wprost z ziemi. Pani Barbara aż odskoczyła, przerażona, że stoi to pośród takiego piachu i że się nie wywraca. Skierowała się w stronę, skąd dolatywał rodzimy syk słomy jak ze stodoły. Minęła siwą górę żużla czy też popiołu. Za tą górą ujrzała konie z wozem, wielki, podobny do spichrza budynek i dwu ludzi, z których jeden zapisywał coś na arkuszu papieru, przyłożonym do ściany budynku. Wierzeje tego jakiegoś składu były na oścież otwarte, a wnętrze wyładowane po strop drewnianymi pakami. Zaraz od progu widać było dziewczęta ubrane z miejska w „kimonowe” bluzki bez rękawów. Prędkimi jak błysk ruchami zawijały szklanki w papier i słomę. To tu chyba musiała być owa pakownia, gdzie pracuje Chrobotówna. Pani Barbara podążyła raźniej ku wejściu i rzeczywiście, nim zdążyła o co zapytać, Olesia wybiegła do niej przed próg.

- Ojejku, ady już się bałam, że pani może nie przyjedzie! - wykrzyknęła z taką radością, jakby pani Barbara przybywała tu nie w swojej, tylko w jej, nie cierpiącej zwłoki sprawie.

- To idziemy - rozejrzała się niespokojnie. - Ja panią podprowadzę do pieców.

Pani Barbara nie mogła ze siebie wydobyć ani słowa. Ruszyły na powrót w stronę zatrważającego komina. Niedaleko ziejącej ogniem budowli zasmolony, posępnie urodziwy drab w granatowej roboczej bluzie zastąpił drogę biegnącej przodem Olesi.

- Gdzie? - spytał basem ciężkim niby mruknięcie grzmotu. - Gdzie?!

Harda zazwyczaj Olesia struchlała i wcisnęła głowę w ramiona jak nastraszone dziecko.

- My do pieców - mówiła pokornie, stłumiwszy wrący głos, aż coś pisnęło w jego chrypce. - Z tą panią. Z panią Niechcic. Nie bądź głupi, Józiu.

Urodziwy drab spojrzał na Olesię wzrokiem, który zdawał się kości łamać.

- No! - zahuczał. - Żebyś szczeniaka won, do cholery. Bo jak nie, to zatłukę.

I zeszedł nieco na stronę.

Pani Barbara zbladła i przeżegnała się myślą, ale nie śmiała o nic pytać. Uszedłszy parę kroków obejrzały się obie.

Józio” stał z rękami w kieszeniach spodni i obserwował je.

- To mój narzeczony - objaśniła Olesia półgłosem. - Od roboty odejdzie, od wszystkiego. Cięgiem aby za mną szpieguje. Powiada, że mnie zabije - westchnęła z upojeniem.

Pani Barbarze skóra na głowie ścierpła i włosy się zjeżyły. Bała się, a jednak do pewnego stopnia odetchnęła, jakby, śród strachu i męki, rada, że Olesia jest tu tak pilnowana przez złowieszczego Józia.

Były już przy wejściu do hali, w której paliło się, dźwięczało i huczało. Pani Barbara przestąpiła próg i cofnęła się natrafiwszy jakby na ścianę potwornego upału. Wydało się jej niepodobnym, aby ludzie mogli przebywać śród takiego gorąca, a jednak mroczne i ogniste wnętrze mrowiło się od ludzkich postaci.

- Zaraz - wstrzymała ją Olesia. - Niech wielmożna pani poczeka. Ja go poszukam.

Pani Barbara przemogła się i weszła jednak za próg. Niebawem rozpoznała pośrodku hali koliste wzniesienie, którego środek pałał i ciekł złotymi strumieniami. Po brzegach wzniesienia, do pasa nadzy, o ciałach dziwnie świecących, robotnicy miotali się śród latających po powietrzu ognistych kul. Wyglądało to na złowrogą zabawę w piekielne piłki. Panią Barbarę zaczęło ściskać w gardle.

Z oczu jej pociekły nie dające się wstrzymać łzy. To, co widziała w tej staroświeckiej prymitywnej hucie, wydało jej się obrazem dantejskim. Nigdy nie przypuszczała, żeby tak mógł wyglądać wyrób cichego, zimnego i przejrzystego szkła. Nie mogła skojarzyć żadnego ze skromnych przedmiotów codziennego użytku z tymi igrzyskami śród ognia, które mogły dawać początek chyba tylko tworom z niesamowitej baśni.

A gdy, postawszy jeszcze, ujrzała, że latające kule z ognia taczały się po powietrzu, wisząc niby olbrzymie krople u końca żelaznych drągów, w które półnadzy hutnicy dęli niby w puzony…

Gdy zobaczyła, jak następnie rozżarzone szkło zgniatało się w żelaznej formie na zwykły talerzyk pod szklankę, wydało jej się to czymś tym bardziej nie do wiary, czymś jak dręczący sen, w którym nie ma żadnego rozumnego związku między przyczyną i skutkiem.

Ludzie, co się tutaj ruszali we wrzawie ognia, żelaza i szkła, mienili jej się w oczach, stawali się na przemian to potępionymi za życia nieszczęśnikami, to potężnymi istotami, niemal półbogami o nadludzkiej sile i wytrzymałości. Wszystko, co ją gnębiło kiedykolwiek, znajdowało tu swoje wytłumaczenie i usprawiedliwienie, okazywało się niby odblaskiem tego, co się tu przed nią działo. Sam fakt istnienia takich piekieł na ziemi - czyż nie był wystarczający, aby uniemożliwić reszcie świata życie bez trwogi i w spokoju?

Zapomniała o synu, a gdy z wysiłkiem uprzytomniła sobie, że on miał tutaj być, uczuła podziw i groźną tkliwość. Przebywał więc śród takiej próby ognia, w samym niemiłosiernym wnętrzu życia!…

Zdawał jej się stracony, ale w jakiś sposób chwalebny i podniosły.

Zaczęła go wypatrywać i żałowała, że nie ma tu Bogumiła, by zobaczył syna wychodzącego z tych żarów.

Ale zamiast syna podbiegła do niej tylko Chrobotówna.

- Chodźmy, nie ma pana Tomasza - wezwała niecierpliwie.

- Nie ma tego pana Tomasza - powtórzyła, kiedy wydostały się z błyskającego zgiełku. - Zaraz. Niech wielmożna pani idzie tam pod te drzewa, ja jeszcze polecę zobaczyć do szlifierni.

Pani Barbara zwróciła się we wskazanym kierunku i dopiero teraz spostrzegła, że na dziedzińcu są drzewa. Były to rosnące nieco z boku dwie potężnej wielkości jarzębiny. Snadź wszystko w tym otoczeniu przybierało niezwykły wygląd, bo pani Barbara nigdy jeszcze nie widziała, żeby jarzębiny dochodziły gdzie do takich rozmiarów. Liście miały przy tym ciemne, żywe, soczyste, niby w lesie, a bogate grona jagód nabrzmiałe i czarująco rumiane.

Zdawało się, że te rosnące na nieużytku, śród kurzu, dymu i śmiecia wspaniałe drzewa wchłonęły w siebie świeżość przeznaczoną dla całej okolicy. Pani Barbara patrzyła na nie w zachwycie i z lękiem, że wnet znikną, jak gdyby były mirażem na pustyni.

- Jest! - spłoszyła ją Chrobotówna wyskoczywszy niby spod ziemi. - Za bramą na lewo stoi taki dom - objaśniała - tam jeden Żyd ma piwiarnię i sklep. Takie zielone okna. Tam on siedzi. Pan Tomasz.

Niech wielmożna pani prędko idzie i zabierze go stąd. Niech on tu nie ostaje ni godziny, bo będzie źle - zagroziła. - Ja muszę już lecieć! My na akord robimy. Zarobku to ja dzisia stracę, jej…

- Ja Olesi zwrócę - sięgnęła pani Barbara do portmonetki.

Poszła następnie piechotą, skinąwszy na Adamka, żeby za nią jechał. Odźwierny z twarzą wuja Daniela mrużył oko i znów pchał ze stękaniem ciężką bramę po piachu, a pani Barbara miała wrażenie, że otacza ją tłum odźwiernych, mrużących drwiące oko, i szła jak pod pręgierzem.

Dom z zielonymi okiennicami rzucił jej się w oczy, nim go zaczęła szukać. Na progu bawiły się dzieci żydowskie, brudne i usmarkane.

- Czekajcie, dzieci - usunęła je. - Chcę przejść.

Dzieci wstały i rozstąpiły się na dwie strony. Pootwierawszy usta i z palcami wspartymi na dolnych zębach, wlepiły czarne oczy w panią Barbarę, ona zaś stała chwilę w kwaśno cuchnącej sionce, a potem otwarła drzwi, za którymi słyszała męskie głosy. Ujrzała ciasną i zadymioną izbę. W głębi był szynkwas. Pod oknem przy stole siedziało czterech mężczyzn. Byli wszyscy w czapkach, poprzekrzywianych na różne strony. Gryźli papierosy i grali w karty. Jeden z nich wołał: - Dawać tu dziwkę pod waleta! Niech ma!

- Tym jednym był Tomaszek.

Pani Barbara zatrzasnęła drzwi, jakby zobaczyła i usłyszała widmo.

Wybiegła na dwór i oparła się o ścianę. W oczach jej pociemniało, a kiedy przejrzała, zobaczyła, że dzieci znów się przestały bawić, stanęły rzędem naprzeciwko i patrzyły na nią w milczeniu. Dała im niecierpliwie znak ręką, żeby odeszły, lecz one stały tym bardziej, jakby nie mogły oderwać od niej oczu.

- Gdzie ja jestem? - pomyślała znużona. - Może to mi się tylko śni?

Nie wiedziała, czy Tomaszek ją poznał, czy do niej wyjdzie. Co robić, o ile nie wyjdzie? Trzeba będzie odjechać z niczym. Nie.

Trzeba tu stać i czekać. Bo drugi raz nie zajrzy tam już za nic.

Nim zdołała się uporać z zamętem, co nią owładnął, Tomaszek wyszedł i stanął przed nią z osłupiałym wyrazem twarzy. Ujrzała jego śniadą cerę, złoto-szare, niepewne oczy, niesforny wicher włosów znad lewej skroni, wymykający się spod czapki cyklistówki.

Wydał jej się piękny, ale obcy i nieprzyjemny, prawie jak ów Józio z huty. Patrzyła na niego tępo i wrogo.

- Syn takiego ojca… Takiego ojca… Po karczmach z karciarzami - wyszeptała na koniec.

Tomaszek zdawał się być nade wszystko zdumiony.

- Mamusia… - bełkotał. - Mamusia tu…

- A tak… „mamusia” - przedrzeźniła nie władnąc sobą. - Cóż tak stoisz i oczy wytrzeszczasz? Do domu zaraz! - burknęła jak na psa.

Zaczęli iść na oślep, niby we mgle, i doszli do miejsca, gdzie mur huty skręcał pod prostym kątem. Naokoło nie było żywego ducha.

Pani Barbara stanęła i załamała ręce.

- Chłopcze! Co ty wyprawiasz! Skąd się tu wziąłeś? Dlaczego Jerzmanowscy nic nie donieśli, że od nich odjechałeś!?

- Masz tobie! A bo ja wiem, dlaczego nie donieśli? - bąknął Tomaszek. - Ja przecież… tego… pisałem. Kto wam dał znać, że ja tu jestem? - stawił się raptem hardo. Chwilę mierzyli się nienawistnym spojrzeniem, tającym tę samą myśl.

- Wydała mnie - jęknął Tomaszek, jakby waląc się cały w gruzy. - Jucha! - syknął.

- Co mamusia ode mnie chce? - wściekł się znienacka. - Zostawcie mnie! Ja nic nie zrobiłem!

- Nic w ogóle nigdy nie robisz. Wszystko zło przez to właśnie - wybuchnęła pani Barbara. - Szukałam cię przy piecach, przy robocie… Ale tam cię oczywiście nie było. Nigdy nie jesteś tam, gdzie człowiek być powinien, nigdy tam, gdzie trzeba za coś odpowiadać… Zawsze wałęsasz się tylko. Wszędzie chcesz tylko użyć…

Umilkła. Coś w niej krzyknęło: - Nie po ojcu odziedziczył takie usposobienie!

Czując się dalej niby we władzy koszmaru, pomyślała, czy też zwiedziała się o tym na jakiś inny sposób, że jeśli Tomaszek kogokolwiek w swym życiu zamorduje, to zbrodnia ją przed Sądem Straszliwym obarczy.

Tomaszek obejrzał się z irytacją mężczyzny łajanego przez babę.

- Po co te awantury - burknął. - Jak to - ja nic nie robię? Ja tu jestem u kolegi na praktyce…

- U kolegi! Widziałam tę praktykę…

- No, to niech mamusia idzie do kantoru i zapyta - rozsrożył się.

- Syn Pawłowskiego, tego właściciela huty, tego grubego, to mój kolega. I przez niego miałem dostać od jutra miejsce w kantorze.

Jerzmanowskim - przypomniał sobie - powiedziałem, że jadę do domu.

Bo jechałem do domu… Ale w pociągu spotkałem tego kolegę i ten… Ja tu zostanę - oświadczył nagle, patrząc jakby poprzez matkę swymi złoto-szarymi oczami.

- Pawłowski? - myślała pani Barbara zaskoczona. - Ta „kula bilardowa”? Nie darmo poczułam wtedy do niego taką antypatię.

- Nie zostaniesz. I nie opowiadaj takich rzeczy, bo ja nie mogę tego słuchać. Ty i miejsce w kantorze! Od jutra? U ciebie zawsze wszystko od jutra. I cóż to? Nie chcesz wracać do szkoły? Przecież wakacje się kończą.

Głos jej zmiękł, wiadomość o koledze i praktyce rzuciła bądź co bądź inne światło na wybryk syna. Po chwili podjęła jednak srogo:

- Jak chcesz zostać i pracować, to idź tam, z robotnikami, przy piecach…

I aż zatchnęło ją od poczucia, że tylko w tym byłoby jakieś odkupienie, jakaś kara i zarazem nagroda. Tomaszek wzruszył ramionami.

- Nie rozumiem. Mamusia woli, żebym był robotnikiem, kiedy mogłem dostać porządne stanowisko?

- Marzyłam dla ciebie o nie wiem jakim stanowisku. Ale teraz już mi wszystko jedno, czym będziesz. Chcę, żebyś był człowiekiem.

Wracaj - złożyła ręce. - Musisz przecież zobaczyć się z ojcem.

Zresztą - oznajmiła szorstko - Serbinów sprzedany. Jak nie pojedziesz teraz, to nigdy więcej…

Tomaszek cofnął się w tył jak przed ciosem.

- Co?! Serbinów sprzedany? Mamusia żartuje!

- Nie wierzysz? Jedź. Przekonasz się.

- A gdzie konie? - obejrzał się stropiony.

Pani Barbara podprowadziła go do bryczuszki. Adamek, zobaczywszy Tomaszka, ukłonił się z umiarkowanym zdziwieniem.

- To mamusia tak przyjechała? - osłupiał Tomaszek.

- A cóż? Miałam karetą obwozić taki wstyd?

Oczy Tomaszka zwęziły się i błysnęły niemile. Ociągał się i najwidoczniej pasował z sobą.

- Niech mamusia poczeka - zamruczał chmurnie. - Ja muszę jeszcze wstąpić po swoje rzeczy.

Ale pani Barbara bała się go puścić od siebie.

- Pójdziemy razem - postanowiła.

- Po co? To kawałek drogi. Przez taki piach… Mamusia się zmęczy.

- To pojedziemy. Siadaj. Nno!

Tomaszek odęty i niechętny dał się podwieźć. Zatrzymał konia w połowie uliczki przed jednym z najnędzniejszych żydowskich domów.

- Tu mieszka ten kolega? Syn właściciela huty? - przeraziła się pani Barbara.

Tomaszek nie odpowiedział. Zlazł z bryczki i zniknął w sionce domostwa. Pani Barbara czekała chwilę i nagle poczuła się bliska omdlenia. Wyskoczyła, stanęła w progu i patrzyła przez uchylone drzwi na schodki strome niby drabina. - Gdzie on jest - pytała już nie myślami, lecz oszalałym biciem serca. - Na dole czy na górze?

Może go tu już wcale nie ma?

Jakieś drzwi trzasnęły niby w jej własnym wnętrzu i Tomaszek ukazał się z walizką u szczytu schodów. Zaczął ostrożnie zstępować. Pani Barbara spostrzegła, że on nie idzie, tylko skrada się. Pchnęła drzwi i wpadła do sionki w chwili, kiedy skręcał od schodów nie na ulicę, ale w przeciwną stronę, ku podwórku.

Wybiegła za nim na puste miejsce, obudowane czymś w rodzaju drwalników czy wychodków. Chwyciła go za rękę. - Dokąd!? Dokąd!? - jęknęła. Wyszarpnął się i skoczył między drewniane rudery. Pani Barbara jak nieprzytomna - za nim. Uderzyła się o coś i upadła.

Wtedy, krzyknąwszy z przerażenia, wrócił i pomógł jej się podnieść.

Stali na jałowym nieużytku. Pani Barbara trzęsła się cała jak w febrze. Tomaszek całował ją po rękach i rozpaczał:

- Matko, po co mamusia za mną idzie? Po co mamusia przyjechała? Ja nie pojadę. Ja i tak nie pojadę - powtórzył z dziką pasją.

Pani Barbara przycichła. Wpatrzyli się w siebie nieruchomo, oczy w oczy.

- Nie pojedziesz?

Pokręcił w milczeniu głową, straszliwie zasępiony. Wyraz jego twarzy mówił dokładnie, o co chodzi.

- Ten drab - wysyczała wtedy pani Barbara ściśniętym gardłem - zabije i ciebie, i dziewczynę. Ja go widziałam. I ja wiem.

Za-bi-je!

W tejże chwili niepojęte chrapanie wszczęło się znienacka w powietrzu i zaczęło się uciążliwie przeobrażać w gardłowy ryk i świst. Huta gwizdała na południe. Tomaszek pobladł tak, że nawet usta mu zbielały.

- Nie męczcie mnie - zaszlochał bez łez. - Ja i tak jestem dosyć nieszczęśliwy.

Objęli się. Pani Barbara czuła go znów przy sobie miękkiego i potulnego jak ugłaskane zwierzę. Serce jej ożyło. Kto czuje się nieszczęśliwy, ten nie może być całkiem zły.

- Wracajmy, ukochany - błagała usiłując przekrzyczeć trwający bez końca, wszystko przewiercający gwizd. - To opętanie… to minie…

Wracajmy prędko do domu.

- Do domu! - rozległo się donośnie śród nagle nastałej ciszy i panią Barbarę przeraziło to słowo. Dom!? A czyż tam jest jakiś ratunek, jakiś sposób na tego syna? Nie ma?! Więc po cóż ta miłość, ta święta powinność wszczepiona głupio w serce, gdy nie ma, czym by ją wspomóc? Może w istocie zostawić go, niech idzie w świat i tonie na własną rękę. A nuż przecież zdoła sam wypłynąć z topieli - moralnie wypłynąć.

Ale Tomaszek przestał się już opierać. Podjęli walizkę i ruszyli ku bryczce, przy której stała tłusta Żydówka.

- Ny? - zapytała. - Pan odjeżdża? A kto zapłaci za pokój?

Pani Barbara, jak uderzona w twarz, przeliczyła w popłochu resztę pieniędzy. Brakło jej dwu złotówek. Tomaszek po namyśle wydobył niechętnie portmonetkę. Starczyło.

- A klucz?

- Na murku w sieni - mruknął.

- Jedziemy. Prędzej - prędzej - nagliła pani Barbara. Lecz koń jak na złość ledwie wyciągał nogi z piasku. Na koniec przecie Budy zostały daleko w tyle, skończył się miejski las, ziemia zaczęła twardnieć i stukać pod kołami. Wyjechali na polną drogę, wiodącą przez łęgi dokoła miasta ku nieznanowskiej szosie.

- Tędy? - zadziwił się Tomaszek i nagle ożywiony zaczął mówić. - Teraz przyznam się, że ja słyszałem o sprzedaży Serbinowa. Właśnie dlatego chciałem dostać posadę w hucie. Żeby wam pomóc.

- Nie bajdurz - sarknęła pani Barbara. - Nie potrzebujemy twojej pomocy. Ojciec kupił Pamiętów. Część Pamiętowa z dworem.

- Co mamusia mówi? Naprawdę? - ucieszył się Tomaszek. - To teraz będzie świetnie! Ja czułem, że my będziemy mieli majątek. Zawsze w Warszawie mówiłem to kolegom. No, to ja wstępuję na rolnictwo. A kto kupił Serbinów? I kiedy się przeprowadzamy?

Zdawał się już nic nie pamiętać z tego, co było przed godziną.

- Jak z gęsi woda - myślała pani Barbara. - Żadnego wątku.

A ujrzawszy z daleka topole Serbinowa zadygotała w sobie: - Teraz dopiero się zacznie. Teraz dopiero się zacznie. Biedny Bogumił.

Lecz Bogumił otrzymał był w międzyczasie list od Jerzmanowskiego, zapytujący, dlaczego Tomaszek musiał tak nagle wracać do domu i czemu nie ma z Serbinowa żadnych w związku z tym wiadomości.

Powiązawszy to z przypuszczeniami Emilki, domyślił się, że pani Barbara przywiezie skądciś marnotrawnego syna, i nie zdziwił się, kiedy bryczuszka stanęła przed gankiem.

- To po taką wiśnię było ci pilno? - uśmiechnął się, kiwając głową ku żonie. A gdy syn schylił mu się do ręki, huknął na niego raczej z humorem niż z gniewem:

- Gdzieżeś to bywał, czarny baranie?

- Wyłowiłam go aż w Pogórzu. Praktykował - zażartowała z przymusem pani Barbara. - Kurz! - dodała. - Ledwo patrzę na oczy.

Co do Emilki, to przywitała brata, jakby się wczoraj rozstali. Z całego domu ona jedna nie przejmowała się jego losem ni charakterem. I tak samo niewiele kosztowało ją potępić go, jak nie pamiętać mu nic.

Pani Barbara zostawiła ich we dwoje na ganku, pogrążonych w rozpatrywaniu wielkich domowych zmian.

Sama siedziała chwilę z zamkniętymi oczyma w pokoju Bogumiła, a potem, nie rozbierając się, opowiedziała mu pokrótce dzieje swojej wyprawy.

Bogumił słuchał zatroskany, ale śród silnych wrażeń, przeżytych ostatnio, ten wybryk syna nie wydał mu się gorszym od innych jego sprawek. Dopiero kiedy pani Barbara zdjęła kapelusz, wzdrygnął się i zawołał:

- Co to takiego? Basiu! Tyś osiwiała?

Pani Barbara spojrzała w lustro. Nad czołem z prawej strony całe pasmo włosów było zupełnie siwe.

- Ależ to śmieszne - rzekła i oparłszy głowę na piersi Bogumiła, po raz pierwszy od wielu, wielu lat, bodaj od pewnego wieczoru, w który kwitły jaśminy, rozpłakała się w jego objęciach.

7

Agnieszka wracała do kraju w końcu sierpnia. Została z Marcinem dłużej, niż była zamierzała, ponieważ czuła się z nim oszałamiająco dobrze, a również dlatego, że nie chciała tak zaraz po śmierci Janusza śpieszyć się do miejsc, gdzie go znała. Zdawało jej się, że Marcin potrzebuje takiego dowodu zupełnej o pewnych rzeczach niepamięci.

Gdy, przesiadłszy się w Kalińcu z pociągu na serbinowski wolant, mijała położony przy Raciborskiej szosie cmentarz miejski, popatrzyła z ukosa i pomyślała: To tu, pod tymi drzewami schylonymi nad murem, pogrzebany jest Janusz.

Lecz jak przed czterema laty każda wzmianka o Januszu, nim dotarła do myśli, wywoływała odruchowe zadrganie całego wnętrza, tak teraz nawet myśl o miejscu, gdzie spoczywał na wieki, trwała dobrą chwilę, nim wywołała pośrednie jakieś i wtórne uczucie melancholii.

I sprzedaż Serbinowa uprzytomniała się Agnieszce jedynie myślami i słowami. A jednak i Janusz, i Serbinów byli jej drodzy i wiedziała, że pozostaną drodzy na zawsze. Tylko że obie te sprawy żyły i działały w niej na sposób właściwy rzeczom od dawna znikłym i przeminionym. To, co było widomym kształtem pierwszej miłości i rodzinnego domu, nie dotyczyło już jej aktualnego życia i pożegnane zostało na długo przed wypadkami tego roku. Wracać do tego można już było tylko schodząc w głąb serca i pamięci.

A swoją drogą, kiedy wjeżdżała w kasztanową aleję Serbinowa, serce ścisnęło jej się spazmatycznie i dopiero przed samym gankiem zdołała przytomnie pomyśleć: - To trzecia śmierć w tym roku.

Pierwszą był zgon księdza Komodzińskiego, po którym długo nie mogła się uspokoić, że jedną z najcięższych i tak nie dokończonych rozmów swojego życia miała z człowiekiem już wtedy właściwie umierającym.

W domu Agnieszka zastała gwałt i rwetes. Rodzice mieli teraz na głowie dwa gospodarstwa, jedno trzeba było w porządku zlikwidować, drugie urządzić i przejąć. Nie starczało czasu na pożegnalne elegie. Agnieszka śpieszyła się też do swej pracy w Warszawie.

Mogła zabawić w Serbinowie tylko parę dni i przez ten czas pomagała rodzicom w dopilnowaniu remontu pamiętowskiego dworu.

Bogumił kazał pozdzierać tapety i wszystkie pokoje wymalować.

Agnieszce powierzył wybór kolorów, zastrzegając tylko, żeby salon nie był szafirowy. Apoloniusz Węborek rzucił swe szewstwo u Chrobota i chlapał pędzlem, rad, że się może popisać trafną doprawą żądanych barw. Trzeba było też wyłatać dach i otynkować na nowo mury. Poszło sporo gotówki, ale wszak należało przygotować dom na pogodną, spokojną starość. Cóż więc mieli sobie żałować.

W nawale zajęć Agnieszka nie zdążyła nawet pocierpieć nad opowiedzianą przez matkę wakacyjną „hecą” Tomasza. Raz tylko, gdy zobaczyła w jego ręku fotografię panny Jadwigi Bartołdówny, rzekła:

- Wstydź się. Nosisz tę fotografię, a żyjesz jak…

- To jest moja jedyna miłość - odparł urażony.

Agnieszka zastanowiła się wówczas, o czym taka jedyna miłość świadczy w życiu Tomaszka. I jakby kończąc dawno przebrzmiałą rozmowę, pomyślała:

- Widzisz więc. Jedyna miłość może o niczym nie świadczyć.

A po chwili rozpoznała, że mówi to cieniom Janusza.

Niechcicowie nie wiedzieli, co dalej robić z Tomaszkiem, ku czemu go kierować. Nie życzyli sobie, żeby wracał do Warszawy, gdzie się rozpuścił, według ich zdania, tak jak dziadowski bicz. W Kalińcu trzymać go się też bali, ze względu na ową hutę z Chrobotówną. Ale ostatecznie to znane niebezpieczeństwo wydało im się mniejsze od innych, niemożebnych do przewidzenia. A w Kalińcu była ta mała Bartołdówna, przeciwko której nic nie mieli, może jej obecność ustatkuje Tomaszka. W końcu tedy zapisali go z powrotem do kalinieckiej handlówki. Ale został przyjęty zaledwie do szóstej klasy na drugi rok, gdyż nie zdał pozostałych mu z poprzedniej bytności poprawek. Z Emilką również nie było dobrze. Tak wesoła od zimy i tak specjalnie szczęśliwa z powodu nabycia Pamiętowa, ostatnio zaczęła znów smutnieć i popłakiwać. A co ważniejsze - przestała znajdować upodobanie w jakiejkolwiek robocie, chodziła niby śpiąca i patrząc osowiale na przygotowania do przeprowadzki, zapytywała ciągle: - Po co, na co to wszystko? - Uważali ją za zdolną przynajmniej do gospodarstwa, tymczasem i to jej teraz nie szło. Pani Barbara usprawiedliwiała ją: - No, nic dziwnego, że się w końcu przejęła. Zawsze była szalenie uczuciowa. Jeżeli czemu się dziwię, to że dotąd zachowywała się tak spokojnie.

Lecz próżno było tak mówić. Emilka nie przejęcie się okazywała jawnie, lecz raczej brak przejęcia, zupełne zobojętnienie na wszystko. Rzadziej wybiegała teraz na swe samotne spacery, a wracała z nich czasem z podpuchniętymi oczyma. Zapytana, co jej takiego, odpowiadała wprawdzie: - Żal mi Serbinowa. Co spojrzę na te pola, to muszę płakać.

Ale pani Barbara czuła, że jej żal czegoś więcej.

Nie mieli czasu tym się zająć i tylko w coraz krótsze i rzadsze wolne chwile zastanawiali się czasem nad swymi dziećmi i nad ich przyszłym losem. Co do Agnieszki, to jest może trochę obca, zajęta wyłącznie własnymi sprawami. Kto wie, czy nie cokolwiek egoistka - mówili - jak się mówi w rodzinie o ludziach wyrośniętych z rodziny. Ale choć jej życie najbardziej wymykało się spod ich kontroli i właściwie nie mieli pojęcia, co się z nią i z jej mężem w każdej chwili może stać, rzecz dziwna, jej właśnie los wydawał im się najbardziej pewny i bezpieczny. A natomiast niepodobna im było ani przewidzieć, ani wyobrazić sobie, czym być mogą lub zechcą Tomaszek i Emilka. Coś zdawało się im zagrażać, ale jakby nie od świata, tylko z wewnątrz nich samych.

- Emilka w każdym razie kocha przyrodę - zastanawiała się pani Barbara - to zawsze dobrze mówi o człowieku. Obcowanie z przyrodą bardzo podnosi na duchu.

- Myślisz, że ona dla obcowania z przyrodą biega tak w pole czy dokądś? - rzekł po długim namyśle Bogumił. - Teraz, jak chodzę do Pamiętowa, to już dwa razy widziałem tego małego Kozarewicza na koniu pod Małocinem. Ja ci radzę - nie puszczaj jej tak na te spacery.

Pani Barbara struchlała, lecz nie było już potrzeby powściągać Emilki od samotnych przechadzek. Zaprzestała ich sama z siebie, ale to ją uczyniło jeszcze bardziej ponurą.

Nadszedł tymczasem przełomowy koniec września. Wozy naładowane meblami odchodziły już drugi dzień do Pamiętowa. Pani Barbara i Emilka spędzały czas na nowej siedzibie wracając tylko nocować do Serbinowa. A na koniec, gdy wywieziono i łóżka, zabrały resztę drobiazgów i ledwo żywe pod ich stertą wyniosły się na dobre.

Bogumił został jeszcze i spał na łóżku folwarcznym w pokoju gołym jak cela. Miał ciągle istne piekło dokoła. Ludzie mu się popili na przyjęciu, które dla nich urządził na pożegnanie, a poza tym co chwila coś jeszcze okazywało się do załatwienia: tu drobne wypłaty, owdzie nie zaspokojone lub korzystające ze sposobności pretensje, których nie miał głowy sprawdzać. Musiał też wytrzymać istne oblężenie Żydów, kupców i rzemieślników z Nieznanowa, domagających się protekcji do nowego dziedzica. Owrucki nie był obecny. Nie wrócił z Petersburga, dokąd jeździł dla dopełnienia jeszcze jakichś formalności rodzinno-spadkowych. Bogumił miał pewność, że nie wrócił przez delikatność, aby dać dowód bezwarunkowego zaufania. Gospodarstwo, klucze, spis inwentarzy i księgi rachunkowe zostały zdane przyjętemu niedawno, z wyboru Bogumiła, rządcy, młodemu chłopakowi, zaleconemu przez Ceglarskiego.

Dopiero nazajutrz Bogumił Niechcic uporał się z tym wszystkim. Po południu, podziękowawszy za wolant (który po niego zajechał ubrany trzmieliną i świerkiem), uściskał Klimeckiego, poklepał konie, gwizdnął na Rama i odszedł drogą zwaną „ku przełazkowi” przez bramę ustrojoną dla niego girlandami świerczyny. Za bramą stanął, obejrzał się i oczy mu zwilgotniały.

Stary ogród gorzał nad płotem jak stos czerwieni i złota. Stawy połyskiwały gładko błękitną taflą. Białe nicie i zwitki babiego lata błądziły sennie po powietrzu. Oto jego Serbinów, już nie miejsce pracy, tylko błogi jesienny krajobraz. Bogumił po raz pierwszy patrzył na te drzewa i wody bez towarzyszącej dotąd każdemu spojrzeniu myśli, że tu lub owdzie trzeba coś zrobić, poprawić, zaprowadzić. Zachwycał się i żegnał.

A po chwili odwrócił się, zawołał psa i poszedł do Pamiętowa na przełaj łąką, jak szedł już raz kiedyś w śnieżną zimową noc.

Ze służby pociągnęli za Niechcicami: ogrodowy Kajetan, fornal Banasiak, Julka i Szczepanowa. Przypytał się do nich i Węborek, chętny robić, co każą, byle być blisko „Julci”, z którą zbierał się żenić. Niewiele też więcej ludzi potrzebował Bogumił na tej „fermie”, jak nazywał swe nowe gospodarstwo.

W niespełna tydzień po przeprowadzce Niechcicowie zostali wstrząśnięci wiadomością, że Owruckiego zamordowano w pociągu, którym jechał z Rosji do Kalińca.

W głowie im się nie chciało pomieścić, jak ten człowiek, co zdawał się być jak dziecko nie znające ni grzechu, ni upadku; mógł ulec tak potwornemu losowi. Wszystkowiedzący Żydzi przynosili plotki o napadzie bandytów, spodziewających się, że Owrucki wiezie grube pieniądze, to znów o jakimś dramacie familijnym, na koniec o zemście kogoś, kto rościł sobie jakoweś pretensje do złotodajnych piasków na Białej Rusi. Nie wiadomo było, czemu wierzyć; zbrodnia kryła tajemnicę, której nikt już w tych stronach nie miał poznać.

Matka Owruckiego sprzedała natychmiast Serbinów Przybylakowi ze Środy. Kupił go dla syna, zwanego już panem Przybylskim i noszącego sygnet rzekomo herbowy na palcu, mimo że jego ojciec wciąż chełpił się, że jest chłopem.

Niechcicowie opłakali śmierć tak cennego i tak na zawsze znikłego przyjaciela i poczuli się, jakby ktoś usunął im spod nóg oparcie na nowym gruncie. Lecz długo płakać nie mogli, bo w Pamiętowie trzeba było pracować w pocie czoła, żeby nastarczyć wydatkom i mieć na procenty dla Woynarowskiego. Pamiętów był srodze zapuszczony i Bogumił znów jak przed laty wywoził fura za furą perz z ogrodu i pól. Inwentarz i budynki wymagały też większych reperacyj, niż się z początku zdawało, trzeba było zaciągnąć tu i owdzie pożyczki. A te długi zaciążyły Niechcicom więcej, niż majętność ulżyła. Pani Barbara drżała wciąż, czy ich nie zlicytują, utraciła zupełnie spokój, który jej towarzyszył w czasie krytycznych dni. Zapomnienie znajdowała tylko w rozmyślaniu nad losem Europy i świata. Na Bałkanach zawrzała wojna słowiańskich narodów i Grecji przeciwko Turkom. Idąc za głosem gazeciarskich przedruków z rosyjskiej prasy, pani Barbara skłonna była sprzyjać wyzwoleńczym bojom Serbów, Czarnogórców, Bułgarów, a tu znów Agnieszka całkiem inaczej oświetlała w listach te sprawy.

Donosiła, że owszem - Słowianie muszą być wolni, ale przeciwrosyjska Turcja jest naturalnym sprzymierzeńcem Polski.

Przypomniała, że ten kraj sam jeden tylko nigdy nie uznawał rozbiorów Polski, zachwycała się ruchem młodotureckim i szlachetną rolą masonerii, która stała u jego kolebki, chełpiła się przy okazji, „że przecież nasz pradziadek, mamusiu, był też masonem - to w świecie ducha jedna z najpiękniejszych legitymacyj człowieczeństwa”. Pani Barbara była oszołomiona. Tak różne prawdy krzyżowały się teraz w jej myśli i sercu, tak sprzeczne rzeczy wywoływały na świecie entuzjazm jednako szczery, jednako pewny, że służy dobrej sprawie, tak wszystko, co budziło entuzjazm, okazywało się raptem podszyte podejrzanymi brudnymi interesami, że nie wiedziała, czym się cieszyć, czym smucić. Ale i smutek, i radość podniecały ją ożywczym poczuciem, że zaczyna się wreszcie na dobre dziać coś, wobec czego wszystkie domowe sprawy schodzą na drugi plan. Chętnie też rozprawiała o rozgrywających się na świecie wypadkach, a rozmówców miała całkiem innych niż zazwyczaj dotychczas. Byli nimi chłopi, którzy osiedlali się jeden po drugim na rozparcelowanych działkach Pamiętowa. Do tych ludzi nie potrzebowała schodzić z wyżyn dworu, oni sami przychodzili to coś pożyczyć, to po radę, gazetkę albo książkę. Zeszli oni już sporo świata w wędrówkach na Saksy i za morze, a tutaj byli tak samo nowymi gospodarzami jak i państwo Niechcicowie, zachowywali się też inaczej niż serbinowscy włościanie, bez ukłonów i kryjącej zastarzałe pretensje dyplomacji. Chętni do gawędy, lubili się i posprzeczać, i wyrazić bez ogródek swój pogląd na wszelkie ludzkie sprawy. Pani Barbara nie czuła wobec nich swego krępującego wywyższenia, choć teraz była przecież bardziej panią niż dotąd.

Ale trochę ją to irytowało, że i oni tego jej wywyższenia zdają się nie czuć, byli całkiem bez ceremonii, a ponieważ szkoła pamiętowska nie mogła pomieścić wszystkich dzieci z okolicy, sami na przykład zaproponowali, żeby Emilka uczyła ich drobiazg, ofiarowali się nawet za to płacić!

Pani Barbara niemal się za tę propozycję obraziła, zaś po pewnych ceregielach wzięły się obie z Emilką, rzecz prosta bezinteresownie, do tej nauki, lecz Emilka wytrwała niedługo, gdyż spadła z sił tak, że musiała wciąż leżeć. Nie jadła, nie sypiała i mówiła, że życie jej zbrzydło. Pani Barbara w końcu dobadała się, co ją gnębi. I poznała źródło jej dotychczasowej obojętności na wypadki domowe oraz cel jej samotnych spacerów. To, czego się jesienią zaczynali domyślać, było prawdą. Ów Staś Kozarewicz przyjeżdżał konno z Siąszyc pod cmentarz w Małocinie i Emilka tam się z nim przez całą wiosnę i lato spotykała. Pani Barbara usłyszawszy takie wyznanie, aż ręce załamała nad podobną lekkomyślnością. - Przecież pomyślże, dziecko, co stąd mogło wyniknąć! - zaszeptała.

Emilka na to, że cóż mogło wyniknąć?

- Myśmy nic złego nie robili. Chodziliśmy sobie, siadywaliśmy na rowie i płakaliśmy nad swoim losem. Bo jemu rodzice nie dawali się ze mną ożenić. Ale ja nie wierzyłam, że naprawdę nie dadzą. On mnie tak mocno kochał i nawet kiedy płakałam, to było mi z nim tak dobrze. Przy nim nie bałam się niczego, chociaż on bał się rodziców. Ale ja myślałam, że on tylko tak mówi i że wszystko zwycięży…

I Emilka, śmiejąc się i płacząc na przemian, wyznała, jakie sobie budowali nadzieje, co za głupstwa roili. Najpierw, że Stasinek przyjdzie na praktykę do Serbinowa, wszak były takie zamiary; a potem, gdy Serbinów sprzedano, mieli projekty, że z Owruckim da się to zrobić. A po zabiciu Owruckiego planowali we dwoje ucieczkę w świat. Lecz oto podli rodzice zabrali tego Stasinka, wysłali go na praktykę w inne strony, a stamtąd raz już tylko napisał, że wszystko między nimi skończone, bo rodzice każą mu się żenić z kim innym.

Pani Barbara patrzyła ponuro w to powtórzenie się własnych losów i mówiła:

- Moje dziecko, Agnieszka też rozstawała się z narzeczonym, a w końcu wyszła za niego i są szczęśliwi. A tamci dwaj - zapytywała - co pisywali do ciebie? Mówiłaś, że ci się podobają.

Emilka nie dała sobie nawet o tym wspomnieć. Och, tamci dwaj nic jej już nie obchodzą, to była tylko tak… rozrywka, dodatkowa rękojmia powodzenia. Zresztą oni wiedzieli o Stasinku i teraz nie śmiałaby żadnemu z nich w oczy spojrzeć po takim upokorzeniu.

Bogumił, dowiedziawszy się o niedoli córki, zabawiał ją, jak umiał.

- Nie jesteś teraz taka biedna - mówił - ślicznaś jak obrazek.

Znajdziesz stu lepszych, ładniejszych, mądrzejszych od tego tam smarkacza. I zresztą, czy to nie ma nic prócz miłości na świecie?

Patrz, w domu tyle zajęcia…

Albo: - Chodź! - wołał - popatrzymy z daleka, co też tam robią w Serbinowie.

Emilka dawała się chwilowo rozpogodzić, szła, gdzie wołano, przymuszała się do jedzenia, sylabizowała z dziećmi parcelantów, lecz nikła w oczach i patrząc z politowaniem, jak się wszyscy krzątają, zabiegają, zdawała się myśleć:

- Przecież to wszystko straszne głupstwo i kłamstwo. Nie ma nic ważnego na świecie poza miłością.

Po Bożym Narodzeniu rodzice zawieźli ją do doktora Wettlera, który zalecił żelazo, zmianę miejsca i wrażeń. Postanowili ją tedy wysłać na resztę karnawału do Kalińca. U Ostrzeńskich zamieszkać nie chciała, bo tam umarł Janusz i pewno straszy, ale przyjęła zaproszenie Holszańskich. Jechała przecież nie tyle z chęcią zabawy, ile w nadziei, że może gdzie choć przypadkiem zobaczy swego Stasinka.

Niechcicowie zostali tedy sami, a że byli na nowym miejscu, zdawało im się niekiedy, że się cofnęli w swój pierwszy rok po ślubie.

Tylko że Bogumił był czegoś nieswój. Aż dziwił się, że nie czuje takiego zapału, jak powinien. Przecież ostatecznie dorobili się, dochrapali własnego kąta; sprawiedliwości stało się zadość, znaleźli się dobrzy ludzie, którzy nie dali ich skrzywdzić, pomogli utrzymać się na powierzchni.

- Cóż może bardziej do roboty pobudzać? - myślał i mówił do żony:

- Muszę się na nowo przyzwyczaić do gospodarki na swoim.

Ale wnet zaraz grymasił, że Pamiętów mu to za mały, to znów za duży. Za mały na ten tryb życia, do którego przywykli, i na ten system gospodarki, jaki się prowadziło przez tyle lat. Za duży - na chłopskie gospodarstwo. I dziwna rzecz. On, który w Serbinowie potrafił gromadą ludzi zarządzać jak dowódca, tu wobec garstki swej służby czuł się jakiś potulny i nieśmiały. W Serbinowie, gdy zapomniał o Dalenieckim, to miał wrażenie, że rządzi z nakazu jakiejś wyższej użyteczności publicznej. Tu krępował się prawie wydawać rozkazy, napędzać do roboty, stawiać wymagania, a zwłaszcza ganić, jeśli coś było źle wykonane. Jakby jego interes i tytuł właściciela były za słabym do tego powodem, będąc jednocześnie o tyle wciąż na myśli, że przeszkadzały w mówieniu sobie: - To wszystko tylko dla ziemi.

- Dziwaczeję na starość - myślał, porając się z osobliwym stanem duszy, którego pojawienia się w sobie zgoła nie przewidywał.

Zajęcia było teraz nieco mniej. Zimowe roboty już pokończone - do wiosennych jeszcze kawałek czasu. Emilka, choć już karnawał się skończył, zwlekała z powrotem, Niechcicowie tedy siadali przy kominku, palili papierosy, dumali albo zastanawiali się, że to trzeba będzie pewno poskładać wizyty sąsiadom. Dotychczas byli jedynie u Ostrzeńskich z Siąszyc, żeby im podziękować za dogodne warunki sprzedaży Pamiętowa, a potem przyjęli ich rewizytę.

Bogumił, ujrzawszy pierwszy raz po latach dawną Ksawunię, ledwo ją poznał. Zrobiła się tęgą i zamaszystą damą, niezmiernie przy tym energiczną i jak widać było po gospodarstwie w Siąszycach - rządną. Stary Woynarowski się mylił. Nie zanosiło się na to, aby w rękach tej ostatniej latorośli jego rodu miały dobra doczesne stopnieć. Jej szaleństwa młodości były szaleństwami młodości - niczym więcej. Bogumił widział teraz, że nie było powodu o nią się niepokoić. Wcale dobrze czuła się w skórze gospodyni i posiadaczki dwu sporych majętności, z których Siąszyce, zgodnie z marzeniami Stanisława Ostrzeńskiego, stały się w końcu „prawdziwym cackiem”. (Do czego i suma uzyskana za sprzedane Anzelmowi place trochę się przyczyniła).

Tak czy owak Bogumił, rozmawiając z panią Ksawerą, uczuł po raz pierwszy z przykrością, że utył i że jest już siwym, starym człowiekiem. Nie śpieszyło mu się też z wizytami, które by mogły wywołać częstsze z tą osobą spotkania. A w ogóle przez te dwadzieścia parę lat nie bywali po okolicznych dworach i nyśleli, że nie bywali, bo im się tak podobało. Jednakże wyszło na jaw, że grał tu rolę i pewien brak zachęty ze strony sąsiadów. Bo kiedy jakoś w marcu Ostrzeńscy z Siąszyc urządzili przyjęcie i zaprosili ich, Niechcicowie odczuli to jako przyjemność, a nawet sukces życiowy.

Pani Barbara wprawdzie zrazu powtarzała swoje „że całe to obywatelstwo niewiele warte” i odgrażała się, że nie pojedzie, ale potem wyciągnęła z szafy swoją jedyną jedwabną suknię i zaczęła ją skwapliwie oglądać. Powiedziała nawet:

- Bo nie wiem, ale jak się tam z ludźmi poznamy, to chyba wypadnie poskładać te wizyty, przynajmniej starszym.

Lecz gdy mieli już wsiadać do małej pamiętowskiej karety, zdjęły ją wątpliwości. A nuż wyniknie z tej wizyty jakieś nowe upokorzenie? Ostrzeńscy są sobie średnią szlachtą, i dosyć bez pretensji, a pani Ksawera była w każdym razie córką Woynarowskiego, więc niegłupią pewno kobietą. Ale inni?

- Kto ich tam wie, czy nie będą zadzierać nosa? - niepokoiła się.

Bogumił nie mógł zrozumieć tych podejrzeń.

- Basinko - rzekł - nie rób historyj. Toć ja ich wszystkich znam.

Z jarmarków, z interesów. I zaręczam ci, choćby nie wiem jak nosa zadzierali, nie mają go na gębie wyżej niż drudzy - śmiał się.

8

Zastali w siąszyckim salonie sporo gości. Pani Barbarze w pierwszej chwili wszyscy wydali się tak obcy, że szepnęła do męża:

- Nie widzę ani jednej ludzkiej twarzy. - I zdziwiła się, gdyż Bogumił witał się z wielu panami jak z dobrze znajomymi. Ale pani domu wnet i nią się zajęła, wziąwszy ją między podżyłe ciotki, powściągliwie uprzejme damy ze staroświeckimi broszami, wpiętymi w czarne suknie. Z ich miękkich, zwiotczałych ust głosy płynęły nieprzemęczone i świeże, niby gulgotanie źródełka. Jedna używała co chwila francuskich zwrotów.

Niebawem ruszono do kolacji. Przy siadaniu do stołu najpierw najbliżsi sąsiedzi Niechciców, a wkrótce ten i ów z dalsza zaczęli napomykać, że przecież pani Niechcicowa jest krewna domu, Ostrzeńska, czemuż jej się tu nigdy nie widuje. Zapewne też powinowata z takim i takim, który był ożeniony z Ostrzeńską.

Niepostrzeżenie wynikła i rozmowa o starym, dobrym rodzie Niechciców.

- Czy to ci? - Nie, to z tamtych. - Jarosty? Na Mazowszu?

- Aha. - Piękne dobra, piękne dobra… - W niepowołanych rękach?… Oczywiście, wszystko teraz przechodzi w niepowołane ręce…

Bogumił udzielał dobrodusznie wyjaśnień, ale pani Barbara była markotna. - Cóż oni nas tak nicują - męczyła się. - I bez tego wszak warci coś jesteśmy. Jak się rozzłoszczę, to im tu zaraz wypalę, że na przykład moi dziadkowie pochodzą z chłopów. Albo z neofitów. Z frankistów, dajmy na to.

Nie wypaliła tego jednak. W jakiejś chwili zlękła się nawet, czy Bogumił nie wyjedzie ze starą gadką, że któryś z jego przodków był jakoby znaleziony i adoptowany przez jakiegoś Niechcica.

Lecz rozmowa prześliznęła się po ich rodowodzie grzecznie i gładko, jakby tylko dla zaznaczenia, że owszem, owszem, należą do towarzystwa. I zaraz potem Niechcicowie wypadli poza obręb uwagi.

Obywatelstwo dało sobie folgę, mówiono tylko o tym, co interesowało ten świat zgrany, przeważnie spokrewniony i pokumany między sobą w najrozmaitszych związkach, porozumiewający się za pomocą intymnej gwary wtajemniczonych, pojmujący w lot, co kto z nich ma na myśli. Goście byli dobrze ubrani, jedni chudzi, o suchych, orlich twarzach, drudzy grubi, ogorzali wąsacze, wszyscy krzepko wyhodowani na urodzajnej a przynajmniej dobrze użyźnionej glebie, wszyscy pewni siebie i swego. Damy były dorodne, przeważnie zamaszyste, z wzięciem się trochę męskim. Nikomu nie brakowało humoru, świetnego apetytu i jeszcze lepszego spustu.

Jeden koniec stołu zajmowała młodzież, cokolwiek sztywna od powściąganej chęci błaznowania, i na ogół urodziwa, tak że i nieboszczyk Janusz może by jej nie przyćmił. Ale pani Barbarze ta uroda wydała się raptem strasznie ziemską, a nawet ziemną. Wprost jakby patrzyła na wyborowe odmiany płodów ogrodnictwa i hodowli - na rasowy pokaz owoców, jarzyn, ogierków, charciąt i kotek ludzkich. I cały stół, jak to może się zdarzyć w stosunku do jakiegokolwiek środowiska, z którym nie zadzierzgnęły się jeszcze żadne węzły bodaj towarzyskiej gawędy, wydał jej się raptem niby gromada istot wieńczących udatnie dzieło natury, co stworzyła kamienie, rośliny i zwierzęta, lecz kończących się nieodwołalnie na sobie samych. Aż dziwiła się, że zamiast śmiechów i słów nie słyszy pobekiwań, pokrzykiwań i ptasich świegotów. Nigdy jeszcze nie wierzyła w teorię Darwina tak mocno jak w tej chwili.

Istnienie duszy wydało jej się kosztownym wyjątkiem albo może kalectwem, wybrykiem śród przyrodzenia. Tak jak chorobą, kalectwem brzozy są zagmatwane a tak urocze arabeski czeczotkowego drewna, z którego miała starą komódkę po matce.

- Mamże ja w końcu duszę? - myślała skłopotana. - Duszę kalectwo, czy duszę wyjątek bezcenny? A może jestem tylko poronionym tworem gatunku: człowiek? Po prostu za mało hoża i silna, żeby się oddawać w pełni uciechom ciała. Jak głupia marzę o ideałach, o duszy, kiedy to tylko fanaberie niezdrowej wyobraźni.

Raptem drgnęła. Tuż koło jej twarzy przesunęła się urękawiczniona biała dłoń z kryształową kompotierą na rozczapierzonych palcach.

Podawano deser. Pani Barbara nabrała i jednocześnie zobaczyła naprzeciw siebie Bogumiła, który jadł już, schylony nad talerzykiem. I miał taki wyraz twarzy, jakby znajdował się nie śród ludzi, ale na pustym, szczerym polu.

- A on jest przecież mocny i dorodny jak drudzy - przestraszyła się. - I zawsze był taki wesoły w towarzystwie. Jeżeli i on tak siedzi, to znaczy, że nic tu po nas. O, żeby to już było po wszystkim. Żeby się już wymknąć, skulić w ciemnej karecie i jechać, jechać do domu. To są grubianie, napchani wszelkimi dostatkami grubianie.

Bogumił z nieco innego powodu czuł się dość osowiale. Ta suto zastawiona kolacja i ci ludzie dokoła przypominali mu odległe dzieciństwo. A właściwie nie tak przypominali, to byłoby może nawet przyjemne. Ale on się poczuł niby zepchnionym i cofniętym w czasy dzieciństwa. Zupełnie jakby nic się od tego czasu nie stało, nie zmieniło, a życie, z takim trudem ciągnione, nie zostało wcale przeżyte. Zdawało mu się, że słyszy słowa ojca, których nigdy wówczas dość dobrze nie rozumiał, a potem nigdy nie pamiętał. Lecz teraz brzmiały wyraźnie i mówiły: - Ten świat jest zamknięty ze wszystkich stron. Nie ma na nic żadnego wyjścia.

Tak, ten świat nie wyszedł ze siebie i donikąd nie doszedł. Trwał taki samiutki jak przed pięćdziesięciu prawie laty, przechował się nieskażony. Tylko że zamiast o wincie mówiło się o wchodzącym właśnie w modę brydżu.

Towarzystwo tymczasem wstało hurmem i zaczęło przechodzić do salonu. Pani Barbara ujrzała tuż nad sobą nieco wypukłe jasne oko pani Ksawery, która mówiła energicznym i dźwięcznym głosem:

- Ja bym chciała pokazać pani kaktusy. To moja duma. W tym roku pierwszy raz mi tak wcześnie zakwitły.

Pani Barbara znalazła się w gronie dam, podziwiających ogromną żardinierę, wstawioną w rodzaj oszklonej loggi i pełną sztywnych lub zwieszających się, płaskich, poprzewężanych łodyg-liści, okrytych purpurowym, różowym i - najrzadszym - białym kwiatem.

- Cudowne - zachwyciła się szczerze. Znała się na kwiatach, zaczęła opowiadać o kaktusach swej matki i o tym, jakie rośliny hodowano w pokojach za dawnych czasów. Starsze damy potakiwały, młodsze słuchały i pytały. Pani Barbara wciągnęła się w rozmowę i ożywiła.

- One są zupełnie miłe, te kobiety - myślała i nagle wszystko zaczęło jej się podobać. Salon był niski, ale świeżo i ze smakiem urządzony. Miał jasnokremowe tapety, śnieżne firanki, stylowe meble, starannie dobrane sztychy i reprodukcje wielkich dzieł sztuki na ścianach. Lampy, rozstawione tu i owdzie, rozniecały dokoła miłe i ciepłe światło.

- To chyba wszystko ręka owej Ksawery - domyślała się pani Barbara. - Za kawalerskich czasów Ostrzeńskiego ten dwór był podobno zupełnie zapuszczony.

I piękno, któremu zamożność i gust pozwoliły się tu roztoczyć, wydało jej się przepojone subtelnym uduchowieniem.

- No nie - cieszyła się - tu nie brak ducha. I ta stara, dobra kultura w każdym drobiazgu! Może to smutne, ale jak dotychczas, to w Polsce nie ma kultury poza tą wiejską, szlachecką. A ostatecznie wszystko, co ładne i w dobrym gatunku, raduje oczy, bo się w tym przegląda jakaś idealna, wznioślejsza piękność. Miałżeby duch w takim otoczeniu zanikać? Nie, nie, on tu rozkwita. I niech mówią co chcą, w biedzie to nie ma ducha, w takim życiu jak nasze nie ma poezji, tylko szara przyziemna proza, wyrzekająca się wszystkiego, co jest ponad konieczną potrzebę.

Wtem panie zaczęły omawiać projektowaną wystawę pracy ziemianek.

Wyznaczały termin najbliższego zebrania. Troskały się, że świeżo założone kółko gospodyń wiejskich mało się rusza. Trzeba będzie znów urządzić serię pogadanek oświatowych; sztuka ludowa tu zamiera, należy pchnąć ambicje włościanek w tym kierunku; jakże wystawa może się obejść bez sztuki ludowej? A higiena? To nieprawda, że niepodobna jej stosować po chałupach, troszeczkę dobrej woli z obu stron - i cudów można dokonać. Byle tylko nie zaniedbywać też i pracy nad sobą. Okazało się, że panie miały „latającą bibliotekę”. Wymieniały pomiędzy sobą książki, jedna lubiła tylko literaturę francuską, inna chwaliła Żeromskiego.

Można się z nim nie zgadzać, ale co za talent! Oczywiście Sienkiewicz jest zawsze jeszcze największy…

Pani Barbara, stropiona, myślała teraz, że tu ducha dla niej nie tylko dosyć, ale więcej, niż go kiedykolwiek w swym otoczeniu zaznała. Czuła się prawie upokorzona, choć co do książek, to owszem, nie potrzebowała się wstydzić. Wypowiedziała nawet swe zdanie, że Prus jest podług niej o wiele większym pisarzem niż Sienkiewicz, a w Żeromskim najwięcej ciekawe są właśnie jego poglądy, bo poza tym za dużo w nim tej egzaltacji miłosnej.

Lecz prócz książek ileż tu poruszano dziedzin, w których ona nie tylko zabłysnąć nie mogła, ale nawet niczym się zgoła pochwalić.

Organizacja zbytu przerobów owocowych, tkactwo ludowe, urządzenie szklarń, racjonalna hodowla drobiu - nie miała o tych rzeczach pojęcia! I ta praca społeczna śród ludu, której ona nigdy nie mogła na sobie wymóc, szła tym damom tak gładko, niemal jak towarzyska rozrywka!

Panowie usłyszawszy, o czym ich panie mówią, jęli wtrącać swe zdania.

- Działalność? Działalność? Literatura? - popytywali. - O, nasze damy to ministerialne główki. Moja żona, niech sobie sąsiad wystawi, drukowała coś w „Bluszczu” czy jakimś innym - szept z mrugnięciem oka - organie kobiecym. - Żeromski? - dziwili się. - Co też te kobiety w nim widzą! Styl taki, że ja w ogóle nic nie rozumiem. No, przyznaję się. Nie rozumiem. I pesymista. Zatruwa tylko życie. - Znałem Żeromskich w Płockiem. Dobra szlachta. - Właśnie, właśnie. A ten podobno wywrotowiec, bodaj że socjalista.

Ptak, co kala własne gniazdo. - Mówią, że wydał coś takiego, gdzie miesza z błotem obszarników - zaakcentował ktoś ironicznie - a że niby fornalskie strajki to dopiero zbawienie ludzkości.

- Bardzo przepraszam - broniła wysoka dama o bujnej piersi i promienistych oczach. - Ze swojego gniazda trzeba też czasem wylecieć, popatrzeć na nie z góry. Kto nie umie się wynieść duchem nad swoją sferę…

Inni panowie nic zgoła nie wiedzieli o Żeromskim. Ci mówili, że bardzo dobrze, sfera sferą, literatura, książki, kółka, działalność społeczna śród chłopów, owszem, ale kobieta nie powinna zapominać, że jest kobietą.

- Zadaniem kobiety jest czarować, upiększać życie - pouczał wesoły grubas o lnianych brwiach i rzęsach. - My was, drogie panie, za to czcimy, kochamy. Tak, tak.

Wszedłszy na ten temat, panowie zaczęli sobie po cichu komunikować tłustawe anegdotki. Lnianobrewy grubas poszeptywał wilgotnymi ustami smakosza:

- Sąsiedzie, świetny kawał. Słyszałem takie powiedzonko: co to jest miłość? No? Tęsknota do miejsca swego urodzenia. Ha-ha-ha-ha!

- Do miejsca urodzenia! Bajeczne! Doskonałe! O słodkie, słodkie to miejsce urodzenia. Jednym słowem, po prostu patriotyzm.

Ha-ha-ha-hu-hu-hi-hi!

Bogumił wstydził się zawsze trochę, że nie potrafi prowadzić typowo męskich rozmówek. Starał się tedy udawać, że go to bawi, że się śmieje -…a są tacy, sam znałem, co jak się zakochają w kobiecie… zdechł pies, kompletne fiasko… mogą to robić tylko na zimno. Inaczej kompromitacja na całe życie - obiło się po chwili o jego uszy.

- A malcy śpią? - pytał ktoś o bliźnięta pani Ksawery.

Spały już dawno. Szkoda - żałowano - że ich nie można zobaczyć.

Nadzwyczajne bobasy.

Panie zaczęły mówić o wychowaniu, mianowicie - gdzie kształcić dzieci. I że jednak najlepiej w klasztorach. Nie religijny kierunek zdawały się mieć przy tym na myśli. Tego nie poruszały.

Twierdziły natomiast, że jedynie w klasztorach można uchronić dzieciarnię od złego towarzystwa. Tego złego towarzystwa było podług nich wszędzie pełno. Nie mówiąc już o szkołach rządowych, ale i w prywatnych nigdy nie wiadomo, z kim syn albo córka przestaje. Hołota wciska się dzisiaj wszędzie.

- Jakże to - myślała pani Barbara, na nowo rozczarowana. - Tu Żeromski, działalność śród ludu, a tu klasztorne wychowanie jako ucieczka przed hołotą? Więc tamto było tylko pikantną zabawą, żądzą wrażeń, do niczego nie obowiązującą, nie zmieniającą życia ni obyczajów? - Ależ to mamuty, przedpotopowe mamuty - gorszyła się. - Dla nich cały świat poza nimi to hołota, co najwyżej widowisko ciekawe albo irytujące.

Wtem zwrócono się do niej pytaniem, co myśli o pewnym klasztorze Urszulanek. Poczerwieniała. Coś, co już w niej przystawało z upodobaniem do tego towarzystwa, chciało dać odpowiedź wymijającą, a coś innego wiedziało z przerażeniem, że nie zdoła zaprzeć się prawdy.

- Nic nie wiem - rzekła zaczepnie - ani o tym klasztorze ani o żadnym. Zdaje mi się, że wychowanie klasztorne jest dziś już nie na czasie. Ja moje córki kształciłam u pani Wenordenowej w Kalińcu i bardzo jestem z tej pensji zadowolona.

- To zdaje się ewangeliczka? - poinformowała się uprzedzająco grzecznie jedna z podżyłych ciotek.

Pani Barbara myślała, że jest już w oczach tych dam zgubiona, gdy nagle pewna starsza jejmość o grubym głosie i czarnych gniewnych oczach zahuczała rubasznie:

- Pani ma rację, a wy, moje kochane, gadacie głupstwa. To wszystko patati-patata - firum, firum, wiórki zbirum. Życie wymaga czegoś więcej niż klepania pacierzy.

Dama z bujną piersią i promiennymi oczyma również poparła panią Barbarę.

- Moje złociutkie - zadźwięczała melodyjnie. - Ja bardzo kocham klasztory. N'est-ce pas… J'adore cette vie en retraite. Mais tout de meme, to jest dobre dla ludzi dojrzałych. Dzieci muszą się chować dla świata. Im go mniej będą znały, tym trudniej będzie im zachować w nim swoją pozycję. I nawet swoją religię. Młodzież wychodzi z klasztorów… trzeba przyznać… leciutko… leciutko bezbożna. Za silna dawka pobożności jest niebezpieczna. - Cóż chcecie, moje drogie… Ja sama, gdybym po wyjściu z klasztoru nie trafiła na spowiednika…

Bogumił słuchający piąte przez dziesiąte szeptanych anegdotek, podchwytywał rozmowę o klasztorach i chronieniu dzieci przed wszelkimi wpływami z zewnątrz. I znów miał wrażenie, że cofa się w czasy dzieciństwa. Przystąpił do kilku panów, których znał z opinii, że mieli doskonale postawione majątki, stosowali najnowsze metody pracy. Bo niedawno zwróciło się do niego Kółko Włościańskie z Małocina o pogadankę rolniczą. Obiecał, że ją wygłosi, i chciał się teraz przy sposobności dowiedzieć, co z ulepszeń zaprowadzanych na wielkich majątkach nadawałoby się też dla drobnej własności. Panowie radzili pobieżnie to lub owo. Jowialny, sypiący anegdotami grubas podszedł i zbył sprawę żarcikiem.

- Tak - oświadczył - chłopa trzeba uczyć. Jak będzie umiał więcej wyciągnąć ze swojego, to przestanie mu się zachciewać naszych majątków.

Panowie się zaśmieli. Wysoki, szczupły brunet o zgryźliwym wyrazie twarzy zaczął dowodzić, że nie chłop jest groźny dla wielkiej własności, ale nieustanne podbijanie cen ziemi.

- Te coraz wyższe ceny ziemi - to koniec naszych majątków. Ludzie, zwłaszcza słabsi, nie wytrzymują pokusy. Jak tylko coś źle idzie - sprzedać i basta. Dobrze jeszcze, jak z Bartołdem, że kupi sąsiad.

Ale w ogóle ten ciągły ruch majątków z rąk do rąk do niczego dobrego nie prowadzi. - Święta racja - przytaknął postawny jegomość z krętym wąsem, znany w całym kraju wzorowy rolnik i hodowca. - Nasi panowie zrażają się byle czym, a cena ziemi kusi, kusi… Dochodziku wyciągnąć się nie chce, a gotóweczkę do kieszeni - owszem. Temu trzeba przeciwdziałać uintensywnieniem gospodarstwa i rachunkowością. Wysokość renty zależy od dobrej kalkulacji. Z kredką w ręku, panowie…

Zgryźliwy brunet był za wprowadzeniem specjalnych upraw i motoryzacją rolnictwa.

- Zbożem i dwuskibowcem ani z Rosją, ani z Ameryką konkurować nie możemy. Tu są potrzebne traktory. Jeżeli nie pójdziemy za postępem, to nie utrzymamy się na stanowisku, które nam przekazała historia. Ja to doradzałbym nasiennictwo. I choćby len. Żeby wygospodarować procent od tej rosnącej ceny ziemi, trzeba się oglądać za nowymi uprawami. Len daje i włókno, i siemię. Płaci na rynku doskonale.

- A co do tej pracy obywatelskiej śród ludu - podjął znowu uczony z krętym wąsem, zwracając się do Bogumiła - ja bym nie radził sobie tym zbytnio zawracać głowy. Chłop i tak z nami nie pójdzie, a ten dogmat społecznikostwa - to nie dla nas. Nam jest potrzebny dogmat bardziej materialistyczny. Trzeba powiększyć kapitał jednostek, a co za tym idzie - dobytek ogólnonarodowy.

- Jednym słowem, enrichissez-vous - nie zgadzał się brunet.

- Przejąć hasła burżuazji miejskiej? Daj pan spokój. Zbiorowisko zamożnych jednostek a zamożny naród - to jeszcze nie to samo.

- Co tam, sąsiedzie - zaperzył się lnianobrewy tłuścioch.

- Dopóki nie będzie racjonalnie postawiona sprawa robocizny, to żadne wysiłki nie pomogą. Dniówki nas będą jadły i zjedzą.żadne wysiłki nie pomogą. Dniówki nas będą jadły i zjedzą.

Każda reforma wywróci się na tych ciągłych podwyżkach. I jak nas te socjaliki zaczną przyciskać, to ja nie widzę innej rady, tylko wyprzedać się i emigrować bodaj gdzie do Parany. Tam podobno ziemia za bezcen, można jej dostać w bród. A te Indiany czy Murzyny o żadnym socjalizmie, chwała Bogu, nie wiedzą.

- Nie no, co sąsiad żartuje. Damy jeszcze radę i tutaj - oburzył się chuderlawy brunet.

Pani Barbara, od chwili już przysłuchująca się z powątpiewaniem rozmowie panów, usłyszała, że ktoś bierze pasaże na fortepianie.

To dama z bujną piersią i promienistymi oczyma próbowała coś grać.

Pani Barbara przedostała się ku niej.

- Pani lubi muzykę? - spytała promiennooka i raptem zagrała krótki, przejmująco piękny utwór z posępnym refrenem, przewijającym się uporczywie w basie niby tragiczne zapytanie.

- Etiuda a-mol opus 25 Chopina - odpowiedziała na pytające spojrzenie pani Barbary. - Że Chopin, to zaraz poznałam - ucieszyła się pani Barbara. - Tylko nie wiedziałam co. Ale zupełnie jakbym z jakiego szlamu weszła do źródła.

- Szlamu? - Promienne oczy damy pobiegły ku grupie panów, od której pani Barbara ku niej przyszła. Roześmiała się mrugnąwszy porozumiewawczo.

- Tak - rzekła. - Naszych panów można by trochę „wyszlamować”.

Pani Barbara poczerwieniała, gdyż zlękła się, że promiennooka pani z niej może drwi swymi słowy lub mówi je nieszczerze. Bo wszakże ci panowie rozmawiali ostatecznie z pewną nawet uczonością. I byli wśród nich bardzo rozmaici. Pani Barbara nie mogła rozpoznać, czym jest owo coś, co się jej w nich wszystkich społem nie podobało.

Stropiła się tedy do reszty, a jednocześnie po raz pierwszy od śmierci Teresy zatęskniła, żeby mieć przyjaciółkę. I to właśnie w promiennookiej damie. Nawet prawdopodobna różnica poglądów pociągałaby ją raczej, niż odpychała.

Młodzież, swawoląca w przyległym gabinecie, wdarła się na odgłos muzyki do salonu.

- To smutne - wołały wdzięcząc się panny. - Coś wesołego!

Wesołego!

- Post, post, moi państwo - przypominała poklaskując w pulchne dłonie jedna z podżyłych ciotek.

Siwy jegomość o inteligentnej twarzy, która musiała być kiedyś niebezpieczna dla kobiet, podszedł do fortepianu.

- Kto są ci państwo? - pytała pani Barbara po cichu Bogumiła, który się do niej przysiadł.

- Ten siwy to poseł do Dumy, a ta pani, co gra, jest tu tylko u kogoś w gościnie. To wielka dama. Nazywa się… nazywa… Zaraz, bo zapomniałem…

- Pani Marto - nastawał siwy poseł. - Jakąś piosenkę! Pani pamięta może: Ninon, Ninon? Wspomną mi się czasy młodości.

I wnet, pod akompaniament promiennookiej pani Marty, zanucił miłym, przytłumionym głosem:


Ninon, Ninon, que sais-tu de la vie


Toi qui ne connais pas l'amour…


Bogumił podniósł oczy i spotkał wejrzenie pani Ksawery. Ale nie rozpoznał, czy było zdziwione, czy smutne.

Młodzież tymczasem nie chciała słuchać piosenki o Ninon.

- Patefon - wołano. - Dawajcie patefon!

W kącie na stoliku stał elegancki przyrząd, najnowszego systemu bez tuby. Wnet płyta, obracając się na sukiennej podściółce, rozebrzmiała:


Kołysz się, kołysz, motylu…


- Nie, to stare! Może Tonkineczka? Fe, to śpiewało się już pięć lat temu. Lepiej dawajcie one stepa. - Nie, nie! Tango, tango!

Po salonie rozstawiono już stoliki do brydża. Panowie, tasując karty i obierając miejsca, gawędzili o samochodach. Siwy poseł miał piękne auto, nabyte w Petersburgu. Inni marzyli:

- Cóż za kolosalne ułatwienie w interesach. - Oszczędność czasu - nadzwyczajna. I satysfakcja! Żeby tylko te nasze drogi były lepsze. Panie pośle, forsujcie tam w Dumie sprawę dróg. To jest dziś najważniejsze zagadnienie narodowe.

Dwaj panowie omawiali z żywością kwestię założenia w swych domach telefonu.

- Pierwsza rzecz - mieć własne drzewo na słupy. Takiemu Przybylakowi ze Środy, że ma las, wypadło całego kosztu… coś około…

Tak, tak, zdobywano się tu na rozmaite wysiłki, reformy, ulepszenia, ale tylko po to, by za ich cenę ocalić tę pozycję, w której było się zawsze panem. Szło się tu naprzód; wynalazki techniczne, nowe gry, świeże mody przyjmowały się prędko, o ile służyły interesom, wygodzie, uciesze zmysłów. Dla tych celów łamano chętnie tradycję!

Tak przynajmniej w przybliżeniu myślała pani Barbara, kiedy późną nocą wracali do Pamiętowa.

- Może oni lepsi od nas, może gorsi - rzekła do męża. - Nie wiem.

To pewna, że mają pieniądze i czas, mogą sobie pozwolić na różne pańskie gesty. Nas na to nigdy nie było stać w tym harowaniu, co to do każdej roboty trzeba było samemu rękę przyłożyć. Ale to obcy świat. Bo i dla nich obce wszystko, co za ich progiem.

- Cóż, mało ich jeszcze znamy - odparł z wahaniem Bogumił. - Zresztą… być może…

Nazajutrz dzień był ciepły, prawie jak w kwietniu. Po południu Bogumił wybrał się w pole, by sobie rozplanować porządek wiosennych robót.

- Weź kożuszek! - zawołała za nim pani Barbara.

- Wziąłem - odparł już z progu.

Obszedł swoje szczupłe granice, a potem każde pole z osobna.

Przyglądał się rowom, brał w pamięć wszystkie spadki, wzniesienia i załamania gruntów, rozgniatał w palcach grudki ziemi, wpatrywał się w oziminy. Zaczynały już ruszać. Śniegi znikły zewsząd bez śladu, obeschło nawet po roztopach. Nastawał czas, kiedy człowiek mimo woli wznosi głowę i szuka w niebie skowronka.

Stanąwszy jeszcze nad włókami, wydzielonymi z Serbinowa, gdzie zamierzał sadzić buraki, Bogumił zeszedł na serbinowską łąkę, rad jak zawsze popatrzeć, co się dzieje na starych śmieciach. A że zgrzał się i schodził, przysiadł więc na kamieniu i patrzył.

Czyste niebo tylko na zachodzie pieniło się chmurkami, śród których słońce zdawało się pląsać znikając i wybłyskując.

Bogumił zaczął raptem z wysiłkiem i niecierpliwie rozpatrywać wczorajszy wieczór.

- Dlaczego - myślał - oni mają być obcy?

Nie lubił czuć się z nikim obco. Zdawało mu się, że byle poznał, na czym to polega - obcość wnet zniknie.

Bo czymże różnił się od tych ludzi? Tak samo lubił pojeść i popić, lubił gospodarzyć, nie wychylając się za opłotki, a w wolnych chwilach napawać się życiem i naturą. Wieś usposabia do tego, by po pracy cieszyć się niebem i ziemią, używać swoich plonów i nie pragnąć nic więcej. Miał też teraz majętność jak drudzy, no, dobrze, mniejszą, ale zawsze… ród i przeszłość w Jarostach dodawały, czego dziś brakło w morgach.

Przypomniał sobie, jak przed laty, bawiąc się z gośćmi przy biesiadzie, mówił sam, że gdy człek posiał i zebrał, a sumienie ma spokojne, to cóż mu więcej trzeba. Podobno zdawało mu się wówczas, że na tym stoi świat. Tak, i dziś mógłby to samo powtórzyć, a jednak czuł, że rozumie przez to, że widzi w tym prostym pojęciu życia coś więcej niż ci ludzie, z którymi wczoraj wieczerzał. Niby jest na pozór taki sam, a jednak inny. Tak. Basia ma rację.

Okoliczności mogły go wrócić pomiędzy właścicieli ziemskich. Lecz nie wraca się nigdy na dobre tam, skąd się niegdyś wyszło. Coś przesunęło się w nim ku innej stronie. Ku jakiej? To będą może dopiero wiedziały jego dzieci. On wie tylko, że dobra ziemskie, myśl o ich zdobyciu, zachowaniu i użyciu nie była już tym, ku czemu wstawał rano, z czym kładł się spać wieczorem.

Ale nie widział też wyraźnie i celu czy też głębszego sensu, dla którego to czynił. Zajmował całe życie przechodnie stanowisko, z którego tak jak na wędrówce nie widać już, skąd się wyszło, ani jeszcze - dokąd się idzie. Basię męczyło to, a on wytrzymywał, ponieważ oczyma i sercem utkwił w pracy, niby w zbawieniu. Ale być takim przechodniem, nie przywiązanym do niczego, co stałe, opartym li jedynie na tworzącej pracy, nie jestże prawdziwym stanowiskiem człowieka? Na pracy i jeszcze może…

Coś wzbierało w nim i nabrzmiewało niby pieśń, już-już mającą się rozlec melodią i słowami. Dobywał ją z mozołem, aż sformowała się w myśl, jasną niby kryształ:

- Z tym samym pługiem idąc widzisz Boga lub grudę ziemi. Na to samo drzewo patrząc widzisz cud stworzenia lub widzisz cień od skwaru, liście, owoce i budulec…

Ta myśl dźwigała się dalej ku górze i miało z niej wyniknąć jeszcze doskonalsze odsłonięcie się tajemnicy życia i świata - gdy nagle urwała się i zapadła w pustkę.

Stało się to tak prędko, że Bogumił nie wiedział już po chwili, co mu się pomyślało. Ale pamiętał, że coś niezmiernie cennego, i był pewien, że jeśli zaraz pobiegnie do Basi, to sobie wszystko przypomni. Z samej chęci podzielenia się z nią skarbem, którego światło czuł jeszcze w swojej duszy - przypomni sobie.

A gdy słońce wypłynęło spod chmurek i stanęło rumiane, bezpromienne tuż nad ciemną granicą ziemi, Bogumiłowi wydało się, że już wstał i już biegnie, tymczasem po mgnieniu jakby utraty przytomności spostrzegł nagle, że klęczy na rudej trawie, a usta jego szepczą: - Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja…

Kiedy mówił: „i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy” - ze słońca została jedynie czerwona kreska na czarnym brzegu ziemi. A kiedy skończył, w opustoszałym niebie trwały już tylko dwie ciemne chmurki ze złotym brzegiem i świeciła wiosenna zorza.

Bogumił ochłonął i wstał ciężko, syknąwszy z dotkliwego bólu w kolanach. - Co mi się też przyśniło - myślał - klękać i modlić się w polu.

Ruszył do domu dziwiąc się, że wszystkie kości dolegają mu, jakby wymłócił z korzec zboża, a przed oczami latają czarne płatki.

Koło klombu przede dworem zatoczył się i o mało nie upadł.

- Cóż to - pomyślał ze śmiechem w duchu - wczoraj piłem, a dzisiaj jestem pijany?

9

- Bójże się Boga, co tak późno! Podwieczorek już zimny! - zawołała pani Barbara usłyszawszy męża porającego się z zamknięciem drzwi w przedpokoju.

I nie czekając, aż wejdzie, podążyła co żywo do kuchni, by zarządzić odgrzanie kawy.

Kiedy wróciła, ujrzała zdumiona, że Bogumił siedzi przy stole w kożuszku i kapeluszu.

- Boguniu - zlękła się. - Co to takiego? Dlaczego się nie rozebrałeś?

Nie ruszył się. Podbiegła, zdjęła mu sama kapelusz i spostrzegła, że zasnął. Chwyciła go za ramię. Otworzył oczy i chciał się zerwać, lecz stęknął i został na miejscu.

- Boguńku! - krzyknęła z przerażoną tkliwością. - Czy ty się tak zmęczyłeś? Mój Boże, za dużo chodzisz po tych polach! W twoim wieku…

- Nic, nic - uśmiechnął się Bogumił. - Daj mi wody. Coś mi tu wlazło w piersi. Strasznie piecze… - Ściągnijże kożuszek - pomagała mu. - Czoło masz gorące jak ogień. Czyś ty się zaziębił, czy co? Czemuś ty brał ten kożuszek?

I wody nie pij. Dam ci gorącej kawy.

Bogumił zaczął raptem wołać:

- Słowa… słowa… Dajcie mi słowa!

- Jakie słowa? Bogumił!

- Słowa - powtarzał z uporem i błagalnie - słowa… Jadę do kółka.

Odczyt w kółku…

- W kółku? Rolniczym? W kółku masz być dopiero w niedzielę.

Bogumił nigdy, odkąd go pani Barbara znała, nie miał gorączki.

Usłyszawszy go mówiącym nieprzytomnie, zrazu myślała, że dostał pomieszania zmysłów, a potem coś w niej krzyknęło:

- To już po nim!

Podbiegła do kuchni wołając:

- Pan zachorował! Julka! Pan zachorował!

Po chwili na próżno usiłowały go we dwie namówić, by się położył.

Opierał się, gniewał, chciał coś pisać, to znów biec w pole. Siłą prawie ściągnęły mu buty i doprowadziły do tego, że się rozebrał.

Znalazłszy się w pościeli natychmiast usnął. Pani Barbara włożyła mu pod pachę termometr i, siedząc na krawędzi łóżka, przytrzymywała niespokojne ramię. Kiedy wyjęła i wypatrzyła pod światło lampy lśniący słupek rtęci, zachwiała się na nogach.

Wskazywał 40 stopni gorączki.

Natychmiast posłała Banasiaka po doktora. Nieznanów był stąd bliżej niż z Serbinowa i doktór Wettler zjawił się jeszcze przed nocą. Nieduży, z nadmiernie wypukłą piersią i długim tułowiem na krótkich nóżkach, stał przecierając binokle i uspokajał:

- No, no, no… Tylko się nie przerażać. Gorączka? Nieprzytomny? A któż ma mieć gorączkę, jak nie chorzy? Nie ma jeszcze nieszczęścia. Ach, nerwy, nerwy…

Zbadawszy Bogumiła Niechcica, który go nie poznał, doktór Wettler zarządził natychmiastowe postawienie baniek, a wyjąwszy z torby niklowaną wanieneczkę i spirytusową maszynkę, sam wygotował sobie szprycę do zastrzyku. Na niecierpliwe pytania pani Barbary odpowiedział cokolwiek zafrasowany:

- Stan jest o tyle poważny, że nie można go lekceważyć. Ale nic groźnego jeszcze nie widzę. Lewe płuco…

- Zapalenie płuc! - załamała ręce pani Barbara.

- I co? I zaraz płacz? No, no, spokoju, droga pani… Tu trzeba zimnej krwi. O ile nie zajdą komplikacje, to przebieg zapowiada się normalnie. Serce trochę zmęczone, ale jeszcze mocne. Powinno wytrzymać. Damy zaraz kamforę i zapiszemy ją też w proszkach.

Myjąc ręce i narzędzia po dokonaniu zastrzyku, doktór pytał:

- Z czego mąż pani ma w piersiach pod prawym obojczykiem takie zagłębienie? Tam żebro musiało być kiedyś złamane.

- To w powstaniu… Był pchnięty bagnetem…

- Aha… To i te blizny… Naliczyłem na piersiach i na plecach coś koło dwudziestu blizn. Także na szyi z boku głęboka szrama…

To musiał być żelazny organizm, żeby po takim upływie krwi… Czy nie chorował nigdy na płuca?

- Nie. Dopiero w ostatnich latach kaszlał dużo. Ale myśleliśmy, że to od papierosów.

- No. Tam pod tą dziurą od bagnetu płuco jest zwapniałe. Mamy też początki rozedmy. Żelazny organizm… Żelazny organizm…

Doktór kręcił głową, a rozejrzawszy się, przeszedł na inny temat:

- Dwór tu macie państwo pakowniejszy niż w Serbinowie. No i całe otoczenie ładniejsze. A cóż Woynarowski? Na starość został mieszczuchem? O, widzi pani, ten człowiek ma w piersiach popsuty zegarek zamiast serca. I żyje. Według tego, co my, lekarze, o nim wiemy, powinien gryźć ziemię już od jakichś dziesięciu lat.

Pani Barbara czepiła się tej rozmowy o postronnych rzeczach jakby świadectwa, że Bogumiłowi nie grozi jeszcze ostateczne niebezpieczeństwo.

- Woynarowski - rzekła - prowadzi taki spokojny tryb życia. Nawet nie wiem, czy kiedy wyszedł w pole…

Bańki postawiła panu Szczepanowa. Doktór odjechał koło północy, obiecawszy zbudzić w Nieznanowie aptekarza i kazać zaraz przyrządzić lekarstwa, tak by je Banasiak mógł, jadąc z powrotem, zabrać.

Pani Barbara położyła się na kanapie w pokoju męża. Zaczynała drzemać i zrywała się z niedorzeczną chęcią zbudzenia Bogumiła, by przyszedł dodać ducha, pomóc w nieszczęściu. Lecz to właśnie Bogumił jęczał przez sen i potrzebował pomocy.

O drugiej Banasiak przywiózł lekarstwo. Kiedy Bogumił się poruszył, pani Barbara podeszła do niego z rozpuszczonym we wodzie proszkiem.

- Wypij to, Boguniu. Wypij, kochany.

Bogumił spojrzał na nią rozanielonymi oczyma.

- Czy ja zachorowałem? - zdziwił się. - I ty nie śpisz? Mój Boże.

Zrobiłem ci tyle kłopotu.

Serce pani Barbary wezbrało dziękczynieniem. Był przytomny.

- Zachorowałeś, ale już ci jest lepiej. Wypij tylko lekarstwo.

- Lekarstwo? - uśmiechnął się. - Skąd masz lekarstwo? Czy to był doktór? Do mnie… doktór?

- Był i powiedział, że wszystko będzie dobrze. Wypij do dna.

- Gorzkie. - I Bogumił znów się uśmiechnął. - Zrobiłem ci tyle kłopotu - powtórzył. - Takie koszty. Połóż się spać, jedyna. Nie gniewaj się… ja cię nie dam zlicytować… Nie dam - zamajaczył.

- O czym ty mówisz? - stropiła się pani Barbara. - Ja się żadnej licytacji nie boję.

Nad ranem Bogumił zaczął kaszleć i jęczeć. Koło południa gorączka znów się podniosła do 40 stopni. Po obiedzie przyjechał doktór Wettler z felczerem, który puścił krew.

Nazajutrz i następnego dnia Bogumił odzyskiwał przytomność tylko o tyle, że poznawał żonę. Uśmiechał się do niej rzewnie i mówił:

- Przeprowadzkę urządziłem ci przecież jak się należy. Dom odnowiłem. Czegóż ty jeszcze się martwisz?

- Ja się niczym nie martwię, Bogunieczku. Niczym a niczym - zapewniała i łzy gniotły ją w gardle.

Czwartego dnia doktór Wettler powiedział:

- Nie mogę taić, droga pani, że wywiązał się proces ropny. Stan nie jest beznadziejny, ale groźny. Zwłaszcza że idzie o lewe płuco…

Nazajutrz odbyło się konsylium z doktorem Smołowiczem, z którym przyjechali do domu Tomaszek i Emilka. Bogumił nie poznał dzieci.

Szóstego dnia Ostrzeńscy i Holszańscy przysłali z Kalińca Bazylego dowiedzieć się o zdrowie i przyjechała pani Ksawera z Siąszyc.

Przywiozła parę butelek starego wina. Wiadomość o chorobie nowego właściciela Pamiętowa rozeszła się już po sąsiedztwach.

Bogumił nie był przytomny w czasie tej wizyty i dawna panna Woynarowska tylko chwilę z progu patrzyła na człowieka, do którego powiedziała była kiedyś: - Zejdź mi z oczu. - Ale cofnąwszy się do pokoju pani Barbary wyraziła gotowość czuwania z nią przy chorym.

Chętnie będzie przyjeżdżać na noc lub kiedy trzeba. Pani Barbara dziękowała; nie, nigdy nie śmiałaby jej tak trudzić. Zwłaszcza teraz, kiedy już córka jest w domu.

- Córka państwa wyszła za mąż za pana Śniadowskiego? - spytała nieoczekiwanie zmienionym głosem pani Ksawera.

- Tak. Ale to druga. - Pani Barbara zdziwiła się. - O czym ta Ostrzeńska tu gada?

I ku jeszcze większemu swemu zdziwieniu zobaczyła, że z oczu młodej kobiety płyną łzy. Chwyciła ją za rękę i przez mgnienie skłonna była objąć ją, by razem w uścisku zapłakać. Lecz i ręka i cała postać pani Ksawery zesztywniały tak, że dosłownie odepchnęły panią Barbarę.

Zaraz po wyjeździe Stanisławowej Ostrzeńskiej Bogumił odzyskał przytomność, wypił przywiezionego wina, poznał dzieci i ucieszył się, że je widzi.

- Ucz się, ucz - powiedział do stojącego w nogach łóżka i ocierającego łzy Tomaszka. Za Emilką wodził rozkochanymi oczyma i powtarzał:

- Córeczka moja. Córeczka… córuchna.

Wieczorem zapowiedział, że jutro wstanie, i usnął.

Siódmego dnia mówił już tylko słowa i zdania bez sensu.

- Okna - prosił - macie otwierać drzwiami…

Wołał po nazwisku ludzi z Serbinowa i wydawał dyspozycje Olczakowi, gdzie ma kto jechać, co robić. W końcu zaczął powtarzać szeptem: - Aha - przepióreczka… zgubiłeczka… - I śmiał się, mrugając okiem, że niby to są żarty ku zabawieniu schylonej nad nim rodziny.

Tomaszek pojechał konno do Nieznanowa i wysłał depeszę do Agnieszki.

Ósmego dnia rano Bogumił był znów przytomniejszy, ale kiedy pani Barbara zapytała Wettlera, czy to jest może przesilenie, doktór skrzywił się, odwrócił głowę i rzekł:

- Proces ropny lewego płuca rozwija się… Odwagi, droga pani…

O czwartej wróciły konie, wysłane do Kalińca na pociąg. Agnieszka nie przyjechała. Pani Barbara nie była w stanie zaniepokoić się z tego powodu, ale strasznie osłabła na duchu. Miała wrażenie, że odjęto jej ostatnią nadzieję ratunku.

Bogumił był tego dnia ogromnie podniecony. Gorączka wzmogła się znowu, doktór Wettler stwierdził przeniesienie się zapalenia na prawe płuco.

Chory patrzył uparcie w kąt pokoju.

- Po co Janusz tam siedzi? - pytał. - Wyproście go. To żaden doktór.

- Umarłych widzi - zlękła się wtedy Julka. - Proszę pani, trzeba posłać po księdza.

Pani Barbarze stanęła w oczach twarz księdza Komodzińskiego, tak rubaszna, a tak bardzo twarz bożego człowieka.

- Gdzież go będę szukać, tego księdza - jęknęła. - Na tamtym świecie?

Julka nie zrozumiała.

- Toć w parafii - rzekła. - W Małocinie. Węborek może polecieć.

- Dobrze, moje dziecko, rób, jak chcesz - spojrzała na nią zamglonymi oczyma pani Barbara.

Ale Węborek wrócił z wiadomością, że księdza nie ma na plebanii.

Pojechał do Kalińca i wróci późno. Gospodyni ma mu powiedzieć.

- Mamusiu - przywołała Emilka wysłuchującą tego panią Barbarę. - Tatuś prosi.

Pani Barbara schyliła się nad chorym. Uśmiechał się. Przez cały czas choroby przeważnie się uśmiechał.

- Baa-siu - Baaasiu - powtarzał rozwlekle, ale wesoło.

- Jestem przy tobie, Boguniu.

- Baaa-siu. Czy Tomaszek… od-dał pieniądze?

- Jakie pie?… Oddał, kochanie, oddał wszystko.

- Dobry syn - szepnął z lubością chory. - Mój syn, kochany, jedyny…

Po chwili dodał wyraźnie:

- Po Marcinów posłać karetę. Wolantem się zaziębią. Pamiętaj - karetę… Tylko - czy ty dasz sobie radę - zatroskał się. - Nic się nie bój. Ja umieram. Ale ty się nic nie bój.

Pani Barbara uklękła i położyła głowę na poduszce tuż koło jego twarzy.

- Ty nie umierasz! - zawołała. - Nie umierasz!

- Umieram - powiedział stanowczo. - Bóg ze mną… z wami…

Około szóstej przestał mówić, choć zdawał się przytomny i chciał coś powiedzieć. Męczył się. Niebawem zamknął oczy i zaczął jęczeć raz za razem, jakby za całe swoje życie. Jęczał tak, prędko, za każdym wydechem, przez kilka godzin. Koło północy umilkł, twarz mu przybladła i pojawił się na niej wyraz niewymownej błogości. Oczy miał otwarte, ale nie patrzył już na nikogo z obecnych. Ręka jego zesunęła się z krawędzi łóżka. Pani Barbara przycisnęła do niej zalaną łzami twarz.

- Bogumił! Nie zostawiaj nas tak samych. Bogumił!

Julka, Tomaszek i Emilka poklękali przy łóżku, zanosząc się od płaczu.

W chwilę później niewyraźny hałas wszczął się około domu i w sieni: turkot, dzwonienie, zgrzytanie zamku - i Szczepanowa wprowadziła księdza w komży.

Nowy proboszcz, ponury i ospowaty, przystąpił do łóżka. Popatrzył i rzekł niechętnie:

- Dlaczego tak późno? My umarłych nie namaszczamy.

A spojrzawszy po zapłakanych, na pół przytomnych twarzach, dotknął ręki zmarłego.

- Jeszcze ciepły - mruknął. - Puls jeszcze, zdaje się, bije.

I posępnie dopełnił przepisanej ceremonii.

Kiedy odchodził, pani Barbara wyjąkała:

- Posyłaliśmy po południu, ale księdza proboszcza nie było.

- Nie od dzisiaj był chory - odparł ksiądz nieprzyjaźnie. - O ratowaniu ciała myślicie państwo zawczasu, a o duszy dopiero, jak już nie pora.

Koło dziesiątej rano przyjechała strwożona Agnieszka. Telegram nie zastał jej w Warszawie. Była na wsi z odczytem o spółdzielczości.

Przybyła dorożką, a kiedy weszła płacząc w próg domu, Apoloniusz Węborek już golił zwłoki Bogumiła Niechcica.

Pani Barbara była nad podziw spokojna. Bez jednej łzy opowiedziała Agnieszce przebieg choroby. Nie depeszowali wcześniej, bo mimo wszystko nie wierzyli, że ojciec umrze, bali się wprost każdego kroku stwierdzającego beznadziejność położenia.

Dopiero wspomniawszy na księdza pani Barbara zdenerwowała się.

- Ratować duszę - rzekła z goryczą w przestrzeń. - Toć ten człowiek był tak cichego, czystego serca, że mógłby jeszcze twoją duszę ratować od potępienia, ty pyszny kościelny sługo!

Tomaszek i Emilka po kilku nocach czuwania spali, kiedy Agnieszka przyjechała.

Na pogrzeb, oprócz rodziny i znajomych z Kalińca, zjechało sporo okolicznego ziemiaństwa. Z Serbinowa przybyli: Olczakowie, wszystka służba folwarczna i wielu gospodarzy, z Małocina - członkowie Kółka Rolniczego, którzy mieli wysłuchać w najbliższą niedzielę odczytu Bogumiła Niechcica, oraz dorodna gospodyni w średnim wieku, Felicja Mikołajczyczka, z mężem i ośmioletnim synem. Z dalsza przybyły, zawiadomione depeszą przez panią Michalinę: Oktawia Przemyska i Sabina Jerzmanowska, które pomogły osieroconej rodzinie przyjąć gości i poszyć naprędce żałobę. Z Warszawy przyjechała Anka Niechcicówna, zostawiwszy syna pod opieką rodziców, już z córką pogodzonych. Z Nieznanowa był Szymszel.

Pani Barbara chodziła niby we śnie, a najbardziej dolegało jej to, że przy urządzaniu pogrzebu nie może o nic zapytać się, poradzić Bogumiła.

Pochowano Bogumiła Niechcica w Małocinie, w grobie, gdzie leżała już babcia Adamowa Ostrzeńska. Odwalono tylko kamienną płytę, którą zaraz potem wiejscy mularze umieścili na powrót, gdzie była.

A kiedy wreszcie przeminął gwałt i nieład związany z żałobną uroczystością, pani Barbara wezwała dzieci i poszli w cichą pogodę spacerem na cmentarz do ojca.

Szli smutni pogadując i wspominając: - Tu oto biedne ojczysko miał siać owies, a tam sadzić buraki. Któż teraz czym bez niego zarządzi? - A pamiętacie, jak byliście mali, ojciec opowiadał wam zawsze bajkę o pasterzu, co przenosi owce przez kładkę. „A jak przeniesie wszystkie - mówił - to wam dalej opowiem”.

Tak doszli do furtki cmentarnej, a potem dróżką między grobami do miejsca, gdzie Bogumił Niechcic, który był kiedyś na ziemi dzieckiem i młodzieńcem, i mężem - spoczywał na wieki wieczne pod szarym polnym kamieniem.

Pani Barbara uklękła i zasłoniwszy twarz modliła się:

- Boże, daj siłę na dźwiganie zwykłych dni życia, kiedy ją dajesz na wytrzymanie takich…

W tydzień potem, już na wyjezdnym do Warszawy, Agnieszka pisała do męża:

„…I myślę, że serce ludzkie to pogrzebowa kaplica, w której wciąż stoi jakaś trumna. Niepodobna by tego znieść, gdyby nie przeświadczenie, że wszystko, co umiera, ożywa w innej postaci.

Człowiek jest tajemnicą, z tajemnicy przybywa i w tajemnicę odchodzi… Chcieć o tym za dużo wiedzieć, jak księża, wydaje mi się grzechem pychy. Ale wystarczy mi zapomnieć o teologicznych dogmatach, abym wierzyła w nieśmiertelność… nieśmiertelność Tatusia. Mówią, że to nasza słabość i żal dyktują taką wiarę, boć przybywa ona zwykle nie kiedy indziej, tylko w chwilach żałoby.

Lecz ileż zwykłych doczesnych tajemnic życia wychodzi na jaw dopiero w godzinę ciężkich przejść i wstrząsających przeżyć.

Czemuż by i tajemnica zagrobowa nie miała się odkrywać w takich momentach nam, ludziom zwykłym, niezdolnym widzieć ją w powszednim biegu nocy i dni! A jeśli to jest urojenie naszej tęsknoty za umarłym, hipoteza osieroconego uczucia, to czyż i w materialnym życiu najryzykowniejsze urojenia i hipotezy nie okazują się w końcu sprawdzalną prawdą? Tatuś żyje i działa, bo inaczej, mógłżeby mi się dopiero teraz dać poznać? A ja teraz właśnie dowiaduję się, jakim on był człowiekiem. Dla ludzi, co kończą się na sobie i żyją tylko powierzchowną obserwacją i logicznym rozumowaniem, był on może pospolitym zjadaczem chleba, może nawet filistrem i zaściankowiczem. Bo żeby rozpoznać, czy jest w ludziach, na pozór niczym nie wyrastających ponad przeciętność swej sfery, ta reszta, co nie podlega prawom „dziejowego materializmu”, trzeba mieć w sobie czucie odpowiadające na podniety Niewiadomego! To czucie mówi mi, że Tatuś nie był tylko przystosowującą się do lada jakiej formy życia siłą roboczą. On nie przystosowywał się, on wchodził w związek z tym, co w najpospolitszym życiu jest wiekuiste i boskie. Umiał jakoś znajdować drogę do tej strony życia, chociaż to czynił w milczeniu i z pokorą, obywając się bez głośnego wyznania wiary, nie pozwalając sobie nawet na górnolotne idee… Cóż ci jeszcze napisać o naszym nowym domu. Czuję się w tym własnym folwarku bardziej obco niż w Serbinowie. Tam był mój dom i moja własność, własność serca, jedyna, do jakiej ma się prawo. A żegnałam się z tym Serbinowem, wiesz, jeszcze bardziej teraz po śmierci Ojca niż wtedy, kiedyśmy się na jesieni wyprowadzali. Bo ubył spomiędzy nas Ten, co najwięcej wyniósł stamtąd w swym sercu. I tak będzie nas po kolei coraz mniej de ceux qui on vu l'empereur. Do widzenia, Marcychnu, nie może dziać się ze mną nic złego ani dobrego, co by nie wiodło mnie do ciebie. Listów twoich dostałam tu trzy, zawsze numeruj, bo inaczej ciągle mi się zdaje, że któryś ginie na poczcie. Matka i rodzeństwo dziękują ci za słowa pociechy. Matka jest mądra i dobra, i trzyma się tak dzielnie, że się nigdy tego po niej nie spodziewałam. Chce dalej sama prowadzić gospodarstwo i, kto wie, może sobie poradzi. Ma dostać do pomocy syna jednego byłego obywatela z naszych stron. Znam go tylko z widzenia, nazywa się Seweryn Bartołd. Emilka, chociaż ma takie małe wymagania, jeśli chodzi o wartość ludzi, odzywa się o nim lekceważąco. Może dlatego, że podobno nie należał do grona jej wielbicieli. Ale dla Mamusi najważniejsze jest, że Ojciec miał zamiar jeszcze w Serbinowie wziąć go do siebie na praktykę. A jak za życia często się z Ojcem nie zgadzała, tak teraz, biedna, tylko to ma na myśli, żeby wszystko było podług jego życzenia. No, już teraz to kończę, dziś jeszcze wracam do Warszawy. Ten list wrzucę na dworcu.

Dostaniesz go pojutrze. Więc do widzenia i jeszcze raz do widzenia”.

10

W Warszawie Agnieszka odnajmowała na Wilczej pokoik od dwojga starszych bezdzietnych ludzi, którzy kiedyś za młodu mieli folwarczek, potem rządcowali przez całe życie, a teraz utrzymywali się z resztek wieloletnich oszczędności i z wynajmowania owego pokoiku ze stołowaniem. Nazywali się Huberowie, a rozmawiało się z nimi po całych miesiącach na jeden temat. Od jesieni było nim zamordowanie hrabiego Owruckiego. Dziwnym zbiegiem okoliczności Huber administrował kiedyś częścią dóbr starych Owruckich i wyczytawszy wiadomość o zabójstwie, dociekał bez wytchnienia, kto i dlaczego mógł tę zbrodnię popełnić. Oboje z żoną czynili najrozmaitsze przypuszczenia, dzieląc się nimi z Agnieszką, bardzo radzi, że i ona miała choć przez swoich rodziców coś z zamordowanym wspólnego. Po powrocie Agnieszki z pogrzebu ojca staruszkowie, ze względu na żałobę swej młodej lokatorki, starali się unikać rozmowy o śmierci Owruckiego, ale przychodziło im to z tak widoczną trudnością, że Agnieszka spostrzegłszy, jak na siebie mrugają, kładą palce na usta i tym podobnie, sama wszczęła z nimi któregoś dnia ten makabryczny i ulubiony temat.

Pokój Agnieszki był bardzo mały. Z łóżka można było bez trudu sięgnąć do stołu znajdującego się pod przeciwległą ścianą.

Posiadał przy tym denerwująco czerwone tapety i fantastycznie brzydkie stiukowe ozdoby na suficie i piecu. Ale za to był cichy, a przez okno, wychodzące na podwórze, widać było drzewo, piękną akację, którą czyjaś romantyczna ręka posadziła czy zachowała pośród miejskiego podwórza.

Mieszkanie to nie odpowiadało wcale upodobaniom Agnieszki, ale pasowało nieźle do jej obecnego życia. Zaś akacjowa zieleń w oknie stanowiła źródło przeżyć „z innego wymiaru”, jak się Agnieszka wyrażała. Raz na przykład, jeszcze poprzedniej wiosny, jeszcze za życia ojca, o czwartej zbudziło Agnieszkę… gwizdanie wilgi. Było wprost nie do wiary, skąd się wzięła, dokąd lecąc spoczęła w samym śródmieściu na akacjowym drzewie? Ale nie ulegało wątpliwości, że gwizdała donośnie i soczyście śród jego drobnolistnych gałęzi.

Agnieszce bardzo się wtedy chciało spać, gdyż położyła się była już po północy. Lecz otwierała szeroko powieki, nie chciała zasnąć, jak gdyby za oknem działo się i rozlegało coś, co powinno być przez nią słuchane. Jak gdyby to Serbinów z rozśpiewanym dzieciństwem przyleciał i siadł ptakiem na podwórzowej akacji.

Mnóstwo chwil znacznie donioślejszych z życia w Warszawie wypadło potem z jej pamięci, lecz ta w niej pozostała, nadawszy raz na zawsze pokoikowi na Wilczej cechę poezji, której był tak bardzo pozbawiony.

Dzień Agnieszki upływał zresztą przeważnie poza domem, często jadała nawet na mieście, a wtedy zawsze cieszyła się, że jej staruszkowie na tym oszczędzą i zarobią. Z powodu ciasnoty nie mogła też u siebie nikogo prawie przyjmować, chociaż znajomych i przyjaciół miała dużo. Ale cioteczny brat Marcina, Boleś Orłowicz, bywał od czasu do czasu w pokoiku na Wilczej.

Młody ten kijowianin, odbywszy rosyjską służbę wojskową jako ochotnik i ukończywszy ją ze stopniem chorążego rezerwy w piechocie, pojechał następnie studiować biologię aż do Krakowa.

Tam zaczął wnet wszystkie wolne od wykładów godziny poświęcać wojskowości, w znaczeniu zgoła przez jego militarną władzę nie przewidzianym. Wykazawszy w tej dziedzinie wiele talentu, stanął niebawem na czele doborowej kompanii młodych strzelców, a obecnie przebywał w Warszawie jako obywatel Śmiałek, instruktor dowództwa ześrodkowanych w Krakowie polskich poczynań zbrojnych, które usiłowano przenieść konspiracyjnie na teren zaboru rosyjskiego.

Organizował tedy młodzież w związek walki orężnej, na razie raczej teoretycznie, bo nie było ani oręża, ani możności odbywania ćwiczeń, które wszak wymagają przestrzeni, ruchu i krzyku. A tu działać można było tylko w zamkniętych pomieszczeniach, jedynie słowem, i to nie nazbyt głośnym. Obywatel Śmiałek wykładał też między innymi wiedzę wojskową pewnemu bardziej wtajemniczonemu gronu słuchaczy niepodległościowców. Cyklu tych wykładów słuchała również Agnieszka, biorąc zarazem udział w organizowaniu i pracach „Koła Niewiast”, w którym panie przygotowywały się do różnego rodzaju pomocniczej służby wojennej.

Cały świat militaryzował się w zastraszającym tempie. Coraz nowe zbrojenia i coraz wyższe budżety wojenne przytłaczały go niby przewlekłe cierpienie, tak że w końcu nawet ci, co zdawali sobie sprawę, że to jest cierpienie, chcieli wojny. A czymkolwiek wojna miała stać się dla świata, w Polsce uważano ją za jedyną możliwość wyjścia z gnębiącego kraj położenia. Powódź jest klęską, lecz dla Egiptu powódź bywa zbawieniem. I taką doliną Nilu, oczekującą powodzi, była Polska.

Jednak rosnące we wszystkich odłamach politycznych nastroje wojenne nie świadczyły wcale o jedności myślenia i wielkie było pomieszanie języków w zatrutym niewolą narodzie.

Wojny czekali i ci, którzy już mniej więcej pogodzili się z warunkami politycznymi i pragnęli tylko jakiej takiej ulgi w „losie ojczyzny”. Schylano małodusznie głowę przed grożącą koniecznością „spełnienia obowiązku żołnierskiego” w armiach państw zaborczych, upatrując w tym ponurym akcie „państwowej lojalności” ofiarę. Ofiarę tak ciężką, że ją bieg dziejów niewątpliwie nagrodzi odpłatą pewnych swobód, a w najlepszym razie, z Bożą pomocą - zjednoczeniem ojczyzny pod jednym, chociażby cudzym berłem.

Samodzielne wystąpienie bojowe pod hasłem niezawisłego państwa polskiego było, zdaniem wielu, chimerą. A chimerą, i to dwuznaczną, mogło się tym bardziej wydawać, że nawet zwolennicy tego samodzielnego czynu nie byli w stanie organizować się inaczej jak w pozornym i tymczasowym bodaj oparciu się o jednego z zaborców.

Agnieszka należała do tych, co nadchodzący moment dziejowy mieli śmiałość uważać za jedyny do postawienia sprawy niepodległości na ostrzu noża. Z „chimerą” tej bezwarunkowej niepodległości spała i chodziła na jawie, i przywykła uważać ją za najpospolitszą aktualną rzeczywistość. Ale chciała tę rzeczywistość przeszczepiać i w szare codzienne życie, od którego i Marcin, i Boleś odwracali się z pogardą. Dla nich wszystko poza związkiem wojskowo-niepodległościowym było zgnilizną, z którą nie chcieli mieć nic wspólnego. I może musieli być takimi, aby móc dokonać w pełni tego, co zamierzyli, Agnieszka jednak mówiła sobie po cichu, że może nie wszystko było zgnilizną, a jeśli nawet, no, to w tej zgniliźnie mrowią się miliony ludzi, którzy łakną doraźnej pomocy i realnego podtrzymania. I którzy w niewiele różnym od obecnego stanie przeniesieni zostaną w niedaleką już może Polskę niepodległą i, kto wie, pewno długo jeszcze nie o wiele bardziej czyści i wolni żyć w niej będą.

- Tam, gdzie oni żyć muszą, i ja żyć mogę - mówiła sobie i pracowała również jawnie. Prowadziła w piśmie „Solidarność” kronikę światowego ruchu spółdzielczego: w tymże piśmie, a także w dwu innych, pokrewnych sobie duchem, pisywała artykuły, jeździła po wsiach i miasteczkach, wygłaszała odczyty, uczestniczyła w naradach społecznych i gospodarczych.

Zaś mając przed sobą do przygotowania odczyt albo artykuł; a bodaj swoją kronikę współdzielczą brała się do rzeczy, jakby każdy z tych drobiazgów miał być pierwszą i ostatnią pracą jej życia.

Treść zamierzonej wypowiedzi należało przemyśleć rzetelnie od wszystkich stron, a odczuć z siłą, pozwalającą uczynić wybór między różnymi wyglądami tej samej prawdy. I raczej wyrzec się tego, do czego myśl i duch nie mogą jeszcze dopielgrzymować, niż dać treść mętną, nie przeżytą. Uprzytomnianie sobie treści całą sobą, to było męką tworzenia; kiedy ten proces dojrzał, znalezienie formy było już igraszką i rozkoszą. I było tej formy wówczas akurat tyle, ile potrzeba. Nie pokrywała się z treścią, nie, to już było dla Agnieszki za dużo. - Forma musi być jak „szkielecik” niektórych pierwotniaków - myślała przyrodniczo. - Plazma-treść winna się przez nią przelewać, promieniować. Słowu nie wolno być większym niż jego treść. pojęciowa czy emocjonalna - wolno mu być mniejszym. Ale choćby najmniejszym było i najskromniejszą wyrażało treść, ma sięgać niepostrzeżenie ostatecznych zagadnień życia na ziemi:

Sprostać tym fanatycznym wymaganiom, które stawiała sobie nie tylko w pisaniu, lecz i w innych pracach organizacyjnych i spiskowych, kosztowało Agnieszkę wiele trudu i cierpliwej męczarni, a nieraz i wiele chwil rozpaczy, gdy się nie udawało.

Zaciekała się i pracowała niemal ponad swą możność, nie zdając sobie z tego sprawy, jak bywa, że ludzie woli - a tę stronę jej natury potęgował i rozwijał czas, w którym żyła - nie zdają sobie sprawy z wysiłku, co ich pożera. Co więcej, uważała się w tym czasie za rozmiłowaną w próżniactwie, skłonną jedynie do uciech bezczynnego żywota i, kto wie, może była również i taką. Żyła w niej nawet swoistego rodzaju pochwała zadumanego far niente.

Kiedy o zmroku, wracając do domu, pozwoliła sobie zboczyć w Aleje Ujazdowskie i szła zasłuchana w miejską wrzawę, brzmiącą niby łoskot kry toczonej przez wielką rzekę - albo zapatrzona w pierwszą gwiazdę, co zdawała się jej towarzyszyć pląsając śród nagich jeszcze gałęzi - myślała wówczas:

- Czymże byłaby miłość, czymże praca bez takiej chwili zagapienia się, zatopienia w oglądaniu gwiazdy wiosennej. Nigdy życie nie jest bardziej prawdziwe i usprawiedliwione niż w momencie kontemplacji. O, żeby tak wypracować, wywalczyć dla wszystkich prawo do takich momentów, dać każdemu czas, możność, potrzebę ich odczuwania…

W rzadkich, wykradzionych tłoczącym się na siebie zajęciom godzinach przechadzki towarzyszył jej zwykle Boleś Orłowicz lub ona jemu towarzyszyła.

Orłowicz przykrzył sobie pobyt w Warszawie i tęsknił za Krakowem.

Tam życie jego upływało jawnie i bujnie, od rana do nocy wypełnione czynnościami i rozrywkami prawdziwie męskimi. Wykłady, zbiórki, ćwiczenia, odprawy, raporty, zebrania komend, inspekcyjne wyjazdy na prowincję, a w międzyczasie knajpa, wesoła koleżeńska „wstawa” lub romansowa schadzka… sporo tęgich romansowych schadzek… do licha, było się tam żołnierzem nie na żarty.

W Warszawie powierzone sobie zadania mógł spełniać prawie wyłącznie wieczorami. W ciągu dnia przeważnie tułał się z konieczności po kawiarniach. Lecz tutaj nie było to żadną rozrywką, tylko nudnym wyczekiwaniem nad pół czarną (z miną prawomyślnego bywalca), na godzinę konferencji czy wykładu.

Jeszcze dobrze, gdy mogła z nim pójść do cukierni Agnieszka, lecz ileż to razy, wstąpiwszy na Wilczą, nie zastawał jej w domu!

Czasem jednak zastawał lub umawiali się na wykładzie. I na ogół, mimo że Agnieszka była bardzo zapracowana, widywali się częściej, niż pozwalał jej na to czas, a z tytułu powinowactwa mówili sobie po imieniu.

Orłowicz był wysoki, bardzo wyprostowany, równego i pogodnego usposobienia, lecz pochmurnawej twarzy. Usta miał twardo zarysowane i uśmiechające się tak, jakby im to sprawiało cierpienie, a czoło - marszczące się w dwie zafrasowane fałdy, ile razy podniósł powieki. Nad czołem tym wznosił się czub nieznacznie falistych włosów, oryginalnej barwy, jasnych z połyskliwym, srebrzystym odcieniem. Agnieszka nazywała te włosy „księżycowymi” i czuła się dość błogo, kiedy ozdobiony nimi młodzieniec był blisko.

Częstsze wszelako od chwili krótkotrwałej błogości były między zajęciem i zajęciem rozterki, z którymi musiała się porać.

Ta wiosna i rok ubiegły były czasem klęsk i przegranych politycznych we wszystkich zaborach, ale zwłaszcza w rosyjskim.

Rząd zacierał w stosunku do Polski ostatnie ślady „zagubionego dokumentu”, jak nazywano potocznie manifest wolnościowy sprzed ośmiu lat, a jednocześnie występował z inicjatywą nowych praw, mających wyrażać jego troskę o gospodarcze i kulturalne dobro ludności. Zarazem społeczna praca nad podniesieniem rolniczym i oświatowym wsi usiłowała „wyzwolić” chłopa spod patronatu obszarników i kleru i uniezależnić go także wobec uroszczeń władzy. W związku z tym co krok wynikały kwestie, w jakie kompromisy i z kim wchodzić wolno, a w jakie nie należy. Z jakich zapomóg, ulg i praw rządowych przystoi korzystać, a z jakich nie.

Czy za rządowe buhaje i knury zarodowe godzi się sprzedawać duszę, czy też może dałoby się ocalić duszę i z knurem rządowym w chlewiku. Czy gdy masy toną w analfabetyzmie i ciemnocie, nie budować szkół za rządowe pożyczki, czy budować je choć za diabelskie pieniądze, byle je mieć. Każda z tych spraw posiadała dwa oblicza, o każdej były dwie prawdy. Żadne wyjście nie było tu zupełnie właściwe, każde mogło się okazać zdrożne lub honorowe, zależnie od mnóstwa nieważkich czynników. Omawiając któreś z tych wieloznacznych zagadnień, Agnieszka biła na to, że skoro nie może być w wiadomych (a może w żadnych) warunkach wyjścia zupełnie dobrego, należy szukać rozwiązań najtrudniejszych. Z jej artykułów i przemówień wynikało coś, co mogło się niejednemu zdawać paradoksami. Że na przykład kompromisy mogą zawierać tylko ci, których dusza nie zna, co to kompromis. Że każde warunki mogą przyjąć jedynie ci, co są niezależni od jakichkolwiek warunków.

Ceniono jej pracę i talent, ale nawet śród najbliższych przyjaciół politycznych nie uważano jej całkiem za swoją. Co gorsza, w obozach przeciwników interesowano się nią i uważano za kogoś, kto dałby się może pozyskać.

Agnieszka zdawała sobie z tego sprawę i pewnego dnia skarżyła się Bolesiowi Orłowiczowi, gdy ją wieczorem odwiedził:

- Ja rzeczywiście nie przystaję ściśle do żadnego programu czy obozu. Należę chyba do czegoś, co się w nich nie mieści. Nie umiem żyć namaszczonymi, oficjalnymi prawdami. A i nasza konspiracja jest pełna tego…

Boleś Orłowicz wznosił oczy, fałdował czoło i mówił:

- Coż stąd (wymawiał „coż”, a nie „cóż”), że nie przystajesz? Nu (mówił też „nu” zamiast „no”, miał w ogóle sposób wyrażania się właściwy Polakom urodzonym i wychowanym w Rosji albo na Ukrainie), nu, ty przystajesz do tego, co w każdej robocie najważniejsze.

Podnosisz poziom, wymagasz od ludzi napięcia woli, charakteru. To z naszego, z wojskowego punktu widzenia najwięcej potrzebne. Dosyć się żyło mędrkowaniem, sentymentami. Teraz wola przychodzi do głosu. Ona tylko urobi tę polską miazgę na żołnierzy niepodległości, budowników państwa polskiego. Polskiej racji stanu… Ty jej służysz, dlatego nie możesz pomieścić się w żadnej partii.

Agnieszka pokręciła głową.

- Tylko wola - rozżaliła się. - Kiedyż ludzkość zacznie żyć pełnią życia… wszystkimi władzami ducha…

- Nu, zostawmy ludzkość - mruknął chmurnie Orłowicz. - My niewolnikami najpierw przestańmy być.

- Zostawmy ludzkość - zgodziła się Agnieszka. - Ale co? - podjęła raptem zaczepnie - jeśli mnie co innego przeszkadza należeć do jakiejś, na przykład, partii. Jest w człowieku taki strach, żeby nie być napiętnowanym i wyszydzonym przez przeciwników. Może taki sam silny jak, dajmy na to, żeby nie być… zabitym. I kiedy, wiesz, rozpoznamy albo wmówimy w siebie, że piętnują i wyszydzają tylko głupcy czy też kanalie, to już nam lżej. Ale odwagę zajęcia określonego, bez zastrzeżeń stanowiska można mieć tylko, jeśli pogodzimy się z faktem, że będą nas piętnować i źle rozumieć także najlepsi z przeciwnego obozu. Bo przecież być zrozumianym i słusznie ocenionym przez wszystkich nie jest chyba losem człowieka na ziemi. Chociaż tego by się chciało… Więc co, Boleś, jeśli ja się kieruję takimi właśnie strachami? Tchórzostwem po prostu?

Boleś poważnie się zamyślił.

- Nie wiem - rzekł po chwili - czym ty się rządzisz. Ja nie psycholog. Ale wiem jedno. Jakbym potrzebował obrony czy pomocy, a ja mężczyzna i żołnierz… ciebie bym chciał mieć blisko. O tchórzach tak myśleć nie możesz.

Agnieszka poczerwieniała.

- Ty mi zawsze pochlebiasz.

- Zdarzyłoby mi się to pierwszy raz w życiu - mruknął Orłowicz. - Nie myśl, że nie kosztowało mnie powiedzieć tobie taką rzecz. Taką prawdę.

- No, więc dajmy na to - Agnieszka szła na lep tego pochlebstwa czy też tej prawdy - że ja „podnoszę poziom” i wiem w imię czego to czynię. Przypuśćmy, że istnieje taki dorobek moralny, „kapitał” prostych prawd, ugruntowanych przez wieki kultury… Nie narzucających światu żadnego schematu istnienia, tylko rozkrzewiających się na wszelką rozmaitość bytu, harmonizujących ją… I że ja tego szukam. Nawet wyobraźmy sobie, że to znajduję.

Tylko jeśli…

- Jeśli co?…Jeśli te prawdy idą dalej niż… nasza polska… niż wszelka racja stanu? Wierzysz ty, że racja stanu może być alfą i omegą życia nie to już osobistego, ale nawet całych narodów?

Orłowicz patrzył na nią w zadumie, nie wiedząc, ku czemu to zmierza.

- Celować za daleko tak samo głupio jak za blisko - rzekł na koniec niepewnie.

- A jeśli - rzuciła się Agnieszka - w państwie polskim tak samo nie wolno będzie za rządowego knura duszy zaprzedać?…

Orłowicz wydobył z trudem na usta swój boleściwy uśmiech.

- Nu, coż ty, Agna? Coż ty się teraz kłopoczesz o rządowe knury w państwie polskim?

Agnieszka też się nagle zaśmiała.

- Rzeczywiście, nie wiem, co mi się stało. To po matce mam takie usposobienie. Zlękłam się raptem, że jak zdobędziemy Polskę, to z samej radości zapomnimy, że wolność to tylko zobowiązanie.

Moralne, a zwłaszcza społeczne… Patrzę, wiesz, nieraz w takie otchłanie nędzy, niesprawiedliwości…

Opowiedziała mu chaotycznie o tym, z czym się stykała w swej pracy.

- Ale oczywiście… - zakończyła dziwiąc się, że ona, która zawsze rozpraszała wątpliwości Marcina, wobec Bolesia sama się z nimi obnaża - oczywiście, że to przedwczesne troski. Że my i w zwycięstwie nie zdradzimy sprawy społecznej, którą, pokonani, wystawiamy jako hasło… I nie zapomnimy, że są cele większe niż racja stanu.

- Naturalnie, że to przedwczesne troski - potwierdził Orłowicz z prostotą. - I teraz nie pora na rozważania. Teraz trzeba stworzyć czynnik siły, zdobyć wolność, a zdobywszy ostać się przede wszystkim. Nu, a na to potrzebne: karność, posłuch, organizacja.

- Widzisz - zasmuciła się znowu Agnieszka. - Ty mówiłeś: charakter. A my nie charakter propagujemy… Karność, posłuch…

Ja się na to godzę… I ty, i Marcin… I wy wiecie dlaczego… I wiecie, że wam to nie zaszkodzi. Ale dla milionów to będzie pójście po linii najmniejszego oporu, uchylenie się od odpowiedzialności duchowej osobistej, od budowania tego właśnie charakteru. Będą karni, bo ich nie będzie stać na nic więcej - na twórcze przeobrażanie siebie. A tu trzeba człowieka przeobrażać…

Każdego człowieka…

- A jeśli człowieka przeobrazić nie można? - zapytał Orłowicz jakoś złowrogo i półgłosem. - Najwyżej tylko urobić, zażyć do czegoś, co widzą i wiedzą tylko niektórzy. Czasami tylko ktoś jeden?

I nim zdążyła odpowiedzieć, przeszedł na inny ton.

- Ty, Agnieszko, przemęczona. Ja to widzę. Nu i żałoba, smutek…

Wszystko się w tobie mąci. Tobie trzeba wypocząć… powinnaś wyjechać… do Marcina.

I nachmurzył się, jakby proponował jej coś wysoce dla siebie przykrego. - Już późno - dodał śpiesznie. - Ja pójdę, a ty połóż się i nie myśl o tym wszystkim. Nu, myśl o czymkolwiek… O Marcinie. On godny, by o nim dzień i noc żona myślała.

- Nie jestem przemęczona - zaprzeczyła Agnieszka. - Ale w istocie, chciałabym być już z Marcinem - dodała wyzywająco i zapłoniła się.

- Nu, tak - mruknął Orłowicz spuściwszy oczy.

- Marcin - dodał ni stąd, ni zowąd - złoty człowiek. On mój mistrz… i mój brat. On mnie zrobił, czym jestem.

Kiedy Boleś niebawem wyszedł, Agnieszka oparła czoło na rozrzuconych rękopisach.

- Co ja wygadywałam? Czy to ja mam prawo poruszać takie zagadnienia. Ja, co w istocie marzę tylko o tym, żeby szaleć znów po nocach z Marcinem.

Przetarła oczy. Było jej strasznie gorąco.

- Nie jestem zmęczona, tylko chora czy co? - pomyślała. - Zdaje mi się, że będę miała gorączkę.

Gdy tylko położyła się i nim jeszcze wystąpiły inne oznaki temperatury, zaczęło się to, co zwiastowało ją zawsze: jakby widzenie czy poczucie wypełniającego przestrzeń krystalicznego bloku, dźwiganego przez coś w rodzaju pajęczych nóżek. I nie wiadomo było, czy jest się samemu dźwiganym blokiem, czy dźwigającymi nóżkami. Istną torturą było to wyczuwanie siebie jednocześnie w zatrważającym wysiłku pajęczych nóżek i w ciężkości koszmarnego bloku gorączki, który nieuchronnie musi zwalić się i zmiażdżyć swoją wątłą jak nić podporę. W końcu dręcząca obsesja bloku, wspartego na wyprostowanych niciach, znikła, wzrok widział jedynie szarosrebrną, kotłującą się miazgę, uszy słyszały tylko niewyraźne piski. Ale niesamowite sensacje z zakresu zjawisk ciążenia trwały dalej. Agnieszka uczuwała samą siebie jednocześnie jako coś lekkiego, bujającego w powietrzu, i jako coś wypełnionego ołowiem i niby kamień przyciśniętego własnym ciężarem do ziemi. Ta niemożność rozpoznania, czy się jest lekkim, czy ciężkim, męczyła ją nieznośnie. Potem zaczęły się halucynacje. Nadciągały skądś i odskakiwały twarze ojca, Marcina, Orłowicza i jakieś inne, całkiem obce. - Zaziębiłam się widać - błysnęła w końcu myśl.

W samej rzeczy, po przedwczesnych ciepłach, w połowie kwietnia na powrót przyszły zimna, wichry, śnieżyce. Agnieszka chodziła już wyletniona, nie zdążyła dość prędko wrócić do ciepłego ubrania i zapadła na ostrą influencę, która tydzień trzymała ją w łóżku. W czasie choroby odwiedziła ją przypadkiem Anka Niechcicówna i potem przychodziła co dzień, mimo że Agnieszka wypędzała ją z obawy o Wojtusia. Potem dowiadywano się o chorą z redakcji, przychodzili ci i owi spośród przyjaciół pracy. Agnieszka dziękowała, niecierpliwiła się i wciąż czekała na kogoś innego. Kiedy poczuła się już lepiej, napisała do Orłowicza, zdziwiona, że się nie zjawiał. Musiał był chyba spostrzec, że opuściła parę jego wykładów. Ale wnet podarła ten list. Zawiadamiać o chorobie kogoś, kto z takim spokojem przygotowuje ludzi do nagłej śmierci - nonsens. Zresztą do niego w ogóle nie zalecało się pisać. Mógł nawet i nie mieszkać już u Marii Hłasko, gdzie się ostatnio ulokował. Często zmieniał adres. I potem… lepiej, by nie przychodził.

Właśnie gdy tak rozstrzygnęła tę sprawę, zabrzmiał dzwonek i po chwili Orłowicz stanął w progu. Agnieszka tak się ucieszyła, że aż przymknęła oczy, aby tego nie zauważył. Wystarczy jej więc wyrzec się czegoś, czego bardzo pragnie, by się to wnet spełniło!…

- Nie witaj się ze mną - rzekła, gdy podszedł. - I usiądź z daleka, bo się zarazisz.

- Usiąść z daleka w twoim pokoju - rozejrzał się - to trochę trudno.

I usiadł w nogach jej łóżka.

11

- Musiałem nagle wyjechać i nawet nie zdążyłem cię zawiadomić - odpowiedział na nie zadane pytanie. - Wczoraj wróciłem i na wykładzie dowiedziałem się, że jesteś chora.

- Jużem zdrowa - uśmiechnęła się Agnieszka. - Od pięciu minut - chciała dodać, lecz nie dodała. I teraz dopiero spostrzegła, że Boleś trzyma, chowając ją niejako za siebie, więź tulipanów na długich, giętkich łodygach.

- Tulipany w tej mojej norze - szepnęła zażenowana. - I takie piękne. Pewno drogie. Do czego to podobne, Boleś?

- Do kwiatów dla chorej… bratowej. Taki zwyczaj. Nic banalniejszego pod słońcem.

I Orłowicz, nachmurzony, położył tulipany koło Agnieszki na kołdrze. Pogładziła stulone jeszcze, różowe pąki.

- Wstań - zarządziła - i weź, tam na umywalce stoi szklany słój.

Znalazłeś? Nalej wody i włóż te tulipany. Ale nie tak jak miotłę.

Daj tu mnie. Trzeba je rozrzucić, o tak. Widzisz, jak teraz ładnie?

I przyglądając się kwiatom rzekła, jakby do nich kierując to pytanie:

- Wyjeżdżałeś? Niedługo w ogóle pewno wyjedziesz?

- Przez maj zostanę jeszcze w Warszawie. Chyba że mnie odwołają na robotę gdzie indziej. Albo że wypadnie wracać do Krakowa w razie wojennych alarmów. Nu… ale to się jeszcze tej wiosny nie przewiduje.

- Więc kiedyż w końcu będzie ta wojna? - zniecierpliwiła się Agnieszka. - Bo na Bałkanach ucicha i Rosja podobno gotowa godzić się z Austrią.

- Ach, te tam krygi nic nie pomogą. Najwyżej odwlecze się rok - dwa. A tobie - zagadnął Orłowicz - tak się śpieszy do wojny?

- Nie. Ale… żyje się w takim napięciu… Zresztą przyzwyczaiłam się do myśli, że to jedyne wyjście… Może nie jedyne, jakie istnieje, ale jedyne, na jakie stać świat dzisiejszy. Więc czeka się tak, wiesz, jak czeka się w chorobie na nieuniknioną operację, po której ma przyjść zdrowie, odrodzenie… I nie tylko dla Polski… Bo przecież we wszystkich krajach ta choroba militaryzmu…

- Odrodzenie i zdrowie - żachnął się Orłowicz - jest właśnie w militaryzmie, w wojnie. Pokój to panoszenie się materializmu, sobkostwa, użycia. W czasie pokoju każdy sobie rzepkę skrobie, jak wy, Mazury, mówicie. Na wojnie wszystkie prywatne interesy tracą znaczenie. Wojna więcej połączy ludzkość niż pokój, bo rozegrany spór więcej brata narody niż gnuśna, kłamliwa, stęchła zgoda - irytował się. - Ty myślisz… nie… wszyscy myślą, że wojna to dla ciała, a pokój to jest dla ducha. Ot, nieprawda. Wojna przez to, że krzepi ciało do niebezpieczeństw i ryzyka, uczy właśnie pokonywać ciało dla zwycięstw ducha. Wojna to idealizm…

Agnieszka pokiwała głową.

- Tym - rzekła - wydaje nam się dziś, bo dla nas ma być wojną o niepodległość. Nie chcę się z tobą kłócić, ale są „idee”, które powstają w pewnych warunkach, a w innych tracą raptem swoje niby to zbawcze znaczenie. Więc może lepiej nazywać je koniecznościami życia, doświadczeniami czy dopustami losu, którym trzeba sprostać… lub etapami drogi wreszcie… ale apoteozować ich nie wolno. Ze sprawy armii czy wojny, czy nawet państwa robić fetysza - to gotować sobie nowe, uwłaczające jarzmo…

Agnieszka przerwała i nie doczekawszy się sprzeciwu, który jednak dawał się uczuwać w milczeniu Orłowicza, podjęła niebawem:

- Wiesz, mnie się często zdaje, że kierować nami w znaczeniu moralnej gwiazdy przewodniej może tylko coś bardzo prostego… nazwijmy to Bóg, Miłość, świętość drugiego człowieka, wierność sobie, a raczej temu, co w nas tkwi, a nas przerasta. Ogólniki, pomyślisz? - Nie. To mówią moje proste podstawowe prawdy życia. Są takie. I one decydują, czym się staje w ostatecznym wyniku pokój czy wojna. Ja wiem - dodała - że to trudno uznać, że coś jest konieczne, a nie zrobić z tego fetysza…

- Wojna - przerwał Orłowicz - jest właśnie tą prostą prawdą życia.

Podstawą, motoryczną siłą…

- Daj spokój, Boleś. Jedyna wojna jako tako uprawniona, wojna o wolność, wynika przecież tylko z istnienia zbrodni. Zbrodni zaborów, dybania jednego narodu na ziemię i duszę drugiego. A to przecież musi zniknąć, ustać. Na tyle człowieka przeobrazić można.

Agnieszka zadumała się i nagle zaczęła głośno myśleć, jakby przepracowując w sobie dawniejszą rozmowę z Bolesiem:

- Tyś powiedział: „a jeśli człowieka przeobrazić nie można”. Nie, Boleś, w takim razie świat byłby zbyt okrutnym żartem złośliwego Boga. Może być, że ludzkość istnieje na podobieństwo wszechświata, gwiazd, słońc, obracających się w zamkniętym systemie bez żadnego celu poza samym istnieniem. A jednak, czy my wiemy, jakie tam w tych wirujących dokoła siebie systemach zachodzą zmiany, jakie procesy doskonalenia się? Dość zresztą spojrzeć na świat zwierząt, roślin, ile to sam człowiek dokonał śród nich przeobrażeń.

Miałżeby tylko siebie nie móc zmienić… zaprawić do chwalebniejszych, trudniejszych walk niż wzajemne wyrzynanie się?

A może potrzeba mu nawet nie zmienić się, tylko odkryć, ujawnić swoją zdolność do pełni ludzkiego życia? Do takiej pełni, żeby mógł twórczo wykroczyć poza samego siebie… ku bliźnim, społeczeństwu, rzeczom wiecznym. Ja, proszę cię, mam brata, z którego, boję się, niestety, nic dla nikogo nie będzie. Nigdy nie przystąpi do żadnego działania zbiorowego czy w ogóle - dla drugich. Chyba tak… wtłoczony mechanicznie. A wiesz dlaczego? Bo na to trzeba być kimś, indywidualnością. A on jest tylko garścią fantazjujących odruchów. Zresztą, co ci tam będę mówić… Nie znasz go. Ale zaraz, co to ja chciałam…

- Aha - przypomniała sobie po chwili obopólnego milczenia. - Dawniej o tym sama rozmaicie myślałam, ale teraz wiem… Ty wierzysz, że człowieka można tylko zażyć, żeby mechanicznie w swej masie służył celom społeczności? A ja ci mówię, że cel jest tylko jeden: człowiek, realny, żywy człowiek… Człowiek jest źródłem… jest miarą wszystkiego… Nie sam w sobie, ale dlatego, że tylko w żywym człowieku powstają zjawiska narodowe, społeczne, religijne… wszystko, co sięga nad człowieka. Przecież nawet socjalizm… Nie w znaczeniu partii czy też tam jakiejś dialektyki… ale w głębszym, duchowym znaczeniu… Przecież jedyną jego prawdziwą rewolucją jest, że powiedział: nie interes, nie pieniądz, zysk, maszyna… a więc te tam wytwory ludzkie, ale człowiek ma rządzić życiem, ludzie - powtarzała maniacko - żywi ludzie…

- I to jest zadanie ludzi ducha - pośpieszyła widząc, że Boleś chce jej przerwać. - To głosić, w to wierzyć, temu ofiarować swoje noce i dnie. Ludzie ducha muszą tkwić w życiu po uszy, całymi sobą, a być niezależni od życia… Muszą wszystko przecierpieć i przeczekać… czynnie przeczekać - bredziła - nie wiem, czy to rozumiesz? Każde jarzmo przyjąć i z każdego siebie i drugich wyprowadzić… I miejsce ich jest wszędzie, byleby nie zaparli się siebie.

- Teraz to zaczynam rozumieć! - ogłosiła po chwili rozgorączkowana - że czy są w partiach, obozach, czy poza nimi, wszędzie mogą… muszą… powinni spełniać… swoje - przechyliła szalę na stronę, ku której ciążył ród Niechciców.

- Ludzie ducha? - zdziwił się pytająco Orłowicz. - Któż to jest?

Po czym ich poznać?

- Kto to jest? - Agnieszka zawahała się nieco. - Każdy - podjęła niebawem - dla kogo imponderabilia - użyła wyrazu, który niedawno zaczął się pojawiać w prasie i w rozmowach jej otoczenia - żywotne, duchowe imponderabilia, nie wyrozumowane abstrakcje… są ważniejsze niż materialna rzeczywistość. I którzy sankcję moralną uczynków przenoszą we wnętrze człowieka. I ty taki jesteś, Boleś - uśmiechnęła się chcąc go rozbroić. - I dlatego cię lubię.

- Nu, ja nie wiem, czy ty mnie lubisz - westchnął Orłowicz. - Ja widzę tylko, że ja ciebie strasznie filozoficznie usposabiam.

Szkoda.

Bolesław Orłowicz w pierwszych Latach młodości studiował z amatorstwa różne gałęzie wiedzy, zanosił się na umysłowca i filozofa. Ale teraz już od dawna nie pozwalał sobie na wycieczki w owe dziedziny. Odkąd zdecydował, że ojczyźnie potrzebni są „morowi” chłopcy, stał się takim. Unikał wszystkiego, co by mogło rozhartowywać wolę, napiętą do wypełniania tylko bezpośrednich zadań, związanych z raz już przesądzonym czynnym dążeniem do niepodległości. Musztra, wgryzanie się w tajniki strategii, do czasu z konieczności - póki rozkaz nie zastąpi wszystkiego - propaganda - oto czym żył. Jedyne, na co mógł sobie po takim harowaniu pozwalać, to beztroski, żołnierski, może nawet i niewybredny wypoczynek. Od dawna nie czytał już nic poza literaturą fachową lub rozrywkową. Od dawna nie słuchał innej muzyki niż w kawiarni lub kinie. Może było to pod pewnym względem obniżenie poziomu życia, lecz za to pod innymi osiągnął sprawność i tężyznę, które go upajały. Wszelką rezygnację z dawniejszych aspiracji (rezygnację oczywiście czasową, bo nie przypuszczał, aby mógł w tym trybie życia na zawsze zasmakować) okupywała zupełna gotowość śmierci za ojczyznę. Śmierci tej zresztą nie spodziewał się tak zaraz; chciał zwyciężyć i żyć, i widzieć swoje zwycięstwo.

Ale, bądź co bądź, wszystko, co czynił, czynił nie by śmierć odwlec, ale by ją przyśpieszyć, i o tym wiedział każdym swym włóknem. - A cóż więcej - mówiło jego wnętrze - można wymagać od człowieka?

Agnieszka wtrącała jego ducha w krąg zagadnień, które na razie usunął ze swego życia. To niecierpliwiłoby go może, gdyby nie podobało mu się wszystko, co Agnieszka mówiła. I teraz, kiedy ganił ją za filozofowanie i mówił: - szkoda - oczy jego wyrażały zachwyt, a twarde, jakby rzemienne usta zaczynał pomału rozciągać w uśmiech pełen cierpiącej, z trudem dobywającej się na jaw tkliwości.

- A wolałbyś mnie usposabiać jak? - spytała Agnieszka pod wpływem tego uśmiechu. I przez chwilę mocowali się wzrokiem.

Orłowicz pierwszy, westchnąwszy przeciągle z rodzajem śpiewnego pomruku, przerwał milczenie swym zadumanym: - Nu, tak - i spojrzawszy na krzesło, służące Agnieszce za stolik przy łóżku, spytał:

- List? Od Marcina? Co pisze?

- Od Marcina. A wczoraj - Agnieszka zmieniła temat - miałam też list od matki. Dowiedziałam się między innymi, że jeden mój kolega uniwersytecki, niejaki Nussen, zastrzelił się.

Niepodległościowiec. Należał do naszego zagranicznego związku.

- Durny - osądził z humorem Bolesław Orłowicz. - Troszeczkę cierpliwości i zafundowałby sobie lepszą śmierć. A na jakim tle palnął sobie w ten łeb? Może nieszczęśliwa miłość? - spytał z drwiącą intencją w głosie.

- Nie wiem. Choć może. Kochał się w mojej przyjaciółce, a ona wyszła za kogo innego. Ale podkład był, zdaje się, głębszy… czy szerszy. On był Żydem, z takiego, wiesz, nieciekawego środowiska bogatych kupców. Nienawidził interesów i kochał się w Polsce. To była jego nieszczęśliwa miłość. Żeby jej dowieść, starał się być nieraz głupszy, niż był, udawał, że patrzy bliżej, niż patrzył, żeby tylko ktoś nie wziął mu tego dalszego patrzenia za cechę żydostwa. Stąd konflikt. A teraz jeszcze takie zadrażnienie stosunków z Żydami. To może też na niego podziałało. Jak zawsze w takich wypadkach, najlepsi giną. Stały rezultat wszelkiej nienawiści. Chociaż - zamyśliła się - w Żydach to jest straszne, że nigdy nie nienawidzą siebie… Tą jedynie płodną nienawiścią, która jest jakby miłością na wspak… Że nie walczą, jak my na przykład, z sobą samymi. Ciekawam, czy w życiu można często spotkać takiego Meira Ezofowicza? Oni albo się siebie samych wstydzą, albo traktują się jak nietykalne tabu. Ale Nussen był dzielny człowiek, dobry, sympatyczny kolega - dodała z żalem.

- Przystojny? - zapytał Orłowicz cokolwiek podejrzliwie.

Agnieszka nie dosłyszała czy też nie uważała za stosowne odpowiedzieć.

- Matka pisze mi jeszcze - rzekła natomiast - że ma, biedna, kłopoty. Na tym Pamiętowie są długi. Ale ziemia tam przecież doskonała, prawie czarnoziem…

Orłowicz aż w ręce klasnął.

- Kobieto! Gdzie u was tu czarnoziem! Piaski, Mazury i czarnoziem!

Znać, żeś nigdy nie była na Ukrainie.

Zdaniem Orłowicza poza Ukrainą nie było w ogóle dobrej ziemi na świecie. I poza Ukrainą nie było także Polski, tylko Mazury, które ślepe się rodzą, w piasku grzebią i nie znają drzew poza wierzbą i sosną. Obrażał się, kiedy Agnieszka twierdziła, że w jej okolicy nie ma piasków. Także i Polakami ukraińskimi się pysznił, że są prawdziwsi, lepszego gatunku niż „Mazury” - mają fantazję i wielkość nawet w złem. A jednocześnie wściekał się na nich, jako na obarczonych śmiertelnym grzechem ciemiężenia i wyzyskiwania cudownego ludu ukraińskiego.

- Tam u nas - mówił - najpospolitszy człowiek jest poetą, najlichszy śpiewak - artystą, najgłupszy prostak - myślicielem.

Taka już ziemia. Takie powietrze. Tam byłaby Polska!

I znów pienił się na rodaków, że kiedyśkolwiek śmieli chcieć, aby tam również była Polska. Tu tylko zaciekał się ją wywalczyć i zbudować, „na mazowieckich piaseczkach” (przez które rozumiał także polskie góry i morze). A kiedy ją zbuduje, a będzie żył, pójdzie walczyć o wolność bratniej Ukrainy.

Zazwyczaj, wysłuchawszy tych jego wywodów, Agnieszka żartowała:

- Boleś, nie gniewaj się, że u nas w Kalinieckiem jest urodzajna ziemia. No, co ja na to poradzę? Ale pociesz się. Są i piaski. Są, są…

Tym razem rzekła jednak z melancholijną radością:

- Widzisz, ty też nie przystajesz tak całym sobą do jednego. I to dobrze. Już ja ci mówię… od tego zaczyna się człowiek. Nie sztuka być takim domkniętym ze wszystkich stron, zaokrąglonym… i potoczyć się… marsz, marsz… Sztuka nie być takim, a nie wyłamać się, póki trzeba, z szeregu.

Agnieszka miała sama poczucie, że się nie wyłamuje z szeregu. Stąd czerpała prawo do swych rozważań i wzniosłych powątpiewań, na które nie pozwalałaby sobie, gdyby były tylko jałowym krytycyzmem, a nie - inną niż u Bolesia, ale, być może, trudniejszą próbą hartowania postawy duchowej.

- A jednak ty zanadto filozofujesz - zganił ją powtórnie Orłowicz.

- Tak - przyznała. - I sieję takie nieporozumienia. Co do siebie… Bo mnie obchodzą same takie rzeczy drugorzędne, potoczne, drobne - oskarżyła się. - Teraz na przykład gadam, a spodem tego wszystkiego myślę, czym ja się tak cieszę… A ja się cieszę twoimi tulipanami… I tym, że na dworze się ociepla, wypogadza. Nie wiem, co za diabeł mnie kusi, że muszę ciągle wszczynać takie podniosłe kwestie. Już nie będę - zapewniła dziecinniejąc.

Bolesław Orłowicz milczał w sposób zdający się na coś jeszcze po tych jej słowach czekać.

Agnieszka przypatrzyła się jego włosom i rzekła w zadumie:

- Nie wiem, od czego te włosy tak lśnią…

- Od złych myśli - odparł rozpromieniwszy się na mgnienie. Schylił się i pocałował rękę Agnieszki, na której, leżąc bokiem, wsparła głowę.

- Zarazisz się! - wykrzyknęła spłoszona.

- To tylko masz mi do powiedzenia - stwierdził wstawszy. - Nu coż?

Ja wiem. Ty z takich, co umrą, a nie powiedzą…

- Co nie powiedzą? - zmieszała się Agnieszka. - O, całkiem przeciwnie!

Po wymianie tych niezbyt sensownych zdań pożegnali się.

Przy drzwiach Orłowicz stanął jeszcze i ukłonił się z po trosze łobuzerską, po trosze wstydliwą galanterią, jakby z lekka drwiący z siebie czy może z nich obojga.

Agnieszka wzięła z krzesełka przy łóżku ołówek i bloczek z zamiarem napisania do Marcina. Miała wrażenie, że chce mu zdać sprawę z tylko co przebrzmiałych rozmów, gdyż zazwyczaj nic nie było należycie przeżyte, póki nie zostało przeżyte z Marcinem. - „Kochać się w tobie to znaczy kochać się w całym świecie - zaczęła. - Dziś był u mnie Boleś”…

Raptem przekreśliła napisane i podarła w strzępy całą kartkę.

Uczuła, że rozmowy z Bolesiem wyczerpują się same na sobie i jeśli domagają się czegoś jeszcze, to nie współudziału Marcina.

Zapatrzyła się na mgnienie w tę sprawę, ale myśl jej poszybowała wnet innym torem. Nurtowały ją poruszone zagadnienia.

- Właściwie - doszła do wniosku - to ja powinnam pisać pamiętnik.

Może zaraz wziąć się do tego?

I zaczęła znów bazgrać.

Ja wiem jedno… Że politycy nie zbawią świata. Państwa, rządy, tak jak je się dzisiaj rozumie, nie zbawią świata… I boję się, że to, co nadchodzi, ta jakaś wielka katastrofa, potwierdzi tylko tę moją myśl. Człowiek nie może się poddawać (bez wewnętrznego przynajmniej zastrzeżenia) temu, co sam stworzył… stworzył tylko dlatego, żeby uporządkować pewne dziedziny, zepchnąć z drogi pewne zabiegi materialne, zrobić miejsce dla swej swobody tworzenia, dla wolności, która jest ledwo zaczęta, jak to słusznie napisał Abramowski…” Przerwała; coś jej się przypomniało i znów zaczęła notować:

Nasze jedno zebranie… jeszcze w Lozannie… Dyskusja na temat osobowości i państwa… Taka namiętna, że potem pozrywały się niektóre przyjaźnie. Pomieszano przy tym pojęcie indywidualizmu z pojęciem egoizmu… Tego nie wolno… Ja się opowiedziałam za supremacją państwa, bo przez to przecież musimy przejść… Ale czy się w tym nie utkwi?… - Toż przecie nawet państwo socjalistyczne jest pomyłką… Ale kooperacja… Abramowskiego zredukowane państwo, rzeczpospolita współdzielcza… to przyjmie się dopiero, kiedy ludzie podźwigną życie codzienne do większej godności, tak że się w nim rozmiłują duchowo i że nabierze patosu koniecznego dla dziejowej twórczości… I kiedy tak pokochają krew płynącą w żyłach bliźniego, jak dziś kochają - rozlaną. Ale teraz nie mogę tego mówić. Trzeba mi długo milczeć, iść z M. i B. i czekać…

Twórczo przeczekać…” - Co za megalomania - zniechęciła się nagle. - I w ogóle kto to słyszał pisać pamiętnik? A jeszcze taki? Bo co to jest? Notatki do artykułu? Tego nikt nie wydrukuje… Dokument dla potomności? Śmiechu warte…

Podarła i ten świstek, ale serce jej biło mocno. A może jeśliby wzniosła głos, świat by mogła nim przeistoczyć? Usłyszano by…

Nie, nie… Zakrzyczano by ją, a może nawet… ukamienowano…

Doświadczała wszystkich emocyj młodzieńczego posłannictwa i wszystkiego przerażenia bezsiły, odrębności, samotności swego myślenia. Wreszcie ulgę sprawiła jej świadomość, że na to wszystko jest za wcześnie.

Napisała kilkakrotnie na kartce: - Boleś - Bolesław - Boleś. - Przemazała to, odrzuciła precz ołówek i bloczek i chwilę martwiła się, że Boleś ją źle zrozumiał.

W parę dni potem Agnieszka, już zdrowa, po całodziennych wędrówkach między redakcjami, lokalami stowarzyszeń i kawiarniami, gdzie się pożywiała, wpadła na chwilę do domu, by wypić herbatę i pójść na umówione w kinie spotkanie z Orłowiczem.

Lecz nie poszła, gdyż na stole znalazła kartkę następującej treści:

Nagły wyjazd z powodów niezależnych ode mnie. Czekałem blisko godzinę. Bardzo smutno, że nie mogłem się pożegnać, ale mój pociąg odchodzi z Pragi na Wilno za trzy kwadranse. Bol.” - Ten pan - oznajmiła zajrzawszy do pokoju staruszka Huberowa - tylko co wyszedł. Pani się z nim nie spotkała na schodach?

- Ryzykował napisać czarno na białym, dokąd jedzie. Co za wariat!

Przecież to mogli przeczytać - myślała tymczasem Agnieszka. - Ale w takim razie…

- Nie. Ja też w tej chwili wychodzę - oznajmiła głośno. - Niech państwo nie czekają z kolacją. Zjem na mieście.

- Ale tak nie można. Pani nigdy nie je o swojej porze - protestowała Huberowa. - Paniutka nam zmarnieje.

Agnieszka, już otwierając drzwi do sieni, popatrzyła z roztargnieniem na siwy koczek na czubku głowy swej gospodyni, na jej łzawiące się, dobroduszne oczy. Uczuła, że robi jej dotkliwą przykrość.

- Niech pani mi zostawi kolację w pokoju - uśmiechnęła się. - Ja wszystko uczciwie zjem i wypiję.

Zbiegła pędem na ulicę i również biegiem puściła się do tramwaju.

- Na Wilno - powtarzała w myśli. To z Dworca Petersburskiego…

Więc jednak odwołali go gdzie indziej… A może on jest jeszcze tutaj gdzie na ulicy? - rozejrzała się zwolniwszy kroku. - Nie, nie można tracić ani minuty.

Wpadła zdyszana do jadącego już tramwaju. Czy zdąży… czy aby zdąży? Motorniczy tupał nogą w dzwonek i jak na złość dwukrotnie zatrzymywał tramwaj pomiędzy przystankami. I na samych przystankach trzymał go po prostu wieki. Agnieszka wzrokiem popychała ludzi, by prędzej wchodzili, wychodzili.

Na dworcu wszystko dwoiło, troiło jej się w oczach w mieniącej się szarzyźnie zmierzchu już zacierającego dokładność widzenia, a jeszcze nie dającego się roztoczyć blaskowi lamp. Chwyciła za ramię biegnącego tragarza, tak że aż się obruszył.

- Pociąg do Wilna? Gdzie pociąg do Wilna? - zatchnęła się.

- Z tamtego toru. Niech się pani śpieszy… zaraz odchodzi!

Agnieszce wydało się, że tym okrzykiem: do Wilna! - zdradziła, wydała Bolesia.

- Co ja robię - przeraziła się resztką przytomności. - Przecież on powinien wyjechać najbardziej niepostrzeżenie.

Szła wzdłuż toru, pożerając wzrokiem wagony oświetlonego pociągu, potrącając gromadki odprowadzających. - Nie zobaczę go - myślała.

- Przecież nie będzie wystawiał się, wyglądał…

Wyglądał jednak. Stał na skraju pomostu z rękami wspartymi o ramę drzwi, cały podany naprzód, ze wzrokiem błądzącym po peronie.

Agnieszka podbiegła, Boleś zeskoczył na stopień, a kiedy schylił się do jej ręki, kapelusz zleciał mu z głowy.

Agnieszka objęła go za szyję i z całej siły ucałowała jego połyskujące włosy. Na nic innego nie było doprawdy czasu.

Orłowicz zdążył tylko wykrzyknąć:

- Na miłość boską - wpadniesz pod wagon!

W tejże chwili pociąg zaczął się toczyć. Agnieszka podniosła z peronu kapelusz Bolesia i podała mu go śpiesząc z biegiem pociągu.

- Na długo? - zawołała.

- Na długo - odparł. - Stamtąd za kilka miesięcy wprost do… - wskazał ręką w kierunku na południo-zachód.

Wracając, Agnieszka miała wrażenie, że kolejowi żandarmi coś jej się przypatrują.

- Boże, czym go czasami nie zgubiła - zadrżała w sobie.

Ale po tygodniu otrzymała z Wilna krótki list, który ją uspokoił i uszczęśliwił.

Jechałem jak w błogim śnie - pisał Boleś. - Wprost bałem się włożyć kapelusz, aby nie sprofanować śladu… Nucę w duchu starą piosenkę, której mnie matka uczyła: „Bywaj, dziewczę, zdrowe…” - dośpiewaj niecenzuralną resztę. I marzę. Na to przecież mogę sobie pozwolić. Zniszcz ten list, moja droga, kochana Agno, ale wspomnij choć czasem”.


W lipcu i Agnieszka wyjechała, znów na kilka tygodni, do Marcina.

Jechała, jak zawsze, na Kaliniec, żeby się po drodze zobaczyć z matką, a także dlatego, że w swojej gminie najłatwiej w ciągu paru godzin mogła sobie wyrobić przepustkę za granicę.

W Pamiętowie była tylko dwa dni i, przepełniona tęsknotą do Marcina, nie zdążyła się należycie rozpatrzyć w nowych warunkach życia rodziny. Ale już od pierwszego rzutu oka doznała wrażenia, że znalazła się w obcym, nie znanym sobie domu. Jechała z Warszawy nocnym pociągiem i przybyła na miejsce rano. Przechodząc przez pokoje, w każdym zastawała rozkopane posłanie i pannę, czeszącą się albo pudrującą przed lustrem. W jednej z nich, anemicznej blondynce o wielkich oczach, poznała Jadwinię Bartołdównę i z tą się przywitała.

Z góry tymczasem dolatywały młode, męskie śmiechy, a po schodach biegł niby tabun koni.

Pani Barbara nie dosłyszała widać wolantu, bo nie wyszła na ganek.

Agnieszka odnalazła ją w małym pokoiku, gdzie chorował i umarł ojciec. Siedziała całkiem już ubrana, głowę miała schyloną i robiła ząbki, a kłębek obracał się w wazoniku z majolikowym strzelcem. Ujrzawszy Agnieszkę zerwała się i klasnęła w dłonie.

- To ty! Nic nie słyszałam! Agnichna, moje dziecko! - krzyknęła i chwyciła córkę w objęcia tak namiętnie, jakby od dawna pozbawiona była widoku kogoś bliskiego.

Całowały się ze łzami w oczach.

- Mamusiu - pytała Agnieszka. - Co to dom taki pełen? Zjazd jaki?

Co tu się dzieje?

- Nic. To goście - westchnęła pani Barbara. - Tomaszek i Emilka naspraszali sobie kolegów, koleżanek. Bawią się… jeżdżą konno.

- Przecież… żałoba - stropiła się Agnieszka.

- Czy to dla młodych może być jaka żałoba? Ja nawet nie wymagam.

Zresztą Emilka tak się zawsze martwiła, że gdzie indziej bawią się, a u nas tak zawsze pusto, smutno. Niech używa. To przecież tylko przez lato.

Agnieszka chwilę milczała, nasłuchując krzyków i śmiechów rozlegających się po domu, i nagle rzekła porywczo:

- Jak wrócę, to zabiorę mamusię do Warszawy. Zamieszkamy razem.

- Ale nawet i nie myśl o tym - zaperzyła się pani Barbara. - Ja muszę tu być i pilnować. Inaczej roztracą w ciągu roku…

- Co roztracą? Kto? - pytała, marszcząc brew, Agnieszka.

- Wszyscy… Ja też… Pracę ojca… Ale, bój się Boga - przestraszyła się pani Barbara. - Nie mów nic złego Emilce i Tomaszkowi. Oni tacy szczęśliwi, że mogą żyć, jak lubią. Im się też coś należy.

Lecz Agnieszka nie miała nawet sposobności mówić z bratem lub siostrą, gdyż byli tak zajęci swoimi gośćmi, że ledwo zauważyli jej bytność. Śród pięciu czy sześciu młodych dryblasów jeden okazał się Sewerynem Bartołdem. Ten zresztą nie brał udziału w większości zabaw młodocianego towarzystwa i przykładnie sterczał w polu przy żniwie.

Kiedy Agnieszka na godzinę przed odjazdem do Anglii wracała z cmentarza od grobu ojca, upalny wicher wiał jej w twarz, wznosząc kurz wydętymi falami i rozpinając go w powietrzu niby przejrzyste, nikłe żagle. Przestwór był nie błękitny, lecz siny, pył uwierał pod powiekami. Świat wydał się Agnieszce niespokojnym, odartym z sensu i wartości chaosem, śród którego miotają się, godni najwyższego pożałowania - matka, rodzeństwo, wszyscy ludzie, wszelkie istnienia.

Ten stan ducha trwał jeszcze jakiś czas i zniknął dopiero, gdy trzeciego dnia rano, stojąc na pokładzie statku Ostenda - Dover, Agnieszka ujrzała wynurzające się z zielonych, szumiących wód skały Anglii. Piętrzyły się wysoko, rumiane od wschodzącego słońca, fantastyczne jak szklana góra z baśni.

Agnieszka miała przy sobie ostatni list Marcina, a w pamięci sto razy odczytywane jego słowa:

Podziwiam cię teraz tak bardzo… twoją pracę, męstwo… chociaż wiem, że im bardziej samodzielnym człowiekiem się stajesz, tym bardziej tracę cię, gubię w przestworzach. Ach, gdybyś mogła być taka, jak jesteś, sto razy bardziej rozdana sprawom, ludziom, a tak oddana mnie, jak byłaś… Jak ja tobie… Jestże możebny taki cud?…” - Jest możebny… jest możebny - majaczyła Agnieszka w istnym całopaleniu miłości.

A kiedy zobaczyła Marcina, idącego ku niej przez molo przystani, o mało nie upadła mu do nóg, w podzięce za to, że istnieje. Chwycili się za ręce i chaos świata zorganizował się momentalnie w dorzeczną, piękną całość.

Dopiero w pociągu, mknącym ku Londynowi, Agnieszka ochłonęła z uniesienia na tyle, że mogła przyjrzeć się Marcinowi. Bardzo zmienił się i odmłodniał. Zgolił zarost, o czym już wiedziała z przysłanej fotografii, ale prócz tego cała jego postać nabrała szczególnej sprężystości. Na twarzy i rękach był opalony jak Cygan, a niepokojąca delikatność jego chłopięcej cery znikła bez śladu.

- Strasznie ci z tym wszystkim ładnie - cieszyła się Agnieszka. - Na nowo się w tobie zakochałam. Ale gdzie się tak opaliłeś?

- Na ćwiczeniach - oznajmił z tryumfem. - Założyłem tu przecież nasze koło strzeleckie. Ganiamy, powiadam ci, jak charty. Wczoraj zrobiłem trzydzieści kilometrów marszu.

Nazajutrz, kiedy już burzliwie nacieszyli się sobą, popłynęli statkiem na ulubioną wycieczkę do Hampton Court.

Sunęli Tamizą, pełną ludzi, niby rojna ulica - obramiona rajskimi nieomal ogrodami. Na dnie łódek biało ubrani młodzieńcy grali w karty i szachy, pili z damami herbatę, podawaną z ukwieconych, nadbrzeżnych herbaciarń, albo wylegiwali się, wpatrzeni w niebo.

Wille i domki na pontonach wyrastały z wody całe w kwiatach, istne wysepki szczęścia.

- Słuchaj - rzekł nagle, zapatrzony w to różnobarwne wesele Marcin. - Ale jutro musimy pojechać w inne miejsce. Za Golders Green. Pokażę ci, gdzieśmy się ostatnio ćwiczyli. Śliczny teren.

Jestem dumny, bo mam pluton z samych robociarzy-emigrantów.

I zaczął objaśniać, jak się robi: padnij - a potem: co znaczy rozwijać się w tyralierę.

- Marcyś, przecież ja to już wszystko świetnie wiem - przejęła się i rozpaliła Agnieszka. - Ja już przeszłam kurs sanitarny - pyszniła się. A teraz wiesz, czego się uczymy na „Kole Niewiast”? - Służby łączności. I sygnalizacji.

Powiedziawszy to, zadumała się, gdyż przyszło jej na myśl, że ona ze swym „człowiekiem ducha”, nie tylko we świecie, ale i w sobie samej, dużo, dużo będzie musiała przeczekać.

- Jakże dziwić się narodom, państwom - zastanowiła się - kiedy na każdego człowieka może przyjść chwila, że uczuje potrzebę… konieczność zostania żołnierzem…

I odwracając myśl od tej prostej a nie dającej się zgłębić sprawy, zaczęła opowiadać o Pamiętowie.

- Często wyrzucam sobie - westchnęła - że moje życie poszło tak innym torem. Bo właściwie należałoby tam osiąść, wziąć to w swoje ręce. Ale ja uważałam to zawsze za dział Tomaszka i Emilki.

Tymczasem… i oni się do tego nie nadali…

12

Po śmierci Bogumiła Niechcica nad Pamiętowem została ustanowiona opieka z powodu niepełnoletności Tomaszka i Emilki. Na życzenie pani Barbary do rady z tym związanej weszli Holszański i Ceglarski, którzy dobrali sobie jeszcze pewnego adwokata i doradzili pani Barbarze poprosić też któregoś z sąsiadów. Ponieważ o gotowości służenia z pomocą najgłośniej zapewniał ją był, kiedy została sama, pan Bożydarski z Paradowa, jowialny grubas poznany zeszłego roku w Siąszycach, do niego się więc z tym zwróciła. Ale wnet okazało się, że to był fałszywy krok. Pan Bożydarski pochodził z historycznego w tych stronach rodu, ale był kiepskim gospodarzem i hulaką, trwoniącym swoje mienie „po zagranicach”.

Bywał co rok w Paryżu, przegrywał podobno w Monte Carlo, cielsko swoje odziewał w jedwabną bieliznę, a majątek, użerając się z wierzycielami, prowadziła żona, chodząca, jak mówiono, „w dziurach i łatach”, byle odchować troje dzieci.

Bożydarski zaczął bywać w Pamiętowie, lecz kręcił się, ku zgorszeniu pani Barbary, więcej koło nadobnej Emilki niż koło gospodarstwa. Pani Barbara słupiała patrząc na jego lubieżne grymasy i słuchając dwuznacznych dowcipów, na które sobie i przy matce wobec Emilki pozwalał. A nie mogła mu nawet zrobić uwagi, bo po prostu wstyd było zauważać, że człowiek w tym wieku i w takiej roli zachowuje się nieprzystojnie.

Wyjeżdżając figlarny opiekun zwracał się za każdym razem do Bartołda i prosił go od niechcenia: - Mój panie Sewku, pożycz no mi, kochanku, na jutro… - tu wymieniał: uprząż, parę koni, bryczkę, wóz, sieczkarnię albo młynek. W rezultacie wszystkie najpotrzebniejsze do gospodarstwa rzeczy były wiecznie rozpożyczone, a pani Barbara dostawała niemal febry, kiedy ujrzała wolancik Bożydarskiego, zajeżdżający przede dwór. Seweryn Bartołd również klął „opiekuna” po cichu, ale głośno nie śmiał mu się sprzeciwiać. Pani Barbara znów z kolei Bartołdowi nie śmiała powiedzieć, żeby się nie dał naciągać; bo nuż chłopak, upomniany, zniechęci się i podziękuje za miejsce? A wtedy kogóż tu szukać na rządcę, jak tu brać do domu człeka zupełnie obcego i zresztą - kto by chciał przyjść na taki mały folwarczek. Uważała, że młody Bartołd zrobił jej po prostu łaskę, zgodziwszy się u niej pracować. Nie miała mu też nic takiego do zarzucenia; choć niewprawny, starał się jak mógł, tylko że był chłopcem lubiącym uchodzić z placu lub kłaść uszy po sobie, kiedy groziła konieczność jakiegokolwiek starcia. Nie umiał się postawić, a przy tym trudno się z nim było dogadać. Na wszystko odpowiadał: - Aha - lub: - Ano tak, ano tak. - Jeśli trzeba było czemuś zaprzeczyć, przemilczał to udając, że nie słyszy, a ważniejsze decyzje chętnie odwlekał, jakby w nadziei, że się same powezmą. Ale nie to było najgorsze, inne rzeczy bardziej gnębiły panią Barbarę. Emilka, owszem, pracowała teraz w ogrodzie chętnie, ale nie było mowy, żeby ważyła się zaprowadzić w nim jakie ulepszenia, zastosować jakie nowe pomysły, tyle tylko, że spychała z rąk, co samo się do zrobienia nastręczyło. Nie potrafiła też wydobyć stąd jakiegokolwiek dochodu. Myśl o dochodach nie kojarzyła się w niej z żadnym zajęciem i ta cecha, wspólna zresztą im wszystkim czworgu, byłaby może w oczach pani Barbary wielką zaletą, gdyby towarzyszyło jej coś usprawiedliwiającego taki stosunek do rzeczy.

Ale temu towarzyszyła tylko skłonność do wydawania pieniędzy, i to na byle co, na dziecinne zupełnie głupstwa, na przykład na słodycze, malowane pocztówki, pacioreczki… Tomaszek oczywiście prześcigał siostrę pod tym względem. On także zapowiadał się na kogoś umiejącego żyć jeno z dostarczonych mu środków. Na pochwałę obojga to tylko można było zapisać, że jak nie było środków, to potrafili się obejść czymkolwiek, łatwo schodzili do prostackiego nawet bytu, nie tylko jednak ciałem, ale i duchem, niestety. Dla Tomaszka przy tym fakt, że nie ma na coś, mógł istnieć i być do wiary za życia ojca. Bo teraz ubrdał sobie po prostu, że jest dziedzicem, wielkim panem, włóczył za sobą hordę kolegów spośród najbardziej nieobyczajnych, przyjmował ich, stawiał kolacje, fundował pijatyki, bilardy i wycieczki za miasto, a potem błagał matkę na klęczkach o zapłacenie na pewno już ostatniego rachunku.

Nie chcąc brać z majątku, pani Barbara zaczęła sprzedawać co było z cenniejszych drobiazgów. A że nie było ich wiele, rozstała się więc i z pamiątkową broszką od Bogumiła, której nabycie wydawało jej się kiedyś takim szaleństwem. Jesienią długi Tomaszka wzrosły do kilkuset rubli, pani Barbara struchlała, uczuła, że przepaść otwiera się pod jej nogami. Trzeba było uprzedać zboża, nie wiedziała, skąd weźmie teraz na procenty od sumy ciążącej na Pamiętowie. Seweryn Bartołd radził jej ogłosić w „Gazecie Kalinieckiej”, że nie płaci długów Tomaszka, lecz panią Barbarę krew na tę myśl zalewała. Wstyd jej było przed panami z „opieki”, przed światem, przed samą sobą, że nie może znaleźć innego sposobu na swawolnego syna. Zdawało jej się, że używszy tak drastycznego środka, zepchnęłaby Tomaszka bez ratunku na dno występku i przecięłaby ostatnią nić nadziei, że zdoła pewnego dnia skruszyć i odmienić to lekkomyślne serce.

Opieka” nad Pamiętowem była raczej formalna. Pominąwszy Bożydarskiego, który stał już pani Barbarze kością w gardle, żaden z panów nie poważał się wtrącać w prawa matki i naturalnej opiekunki młodych Niechciców. Ceglarski przez delikatność nie odwiedzał nawet pani Barbary, aby nie wzięła tego za chęć wglądania w jej sprawy. A pani Barbara z nim jednym właśnie miałaby chęć się naradzić, nosiła się nawet z myślą napisania do niego, uskarżenia się przed nim. Lecz nie doszło to jakoś do skutku, bo nic, czego najbardziej pragnęła, nie dochodziło w jej życiu do skutku.

Czuła zresztą, że z Ceglarskim nie skończyłoby się na rozmowie i radzie, że tu trzeba by głąb serca otworzyć, na jakiś przełom duchowy się zdobyć, to już nie dla niej, nie dla niej. Może też nadmiar kłopotów przeszkadzał jej się zdecydować, a może nurtująca ją niejasna pretensja do człowieka, któremu zawdzięczali kto wie czy nie więcej, niżby powinni i chcieli.

Jedyną pociechą pani Barbary były listy Agnieszki, pozwalały bodaj na chwilę skąpać się w innym świecie. Ale poza tym siły, które ją wsparły po śmierci Bogumiła, wyczerpywały się. Widziała, że nie uda jej się poprowadzić folwarku po jego myśli, ach, nawet nie przypuszczała, że bez niego wszystko zacznie się tak dalece rozprzęgać, że on, którego pomawiała była o zbyt małe zajmowanie się dziećmi, był jednak hamulcem i dla nich. Znikła więź zespalająca życie domu w sensowną całość; zostały dnie z natłokiem luźnych, potrącających się zdarzeń i noce pełne czarnych myśli i strachu takiego, że tylko zabrać się i uciekać, dokąd oczy poniosą.

W październiku Seweryn Bartołd oświadczył się znienacka o rękę Emilki. Pani Barbara zrazu była zaskoczona, gdyż jakoś nie spostrzegła, żeby się ci dwoje mieli ku sobie. Przy tym kiedy spojrzała w okrągłe, aż do przesady niebieskie oczy Bartołda, w jego bladawą twarz, jaskrawo czerwone usta, ocienione dziewiczym wąsikiem, uderzył ją w tych ładnych rysach taki brak jakiegokolwiek wzruszenia, że nie wiedziała, jak się odezwać.

Potem jednak cieszyła się, bo przecież Seweryn i Emilka osiądą w Pamiętowie, spłacą rodzeństwo, a tak plon życia Bogumiła nie pójdzie na zmarnowanie.

Wkrótce jednak spostrzegła, że to narzeczeństwo jest jakieś dziwne i nie wygląda na szczęśliwe. Nie było nim istotnie. Emilka wierzyła tylko w swoją urodę i w swoje powodzenie miłosne. Kiedy nie powiodło jej się z chłopcem, w którym się więcej niż w innych zakochała, poczuła się ugodzona i oszukana tak, jakby raptem pewnik, że dzień następuje po nocy, okazał się kłamstwem wierutnym. Przestała sobie ufać i gotowa była wyjść za mąż za kogokolwiek, byle prędko i byle mieć tę choć pociechę, że Staś Kozarewicz o tym się dowie. I tego los jej nie pożałował. Dostała nawet od swego dawnego ideału list z gorzkimi wyrzutami, z różnymi ach i och na temat kobiecej zmienności. List nie zawierał poza tym nic wyraźnego, nie wystarczał w żadnym razie do zerwania z Bartołdem. Lecz wystarczał do rozpalenia żalów i wspomnień. Emilka zaczęła narzeczonemu dokuczać, mówić mu całkiem jawnie, że kocha innego i że, nawet całując Sewusia, innego ma w pamięci. A całować lubiła bardzo, bardzo, i Sewuś był też przystojnym chłopcem, chętki nie brakło, o, nie brakło, by szaleć w jego uściskach. Lecz im częściej sobie na to pozwalała, tym bardziej potem dręczyła narzeczonego bez litości, a gdy pewnego dnia zbyt daleko posunęła się w okrucieństwie, Seweryn Bartołd zdenerwował się trochę, oświadczył, że się zastrzeli, i wyszedł nawet w pole z dubeltówką Bogumiła Niechcica. Emilka przeraziła się, dogoniła narzeczonego i ukląkłszy na śniegu błagała go z płaczem, by nie odbierał sobie życia, gdyż ona jest gotowa z duszy-serca mu swoje ofiarować.

Seweryn też się tam z nią popłakał, wrócili pogodzeni i Emilka zyskała nowe usprawiedliwienie dla swego narzeczeństwa. Oto złoży ofiarę, poświęci swoje szczęście dla szczęścia Seweryna Bartołda.

Ludzie niezdolni do żadnej ofiary zawsze tak myślą o każdym swoim poddaniu się okolicznościom. Żałość Emilki nad sobą łagodziło i chełpliwe poczucie, że chłopiec, którego znała od wielu lat jako nieczułego na jej wdzięki, w końcu się w niej zakochał, i to tak, że gotów był się dla niej zastrzelić.

Seweryn Bartołd, upewniwszy się całkiem o wzajemności Emilki, zmienił postępowanie. Przestał chodzić jak cień za narzeczoną i szukać jej w każdą chwilę wolną od zajęć, gdyż nie był człowiekiem zdolnym się troskać o raz już zdobyte serce ani przypuszczać, że w każdym - jest wciąż coś nowego do ukochania. Zaczął tedy bywać po sąsiadach, z którymi znał się z czasów, gdy Bartołdowie mieli Gawlice, bawił się i ani jednej niedzieli nie spędzał w Pamiętowie. Emilka chorowała z zazdrości i rozpaczała, że nie na to obdarzyła Seweryna Bartołda łaską swych uczuć, by wyglądać teraz na nieszczęśliwie zakochaną.

Agnieszka już w Boże Narodzenie zastała ten stan rzeczy i pewnego popołudnia musiała wysłuchać istnego potopu skarg i narzekań Emilki. Seweryn Bartołd wyglądał w ich tak niekorzystnie, że wypadło go bronić.

- Nie… i twojej winy też w tym wszystkim trochę być musi - rzekła tedy Agnieszka.

- Mojej? - Emilka tak się zdziwiła, że już potem siostry nie mogły się porozumieć.

Lecz mimo to Agnieszka długo jeszcze i cierpliwie słuchała wywnętrzeń Emilki. A nawet w końcu objęła ją i ucałowała, podbita jej dziecinnym urokiem, prawie na taki sposób jak niegdyś - gwizdaniem wilgi na drzewie miejskiego podwórza. Bo w Emilce tylko jednej przechowała się niby rodzinno-pisklęca puszystość, niby szczebiot naiwny gniazda - do niczego nie obowiązujący, ze wszystkiego rozgrzeszający i w swoim rodzaju czarowny.

Rodzice Seweryna Bartołda bardzo nieżyczliwie przyjęli wiadomość o zaręczynach syna. Dawniej, owszem, ciągnęli, bywało, do siebie dzieci Niechciców, jako wesołe i ładne, ale już kiedy spostrzegli, że Tomaszek asystuje wciąż ich Jadwini - odsunęli się, a nawet ostatnio wysłali córkę na dokształcenie do klasztoru we Francji, aby nie zrobiła czasem jakiego głupstwa. Nadto, pomieściwszy kapitał uzyskany ze sprzedaży Gawlic w przedsiębiorstwie kinematograficznym, spodziewali się stąd ogromnych dochodów, uważali swoje dzieci za pierwszorzędne partie i szukali dla jedynaka równie zamożnej, a przy tym skromnej, pobożnej panny.

Zalotna Emilka Niechcicówna była im czegoś nie w smak. Matka Bartołdowa, dama z „fumami”, a tępego pojęcia, napisała nawet do pani Barbary list pomawiający ją niemal o łapanie w sidła „młodego, niedoświadczonego chłopca”. Emilka płakała nad tym listem, bo jakże - ona z całym poświęceniem chciała uszczęśliwić ich syna, a ci ludzie nie umieją tego nawet docenić.

Pani Barbara, sama do głębi urażona, milczała i myślała tylko, skąd padnie nowy cios. Ale gdy narzeczeni wciąż to zrywali, to godzili się z sobą, sami jakby nie wiedząc, czego od siebie chcieli, rzekła na koniec:

- Nie mam nic przeciw panu Sewerynowi, ale to nie jest człowiek z charakterem, skoro nie potrafił się postawić wobec rodziców i nie oszczędził ci takich przykrości. I jeżeli masz z nim zerwać, to zerwij póki czas.

Emilka na to, że jej się nigdy nie śniło zrywać z Sewerynem, nie rozumie, dlaczego wszyscy ją do niego zniechęcają.

I czas już nie był widać po temu, by zrywać, a pod pewnym względem narzeczeni wiedzieli, czego od siebie chcą, bo pewnego dnia Seweryn Bartołd oświadczył, że postanowili z Emilką pobrać się jak najprędzej, zaraz po Wielkanocy. Panią Barbarę przeraził ten pośpiech, ale przeraził w tym sensie, że nic już nie mówiąc zaczęła co duch szykować wyprawę.

Starzy Bartołdowie pogodzili się też wreszcie z małżeństwem syna, ale postawili za warunek, że młodzi nie osiądą w Pamiętowie. Ten folwarczek wydawał im się za mały jak na ich ambicje, a też zbyt obdłużony i trudny do prowadzenia jak na siły Sewusia.

Warunek ten został spełniony. Nie z miłości Seweryna Bartołda ku rodzicom, gdyż ta, jak wszystko w nim, zdawała się być dosyć umiarkowana, i nie z interesownych pobudek - starzy Bartołdowie nie obiecywali synowi ani kołka, ani stołka. Został spełniony po prostu, ponieważ Seweryn dał się zastraszyć rodzicom i uwierzył, że Pamiętów jest czymś nie dla niego. Postanowił tedy starać się o dzierżawę; rodzina jego twierdziła, że porządna dzierżawa jest lepszym kawałkiem chleba niż byle jaka własność. Ślub Emilki odbył się cicho i skromnie. Oprócz pani Barbary i Tomaszka byli tylko: Ceglarski, Ostrzeńscy, Holszańscy i starzy Bartołdowie. Agnieszka już w marcu wyjechała była na pół roku do Londynu dla przeprowadzenia jakichś studiów społecznych czy gospodarczych, i przysłała tylko depeszę.

Po ślubie wynikła sprawa, co zrobić z Pamiętowem. Pani Barbara, utraciwszy nadzieję, że Sewer i Emilka tam osiądą, nie widziała innego wyjścia - tylko sprzedaż. Napisała więc do Śniadowskich z zapytaniem o zdanie i zgodę. W odpowiedzi Agnieszka przysłała długi list, opisujący mnóstwo przeżywanych właśnie wrażeń, z zupełnym pominięciem kwestii sprzedaży. Dopiero nazajutrz zjawił się drugi list następującej treści:

Zapomniałam na śmierć, że Mamusia pytała, czy sprzedać Pamiętów.

Otóż, cokolwiek mówi prawo, ja uważam ten folwark za własność Mamusi, proszę więc rozporządzać nim według swej woli. O ile Sewerowie tam nie osiądą, to ja nie widzę lepszego wyjścia, bo Tomaszek to straci. Żądane plenipotencje przyślemy niezabawem.

Pamiętów uczuciowo związany jest z nami tylko wspomnieniem śmierci Ojca, a to wspomnienie jest w nas i gdziekolwiek pójdziemy, zabierzemy je ze sobą”.

Emilka doszła właśnie do pełnoletności i też musiała wespół z mężem wystawić plenipotencje działającej w imieniu dzieci matce.

Tomaszek prawnie głosu jeszcze nie miał, a faktycznie było mu wszystko jedno. Wolał nawet, że będą w rodzinie jakieś pieniądze, niż kiedy była ziemia, chłonąca grosz, a nie dająca się „wydać”.

Jednak właśnie ze względu na Tomaszka prawo nie dozwalało sprzedaży. Trzeba było się uciec do fikcyjnej licytacji. Pani Barbara, która tak bała się licytacji, że aż Bogumił majaczył o tym w swej przedśmiertnej gorączce, teraz drżała, czy tę fikcyjną licytację uda się przeprowadzić. Udało się. Do kupna stanął wprzódy już umówiony Walenty Przybylak. Brał resztę Pamiętowa na parcelację, której chciał, jak mówiono, dokonać jak najprędzej, nim dawniejsi pamiętowscy koloniści spostrzegą się, że zapłacili za swe działki zbyt wiele, i nim, obciążeni długami, zaczną zniechęcać nowych nabywców. Lecz pani Barbara o tym nie wiedziała i pocieszało ją właśnie, że Pamiętów idzie pomiędzy chłopów. Śród ciężkich rozterek moralnych, związanych z tą sprzedażą, pani Barbara miała trochę nadziei, że może Ceglarski doradzi lepsze rozwiązanie. Lecz on też nie był przeciwny sprzedaży Pamiętowa. - Żadne z was, pani Barbaro - rzekł, mocno się namyśliwszy - choć każde z innych pobudek i nie każde z pożądanych… ale żadne… nie jest stworzone do posiadania majątku… Majątku. Tak jak i ja zresztą - dodał śpiesznie.

Ziemia w owym czasie stała bardzo wysoko i rodzina Niechciców dostała tyle, że po spłacie długów i pokryciu kosztów zostało jeszcze na każde z nich po osiem tysięcy rubli. Część Tomaszka, jako małoletniego, zahipotekowano na pozostałym w ręku Przybylaka dworze i ogrodzie pamiętowskim.

Seweryn Bartołd znalazł tymczasem pod Warszawą dzierżawę, prześliczny podobno majątek, Zabłocie. Spadek Emilki miał mu starczyć na kaucję i pierwszą ratę dzierżawną. Lecz w owym Zabłociu była do kupienia na własność ładna, duża obora tudzież chlewnia, zaś gospodarstwo mleczne i hodowlane miało stanowić główne w tamtych stronach bogactwo. Tedy pani Barbara zwróciła się do Agnieszki, czy nie pożyczyłaby swojej części spadku Bartołdom na owo kupno. Doniosła przy tym, że i ona sama własną część pragnie rozdzielić między dzieci, zachowując przy sobie tylko to, co przeznaczyłaby dla Tomaszka, i zadowolniwszy się dożywotnim procentem od tych sum. - „Przecież ja pieniędzmi - pisała - obracać i tak nie będę”.

Agnieszka co do siebie zgodziła się od razu, ale na pomysł zrzeczenia się przez matkę przypadającego na nią działu odpowiedziała stanowczo: nie.

Całe to dziedzictwo - donosiła - uważam za dar spadły z nieba, przyjmuję go, bo wiem, że rodzice z tą myślą pracowali całe życie.

Ale nie jest on mi teraz potrzebny i z chęcią pożyczę to kochanym Sewerkom, na ile czasu zechcą. Stawiam tylko jeden warunek i nie odstąpię od niego. Mamusia nikomu z nas nie da” i nie pożyczy swojej części, tylko całą zachowa do swojego rozporządzenia.

Choćby Mamusia miała naruszyć ten kapitał dla swoich potrzeb, tak że nie dawałby spodziewanego procentu, choćby go miała roztrwonić, to nic, Matko, my pomożemy, jesteśmy i tak Twoimi wiecznymi dłużnikami. I wstyd by to był dla nas wielki, gdybyśmy Cię pozbawili prawa do tych pieniędzy, któreś z ojcem wypracowała. Co do sumy, którą mam pożyczyć Sewerom, to jeśli chcą płacić jaki procent, niech go płacą Mamusi, bo ja nie uznaję procentów. Wy macie inne pojęcia, więc możecie z tego bez skrupułów korzystać, a ja zostanę tymczasem przy moim dziwactwie. Marcin zgadza się (z wyskokiem) na wszystko, co w tej sprawie postanowiłam”.

Seweryn i Emilka przychylili się ostatecznie do zdania Agnieszki, tak więc suma pani Barbary pozostała w jej ręku. Tylko co do Agnieszczynych procentów pani Barbara nawet słyszeć nie chciała, by je miała zużywać. Niech je Bartołdowie składają, kto wie, w jakim Śniadowscy mogą jeszcze się znaleźć położeniu ze swym bezdomnym i nieosiadłym życiem. Jej wystarczy procent z własnych ośmiu tysięcy i z zahipotekowanej sumy Tomaszka, zwłaszcza że na ten rok zostało jeszcze coś ze sprzedaży kobiecego gospodarstwa.

Nic więc nie potrzeba, im Tomaszek czułby więcej pieniędzy, tym większe miałby fanaberie. Pani Barbara postanowiła zamieszkać w Kalińcu z Tomaszkiem. Został na drugi rok w ostatniej klasie, ale teraz na koniec przyszła chwila, że się będzie mogła zająć nim i tylko nim. O, wiele spodziewała się na nim wymóc, mocno go przeobrazić przez ten ostatni rok szkolny. A potem zobaczy się - może zamieszka z Bartołdami, Emilka bardzo ją o to prosiła.

Tedy w czerwcu wynajęte zostały w Kalińcu dwa pokoiki z kuchnią na Świętojańskim placu i pani Barbara wyprowadziła się z Pamiętowa, zabrawszy tylko najkonieczniejsze rzeczy, gdyż większość urządzenia domu pozostawiała Emilce.

Tomaszek tak poczciwie i umiejętnie krzątał się z matką przy urządzaniu mieszkania, jakby oczekiwany przełom duchowy już-już się w nim zaczynał.

- Mój syn kochany, jedyny - powtarzała pani Barbara słowami Bogumiła i łzy stawały jej w oczach od szalonych nadziei.

Tomaszek, mimo swoje hulaszcze i goniące jedynie za przyjemnościami życie, w domu rzadko bywał wesoły. Ale z matką czasami dokazywał i pobudzał ją do śmiechu, potrafił też okazać jej serdeczność. Żadna z córek nie umiała się z nią tak naczulić, napieścić, jak ten chłopak-ladaco. Niestworzone historie, które przy tym ku jej zbudowaniu o samym sobie wymyślał, długi czas ją trwożyły, lecz w końcu uległa pokusie, by tego wyimaginowanego Tomaszka z jego własnych bajań uważać za prawdziwego. Może mocą tej wiary sprawi, że fantazje staną się życiem.

I teraz w ciągu tych dwu dni, które z sobą spędzili w Kalińcu, opowiedział jej, że zaraz po skończeniu szkoły pojedzie na politechnikę do Francji, by kształcić się blisko Jadwini Bartołdówny. Już wie, że będzie ją mógł czasami widywać, a za dwa lata, jak ona skończy naukę w owym klasztorze, pobiorą się i on wtedy na pewno zostanie człowiekiem jak się należy. Tak się umówili na tajemnym widzeniu, które miał z tą młodą osobą przed samym jej wyprawieniem za granicę. A Seweryn Bartołd obiecał wstawić się za nimi do rodziców, już nawet jakoby mówił z nimi.

Zaraz po tym wyznaniu Tomaszek rozstał się z matką „na chwilę”, a wnet potem, wracając z miasta, ujrzała go wchodzącego do parku z panną o „białych” włosach, wydatnym nosie, i spadzistych ramionach, tą samą, co tak płakała po Januszu, a o której było już wiadomo, że to jest panna Lalicka. Lecz pani Barbara przecierała oczy i mówiła sobie, że jej się przywidziało lub że to spacer bez znaczenia, a prawdą jest legenda o Jadwini. Mimo że Tomaszek nie mógł się był z nią widzieć przed jej wyjazdem do Francji, gdyż był wtedy na świętach Bożego Narodzenia w Pamiętowie, a potem nawet niemile się zdziwił (o czym teraz już widać zapomniał), kiedy mu powiedziano, że wyjechała. I mimo że Seweryn Bartołd nie był też człowiekiem, który mógłby obiecać, że weźmie na siebie taką drażliwą sprawę. Pani Barbara wiedziała to wszystko, ale gniewała się za to, że wie. Bo może jednak Tomaszek widział się z Bartołdówną, chociaż na pozór nie wydalał się w owym czasie z Pamiętowa. Czyż o nim kiedy wiadomo, gdzie jest, co robi? A Seweryna za mało znała, aby na pewno sądzić, że nie potrafiłby być orędownikiem w cudzej sprawie. Tak czy owak, były to marzenia dobrze świadczące o Tomaszku, i pani Barbara wsparła się na nich, a do reszty uwierzyła w nie, kiedy Tomaszek wrócił do domu i poszli razem, by umieścić w przytułku dla starców mocno już zgrzybiałą Szczepanową, a później - znowu razem - umówić Julkę.

Wyszła ona już zimą za mąż za swojego Węborka i mieszkali na drugim końcu miasta, koło cmentarza. Apoloniusz Węborek robił buty, a ona brała z fabryki hafty do wycinania. Ale było im ciężko i Julka z radością zgodziła się przychodzić do posługi.

Zaczęły się teraz namysły, co robić z latem. Emilka chciała zabrać i matkę, i brata na wakacje do Zabłocia, lecz pani Barbara ostatecznie postanowiła zostać i wysłać z Bartołdami tylko Tomaszka. Miała jeszcze coś niecoś do załatwienia z umieszczeniem przypadłych na nią pieniędzy, a i chciała się trochę oswoić z nowym życiem i, dziwna rzecz, odczuwała nawet potrzebę zostać cokolwiek sama. Gdy dzieci kłopotały się o to, rzekła zgorszona:

- Moi złoci, żebym miała zostać gdzie na wsi na pustkowiu, ale tu przecież ludne miasto, mam Ostrzeńskich, pan Ceglarski obiecał zaglądać, a w sierpniu Agnieszka ma do mnie przyjechać. I nocować się nic a nic sama nie boję - zapewniała. - Cóż to ja jestem dziecko?

Nawet rozstanie z Tomaszkiem zdawało jej się niczym wobec faktu, że od września będzie z nim, z nim sam na sam, cały rok.

Seweryn i Emilka wynieśli się do Zabłocia na święty Jan.

Wyprawiwszy rzeczy byli z pożegnaniem u rodziców Sewera, zaś potem pani Barbara odprowadziła ich i Tomaszka na pociąg. Emilka trzymała na potrójnej smyczy psy: Cymbała, Rama i Zolkę, z którymi nie chciała się ani na chwilę rozstać. Psy ciągnęły ją na wszystkie strony, aż potknęła się i o mało nie upadła.

- Ostrożnie! - krzyknęli wtedy jednocześnie młodociany mąż i pani Barbara, gdyż brzemienność młodej mężatki nie podlegała już wątpliwości.

Emilka bardzo przy pożegnaniu płakała.

Pani Barbarze zrobiło się dosyć niewyraźnie, kiedy wróciła sama do domu, i nawet pożałowała, że nie uległa prośbom Emilki, by pojechać z nimi na lato. Lecz rzekła sobie: - Nie, są czasy, kiedy lepiej, żeby młodzi nie mieli matki na karku.

W kilka dni potem rozeszła się po świecie wiadomość o zamordowaniu w Sarajewie austriackiego następcy tronu. Świat zakolebał się, miała niby to zaraz być wojna, lecz dnie mijały, wszystko jakoś przycichło i pani Barbara z całym spokojem zaczęła się urządzać i zagnieżdżać w nowych warunkach.

13

Pieniądze pani Barbara postanowiła oddać na jakąś hipotekę. I dała sobie w tym dopomóc Anzelmowi Ostrzeńskiemu, gdyż nękały ją wyrzuty, że może zrobiła mu była przykrość, nie poprosiwszy go do grona „opiekunów”. A nie poprosiła, ponieważ miała w pamięci jego chytrość w sprawie placów. Lecz wystarczyło, że sama poczuła się wobec niego cokolwiek winną, aby został w jej oczach z wszystkiego rozgrzeszony. Anzelm wyszukał tedy odpowiednią kamienicę na tymże Świętojańskim placu, gdzie pani Barbara zamieszkała. W posesji tej drugi numer hipoteki był wolny i stanowił zdaniem Anzelma dobrą, pewną lokatę. Arkuszowa, która znalazła się w pobliżu, gdy wielmożni państwo przyglądali się z przeciwległego chodnika miejscu, gdzie miał zostać złożony materialny dorobek życia Bogumiła i Barbary Niechciców, przychyliła się do mniemania Anzelma. Powiedziała nawet, że w tym domu drugi numer hipoteki jest warty znacznie więcej niż w każdym innym - pierwszy. Panią Barbarę te słowa bardzo wzmocniły na duchu. Aby je raz jeszcze usłyszeć, zapytała, idąc potem z Arkuszową ku domowi, czy jednak nie lepiej było za przykładem starego pana Bartołda włożyć pieniądze w przedsiębiorstwo kinematograficzne.

- Nie - rzekła Arkuszowa bez namysłu. - Ten dom jest lepiej.

Pani Barbarze zrobiło się przyjemnie.

- Tak - potwierdziła ochoczo. - I ja tak myślę. Zresztą byłam ja raz w tym kinie, ale to nic szczególnego. Zanadto miga.

Wszelako teraz miotało nią jakby poczucie niesłuszności posiadania w ogóle tak wielkiej masy pieniędzy. Zaczęła się usprawiedliwiać:

- Umieszczę sumę na dwa lata, bo a nuż za dwa lata młodzi państwo Bartołdowie będą jej potrzebować? Ja chciałam, żeby wzięli już teraz, ale może lepiej nie dawać im od razu do ręki za dużo. To jeszcze takie dzieci. Pieniądze i tak są ich, a nie moje. Toż ja tego nie ugryzę ani do grobu nie zabiorę.

Arkuszowa nie podzielała tych skrupułów. Podług niej dzieci póty szanują matkę, póki czują, że ma jeszcze coś grosza.

- Nie moje - oburzyła się pani Barbara. - Moje, choćbym nie miała ni złamanego szeląga, byłyby dla mnie dobre.

Uładziwszy się ze sprawami finansowymi pani Barbara z rozkoszą przestała o nich myśleć. Zajmują one człowieka w jałowych okresach życia, a obecny czas nie wydawał jej się, uchowaj Boże, jałowym.

Pomimo że był właściwie tylko jednym ogromnym wypoczynkiem.

Odpadło od niej, ustało codzienne borykanie się z domem i gospodarstwem, wieczna troska o kury, świnie, o służbę, czeladź, o deszcze, susze i plony, o to, by oprać, ubrać domowników i napchać brzuchy i żeby po krótkiej chwili spokoju słyszeć, jak wszystko znów krzyczy o to samo. Jej własne potrzeby materialne stawały się z wiekiem coraz to bardziej skromne. Papieros i herbata były to jej, aby tak powiedzieć, jedyne już teraz cielesne zbytki. Duchem za to używała co się zowie i żyła w zbytku nie lada, w zbytku wolnego, zadumanego czasu.

Już samo mieszkanie dostarczało jej niemało przyjemności. Oba pokoje były słoneczne, kwiaty miały w nim raj. Sprzętów było niedużo, czystość łatwo dawała się utrzymać, nikt nie śmiecił, nie błocił, nie zakłócał porządku w nadziei, że ona go przywróci.

Podłogi lśniły, każda rzecz była zawsze, gdzie być powinna, ile stąd lubego spokoju, bezpieczeństwa i poczucia harmonii życia!

Okna wychodziły na rozległy plac Świętojański, na skwer z pomnikiem i studnią o najlepszej w Kalińcu wodzie na herbatę.

Skwer był cokolwiek na prawo, a wprost okien widać było zielone wejście do parku, mające po jednej stronie kościół farny, po drugiej, odgrodzony od placu murem, dziedziniec starego pałacu, będącego siedzibą gubernatora. Na ten dziedziniec i na rozpostarty w jego głębi fronton pałacu pani Barbara spoglądała wojowniczo, lecz i ciekawie. W ogóle pasjami lubiła wyglądać przez okno.

Niekiedy odchodziła na mgnienie, by w kuchni podzielić się z Julką tym, co widziała. Wszystko było tak zajmujące, każdy przechodzień zastanawiał ją, zasługiwał, żeby o nim pomówić. A kiedy wyszła na ulicę, to aż stawała czasem, żeby się temu lub owemu przypatrzeć.

Wyprawy pani Barbary na miasto nie były nigdy dalekie. Chodziła z listami do dzieci na pocztę, w rynek - jeśli trzeba było coś kupić, czasami - w odwiedziny do Ostrzeńskich, a najczęściej - z książkami lub też po książki do czytelni. Gdyż w domu, o ile nie wyglądała przez okno, to czytała masami, bez wytchnienia, za wszystkie zaniedbane pod tym względem lata. Pożyczała książki nie tylko z czytelni, ale od kogokolwiek. Były to najczęściej wielkie monografie historyczne, życiorysy, podróże i na koniec dopiero powieści. W tych zaś po dawnemu nie znosiła poufnych wynurzeń ani „histerycznych”, jak się wyrażała, „podrygów miłosnych”. Nie umiała się też napawać poezjami. Przepadała natomiast za takimi obrazami obyczajów i uczuć człowieka do człowieka, jakie znajdowała u Wiktora Hugo, u Dickensa, u Prusa. Czytanym kiedyś, ale teraz dopiero należycie pojętym „Faraonem” Prusa zachwycała się tak niezmiernie, jakby rządzenie państwami było jej ulubioną specjalnością. Czytała, siedząc zawsze w bacznej, wyprostowanej postawie i trzymając książkę w obu wyciągniętych przed siebie rękach, gdyż z bliska źle już nawet i przez binokle widziała.

Czasem brała ze sobą książkę idąc na spacer do parku. Gdy już jednak usiadła na wybranej ławeczce, wolała patrzeć niż czytać. Ławeczka stała w alejce wijącej się poprzez rozległe trawniki, tak rozległe, że kępy ozdobnie podobieranych drzew i krzewów, rosnące na przeciwległym skraju, stały już w mgiełce oddalenia. Strzyżona trawa na podobieństwo gładkiej toni wnikała jasnoszmaragdowymi zatokami pomiędzy wyspy i przylądki zarośli, których ciemna, kędzierzawa, piętrząca się ku górze gęstwina odcinała się stanowczą linią od płaszczyzny gazonu. Patrząc na nienaganną równość tej granicy, dzielącej dwa żywioły zieleni, pani Barbara myślała, że na wsi przy największych staraniach nie mogła nigdy do podobnie pięknego stanu swoich trawników doprowadzić. Zieleń trawy, krzaków i drzew łączyła się tam zawsze ze sobą w sposób niesforny i bezładny, gdyż, oczywiście, nie było nigdy środków ni czasu na ciągłe czuwanie nad cięciem traw i układem gałęzi. A tu - nie widać nawet, kto to robi, a wszyscy mają z tego radość.

Wtem pojawiła się na ścieżce dama w niewarowym płaszczyku, prowadząca dwie córeczki na spacer. I pani Barbara myślała uśmiechnięta: - Któż to być może? Jaka miła! Wygląda jak znajoma, choć pierwszy raz ją widzę na oczy. A te dziewczynki, te dziewczynki? Nie wczorajże to jeszcze Agnisia i Emilka chodziły z takimi warkoczykami? Może do nich zagadać?

I widząc, że stanęły, pani Barbara sunie się na brzeg ławki, zaprasza: - Proszę pań, tu jest miejsce, jest miejsce!

Boże wielki, któż by pomyślał, że ona, której nic nie mogło szczęściem i radością napoić, czerpać będzie radość z samego jeno toczenia się lub trwania obcego świata dokoła. Że uczestniczyć będzie po trosze w życiu każdego spotkanego przechodnia, jakby, nie mógłszy nigdy podołać stosunkom z najbliższymi, znajdowała we współczuciu z nieznanym bliźnim jedyny właściwy dla niej sposób obcowania i zespalania się z bytem. Podobno to już raz kiedyś była na takiej drodze. Owszem, owszem, gdy przed laty jechała do Częstochowy, nie wydałże się jej wówczas obcy świat rodzimym dla niej żywiołem? I tym był, a ona, głupia, swojskości szukała w domu, w zamknięciu. No trudno, szukała… Może by też inną drogą do tych uniesień, które teraz przeżywa, nie doszła. Na wszystko swoja pora, swoja godzina.

- Tak - myślała niekiedy - ale taki stan ducha można mieć tylko w mieście. Tu tylko, w tej ciszy, po tym wiejskim hałasie można wejść w siebie, poznać siebie.

Jedynie też w mieście można było aż cztery razy dziennie mieć nadzieję na listy. Dzieci, przejęte niebywałym i jakoś niechcący wynikłym z okoliczności samotnym pozostaniem pani Barbary w Kalińcu, pisywały bardzo często, zwłaszcza córki, bo Tomaszek napisał tylko dwa razy. Pani Barbara poznawała listy dzieci już z daleka, już w ręku listonosza, na którego pilnie zazwyczaj wyglądała. I wybiegała po nie do sieni lub wychylała się po nie przez okno, mieszkała bowiem na parterze. A listonosz uśmiechał się i mówił:

- Paniusia już poznała, że ja coś mam.

Jakże było nie poznać, gdy te listy miały taką swoistą fizjonomię, były jakby jeszcze jedną postacią samych dzieci, postacią, w którą je przyoblekła odległość.

Agnieszka pisywała w zwyczajnych szarych kopertach, pieczętowanych lakiem. Adres był nakreślony zawsze z niezwykłą jak na jej roztargniony charakter pisma starannością, pani Barbara poznawała w tym własną natrętną obawę, że nuż poczta nie odczyta i nie doręczy, jeśli choć jedna literka nie będzie kaligraficzna. Same listy pisane były na dużych, cienkich, pojedynczych kartkach, wyrwanych z bloku. Pismo było drobne, śpieszne, trudne do odczytywania, gdyż Agnieszka nie stawiała ani znaków pisarskich, ani żadnych kropek ni kresek, odróżniających podobne do siebie litery. O sobie i o mężu donosiła zawsze tylko: - U nas wszystko dobrze. - O najdrobniejsze sprawy matki rozpytywała szczegółowo, a poza tym jakiż huk wiadomości o światach, książkach, muzeach, widzianych osobliwościach, przepełniał te szczelnie zasmarowane kartki.

Koperty Emilki były małe, dziecinne, kolorowe. Na małych też, ozdobionych naiwną malowanką arkusikach, niewyrobionym, okrągłym pismem dziecka spowiadała się ze samych tylko smutków. To że Sewer jej nie rozumie i że nigdy nie siedzi w domu; to że kaczki pamiętowskie jej wyzdychały, to że garnki ktoś pokradł; to że szczęśliwa ta Agnieszka, może sobie jeździć po świecie, otrzymała jak się należy wykształcenie, znalazła takiego męża jak Marcin; to że Tomaszek taki jest i owaki; to że co to będzie, jak Tomaszek wyjedzie, a ona zostanie sama, życie z mężem wyobrażała sobie tylko przy matce w dawnym, rodzinnym domu, jaka szkoda, że się sprzedało Pamiętów i ona, która tak wszystkich kocha, musi być tak od wszystkich z daleka. W dodatku zbrzydła tak, że pewno nikt na nią nigdy już nie spojrzy, ona sama boi się wprost ludziom pokazać, tak okropnie wygląda. Nie może ani chodzić, ani jeździć na koniu, żeby nie to, czułaby się szczęśliwa, bo w Zabłociu jest ślicznie, takie lasy, łąki, strumyki. Tylko że te lasy takie ponure, świata spoza nich nie widać i ona pewno umrze w tym kącie, boi się, że nie przetrzyma słabości…

Pani Barbara odpowiadała nie zwlekając. Agnieszce opisywała swój obecny tryb życia i treść przeczytanych książek, a Emilce?


Jej co dzień prawie zjawiające się listy rzucały cień na charakter tego dziecka, które miałożby nigdy nie dorosnąć? Nie, nie, pani Barbara wolała wszystko przypisywać obecnemu stanowi Emilki, może w najgorszym razie nieco „drewnianemu” usposobieniu Sewera, ale przecież Emilka sama rwała się do tego zamęścia! Agnieszka była innego zdania. Emilka i jej się musiała użalać, bo w pewnym liście z Londynu pani Barbara znalazła takie słowa: - „Biedna Emilka, nie będzie umiała nigdy ani godzić się z tym, co jest, ani zmienić swojego położenia. Czeka ją nieszczęśliwe życie, bo nigdy nie poczuje się do winy w czymkolwiek wobec siebie czy drugich, nigdy nie wyciągnie żadnego wniosku ze swych pomyłek ani doświadczeń. W takich warunkach wszystko się przeciw niej obróci i nawet pomóc będzie trudno. Sewera zbyt mało znam, żeby wiedzieć, czego się można po nim co do Emilki spodziewać. Zdaje mi się w każdym razie cierpliwy, a cierpliwości będzie tam pewno trzeba dużo”.

Pani Barbara nie dowierzała takim sądom. Agnieszka zawsze uprzedzała się do rodzeństwa i nigdy nie doceniała tego, że Emilka jest uczuciowa. Pani Barbarze błyskało co prawda w poszukującej myśli, że ta uczuciowość - to nerwy, strach czysto fizycznego osamotnienia i wyobraźnia, tym niebezpieczniejsza, że nie wybiegająca poza własną osobę. Lecz i z tego może narodzić się serce i nie jestże to lepsze niż obojętny spokój, który zdawał się cechować Seweryna Bartołda?

Pani Barbara wysilała się tedy, by jednak pomóc, pocieszała Emilkę, dając za przykład siebie (któż inaczej potrafi), jak to wszystko jej szło nie po myśli, a była zawsze zadowolona z losu.

W tych pouczeniach mylił jej drogę Tomaszek, bo w jednym z listów doniósł: „Emilka świetnie wygląda i strasznie wesoła. Dokazujemy czasem jak dawniej w Serbinowie”. - Któreż więc oblicze tego dziecka było prawdziwe? Czyżby lubowała się tylko w dręczeniu innych? Tomaszek, prawdę mówiąc, był znów zanadto z wszystkiego zadowolony. On też kręcił się koło siebie, lecz na wesoło, i nawet kiedy obwiniał świat, obwiniał go z tryumfem. Jemu znowu trzeba było tłumaczyć, że nic nie jest tak dobrze, jak on myśli.

Wszelako, smutne czy wesołe, listowne obcowanie z dziećmi było dla pani Barbary pełne znaczenia. Dalekość, w której się dzieci znajdowały, nie była czymś strasznym, jak bywało dotychczas, przeciwnie - zbliżała je, tak że zdawały się być obecne w odmienny, ale bardziej niewątpliwy sposób, niż kiedy przebywały cieleśnie pod jednym dachem z rodzicami. Zakrawało na to, że nie gniazdo rodzinne, a właśnie jego materialne zniknięcie okazywało się właściwym punktem wyjścia dla poufniejszych stosunków także z dziećmi. Albo że świat przeinaczał się w oczach pani Barbary czy też może się w nich dopiero ukazywał. Miało to wpływ i na jej życie towarzyskie. Gościnna była zawsze, ale dawniej stykanie się z ludźmi kosztowało ją daleko więcej wysiłku. Czekała i wymagała od swych gości zachwytu i podziwu dla siebie i krępowało ją poczucie, że nie przedstawia dla nich pod żadnym względem dostatecznego interesu. Teraz ambicje te znikły lub może były, a tylko uniezależniła się od kłopotu, czy spełnią się, czy nie - dość, że witała gości spokojnie i życzliwie, rada im dla nich samych. Nie wpadali też jak niegdyś w sam środek domowych zabiegów i trosk, czyniących panią Barbarę zawsze na ich przyjęcie niezupełnie gotową, przychodzili w porę, gdyż pora była zawsze.

Z powodu pogłosek o zbliżaniu się wojny mało kto wyjechał tego lata z Kalińca. Holszańscy tylko byli w Reichenhallu ze względu na stan zdrowia rejenta. Natomiast Anzelm Ostrzeński umieścił żonę i półtorarocznego synka na letnisku w Czarnówce, tuż pod miastem, i dojeżdżał tam jedynie w niedziele. Dnie powszednie spędzał w Kalińcu na doglądaniu i załatwianiu interesów, które ogniskowały się w jego biurze, noszącym nazwę „Taryfowo-Komisowo-Ekspedycyjne” czy jakąś temu podobną. Anzelm stał się handlowcem i pośrednikiem na wielką skalę, działalność jego była, jak mówił wuj Daniel, prawie mistyczna. Pośredniczył na niewidziane, taka rzecz materialna i prozaiczna jak towar nie kalała mu ręki, obchodziły go tylko same transakcje, obojętne czym, byle nie ustawał proceder pośredniczenia i chwytania zysków niby z powietrza, w locie pomiędzy nadawcą i odbiorcą, oddalonymi o setki nieraz mil.

Prawdziwy z niego był motor, stacja węzłowa handlu nie tylko na całą okolicę, ale między Kalińcem i Warszawą, i nawet między Niemcami a Rosją. Wszystko to załatwiało się poza nim, on stał tylko, skromny człowiek, i naciskał guziczek, a wnet ładowne furgony i wagony ruszały ku czterem stronom świata, napędzając mu pieniędzy do kieszeni, tak że oto właśnie w lipcu kupił nową, piękną kamienicę na Raciborskim Przedmieściu. Pani Barbara nic nie rozumiała i aż jej się w głowie kręciło, kiedy Anzelm tłumaczył doniosłość i pożyteczność tych działań, którym nadgraniczne położenie Kalińca bardzo jakoby sprzyjało.

Wuj Daniel został w tym roku emerytem i oto jak nigdy nie wiadomo, co człowieka najwięcej w życiu gniecie. Okazało się, że najbardziej doskwierała mu nie troska o przywiązanie Michasi, ale zależność, niemożność rozporządzania czasem podług swej woli.

Teraz był panem dnia, mógł o każdej godzinie sprawdzić, co się dzieje z Michasią, odżył też i nabrał humoru, pragnął nawet przynieść pożytek, zamierzał wrócić do przerwanej niegdyś pracy naukowej. Lecz gdy dał do przeczytania pani Barbarze świeżo zaczęty rozdział książki o florze Kalińca i okolic, zdrętwiała, bo to były tylko nie powiązane i chaotyczne zdania. W dodatku tracił wzrok, nie dostrzegał własnego pisma; tak że wiersz mu wjeżdżał na wiersz, czyniąc tekst zgoła nieczytelnym. Przyszły warunki, w których mógłby coś zrobić, zacząć na nowo żyć, ale przyszły za późno, jak to bywa z tymi, co warunków nie umieją do siebie nagiąć albo ponad nie się wznieść. Pani Michalina nie zauważała, co się z jej mężem dzieje, ot, po prostu, mówiła, zdziwaczał w końcu do reszty. Była szczęśliwa, że ma znów przy sobie Anzelma bez wnuka i bez synowej; nie miała zadatków na babcię.

Prócz tych trojga przychodził niekiedy i Ceglarski; stał się nieco milczący w ostatnich latach, ale jak się odezwał, to zawsze z sensem. A raz pojawił się nawet Woynarowski. Starzec był z niego już zupełny, nie ruszał się na krok piechotą i bez Aleksandra i prawie nie wychodził z domu. Pani Barbara przez cały czas jego wizyty drżała, żeby nie dostał ataku serca, gdyż zdarzało się to z nim teraz podobno bardzo często. Przez ten strach nie słyszała nic z tego, co wyszemrał, a mimo wszystko mówił dużo z zatrważającym lekceważeniem swego zdrowia. Całe szczęście, że obecny był wtedy doktór Smołowicz, zaprzyjaźniony z Ostrzeńskimi od czasu śmierci Janusza. Przychodziło też do pani Barbary kilka świeżo przez nią poznanych osób i często długo w noc gawędzono przy herbacie, niemal jak w latach młodości. A czasy się zaczynały ciekawe, było się nad czym zastanowić, choćby wziąwszy pod uwagę owo zabójstwo w Sarajewie i wojnę wiszącą w powietrzu. Nawet Anzelm i pani Michalina zapominali o interesach i gadali o Serbii, Austrii, Trójprzymierzu i Trójporozumieniu, które wujenka Ostrzeńska nazywała „entenda”.

Pani Barbara zabierała głos często i jak w natchnieniu rozstrzygała losy wojny i pokoju. Potem, gdy ochłonęła, to rozumiała, że mówi tylko słowa, które nic zdziałać nie mogą, ale i wtedy trwało w niej poczucie, że z tej wymiany zdań powstają nieuchwytne, ale niezaprzeczone dobra, pchające życie w upragnionym kierunku. A jak świat w jej oczach, tak ona widać przeinaczyła się w oczach świata, bo już od jakich lat trzydziestu nie nasłuchała się o sobie tylu przyjemnych rzeczy, co teraz, nie tylko od rodziny, lecz i od nowych znajomych. - „Ileż w pani młodości - mówiono - ile życia, co za dowcip i bystrość umysłu, wiele dałaby niejedna z młodych kobiet za taki wdzięk towarzyski”.

Znajdowano urok nawet w pasmie siwizny, przy którym reszta włosów, ledwie gdzieniegdzie poznaczona srebrnymi nitkami, całkiem się czarną zdawała.

Pani Barbara dziwiła się. Onaż to słyszy to wszystko? I pytała nie bez oburzenia na samą siebie, jak może doznawać tylu przyjemności po śmierci Bogumiła? Lecz gdy usiłowała wzruszyć się myślą o czasach, gdy go miała przy sobie, oczy jej płakać nie chciały, a melancholia tych wspomnień - czyż taka rzecz jest możebna? - była wesołą melancholią.

Raz jednak, opowiadając Julce coś w związku z załatwianymi u rejenta sprawami finansowymi, rzekła raptem:

- Dziwna rzecz, wydaje mi się, że ja z panem chodziłam do tego rejenta. A przecież kiedyż to już było po śmierci pana. A wczoraj w parku - też zdaje mi się, że z panem byłam.

I nie wiedziała, czy to złudzenie jest czymś smutnym, czy może czymś pocieszającym.

Julka uznała je za pomyślne.

- To lepiej - powiedziała - że się tak pani przedstawia, a nie żeby tak miało wciąż stać na myśli, że pana nie ma i nie ma.

Dopiero usłyszawszy to „nie ma” pani Barbara nagle się rozpłakała.

- Sama wołałam - rzekła - wtedy za panem, jak pan ostatni raz szedł w pole, żeby wziął kożuszek. A żeby wziął był jesionkę, to może by się nie zgrzał i nie zaziębił, i żyłby. Ale kto mógł przypuszczać!

I myśli jej wirowały gorączkowo koło tamtej chwili, usiłując ją przywrócić do rzeczywistości i pokierować nią inaczej.

Nie mogło to do niczego doprowadzić, ale dobre samopoczucie pomimo to wróciło. Tylko że pod koniec lipca zakłócił je nowy rodzaj skrupułów. Tryb życia, jaki wiodła, zaczął się nie to przykrzyć, ale jakby wymagać dopełnienia. Czuła, że jeśli to ciche życie w mieście ma nadal ją uszczęśliwiać, musi zostać przeplecione czymś innym. Wszak dotychczas było to tylko nieodpowiedzialne, takie sobie do niczego nie obowiązujące pławienie się w tkliwości dla ludzi, nieba i ziemi. To nie dosyć, tu trzeba jakiegoś działania.

Prawda, prawda, przecież i kiedyś dawniej czyż nie to jej tylko robiło przyjemność, kiedy mogła coś tworzyć, urządzać, choćby w Krępie, gdy się wnieśli do dworku Winczewskich. Później miała zawsze sto razy więcej pracy, ale zbywała ją tylko, by prędzej z głowy i rąk. A na tym, na tym właśnie trzeba było budować. Ale to nic, to wróci, teraz ma wakacje, pierwsze od lat, lecz po wakacjach ileż to będzie pracy chociażby nad charakterem Tomaszka.

A oprócz tego i później… Tylko nie będzież owo później za późno?

Jak u Daniela? Nie, gdzież tam. Czuła się jeszcze młoda. Znajdzie się praca, zajęcie, nie publiczne, skromniuchne, ale takie, które złączy ją ze wszystkim, co żyje. Co to będzie, nie miała pojęcia, lecz powstawały w niej siły tak płodne i wesołe, aż myślała, niby do Bogumiła: - Teraz, teraz dopiero jestem godna, żebyś mnie kochał.

Doszedłszy do tej myśli upadła nagle na duchu.

- Nie - rzekła do siebie głośno. - Nic już ze mnie nie będzie. Za stara jestem, za stara na to wszystko. Trzeba zostać przy czytaniu, rozglądaniu się, przy dzieciach…

Siadła przy oknie, otwarła książkę, lecz nie mogła zrozumieć, co czyta, więc ją zamknęła i zapatrzyła się w okno.

Plac spoczywał w zupełnej prawie ciszy, gdyż dzień był nie targowy, a przy tym żniwa, tak że okoliczne wsie nie napełniały go swoim przejezdnym życiem… Wysoko pod niebem słychać było to wzmagający się, to cichnący skwir jerzyków. Niezmordowany i nigdzie nie umiejscowiony szczebiot wróbli zdawał się tryskać z murów, z bruku, z zieleni skweru, z wnętrza kulistych akacyj na chodniku, zewsząd. Mieniące się stadko szarych gołębi chodziło spokojnie po placu śród wydłużonych popołudniowych cieni. Na jednej z pobliskich ulic rozlegało się tęskne wołanie „kacapa” roznoszącego lody. Brama w murze otaczającym pałac gubernatora była szeroko roztwarta. W głębi dziedzińca słychać było huczące dygotanie auta, nieco bliżej można było zauważyć olbrzymi wóz meblowy, koło którego krzątali się ludzie. Nagle ktoś zakołatał do drzwi. Pani Barbara poszła otworzyć. To Julka. Pobiegła była trochę do domu i wracała, by przyrządzić kolację. Ale twarz miała tak zmienioną, że pani Barbara spytała:

- No? Co się takiego stało?

- Mobilizacja! - wykrzyknęła Julka obcierając spocone czoło. - Mobilizację, proszę pani, ogłosili. Wojna będzie.

- Skąd wiesz?

- Toć wszyscy gadają. Na murach porozlepiali.

W tejże chwili przez nie zamknięte jeszcze drzwi weszła pani Ostrzeńska.

- Basiu - wołała - wojna!

- Jak to? Już wojna? - pani Barbara nie mogła się połapać. - Jezus Maria! - pomyślała. - A dzieci tak daleko.

- No, jeszcze nie. Ale już urzędy wynoszą się z Kalińca. U mnie w sklepie wykupili dziś wszystkie papierosy.

- Zaraz… - mówiła pani Barbara tracąc głowę. - Co wy mówicie? A w mieście taki spokój.

- Gdzie spokój? - zniecierpliwiła się pani Michalina. - Przecież od ciebie musi być widać, że gubernator wyjeżdża.

Podeszły do okna. Mury od światła zachodu stały się rumiane i cieliste. Na placu, jakby wywołani przez Julkę i panią Michalinę, roili się chłopcy z nadzwyczajnymi dodatkami „Gazety Kalinieckiej”.

- Mo-o-bilizacja! Moo… Moo! - wołali cienko i grubo. Ku rynkowi pędziła gromadka dzieci krzycząc: - Wojsko! Grają! Wojsko!

I rzeczywiście gdzieś w stronie rynku grzmociła rytmicznie orkiestra.

- Wojna wisi na włosku. Dziś-jutro będzie oficjalnie wypowiedziana - objaśniała pani Michalina.

Koło okna przebiegły dwie baby śpiesząc ku mostowi na rzece.

- To kiej mają ich brać? - krzyknęła jedna z nich, jakby w samym pokoju.

Z bramy pałacu gubernatora wyjechał, warcząc i strzelając dymem benzyny, zamknięty samochód i pomknął w kierunku łódzkiej szosy.

Tuż za nim wytoczył się z dziedzińca furgon meblowy.

14

Tego samego dnia o godzinie dziewiątej wieczorem z Folkestone odpłynął w kierunku Vleessingen statek pasażerski „Queen Mary”.

Pokład był zatłoczony ludźmi, śród których znajdowali się również Marcin i Agnieszka Śniadowscy. Mieli przed sobą z górą pięć godzin morskiej podróży, lecz nie było czasu na wybór krótszego połączenia. Wyjechali nagle, jak tylko gazety przyniosły wiadomości o wypowiedzeniu wojny austriacko-serbskiej oraz o mobilizacji w Rosji i Austrii. Wyruszyli z Londynu pierwszym pociągiem, jaki mieli przed sobą, a ten dążył z Victoria Station do Folkestone i miał połączenie bezpośrednie z lądem jedynie na Holandię. Śpieszyli do Krakowa, by stawić się w szeregach, których mobilizację ogłaszał jedynie nakaz garści płonących serc i niepodległych duchów.

Noc była chłodna i wietrzna, niebo chmurne, a morze niespokojne.

Statek wspinał się i zesuwał dziobem z wysokiej, ciężkiej fali.

Był, jak wszystkie statki i pociągi tej nocy, nabity po brzegi ludźmi, których alarm wojenny powypłaszał z chwilowych miejsc pobytu i pognał ku zagrożonym lub grożącym ojczyznom. Jedni jechali stawić się do swych komend, drudzy - realizować swe interesy, jeszcze inni - swe ideały. Nawet śród synów tego samego narodu jedni entuzjazmowali się nadziejami wielkiego dobra, które wojna przyniesie, drudzy truchleli od przewidywań wielkiego zła, które nieuchronnie - rozpęta. Ci zastanawiali się, co zniszczy, owi - co wyzwoli jej bezlitosna potęga. Jak gdyby w każdym kraju miało być tyle wojen, ile poglądów na świat, interesów, tęsknot i namiętności.

Tłum, rojący się w poszukiwaniu dogodnych miejsc, wciąż rozdzielał Marcina i Agnieszkę. Marcin krzątał się wśród nieznajomych jak swój, pomagał najbardziej niezaradnym, dodawał ducha najbardziej przestraszonym. A kiedy w końcu przedostał się do Agnieszki, objęli się, wsparci o burtę, i w obliczu tej nocy i tego czyśćca, w który dążyli wstąpić, pewni, że to jest droga ku zbawieniu, zapragnęli powiedzieć sobie wzajem coś bardzo wiążącego, co brzmiałoby mniej więcej w ten sposób, że nic i nikogo nie mają ponad siebie i swoją miłość. Lecz nie wyrzekli ani słowa.

O dostaniu jeszcze jakiejkolwiek kajuty nie było mowy.

Pasażerowie, zrezygnowawszy z nadaremnych w tym kierunku zabiegów, układali się na pledach, rozsiadali na kufrach i walizkach, których nadmiar pozostał również na dolnym pokładzie. Ten i ów, cierpiąc od kołysania statku, przepychał się niecierpliwie ku burcie - wszyscy zataczali się, potrącali, aż na koniec większość zdołała się umieścić w sposób zapewniający jaką taką równowagę, pokład uspokoił się i zaczął gromadnie drzemać.

Marcin i Agnieszka oddali swój płaski kuferek i walizę jakiejś rodzinie z dziećmi, a sami usiedli przy burcie na stosie lin, który pracowicie urównali i przykryli złożonym pledem.

Spośród niknących świateł Anglii dolatywał co chwila urywany skowyt syren i ostrzegawczych boi. W stronie Doveru, jak stado bestyj warujących u wybrzeża, czerniały w siniawie mroku torpedowce i pancerniki. A kiedy brzegi znikły i tylko wielki szum wód rozpostarł się dokoła, z jakiegoś niewiadomego miejsca ciemności zaczął raz po raz wynikać stożek światła reflektoru i szperać zimnym blaskiem śród cieniów. Ujawniwszy na mgnienie klin połyskliwych, czwalających się fal i kłaki pian, prześlizgiwał się po pokładzie i oświetlał blade twarze i skłębione postacie, by wnet zmieść je niejako w otchłań nocy, niby przed czasem zaległe tu pobojowisko - w czarny grób.

Niebawem i to ustało i tylko wewnętrzne lampy statku rozsiewały gdzieniegdzie wątłe światło.

- Marcyś - odezwała się po pewnym czasie Agnieszka - czy ci nie jest niedobrze? Ty tak źle znosisz morze.

- Trzymam się - odparł przygarnąwszy ją mocniej do siebie. - A tobie, czy nie zimno?

- Nie. Ty mnie grzejesz.

Prawdę mówiąc Marcinowi było cokolwiek niedobrze, czuł, że krew zbiega mu z twarzy i jakby rozsadza serce. I Agnieszce nie było wcale ciepło. Za to kołysanie statku nic jej nie przeszkadzało.

Nawet usposabiało do drzemki.

W końcu i Marcin przemógł wysiłkiem woli dolegliwe sensacje i oboje popadli w rodzaj zapomnienia, jakby częściowego, niedokładnego snu. Marcin tracił chwilami poczucie, gdzie się znajduje, i rytmiczne tętno parowca zdawało mu się przyśpieszonym biciem własnego serca, a szum wód - zgiełkiem nieprzeliczonej armii w marszu. Wtem uczuł, że Agnieszka wzdrygnęła się w ten ostry, galwaniczny sposób, w jaki drga się niekiedy we śnie.

Oprzytomniał i pocałował ją.

- Marcychnu - westchnęła. - Co może stać się z matką w tym Kalińcu?

- Nic - uspokoił ją. - O matkę się nie bój. Moskale nie będą się bronić nad granicą. Kaliniec zostanie w tyle, daleko poza frontem i tam będzie na pewno zupełny spokój.

- Czy aby dojdzie ją jeszcze ta depesza, cośmy wysłali. I czy ja będę mogła prędko wyrwać się do niej z Krakowa?

- Ale na pewno. Może nawet sprowadzimy ją do Krakowa. Tam będzie bezpieczna i będzie się mogła częściej z tobą widywać. Bo na razie cała nasza baza wojskowa będzie chyba w Krakowie.

Agnieszka zaczęła nagle mówić z ustami przy uchu Marcina:

- Ja tak drgnęłam, bo wiesz… zdawało mi się, że nie śpię, ale widać spałam, bo przyśniło mi się coś tak przeraźliwego.

I chaotycznie opowiedziała, co jej się śniło. Znajdowała się jakoby w Serbinowie z matką, Tomaszkiem i Emilką. Ojca nie było.

Ktoś zamknął ich na klucz w mieszkaniu, bo coś strasznego groziło, czy im, czy może nawet światu. Raptem okazało się, że to coś, to jest olbrzymia wychudzona krowa i że tej krowie (pomyśl - krowie!) trzeba dać kogoś na pożarcie, żeby świat uratować od zagłady. I wtem Tomaszek (możesz sobie wyobrazić - Tomaszek!) ofiarował się zostać pożarty przez tę krowę. I wybiegł. I został pożarty. I matka krzyczała: - Patrzcie, to on, Tomaszek! On - człowiek! On bohater! - czy coś w tym rodzaju. A jednocześnie słychać było ryk tej krowy, wrzask, jęki, chrzęst żywcem żartego ciała. A potem Tomaszek leżał przed domem długi, może na wiorstę, gdzie okiem sięgnąć, tam on i on. I na miejscu brzucha ciemna dziura, jakby wyrwa, przepaść bez dna, nie w nim, tylko w ziemi po prostu. Krowa siedziała nad nim taka najedzona, kontenta.

Marcin gładził Agnieszkę po ramieniu.

- Cóż… sen… Idzie rzeczywistość sroższa od wszystkich snów.

Nie przejmuj się, kochanie.

- Ja się nie przejmuję. I nawet mam teraz taką tkliwość do Tomaszka, jakby on w istocie okazał się bohaterem.

Raptem drgnęli i cofnęli się odruchowo, gdyż zimny bryzg fali wspiął się na burtę i opryskał im pianą twarze.

- Zdawało się, że wiatr ustaje - zdziwiła się Agnieszka.

- A jeżeli oni - podjęła niebawem - zostaną takimi, jacy są?

Ciągle mnie prześladuje to pytanie: czym takie życie jest w ostatecznym rachunku? Jeśli jest jakiś ostateczny rachunek?

- Czyje życie?

- Tomaszka i Emilki. Tak mi ich żal…

I jak wszystko, co się w Agnieszce działo, troska o tych dwoje przybierała w niej postać żarliwej miłości do tych dwojga.

- Cóż ty znów, dziecinko… o takich rzeczach. Zresztą… połowa Polski… a może całego świata składa się z takich Emilek i Tomaszków - stwierdził melancholijnie Marcin.

Agnieszce wydało się, jakby w istocie całe roje Emilek i Tomaszków kłębiły się w przestrzeni i jakby oni we dwoje z Marcinem śpieszyli na wojnę z nimi i o nich, o wykrzesanie z nich lepszego, prawdziwszego człowieka. Wymarzona wolność pod polskim niebem też na to właśnie wydała jej się potrzebna, by to zadanie można było swobodnie wypełniać.

O drugiej wiatr się zaczął uciszać i kołysanie statku złagodniało.

Na wschodzie niebo przybladło, oczy rozróżniały już czarną granicę wód. Między burymi zwojami chmur a morzem dał się niebawem widzieć przejrzysty obszar, nasiąkający czymś, co miało za chwilę stać się barwą i światłem. A jednocześnie Marcin i Agnieszka ujrzeli przed sobą w rzednącej ciemności mrowie świateł holenderskiego brzegu.

Migotały tak nisko, że statek zdawał się zstępować ku nim z góry, niby z wyżyny niebios - ku padołowi ziemskiemu, na którego niezmierzonych przestrzeniach wnet się miała rozpętać wielka tragedia rozjuszonej ludzkości.

15

Tumult, który się zaczął w Kalińcu, kiedy pani Barbara siedziała przy oknie, dumając nad tym, co by jeszcze mogła w swym życiu zrobić - trwał dalej. Po gubernatorze wyjechał naczelnik powiatu, sąd, bank państwa, wywożono archiwa, komisję włościańską i pocztę.

Prócz urzędowych wehikułów także wszystkie dorożki miejskie były w nieustającym ruchu.

Pani Barbara tego dnia i nazajutrz w podnieceniu obserwowała to widowisko, wdając się nawet w rozmowę z dorożkarzami, którzy opowiadali, co się dzieje na dworcu.

- Tak im pilno umykać, że się oknami wciągają do wagonów - śmiał się jeden z dryndziarzy.

- Kto wszedł w cudze - uświadamiała go pani Barbara - tego łatwo wystraszyć. Wynoszą się jak szczury albo robactwo, co nas oblazło.

Dorożkarz jednak nie uważał, aby Rosjanie zostali z Kalińca byle czym wystraszeni. - Przed Niemcami - twierdził - sam diabeł i to by zmykał.

Inny wszelako utrzymywał, że nieprawda, bo naród by się z Niemcami bił, w narodzie żadnego lęku nie ma. Chłopi się na mobilizację stawili het precz ze wszystkich wsiów, a jak nie zastali w mieście tej komisji, co ich wezwała, to za nią aż do Czałbowa poszli.

- Wcale tego nie pochwalam - oświadczyła pani Barbara - że za tą komisją jak pies za panem leźli. Jak już Moskali stąd ruszyło, to już oni tutaj nie wrócą. I Niemiec się tu nie utrzyma. To było dobre do czasu. Teraz tu będzie Polska. W Krakowie mają już polskie wojsko. Wiem dobrze, bo mój zięć, choć za granicą, ale też do tego wojska należy.

I wróciwszy do domu jęła chodzić z kąta w kąt, wyczekując w natchnionym zamyśleniu przełomowych dla ojczyzny wypadków, którym jednak nawet jej płodna wyobraźnia wyraźnych kształtów nadać nie potrafiła.

Po południu tego dnia przyszli do pani Barbary Ostrzeńscy z wiadomościami. Wojna francusko-niemiecka już też wisi na włosku.

Anzelm jeździł rano z kilku panami do Witoszyc, skąd przywieźli berlińskie i poznańskie gazety. Jeździli dorożką i komorę celną przebyli bez kłopotu, gdyż granica nie była już strzeżona.

Posterunki zostały ściągnięte, nawet graniczny szlaban drogowy, zrzucony przez kogoś, leżał w rowie.

- Wysłaliśmy z Witoszyc depeszę do Holszańskich, żeby co duch wracali - powiadomiła wujenka Michalina. - Anzelm - dodała - sprowadza z Czarnówki żonę i dziecko. Mówi, że na wsi postoje wojsk mogą się dać we znaki.

- Według wszelkiego prawdopodobieństwa - objaśniał Anzelm dobitnie - Rosjanie będą się bronić na linii Wisły. Rozmawiałem z jednym oficerem Polakiem, który mnie o tym zapewniał. Większość wojska już wyszła z Kalińca. Zostały tylko patrole, a i te mają się w nocy wycofać. Wobec tego należy uważać Kaliniec za najbardziej stosowne miejsce do przetrwania całej tej wojny.

Wuj Daniel zaciągnął się papierosem i rzekł mrużąc oko:

- Ciekawy jestem, gdzie będzie pierwsza historyczna bitwa?

Po wyjściu Ostrzeńskich pani Barbara popadła w gorączkowy niepokój. Moskale będą się bronić na linii Wisły! To znaczy gdzieś niedaleko Zabłocia! Wobec tego co? Wobec tego Bartołdowie i Tomaszek na pewno przybędą do Kalińca - wywnioskowała. Gdyby ona tam była, o, na pewno pomogłaby im przecierpieć nawet bitwę, ale oni są tacy strachliwi i dziecinni, pewno nie będą czekali, aż im armaty zaczną huczeć nad głową… A że spodziewała się również Agnieszki, może nawet z Marcinem, więc zaczęła wydawać Julce polecenia.

- Moja złota - rzekła. - Ja już od wczoraj spodziewam się państwa Śniadowskich. Bo już oni to na pewno tej wojny za granicą nie przesiedzą. Szkoda, nie wiedziałam, że pan Anzelm jeździł do Witoszyc, byłabym też dała depeszę do Londynu, że tu granica wolna. Pan Marcin mógłby teraz jak nic przejechać. A tak to pewno będzie się kierował na Kraków. Ale pani Agnieszka ma paszport, więc tylko patrzeć, jak się zjawi. Myślę, że i państwo Bartołdowie przyjadą, bo tam, gdzie mieszkają, ma być podobno bitwa. Więc trzeba będzie na wszelki wypadek przynieść trochę szynki, tylko chudej, bo pani Agnieszka tłustej do ust nie weźmie. Może też dostaniesz jakich owoców, no i bułek, takich parek, bo pan Tomaszek to znów za bułkami przepada.

- Tylko że, proszę pani - zauważyła Julka - kolej to już przestała chodzić. I tam koło nas, jak sołdaty z koszar wychodzili, to powiadali, że tylko takich zostawią, co będą wysadzać stację i most kolejowy na rzece. Więc nie wiem, jak te nasze dzieci przyjadą.

- A cóż ty myślisz - dziwi się pani Barbara - że ja się ich pociągiem spodziewam? W czasie wojny różnie się podróżuje.

- No, jużci prawda - zgadza się Julka i wybiega z koszykiem.

Kiedy wróciła, był już zmierzch. Pani Barbara siedziała przy oknie i czoło miała wsparte na dłoni przysłaniającej oczy. Julka podbiegła z krzykiem:

- Proszę pani! Już jest wojna!

Pani Barbara zerwała się.

- Kto ci to powiedział!?

- Toć całe miasto aż huczy. Obcy obcym, kogo tylko kto spotka, każdemu mówi. Koło kamiennego mostu miał jeden jakiś gazety, to się o nie ludzie pobili. Rubla podobno płacili za numer.

Wszystkiego - dodała - przyniosłam, ale czy to teraz jeszcze kto może przyjechać?

Pani Barbara spojrzała na przyniesione produkty, jakby w nich szukała zapewnienia, że dzieci jednak przybędą, zbiegną się w taką chwilę do niej, do tych resztek domowego ogniska. Julka krzątała się przy blasze z pewnego rodzaju roztargnionym skupieniem, jak gdyby, czyniąc swoje, miała coś innego na myśli. Jakoż po chwili rzekła:

- Może ja bym została u pani na noc? Polecę dać znać Polkowi i zaraz będę nazad.

Pani Barbara dopiero teraz ożywiła się i przemówiła:

- Dajże ty spokój, moja droga. Takich rzeczy jak wojna to już ja się wcale nie boję. Przecież zaraz nas wszystkich nie zabiją. A jakby mieli zabijać, to i ty nie pomożesz.

- No, a jakby kto w nocy przyjechał!? To czy herbaty zrobić, czy co…

- Zrobię sama. I w ogóle nic się przecież takiego nie dzieje.

Moskale już daleko, więc bić się tutaj nie będą. Co najwyżej wejdą do miasta Niemcy i pomaszerują sobie dalej. No i cóż w tym takiego?

- Podobno Niemcy mają wszyściuchno palić…

- Gdzie, co? Zwariowałaś? Wróg to jest, nielepszy od Moskala, aleć przecie nie Tatarzy. Kulturalni ludzie. I z nami wojny nie prowadzą, tylko z Rosją. Nie róbcież z byle czego wielkich rzeczy.

Ty idź i pilnuj męża, bo jak nie wrócisz, to gotów ci się upić.

- To prawda - zasmuciła się Julka - że do tego nigdy mu nie brak ochoty. Diabeł mnie podkusił, że mu wtedy sama wódki wyniosłam na tym weselu u Kolańskich. Bo mi to zawdy wypomni. - Samaś - powiada - mi dała, to na pamiątkę tego szczęśliwego momentu muszę kiej niekiej wypić. - Toć - mówię nieraz - już i przódzi pijałeś. - A on mi zaraz na to: - Ale od tej pory dopiero mi się to słodziuchne wydaje. Przódzi piłem na smutek, a tera na wesele. - I co z nim zrobię. Taka już ofiara nieszczęśliwa.

To mówiąc Julka się śmieje, gdyż śmiać się jest jej w strapieniach jedyną niezawodną pociechą.

Zostawszy sama, pani Barbara sprawdziła zatrzask przy wejściu, a potem zastukała w zabrany z Pamiętowa barometr. Strzałka skoczyła lekko w kierunku napisu: Zmiana. Pani Barbara pomyślała, że to niedobrze, bo pewno już wszędzie zaczęli kosić pszenicę. Przez chwilę miała wrażenie, że martwi się tym ze względu na Bogumiła, i raptem uprzytomniła sobie, że Bogumił przecież nie żyje. Targnęła nią rozpacz tak przejmująca, jakby on teraz dopiero naprawdę umarł; i więcej - jakby go teraz pokochała i pokochawszy, w tejże minucie straciła. Ze stanu ostrego żalu wyrwały ją hałasy w sieni domu. Już myślała, że to ktoś do niej, ale nie, to stróż zamykał bramę - zamykano ją teraz, ledwo ciemność zapadła.

Pani Barbara zaczęła nasłuchiwać, jak ciągle z różnych punktów miasta ktoś wyrusza i jedzie. Cóż to jeszcze wywozili?

Z uwagą zwróconą na te odgłosy rozebrała się, zgasiła świecę i natychmiast usnęła. Zbudziła się wkrótce pod wrażeniem nieprzyjemnego snu, który już zaginął w pamięci, ale zostawił po sobie ucisk niewymownego cierpienia. Usiadła na łóżku, zapaliła świecę, napiła się zimnej herbaty, którą miała przy łóżku, i nagle przypomniała sobie swój sen. Śniła była, że jej wypadły trzy przednie zęby. Długo czuła, jak te trzy twarde kawałki grzechoczą w pełnych krwi ustach. Wypluła je na koniec, a Bogumił, który siedział przy stole z rękami splecionymi na obrusie, powiedział: - Szkoda, że to przednie, bo je trudno mutikować.

- Co to znaczy mutikować? - zdumiewała się, badając mimo woli językiem, czy nie jest czasem szczerbata. I raptem zapomniała to dziwne słowo. Chwilami wyłaniało się ono jeszcze z niewiedzy i znów znikało, aż przepadło na zawsze.

Nagle oblała się zimnym potem, wspomniawszy, że sen o wypadaniu zębów oznacza śmierć. Nie wierzyła w sny, a jednak… trzy zęby… troje dzieci… ich twarze zjawiły się na mgnienie pod powieką, utuliła je, ucałowała, jak gdyby wszystką siłą swojego ducha. I zaraz wydały jej się obdarzone tak potężnym, nigdy nie mającym się skończyć życiem, że aż poweselała. I nawet uczuła w całej sobie rodzaj przyjemnego rozmarzenia, stan lubej tęsknoty z jednoczesnym jej zaspokojeniem. To szczególne usposobienie miało swe źródło i swoje miejsce pobytu nie tylko w niej, lecz, dziwna rzecz, i w dalekim turkocie znów brzmiącym w nocnej ciszy. Pani Barbara słuchała, usiłując rozróżnić poszczególne odgłosy jadących wehikułów. Poznawała wyraźnie zdyszany pomruk samochodów, potem ściany drżały od rosnącego, sprężystego łoskotu platform ciężarowych, niekiedy rozlegał się rodzimy, luźny, potykający się na wybojach i dzwoniący łańcuchami klekot zwyczajnych wozów.

- Kto to jeszcze, u licha, się tłucze? - pomyślała i zapaliła papierosa. Niektóre z tych łoskotów wszczynały się w środku miasta i oddalały na krańce, inne przeciwnie - z krańców zdawały się nadciągać i nawet zatrzymywały się gdzieś w pobliżu.

- Jedni widać wyjeżdżają, a drudzy przyjeżdżają? - rozumowała pani Barbara. - Z letnisk, z podróży… Więc jednak przyjeżdżają także…

Po śpiesznym przejeździe jakiegoś wózka zapadła na chwilę głucha cisza, po czym w oddali znów zaczęło coś jechać. Tym razem było to basowe, grzmiące dudnienie, wzniecające w murach miasta spiżowe echa.

- Co to takiego wiozą? - pani Barbara postanowiła, że gdy ten dziwny grzmot nadciągnie bliżej, to ona wstanie i wyjrzy przez okno.

Zgasiła o popielniczkę papierosa i czekała. Nim jednak zdążyła zdać sobie sprawę, czy spiżowy huk zbliża się, czy przemija stronami, zmorzył ją sen.

Zbudziła się usłyszawszy skwierczenie gasnącej świecy. Pokój zżymał się konwulsyjnie w drgawkach światła i cienia, a potem ciemność ogarnęła panią Barbarę jak raptowna ślepota.

Dopiero po chwili zarysowały się przed oczyma blade pręgi świtu w szparach okiennic. Pani Barbara znalazła po ciemku nocne pantofle, wstała i rozchyliła okiennicę. Na mieście było szaro i cicho.

Latarnie już pogaszono, ale ptaki się jeszcze nie odzywały i niebo jeszcze nie lśniło.

Usłyszawszy coś jakby zwielokrotnione niemrawe kołatanie pani Barbara zwróciła oczy w stronę, skąd ono dochodziło. Spostrzegła jadący brzegiem placu ku mostowi oddział konnych żołnierzy.

Poznała bez trudu sylwetki rosyjskich dragonów. Jechali ostrożnie, prawie ukradkiem, jakby się znajdowali nie w znanym sobie mieście, lecz w obcej części świata. Raptem podjechał do nich skądś z boku jeszcze jeden. Coś z sobą pogadali i wszyscy wyciągniętym kłusem pomknęli ku Nieznanowskiemu Przedmieściu.

Pani Barbara westchnęła: - Biedacy - zamknęła okiennicę i wróciła do łóżka. Zasnęła teraz mocno i ocknęła się dopiero na gwałtowne pukanie Julki. Wołając: - Zaraz… Zaraz!… - pobiegła w koszuli otworzyć.

- Matko Boska, jużem się zlękła - śmiała się Julka. - Bo pukam i pukam, a tu nikt nie otwiera.

- Nie mogłam w nocy spać i zaspałam! - wykrzyknęła pani Barbara, pędem wracając do łóżka. - Pogoda? - spytała wejrzawszy na okiennice, stojące niby w płomieniach.

- Upał. Ale już nie ma w Kalińcu ruskiego ani-ani. Chyba może na stacji.

- A ja jeszcze o świcie widziałam ich na placu.

- To i od nas ich też widzieli. Ale już i onych nie ma. A co dobra nawywozili - opowiadała z żywością Julka. - Podobno wywieźli wszystkie pieniądze. Wszystko, co ludzie mieli po kasach, na książeczkach. W rządowej kasie na Owocowym Rynku ludzie się o mało nie pozabijali, żeby swoje odebrać. Ale gdzie! Nic nikomu nie było wypłacone.

- A niechby wszystko wywieźli - roznamiętniła się pani Barbara. - Niechby tylko niebo i ziemię zostawili, byle już nie wracali.

- A wy - dodała innym tonem - też mieliście co w tej kasie?

- Nie - roześmiała się Julka. - Gdzieby my tam co mieli.

Pani Barbara otworzyła okiennicę, a potem i okno. Gorący, ale jeszcze świeży z nocy oddech wspaniałej pogody wpłynął dźwięcznie do pokoju.

Była niedziela. Po placu snuło się już niemało ludzi, którzy wylegli mimo wczesnej godziny tak z chęci użycia święta, jak by nie stracić ni chwili z tego pierwszego dnia wojny. Tuż pod oknem stał stróż domu, Wincenty, w niedzielnym ubraniu i granatowym kaszkiecie. Usłyszawszy otwierające się okno obejrzał się i ukłonił.

- Dzień dobry - rzekła pani Barbara patrząc przyjaźnie na jego zwiędłą twarz i rudawe obwisłe wąsy. - Cóż, nie ma już Moskali?

- A ni ma. Czy to do czego podobne? - odparł kręcąc z powątpiewaniem głową. - Żeby tak naród bez obrony zostawić? Żeby rząd tak postąpił? Miasto bez jednego strzału Niemcom oddawał?

- Bo taki też to i rząd - rzekła pani Barbara zaskoczona.

- Taki rząd - potwierdził zgorszony stróż. I każde z innych powodów zgodzili się w swym sądzie.

- Wywieźć to wszystko potrafili - rzekł jeszcze stróż. - Pieniądze ludzkie zabrali. Na Owocowym Rynku ludzie się zabijali, żeby swoje odebrać. Aż dziecko w tłoku zadusili.

I ledwo domówiwszy tych słów, krzyknął nagle: - Oho!

Razem z tym okrzykiem, czy może na włos wcześniej, ogłuszający huk zaszamotał powietrzem. Pani Barbara odskoczyła od okna, ludzie na placu zakłębili się uciekając na wszystkie strony.

Po mgnieniu wszystko się uspokoiło. Zaczęto stawać i z krzykiem wyciągać ręce w stronę Starego Rynku i Raciborskiej ulicy. Nad tą częścią miasta wznosił się potężny słup dymu, który niebawem zakrył słońce i z czarnego zrobił się różowy. Po chwili wierzchołek tego słupa rozwachlarzył się niby korona niebotycznego drzewa, które pęczniało, rozrastało się, rzedło, aż w końcu zostało z niego mętne powietrze nad miastem, a słońce zżółkło w śniadym gęstym obłoku.

- Wysadzili kolej - rzekł stróż, gdy pani Barbara znów ukazała się w oknie.

- Widocznie - potwierdziła.

W tejże chwili z wysoka zaczął płynąć niby pomruk organów.

- Auroplan - wskazał na niebo stróż i oboje podnieśli głowy.

- Już wczoraj - objaśniał Wincenty - widziało się ich dość.

Podobno z tego mają rzucać bomby na ludzi.

- Widzę! - krzyknęła pani Barbara, gdyż dopiero teraz dostrzegła aparat jak lśniąca ważka sunący poprzez błękit.

A ponieważ świąteczne tłumy wciąż snuły się po placu, zapragnęła i ona wyjść i zaraz po śniadaniu ruszyła do Ostrzeńskich.

Spotkała ich przechadzających się po Karolińskiej Alei. Była też już obecna i młoda pani Anzelmowa. Śliczna jak błogi sen, trzymała pod rękę męża i spoglądała na niego od czasu do czasu, zda się nie dowierzając, że widzi go jeszcze przy życiu. W jej mniemaniu na świecie nie było człowieka bardziej zagrożonego niebezpieczeństwami wojny i bardziej skłonnego do narażania swej osoby. Już samo jego pojechanie do Witoszyc było szaleństwem odwagi. Przecież mógł zostać internowany! Anzelm zdawał się bez wstrętu przyjmować tę narzuconą mu przez miłość rolę człowieka, którego trzeba gwałtem odciągać od niebezpieczeństw.

Zatrzymywano się co chwila, gdyż coraz to przyłączali się do towarzystwa znajomi, a nawet osoby zgoła obce, znające się dotychczas wzajemnie tylko z widzenia.

Postawny brunet, piastujący od wczoraj godność naczelnika milicji obywatelskiej, informował o postępach w samodzielnym organizowaniu się miasta. Kaliniec, jak wszelka gmina wyjęta bodaj na chwilę spod ciśnienia opieki centralnych władz, wykazał od razu wielką ruchliwość i żywotność. Wypuszczono już bony miejskie, mające zapobiec brakowi zdawkowej monety, zorganizowano dostawę żywności do szpitala i zakładów dobroczynnych. Ludwik Ceglarski ujął w swe ręce sprawę robót publicznych dla zatrudnienia bezrobotnych, gdyż fabryki wszystkie stanęły. Przy magistracie utworzono komisje: samorządową, szkolną, sanitarną. - Życie wre. Ludność okazała się całkiem dojrzała do samorządu - cieszył się piękny brunet.

Gruby na wątłych nóżkach adwokat Sielski, znany pani Barbarze z jej „Rady Opiekuńczej”, nie podzielał optymizmu naczelnika milicji.

- No, a Niemcy? - pytał. - Przecież tu zaraz wejdą Niemcy.

- To cóż? - zlekceważył to brunet. - Jeśli Rosja będzie się bronić na linii Wisły, a kto wie czy nie na linii Bugu, to nam przypadnie doskonała rola kraju neutralnego. I ta neutralność jest jedynym atutem, który możemy rzucić na szalę. I Niemcy, i Rosjanie boją się naszej ruchawki na tyłach wojsk. Za cenę neutralności zostawią nam zupełną swobodę działania. A co do mnie, to muszę przyznać, że wolę wojnę od rewolucji. Tu mamy, panie, do czynienia z planowymi posunięciami, kiedy w rewolucji wszystko jest niewiadome. Zresztą ta cała wojna nie potrwa dłużej niż trzy miesiące, no, pół roku!

Maksimum. Przy takim umiędzynarodowieniu handlu i przemysłu żadne państwo dłużej odcięcia od świata nie wytrzyma.

Anzelm był także dobrej myśli. Miał nawet nadzieję, że otwarcie granicy pruskiej przyczyni się do wzmożenia stosunków handlowych z tym państwem. Niemcy jako kraj mało rolniczy będą się musiały zaopatrywać w Polsce. To stworzy dobrą koniunkturę na zbyt płodów rolniczych. Jego biuro będzie miało zapewne dość roboty.

Adwokat Sielski zirytował się.

- Wojna się panu lepiej podoba od rewolucji - drwił z bruneta. - Wiedz pan, że możemy tu mieć od razu i wojnę, i rewolucję. Czy pan wie, że kiedy my tu gadu-gadu, za miastem gawiedź rabuje składy kolejowe?! Przecież Moskale wypuścili kryminalistów.

- Wysłałem tam już oddział milicji - odparł brunet z godnością. - A na panią profesorową - zwrócił się z energią do pani Michaliny - liczymy przy organizacji tanich kuchen dla bezrobotnych.

- Ależ naturalnie, rozporządzajcie mną, panowie. Ja już nawet znalazłam lokal - gorączkowała się pani Michalina.

- Anzelm! - zaniepokoił się wuj Daniel. - Wpłyń na matkę, żeby przynajmniej w takich czasach nie brała się do nie swoich rzeczy.

Niedawno przez panią Barbarę poznany młody urzędnik miejski wysunął się z nią nieco naprzód i mówił z ubolewaniem:

- Neutralność… W jedynej chwili, która stanowi o naszych losach… neutralność! Jeżeli nie rzucimy w tej wojnie na szalę własnej krwi, pod własną komendą i z własnymi hasłami, to przegramy raz jeszcze Polskę!

Był to mizerny młodzieniec o twarzy płonącej ogniem bynajmniej nie krwiożerczym, przeciwnie - uduchowionym. Też jeden z tych, co gotowi byli zejść w piekło zdarzeń, by wywieść świat ku niebu. Z tych ofiarnych i nieświadomych, że świat może zasmakować w krwawym piekle. Pani Barbara wiedziała o nim, że należy do tej samej organizacji niepodległościowej co Marcin i Agnieszka.

- Mało nas jest - zwierzał się - ale jesteśmy gotowi na wszystko.

I jak się ujawnimy - tysiące pójdą za nami. Moi chłopcy czekają tylko rozkazu. Powiedziałbym… z bronią u nogi - uśmiechnął się żałośnie - gdyby nie to, że broni nie mają… Jeszcze… … broni nie mamy, więc co masz, z tym w bój - zabrzmiały w uszach pani Barbary słowa starej piosenki, śpiewanej przez Bogumiła w Borku. Mogiła powstańcza… Wuj Klim… Boże wielki, tyle czasu się przewaliło… Miałażby się doczekać, że te chwile zwiążą się z tamtymi czasy, wypełnią, urzeczywistnią tamte przepadłe nadzieje?…

- Ale cóż, jesteśmy odcięci od Warszawy, od Krakowa - ciągnął mizerny wojak. - Żadnych dyrektyw, rozkazów…

Pani Barbara nałożyła binokle i patrząc zaiskrzonym okiem w młodzieńca, rozporządziła:

- No, więc niechże pan wyszle kogoś do Warszawy czy do Krakowa.

Mówią, że droga wszędzie wolna. Choćby piechotą. Przecież ludzie chodzą pielgrzymkami do Częstochowy po sto mil drogi.

Młody człowiek spojrzał na nią z uznaniem, uśmiechnął się znacząco i zmilczał. Rzekł dopiero po chwili:

- Tak, ale niech pani pomyśli, ile czasu to zejdzie. A tu trzeba coś robić. A bez rozkazu nie można. Karność przede wszystkim.

Dwie młode panny w towarzystwie wybujałych uczniaków minęły hałaśliwie rozmawiających. Wszyscy byli w białych pantoflach i mieli pod pachą rakiety. -…daje takie piłki, że trzeba stać o trzy metry za placem. -…on jest groźny tylko przy siatce - rozległo się przelotnie.

Wuj Daniel zaczął się niecierpliwić. Cóż to za takie chodzenie w kółko. Dawno już powinni by siedzieć w jakiejś cukierni! Anzelm też się śpieszył. Chciał wstąpić, choć przy niedzieli, do swego biura, by rozpatrzyć możliwości niedalekich transakcji. Żona nie była w stanie bodaj na chwilę go porzucić i podążyli razem.

Pani Barbara wracała do domu z sercem bijącym nadzieją, że może zastanie które z dzieci. Ale powitał ją tylko uśmiech smażącej befsztyk Julki.

Tego dnia pani Barbara jeszcze raz widziała Ostrzeńskich. Przyszli wszyscy, by oznajmić, że Niemcy już weszli do miasta. Na razie tylko awangarda w postaci ułańskiego patrolu, ale w nocy spodziewane są większe siły. Zaprowiantowanie i kwatery zostały już w magistracie zamówione.

Przez chwilę dociekano, gdzie się podział ów patrol niemiecki. Z tych, co go widzieli, jedni twierdzili, że przemknąwszy galopem przez miasto, podążył ku nieznanowskiej szosie, drudzy - że wrócił do Witoszyc.

- A ja - powtórzył swoje wuj Daniel - jestem tylko ciekaw, gdzie będzie pierwsza historyczna bitwa i kto się okaże największym historycznym wodzem.

- Podobno - wtrąciła pani Michalina - Niemcy rozrzucili jakąś odezwę do Polaków.

- Mówmy lepiej o liście od Bodzia - nastawał Daniel Ostrzeński.

Okazało się, że skauci, którym powierzono straż nad opuszczoną pocztą, roznosili po mieście nie doręczone listy. W ten sposób wuj Daniel otrzymał list od Bodzia przebywającego na Krymie z pupilem, któremu udzielał wakacyjnych korepetycji.

Pani Barbara zadrżała. Czemuż ona nie otrzymała żadnego listu z tej rozgromionej poczty? Machinalnie żegnała się z Ostrzeńskimi, a kiedy wyszli, zrobiło jej się tak straszno, że o mało nie zatrzymała Julki na noc. Lecz nie śmiała, rzekła tedy na przekór tej chęci:

- Ty już idź, bo cię jeszcze Niemcy gdzie zatrzymają.

A Julka, czy że się tego też bała, czy że wszystko zdawało jej się już ułożonym do pewnej normy, nie ofiarowała się jakoś z pozostaniem.

Pani Barbara zamknęła za nią i łamiąc ręce rzekła głośno:

- Co się dzieje z moimi dziećmi!

Myślała, że nie będzie spała w nocy, ale wbrew oczekiwaniu spała dobrze i mocno. Obudziła się rześka, dzień był tak samo słoneczny, miało się wrażenie, że to dzień wciąż ten sam, a nocy wcale nie było. Julka przyszła o zwykłej godzinie i oznajmiła, że na mieście wszystko w porządku.

- Jak to już wołali - śmiała się - żeby zapasy robić, że dowozu nie będzie, że to… A i furmanki ze wsi poprzyjeżdżały, i kobiety z mlekiem poprzychodziły. Wszystkie sklepy pootwierane. Wojna może jest, ale widać wojna to już zawsze nie tam, gdzie my.

- A cóż, Niemców widziałaś?

- Toć są - rzekła Julka z jeszcze weselszym śmiechem. - Nade dniem weszli. Ja spałam, ale tam od nas niektórzy powychodzili patrzeć i mówią, że jak zaczeni iść od Witoszyc, to szli i szli. Ale tak na ulicy to ich bardzo nie widać. Tyle tylko, że szyldwachów powystawiali z takimi bagnetami na fuzjach. To dwóch takich stoi koło Raciborskiej rogatki. I tak samo widziałam, że stoją koło sądu, koło poczty. Czapki to mają okropnie brzydkie, takie bure z kolcami. A niektórzy mówią po polsku, bo słyszałam, jak z ludźmi rozmawiali.

- Poznaniacy - objaśniła pani Barbara. - Brat przeciw bratu będzie szedł w tej wojnie, bo i w moskiewskim wojsku dosyć naszych.

Dzień mijał nader spokojnie, a nawet jakby w dalszym ciągu świątecznie. Ludzie, wytrąceni z kręgu zwykłych swych zajęć, błądzili po ulicach, oglądając Niemców, którzy istotnie okazali się, jak na urągowisko, przeważnie Polakami, rezerwistami ze Śląska i Poznańskiego.

Pani Barbara nie wychodziła z domu. Obecność Niemców obrażała ją, niweczyła piękne złudzenie, że Kaliniec odzyskał wolność.

Wymarzone polskie wojsko nie zjawiło się znikąd. Myślała tedy o dzieciach, szukając ich duchem po świecie, a od czasu do czasu przypatrywała się żołnierzom pruskiej piechoty, przechodzącym raz po raz koło jej okien i ciągnącym za sobą czeredę gapiów ulicznych.

Wieczorem zaraz po wyjściu Julki położyła się, ale nie mogła zasnąć i leżała nie gasząc świecy. Było już koło jedenastej, kiedy nagle usłyszała, że się coś jakby sypie. Tynk ze ścian czy niby kamyczki z dachu. W pierwszej chwili nie mogła rozpoznać na pewno, którym ze zmysłów odbiera sensację, że się coś dzieje. Poprawiła sobie nawet kołdrę, gdyż myślała, że to kołdra zesuwa się z niej z tak osobliwym hałasem. Wkrótce jednak wrażenia znalazły się na właściwych miejscach, pani Barbara słyszała już wyraźnie odgłos taki, jakby ktoś sypał groch na grubą, sztywną blachę. Śpieszne, twarde stukanie przerywało się i znów się zaczynało.

- Co to jest? - zdziwiła się usiadłszy na łóżku. - Czy to strzelają? To chyba strzelają.

Powietrze dygotało od niezliczonych suchych uderzeń, to bliżej, to znów dalej. Aż wreszcie złowrogie kołatanie rozległo się jakby tuż za oknem i pani Barbara odruchowo zgasiła świecę. Nie miała już wątpliwości, że to strzelają.

- Widać nieprawda, że Moskale wycofali się aż za Wisłę - myślała. - Musieli się ukryć gdzieś blisko. Bitwa.

Za oknami ciężkie kroki przebiegły pędem z towarzyszeniem jakby trajkotu dziecinnego wózeczka. Nastała chwila ciszy, po czym febryczne gdakanie strzałów, lecących niby grad, zaczęło brzmieć w coraz to innej stronie, jak ujadanie psa, który obiega dom.

Bezładna strzelanina trwała do jakiejś drugiej nad ranem, a gdy ucichło na dobre, pani Barbara zaznała spokoju tak błogiego jak zdrowie po ciężkiej chorobie.

Rankiem Julka przyszła, nawet można powiedzieć, przybiegła zatrwożona, jak tam pani przeżyła tę noc. Pani Barbara zaczęła ją wypytywać, co to wszystko znaczyło? Co ludzie mówią? Czy Moskale napadli w nocy na Niemców? Julka twierdziła uparcie, że Niemcy strzelali „do narodu”. - I niemało ludzi - rozpłakała się raptem - natłukli.

- Bo to, proszę pani - opowiadała - każdy wyszedł, żeby w takie czasy pochodzić, jeszcze ciepluchno było jak w dzień. Tam koło nas naród jest niebojący, wszystko spacerowało po ulicach i jak się te strzały zaczeny, to dużo ludzi padło. Jedną kobietę zabili prawie przed naszą sienią.

- A może to kozacy byli gdzieś w mieście skryci? W parku na przykład? Bo od parku najwięcej strzałów słyszałam - dociekała pani Barbara.

- Może i kozaki gdzie były - godziła się Julka - ale nikt ich nigdzie nie widział. Najwięcej to mówią przeważnie, że Niemcy strzelali do ludzi, tak, na postrach. I mówią, że pewno sami siebie po ciemku się nastraszyli i do siebie zaczeni strzelać, bo ich też dość zabitych leżało kole rogatki, a ranionych sołdatów pruskich mówią, że pełny szpital. Ale do śniadania to już nic nie przyniosłam. Sklepów nikt nie otworzył, ludzie jakby wymarli.

Pani Barbara wyjrzała przez okno. Plac był rzeczywiście pusty.

Zachmurzyło się i deszcz zaczynał padać. Latarnie uliczne paliły się, widocznie zapomniano, czy też bano się wyjść je pogasić.

Dopiero koło dziesiątej brzegiem chodnika popod murami zaczęły przemykać osłonięte parasolami postacie.

- Jakoś ludzie się pokazują - zauważyła Julka. - Polecę, może co gdzie dostanę.

- Nie chodź. Będę o ciebie niespokojna.

- Toć wojska na mieście nigdzie-żem nie widziała. Tam u nas w domu powiadają, że zaraz po tych strzałach Niemcy zabrali się precz nazad, podobno okop robią kole Oczkowa. A choćby byli, toć za dnia widzą, że ruskich ni ma i że im nikt nie stoi na zdradzie. A ja tu aby spojrzę, czy sklepik nie otwarty.

I Julka, zarzuciwszy chustkę, wybiegła.

- Papierosy! - krzyknęła za nią pani Barbara. - Nie zapomnij o papierosach.

- Okopują się pod Oczkowem - trwożyła się - co to znaczy? Byliżby Moskale w istocie gdzieś niedaleko?

Julka tymczasem przyniosła papierosów, świec, zapałek, makaronu włoskiego, ryżu, kaszy, parę kostek bulionu i bochenek chleba.

- No - tryumfowała - teraz niech sobie strzelają. Kupiłam na jakie trzy dni. Wzięłam samych takich rzeczy, co się nie psują. Sobie do domu tyż chleba żem kupiła. Bo kartofle to mamy, Polek wczoraj sam przydźwigał cały worek. Ażem się zdziwiła, bo on o takie rzeczy nic nie dba. Wiatrem by żył. Ale chleba to już może nie być więcej. Nie pieką. Skoczę jeszcze po naftę.

Pani Barbara obojętnie patrzyła na zapasy, a gdy Julka wróciła z naftą, rzekła idąc za biegiem swoich myśli:

- Jeżeli państwo Bartołdowie jadą tu do mnie, to trafią z deszczu pod rynnę. A mnie się od razu zdawało, że w taki czas najlepiej się nie ruszać, bo to jak w burzę. Uciekasz przed piorunem, a on cię akurat złapie tam, gdzie lecisz się schronić.

- Proszę pani! - zapewniła Julka. - Państwo Bartołdowie się nie ruszą. U nas przez sień mieszka jeden, co był na japońskiej wojnie. Ja go pytałam, czy państwo Bartołdowie mogą przyjechać, a on powiada, że jak tam koło nich stoją ruscy, to ich nie puszczą.

We wojnę to wojsko nie puszcza od siebie na tę stronę, gdzie nieprzyjaciel. Jest taka linia bojowa, taki front i bez ten front nikogo nie puszczają.

W tejże chwili nadeszli Anzelm i pani Michalina. Posypały się chaotyczne i sensacyjne wiadomości. Niemcy rzeczywiście wyszli z miasta, ale nim wyszli, wszędzie na murach porozlepiali odezwę, że tej nocy ludność Kalińca strzelała do żołnierzy cesarsko-niemieckiej armii, za co na miasto nałożona zostaje kontrybucja, a w razie powtórzenia się tego rodzaju „wrogich wystąpień” miasto zostanie zbombardowane. Niemcy wzięli zakładników, co najznaczniejszych obywateli miasta, między nimi Ceglarskiego. Jest pogłoska, że kogoś z tych zakładników zabili, lecz nie wiadomo kogo. Są zupełnie rozbestwieni. Burmistrza i zarząd miasta trzymali całą noc leżących na ziemi, kopali ich i w ich oczach rozstrzeliwali przygodnych i Bogu ducha winnych ludzi, złapanych na ulicy. Wprost niepodobna zrozumieć, co się stało i co z tego wyniknie.

- Ceglarskiego zabrali! - pani Barbara nie widywała Ceglarskiego tymi dniami, ale doznała wrażenia, jakby źródło jakiejś opiekuńczej nad wszystkim siły zostało zasypane.

- Ludność? Gdzie, kto by do nich strzelał z okien - denerwowała się. - Poszaleli czy co?

- Mamo, ciociu - przerwał dobitnie Anzelm - nie traćmy czasu. Jak ciocia stoi z flotą? - zagabnął rzeczowo.

- Dobrze stoję - odparła pani Barbara zaskoczona.

- Czy ciocia ma przy sobie cały procent półroczny od swojej sumy?

- Tak… To jest… nie. Że co? - zmieszała się do reszty. - Mam pieniądze na dwa miesiące. Reszta w banku.

- W banku. To na razie tak jak nigdzie.

- Ja nie lubię trzymać pieniędzy w banku - tłumaczyła się pani Barbara. - Ale tak się wszyscy ze mnie śmiejecie, że postanowiłam zrobić jak wszyscy i nie nosić takiej sumy w torebce.

- Tym razem wyjątkowo torebka byłaby najpewniejsza, ale trudno. W każdym razie na najbliższe chwile jesteśmy zabezpieczeni.

- Anzelm chce - wtrąciła pani Michalina - żebyśmy zaraz wyjeżdżali.

- Tak jest - potwierdził Ostrzeński. - Są dane, że Kaliniec może się znaleźć pod ostrzałem. Wczoraj Ceglarski mówił mi, że Niemcy okopują się i ustawiają armaty na granicy, tuż pod Oczkowem.

Możebne więc, że wyjście Rosjan z miasta było tylko manewrem strategicznym. A szerzenie wieści o tej linii bojowej nad Wisłą wygląda mi na maskowanie planów operacyjnych. A jeśli nawet nie, to sama ciocia słyszała, co się działo dzisiejszej nocy. Okazuje się, że Kaliniec nie jest bezpieczny jako miejsce pobytu w czasie wojny. A ja mam żonę i dziecko. Niestety sam za późno się w sytuacji zorientowałem. Teraz trzeba brać przepustkę od Niemców na wyjazd. Ale mam kogoś, kto mi się o to wystara.

- Będziesz się o to starał, chodził, aż cię Niemcy gdzie capną - nastraszyła się wujenka Michalina. Ona nie miała chęci wyjeżdżać.

Uważała, że najgorsze już się stało tej nocy. Czuła się dotychczas upokorzona, że nie znajdowała w nowych warunkach pola do działalności, i była szczęśliwa, że otwiera się możność owej opieki nad bezrobotnymi. Przecież ta idiotyczna strzelanina nie wiadomo do kogo nie może się powtórzyć. A co pocznie uboga ludność miasta, kiedy cała inteligencja wyjedzie. - Tu - wołała - jest nasze miejsce. Nasza misja.

Anzelm osadził ją przypomnieniem, że idzie też i o emeryturę ojca.

Wprawdzie okupanci powinni regulować takie rzeczy, ale zawsze większą pewność co do tego będzie się miało w Rosji. W Rosji? Tak.

Anzelm rozesnuł swoje plany, wyjął nawet z kieszeni mapkę i wyznaczył na niej marszrutę zamierzonej podróży. Doszedł ostatecznie do przekonania, że zbyt wielkim ryzykiem jest liczyć na pokój gdziekolwiek w Polsce. Trzeba go szukać tam, gdzie wojna według wszelkiego prawdopodobieństwa w żadnej postaci nie dotrze.

Więc w Petersburgu lub w Moskwie.

- Tu - objaśniał - żadne życie nie będzie możliwe. Ceglarski miał już do czynienia z Niemcami wczoraj w Oczkowie. Zabierają inwentarz i zboże nie płacąc albo płacą nieczytelnymi świstkami bez pieczęci. Widzę stąd, że o żadnej normalnej wymianie, o żadnych transakcjach nie będzie mowy. Pozostaje zjadanie gotówki, a potem? Chciałem pracować w kraju - dodał z godnością, obrażony, że historia wystawiła jego patriotyzm na tak niedelikatną próbę. - Chciałem. Ale ja mam żonę i dziecko. Muszę myśleć o tym, co im dać jeść.

Tak, Anzelm miał obowiązki. Musiał szukać bezpieczniejszej leży dla siebie i rodziny, pewniejszej kniei do gromadzenia zdobyczy.

Ale pani Barbara usłyszała tylko pierwsze zdanie jego przemowy. - Żadne życie? - wykrzyknęła w zrozpaczonym natchnieniu. - Tu będzie Polska. Wolałabym tutaj kamienie tłuc na szosie - niż szukać… - I nagle tajone skrzętnie a wiedziane w sekrecie od Agnieszki nazwisko wodza wymknęło jej się z ust: - Piłsudski w Krakowie tworzy już wojsko polskie.

- Ciocia widzi - odparł szorstko Anzelm - jaka tu będzie Polska z Niemcami. Władze miejskie kopane butem pruskim… ludność dziesiątkowana. Przyszłość Polski jest w zwycięstwie trójporozumienia… I tylko w Petersburgu można będzie dla tej Polski pracować. Słyszałem, że Rosja przygotowuje wielki akt wolnościowy dla Polski. Zresztą - zniecierpliwił się - nie ma czasu na polityczne dyskusje… Przyszliśmy, żeby ciocia była gotowa, bo zabierzemy chyba ciocię ze sobą.

- Do Rosji? - przeraziła się pani Barbara. - Nigdy w życiu.

- No, dokąd ciocia zechce. Ciocia ma przecież córkę pod Warszawą.

A nam też droga na Warszawę. Sądzę, że w Kutnie dostaniemy się już na kolej. Ale kilkadziesiąt mil wypadnie jechać furmanką. Dlatego chciałem wiedzieć, jakimi ciocia rozporządza pieniędzmi. Bo ja mam jednak na opiece rodziców, żonę, dziecko.

Pani Barbara podniosła hardo głowę.

- Nigdy nie liczyłam na twoją opiekę.

- Co za dzieciństwo - denerwował się Anzelm. - Po prostu muszę wiedzieć, czym będziemy wszyscy razem na drogę rozporządzali.

- Ja nigdzie nie mam zamiaru wyjeżdżać - odparła, siląc się na spokój, pani Barbara. - Nawet jeżeli będzie bitwa. Nie wiadomo - dodała - czy my siebie doliczymy się po tej wojnie, a już ile kto ma pieniędzy, o to mniejsza.

- Basiu, Anzelm tak tylko… - łagodziła wujenka Michalina. - My jeszcze sami nie wiemy, czy wyjedziemy, bo przecież nawet furmanki nie można dostać. Ale ja ciebie błagam, przenieś się chociaż do nas. Na Karolińską. W tej chwili, zaraz! Przecież nic nie wiadomo, co może być za godzinę. Nie możesz zostać taka sama!

- Nie zostanę sama - upierała się pani Barbara. - Ja czekam na dzieci. I nie przeniosę się. Cóż by było z mieszkaniem? I jakby Agnieszka przyjechała…

- Basiu, żadna Agnieszka nie przyjedzie.

Raptem ktoś zaczął kłusem biec po trotuarze koło domu. Potem ktoś drugi, trzeci… Anzelm zerwał się i skoczył ku oknu.

- Znów jakiś alarm - zawołał. - Mamo, dosyć tego, idziemy! No więc, ciociu, w razie wyjazdu, o ile się tylko da, wstąpimy po ciocię. Do widzenia. Mamo, mamo, nie marudzić, idziemy. Wiedziałem - dodał nie hamując się - że ciotka będzie robić kawały. Idziemy!

Niech ciocia będzie gotowa.

Zostawszy sama pani Barbara stwierdziła z przyjemnością, że „alarm” był fałszywy. Na placu panował już normalny ruch przechodniów, latarnie zostały pogaszone. Zjadłszy naprędce zwarzony obiad, pani Barbara wyprawiła Julkę, żeby zajrzała do męża, a w oczekiwaniu jej powrotu sama zmyła statki, sprzątnęła kuchnię i wzięła się do czytania.

O czwartej, mimo że „wrogie wystąpienia” nie mogły mieć miejsca choćby dlatego, że Niemców nie było w mieście, dał się nagle słyszeć sprężysty, dźwięczny huk armatniego wystrzału. Gdy zabrzmiał drugi, pani Barbara wyjrzała oknem, lecz cofnęła się usłyszawszy niepojęty, wyjący gwizd w powietrzu. Po mgnieniu rozległ się odgłos, jakby się coś z niesłychanym napięciem roztrzaskało, sypiąc niby gradem kamyków. Przez wszystkie schody kamienicy zaczęli pędzić ludzie. Ktoś uderzył pięścią we drzwi pani Barbary. Była to sąsiadka z przeciwka, która na zapytanie: - Kto tam? - jęła krzyczeć:

- Prędzej! Niech pani schodzi do piwnicy! Uderzyło w nasz dom! - Do piwnic - wołano ze wszystkich stron. - Do piwnic! - Niemcy bombardują miasto!

- A gdzie dzieci? Dzieci zabrać z podwórza! Dzieci!

- To szrapnel - objaśniał ktoś gorączkowo. - Szrapnel zawsze tak.

Pęka i rozlatuje się na kulki. Wiem, bo służyłem w artylerii.

Pani Barbara schodziła pomału do piwnicy, a w uszach jej dźwięczało:

- Dzieci, gdzie dzieci!

Taki był pierwszy dzień po owej nocnej strzelaninie, a następne były coraz to gorsze. Julka nie przyszła więcej, pani Barbara nie była pewna, czy jej, biednej, też przypadkiem gdzie nie zabili. Za to wszystkie mieszkania domu łączyły się ze sobą po bratersku, lokatorowie wchodzili jedni do drugich, udzielali sobie rad i ostrzeżeń, dzielili się resztkami zapasów. Niemcy to wychodzili z miasta, to wkraczali z powrotem, a ile razy wrócili - kończyło się to zawsze wariacką strzelaniną, po której wojsko znów się wycofywało, by zacząć bombardowanie. W chwilach ciszy ludzie wylegali przed bramę jak roje pszczół, śmielsi szli w miasto oglądać szkody wyrządzone przez pociski. Tu trafiło w mieszkanie i zabiło w nim dwoje ludzi, tam leżały na ulicy nie pogrzebane trupy, ktoś widział nawet dziecko z głową rozbitą na miazgę. W pewien zmierzch, gdy spokój trwał nieco dłużej, zapalono latarnie i paliły się teraz już trzecią dobę.

Pani Barbara schodziła z wszystkimi w miarę potrzeby do piwnicy, a gdy się uspokajało, przynosiła sobie z drwalnika w podwórzu węgiel i drzewo i gotowała ostatki makaronu lub kaszy.

Papierosy były już dawno wypalone, czytać, a nawet myśleć było niepodobieństwem, wyglądała tedy przed bramę, a czasami chodziła po placu i powtarzała jak urzeczona: - Co za upokorzenie - co za sponiewieranie…

W przerwach między jednym a drugim bombardowaniem na mieście ukazywały się wozy, karety, bryczki, dorożki. Ludzie chwytali je, ładowali toboły i co koń wyskoczy uciekali spod zagłady.

Pani Barbara była pewna, że jedną z takich furmanek wyjechali już i Ostrzeńscy. Czuła się zupełnie sama na świecie i prawie nie wiedziała, czy jeszcze żyje. Żyła jednak, o tyle, że odczuła wielką przyjemność, gdy wreszcie nadeszło popołudnie, w które ani jeden strzał nie zakłócił wypogodzonej ciszy. - Może i noc minie spokojnie - cieszyła się, a myśl, że kto wie, czy nie wyśpi się dzisiaj w łóżku, bez alarmów i schodzeń do piwnicy - wydała jej się niebiańskim szczęściem. Słodką chwilę odetchnienia przerwało gwałtowne pukanie w okno.

Zdumiona zobaczyła Ostrzeńskich. Zajechali pod sam dom zwyczajnym drabiniastym wozem, na którym śród kufrów, derek i słomy siedziała śliczna Zofia Ostrzeńska z dzieckiem na ręku. Obok niej mieścił się wuj Daniel, z tyłu, trzymając się rękoma za kłonice, przysiadły niańka i Antoniowa. Anzelm i wujenka Michalina stali pod oknem, a gdy je pani Barbara otwarła, zaczęli jedno przez drugie wołać:

- Wyjeżdżamy! Prędzej, niech się ciocia z nami zabiera! Proszę brać, co pod ręką. Nie ma ani jednej minuty do stracenia. Prędzej!

Basiu; miej litość nad sobą i nad nami! Prędzej! W naszym domu pociski zerwały kawał dachu. Śpiesz się, na Boga żywego!

Pani Barbara rozejrzała się nieprzytomna, zaczęła chwytać te i owe przedmioty, ale nic w niej nie było gotowe do drogi.

- Basiu! Nie możemy tak stać! Niemcy są już na Raciborskim Przedmieściu. Będą palić miasto! Palić miasto!

Pani Barbara miotała się przez chwilę bezsilnie po pokoju, coraz bardziej obezwładniona przez okrzyki zza okna, wreszcie podbiegła wołając:

- Jedźcie sami! Jedźcie z Bogiem! Ja się zostanę! Ja się nie boję.

W tejże chwili oniemiała ujrzawszy dziwną scenę.

Ktoś krzyknął:

- Panie Ostrzeński! Panie dyrektorze!

I do wozu podjechał kłusem faetonik na jedną osobę. Hoży mężczyzna w płóciennym kitlu, wstrzymując rwącego się do biegu ogierka, wołał:

- Panie Ostrzeński! Pan też wyjeżdża? Z kimże ja będę gadał! Ja mógłbym dostarczyć kartofle do Kalińca! Ile pan chce. Sto, dwieście korcy! Przecież tu brak wszystkiego! Dadzą po sześć, po osiem rubli za korzec!

Anzelm obejrzał się i stropił.

- Teraz pan chce kartofle sprzedawać? Cóż… Ja nie mogę… trudno. Ja mam żonę i dziecko.

Pani Barbara zagapiła się tak, że aż otwarła usta. Wydało jej się, że poznaje człowieka w płóciennym kitlu. Ależ tak, to ten sam, co był kiedyś z Holszańskimi w teatrze. Kozarewicz - brat Emilczynego Stasinka. Ten sam rumiany, hoży brunet, wąs tylko mu się puścił bujniejszy, a lica ogorzały. - Cóż za odwaga lecieć niemal pod kule ze sprzedażą kartofli! - Ale zarazem ta odwaga nie wydała jej się godną podziwu ni pochwały.

Anzelm wahał się, jakby już-już gotów był zostać, gdy z wozu dał się słyszeć rozpaczliwy krzyk jego żony.

- Zeluś! Zostaw to, siadaj! Toż to szaleństwo myśleć teraz o interesach!

Wujenka Michalina nie zwróciła uwagi na przyjezdnego; wciąż błagała panią Barbarę:

- Zastanów się, co robisz. Zginiesz tu.

- No to zginę. To zginę - powtarzała pani Barbara z uporem. - Ja tu czekam na dzieci.

- Bardzo żałuję - mówił Anzelm do Kozarewicza - chwila rzeczywiście nieodpowiednia. Sprzedaż może być świetna, ale cóż robić…

Kozarewicz, nie tracąc czasu, pogalopował w stronę rynku.

- Michasiu, Michasiu - odezwał się z wozu wuj Daniel. - Gdzie ty się znowu podziewasz? Dlaczego ja cię nie widzę?

- Mamo - nastawał energicznie Anzelm - teraz musimy już jechać.

Jeżeli ciotka się uparła, to nie ma rady.

Woźnica też się niecierpliwił.

- Jak jechać - wołał - to jechać, a nie czekać, aż się głowę utraci.

Wujenka Michalina zalewała się łzami.

- Basiu, będziemy nocować w Czarnówce - wołała gramoląc się na wóz. - W Czarnówce! Bierz pierwszą furmankę i przyjeżdżaj za nami!

Czarnówka! Pamiętaj!

Już ruszali, kiedy młodziutka Zofia Ostrzeńska wstrzymała raptem konie.

- Zeluś - krzyknęła. - Zostawże cioci Niechcicowej pieniędzy!

Prędko.

O, ta młoda, naiwnie zakochana kobiecina okazała też pewien rodzaj odwagi, choć blada była ze strachu.

Anzelm spojrzał na żonę, marszcząc brew, lecz zszedł z wozu, podbiegł do okna i pogmerawszy w pugilaresie, rzucił na okno tęczowy banknot.

- Pieniądze? Na co mnie? Sto rubli? Ja tego nawet zmienić nie będę mogła! Ja mam dość swoich! Czekajcież! - rzuciła się pani Barbara, lecz wóz Ostrzeńskich odjechał już, z piekielnym hałasem tocząc się ku mostowi. A ledwo znikł - od strony Oczkowa padł na miasto pierwszy tego dnia szrapnel.

16

W niespełna godzinę potem wszyscy znowu musieli zejść do piwnicy.

Tym razem kanonada trwała całą noc i zaciekłością przeszła wszystko, co Kaliniec przeżył dotychczas. Świadomi rzeczy, którzy służyli byli w wojsku, twierdzili, że Niemcy strzelają już i granatami. I tok strzelania był inny. Po trzech prędko po sobie oddanych wystrzałach szrapnelowych, które ludzie już znali, następowało mgnienie ciszy, a potem rozlegał się inny, gromowy, niejako żałobny huk, budzący złowrogie echo.

- O, to granat - mówili świadomi rzeczy.

Rankiem pani Barbara, zziębnięta po nocy spędzonej w lochu, wróciła do siebie, rozpaliła ogień i nastawiła wodę na herbatę. Do jedzenia miała jeszcze trochę ryżu, ale nie chciało jej się jeść.

Po chwili usłyszała w sieni domu dwa żeńskie głosy.

- Pali się - mówił jeden. - Pali się aż w trzech miejscach.

- Czy to się od strzałów zapaliło? - pytał drugi.

- Może od strzałów… ale mówią, że wojsko podpala.

Niebawem jedna z rozmawiających osób zapukała do pani Barbary.

Była to żona stróża.

- Proszę pani - spytała. - Czy pani by czego nie kupić? Bo mój chce iść na miasto, może czego dostanie?

- Nie boicie się to go puścić! A jak znów zaczną strzelać?

- Toć ludzie chodzą i pod strzałem. I chyba po tej nocy Niemcy będą mieli już dosyć. Wszyscy lokatorzy dają mojemu na sprawunki.

Podobnież na nieznanowskiej szosie można wszystkiego dostać. Tu jeden przychodził z rynku i powiada, że i na targ poprzyjeżdżali ze wsi. Widać się przesiliło.

Dano tedy Wincentemu pieniądze, sporą sumę, zebraną z całej kamienicy.

W pół godziny po jego wyjściu puknęło tu i tam i wnet rozległy się salwy ręcznej broni. Trwało to niecały kwadrans, lecz ofiar było tego dnia więcej niż przez wszystkie poprzednie, bo pchana głodem ludność z nastaniem rannej ciszy zawierzyła, że to już koniec złego, i wyległa gromadnie z domów szukać żywności bodaj w porozbijanych sklepach.

Stróż Wincenty nie wrócił do południa, a koło drugiej przyszła wiadomość, że leży zabity na Dziadowym Przedmieściu. Pani Barbara położyła się na łóżku i zaczęła drzemać. Czuła się winna śmierci Wincentego, ponieważ dała mu także na sprawunki. Ciężko jej było myśleć o tym. Wolała spać. Chwilami trzeźwiała, budzona chęcią zapalenia papierosa, lecz papierosów od świętej pamięci nie było.

Już nad wieczorem ktoś zadzwonił. Pani Barbara skoczyła na równe nogi. Nie mógł to być nikt z lokatorów, bo między nimi weszło już w zwyczaj pukać. Otworzyła rękoma zemdlałymi z przejęcia i zobaczyła Julkę, a za nią jej męża, Węborka. Wtoczyli się z tobołem rzeczy, byli zasmoleni i ledwo żywi. Pani Barbara krzyknęła i płacząc rzuciły się sobie z Julką w objęcia.

- To pani żyje - szlochała Julka - o, jak my się o panią bali. A naszego domu już nie ma!

I przyszedłszy nieco do siebie, zaczęli opowiadać. Do miasta weszły nowe „szkadrony” wojska, które już nie strzelają, tylko palą. Każdy sołdat ma w ręku żagiew i słomę albo naczynie z czymś śmierdzącym, z naftą albo ze smołą.

- Jedni - opowiadała Julka - wpadają do mieszkań i nic, tylko krzyczą: raus, raus!, a te z żagwiami zaraz do sieni i podpalają.

Na naszej ulicy koło cmentarza już wszystkie domy stoją w ogniu.

Jeden Żyd nie dał podpalać, to go zara na miejscu sołdat bagnetem przebił.

A i przedtem, co się działo, niech Pan Bóg broni. Tego ranka, kiedy Julka po raz pierwszy nie przyszła, Niemcy o świcie pobrali prosto z łóżka wszystkich mężczyzn z całego Raciborskiego Przedmieścia. Niektórzy ani się ubrać nie zdążyli i szli w gaciach. Ludzie myśleli, że ich biorą do okopów, aż tu się rozeszło, że ich mają co dziesiątego rozstrzelać. I pod tym strachem trzymali ich na polu cały dzień. Co za jęk się zrobił, co za płacz, baby wszystkie poszły za tymi chłopami, aż je kolbami odganiali. Dopiero na wieczór Niemcy puścili tych pobranych, powiedzieli, że im cesarz, niby Wiluś, darował. Ale z innych ulic jak pobrali, to dziesięciu stracili.

- A kto im, onym cesarzom i oficerom, takie winy daruje! - pomstowała Julka. - To już chyba Antychryst jest na świecie, bo ci, co byli na japońskiej wojnie, to powiadają, że jak świat światem takiej wojny nie było.

Pani Barbara też im opowiadała swoje, a gdy skończyła, oni, jakby w obawie, że, co mówili, zostało zapomniane, powtarzali znów od początku, jak się wszystko odbyło z wyprowadzeniem mężczyzn, żagwiami, podpalaniem, przebitym Żydem.

- No, co mają we wojne robić, jak nie strzelać i palić? - rzekł na koniec z humorem Węborek. - Wojna!

Stał jak zazwyczaj, z głową cokolwiek sztywno schyloną, jakby bał się o coś nad sobą uderzyć, i patrzył z trudnością ku górze zaczerwienionymi oczyma, które światło zdawało się razić. To trzymanie głowy i to chore spojrzenie przypominało pani Barbarze kundla z serbinowskich czworaków, który się wabił Azorek i biegał zawsze ukradkiem za dworskimi psami. Pani Barbara nie lubiła tego Azorka, gdyż miał zwyczaj wbiegać na klomby i zrosiwszy je, kopał tylnymi nogami co najpiękniejsze kwiaty. Lecz teraz było jej przyjemnie spoglądać na kogoś przypominającego istotę z tamtych czasów.

Julka zakrzątnęła się po kuchni i zaczęła z pomocą męża rozpalać ogień na kolację, bo przynieśli ze sobą trochę kartofli.

Raptem uderzyła się w czoło:

- Ale! Prawda! Pan Ceglarski kazał się pani kłaniać.

- Pan Ceglarski? Żyje? Zdrów? O, chwała Bogu! Bo słyszałam, że go Niemcy wzięli na zakładnika!

- To go widać puścili, bo go wczoraj spotkałam. Jak po południu przestali strzelać, tom poleciała na nieznanowską szosę, bo mówili, że tam wszystkiego można dostać. I patrzę, a tu pan Ceglarski wyszedł ze swojej fabryki. A tam w tej fabryce wszystko porwane, poniszczone, Niemcy już i motory z niej wywieźli. I pan Ceglarski tak stoi, głową kiwa, taki smutny. Ale mnie poznał i powiada: - Niech Julka pani się kłania i powie, że do niej wstąpię. U mnie - powiada - w Oczkowie dom pełen wojska, ale jakiś kąt zawsze się znajdzie. Zabiorę panią Niechcicową na wieś.

- Przyjdzie? O, kochany, kochany pan Ceglarski! - wykrzyknęła pani Barbara uszczęśliwiona.

Julka zastanowiła się chwilę i rzekła zmieniwszy ton:

- Oj, nie wiem ja, czy on przyjdzie. Bo tam przed fabryką trup leżał, to pan Ceglarski schylił się i zaczął tego trupa podnosić.

Może to był raniony, nie wiem, bo sołdaty z takimi bagnetami narychtowanymi wyskoczyli zza rogu i obstąpili pana Ceglarskiego.

Ja do nich, a oni z bagnetami na mnie i: - Weg! Weg! - Co miałam robić… uciekłam. I tera cięgiem sobie myślę, co z tym panem Ceglarskim zrobili.

Pani Barbara załamała ręce i nic już nie odrzekła. Zapłakała tylko po cichu.

Węborkowie, nie mając się gdzie podziać, przebyli tę noc z panią Barbarą. Przed pójściem spać długo stali w oknie i patrzyli na łunę, od której zaczerwieniło się całe niebo. Bladoróżowe chmury płynęły niby w brudnej posoce. Była chwila, że już chcieli zbierać się i ruszać we troje z miasta, choćby po nocy i piechotą, ale Węborek wyszedł na zwiady, a wróciwszy oświadczył, że jeśli wiatr się nie zerwie, to pożar się z Raciborskiego Przedmieścia przez rzekę nie przerzuci. Niemcy dziś więcej palić nie będą, bo już parę godzin temu żołnierstwo rzucało żagwie gdzie popadnie i zabierało się z miasta. Więc trzeba poczekać do jutra.

W ciągu nocy pani Barbara budziła się kilka razy i słyszała, jak Węborkowie, nocujący w drugim pokoju, naradzają się, jak wstają, podchodzą do okna i uchylają okiennicy.

- No co? - pytała niekiedy.

- Nic, nic - odpowiadali. - My uważamy.

Rano Julka rzekła do męża:

- Ja wyńdę, ale za mną, Polek, nie chodź. Dowiem się co i jak, i zara będę z powrotem.

Węborek, we wszystkim prócz picia wódki posłuszny żonie, został potulnie z panią Barbarą. Po kwadransie Julka nadbiegła zgorączkowana.

- Wojsko przeszło już na tę stronę miasta!! Już jest w rynku.

Ratusz się pali. A tera podpalają domy na rynku i ku naszemu placowi. Już i ta kamienica, gdzieśmy zapisali pieniądze po nieboszczyku panu, stoi w ogniu. Sprowadziłam dorożkę. Dali, pakuj panine rzeczy, ja postoję przy dorożkarzu, bo mi jeszcze odjedzie.

Niech pani otworzy okno i bez okno podawać. Migiem, Polek!

Julka stanęła przy pysku konia, przemocą niemał zatrzymując dorożkarza, który nie chciał czekać i krzyczał: - Dali, śpieszta się! Kto ma siadać, niech siada!

Julka wpadała w rozpacz, gdyż uważała to za prawdziwy cud, że udało jej się chwycić dorożkę. Nie puszczając uzdy strachającego się konia, krzyczała w stronę okna:

- Prędzej! Dawajcie rzeczy! Pali się już na placu!!!

Pani Barbara chodziła przyśpieszonym krokiem, ale spokojnie po mieszkaniu, rozglądając się, co by zabrać. Węborek zawiązywał tobół z pościelą, wciskając między poduszki, co popadło, to książkę ze stołu, to trzewiki spod łóżka. Pani Barbara ładowała suknie i bieliznę w walizkę. Wtem Julka tak nagląco krzyknęła: - Prędzej, bo już sołdaty idą! - że tobół i walizka wyskoczyły jak żywe przez okno, a pani Barbara z Węborkiem, pozamykawszy okiennice i przekręciwszy klucz w zamku, wybiegli przed dom. Tobół Węborków, zniesiony już przez Julkę, leżał na koźle w nogach dorożkarza, a teraz i Węborek oparł na nim swe nogi. Rzeczy pani Barbary zostały złożone w dorożce, Julka, siadłszy obok pani, przytrzymywała je nogą i ramieniem. Pani Barbara nałożyła binokle i wskazała kierunek, mówiąc donośnym głosem:

- Do Czarnówki nieznanowską szosą. A koło cegielni proszę stanąć.

Koło cegielni mieli wysiąść Węborkowie, by stamtąd iść pieszo do Julczynej ciotki, będącej w służbie na pobliskim folwarku i dokąd Julka wyprawiła już przed paru dniami swego starego, owdowiałego ojca.

Kiedy ruszali z miejsca, pani Barbara usłyszała chrobot jakby ogromnych zwojów płótna miotanych wichrem. Obejrzała się i zobaczyła nad domami, stojącymi u wylotu wiodącej na rynek uliczki, wielkie ruchliwe płomienie w obłokach dymu i sadzy. I z domu, sąsiadującego z jej mieszkaniem, zaczęły niewidocznymi szparami wybiegać żółte kędziory ognia, wijąc się i wspinając na dach. Parę szarozielonych postaci w spiczastych hełmach ukazało się w wylocie uliczki. Pani Barbara zamknęła oczy i przeżegnała się w myśli.

Wyjechali niebawem na Dziadowe Przedmieście. W oknach domu, gdzie była niegdyś szkoła pani Wenordenowej, odbijały się rude blaski pożaru.

- Co też i z nimi się dzieje? - pomyślała pani Barbara o Wenordenach. - Byli, zdaje się, gdzieś za granicą na wakacjach.

Dorożkarz z początku pędził co koń wyskoczy, lecz wkrótce musiał bardzo zwolnić, gdyż ulice przedmieścia były zatłoczone. Wszystko, co zostało jeszcze w Kalińcu, wyroiło się i uchodziło z niszczonych siedzib. Żydzi, których doświadczenie dziejowe nauczyło ufać raczej Niemcom niźli Moskalom, wynosili się teraz co do jednego, poniósłszy bodaj że najdotkliwsze straty. Niektórym z nich pobito nawet małe dzieci, a dzielnica żydowska spłonęła jedna z pierwszych.

Jakiś człowiek, idący obok dorożki pani Barbary, opowiadał szczegółowo, jak się paliła.

- Tam to nawet i naftą lać nie było potrzeba - mówił - bo jak się te brudy, te wszy tłuste żydowskie zaczęły palić, to aż skwierczało. De-zyn-fekcja!

Innym jednak nie było do takich żartów, gdyż oto jakieś dziecko na stosie betów żydowskich zaczęło konać w drodze. Otoczywszy furmankę, ratowano je, czym kto umiał. O parę kroków dalej młody chłopak upadł na jezdnię i dostał ataku wielkiej choroby. Trzeba go było co duch ściągać do bramy, żeby nie został przejechany lub stratowany.

Ci, co nie znaleźli koni, szli piechotą. Ojcowie nieśli dzieci, a pot ściekał im po zabrudzonych twarzach. Widać było panów bez kapeluszy i kołnierzyków, panie w szlafrokach. Ten dźwigał kuferek, ów naręcze bielizny, inny niósł klatkę z kanarkiem lub ciągnął psa. Niektórzy pokazywali sobie garście kulek i części pocisków, jakby to był jedyny skarb, który uważali za konieczne wynieść z klęski. Mnóstwo ludzi pędziło za furmankami, błagając o zabranie. Dorożka pani Barbary była już oblepiona ludźmi, dziw, że koń ją uciągnął. Zawiniątka i koszyki piętrzyły się niemal nad głowami siedzących, po dwoje ludzi stało na każdym stopniu.

Za cegielnią Węborkowie wygramolili się spod góry cudzych bagaży i z trudem dotarli do ręki pani Barbary.

- Niech pani się nie martwi - wołała Julka. - Jakby które z dzieci przyjechało, to już w mieście nas szukać nie będzie, a ja tu wszędzie rozpowiem, że pani wyjechała i jedzie do Zabłocia. W Serbinowie, w Pamiętowie, wszędzie dam znać.

- Dziękuję ci, moja najdroższa, kochana. O wszystkim pomyślałaś.

Bóg ci zapłać za serce. Idźcie z Bogiem, zostańcie z Bogiem.

Pani Barbara ze łzami w oczach usiłowała im wcisnąć w garść trochę pieniędzy, które wzbraniali się przyjąć.

- Nie, nie, pani jedzie w drogę, a my tu będziemy u swoich.

- Bierzcie! - krzyknęła pani Barbara z rozpaczą. - Tak jak byście od matki brali! Bo rzucę w piasek!

Na miejsce Węborków natychmiast trzy osoby wparły się do dorożki.

Koło pani Barbary zajęła miejsce niezmiernie gruba jejmość, która, ledwo siadłszy, spytała z gniewem:

- Pani może myśli, że do nich naprawdę kto strzelał z okna?

Dyrdymałki, nic więcej!

- Kto wie, czy nie było jakich prowokatorów. Moskale podobno zostawili tajną policję - odparła pani Barbara, nie mogąc uwierzyć w samorzutność tak bezprzykładnej zbrodni.

- A ja mówię - oświadczyła energiczna jejmość - że byli, ale nie prowokatorzy, tylko tchórze, i nie w oknach, a między nimi. Bogiem się świadczę - dodała trącając się pięścią w olbrzymie zwały biustu - że wszystkiemu winien ten Prusak, co mu koń w rynku się potknął. Prusak zleciał przez łeb i z karabina mu wystrzeliło. A moje Niemcy zaraz: - Kozaken! Kozaken! - i jak nie zaczną strzelać. Ja mieszkam w rynku i sama widziałam, jak ten ułan zleciał i jak mu wystrzeliło… A moje Niemcy zaraz…

- Toć i dla nich ta wojna pierwszyzna - usiłowała pojąć pani Barbara. - Nic dziwnego, że można samego siebie się zlęknąć, jak się człowiek raptem z Bogu ducha winnego musi zmienić w takiego, co morduje.

Pasażer trzymający się stopnia wtrącił z powątpiewaniem:

- Ułan kiedy tam spadł… A pierwszego dnia, to ta pani ma rację.

Musiała być prowokacja. Moskale podjudzili do katastrofy, bo chcieli mieć nas po swojej stronie, wzburzyć naród przeciw szwabom.

- Chcieli, chcieli - rzekła wzgardliwie jejmość i zwróciła się do pani Barbary, jakby ją tylko uważała za odpowiednią rozmówczynię.

- Nie lubię słuchać, kiedy kto gada po głupiemu. I o Niemcach powiadają, że nas chcą mieć po swojej stronie. Podobno rozrzucali z areoplanów jakieś odezwy. Chcą oni nas wszyscy, chcą, ale wpędzić do grobu! A my na te chętki - tfu!!! - I jejmość plunęła głośno ponad głową stojącego na stopniu pasażera. Była mocno zirytowana.

Za miastem dorożkarz chciał pośpieszyć, ale też się nie udało. Na szosie tłok był jeszcze większy, tak że do Czarnówki dowleczono się dopiero koło południa, chociaż to nie było i czterech wiorst od miasta. Przygodni pasażerowie odpadali przy tej lub owej z podmiejskich siedzib, ale kiedy dorożka stanęła przede dworem, obskoczyli ją nowi, tak że pani Barbara ledwo się docisnęła, by zapłacić. Ściągnąwszy swoje rzeczy przed ganek, rozejrzała się niepewnie, kogo by tu zapytać, czy są jeszcze Ostrzeńscy. Paliło ją, żeby oddać Anzelmowi pieniądze, no i skoro już w końcu ruszyła z miejsca - to razem dalej powędrować. Drogi ich nie wiodą ku jednemu, ale do Warszawy można by społem dojechać.

Zjawienie się pani Barbary nie zwróciło niczyjej uwagi, gdyż koło dworu pełno było nietutejszych ludzi, którzy chodzili w tę i w tę stronę albo siedzieli w osłupiałej zadumie na swych rzeczach.

- Jeżeli Ostrzeńscy są - myślała pani Barbara - to chyba któreś z nich wyjdzie.

I raptem ujrzała, że z sieni dworu wyszedł ni mniej, ni więcej tylko Aleksander pana Woynarowskiego.

- Aleksander, dzień dobry - porwała się ku niemu. - A gdzież pan dziedzic? Aleksander ją poznał i pocałował w rękę.

- Pan dziedzic stanął u księdza proboszcza, bo tu nie było miejsca.

- A to państwo z Siąszyc go nie zabrali? - dziwiła się pani Barbara.

- Pani dziedziczka z Siąszyc pojechała z dziećmi do Kołobrzega nad morze i pan dziedzic Ostrzeński po nią wyjechał, jak tylko zaczęli się te gadki o wojnie - informował flegmatycznie Aleksander. - I teraz o nich ani słychu. A mój pan dziedzic chorował i nie moglim wyjechać, aż dopiero jak się zaczęło koło nas palić, to wyjechalim.

- Kiedyście przyjechali? Czy Aleksander nie widział przypadkiem państwa Ostrzeńskich? Mieli tu być.

- Przyjechaliśmy wczoraj. Ale państwa Ostrzeńskich nie widzielim.

Zaraz… Tam idzie służąca z tego dworu… Hej, panienko… Czy są tu gdzie państwo Ostrzeńscy? Ostrzeńscy! Wyjechali? Wczoraj?

Wyjechali wczoraj, proszę pani - powtórzył pani Barbarze. - A dokąd? W jaką stronę? - krzyknął jeszcze. - Nie wiadomo, proszę pani, dokąd - oznajmił znowu. - Tylko że nieznanowską szosą…

Pani Barbara zmartwiła się, lecz nie nadto. Czymże było zminięcie się z Ostrzeńskimi wobec tego, że nic nie wiedziała o dzieciach, wobec setek rozstań na wieki, których widownią był Kaliniec, wobec rozstrzeliwań, bombardowań, pożaru miasta. A przecież to dopiero początek!

Groza wypadków była wprawdzie sprzeczna z tak niedawnym jeszcze pogodnym usposobieniem pani Barbary, ale była zgodna z jej całym poprzednim, pełnym strachu i niepokoju życiem. A teraz jak woda w wodzie wszystkie jej własne cierpienia potonęły w ogólnym cierpieniu.

Rozejrzawszy się postanowiła zaraz wyruszyć dalej, lecz nie mogła dostać furmanki. Wszystkie konie chłopskie były już na dziś wynajęte. Wobec tego trzeba było nocować we dworze.

Czarnówka należała do starego Niemca, byłego kalinieckiego piekarza, nazwiskiem Miller. Obszerny dwór wynajmowany był prawie w całości letnikom, a teraz jeszcze pełen uchodźców, tak że szpilki nie było gdzie wetknąć. Pani Barbara z trudem znalazła tylko miejsce na sienniku w sali jadalnej, gdzie już miało nocować pokotem z piętnaście osób. Ustawiwszy koło siennika swoje rzeczy wyszła na ganek. Pośród przysiadłych na ławeczkach znękanych kalińczan stał stary Miller i nie wierzył niczemu, co się działo.

Był wysoce zgorszony widokiem tłumów ciągnących od Kalińca.

Zaprzeczał nawet pomrukowi wystrzałów i łunie, i dymom na horyzoncie. Uważał to wszystko za złośliwe nieporozumienie, za ponury żart, ukartowany po diabelsku w celu skompromitowania jego ojczyzny, jej znajomości prawa, jej przodującej światu cywilizacji.

- To niemożebne. Ja nie rozumiem! Das ist ja Unsinn! - wściekał się. - Militar schiesst auf Militar, aber nie auf Zivilpersonen!

Tymi słowy powitał panią Barbarę.

- Nicht wahr, gnadige Frau? Militar - błagał - schiesst doch auf Militar. Cesarskie niemieckie wojsko nie palić. Nie zabijać ludność. S'ist doch Deutsches Reich, zivilisierter Staat. Armia.

Państwo - powtarzał jak nieprzytomny. - Walczyć z nieprzyjacielem.

Ale nie z ludność!

Pani Barbara chciała mu coś odpowiedzieć, ale był tak rozczerwieniony i ciskał takie błyskawice małymi oczkami, że się zlękła i rzekła tylko do siedzącej obok zgnębionej pani:

- Co on mówi? Armia? Państwo? Bardzo dobrze. No, więc pokazały, co umieją.

Miller pienił się dalej zrozpaczony:

- Ja posłać mojego człowieka do miasta. On mi powiedzieć prawdę.

Da werd'ich alles wissen!

Nie minęło i pół godziny, kiedy wysłany do miasta człowiek Millera powrócił pieszo, prawie płacząc, że patrol wojskowy zabił mu konia, a jego samego ranił w rękę.

Miller wysłuchał tej wieści na oczach wszystkich. Posiniał prawie na twarzy i nic nie mówiąc poszedł w ogród. Od tej chwili nie zjawił się już między ludźmi. Mówiono, że dostał uderzenia do głowy i musiał iść do łóżka.

Pani Barbarze zrobiło się go żal. Ciężka to rzecz wstydzić się za swój rząd, swoje wojsko, dobrze jednak, że są tacy, którzy się wstydzą.

Zapadła noc, ale długo jeszcze słychać było po domu szepty, rozmowy, płacze. Pani Barbara leżała i gubiła się w przypuszczeniach, co mogą teraz robić Marcin i Agnieszka. Wojna Rosji z Austrią została już wypowiedziana, może więc wkroczyło już gdzieś do Królestwa to polskie wojsko z Krakowa, może Marcin walczy, Agnieszka jest sanitariuszką? Skończyła przecież w Warszawie taki kurs. A może utknęli gdzie w podróży, internowani w Niemczech, jak prawdopodobnie Holszańscy, Ostrzeńscy z Siąszyc…

Lub może dążą z Krakowa do Kalińca, by szukać matki śród gruzów.

Każde z tych przypuszczeń wydawało się przez chwilę niezwykle prawdopodobne, przeobrażało się w dręczącą albo kojącą pewność, aby nagle okazać się nie wytrzymującą krytyki mrzonką. Bo co do Tomaszka i Emilki pani Barbara była już przekonana, że oni siedzą w Zabłociu i nawet nie przypuszczają, co się tu dzieje. Przed dwoma dniami wpadła jej w ręce przybyła nie wiadomo jakim sposobem z Warszawy gazeta, raczej ochłap gazety wymiętej po drodze przez setki rąk. Ze świstka tego wywnioskowała, że życie koło Warszawy i w stolicy toczy się całkiem normalnie, a o pogromie Kalińca nikt jeszcze nie wie.

Emilka pewno wysyła listy i dziwi się, że matka nie odpowiada. Żeby tylko zdążyć, nim dostanie złe wieści. Ona taka przeczulona, wrażliwa i jeszcze w takim stanie! Ileż to czasu potrwa, nim się do nich dojedzie!

Chcąc oderwać się od smutnych myśli pani Barbara zaczęła spoglądać w okno. Przez niczym nie zasłonięte szyby widać było gwiaździste niebo. Gwiazdy często spadały lecąc na ukos przez ciemny lazur nocy. Pani Barbara usiłowała stawiać życzenia, ale nie mogąc żadnym z nich trafić w żadną ze spadających gwiazd, postanowiła niejako gwiazdą trafić w życzenie. Jęła tedy w kółko powtarzać:

- Niech dzieci będą zdrowe, żywe… Niech wszystko dobrze się skończy… - Z tym zasnęła.

Nazajutrz udało jej się wynająć furmankę do Nieznanowa.

Włościanin Kopczyk, u którego ją zamówiła, poszedł jeszcze nakarmić konia, a pani Barbara wybrała się tymczasem na plebanię, żeby przywitać i pożegnać pana Woynarowskiego.

Przy furtce spotkał ją Aleksander. Biegł prawie z twarzą bardziej posępną niż kiedykolwiek. Byłby nawet nie spostrzegł pani Barbary, gdyby nie zawołała: - Dzień dobry. - Zatrzymał się wtedy gwałtownie i oznajmił:

- Pan dziedzic skończył przed godziną.

- Jak to skończył? - zająknęła się pani Barbara.

- Umarł. Nagłą śmiercią. - Ku zdumieniu pani Barbary po sztywnej, nieruchomej twarzy Aleksandra potoczyły się łzy.

- Po wóz do Siąszyc już posłałem - rzekł otarłszy je. - A trumnę trzeba tu zrobić. U stelmacha.

Pani Barbara, drżąc nieco, wstąpiła w progi plebanii, gdzie było również pełno ludzi, i postała chwilę przy zwłokach. Leon Woynarowski leżał na szerokiej otomanie, przykryty pledem, a jego siwa głowa była tak piękna i tak spokojnie uśmiechnięta, jakby śród zawieruchy, ogarniającej świat, znalazł nareszcie rozwiązanie wszystkich zagadnień, z którymi całe życie się porał.

Pani Barbara, pomodliwszy się, wyszła nie zauważona przez nikogo, nikt bowiem tu jej nie znał.

Idąc ku chałupie Kopczyka, gdzie już miała złożone swoje rzeczy, obróciła się jeszcze raz twarzą ku Kalińcowi. Strzałów nie było słychać - do czegóż zresztą miano tam jeszcze strzelać? Ale ponieważ Czarnówka była cokolwiek na wzniesieniu, widać więc było jak na dłoni całun dymu okrywający miasto, bladą przy dniu pożogę i sterczące śród niej wieże starych kościołów.

Za to zwróciwszy oczy w przeciwną stronę - widziało się szemrzące złote pola, ciemny błękit pogody i gęste na nim jak śmietana, białe obłoki.

Ale i w Czarnówce wszczął się niebawem rozruch. Ktoś puścił wiadomość, że we wsi są już patrole niemieckie. Biwakujący i namyślający się uchodźcy rzucili się co żywo do dalszej drogi, a chłopi znów nie chcieli wyjeżdżać, zostawiać chałup, żon i dzieci na pastwę niewiadomego. Pani Barbara ledwo uprosiła Kopczyka, żeby ją podwiózł, i odetchnęła, kiedy wreszcie znalazła się w bryczce.

17

Bryczka włościanina Kopczyka - wasążek pleciony z łoziny, jakim od wieków jeżdżą chłopi i Żydzi w okolicach Kalińca - nie miała resorów i bardzo trzęsła, zwłaszcza na gorszych kawałkach dawno nie naprawianej szosy. Kozioł miała z deski, ale siedzenie było zrobione ze snopa słomy, okrytego domowym samodziałem. Pani Barbara nie zasiadła się na nim od razu dobrze i potem całą drogę zesuwała się w dół i podciągała z powrotem na wyższe miejsce.

Dzień był upalny i wietrzny, a wiatr dął w oczy. Kurz trzeszczał w zębach i szczypał pod powiekami. Burzliwe podmuchy wyciągały pasma włosów spod kapelusza pani Barbary, drażniąc ją nimi po twarzy.

Wpychała je z powrotem pod rondko, ale natychmiast wyrywały się znowu, zwłaszcza że jedną ręką trudno było z nimi dać rady, a drugą trzeba się było trzymać brzegu wasążka, by na jakim kamieniu znienacka nie wyskoczyć. Chciała powiedzieć do swego woźnicy: - Stańcie na chwilę - ale nie śmiała tego zrobić, gdyż był ciągle zły i niezadowolony, że ją wiezie. Wkrótce jednak musiał i on sam ze siebie zwolnić, a nawet stanąć, bo furmanki uchodźców tarasowały drogę.

Pani Barbara zdjęła wtedy kapelusz, przygładziła siwiejące włosy, a potem wstawszy poprawiła snop, na którym siedziała.

Gdy się na nim usiłowała zasiąść, nagle usłyszała, że ktoś za nią powiedział: - Proszę wielmożnej pani!

Obejrzała się i zobaczyła Arkuszową. Przywitały się dziękując Bogu, że się widzą przy życiu. Arkuszowa podążała z rodziną do Nieznanowa.

- Tu zaraz ten furgon, co go widać, to jest nasz - objaśniła. - Ale ja się już dawno przypatrywałam i mówię do synowej: Ty zobacz, bo mnie się zdaje, że to wielmożna pani Niechcic jedzie przed nami.

Furmanki zaczęły pomału ruszać.

- Niech wielmożna pani zdrowa dojedzie - zawołała Arkuszowa odbiegając ku swoim.

W tejże chwili jednak wszystko ponownie stanęło. Z bryczek i wozów zaczęły się rozlegać udręczone i niecierpliwe głosy:

- No jechać, jechać już raz! - Kto tam, psiakrew, strzymuje! Mijać ich, kiedy chcą stać! - Jezus, Maria, kiedy my dojedziemy…

Arkuszowa podeszła znów do wózka pani Barbary. Niosła tym razem szarą torbę, z której, gdy ją rozchyliła, zapachniało pieczywem.

- Ja mam bułki - rzekła. - Wielmożna pani może nie jadła, a my dostali po drodze.

- Bułki… bułki - pomyślała pani Barbara coś sobie jakby przypominając, ale nie całkiem. Coś z bardzo dawnych czasów…

- Zdaje mi się, że jadłam - rzekła niepewnie. - Niech Arkuszowa zostawi to dla wnuków.

- Ale ja bardzo proszę wielmożną panią. Pani widzi, co ludzi przed nami. Zanim się dowleczemy, to tam w Nieznanowie wszystko wykupią, a po drodze sklepu nie będzie.

Pani Barbara wzięła bułkę i trzymała ją chwilę na dłoni lekką i wzdętą, tu przypieczoną, a tu białą od mąki.

- Dziękuję. Dziękuję, moja Arkuszowa kochana. Nie wie Arkuszowa, dlaczego my tak ciągle stajemy?

- Koło spadło tam jednemu na przedzie. Kowal daleko i nie wiedzą, co z wozem zrobić.

- Mówią, że posłali po kowala - objaśnił ktoś z wozu przed panią Barbarą.

Arkuszowa popatrzyła wstecz ku burej chmurze dymu wiszącej nad Kalińcem.

- Takie miasto! - rzekła. - Tyle ludzi i tyle majątku. Takie piękne miasto!

I wspomniawszy na straty, które wszyscy po klęsce ponieśli, dodała:

- A to kino, co stary pan Bartołd miał na niego swoje pieniądze, też się spaliło. I kamienica z pieniędzmi wielmożnej pani na drugi numer hipoteki! - Zacmokała z westchnieniem. - Ale ja mam przypuszczenie, że to będzie nazad ludziom wrócone. Mówią, że rząd każdą szkodę zapłaci.

- Naturalnie - potwierdziła pani Barbara.

Lecz mówiąc to nie miała wcale wrażenia, jakby coś utraciła ani jakby potrzebowała za coś odszkodowania. I potakiwała Arkuszowej tylko, by ją pocieszyć.

Zator, wywołany spadnięciem koła, został na koniec usunięty, uszkodzoną furmankę zepchnięto z drogi na ściernisko i pomału zaczęto jechać.

Mijano właśnie skręt na drogę ku Serbinowu. Pani Barbara patrzyła na rów obrośnięty srebrnikiem, na ceglaną kapliczkę, na podejście przez rów do kapliczki, tak schodzone, że ziemia była na nim gładka i lśniąca jak polewany dzban. Chodziło się tu zawsze na spacer, zwany „ku szosie”. Babcia Ostrzeńska lubiła się też modlić pod tą kapliczką. A teraz obcy ludzie idą tędy znękani, przeskakują rów, żeby mieć lepiej na gładkiej steczce, wydeptanej pomiędzy chwastami. Poza tym jednak nic się tu nie zmieniło. Tak samo jak niegdyś, kiedy tu o zmroku z Bogumiłem wysiedli, z jednej strony wiatrak chodzi na pustym wygonie, z drugiej - ciągną się długie, wąskie zagonki służby folwarcznej. Te same rosochate nadwiślańskie topole szumią wzdłuż drogi. Tylko dużo furmanek skręca dziś na tę drogę. Serbinowscy ludzie mieli krewnych i znajomych w Kalińcu. Teraz oni tu dążą, by szukać schronienia przed rozjuszeniem bliźnich. Pani Barbara nie skręci jednak przy tej kapliczce, pojedzie prosto szosą, ma jeszcze przed sobą daleką podróż. I nie w głowie jej przyglądać się i wspominać. Musi znów przytrzymywać włosy i kapelusz, bo wiatr się wzmaga. Snop słomy też się na powrót przekrzywił, wciąż z nim była robota, by go jakoś wyrównać i przygnieść.

Ujechawszy kawałek drogi Kopczyk odwrócił się i powiedział, że dowiezie tę panią tylko do Nieznanowa, żeby nie myślała, że z nią dalej pojedzie, i żeby miała naszykowane pieniądze.

- Co? - spłoszyła się pani Barbara. - Tylko do Nieznanowa, oczywiście. Znam tam doktora, to do niego zajadę.

Ta zgodność nieco lepiej usposobiła Kopczyka.

- To się tak zdaje - rzekł - ale to strach z domu wyjeżdżać, jak się tak blisko pali i takie rzeczy się dzieją.

Usłyszawszy te zatroskane słowa pani Barbara odzyskała śmiałość i rzekła: - Nic się, moi drodzy, nie bójcie. Bogu się polecić i co będzie, to będzie.

- Jedno jest pewne, że będzie - dodała sobie w myśli.

W Nieznanowie na rynku był tłok jak w czasie jarmarku. Znaczna część Żydów kalinieckich tutaj się zatrzymała i koczowała hałaśliwie na wietrznym upale pod mętnym teraz, jakby też zakurzonym, błękitem nieba. Woń smoły z dachów, zapach koni, obroku i zaprawionego cebulą jedzenia, które obficie wynoszono z ubogich domostw - przesycały powietrze.

Pani Barbara zeszła z wózka przed murowaną kamieniczką, w której mieszkał doktór Wettler, i prosiła Kopczyka, żeby jeszcze chwilę poczekał z rzeczami, aż póki ona się nie porozumie. Okazał się tym razem bardzo względny, powiedział tylko: - No, no.

Pani Barbara, stojąc w progu sieni, uczuła, że jej strasznie dziwnie iść do doktora Wettlera. Przywykła patrzeć na niego jak na żywy instrument pomocy i porady, przydatny w chorobie, ale czym będący poza tym? Po prostu nie mogła sobie wyobrazić, jakby on mógł coś zrobić dla ludzi poszkodowanych w inny sposób niż na zdrowiu cielesnym. Do każdego obcego zwróciłaby się w tej chwili prędzej niż do tego, któremu tyle razy powierzała zdrowie i życie swoje i swoich dzieci i który w dodatku jakby skończył się dla niej, gdy powierzyła mu raz jeden tak nadaremnie zdrowie i życie Bogumiła.

Ktoś, widząc ją rozglądającą się po sieni, zajrzał z ulicy i powiedział: - Pani do doktora? Jego nie ma. Nikogo nie ma. Doktór pojechał po panią doktorową i po wnuki, co były na letnisku koło granicy. I widać Niemcy ich nie puścili, bo ich jakoś nie widać.

Usłyszawszy to pani Barbara poznała, ile nadziei było w jej wątpliwościach i wahaniach. - Co tu teraz robić, do kogo się udać, z kim naradzić?

Wyszła w rozterce przed sień i zetknęła się twarzą w twarz z siwym Żydem, w którym dopiero po mgnieniu wpatrywania się rozpoznała Szymszela.

Powitała go jak wybawienie. On też zdawał się być wzruszony. Od czasu kiedy osiadł z rodziną w Nieznanowie, nieczęsto zaglądał do państwa Niechciców - ostatni raz pani Barbara widziała go przelotnie na pogrzebie Bogumiła. Lecz teraz oto stał przed nią we własnej osobie, z biczyskiem w ręku, a jego śniada twarz w otoce siwizny uśmiechała się promieniście.

Zapytany, jak mu się powodzi, oznajmił, że już za handlem nie jeździ, najmuje się przeważnie jako woźnica. Wozi cudzy towar albo podróżnych do Kalińca i do Czałbowa. W ostatnich dniach, przez tę wojnę, ruchu z towarem nie było, ale zdarzyło się dużo zarobić przy tych, co uciekali z Kalińca. Tylko on by wolał nie zarobić ani kopiejki niż patrzeć na tak wielkie nieszczęście. A teraz to i za darmo gotów jest zawieźć panią Niechcic, dokąd rozkaże.

Pani Barbara postanowiła wobec tego, nie zwlekając, wyruszyć w dalszą drogę. Zaczęła wypytywać, którędy to do Kutna, gdzie zgodnie z informacjami Anzelma spodziewała się dostać na kolej do Warszawy. A może i Ostrzeńskich jeszcze dogoni po drodze?

- O ile pamiętam - rzekła - to pan Anzelm wspominał, że pojadą na Czałbów.

- Tak, tak, na Czałbów - potakiwał Szymszel. - Ale do Kutna z popasami to będzie ze dwa dni drogi, a jednymi końmi to i przez trzy się nie zajedzie. No, ja w Czałbowie dam pani jednego Żydka, co jest mój krewny. On ma konie, ce, ce. Tylko że my i do Czałbowa dzisiejszym dniem nie zdążymy. Trzeba nocować w Jastrzębicach albo może gdzie bliżej. Może w Borownie.

- Może gdzie? - stropiła się i nasrożyła pani Barbara. - Jastrzębice… - podjęła - owszem, tam przecież mieszka ten Katelba, co był u nas. Chyba mnie przyjmie na nocleg.

Rzeczy pani Barbary zostały tedy przeniesione na bryczkę Szymszela, zaś gospodarz Kopczyk, zapłacony sowicie, zbierał się do odjazdu, stękając i wzdychając. Póki jechał w tę stronę z nadzieją zarobku, był tylko zły. Teraz jednakże, gdy miał wracać, truchlał, co też tam w domu zastanie.

- To Szymszel ma teraz dwa konie? I jakie ładne, ho, ho - pochwaliła pani Barbara. - Niech Szymszel uważa na rzeczy, ja sobie pójdę kupić papierosów i czego zjeść na drogę.

Poszła i papierosów dostała, lecz żywność była istotnie wykupiona.

Z trudem udało jej się zdobyć trochę czerstwego chleba i sera.

Kiedy wróciła, Szymszel wstąpił jeszcze na chwilę do domu, przed którym stali. Wyniósł stamtąd woreczek owsa i brudne zawiniątko i upakował to wszystko pod kozłem.

Tuż za nim wyszli z mieszkania Szymszelowa i syn, obrośnięty już młodzieńczą, przejrzystą brodą. Wynieśli ojcu do bryczki obiad, a pani Barbarze szklankę herbaty, którą wypiła ze swym chlebem i serem. Szymszel zjadł kartofle, pokrajawszy je sobie blaszaną łyżką, następnie wypił z garnuszka barszcz i wyjadł osiadłe na dnie podłużne skrawki buraków. Porozmawiało się jeszcze chwilę o wypadkach, o tym, co gdzie u kogo słychać, i na koniec ruszyli.

Przez miasteczko ciężko było przejechać, ale za Nieznanowem spotykano już mniej furmanek z uchodźcami, gdy zaś Szymszel zjechał na boczną drogę, znaleźli się już na niej zupełnie sami.

Wózek niósł się tutaj lekko i cicho. Z obu stron drogi rozpościerały się miękkie, soczyste łąki, pełne grabowych i olszynowych gajów. Słońce stało już nisko i gorący jego blask złocił się ruchliwie między liśćmi. Wiatr ustał czy też przytaił się na tę chwilę zachodu.

Pani Barbara z upodobaniem rozglądała się wkoło, zapaliła papierosa, poczęstowała Szymszela, wszczęli rozmowę. Opowiadała dzień po dniu, co się działo w Kalińcu, a potem rozmawiali o losach Polski i Europy i że kto wie, czy w tych nieszczęściach i nieprawościach nie rodzi się nowy, czysty świat.

Szymszel okazał się pojętnym słuchaczem i pani Barbara wpadała w coraz to większe ożywienie.

Roztaczając przed Szymszelem możliwości mające się, pomimo zbrodni, na którą tylko co patrzyła, otworzyć przed ludzkością, przywracała do łaski nawet zwykłe, powszednie domowe sprawy bytu.

W momencie, najmniej się do tego z pozoru nadającym, zawierzyła życiu; w hałasie walenia się wszystkiego i ogólnej niepewności wszystko wydało jej się pewnym i stałym. I gdy Szymszel zapytał ją o dzieci, znalazła naturalnym i nie zatrważającym, że nie wie, co się z którym z nich dzieje. Zapomniała o tym, co przeżywała jeszcze wczoraj, przedwczoraj.

- Cóż - mówiła wyrozumiale - w czasie wojny zwykła to rzecz, że jedni o drugich nie wiedzą. Tym większa radość, jak się potem spotkamy.

Podumawszy chwilę zaczęła opowiadać, jak dużo będzie miała do zrobienia u swej córki Emilki.

- Ja w Zabłociu - mówiła - bardzo się młodym państwu przydam. Pani Bartołdowa, biedaczka, nie może sobie jeszcze dać rady z gospodarstwem, tak że trzeba tam będzie wejrzeć w to i owo. Kaczki im na przykład wyzdychały. Kłódki też muszą mieć byle jakie, bo pisze mi na przykład córka, że garnki ktoś im pokradł. Ona pewno sama nie umie jeszcze na wszystko poradzić, a mężowi może nie śmie i mówić. Zresztą, czy to który pan lubi wglądać w takie drobiazgi?

To tylko nasz pan był taki, że dbał o każdy szczegół.

- Oj - rzekł Szymszel, radośnie się rozżaliwszy. - Nasz pan Niechcic, on nie był pan. On był wielka majętność.

Pani Barbarze zrobiło się nagle zimno, a potem gorąco.

Uprzytomniła sobie, że na ścianie w jej pokoju została powiększona fotografia Bogumiła. Fotografie dzieci, stojące na komodzie, chwyciła i w ostatniej chwili włożyła do walizki, a o Bogumile zapomniała. Przez mgnienie gotowa była zaniechać wszelkiej podróży, lecieć z powrotem do tej ściany, ale ta ściana pewno już chwieje się, pali, pewno już leży w gruzach! Pragnęła - to, by cały bieg dziejów, co z hukiem ruszyły z posad, wstrzymał się, stanął na chwilę i ocalił tę fotografię, to przeciwnie - by zawrzał jeszcze większym zamętem. Ach, po cóż ta cisza, ta pogoda na drodze? Niech wszędzie grzmi, niech wszystko się druzgocze, aby wśród burzy niczym się stało to jej nielitościwe zapomnienie.

Nielitościwe?! A czyż ona sama, nie fotografia, ale żywy człowiek, nie była kiedyś stokroć srożej raz na zawsze przez kogoś zapomniana? - szarpnęło się w niej coś ni stąd, ni zowąd. Bogumił zresztą nie był małostkowy ani sentymentalny i nie szłoby mu o to, by w takiej chwili pamiętano o jego fotografii. I ujrzała go przy sobie niby żywego, śmiejącego się i mówiącego: - Nie martw się, czemuż ty się taką błahostką martwisz? - A tak dźwignął ją raz jeszcze i pocieszył, a wnet przypomniało jej się, że zostawiła także wazonik z majolikowym strzelcem, pamiątkę po matce, i wydało jej się, że Bogumił na fotografii nie jest już taki sam wśród płomieni. Ciekawa była, co by o tym pomyślał stary Szymszel, ale nie śmiała go spytać, wróciła tedy do Emilki. Było jej przyjemnie, że może mówić o dzieciach z kimś, kto je znał od małego.

- A Tomaszek - przypomniała sobie - też tam jest u państwa Bartołdów.

- Ny, panicz jeszcze młody, to go do wojska nie wezmą - rzekł Szymszel.

- A ja to myślę, że on już będzie służył w polskim wojsku! - wykrzyknęła pani Barbara z zapałem. - Bo przecież…

I raptem urwała. Stanęła jej w pamięci huta w Pogórzu i pomyślała, że może i teraz, jak zawsze, Tomaszek jest i będzie nie tam, gdzie być powinien. Do wojaczki będzie się rwał, to pewne. Ale żeby tylko nie zachciało mu się wstąpić do rosyjskiego wojska. W Nieznanowie słyszała, że młodzi panicze z okolicy idą na ochotnika do Moskali.

Oderwawszy się od chaotycznych rozmyślań spostrzegła, że się ściemnia, a Szymszel zwalnia i mówi:

- Ja tu nazad wjadę na trakt i my przejedziemy przez Borowno. Tam duża wieś i dwór, tam będzie można przenocować. Wielmożna pani zna pana dziedzica Toliboskiego?

W pani Barbarze wszystkie myśli zachwiały się i jakby runęły w przepaść.

- Co? - zawołała. - Dobrze, dobrze. Jedźmy przez to Borowno.

I dopiero ochłonąwszy, rzekła niskim, schrypniętym głosem:

- Owszem, kiedyś znałam pana Toliboskiego, ale to było tak dawno, że ani on mnie już nie pamięta, ani ja bym go nie poznała.

Słyszałam, że podobno owdowiał.

- Owdowiał. Ale młodym panom został po nieboszczce ładny majątek.

Na trakcie znów ich zaczęły mijać furmanki przepełnione zatroskanymi ludźmi, a im bliżej było do Borowna, tym się tłoczyły gęściej.

Pani Barbara patrzyła w milczeniu przed siebie na kłębiącą się z dala, szarą już wskutek zmierzchu zieleń folwarku Borowno. - To tu jest ten majątek - myślała. - To tu jest ten majątek!

I oto Józef Toliboski jest już wdowcem tak jak i ona. Jakże to będzie, gdy staną sobie oko w oko? Na myśl o tej chwili czuła w sobie na przemian to bezprzedmiotową, ostrą ku czemuś gotowość, to zanik sił tak obezwładniający, że prawie nie mogła sobie wyobrazić, jak zdoła zesiąść z bryczki. Będzie jednak musiała - to trudno. Wszystko bowiem, co się w ostatnich dniach działo na świecie, odsłoniło jeszcze jedno swoje oblicze, okazało się zmierzaniem do tej dzisiejszej chwili. Los zażądał tego spotkania.

Ona do niego nie dążyła, przenigdy nie dążyła. Nawet uciekała przed nim, jak to dziko uciekła wtedy przed laty dziesięciu! A przecież tamtymi czasy kołatały się jeszcze w jej sercu ślady opłakanej skłonności, która dziś znikła już ostatecznie. Znikła, bo już byli i starzy oboje, a też dlatego, że przychodzi czas, kiedy wszystko przemija, nawet i ów najtrwalszy upór duszy człowieka, jakim jest miłość nieszczęśliwa. Ale po nurcie tych uczuć zostaje w sercu niby wyżłobiona dolina i po martwym, kamienistym dnie tej doliny pani Barbara uczuła się w tej chwili niejako zmuszona przejść. Nie było tam już nic do znalezienia, a jednak zbieg okoliczności, co ją popchnął w te strony, wzbudził znowu raz jeszcze nadzieję. Bo może z prochu, w który się ta miłość obróciła, dałoby się jednak wydobyć chociaż wytłumaczenie, dlaczego się wtedy rozeszli, dlaczego musieli się rozstać? Sprawa ta, jasna już od tylu, tylu lat, wydała jej się nagle na nowo niezrozumiała, domagająca się niezwłocznie odpowiedzi.

Ale gdy już wjechali w tę wieś Borowno, pani Barbara w popłochu jęła zatrzymywać Szymszela. - Nie, nie, do dworu nie pojadę - upierała się ku jego zdziwieniu i kazała się pytać po chłopach, czy tu lub owdzie nie ma jakiegoś noclegu. Tłukli się pośród wózków i bryczek, Szymszel targany za ramię stawał, schodził i pytał, lecz dużo znalazło się takich, którym nocleg wypadł w Borownie, i wszędzie było pełno. Nie pozostawało zatem nic innego, tylko ruszać do dworu. Szymszel utrzymywał, że. od razu powinni byli tak zrobić, bo państwo muszą jechać do państwa, a nie do chłopów. Pani Barbara wiedziała jednak po cichu swoje, mianowicie, że i tak spać tam nie będzie. Postanowiła odmówić noclegu.

Stanowczo!

- Przepraszam pana - powie… - Myślałam tyłko, że zastanę tu brata z rodziną. Szymszelu - doda - nie ma tu państwa Ostrzeńskich. Jedziemy dalej.

Po niejakim czasie rozmowa z Toliboskim zaczęła wyglądać inaczej, a potem znowu inaczej. W ostatniej chwili, gdy wózek Szymszela toczył się już wzdłuż płotów ogrodu, pani Barbara zmieniła postanowienie. Owszem! Czemużby nie? Przyjmie nocleg w domu Toliboskiego. W ten sposób lepiej mu okaże, jak dalece wszystko zostało zapomniane i jak uczucie właściwej ludziom w ich wieku jowialnej przyjaźni zastąpiło dawną wrogość znękanej namiętności.

- A więc nareszcie po tylu latach widzę drogiego pana! - zawoła, gdy się będą witali. Albo lepiej: - Kopa lat, panie Józefie. I niech pan pomyśli, co się stało z tym naszym pięknym Kalińcem!

Była rozmowami z Józefem Toliboskim tak zaprzątnięta, że nie wiedziała, co się dokoła dzieje. Oprzytomniała dopiero, gdy znaleźli się koło bramy wjazdowej, przed którą jednak Szymszel zatrzymał konia.

- Ja zobaczę - powiedział. - Ja nie wiem, czy tu się wjedzie.

Za bramą śród zadrzewionego ogrodu była już noc. Zarys domu rozpełzał się i ginął w cieniu, świeciły się tylko tu i tam, na różnej wysokości, duże okna. W smugach światła, od którego mrok dookoła jeszcze gęstniał, widać było kręcących się ludzi, łby końskie i części pojazdów. Tuż za bramą tamował drogę powóz czy też dorożka, koło której toczono ożywioną rozmowę.

- No, nie mówiłam - denerwowała się pani Barbara. - Jedźmy dalej, przecież Szymszel widzi, co tu za tłok - nagliła.

W tejże chwili od ciemnej bryły stojącego na wjeździe powozu oderwała się jakaś postać i podeszła do pani Barbary. Była to cienka postać młodzieńca o wąskiej twarzy, niedokładnie widocznej w ciemności. Nieznajomy wyciągnął nieco szyję, jakby chciał się przypatrzyć, kto jedzie, i zapytał głosem, od którego pani Barbara zadrżała - głosem Józefa Toliboskiego.

- Pani też pewno z Kalińca? Ja bardzo przepraszam, ale właśnie ojciec mi kazał… bo ojciec pojechał na drugi folwark, żeby tam rozmieścić część przyjezdnych. I kazał mi tu stanąć i prosić, żeby państwo byli łaskawi przebaczyć, ale u nas już nie ma gdzie nocować, bo już się zjeżdżają od trzech dni. Ojciec prosił, żeby wszystkich kierować na Chotów i na Jastrzębice. Ojciec posyłał człowieka i tam już wiedzą i bardzo zapraszają, bo tam jest jeszcze miejsce. Chotów i Jastrzębice nie są na trakcie, nie tak po drodze, a u nas wszyscy stają.

- Bardzo dziękuję panu, bardzo dziękuję. To doskonale się składa, bo ja znam pana Katelbę z Jastrzębic. Bardzo dobrze. Dziękuję - powtarzała pani Barbara, w miarę jak młody mówił. - To jedziemy, Szymszelu.

- My jeszcze raz przepraszamy - uniewinniał się chłopiec - ale to bardzo niedaleko. Pani sama zobaczy. Pani zajedzie jeszcze przed jedenastą. Czy pan zna drogę? - zwrócił się do Szymszela. Szymszel zaś na to, że jakżeby miał nie znać. W Jastrzębicach u państwa Katelbów jest tartak i często się tam jeździ po deski.

Wkrótce też minęli Borowno i wydostali się znów między łąki i pola. Z początku warczał jeszcze pod kołami bruk traktu, niebawem jednak pani Barbara więcej uczuła niż ujrzała, że zboczyli znowu na miękką drogę. Turkot ucichł. Słychać było tylko różnorodne klekotanie poszczególnych części wózka.

- To był syn? - zapytała pani Barbara.

- Ten młody? Syn - odparł Szymszel z tą żarliwą uciechą w głosie, z jaką ludzie wcześniej o czymś wiedzący objaśniają niewtajemniczonych. - Szykowny pan - dodał. - Grzeczny. To najmłodszy.

Nastąpiło milczenie. Wiatr zaczął znowu dąć. Był to wielki nocny wiatr, płynący równo, ale z rosnącą siłą. Pani Barbara podniosła, przytrzymując kapelusz, głowę i nad sobą zobaczyła gwiazdy, które jednak w połowie nieboskłonu zaczynały jedna po drugiej znikać.

Widać z naprzeciwka szły chmury. Noc zresztą była i tak bardzo ciemna i oko z trudnością odróżniało miejsca odsłonięte od zadrzewionych. Ale przed wózkiem widać było jakby jeszcze zupełniejszą i głębszą czarność - wjeżdżali w las. Tutaj wiatr od razu przestał się dawać we znaki. Szedł górą, szumiąc głucho po szczytach drzew. Pani Barbara zaczęła z lekka drzemać. Zbudziły ją jakieś słowa, które jej własne usta wypowiadały szeptem. Były to słowa nie z potocznej rozmowy, były to wiersze.

- Precz z mej pamięci - powtarzały błądzące samopas myśli - nie, tego rozkazu moja ni twoja pamięć nie posłucha…

- Dlaczego „moja ni twoja”? - dziwiła się pani Barbara. - Co za zarozumiałość. Twoja pamięć dawno nic nie pamięta. I z czego to jest?

- Precz z mej pamięci - powtórzyła i zaczęło ją dręczyć wobec tych słów jakby poczucie braku.

- To koniec zwrotki - myślała - tam jest jeszcze coś przedtem.

I nagle cała zwrotka wytrysła z pamięci jak płomień, który tli się długo, męcząco, nim znienacka wybuchnie.

- Precz z moich oczu - toczyły się słowa bolące niby rany - posłucham od razu, precz z mego serca - i serce posłucha, precz z mej pamięci - nie, tego rozkazu moja ni twoja pamięć nie posłucha.


Coś zaczęło w pani Barbarze te wiersze jakby nucić i chociaż były one wyrazem uczuć tak bardzo żałosnych, rytm ich koił ich własny smutek, podobnie jak miarowy jęk, urodzony z boleści, koi boleść.

Wyczerpawszy całą rozpacz, do jakiej zdolne jest serce człowieka, zwrotki te wiodły niechcący i nieodparcie do radości jak noc wiedzie do dnia.

A może to już wszystko wieść miało do radości, do miłości życia, czymkolwiek ono jest - szczeblem opatrznościowych celów czy błyskiem przelotnym między nicością i nicością - szczęściem domowych progów, tryumfem rozległej działalności - czy drogą przez ciemną noc spośród pożogi w nieznane.

Pani Barbara uczuła się pokrzepiona, jak bywa pokrzepiony człowiek zatopiony w modlitwie, i poczuła się na koniec tak u siebie, jakby klekoczący wózek był przystanią, do której dążyła przez całe życie.

Wtem wózek mocno na czymś podskoczył. Tępe i miękkie echo oddźwiękło temu uderzeniu, jakby spod ziemi. Był to korzeń drzewa.

Pani Barbara usłyszała jednocześnie, jak Szymszel powiedział: - Wieeee.

Wózek toczył się jakiś czas nieco szybciej, a potem zaczął znów zwalniać. Pani Barbara wytężyła wzrok i nie wiedziała, gdzie są.

Wydało jej się, że ta droga, co miała być taka niedaleka - trwa wieki.

- Może tu już gdzieś jest owa linia bojowa? - Dawny, tak dobrze znany strach spadł na nią niby zdradzieckie najście zwalczonego, zda się, nieprzyjaciela. Rozejrzała się.

Już raz ciemność zbladła nieco i wyjechali na bardziej otwartą przestrzeń, gdy znów na powrót wszystko stało się grubą czarnością, a gałęzie i liście zaczęły się ocierać o bryczkę. Pani Barbara nie dostrzegała nawet pleców Szymszela.

- Szymszelu - zawołała półgłosem - Szymszelu, czy Szymszel widzi drogę?

Szymszel drgnął i zarazem pani Barbara ujrzała go niewyraźnie przed sobą. Ucisk ciemności zelżał. Wyjechali na pole.

- Czy Szymszel widzi drogę?

Szymszel otrząsnął się z drzemki, wyprostował, kaszlnął i pognał konie.

- Wieee. Niech się wielmożna pani nie boi. Konie idą na pamięć.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dąbrowska Maria Noce i dnie t 2
Dąbrowska Maria Noce i dnie t 1
Noce i dnie Marii Dąbrowskiej
NOCE I DNIE, filologia polska i do poczytania, Dąbrowska
Noce i dnie, Dwudziestolecie międzywojenne, Lektury, lektury, Dąbrowska
KOBIETY W NOCE I DNIE M Dąbrowska
Omówienie lektur, Noce i dnie Marii Dąbrowskiej na tle tradycji powieściowej., ˙Noce i dnie" Ma
TRADYCJA WIELKIEGO REALIZMU NOCE I DNIE MARII DĄBROWSKIEJ
M Dąbrowska Noce i dnie t 1 2 streszczenie
Bogumił i Barbara w powieści Noce i dnie Marii Dąbrowskiej – dwie przeciwstawne postawy życiowe
KOBIETY W NOCE I DNIE M Dąbrowska
13 Tradycja wielkiego realizmu Noce i dnie M Dąbrowskiej
M Dąbrowska Noce i dnie
noce i dnie
Tło społeczna polityczne w powieści Noce i dnie
D�browska, Noce i dnie
Noce i dnie - opracowanie, Dwudziestolecie międzywojenne
Noce i dnie
Noce i dnie, M

więcej podobnych podstron