Maria Dąbrowska
Agnieszka jednym wydawała się wątła i wiotka, inni mówili, że jest silnej budowy. Zgrabną i zręczną nazywali ją wszyscy, lecz trudno było powiedzieć, co się najbardziej do tej zgrabności przyczynia.
Twarz miała drobną, nieprawidłową i także zmienną, czasem pełną kolorów i wyrazu, to znów mizerną, niejasną, prawie mglistą. Czoło było wysokie, usta kształtne, lecz nazbyt małe, szaroniebieskie oczy - uważne i życzliwe; jasne włosy odznaczały się blaskiem i obfitością, uśmiech zdawał się być rozumiejącym coś, czego jeszcze Agnieszka rozumieć nie mogła, a uśmiechała się na ukos, nieco ku jednej stronie, jak babcia na portrecie.
Emilia była najładniejsza z dzieci. Mówiono o niej, że jest jak malowanie. Jej szare oczy przyrównywano do promienistych gwiazdek, twarzyczkę - do jaśminów i róż, usta - do malin, tak były rumiane pod cienką, prężącą się skóreczką.
Tomasz miał twarz dużą, trochę nalaną, cerę bladą, usta wydatne i czerwone, powieki ciężkie, a spojrzenie okrążonych śniadym cieniem wielkich siwych oczu na przemian to niedokładne, ze skłonnością do nieznacznego zadumanego zeza, to skupione i czujne, lecz jakoś nie po ludzku, a tak, jak bywają czujne oczy zwierząt, gotowych do obrony lub skoku. Jak na dziecko, nie był wdzięczny, ale mówiono, że wyrośnie z niego przystojny mężczyzna. Chociaż najmłodszy, uważany był w domu za starszego od pieszczonej Emilki. Gdyż zarówno z usposobienia, jak z wyglądu był od razu na wskroś chłopakiem, nie miał w sobie nic z małego dzieciaczka. Strzyżono go krótko i tylko jeden kosmyk nad lewą skronią nie dał się nigdy przystrzyc do tego stopnia, żeby się zawadiacko nie podnosił.
Każdego, kto spojrzał na wiszące teraz w salonie portrety dziadków Ostrzeńskich, uderzało nadzwyczajne podobieństwo Tomasza do dziadka Adama.
Do siebie wzajemnie dzieci były natomiast mało podobne, a i usposobienia miały bardzo niejednakowe.
Tomaszek był psotny, nieusłuchany i zuchwały, a zarazem łatwy do nastraszenia i krętacz. Rzadko zdarzało się, aby się w domu śmiano albo cieszono z jego powodu. Najczęściej wywoływał gorzkie narzekania w rodzaju: - Tomaszek, nie kłam! Nie psoć! Nie rób na złość! Gdzie jesteś? Coś popsuł?
Był jedynakiem, pani Barbara tak chciała go kochać i pieścić, a tak rzadko można sobie było wobec niego na serdeczność pozwolić.
Niekiedy trzymała go, dobrego, ułagodzonego, w objęciach lub na kolanach i pocieszała się: - Wszystko będzie dobrze. Przecież podobno z takich nieznośnych dzieci wyrastają najlepsi ludzie. - Wtem nagle z dna duszy podnosił się włosy jeżący strach, jakby nie syn, a jakiś obcy nieobliczalny stwór tulił się do jej serca. I coś jej złowrogo mówiło, że w tym wypadku nie powinna się odurzać dobrymi nadziejami. Ale ona powściągała ten strach, nie dawała mu do siebie przystępu, gdyż właśnie w tym jednym jedynym wypadku czuła się na siłach wierzyć, ufać i spodziewać wszystkiego dobrego. - Synu - powtarzała tylko - synu jedyny! Będziesz dobry?
Będziesz człowiekiem?
Emilka miała bardzo niesamodzielną naturę. Musiała być zawsze do kogoś przyczepiona. Lubiła, żeby ją nosić, huśtać, zaczepiać, trzymać na kolanach, nie mogła sama zasnąć, ktoś jej musiał zawsze do snu śpiewać lub opowiadać bajki, nawet kiedy była już na to za duża. Nie miała nigdy żadnego pomysłu do zabawy i zostawiona samej sobie płakała, że jej nudno i smutno. Nigdy nie była rada temu, co jej przypadło w udziale, chciała zawsze tego, co mieli albo robili Tomaszek i Agnisia lub w ogóle kto bądź.
- Dlaczego to dziecko nigdy nie chce być samo? - martwiła się z tego powodu pani Barbara. - Co z niej wyrośnie, kiedy ją trzeba ciągle za rękę prowadzać.
Agnisia w przeciwieństwie do Emilki nigdy się nie nudziła, w przeciwieństwie do Tomaszka, który wciąż z domu uciekał, donikąd nie dążyła; wszędzie i zawsze znajdowała dość rzeczy, które ją zaprzątały. Nie wymagała, żeby z nią się kto bawił, aż nadto lubiła być sama, zawsze miała co robić, należała do dzieci, o których się mówi, że je można byle czym zająć. Pani Barbarze to usposobienie najstarszej córki też przyczyniało zmartwienia.
- Jakaż ta Agnisia niewybredna - mówiła. - Jej wszystko jedno, z kim się bawi, co robi, żadnego w niczym wyboru.
A kiedy indziej pytała męża: - Słuchaj, co ona tak lubi być sama?
Czy ciebie to nie zastanawia?
Agnisia między innymi dlatego lubiła być sama, że pochłaniało ją czytanie. Czytała również właściwie bez wyboru, co jej wpadło do ręki. Czytała zarówno książki dla dorosłych, jak dla dzieci, nie gardziła nawet obrazkowymi czytankami Tomaszka, które zarzucone i podarte wyciągała spod kanap, łóżek i stołów. Podobały jej się opisy nadzwyczajnych przygód, wypadków i podróży, ale najwięcej lubiła wiersze i powieści, w których przedstawione było zwykłe powszednie życie. W jednej z Emilczynych książeczek znajdował się wiersz, zaczynający się od słów: „Bije czwarta, kogut pieje, patrzcie, co się na wsi dzieje”. Zawierał on drobiazgowy opis wszystkiego, co się odbywa godzina po godzinie w domu, w podwórzu i w polu, a to proste rymowane wyliczenie powszednich czynności sprawiało Agnisi niewymowną uciechę. Za pomocą tego wiersza mogła sobie każdy miniony dzień przeżyć jeszcze raz cały od rana do wieczora, a jej było zawsze dnia mało, zawsze chciałaby go mieć raz jeszcze i raz jeszcze. Więc go miała w tym „bije czwarta”, a jeżeli pora roku nie odpowiadała treści wiersza, to go sobie czytając trochę zmieniała, podstawiając inne opisy pogody, inne zajęcia, inne rymy.
Pani Barbara czytanie uważała za największą słodycz, może nawet za jedyną pociechę biednego ludzkiego życia i zrazu cieszyła się, że Agnisia odziedziczyła jej skłonność pod tym względem i że czyta niejako za nią, nie mającą już na to czasu. Niebawem jednak zaczęła się tym jej zaczytywaniem się na śmierć - niepokoić.
- Nie czytaj tak bez końca - prosiła. - Zachorujesz i nie urośniesz, jak będziesz tak wciąż siedzieć schylona. Pochodź trochę, pobiegaj.
Agnisia z trudem odrywała nieprzytomne oczy od książki.
- Gdzie mam pochodzić? - pytała. - Przecież wszędzie są stawy i mamusia ciągle się boi, że się potopimy.
- O ciebie się już nie boję, moje dziecko. Ale po co masz chodzić nad wodę. Mało to jest pięknych ścieżek w ogrodzie?
Jeszcze więcej niż cechami usposobienia martwiła się pani Barbara przeróżnego rodzaju chorobami i przypadłościami, do których dzieci były nadmiernie skłonne.
Jednej wiosny wszystkie miały koklusz, drugiej - odrę. W ciągu jesieni i zimy wiecznie któreś leżało na grypę lub zapalenie gardła. Prócz tego kaszlały ciągle wszystkie jak owce. Emilka była wciąż zachrypnięta, a raz po raz dostawała jakiejś nerwowej wysypki; Tomaszka trapiły robaki i krwotoki z nosa tak silne, że odchodził prawie od przytomności; Agnisia cierpiała na zawroty i bóle głowy. Doktór bywał częstym gościem w Serbinowie, chociaż Bogumił zżymał się na to, mówiąc, że tu nie doktora potrzeba, lecz innego sposobu chowania.
- Dzieci są - mówił - za ciepło trzymane, za mało hartowane. Ja bym dał im się kąpać od wiosny w zimnej wodzie, dałbym im biegać lekko, z chłopskimi dzieciakami po śniegu, po mrozie. Co to jest, żeby dzieci na wsi nie były nawet i zimą cały dzień na powietrzu!
Lecz pani Barbara zamykała mu usta mówiąc srogo:
- Daliśmy już tak jednemu biegać po śniegu i po mrozie!
A potem trwożyła się:
- Czy one aby kiedy z tego wszystkiego powyrastają? To widać wszystko pochodzi z jakichś chorób, z jakiejś złej krwi, którą musiały odziedziczyć. Ja przecież widzę, że one są nienormalne.
- Nie, naprawdę, jaka ty jesteś - gorszył się Bogumił. - Przecież to czyste urojenie. Co miały odziedziczyć?
- Kto was tam wie wszystkich - mówiła patrząc ponuro przed siebie.
- A czyż to moi przodkowie chociażby nie żyli rozpustnie, nie pili, nie hulali? Przecież słyszałam nieraz, co mówiono o naszym ojcu. A dziadek Laurenty był tyle czasu we Francji, w Hiszpanii z tym Napoleonem. Kto wie, co stamtąd przywiózł.
- Zostawże w spokoju pamięć tych biednych starców. O ile mi wiadomo, twój dziadek był we Francji już potem, kiedy miał dzieci.
- Nic podobnego. Skąd ci to przyszło do głowy? To ileż ja bym w takim razie musiała mieć lat? Był wtedy młodym chłopakiem.
- No, może się jednak ustrzegł.
- Może się ustrzegł. Ja też na pewno nie twierdzę. Ale temu nie zaprzeczysz, że wuj Klemens zwariował. Skłonność do obłędu jest też znakiem pewnego zwyrodnienia. A znowuż w mojej rodzinie ta skleroza mózgu u mamy! I o babce słyszałam, że miała napady melancholii. Raz nawet chciała sobie podobno życie odebrać i skakała do studni. Albo Jacuś! Prawda, jeszcze i w dalszej rodzinie mieliśmy owego Jacusia, co siedział w Piekarach u radcy Joachima i zawsze bał się, że go legumina nie dojdzie. Nie, mój drogi, po co myśmy mieli dzieci! Myśmy powinni byli wymrzeć.
- Ja nie mogę tego po prostu słuchać - gniewał się Bogumił. - Obrażasz Boga. Idę sobie.
I odchodził, a pani Barbara zostawała przestraszona, że może naprawdę obraziła Boga czy jakąś mściwość kosmiczną, która czyha na każde jej słowo.
- Ja wcale tego nie powiedziałam… nie myślałam… - tłumaczyła samej sobie czy owej mocy nieznanej. - Idzie mi tylko o to, że musimy na dzieci zwrócić baczniejszą uwagę.
Dzieci tymczasem bawiły się i żyły sobie jak mogły. Niańka Józia była jeszcze wciąż z nimi, choć właściwie raczej dla zabawy niż dla dozorowania, na to już były za duże. Ale ona jedna potrafiła jeszcze czasem Tomaszka przy domu zatrzymać i to pani Barbarze dogadzało.
- Chodźcie, dzieci, chodźcie - mówiła Józia - będziemy się bawić, że wialnia stoi w salonie.
I dzieci udawały chłopów, którzy młynkują zboże w salonie, albo się bawiły w wuja Klemensa uciekającego do lasu i w rozmaite inne rzeczy z dawnego życia, o którym ojciec lub matka opowiadali im czasem.
Agnisia nie przepadała za tymi zabawami. Lubiła się ona zabawiać lub zajmować czymkolwiek, ale zawsze czymś na własną rękę i co jej samej przyszło do głowy. Ale wołana do zabawy rodzeństwa przychodziła i brała w niej udział. Gdyż bała się, że o ile nie pójdzie, to nikt nie będzie chciał z nią przestawać, nikt nie będzie jej lubił. A wtedy wszystko, cały Serbinów, całe życie tak pełne uciech, tak pełne rzeczy godnych miłości na każdym kroku, odwróci się od niej, zniknie, a ona zostanie na zawsze sama i nieszczęśliwa. I nieraz patrzyła ze strachem, jak Emilka dąsa się, kaprysi, tupie i woła: - Ja nie chcę! Ja nie będę się bawić! - Ona by się na to nie zdobyła. Stosowała się w zabawie do wszystkiego, co chcieli drudzy, i nawet gdy miała ochotę, by coś wypadło inaczej, nie sprzeciwiała się, tylko mówiła: - No, dobrze!
Chwalono ją też za równe, zgodne usposobienie, ale i ona wpadała czasem w awanturniczy nastrój. A wtedy nie tylko sprzeciwiała się wszystkiemu, co drudzy robili, ale zdawało się, że nie cierpi rodziców i rodzeństwa za to tylko, że byli, jakimi byli. Tak jakby brała w niej nagle górę inna, druga natura i jakby wszystko, w czym znajdowała zazwyczaj tyle upodobania, zaczynało ją nagle męczyć i razić. Przywodziła wszystkich do rozpaczy, zwłaszcza że trudno było zrozumieć, o co właściwie jej idzie, a na koniec oświadczała, że się utopi. Na szczęście te burze zdarzały się nieczęsto, a po każdej z nich Agnisia sama czyniła co mogła, by o nich zapomniano. Wtedy też najbardziej bywała ochocza do zabawy z młodszym rodzeństwem.
Józia miała do tej zabawy mnóstwo pomysłów; jak się nabawili w jedno, przypominała drugie, a na koniec, gdy się wszystko sprzykrzyło, śpiewała z nimi: - „Uciekajcie, Rusy, Prusy, bo jadą Krakusy”… Agnisia wiedziała już, co znaczy ta piosenka, młodsze dzieci śpiewały ją na wiarę, w końcu jednak i one zapytały: - Co to jest Rusy, Prusy?
- To takie nieprzyjaciele Polski - objaśniła im Józia - Rosyjanin, Prusak i ten trzeci Austryjak. Wstydźcie się, nie pamiętacie, co wam mówiłam? Że Polska w niewoli? Nie bójcie się, Polska nie wasza!
- Nie nasza? - pytały dzieci w zadumie oczekując dalszego ciągu.
- No tak - tłumaczyła - nie wiecie? Tak samo jak i z tym Serbinowem. Bawicie się tu, mieszkacie, ale on nie wasz, tylko pana Dalenieckiego i pani dziedziczki, chociaż oni sobie siedzą w Paryżu. Tak i Polska Rosyjanów, Niemców i Austryjaków, co siedzą za górami, a w Kalińcu trzymają swoich sołdatów. Oni z nas korzystają, a my tylko dali, dali, musim robić i płakać, i narzekać.
Pewnego dnia pani Barbara zdziwiona, że dzieci nie słyszały dzwonka na obiad, wyszła je wołać i zobaczyła, że prócz Józi jest z nimi w ogrodzie jakiś parobek, który jednakże na jej widok skoczył do płotu i zniknął. Dowiedziała się potem z opowiadań dzieci, że to był fornal Wawrzon, który stał za ogrodem i Józia go ku nim zawołała, żeby z nimi posiedział, gdyż się bali.
- Baliście się? W biały dzień? Czego? - pytała pani Barbara, jakby nic dla niej nie było bardziej zadziwiającym niż strach. - Odkąd zrobiliście się tacy bojący?
- Bo siedzieliśmy koło inspektów i Józia mówiła, że tam w południe straszy. I mówiła, że coś tak drzewem zatrzęsło i że zawoła Wawrzona - objaśniała Emilka.
Gdy nadeszły jesienne i zimowe chłody, Józia przebywała z dziećmi najczęściej w kuchni, a jak tylko roboty się na folwarku skończyły, Wawrzon obowiązkowo przychodził, siadali z Józią na skrzyni i rozmawiali sobie o swoim, a dzieci na to patrzyły. Pani Barbara wezwała wreszcie Józię do siebie i rzekła:
- Moje dziecko, czego wołasz tego chłopaka za sobą? Boję się, żebyś mi się nie zmarnowała.
- Ja go nie wołam - odparła, lecz po chwili dodała: - Bo mnie taki strach bierze, proszę pani, jak go nie widzę. A jak go zobaczę, to się zaraz nie boję.
- Ty głupia, wtedy się bać powinnaś. On cię zdurzy i rzuci, a ty go nie będziesz mogła zapomnieć. Będziesz za drugim, a wciąż będziesz tamtego wspominać, żałować, żeś nie za nim. I życie będziesz miała zatrute.
Józia spojrzała na panią Barbarę jakby zdziwiona, że słyszy takie niepodobne do wiary rzeczy, i raptem się zaśmiała z mimowolną hardą pewnością siebie, wobec której pani Barbara poczerwieniała.
- Jak sobie chcesz - rzekła - ale nie możesz być przy dzieciach, kiedy takie rzeczy masz w głowie. Wezmę cię do szycia, do cerowania, chcesz? Zacznę cię uczyć szyć.
Józia skinęła głową. Nim ją jednak wzięto do innej roboty, pewnego dnia okazało się, że już nie Wawrzon, a Witek przychodzi dodawać jej odwagi, gdy ją napadnie strach. Ten Witek był z innej wsi.
Robił w Serbinowie tylko chwilowo, na dzień, i oto pewnego dnia oboje młodzi przyszli z oczami we łzach prosić o zwolnienie i błogosławieństwo, gdyż chcą iść do miasta i tam szukać zarobku, i tam się pobrać.
Pani Barbara miała różnego rodzaju obawy i wątpliwości i odmawiała ich od tego zamiaru, a Bogumił był nawet gotów zgodzić ich oboje do folwarku na ordynarię. Ale oni o niczym słyszeć nie chcieli, tylko powtarzali: do miasta i do miasta. Niechcicowie obdarowali ich tedy, czym się dało, i obiecali być na ślubie. Ślub jednak nie odbył się w oznaczonym terminie, a w jakieś pół roku potem pani Barbara, przyjechawszy z Kalińca, oznajmiła Bogumiłowi:
- Wyobraź sobie, że nasza Józia poszła na złą drogę.
- Rzucił ją?
- Nie. W to się prawie wierzyć nie chce, ale na ile prawda, co mówią, to ona jego rzuciła. Dla jakiegoś miejskiego eleganta, co ją pchnął na ulicę. Od niej samej wiele się dowiedzieć nie mogłam, chociaż ją spotkałam. Spotkałam ją taką wystrojoną, pachnącą. - „Dlaczegoś - pytam - nie wyszła za mąż za Witka?” A ona, wiesz, co na to? - „Przecież to był - powiada - taki prosty parobek bez żadnej nauki, bez wzięcia”. Ona miała zawsze pociąg do lepszego życia, do szyku. No, i teraz ma na pewno do czynienia z szykownymi frantami i ani wie, jakich między nimi spotka parobków i drabów.
Pani Barbara była bliska płaczu.
- Tak sobie teraz wyrzucam, żeśmy ją od nas puścili - rzekła. - Trzeba było za nią być mądrym.
- Była dorosła - zauważył Bogumił. - Miała prawo sama stanowić o swym losie. A to sobie każdy lepiej ceni od wszelkiej opieki.
- Ja także tak myślałam, ale źle widać myślałam. Ją tam zmarnują, zadepczą i ja będę sobie wyrzucać, że to ja ją zgubiłam.
Postanowili nie tracić Józi z oczu, ale nim zdążyli przedsięwziąć jakieś kroki, aby ją przywieść na powrót do zacności - dowiedzieli się, że na dobre wyjechała z Kalińca.
A tak ślad jej zaginął, a sprawa zatonęła w tysiącu innych, co nadchodzą, tłoczą się, zaprzątają myśl, spędzają z powiek sen i mijają, znacząc bieg rzeczy ludzkich niedostrzegalnymi bruzdami.
Pani Barbara od dość dawna uczyła Agnisię sama, ale teraz uważała, że to już nie wystarcza i że w ogóle trzeba wziąć kogoś do dzieci.
Wzięto więc bonę, która była rok, nauczyła dzieci cokolwiek po niemiecku i ozdobiła całe mieszkanie szydełkowymi robótkami; po niej zgodzono drugą, ale ta była tylko tydzień. I kiedy wreszcie pani Barbara zaczęła się oglądać za jak się należy nauczycielką, pewnego dnia przyszedł list z Turobina. Hipolit Niechcic narzekał, że domowi ich dzieje się coraz gorzej. Mają zamiar sprzedać folwark i przenieść się do miasta. „W porównaniu z Bogumiłem - pisał Hipolit - uważam się za nędzarza. Doszło do tego, że starsza córka wybiera mi się z domu, by zarabiać na życie, chce uczyć cudze dzieci. Ma cztery klasy skończone, trochę muzyki, a matka nauczyła ją też i po francusku”.
- Bój się Boga, dlaczego „cudze” - zawołała pani Barbara. - Weźmy ją do nas. Cztery klasy to dla naszych dziewczynek akurat dosyć.
Mnie ta Anka już jako dziecko bardzo się podobała. I przynajmniej będę miała kogoś swojego.
Stanęło na tym, że pani Barbara zaprosiła Aneczkę Niechcicównę na cały rok do Serbinowa. Będzie uczyć Agnisię i Emilkę, a w zamian będzie uważana za córkę, której wszystkim potrzebom stryjeczni stryjostwo będą się starali sprostać. Turobin przyjął tę propozycję z radością i Hipolitostwo Niechcicowie obiecali sami odwieźć córkę do Serbinowa.
Panią Barbarę opanowała teraz myśl, że skoro będą mieli w domu kogoś, co gra, to muszą kupić pianino. I co dzień roztrząsali tę sprawę z Bogumiłem. Pianino miało kosztować znacznie więcej niż roczny pobyt Anki, za to wszak zostanie ono z nimi na zawsze. Pani Barbara była przeciwniczką zbytków, ale czyż pianino jest zbytkiem? Czyż to nie wyraz pewnej tęsknoty duchowej? Nie powrót do dawnych nawyknień i potrzeb kulturalnych, od których bieda i los odepchnęły ich, ale które przecie w nich żyją? A zresztą po co szperać w przeszłości? Byli długi czas biedni, teraz los ich się znacznie polepszył, muszą pomyśleć o czymś jeszcze poza chlebem powszednim. O jakichś dobrach nie materialnych, ale duchowych, do których przecież muzyka właśnie należy.
Bogumił też nie był od tego, by posiadać w domu jaki grający instrument. Miał jednak dużo zastrzeżeń.
- Ja nie wiem, czy muzyka jest taką naszą potrzebą - mówił. - Sami grać nie umiemy i nawet się na muzyce nie znamy.
- Więc ty nie lubisz muzyki?!
- Masz tobie. Bardzo lubię - ale myślę, że nam wystarczy tyle, co się jej rozlega wszędzie wokoło. Tu ptaki, tu jakaś piosenka, tu w szynku zagrają, tu na weselu. Podług mnie chłopi bardzo ładnie grają. A czasem pojedziemy do Kalińca na jaki koncert.
- A dzieci? Dlaczego nie chcesz, by się dzieci uczyły?
- A jeżeli dzieci będą niemuzykalne? W takim razie pianino okaże się bezużyteczne - zastanawiał się Bogumił.
- Przecież choćby ta sama Anka będzie na nim grywała. A Holszańska, jeśli kiedy przyjedzie? Ona tak ślicznie gra! Nie, mój drogi! Pomyśl, co to będzie za szalona przyjemność. I potańczyć będzie można czasem, pośpiewać, jak dziewczynki podrosną, jak młodzi Ostrzeńscy przyjadą. A może kiedy Oktawia i Sabina przybędą z Częstochowy. To wszystko dorosła młodzież. Czy można sobie wyobrazić przyjęcie dorosłej młodzieży bez muzyki, bez tańca?!
- No dobrze, kupimy - śmiał się Bogumił. - Chociaż do tańca to i ja mogę pograć.
I pod wpływem tych rozmów o pianinie wydobył z ukrycia skrzypce, których od krępskich czasów nie brał prawie do ręki. Spróbował dawnych melodyj, zrazu nie szło, lecz potem się rozegrał. Panią Barbarę to drażniło.
- Daj spokój - rzekła - to mi przypomina Piotrusia.
Co prawda wspomnienie to nie było tak bolesne, za jakie chciała je podać, przeciwnie, było miłe, zapadła w nie na chwilę jak w rzewny sen. Ale nie miała przekonania do muzyki Bogumiła.
- Nie, to nie jest to samo - powtarzała - ja zawsze wolałam fortepian.
Właściwie to kiedyś w młodości bardziej wzruszały ją skrzypce, ale nie wierzyła, żeby skrzypce mogły odegrać jakąś rolę w ich domu.
Na skrzypcach można było tylko rzępolić albo dawać koncerty. Ze swoimi czterema strunami, z których należało tyle wydobyć, zdawały jej się czymś magicznym, niedostępnym dla zwykłego człowieka.
Fortepian już samą ilością klawiszy ułatwiał wygranie zawiłych melodyj. Każdemu dźwiękowi odpowiadało tu osobne widoczne miejsce, na klawiszach zdawały się błyszczeć prawie ich nazwy, które znała z czasów, gdy w gimnazjum uczyła się śpiewać. A na skrzypcach każdego dźwięku trzeba było szukać po omacku na jednorodnej, nic nie mówiącej strunie; ach, nie, grać w ten sposób byłoby prawie cudem, tego nie mogłaby od swoich dzieci wymagać. Jeżeli już mieć, to pianino - tylko pianino! - Tylko czy je mieć? O, bo i ona miała wątpliwości, cofała się, zrzekała swego zamiaru. Lecz te wahania trwały, póki do przyjazdu Niechciców z Turobina było jeszcze daleko. Gdy pozostał do niego już tylko tydzień, panią Barbarę owładnęła istna fortepianowa gorączka. Na samą myśl, że mogłaby w domu swoim usłyszeć słodki plusk dźwięczących klawiszy, chwytała ją tęskniąca czczość, jak głodnego na myśl o pożywieniu. Przyjazd Hipolitostwa, pobyt Anki, cały ten mający nadejść rok stawały się rzeczami bez wartości i sensu, o ile nie będzie pianina! Wszystko, co przeszkadzało w jego kupieniu, musi zostać przezwyciężone, w przeciwnym razie ona już nigdy w ogóle nic nie osiągnie. Dawno tak niczego nie pragnęła.
W Kalińcu była fabryka fortepianów pod firmą Habicht i S-ka - można tam było dostać dobry instrument na spłaty, i pewnego dnia Bogumił i Barbara pojechali, by dokonać zakupu.
Gdy jednak w parę dni potem kupione już i załadowane do paki pianino jechało na wozie do Serbinowa, pani Barbara przechodziła niewysłowione katusze. Pod pozorem bólu głowy leżała w salonie na kanapie i modliła się prawie, żeby pianino nie przybyło. Niechby się Habicht rozmyślił, niechby go wcale nie wyprawił w drogę, niechby sobie nawet zabrał pierwszą wpłaconą ratę. Widziała prawie Holszańską i wszystkich w Kalińcu stojących i patrzących, jak pianino jedzie do Serbinowa, i szydzących:
- Czego się tym ludziom zachciało, wszak nie umieją grać! - To znów nękała ją ciemna zgryzota uczciwości zaprzęgniętej w jarzmo pracy na cudzym: - Czy Daleniecki nie będzie sobie źle tłumaczył tego ich nabytku? Czy nie będzie myślał, że ich byt polepszył się z jego szkodą? - A nie o szkodę tu idzie, lecz o ich nieskazitelne imię. Miałaby ona je narazić na szwank, wyświadczyć taką przysługę Bogumiłowi?
- Jestem histeryczką i wariatką - myślała odganiając natręctwo tych myśli. Ale nawet gdy one minęły, nie mogła się wyzbyć poczucia, że kupując pianino wdała się w coś wysoce dla siebie nieodpowiedniego, jakby ludzie takiego jak ona pokroju mieli prawo do nabywania jedynie przedmiotów najniezbędniejszej potrzeby.
Gdy jednak minęła godzina, o której pianino powinno było nadejść, pani Barbara mimo woli wstała i zaczęła chodzić od okna do okna. A nuż się ono gdzie na złej drodze rozbiło?
Na koniec ujrzała wóz ze sterczącą wysoko paką, wtaczający się w bramę. Natychmiast uspokoiła się i z zażenowaną niechęcią czekała na jego wyładowanie. Wstydziła się ludzi folwarcznych, którzy przy tym pomagali.
Natomiast Bogumił okazywał żywą dziecinną radość, gdy czarny piękny instrument zalśnił pod zieloną ścianą salonu.
Swoją drogą i pani Barbara musiała przyznać, że - chociaż olśniewająco nowe - pianino stało, jakby stało tu zawsze, poważne i pełne obietnic. Dobrze i ładnie łączyło się z meblami i firankami, stanowiło jakby odwieczną część pokoju, bynajmniej nie wydawało się czymś dla nich niestosownym. A nade wszystko - było.
Cała męka jego stawania się należała już do przeszłości.
Agnisia otworzyła wieko i nieśmiało dotknęła palcem klawisza.
Wnętrze hebanowego pudła zadrżało lekką, czystą wibracją. Agnisia, pomagając sobie słowami, wybierała dalej palcem nuty chłopskiej piosenki:
Moja dzie-wu-lu - naucz się ro-bić, bo cię nie poj-mie żaden kró-le-wicz.
- Ja gram! - zawołała. - Mamusiu! Ja gram!
A wtedy pani Barbara uczuła w sobie na koniec dreszcz szczęścia, rzadko doznawaną przez serce ludzkie radość spełnionego marzenia.
W parę dni potem przyjechali Niechcicowie z Turobina i zabawili około dwu tygodni.
Jedną z pierwszych rzeczy, które pani Urszula Hipolitowa spostrzegła, było pianino.
- Ho! - zawołała. - Nie wiedziałam, że macie pianino! Widać lepiej wam się powodzi, chwała Bogu.
Pani Barbara zaczerwieniła się i zmieszała.
- Jakże, przecież Anka musi mieć na czym grać. A marzę też i o tym, żeby moje dziewczynki zaczęły się z nią uczyć trochę muzyki.
- Ależ ciociu - zawołała na to Anka, gdyż ciocią postanowiła nazywać panią Barbarę. - Ja nie mam pojęcia o muzyce! Trochę tam brząkałam przy mamusi, ale nigdy bym nikogo nie śmiała uczyć.
- O, to nic nie szkodzi - zażegnywała pani Barbara sprawę schrypniętym z wrażenia głosem. - Przecież muzyka nie jest wcale konieczna. Ważniejsze jest, aby dzieci nauczyły się myśleć. One, zdaje się, nie są nawet i muzykalne.
Gdy to mówiła, pociemniało jej w oczach, lecz nadrabiała miną. Nie było też czasu zastanawiać się nad tym rozbiciem marzeń; domowe zajęcia nie mogły ulec ani na chwilę przerwie, a każdą wolną chwilę trzeba było poświęcić gościom. Zresztą pani Barbara nie mogła narzekać, żeby pianino nie uraczyło jej w tym czasie do woli za wszystkie udręki i rozterki, jakich w związku z jego kupnem doznała. Pani Urszula Hipolitowa nie dawała się prosić i co dzień na nim grała. Pani Barbara dawnymi czasy nie zwracała takiej uwagi na jej muzykę. Teraz jednak, czy że to było na jej pianinie, czy że każda rzecz musi przyjść do człowieka w stosownym czasie, przeżywała słuchając niezwykle piękne wzruszenia. Pani z Turobina grała tym razem prawie wyłącznie Szopena. Miała jak na kobietę wyjątkowo miękkie i rzewne uderzenie - kobiety zwykle grają twardo i oschle - a choć w sposobie bycia i rozmowie nie zdradzała nigdy szczególnych głębin ducha, umiała wydobywać trafnie z granych utworów to wszystko, czym były przepełnione.
Pani Barbara nie rozróżniała, czy grane były nokturny, etiudy, scherza czy też ballady, poznawała tylko niektóre mazurki i dwa preludia, pamiętne jej z czasów młodości. Ale gdy się tylko muzyka rozległa, czuła w sobie całej niby rozkwitający ogród, pełny rosy, błyskawic i piorunów, i ożywczego powietrza, jakie bywa, gdy burza przemija.
- Gdybyż chciała jedynie tylko grać - wzdychała, widząc Urszulę Niechcicową wstającą od fortepianu. Ale pani Urszula nie mogła się wyrzec opowiadań o swojej obecnej działalności. Zdawała już sobie sprawę z tego, że u nich źle idzie, ale to stawało się tylko sposobnością do wykazywania, jak przy największych oszczędnościach i biedzie można mieć wszystko, o ile się umiejętnie zabrać do rzeczy. Czasem, gdy z pozoru była cała pogrążona w muzyce, przerywała nagle w pół taktu, by opowiedzieć, w jaki sposób poczyna sobie teraz na przykład z ubraniem. Suknie przerabia tylko ze starych, a jednak, proszę patrzeć - czy może kto powiedzieć, że chodzi gorzej ubrana? Nie, w samej rzeczy, była bardzo starannie ubrana, lecz wszystko trochę na niej wisiało, gdyż bardzo schudła.
Postarzała też; okrągła, świeża jej twarz, nie tracąc rumieńczyków, zaczęła drobno się marszczyć, oczy zapadły głęboko i kość czołowa żałośnie nad nimi wystawała. Pani Barbarze jednak wydała się ona teraz o wiele milszą i bliższą niż dawniej, może dlatego, że była gościem.
Hipolit Niechcic mało się zmienił - był zawsze piękny i szary, bez życia. Był jednak dobry i serdeczny dla dzieci pani Barbary, dawał im co dzień po kilka groszy, żeby sobie kupiły pierników w wiejskim sklepiku. Widocznie lubił dzieci. Poza tym znaczną część dnia spędzał samotnie nad szachownicą, probując różnych posunięć, a wieczorami dawał po kilka matów Bogumiłowi. Po obiedzie wypalał tanie cygaro i na rożku stołu grał ze swą żoną w karty. A potem gawędził z Bogumiłem o tym, jak to będzie dobrze, gdy sprzeda folwark i dostanie w mieście posadę. - Średni właściciel ziemski - mówił - skazany jest na zagładę, bo jak chłop bez wymagań żyć nie będzie, a jak pan - też nie może.
- Tak - odparł Bogumił - o ile brać rzeczy z punktu widzenia wymagań. Ale żyć na wsi, jak ja rozumiem, to jeszcze znaczy - mieć tam coś do zrobienia. A w takim razie po co się oglądać na dół albo na górę? Robić swoje, nie bać się odpowiedzialności i ryzyka.
To, mój drogi, jak mi się zdaje, można zawsze i wszędzie.
- Bodaj to! - mówił Hipolit. - Chciałbym, żebyś się znalazł na moim miejscu. Zaraz byś inaczej śpiewał.
Bogumił nie przekonywał go więcej, ale myślał, że jeżeli średnia własność, a może w ogóle własność, okaże się kiedyś nieracjonalna, to z jakichś innych względów niż te, które przytaczał Hipolit.
Zastanawiał się też, jakich to wymagań Hipolit nie mógł zaspokoić na swoim Turobinie. Był on bowiem człowiekiem pod każdym względem nader małych wymagań. Zdaje się, że pragnął głównie spokoju.
Spokoju - nie w znaczeniu opanowania tych rozmaitych spraw, co szarpią życiem, ale spokoju w znaczeniu odejścia na ubocze od wszystkiego, czym człowiek powinien się troskać i za co winien żywotem swym odpowiadać. Dlatego uciekał do miasta jako do obcego środowiska, w którym, o nic nie nagabywany, będzie mógł żyć z cicha resztką tego, co mu zostanie.
Z córek Hipolitostwa w pierwszej chwili Anka zawiodła trochę oczekiwania pani Barbary. Miała ona ją we wspomnieniu jako zadumaną poetyczną dziewczynkę. Tymczasem była to teraz wspaniała, wysoka panna o bujnej piersi, zwichrzonym czubie, długich nogach i burzliwie wesołym sposobie bycia. Pani Barbara bała się trochę takich dużych, junackich kobiet i prawie żałowała, że nie może młodszej Helci zatrzymać jako nauczycielki. Helcia była bardzo powabna i dobra, chociaż miało się wrażenie, że dobra jest raczej z lęku, żeby kogo na siebie nie rozgniewać, niż z jakichkolwiek innych przyczyn. Już też po kilku dniach pani Barbara przekonała się, że ją pierwsze wrażenia omyliły. Helcia zmęczyła ją tym, że nie była w stanie powziąć o niczym stanowczego mniemania. O cokolwiek ją zapytano, odpowiedź zdawała się przerastać jej siły.
Nie wiedziała, czy jej się podobało w Warszawie, czy się cieszy, że już nie chodzi na pensję, czy chce iść na spacer, czy nie chce.
A ta niepewność zdawała się wynikać nie, jak to bywa niekiedy, z nadmiaru sprzecznych przeżyć, w których trudno uczynić wybór, ale jakby z niedostateczności uczuć, myśli i chęci, które gasły, nim zdołały zapłonąć. Helcia była jakby znużona już tym, że się zdobyła na przeżycie dzieciństwa.
- Dziwne dziecko - rzekła o niej pani Barbara do Bogumiła. - Chodzi jak we śnie.
- Nic jej nie będzie - lekceważył to sobie Bogumił. - Przyjdzie miłość, to ją obudzi.
- Miłość? Obudzi? Do czego? Do wiecznego cierpienia?
Spojrzał na nią bacznie i rzekł:
- Sama w to co mówisz, nie wierzysz. A zresztą lepiej cierpieć niż nie czuć, że się żyje.
Rozmowy z gośćmi przywiodły Niechcicom na pamięć dawne miejsca i czasy. Dowiedzieli się, że stary Krępski już nie żył.
- Szlachetny to był człowiek, świeć mu Panie - rzekła pani Barbara. - Chociaż nigdy nie rozumiałam, jak on tam godził swoją pobożność z takim bogactwem, jakie mieli. Przecież Pismo święte mówi, że prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne niż bogacz do królestwa niebieskiego.
- A cóż? Miał wszystko rozdać? - oburzył się Hipolit Niechcic. - Na religii właśnie cały porządek stoi.
- Nie mówię, żeby miał zaraz wszystko rozdać - uspokajała go pani Barbara. - I to prawda, że nie był on z postępowania podobny do drugich bogaczy. Wierzył, że go Pan Bóg przeznaczył do kierowania majątkiem. Cóż, człowiek wszystko w siebie potrafi wmówić.
Hipolit Niechcic inaczej to zrozumiał.
- Tak - powiedział. - Oni ogromnie zadzierali nosa, ci Krępscy. Z nikim nie żyli, zdawało im się, że jest Pan Bóg, a zaraz po Panu Bogu - Krępscy. A przecież Niechcicowie nie są niczym gorszym, choć zbiednieli.
- No, młodzi nie byli pyszni - rzekła pani Barbara, i zaczęto o młodych. Panny powychodziły za mąż, jedne do Warszawy, inne do majątków po różnych stronach kraju. Syn Tadeusz spłaca je, osiadłszy na Krępie z matką.
- Nie ożenił się? - zapytała pani Barbara zmienionym głosem.
- Nie.
- A jakże on gospodaruje?
- Podobno bardzo dobrze.
- Widzi pan - zawołała pani Barbara i, oswoiwszy się z drażliwym przedmiotem rozmowy, rzekła jeszcze: - W gruncie rzeczy ten chłopiec był zawsze niezwykłym człowiekiem, tylko nikt z nas nie umiał go zrozumieć. Był nieśmiały i skryty, ale miał rację. Bo komu się miał dawać poznać?… Wszyscy byli przy nim, jak…
Przerwała sobie i, napastowana przez koszmar z minionych lat, dodała:
- A przy tym on się musi czuć bardzo nieszczęśliwy.
I zagadując niespokojne myśli, spytała:
- A jak on teraz wygląda? Czy zawsze taki śliczny?
- Owszem, przystojny. Widziałem go niedawno w Borku na końskim jarmarku - odparł Hipolit zdziwiony gorącością tej mowy.
Pani Barbarze biło serce. Była zła na Hipolita Niechcica za to, czego nie mógł w żaden sposób o młodym Krępskim ni wiedzieć, ni powiedzieć.
Wprędce jednak zaprzątnęły ją wiadomości o Ładach. A właściwie o pani Zenobii, która, mimo że już przed dziesięciu laty była jakby na ostatnich nogach, przeżyła męża. Bogumił i Barbara wiedzieli o śmierci Łady, ale wiadomość o tym przyszła była w czasie ostatniej choroby babci Ostrzeńskiej i nie mieli głowy, aby się tym wówczas zaprzątać. Jan Łada zginął z wypadku, konie się z nim rozbiegły i wypadł z bryczki tak nieszczęśliwie, że dostał wewnętrznego krwotoku. Pani Ładzina po zlikwidowaniu posesji Borek Dworski zamieszkała w Warszawie, a oto teraz jeden z jej synów, starszy, Kazimierz, został aresztowany i wywieziony w głąb Rosji za udział w jakiejś manifestacji politycznej.
- Ten mały Kazio, dla którego szyłam ubranka, aresztowany?
Wywieziony? - powtarzała pani Barbara wstrząśnięta. - Popędzony w kajdanach? Na katorgę?
- Nie, to tylko takie policyjne zesłanie na pięć lat, gdzieś pod Ural. Mieszka tam sobie swobodnie, ale zawsze…
- Na pięć lat?! A jak biedna Zenia to znosi?
Tego już państwo z Turobina nie wiedzieli, gdyż słyszeli o tej sprawie od trzecich osób. Wiedzieli tylko, że mieszka dalej w Warszawie z młodszym synem i że w ogóle czuje się teraz prawie zdrowa.
Pani Barbara cały wieczór przemęczyła się z powodu zesłania Kazimierza Łady.
- Widzisz - mówiła do męża. - Kraj się znów budzi. Zaczynają się manifestacje, ludzi się wywozi na Sybir. Kazio Łada marznie tam w śniegach, a my kupujemy pianina.
To znów los Ładów zdawał jej się prawdziwie godnym zazdrości.
- Miałam tych dobrych Ładów za takich zaśniedziałych ludzi z głuchej prowincji - mówiła. - A tymczasem patrz! Ich dzieci biorą udział w wielkich wypadkach. Takie dzieci - to rozumiem!
Chciała się też czegoś dowiedzieć o samej manifestacji, za którą Kazio Łada został zesłany, ale Hipolit Niechcic jeszcze mniej mógł o niej powiedzieć niż o młodym Krępskim.
Mimo to pani Barbara żyła nią przez dni kilka.
- Zaczyna się jednak coś dziać - mówiła. - To chwała Bogu! Dziwna rzecz, póki cicho, to się tak jakoś tu na odludziu nie czuje tego jarzma, co nas gniecie. Ale jak usłyszeć o jakimś ruchu, to się ono tak zaraz daje we znaki! Aż człowiekowi dziw, że może je znosić tak długo.
I jak bywa z ludźmi, co nie czują się zadowoleni z powszedniego i osobistego życia, wzywała na pomoc dzieje, by jej dały uczuć radosną nicość własnego losu i wielkość sprawy, której ten los był cząstką.
Anka Niechcicówna z każdym dniem coraz bardziej się wszystkim w Serbinowie podobała zarówno z urody, jak z charakteru. Twarz jej budziła ciekawość i zaufanie, a uścisk jej dużej pięknej ręki był rzetelny i pewny. Jej oczy miały niezwykle rozszerzające się źrenice, tak że czasem bywały niemal czarne, to znów jaśniały ślicznym błękitem, jakby na przemian to dzień, to noc rozpościerały się w jej spojrzeniu. Natomiast w duszy Anki zdawał się panować wieczysty dzień ozłacający przyjaznym blaskiem wszystko, ku czemu się zwróciła. I ona, gdy ją pytano o zdanie w jakiej sprawie, nie miała wahań co do tego, jak odpowiedzieć. Była wszystkim bez granic i bez powątpiewań zachwycona, a gdy się nie mogła zachwycać - współczuła, a kiedy już i współczuć było trudno, śmiała się dobrodusznie z tego, co jej się nie mogło podobać.
Celem jej pobytu w Serbinowie było nauczanie Agnisi i Emilki, ani się jednak spostrzeżono, jak wszyscy przejęli się myślą, że najważniejsze są tu nie lekcje, a to, żeby Aneczce było przyjemnie i dobrze. Co prawda nie potrzeba było bardzo się o to starać, gdyż czuła się ona dobrze już przez to samo, że żyła; a jednak wszyscy wciąż o to zabiegali. Gdy spostrzeżono na przykład, że Anka lubi tańczyć, postarano się natychmiast, aby ją tej zimy wprowadzić w świat. Pani Barbara była nawet gotowa sama z nią jeździć na bale i zabawy, odetchnęła jednak z ulgą, kiedy się bez tego obeszło. A obeszło się, bo wzięła to na siebie wujenka Michalina. Wieczorami więc strojono piękną dziewczynę w białe lub różowe muśliny i wyprawiano karetą do Kalińca pod skrzydła wujostwa Ostrzeńskich.
Zaś gdy nazajutrz, wróciwszy, pokazywała i opowiadała, co kto mówił, jak tańczono, jak się bawiono, czyniła to z takim talentem, że starczała sama za cały teatr, a rodzice i dzieci przeżywali z nią razem nie oglądany karnawał. Siła jej odczuwań była tak promieniująca, że każde przeżycie wzbogacało nie tylko ją, ale wszystkich dokoła.
Do przyjazdu Anki pani Barbara uważała te ciągłe zabawy i tańce, o których słyszała od Ostrzeńskich, za rzecz mało godną pochwały.
Raziły ją też towarzyszące im zbytkowne przyjęcia, a młodzi Ostrzeńscy, których miała za inteligentnych obiecujących chłopców, stracili w jej oczach, gdy ich ujrzała zajętych bez pamięci hasaniem oraz flirtem. Ale Anka odmieniła jej pogląd na te rzeczy.
Zabawy i bale były potrzebne, miały wartość i sens, skoro ona w nich uczestniczyła. I kiedy opowiadano o niej, że, choć silnej budowy, jest taka smukła i lotna, i że tańcząc unosi się w powietrzu, a jednocześnie stanowi mocne oparcie dla tancerza, pani Barbarze zdawało się to nie tylko sukcesem towarzyskim, ale prawie jakby zwycięstwem moralnym.
Anka miała na balach ogromne powodzenie, ubiegano się o nią, a jej karnecik już przed wejściem na salę był cały zapisany. Była też otoczona wzdychającymi, z których wielu się w niej kochało, ale ona nie kochała się jeszcze w nikim i z żadnym ze swych tancerzy nie wdawała się w mogące zwrócić uwagę konszachty. W ogóle była w zabawie i w życiu swobodna, ale poprawna, bez trudności stosowała się do wszystkich przyjętych zwyczajów. Czyniła to jednak jakby tylko przez grzeczność dla ludzi, co przywiązują do tego wagę, i jakby w poczuciu błahości zdarzeń, których to dotyczyło. Gdyż błahymi były dla niej w gruncie rzeczy igraszki, w których brała taki ochoczy udział. Jeśli coś w ostatniej chwili udaremniło jej pojechanie na zabawę, zostawała z taką samą niewymowną radością, z jaką by pojechała. Toteż Bogumił i Barbara nigdy nie bali się, aby puste życie światowe ją zepsuło. Bawiła się, bo przyszedł taki czas, ale czuło się, że gdy czas ten przeminie, ona z taką samą elegancją, z jaką tańczyła, dźwigać będzie każde brzemię, jakie wybierze albo jakie jej los przeznaczy, i że będzie je dźwigać w taki sposób, jaki uzna sama za odpowiedni, nie oglądając się, czy to się komu spodoba, czy nie.
Pani Barbara nieraz, rozmawiając z nią, miała wrażenie, że ona jest w głębi duszy aż do zuchwalstwa niezależna. I kiedy raz Anka powiedziała ze śmiechem:
- O, ja jestem tylko taka cicha woda, ale jak przyjdzie co do czego, to ze mną nie tak łatwo - pani Barbara rzekła potem do Bogumiła:
- Ance nic nie można zarzucić. Jest aż nadto jak się należy i dziwię się nawet, że z dzikiego, krnąbrnego dziecka, jakim była, wyrosła na taką taktowną pannę. Ale zobaczycie, jak będzie szło o coś naprawdę dla niej ważnego, to ona tak zagwiżdże na wszystkie wydeptane ścieżki, tak stanie dęba i poleci na przełaj, że się wszyscy dokoła powywracają ze zgrozy.
W jakiej dziedzinie Anka miała stawać dęba, na razie trudno było przewidzieć. Na pytanie pani Barbary, czy mając umysł tak zdolny i otwarty nie chciałaby wyżej się kształcić, jechać, zobaczyć świat, odparła:
- Owszem, choć więcej nęci mnie sztuka teatralna. Ale na obie te rzeczy potrzeba środków, a rodzice po spłacie długów będą mieli zapewne tylko tyle, by wyżyć. Na razie pewno skończy się na tym, że się nauczę buchalterii, żeby mieć utrzymanie, a potem zobaczymy…
Bardzo możliwe, że buchalteria miała zostać jej przeznaczeniem, lecz pani Barbara twierdziła, że czymkolwiek będzie się ona zajmować, życie jej nie będzie pospolite. Pani Barbara była bardzo Anką przejęta, gdyż widziała w niej to, czego jej samej brakowało, a za czym zawsze tęskniła.
Zacząwszy lekcje z dziewczynkami Anka wprędce uznała, że było to z jej strony zuchwałą naiwnością brać się do pedagogii. Wiadomości, o ile jej się przynajmniej zdawało, miała dosyć, jak na potrzeby takich małych dziewczynek, ale nie miała oczywiście pojęcia o żadnej metodzie nauczania. Zaraz, ma się rozumieć, przedstawiła to pani Barbarze, ale pani Barbara, przysłuchawszy się jednej i drugiej lekcji, rzekła: - Jesteś, moja kochana, świetną nauczycielką. - Gdyż widziała, że lekcje nie są nudne, a to było podług niej najważniejsze. Anka przejmowała się każdym zadawanym tematem, uczyła się go niejako sama na nowo, a to dzieci dobrze usposabiało.
Jednak, mimo wszystko, prawdziwie korzystającą z lekcji była tylko Agnisia. Tomaszek przez pierwsze dnie, póki to było nowością, pozwalał się nauczać wierszyków, niebawem jednak nabrał właściwości znikania tak, jakby się zapadł pod ziemię, gdy zbliżała się godzina nauki. Emilkę znów było bardzo trudno zmusić do uważania. Anka brała ją na kolana, pieściła, całowała, tańczyła z nią nawet dla rozrywki i tak żartami starała się ją namówić na czytanie albo pisanie, jak na przykre lekarstwo. Agnisia tymczasem, czekając na wyniki tych starań, rozwiązywała coraz nowe zadania arytmetyczne, przeczytywała naprzód całe wypisy i w ten sposób prześcigała nie tylko Emilkę, co było w porządku rzeczy, ale niejako samą siebie. Pochłaniało ją to, gdyż była zdolna dać się owładnąć każdej pracy; ale skończywszy siedziała śród swych świetnych postępów smutna i wyczekująca, zapoznając się rychło z żałością tryumfów. Anka nie brała jej na kolana, nie pieściła jej, nie tuliła, nie mówiła do niej: - Naucz się, przecież kochasz mnie trochę, prawda? No widzisz. - Czasami Agnisia aż udawała, że nie umie zadanej lekcji, by stać się przedmiotem takiej samej tkliwości. Lecz Anka poznawała się na tym i targając ją żartami za włosy mówiła: - Udajesz. Widzę to po twoim nosie, że udajesz, ty łobuzie. Umiesz świetnie! - I znów zaraz była cała zajęta niepojętną Emilką. Z żalu o to rosła w Agnisi miłość, która najsilniej rozkrzewia się śród braku. Agnisia nigdy dotąd nie kochała nikogo z osobna, chociaż rozmiłowana była we wszystkich i we wszystkim po trosze. Nigdy jej też nie przychodziło do głowy, że jakieś szczególniejsze uszczęśliwienie może płynąć z tego, gdy nas ktoś lubi ponad innych. Poznała to dopiero, kiedy takimi uczuciami zaczęła darzyć Aneczkę i gdy tyle razy w ciągu dnia przekonywała się, że sama nie jest dla niej ze wszystkich w domu najmilszą. Wieczory jednak nagradzały ją pod tym względem. Anka zwykle po kolacji przesiadywała jeszcze jakiś czas z rodzicami w ojca pokoju, a potem wracała przez sypialnię do salonu, gdzie mieszkała. Tomaszek i Emilka zawsze wtedy już spali. Agnisia jednak czuwała i wystarczyło jej leciutko się poruszyć, aby Anka spytawszy: - Nie śpisz, mała? - podeszła do jej łóżka i siadła na jego krawędzi. A że trzeba było być cicho, wnet się więc pochylała, obejmowała Agnisię ramionami i tak przez dobrą chwilę szeptały. Rozmawiały o czymkolwiek, śmiały się z byle czego, a w końcu Anka, uścisnąwszy Agnisię, a czasem zmówiwszy z nią jeszcze modlitwę „Aniele Boży, stróżu mój” - odchodziła. Odbywało się to zawsze mniej więcej w taki sam sposób, a jednak Agnisia doznawała potem bardzo niejednakowych uczuć. Raz czuła się szczęśliwa i zaspokojona w swej tęsknocie, innym razem dręczyła się, że się z Anką wcale właściwie nie widziała, że chociaż były razem, to się tak jakby zminęły. A wszystko zależało nie od tego, o czym ze sobą mówiły, ale od jednego szczęśliwie wymówionego słowa, od jednego właściwego uśmiechu, gestu, spojrzenia, świadczącego niezbicie o ich wzajemnej bliskości. I nigdy nie można było przewidzieć, kiedy będzie dobrze, a kiedy źle.
Agnisia nigdy nie przywoływała Anki na to dobranoc. Przyjemnie było tylko wtedy, gdy ona przyszła sama ze siebie, jak tylko zauważyła, że dziecko nie śpi. Czasem Agnisia zadawała sobie pytanie, co by było, gdyby tak nie dała znaku życia, kiedy Anka przechodzi. Czy też ona spojrzałaby ku niej? Czyby mimo to przyszła? Czy myśląc, że ona śpi, pocałowałaby może śpiącą? Brała ją pokusa, by raz się o tym przekonać, ale nigdy nie mogła się odważyć na poddanie swojego szczęścia tej próbie. Wytrzymywała niekiedy aż do chwili, gdy Anka mijała jej łóżko, lecz już wtedy nie mogła się opanować, by nie chrząknąć albo się nie poruszyć.
Gdy Anka wyjeżdżała na noc na zabawę, Agnisia źle spała, bała się, i na całym świecie były wtedy tylko dwie rzeczy: pusty salon, w którym nie było Anki, i różowa wirująca sala Towarzystwa Cyklistów w Kalińcu, gdzie Anka tańczyła z panami. W noce te, a było ich niemało, Agnisia czasem układała wiersze na tęsknotę do Anki.
Bywały one podobne do wierszy odwiecznych poetów, których się z upodobaniem uczyła, a jeden z nich, jedyny, który Agnisia zapamiętała i zapisała potem, brzmiał w takie słowa:
Czy w pole pójdę czy przed domem siędę, nigdy się, nigdy smutku nie pozbędę - i pytam: „żalu, kiedy ty mnie rzucisz?” Żal odpowiada, że jak ty powrócisz.
Smutno gdy długo ciebie nie widać, smutno gdy głosu twego nie słychać.
Ty u cyklistów bujasz daleko, śród obcych ludzi tańcujesz lekko i pewno o nas nie myślisz ni chwili, i nie zdajemy ci się tacy mili, jak ty się zdajesz miła, ukochana, wszystkim nam co dzień, z wieczora i z rana. Śród takich oto spraw mijały miesiące i pewnego dnia latem przyszedł od Hipolita i Urszuli Niechciców list, proszący, żeby Anka do nich wróciła: Sprzedali na koniec Turobin i mieli się niebawem wyprowadzać do miasta, gdzie spodziewali się i dla niej znaleźć jakie zajęcie; a bardzo się już do niej stęsknili. Termin przyjazdu zostawiali do uznania samej Anki oraz Bogumiłostwa Niechciców. Anka może przyjechać na wrzesień, już prosto do Warszawy.
Anka jednak bardzo pragnęła zobaczyć jeszcze Turobin i wyjazd miał nastąpić niebawem.
Przed rozstaniem każdy stara się być w surowym porządku wobec tych, z którymi się żegna. Jest w tym coś z częściowej śmierci i każdemu się zdaje, że pomyślność dalszego życia zależy od tego, co się za sobą zostawia. Toteż Anka przykładała się w dwójnasób do oświecania dzieci, Emilka stała się uważna, Agnisia starała się nie zaprzątać Anki swoimi uczuciami, nawet Tomaszek dał się w końcu nauczyć sylabizować.
Czując, że to jest już nie obowiązujące i nadprogramowe, Anka odważyła się nawet grywać na fortepianie. Grała w istocie słabo, jednak zdążyła jeszcze przed wyjazdem nauczyć Agnisię nut i przysposobionego dla dzieci utworu Szopena: „Smutno niańki mi śpiewały”.
Agnisia zagrała to w dniu pożegnania, potykając się i cichutko, ale z uczuciem, a pani Barbara słuchała, szarpana chęcią zatrzymania Anki w ich domu jeszcze przez rok. Zdawało jej się, że wszystko dotychczas było próbą i że dopiero ten rok byłby jej właściwym u nich pobytem.
Lecz gdy Bogumił i dzieci wystąpiły do Anki z podobnego rodzaju prośbą, nie znalazła w sobie dość siły, aby to poprzeć. Czuła, że rosną w niej już inne projekty co do dzieci i że zatrzymywać Aneczkę byłoby to posuwać radość poza kres, który jej był pisany.
Uważała teraz, że Anka jest za swoja i że dzieciom potrzeba kierownictwa kogoś obcego. Anka zresztą, choć jej łzy ciekły z oczu, też w gruncie rzeczy rwała się do życia w Warszawie, gdyż rwać się od życia do życia jest zwyczajnym losem człowieka.
Tak tedy odjechała - uśmiech, pogoda i czar, co zagościły przelotnie pod dachem pełnym trosk, tęsknoty i niepokoju.
Po wyjeździe Anki dzieci Niechciców uczyły się z matką i czekały na nauczycielkę. Ani jednak nauka ta nie szła jak się należy, ani starania o zdobycie nauczycielki nie posuwały się z dostateczną prędkością naprzód, gdyż pani Barbara całe lato źle się czuła ze zdrowiem. Nękały ją już od dość dawna niedomagania żołądka, a ciężkie nie do zniesienia boleści zaczęły też towarzyszyć i zwykłym słabościom kobiecym. W ciągu ostatnich dwu lat Agnisię często budziły ze snu głośne słowa matki: - Jakież to straszne cierpienie - albo wielokrotnie i rozpaczliwie powtarzane: - Boże - Boże - Boże! - Zdjęta strachem, zrywała się, siadała na łóżku, chciała wstawać, ubierać się, nie wiedziała co robić. - Tatusiu! - wołała wreszcie - tatusiu! - I uspokajała się nieco, gdy usłyszała, że ojciec w swoim pokoju budził się, chodził, zapalał lampę, a wreszcie stawał na progu ich sypialni. Zwykle stał tak długo w milczeniu, a czasem westchnąwszy kilka razy głośnym zakłopotanym westchnieniem, podchodził do łóżka matki i tam znów stał jakiś czas - jakby sama tylko jego obecność miała jej pomóc.
Agnisia płaczliwie błagała ojca, by posłał po doktora, zdumiona i oburzona, że stoi on tylko i patrzy.
Niekiedy pani Barbara tak bardzo zawodziła po nocy, że budziły się wszystkie dzieci i rozespanymi oczyma patrzyły wylęknione, jak matka chodzi, słania się, miota po całym pokoju. - Co się mamusi stało? - pytały drżąc, a ojciec spoglądał na nie ze spłoszonym wyrazem twarzy i mówił: - Mamusia dostała kurczów. Ale to przejdzie. Śpijcie.
Teraz zaś do tych kurczów, budzących w dzieciach niepokój, przyłączyły się cierpienia serca, które były mniej burzliwe, ale jakby więcej zatrważające. Agnisi wraził się mocno w pamięć dzień, po którym się one zaczęły. Było to wczesną wiosną, w marcu, w świętego Józefa. Znajdowała się sama w mieszkaniu, zajęta zdaje się czytaniem czy rysowaniem, a na dworze była słota. Wiatr szamotał ogrodem, domem, oknami, szyby zalane były wodą, a świat za nimi zdawał się zamazaną, obcą, przykrą szarością. W pokojach nie było nikogo, Anka wyjechała do Kalińca na Józefinki, i Agnisię raptem przeraziła ta cisza, w której rozlegały się tylko chrobot i szum niepogody. Popędziła do kuchni. Z kuchni też wszyscy wyszli.
Pod stołem w pudle zaszeleściła tylko słoma; kwoka, która tu siedziała na jajach, poruszyła się słysząc kroki i półgłosem, ostrzegawczo gdaknęła. Pod blachą czerwieniało zarzewie, garnki z mlekiem, śmietanką i kawą na podwieczorek odstawione były od ognia. Mimo to śmietanka trochę kipiała. Kożuch dobywał się przez wierzch, spływał po bokach garnuszka, spadał syknąwszy na blachę, na której rumienił się i przysychał. Agnisia nie znosiła kożuchów.
Spojrzała z obrzydzeniem na tłusty kipiący przysmak i czym prędzej wróciła do pokojów. Ale tam portrety dziadków Ostrzeńskich patrzyły na nią wyraźnie, prosto w oczy i to do reszty odjęło jej otuchę. Było jej tak, jakby się znalazła śród nieznajomego świata zajętego czymś swoim, czego nie rozumiała. Nie miała się o co oprzeć, nie miała się gdzie schronić, nie miała ku czemu wyciągnąć ręki. Wydało jej się to wszystko czymś podobnym do śmierci, o mało nie zaczęła krzyczeć i tupać nogami jak małe dziecko, gdy na szczęście koło ganku dało się słyszeć wycieranie nóg o żelazo. W kuchni szczęknęła klamka, ktoś wszedł i rzucił naręcz drzewa.
Drzwi do jadalni i do pokoju ojca otworzyły się jednocześnie.
Wracano gromadnie na podwieczorek. Co za radość!
- Gdzie wyście wszyscy chodzili na taki deszcz? - wykrzyknęła skoczywszy ku nadchodzącym.
Pani Barbara była szalenie zdenerwowana.
- Straszny czas - mówiła odwijając się z mokrej chustki. - Jeśli te dzieci nie nabawią mi się jakiejś choroby, to będzie prawdziwy cud. Pławiłam jaja u oprzętki - dodała. - Osiem zbuków. A oni to nawet nie wiem, gdzie na swoją zgubę latali.
- Ja byłem w kuźni - rzekł Tomaszek.
- Znów kłamie - oświadczyła na to Emilka, która przywykła słyszeć, że tak zawsze mówiono, gdy się Tomaszek odezwał.
- Nie kłóćcie się - zgromiła ich pani Barbara i od tej chwili wszystko już ją drażniło.
Gniewała się na młodsze dzieci, że przemokły, i na Agnisię, że nie wyszła się przejść. Gniewała się, że jeszcze nie nakryte do podwieczorku, kazała biec po Nastkę, a nim Nastka nadeszła, sama już własnoręcznie i z piorunującą szybkością rozłożyła serwetę, poustawiała cukier, masło, pieczywo. Gdy już wszystko było gotowe, zaczęła rozpaczać, że kawa stygnie, a dzieci znów gdzieś przepadły. I ojciec też nie przychodzi, daje tylko zły przykład!
Dzieci tymczasem nadciągnęły właśnie z pokoju ojca.
- Tatuś - wołały - znalazł fiołki za okólnikiem!
Ojciec zaraz za nimi przestąpił próg jadalni, ale matka nie rozpromieniła się na jego widok. Przeciwnie, jeszcze bardziej zwiędła i poszarzała.
- Znowuście mi zimna do domu nanieśli - rzekła wrogo, gdyż od ojca wiało deszczem i chłodem.
Ale on odpowiedział pogodnie:
- Wcale nie jest tak brzydko, jak się zdaje. Wiatr się ku wieczorowi ucisza i po tych deszczach wnet się wszystko zacznie zielenić. Daj rękę.
A gdy nie dała, położył na stole parę pierwszych mokrych, stulonych fiołków.
Matka spojrzawszy na nie, raptem się rozpłakała, ale natychmiast otarła oczy i rzekła:
- Dziękuję. Dzieci, włóżcie to do szklaneczki. Zdenerwowałam się - dodała - bo tyle jaj okazało się pustych. I zresztą w ogóle ta piekielna pogoda wytrąca mnie z równowagi. A już było tak ładnie, tak ciepło.
Humory się na chwilę zwarzyły, ale dzieci je wnet odzyskały i podwieczorek toczył się jak codziennie. Tej nocy jednak pani Barbara po raz pierwszy narzekała na serce.
A potem noce z atakami serca zdarzały się często i wiosną, i całe lato. Zazwyczaj budził wtedy Agnisię plusk wody; ojciec stał przy umywalni i wyciskał na miednicy umoczoną w dzbanku chusteczkę.
Matka siedziała na łóżku oparta o poduszkę zdjętą ze swego zwykłego miejsca i przyłożoną pionowo do ściany. I mówiła słabym nieswoim głosem: - To wszystko na nic. Ja nie dożyję do rana.
Agnisi włosy jeżyły się na głowie. - Czy mamusia chora na serce? - pytała. Wiedziała już, poznawała po mrowiu, które ją całą przechodziło, że to coś znacznie gorszego niż owe kurcze. Ojciec nie stał teraz, nie patrzył, nie wzdychał, ale krzątał się, chodził ze świecą do jadalni, stukał tam, skrzypiał drzwiczkami od kredensu, dźwięczał szkłem, przynosił jakieś krople, potem zaś budził Nastkę, zostawiał ją przy pani, a sam szedł w podwórze i posyłał po doktora Wettlera do Nieznanowa. Potem wracał, siadał na łóżku matki i zaczynały się wlec długie godziny oczekiwania.
Pani Barbara nabierała tchu, mówiła, że jej duszno, straszno i ciemno, nie mogła znaleźć sobie miejsca, to chciała czegoś gorącego na nogi, to czegoś zimnego na serce, to, by ją trzymać za rękę, to, by jej nie dotykać. A na koniec prosiła szeptem:
- Bogumił, wyrzuć mnie. Wyrzuć mnie z domu na dwór. Przecież ja jestem do niczego. Na co ci taka żona? Zamęczam was tylko, nie daję spać po nocy. Dzieci się budzą. Wyrzuć mnie i weź sobie jak się należy kobietę.
Agnisia zakrywała głowę kołdrą, aby w ten sposób prędzej doczekać dnia, i modliła się, żeby matka nie umarła przed świtem, gdyż wierzyła, że we dnie już jej to grozić nie może. Pośród modłów i strachu zasypiała, a po pewnym czasie budziło ją uczucie nagłego ruchu i ożywienia, które brała w pierwszej chwili za wszczynające się w niej samej. Po chwili, oprzytomniawszy całkiem, spostrzegała, że to doktór przyjechał. Siedział już koło matki, a ona mocnym, zdrowym głosem opowiadała mu rzeczowo przebieg swych cierpień. Agnisia z lubością patrzyła na błyskające w słabym świetle przyćmionej lampy binokle doktora, na jego zadarty nosek, wątły, rzadki zarost, szeroką twarz i barczystą postać, która, gdy siedział, zdawała się wysoka i potężna, a gdy wstał, okazywała się niska z powodu krótkich nóg. Wszystko to były jakby nie rysy i kształty człowieka, ale znaki pomocy, których ukazanie się budziło zawsze w domu taką radość i ufność.
Agnisia pamiętała doktora Wettlera, odkąd zaczęła pamiętać, gdyż nieraz siadywał przy ich dziecinnych łóżeczkach. Był on dla niej jedynym na świecie zjawiskiem jeszcze bardziej pewnym niż dom, gdyż dom nie chronił przed strachem śmierci, a na widok doktora Wettlera widma zagłady i śmierci przepadały bez śladu.
Pani Barbara też jakąś chwilę po odjeździe doktora była spokojna i ożywiona. Prosiła o papierosa i rozważała:
- Ja od razu mówiłam, że to nie może być wada serca. I bardzo możliwe, że to pochodzi z ucisku żołądka na serce. Zawsze myślę, że żołądek to moja główna choroba.
Po pewnym czasie stwierdzała jednak ze zdumieniem, że serce znów jej zaczyna dokuczać. Upadała na duchu i mówiła głośno, by zbudzić śpiącego już Bogumiła:
- On sobie swoje gada, a mnie jak było źle, tak jest. Ledwo żyję.
Bogumił budził się, a widząc, że już dnieje, zaczynał się w ogóle ubierać.
- Cierpliwości, kochanie - pocieszał ją. - Zaraz Klimecki wróci, przywiezie ci lekarstwo. Przecież słyszałaś, że trzeba zachować spokój i że to niczym nie grozi.
- On wie jedno, a ja wiem drugie. Ja umrę i rozpacz mnie ogarnia na myśl, co ty zrobisz z dziećmi, jak mnie nie będzie. Nie wychowajże ich na prostaków. Daj mi słowo.
- Nie - odpowiadał, myśląc już o robocie w polu. - Nie wychowam ich na prostaków.
- Widzisz! To i ty myślisz, że ja umrę. Przyznaj się, co ci Wettler powiedział.
- Powiedział mi, że ja umrę, jak mnie będziesz tak ciągle straszyć.
Po niejakim czasie na domiar złego pani Barbara zachorowała na wątrobę.
Doktór Wettler znowu przyjeżdżał po nocy, a podczas jednej z wizyt znalazł, że wątroba jest powiększona.
- Czy pani miała jakie ciężkie zmartwienie, jaką zgryzotę? - pytał.
- Nie - odpowiedziała poważnie i ze zdziwieniem - nie mam żadnych zmartwień. Nic mnie takiego nie spotkało w ostatnich czasach. W ogóle czuję się zadowolona i szczęśliwa.
Doktór Wettler przepisał kurację, ale zapewnił, że o niczym groźnym nie ma na razie mowy.
Mimo tych zapewnień doktora, pani Barbara, nic już nikomu nie mówiąc, dręczyła się, że to są początki raka w wątrobie. Albo w żołądku. Kiedy jednak nawiedzały ją boleści innej natury, zapominała o wątrobie, nękana ponurą myślą, że dostaje raka na tle kobiecym.
- Przecież ja już raz tak ciężko chorowałam - przypominała sobie - wtedy po śmierci Piotrusia. A już mi nieraz mówili, że to tak bywa. Jest się chorym, wyzdrowieje się, potem długo nic… nic… ma się dzieci… aż raptem okazuje się - rak!
Nagle uprzytomniła sobie, że przecież rak w trzech miejscach od razu powstać chyba nie może. I to jeszcze w dodatku przy wadzie serca. Więc może nigdzie się nie zanosi na raka? A może w takim razie i wady serca nie ma, bo przecież niepodobna, żeby tyle na raz chorób na nią czyhało?
Milkła, przestawała się skarżyć i bać. Zaczynała podejrzewać, że jej choroba jest wynikiem jakiegoś braku; powstawało w niej niejasne, ale przejmujące poczucie tego braku, którego naturę trudno jednak było odgadnąć. Przybierał na chwilę mgliście niby postać Józefa Toliboskiego, lecz wnet zjawiało się przeświadczenie, że ten brak leżał głębiej i że sprawa z panem Toliboskim była już też tylko jego wynikiem. Ale skąd człowiek ma wiedzieć, co jest przyczyną, co skutkiem, czy źle mu dlatego, że chory, czy chory dlatego, że źle mu żyć na świecie… Błyskały mgnienia, kiedy uczuwała, że to, czego jej brak, nie należy do rzeczy z tego świata. A w takim razie, czy jedynym lekarstwem nie byłoby po prostu umrzeć i złączyć się już na zawsze z czymś niosącym pociechę i ukojenie, z czym tu na ziemi złączyć się nie mogła, nie umiała…
Ku jesieni, dźwignąwszy się na siłach, pani Barbara zajęła się gorączkowo szukaniem nauczycielki wykorzystując wszystkie swe znajomości. Nawet faktorka, Żydówka Arkuszowa, córka owej Bądźzdrówki, co kiedyś mieszkała ze starszą panią Ostrzeńską w jednym podwórzu, brała udział w poszukiwaniach. Pomagała w tej sprawie również wujenka Michalina i tak na koniec wspólnymi siłami znaleziono ową nauczycielkę, a gdy przybyła do Serbinowa, pani Barbara rzekła: - Zdaje mi się, że to będzie odpowiedzialna siła.
Odpowiedzialna siła nazywała się Celina Mroczkówna, pochodziła ze starej, ale dawno już zubożałej szlachty, posiadała dyplom, miała dwadzieścia lat i odznaczała się piękną figurą oraz wybitnie prawidłowymi rysami twarzy. Wywarła korzystne wrażenie, które jednak było zamącone tym, że ona sama rozglądała się po wszystkich i dokoła w taki sposób, jakby nie była rada, że tu trafiła.
Niebawem okazało się, że lekcje z panną Celiną idą niby po grudzie. Zwłaszcza młodszych dzieci nie umiała stosownie zażyć, tak że stały się dokuczliwe i krnąbrne. Emilka wykręcała się od lekcji, Tomaszek, duży już i nieusłuchany chłopak, w niczym ani na jotę pannie Celinie nie wierzył. Doszło do tego, że gdy raz usłyszał ją objaśniającą, jak ziemia się obraca dokoła słońca, wyśmiał się z niej i poszedł o to zapytać furmana Ignacego Klimeckiego. W stajni poradzono mu: - Idź, powiedz pani nauczycielce, że szczupaki niesą jaja na drzewach - co też wróciwszy do domu wiernie powtórzył.
Zaś przyszedłszy innego dnia z tegoż samego podwórza, oznajmił poruszony: - Mamusia wie, słońce wcale nie idzie po niebie. Nam się tylko tak zdaje, a to ziemia obraca się koło słońca. Klimecki czytał w kalendarzu.
Minęła zima, ubiegły przeszło cztery miesiące od przybycia panny Celiny, a ona była wciąż jakby krępującym gościem; nikt się do niej nie przyzwyczaił, nikt się z nią nawet na dobre nie zapoznał.
Przebywała bowiem z domownikami tylko tyle czasu, ile wymagały jej obowiązki, a zaraz potem odchodziła do siebie na górę. Ruszała przy tym zawsze tak stanowczo i ostatecznie, jakby szła nie do swojego pokoju, ale na koniec świata. Zdawało się, że już nigdy stamtąd nie wróci, tak że zawsze, gdy drzwi się za nią po obiedzie czy kolacji zamknęły, wszyscy przy stole milkli, niby w poczuciu niepowrotnego rozstania.
Agnisia z początku miała żal do młodszego rodzeństwa, że to ono czyni swoim postępowaniem pannę Celinę taką jakąś wyniosłą i niedostępną. Musiała jednak pomału przyznać, że i ona sobie nie może z tą nauczycielką poradzić. Ileż to razy w czasie lekcji marzyła, żeby mieć śmiałość bodaj się do tej panny Celiny uśmiechnąć, pożartować z nią, pobyć z nią w tej swobodnej bliskości, w jakiej dawały ze sobą przebywać wszystkie rzeczy, wszyscy ludzie, do których się zbliżyła. Albo się z nią chociaż pokłócić; tak żeby się przecież coś działo! Ale o niczym podobnym nie mogło nawet być mowy. Panna Celina siedziała zwykle przez całą lekcję nieprzenikniona, zarysowując kreskami i kółeczkami skrawek papieru, i Agnisia miała zawsze uczucie, że jej w tym zajęciu przeszkadza. Nieraz usiłowała swoją nauczycielkę tak lub owak zabawić: to śmiesznie przekręciła jakieś słowo, to udała, że spada z krzesła, lecz to pomagało tylko na chwilę i panna Celina wnet zaczynała znów rysować kreseczki i ziewać. Czasem zarażało to i Agnisię - i obie ziewały; słowa i głosy padały zniekształcone z rozdzierających się ust, i kto by słuchał z daleka, mógłby pomyśleć, że to bełkocą niemowy albo głuptaki. W dodatku Agnisia zauważała często, że niektóre rzeczy wie lepiej od swojej nauczycielki. Wstydziła się tego. Umyślnie się myliła, żeby przywrócić naturalny porządek rzeczy. Ale pannie Celinie równie mało ważnymi zdawały się omyłki Agnisi, jak i jej zanadto naprzód wybiegające wiadomości.
- Otwórz dyktando. No, dobrze. - No, więc dalej. - Dokąd było na dzisiaj? - oto były jedyne rzeczy, które można było od niej przy lekcji usłyszeć.
A po paru godzinach tej nudy - ostatni znak paznokciem, do jakiego miejsca nauczyć się na jutro, i obie wstawały. Panna Celina przeciągała się jeszcze, z ziewaniem w głosie mówiła: - Pozbieraj książki - albo coś w tym rodzaju, i odchodziła.
Zostawszy sama Agnisia zawsze była tak przygnębiona, że nie mogła się niczym zająć. Miała co prawda ochotę po prostu wzruszyć ramionami i dać sobie spokój z tą obcą nudną osobą, ale nie mogła tego z lekkim sercem uczynić. Czuła się ciężko winna temu, że nie umie się zaprzyjaźnić z panną Celiną. Było jej tak nieprzyjemnie, jak bywało wtedy, kiedy nie potrafiła rozwiązać jakiegoś zadania albo zrozumieć jakiegoś prawidła gramatyki. Nękało ją uczucie niemocy, postrach czegoś niedopełnionego, co jakby przeszkadzało dalej żyć, jakby odejmowało prawo zajęcia się czym innym. I trzeba było dobrej chwili, aby się z tego otrząsnęła.
Panią Barbarę też denerwowało usposobienie panny Celiny i próbowała rozmaitych sposobów, ażeby ją rozruszać.
- Może byśmy pojechali na jaki spacer? - pytała, gdy widziała, że nauczycielka ciąży już nad wszystkimi jak chmura.
Bogumił nie okazywał zapału, dawał jednakże konie. Siadano hałaśliwie na brykę albo na sanki i wieziono pannę Celinę w stronę Kurzy, gdzie była rzeka, albo w stronę Środy należącej do Przybylaka, gdzie było trochę lasu. Po drodze pani Barbara zaczynała opowiadać, jakie to lasy były w Krępie, gdzie kiedyś mieszkała, dzieci zaś nawoływały od czasu do czasu despotycznie, żeby patrzeć to na stado gawronów, to na obłok dziwnego kształtu, to na rzekę Rośnę, srebrzącą się z daleka między bladymi wydmami piaszczystego tu gruntu. Pomału zapominano o głównym celu wyprawy - o pannie Celinie. Ona tymczasem borykała się z włosami, które traciły na wietrze swój elegancki układ. Starała się piękne loki to wcisnąć pod czapkę, to przytrzymać rękami na czole, a wyglądała przy tym tak, jakby się bardzo męczyła. Spostrzegłszy to, wszyscy milkli, a następnie zaczynano się trwożnie zapytywać czy jej ciepło, czy jej wiatr zanadto nie przewiał. Wnet potem wracano do domu z cierpkim poczuciem, że spacer się nie udał.
Patrząc na to wszystko pani Barbara umacniała się w przekonaniu, że panna Celina nie nadaje się na nauczycielkę, a zwłaszcza na wychowawczynię dzieci, ale wypowiedzieć jej miejsce i zacząć poszukiwanie kogoś nowego wydawało się czymś jeszcze cięższym niż obecny stan rzeczy. Bądź co bądź dzieci się jakoś uczyły, coś im tam w głowie przybywało, przerwa w nauce, nawet takiej, była niepożądana, a zmiana - kto wie, co mogła przynieść. Panna Celina była młoda, może należało nią samą pokierować, pani Barbara obiecywała sobie, że z nią pomówi, wytłumaczy jej, że z dziećmi trzeba więcej przebywać i starać się je do lekcji zaciekawić. Ale jak tu doprowadzić do tej rozmowy, jak sprawić, żeby panna Celina nie tylko słowami, ale naprawdę chciała w niej uczestniczyć? Jak znaleźć temat, co by je obie jednym duchem ożywił? Może książki będą tym punktem zaczepienia? Panna Celina podobno lubiła czytać - kiedy ją czasem pytano ze współczuciem, czy jej się nie nudzi siedzieć tak zawsze samej u siebie na górze, odpowiadała, że się nie nudzi, bo czyta. To było przecież bardzo chwalebne; ale powziąwszy zamiar wszczęcia z nauczycielką pogawędek o książkach, pani Barbara spostrzegła, że się sama pod tym względem szalenie zaniedbała. Tak zresztą jak pod wielu innymi. Dawniej, nawet kiedy były największe roboty przy domu albo w ogrodzie, starała się zawsze zachować skromną wytworność, w której była zamiłowana.
Dążyła do tego, by po jej rękach, ubraniu i postawie nikt z domowników nie poznał, w jak czarnej bywała pracy. O tak, niegdyś, wróciwszy z kurników albo z ogrodu, zmieniała nie tylko suknię, ale i przepoconą bieliznę, wycierała ręce wodą kolońską i kremem, szczotkowała zakurzone włosy i tym podobnie. Ale już nawet nie pamięta, kiedy to było. Odkąd dzieci się porodziły, może sobie na takie zabiegi pozwalać tylko kiedy niekiedy; nie ma czasu ni siły do krzątania się koło siebie. Jakoś wszak życie toczy się i tak, czy ona sobie ręce kremem wyciera, czy nie, a toczy się też, mimo że przestała czytać tak zawzięcie jak dawniej. Długo trwają te lata, w które się myśli, że się ma sił i chęci dosyć na wszystko, ale mijają one i raptem pewnego dnia ukazują się zewsząd granice, za które już, człowieku, nie przejdziesz i w których już tylko część tego wykonasz, coś wykonać zamierzył. Ale pani Barbara nie chce się z tym pogodzić i postanawia, że się przemoże; każdą chwilę wypoczynku zacznie poświęcać pracy nad sobą, czytaniu.
Tylko skąd było wziąć tę chwilę wypoczynku? W domu i koło domu wciąż było tyle chodzenia koło najrozmaitszych rzeczy, tyle obrzędów, zwyczajów, do których trzeba się było przygotować, tyle zajęć, z których żadne nie mogło, nie chciało czekać. Każda rzecz musiała być zrobiona, kiedy przychodził czas, gdyż czas ten wyznaczały ziemia, pogoda i niebo. A także obyczaj, ten piąty żywioł świata; zaś w miarę jak stawali się tu w Serbinowie zasiedziałymi ludźmi, obrastali z lekka i w starodawne obyczaje.
Przed niektórymi ze związanych z tym trudów domowych pani Barbara nagle się buntowała. Zwłaszcza przed świętami, kiedy trzeba było przygotowywać mnóstwo jedzenia i picia. Nigdy jeść nie lubiła, a jeść dla uczczenia rocznic religijnych zdawało jej się czymś dzikim.
- Boże - mówiła tedy przed połowem ryb, przed biciem wieprza albo pieczeniem ciasta - jak ja tego wszystkiego nie cierpię. Na co to wszystko? Na to jedynie, aby brzuch naładować. Dajcie mi spokój - dodawała. - Nic już na te święta wcale urządzać nie będę. Niech ja wreszcie odpocznę, niech ja wezmę jaką książkę do ręki i wreszcie co przeczytam. To będzie daleko bardziej po bożemu podług mojego zdania.
Ale dzieci i Bogumił uważali, że te rzeczy świetnie ze sobą się wiążą.
Dzieci prosiły strwożone: - Mamusiu, jeszcze tylko w tym roku niech będzie wszystko jak zawsze.
A Bogumił je podtrzymywał i to panią Barbarę prawie martwiło.
- Rozumiem jeszcze dzieci - mówiła. - Ale żebyś ty, mężczyzna, dorosły człowiek, tak sobie lubił dogadzać.
Ale dla Bogumiła co było uroczystym dla ducha, było nim i dla ciała. Uważał przy tym, że zwyczaje dobre dla drugich, dobre są i dla niego. Nie rozróżniał pod wielu względami siebie od drugich.
Swoją odrębność, wartość, a nawet niekiedy wyższość uczuwał jedynie śród pracy. Rumienił się więc i tłumaczył:
- Przecież tak w ogóle mam skromne wymagania. Ale na święta lubię istotnie, żeby wszystko było, jak trzeba. Taką mam już naturę.
W końcu jednak zawsze obawy dzieci i Bogumiła okazywały się płonne. Gdy bowiem nadeszła pora, smakołyki świąteczne pojawiały się w należytej obfitości, a pani Barbara krzątała się koło ich przygotowania z furią i żarliwością, którym nikt nie mógł sprostać. Wydawała rozporządzenia, lecz zanim ktokolwiek zdążył je wykonać, brała się do roboty sama. Miała bowiem uczucie, że prócz niej nikt na świecie nie jest w stanie z niczym zdążyć na czas. A zdążyć na czas było to w jej pojęciu być gotowym z każdą rzeczą już na długo przed czasem. Marzyła sobie, że w ten sposób ocali, wykroi z dnia i nocy tę wolną chwilę, tę nadliczbową godzinę, w którą będzie mogła się zająć czymś nie należącym do powszedniego tuptania. Lecz to jej się rzadko udawało; gdy przewidziane zajęcia się skończyły, nadciągały nieprzewidziane, które trzeba było od ręki załatwiać. A nigdy się od żadnego z nich nie uchylała, bo, nie cierpiąc tej całej krzątaniny, nie widziała innego sposobu wyzwolenia się od potocznej roboty, jak ją co duch wykonać i tym samym zniweczyć, uprzątnąć sobie z drogi. Nie można powiedzieć, aby omijała swój nielubiany los życia na wsi, by się od niego chciała wykręcić sianem. Atakowała go na oślep, wychodziła mu gniewnie naprzeciw. Pewna była przy tym, że wszyscy tak jak i ona nie lubią tego powszedniego zabiegania. Toteż nie umiała na nikogo z robotą poczekać ani się nikim wyręczyć. I nawet kiedy mogła zdać jaką czynność na kogoś, biegła wykonać ją sama; wymagająca w uczuciach i myślach, w praktyce nie śmiała nic od nikogo wymagać.
A już zwłaszcza dotyczyło to dzieci. Mogła chcieć je widzieć nie wiem jakimi pod względem umysłu i charakteru. Ale w powszednim życiu bała się żądać nawet, żeby po sobie sprzątały. Wstydząc się służby, która patrzyła na to zdziwiona, cichaczem sprzątała po nich zabawki, rękawiczki, płaszczyki, porządkowała ich książki, bo już to, że żyły, że nie umierały, że powychodziły cało z tylu chorób, zdawało jej się tak wielką łaską z ich strony.
Co do jednej tylko rzeczy spośród zajęć domowych pani Barbara była nieprzejednana: nie dawała się wciągnąć do szycia, mimo że tej umiejętności poświęciła była dwa piękne lata panieństwa.
Ostatnią rzeczą, którą szyła sama, były koszulki i powijaczki dla mającego się urodzić Tomaszka. Odkąd wszystkie dzieci były na świecie, przywoziło się zawsze do szycia chudą, niedokrwistą pannę Władysławę z Kalińca, tę samą, co szyła kiedyś żałobę po śmierci Teresy i babci. Pani Barbara pomagała jej co najwyżej robotę wykończyć. Mówiła przy tym: - Jeszcze komu obcemu to bym prędzej uszyła. Ale swoim - zawsze się boję, że krzywo skroję.
I zamyślała się czując niejasno, że jest coś więcej w tym jej rosnącym z latami wstręcie do szycia. Przypominało jej ono okoliczności, co ją pchnęły niegdyś do tego zajęcia. Jeszcze przed pięciu, dziesięciu, nawet piętnastu laty, gdy wzburzały ją gwałtowne przejścia, porody, zgony i związane z tym radości i rozpacze - wspomnienie starej rany z dni młodości zalegało w niepamięci, nie dając się we znaki. Ale teraz, gdy wody życia wyrównały się, a nawet nieco opadły, sprawa ta zdawała się niekiedy być tuż, tuż pod powierzchnią, niby zdradziecka rafa, o którą przy niezmąconej pogodzie całe życie może się nagle rozbić.
Nieraz, czując w dłoni oddźwięk tnących materiał nożyczek, pani Barbara słyszała, czuła, widziała siebie idącą przez Saski Ogród z magazynu sióstr Kunke na Leszno i rozprawiającą, i toczącą w duchu gorzkie rozmowy z panem Józefem Toliboskim lub składającą mu, niegodnemu, przysięgi miłości mimo wszystko i poprzez wszystko do zgonu.
Te wspomnienia były i lube, i wstrętne. Nie chciała ich i gdy czasem narzekała na coraz większe wydatki, a Bogumił napomykał, że można by oszczędniej dom prowadzić, o ile by sama szyła dla dzieci, wpadała w niepowstrzymany gniew, jakby ją podstępnie namawiał do czegoś złego.
- Nie wiem, czego wy jeszcze ode mnie zażądacie! - wołała i zaczynała mówić do Bogumiła w liczbie mnogiej, niby do całej gromady nieprzyjaciół, co czyniło na nim przygnębiające wrażenie.
Lecz po każdym takim wybuchu skryte przyczyny, które go wywołały, traciły na sile, zaczynały się wydawać pani Barbarze czczymi i chorobliwymi urojeniami. W takich chwilach, gotowa do zadośćuczynienia, przedsiębrała roboty niezupełnie krawieckie, ale jakby zastępcze. Robiła klockowe koronki na bębenku, a kiedy dzieci porozciągały i pogubiły klocki - robiła ząbki. Nie były one, właściwie mówiąc, pracą. Można się było nad nimi zadumać, pozostając w miłym zawieszeniu między jedną a drugą czynnością dnia, a jednak nie miało się uczucia, że się nic nie robi, że się kradnie czas. Wszak palce, nitki, szydełko, wszystko to migało tak pracowicie, a kłębek umieszczony w majolikowym wazoniku po babci, służącym jako koszyczek do roboty, obracał się tak prędko.
Ale teraz, mając na myśli rozmowy z panną Celiną, pani Barbara postanowiła do ząbków ani zajrzeć. Czekały ją bardziej czynne duchowe przyjemności, a choć wciąż tylko czekały, już sama myśl o nich czyniła jej szarzyznę dni powszednich bardziej znośną i miłą.
Gdyż poczucie, że mamy na widoku coś, co nam się zdaje życiem prawdziwym, przeobraża w cenną prawdziwość także i to, co się przedtem zdawało cieniem rzeczy.
O ile zimową porą można było wytchnąć i pomyśleć o ząbkach albo o książce przynajmniej w niedzielę, to wiosną nawet i w niedzielę nie miało się spokoju. Wszystko się lęgło, wschodziło, wymagało starania.
- Takiego umordowania jak tej wiosny nie było jeszcze nigdy - wzdychała pani Barbara, gdy jej to wszystko dopiekło.
- Mówisz to każdej wiosny - przypominał Bogumił.
- Bo właściwie jest coraz gorzej - odpowiadała z goryczą. - Roboty przybywa, a widoków na przyszłość żadnych.
- Dlaczego żadnych? Widoki na przyszłość są zawsze. Zawsze i wszędzie.
- Jakie tam widoki, jaka pewność jutra może być na wsi na cudzym.
Dla takich jak my, a zwłaszcza dla naszych dzieci przyszłość może być tylko w mieście - oświadczała, napastowana przez tę myśl coraz częściej. - Holszańska miała rację, kiedy nam to swego czasu mówiła. Nie lubię się z nią zgadzać, ale widzę, że miała rację.
- W mieście przecież najczęściej ludzie pracują na cudzym.
- Tak, ale tam można dojść do znaczenia w inny sposób, umysłem, wychowaniem. Zresztą co tu gadać. W mieście przed każdym otwiera się sto różnych możliwości. A tu ciągle to samo i to samo.
Bogumił martwił się słuchając i myślał:
- Gdybyż była tego nie powiedziała.
I aby się pocieszyć, przypominał sobie, że już szczęśliwie posadził ostatnie kartofle.
- A prawda - mówił - skończyłem już kartofle.
Panią Barbarę te słowa naprowadziły na myśl, że fasola w ogrodzie nie posadzona, ogórki nie posiane.
- Na rany boskie - mówiła trąc ze zdumieniem czoło. - Ja o tym na śmierć zapomniałam. A wszystko przez to, że mi ogrodowego zabrałeś do tych swoich kartofli.
- Cóż takiego - uspokajał Bogumił - posiejesz sobie jutro.
- Jak to „cóż takiego” - oburzała się z żalem - powinno być posiane i posadzone najmniej ze sześć dni temu. Jeżeliby to szło o robotę w polu, tobyś na pewno nie mówił „cóż takiego”. Takie mówienie „cóż takiego” oznacza tylko egoizm. I to krótkowzroczny egoizm, bo przecież sam będziesz potem wołał ogórków kwaszonych do obiadu.
- No, ja już nie mówię „cóż takiego”.
- Nie, ale kiedy nie rozumiesz mnie. Mnie nie idzie o to, co mówisz, ale o to, że w ogóle masz na względzie tylko swoje roboty.
- Jutro dostaniesz tych ludzi.
- Jutro. Czy ja wiem, czy ja jutra doczekam? Albo czy na przykład jutro nie będzie lało? A dziś akurat cudowny czas, można by nie wiem co zrobić. I przecież mówisz, że już skończyłeś kartofle.
- Tak, ale dziś ludzie sadzą dla siebie.
Pani Barbara natychmiast przestała się wadzić, jakby stanąwszy przed koniecznością losu, wobec której wszystko się staje drobnostką.
- To czemu - rzekła - od razu mi tego nie mówisz.
Pani Barbara doczekała dnia następnego i pogoda była w dalszym ciągu ładna, choć zimna, ale wszystkie roboty wiosenne stłoczyły się na siebie. W domu wystawiano wewnętrzne zimowe okna i czyszczono zbędne lampy, których część miała zostać wystawiona „na górę”. Kiedy ogrodowy przyszedł od sadzenia kartofli, okazało się, że pani Barbara już sama z oprzętką, z Felicją i Agnisią posadziła fasolę i ogórki. Teraz z dwiema dziewczynami, które przysłał Bogumił, oczyszczała truskawki. Niebawem przyszło jeszcze czterech chłopaków. Kwatery warzywne zaroiły się od ludzi, a stróż gracował ścieżki, po których puściły się już chwasty. Chwasty zresztą obległy wnet i zagony - ledwo że wszystko wzeszło i zaczęło rosnąć, trzeba się było brać na gwałt do pielenia. Pani Barbara w tym także brała udział, pełła też i Agnisia, a raz doprowadziły do tego, że i panna Celina wyrwała trzy czy cztery wybujałe lebiody.
Spojrzawszy następnie na powalane żółtawym sokiem roślinnym palce, rzekła: - Czy to puści? Może wziąć jakie stare rękawiczki?
- Niech pani sprobuje - rzekła pani Barbara - ale to na nic.
Najgrubsze rękawiczki pójdą po kilku razach w strzępy. Zresztą to naprawdę nie robota dla pani. Mówią, że to zdrowo ruszać się na powietrzu, ale może i szkoda rąk. Niech pani lepiej idzie poczytać.
- Nie, ja pójdę po jakie rękawiczki - upierała się panna Celina.
Poszła i nie wracała. - Coś jej nie widać? - A nie widać - mówiły co pewien czas Agnisia i pani Barbara, życząc sobie na przemian, to by panna Celina i w tym wypadku okazała się beznadziejną niedołęgą, to by przyszedłszy w rękawiczkach zrzuciła je po pewnym czasie, zasmakowała w pieleniu i by w ogóle od tej chwili stała się inna. Ona zaś tymczasem przyszła, ale dopiero przed samym dzwonkiem na południe, a wyrwawszy w milczeniu jeszcze parę lebiodek, otrzepała się akuratnie i wszystkie trzy wróciły razem do domu.
Na koniec jednak pewnej niedzieli wszystkie poopóźniane roboty dobiegły wreszcie końca i można było odpocząć. Panią Barbarę bolał krzyż i była niewyspana - od paru tygodni wstawała co dzień o świcie, a w dzień się nigdy nie kładła. Zasiadła mimo to zaraz po obiedzie na fotelu, zgromadziła dokoła siebie ostatnie czasopisma, zrobiła sobie dwa papierosy i najpierw zaczęła oglądać ilustracje.
Nad jedną z nich zasnęła. Zbudziło ją zesunięcie się tygodnika z kolan i własne kiwnięcie się. Zobaczyła zdziwiona, że przez ten czas do pokoju weszła panna Celina. Stała wahając się przy drzwiach i mówiła bynajmniej nie z dumą odpowiednią do jej wyglądu, ale zgoła lękliwie:
- Przepraszam, pani może wypoczywała i ja przeszkodziłam?
Pani Barbara była zła, że zasnęła nad czytaniem, zła, że panna Celina to widziała i zła w ogóle z powodu zejścia panny Celiny z góry, jak bywa, że się irytujemy, gdy to, czego długo i na darmo czekamy, pojawia się nie w porę. Nie chciała jednak zrażać nauczycielki, rozjaśniła więc, jak mogła, swe szare oczy i poprosiła:
- Ależ niech pani siada. Gdzieżby pani miała przeszkadzać. Pani coś czyta, widzę.
Panna Celina istotnie trzymała w ręku książkę, a jej piękne, jasne oczy lśniły nie widywanym w nich blaskiem.
- Czytam - odparła - Stanisława Przybyszewskiego „Nad morzem”.
Pani to zna?
Nie, pani Barbara nie czytała ani jednej rzeczy tego autora.
- Zdaje mi się - odparła niepewnie - że czytałam o nim jakiś artykuł.
- O, i chyba niejeden! - zawołała z nieoczekiwanym żarem panna Celina. - Przecież to geniusz. On jest znany nie tylko u nas! Na przykład w Niemczech podobno szalenie jest sławny.
Panna Celina wyglądała w tej chwili tak, jakby zdjęła z twarzy woalkę. Próbowała opowiedzieć coś z tego, co przeczytała, mówiła chwilę o ludziach napiętnowanych fatalnością, o wiekuistej tęsknocie, o tańcu miłości i śmierci. Wnet jednak dała spokój. - Nie - rzekła - to trzeba samej przeczytać. Jaka pani szczęśliwa, że pani ma to jeszcze przed sobą. Mnie już to szczęście nie czeka.
Znam wszystko, co napisał.
Panią Barbarę ogarnęło zniecierpliwienie.
- No, może ten Przybyszewski jeszcze co napisze - powiedziała mało życzliwie. - Czy to już stary człowiek?
- Podobno niestary. Może on rzeczywiście jeszcze co kiedy napisze - ucieszyła się panna Celina. - Chociaż właściwie to jego można czytać po dziesięć razy to samo. Niech pani przeczyta to „Nad morzem”. To jest wspaniałe - no - wspaniałe.
Pani Barbara wzięła podaną książkę, spojrzała podejrzliwie na tytuł: - Morza nigdy nie lubiłam - oświadczyła. - Kiedyś za młodu byłam w Połądze i zawsze tam był taki wiatr, jakby się kto powiesił.
- Morze to tylko tak… symbol - broniła się panna Celina więdnąc jednak pomału. - Ale w gruncie rzeczy idzie tutaj o miłość.
Pani Barbara skrzywiła się i pokiwała głową.
- O miłość - rzekła z pełnym litości szyderstwem. - To nie dla mnie.
Otworzyła książkę i przeczytała po cichu parę wierszy.
- Nie rozumiem - stwierdziła po chwili. - Książki o miłości zawsze mnie dziwnie nudzą.
Odłożyła książkę i pisma, wzięła z majolikowego wazonika niciane ząbki i szydełkiem zaczęła je wiązać. Nikt by nie wytłumaczył, dlaczego tak się stało, ale Przybyszewski był w tej chwili dla niej nie powieściopisarzem, którego nie znała i o którym miała chętkę posłuchać, lecz jakby wspólnikiem wszystkich złych stron zauważonych w pannie Celinie. Zdawał się popierać oschły sposób bycia, dumne trzymanie się na uboczu, lekceważące traktowanie obowiązków.
Panna Celina stała się już też na powrót zamkniętą w sobie, posągowej urody, nieskłonną do rozmowy osobą. Zapytała jeszcze tylko:
- Pani pewno lubi powieści historyczne?
- Owszem - zgodziła się pani Barbara - lubię powieści historyczne, lubię w ogóle książki, gdzie się coś dzieje. Ale tak, żeby rozpamiętywać, wywlekać swoje uczucia i co tam kogo boli, to nawet wstyd.
I nagle, czując potrzebę jakby wywdzięczenia się czymś pannie Celinie za jej chwilę szczerości, pani Barbara rzekła mieniąc się na twarzy:
- O miłości lepiej człowiekowi zapomnieć.
Chwilę siedziały w milczeniu, lecz panią Barbarę nagle zaczął dręczyć niepokój o kury, które się jeszcze w tym czasie nasadzało.
- Zaraz - rzekła odkładając robotę - przepraszam, w tej chwili wrócę. Muszę zajrzeć, czy kury nie poschodziły z jaj. - Lecz nie wróciła tak prędko, okazało się bowiem, że kury poschodziły z jaj.
Kiedy zajrzała ponownie do salonu, panny Celiny już tam oczywiście nie było. Wobec tego pani Barbara poszła do Bogumiła i zwierzyła mu się z ponurego zamiaru nienasadzania już nigdy więcej żadnego drobiu. Następnie zaczęła mówić o swojej nowej służbie. Felicja, zgodzona niedawno do pokojów, dała się, owszem, poznać jako zupełnie odpowiednia - poważna, sumienna, pojętna, a co najważniejsze małomówna, niekłótliwa, nie wtrącająca się do rozmów.
- Ale z tą starą Żarnecką, z tą kucharką, to będziemy mieć ciężkie życie. Gotuje świetnie, to prawda…
- Doskonale - potwierdził z ożywieniem Bogumił.
- Tak, ale ma zgryźliwe i strasznie denerwujące usposobienie.
Zrobić zrobi wszystko jak się należy, ale jak ją o co zapytać, to nigdy wyraźnie i prosto ci nie odpowie. Mam w kuchni znowu jedną kurę na jajach. Widzę, że siedzi, pytam się, czy ona schodziła z jaj, czy nie. A Żarnecka na to: „No - mówi - schodzić nie schodziła, chociaż może i zeszła, jak jej było potrzeba.
Słyszałam, że słoma szurała, ale może tak tylko szurała”. - I tak w kółko, nic się od niej nigdy nie dowiesz.
Bogumił śmiał się. Pani Barbara też mu śmiechem odpowiedziała.
- Tak - rzekła - to można uważać za głupstwo. Gorzej, że ona pije.
Jeszcze się z tym kryje po kątach, a ja też na razie nic nie mówię, ale dobrze wiem, co się święci.
Bogumił poszperał na biurku śród papierów i podał żonie list. - Masz - powiedział - przeczytaj.
- Od Dalenieckiego? Nudzą mnie już te jego listy - zgrymasiła pani Barbara. Przeczytała jednakże pierwsze słowa: „Najukochańszy panie Bogumile. Otrzymałem przekaz pański na dochód z przeszłorocznych buraków. Jestem zdumiony i zachwycony…” - Doprawdy? - zadrwiła nieprzyjaźnie. - Dajesz mu brać, kędy nie kładł, więc nic dziwnego, że ci schlebia.
Bogumił Niechcic pocierał palcami sukno biurka i wpatrzony w jego spłowiałą zieleń - milczał. Pani Barbara czytała dalej:
„…zachwycony nie tyle z powodu wysokości sumy…” Przerwała sobie znowu.
- Ja myślę - rzekła. - Żeby komu z nieba manna zaczęła padać, toby także był zachwycony.
- No a dalej? - popędzał Bogumił.
- ”…ile z powodu wspaniałego urodzaju, który szacowałem najwyżej na połowę tego, co pan osiągnął. W ogóle dokonywa pan cudów. Kiedy oddaliśmy w ręce pana ten nieużytek, jakim był przed jedenastu laty Serbinów, to wyobrażaliśmy sobie, że uczyni pan dużo, jeżeli po pięciu latach nie trzeba będzie dokładać. Pan tymczasem po trzech latach wykazał dochody, a obecnie doprowadził pan Serbinów do stanu, w jakim nie znajduje się, o ile mi wiadomo, żaden majątek w promieniu wielu mil dokoła”.
- A tak - potwierdziła pani Barbara zaczepnie. - Przez pierwsze dwa lata nie było do ust co włożyć i tylko perz się z pól ciągle wywoziło. To, czegoś ty tu dokonał, to ja wiem i bez uznania jakichś tam Dalenieckich.
- Toteż mnie nie idzie o uznanie Dalenieckiego. Pokazałem ci ten list ot tak, żeby cię pocieszyć w kłopotach i żebyś uspokoiła się co do tej pewności jutra, o które czasem tak drżysz. A potem, widzisz, cieszę się, bo mógłbym przecież nie wiem jak dobrze pracować, a taki nie będący na miejscu właściciel mógłby i tak o każdej rzeczy mieć inne zdanie i bruździć mi, przeszkadzać.
Pieniądze by brał, a ze swoim widzimisię kazałby mi się swoją drogą na każdym kroku liczyć. A ten przynajmniej, widzę, że mnie ocenia w taki sposób, jaki jest dla każdej roboty najkorzystniejszy. Okazuje mi zaufanie, daje wolną rękę.
- Tak nawet pisze - przyznała pani Barbara. - „Nie mogę panu się inaczej odwdzięczyć, jak tylko dając mu wolną rękę we wszystkim, co pan uważa za wskazane dla dobra majątku”. - No, no - dodała dla porządku - ja bym na tych pięknych słowach wiele nie budowała.
Resztę listu czytała już po cichu. Kiedy skończyła, twarz jej miała wyraz raczej wesoły. - Że się umie wypisać - rzekła - tego mu nie odmawiam. Daj no mi papierosa - poprosiła, co oznaczało nastanie dobrego humoru.
Bogumił zestawił z górnej półeczki biurka pudełko z przyborami do robienia papierosów i, oparłszy o swoją potężną pierś wątły żelazny tłoczek, napchał nim tytoń do założonej na metalową foremkę gilzy. Gotowego papierosa zmocował jeszcze końcem tłoczka i podał żonie, a potem zabrał się do następnych. Pani Barbara wzięła z biurka pudełko zapałek, potrząsnęła nim, czy nie puste, i sama zapaliła swojego papierosa, po czym nastała cisza, w czasie której słychać było jedynie szelest bibułki prostującej się pod naporem tytoniu.
Godzina była nadwieczorna, spokój niedzieli panował w całym domu, a nawet zdawało się - jak gdyby w całym świecie. Na skutek wyjęcia zimowych wewnętrznych okien śpiew ptaków dźwięczał za pojedynczymi szybami ze spotęgowaną wyrazistością, co czyniło na Niechcicach wrażenie jakby odelgnięcia w uszach, odzyskania utraconego częściowo słuchu. Szyby były też niedawno umyte, od czego i majowa zieleń za nimi zdawała się umyta i dom cały - przezroczysty, szklany.
W sąsiednim pokoju widać było przez nie zamknięte drzwi cielisty blask zachodu na spłowiałej tapecie. Dzieci nie było w domu. Pani Barbara miała jednak rzadko ją nawiedzającą pewność, że są w pobliżu i że wrócą niedługo, i to czyniło ich nieobecność chwilą niewysłowionego odetchnienia. Odetchnienia, które zdawało się być nie tylko w niej, ale we wszystkim dokoła. Była rada życiu i jak bywa zwykle, gdy w nas jakieś odmienne uczucie zagości, wierzyła, że już od tej pory będzie mu rada zawsze.
Ale głosy ptaków za oknami pomału rzedły i cichły, ogród poszarzał, dzień trwał jeszcze tylko na niebie, a ciszę domu przerwało hałaśliwe nadejście dzieci. Nie pozamykały one za sobą żadnych drzwi i przyniosły długie pręty wierzbowe, których końce potykały się o meble i o ściany. Zaczęły jedno przez drugie wołać, że się szalenie ociepliło. Lody na północy, od których przez kilka dni było zimno i dżdżysto, musiały już roztajać.
W pokojach zapachniało zieloną korą, błotem, chłodem wiosennym i psami, które, zawahawszy się w progu zostawionej otworem sieni, powchodziły jednak w końcu do wnętrza. Dzieci były obrażone po czasie, że im kazano powkładać szaliki i płaszczyki. - Gdzie mamusia? - wołały i dotarłszy do pokoju ojca, zapewniały kolejno:
- Przysięgam, że jest niemożliwie gorąco.
- Nie krzyczcie tak - uśmierzała je pani Barbara - bo ja nic nie rozumiem. Jezus, Maria! - zaczęła sama krzyczeć - jacy zziajani i pogrzani! Ma wam nie być gorąco, kiedy latacie jak wariaci! Dalej, ściągać te płaszcze i nie robić tu piekła. Patrzcie, coście błota nanieśli! I psy zabierzcie! Psy!
Gwar, którym zawrzało wnętrze domu, uciszył się przy stole, kiedy Felicja postawiła na nim wielki półmisek siekanki z kwaśnym sosem.
Rodzice zajmowali szczytowe miejsca stołu. Dzieci siedziały wszystkie po jednej stronie, Tomaszek zawsze przy ojcu, Agnisia w środku, a Emilka przy matce. Po drugiej stronie siedzieli panna Celina i pan Katelba.
Nauczycielki jeszcze nie było.
Felicja wróciwszy z góry, dokąd ją raz jeszcze po pannę Celinę posłano, powiedziała:
- Zaraz pani nauczycielka przyjdzie, tylko suknie zewlecze i wnet idzie.
- Jak to „zewlecze”? To w czymże przyjdzie? Bez sukni?
Felicja na razie zmilczała patrząc na dzieci, a gdy skierowały uwagę w inną stronę, rzekła poufnie do pani:
- Nasza panna Celina często się tak zabawia. Wyjmie z szafy to jedną suknię, to drugą, włoży sobie, pochodzi, poprzegląda się w lustereczku, zewlecze i zaś drugą nakłada. Jak to zawsze panienki lubieją w takich zamysłach o swój los się kłopotać.
Pani Barbara przyjęła tę wiadomość zdziwiona, ale w milczeniu, gdyż spoglądała właśnie w popłochu na swoje dzieci. Tomaszek, jak zwykle, jadł nie patrząc, co mu podają. Śród wszystkich swoich braków nie posiadał jednej tylko wady dzieciństwa - nie był łakomy. Nigdy się nie dopominał słodyczy, cukierki chętnie oddawał innym dzieciom. Za to dopominał się zawsze wina, o ile czasem przy gościach zobaczył je na stole. Łakoma była Agnieszka, to jest nie to, żeby łakoma, ale nikt z dzieci nie umiał tak jak ona okazać radości, gdy na obiad podano co dobrego. Uszczęśliwiało ją zasiadanie do stołu, zachwycał sam widok potraw. I teraz też wodziła rozrzewnionymi oczyma za obnoszonym przez Felicję półmiskiem. Emilka grymasiła, to że jej nałożyli na talerz za mało, to że za dużo, to że chce mieć tyle, co Agnisia. Ale ostatecznie jadła zdrowo, wszystko więc było w porządku, jednak pani Barbarze nie dawała spokoju myśl, że dzieci cały dzień przebywały na dworze na takie zimno; bo czas był jeszcze bądź co bądź dosyć ostry. Wodziła po wszystkich trojgu podejrzliwym spojrzeniem, a na koniec, nie mogąc dać sobie rady, spytała:
- Co ta Emilka ma takie oczy podsinione?
Bogumił popatrzył nieuważnie i powiedział:
- To się tak tylko zdaje od lampy.
Pan Katelba przestał jeść i oglądnąwszy dzieci rzekł:
- Na wiosnę dzieci zawsze trochę biednieją.
- Bo powinny tran pić przez zimę - odparła pani Barbara z goryczą.
- Ja jeszcze nie widziałam takiego niedbania o dzieci, żeby na przykład nie dać im tranu pić - dodała spojrzawszy na Bogumiła z wyrzutem.
Bogumił nie przypominał sobie, żeby miał nie dawać dzieciom pić tranu. Ale nie chciał się o to prawować.
- Co tam - rzekł - wiosna im lepiej pomoże niżeli wszystko.
Panią Barbarę zdenerwowały te dwa sprzeczne sądy o wpływach wiosny.
- Nie dziwiłabym się - rzekła - gdyby w ten sposób odpowiadały dzieci. Znałam ludzi, co lubili najważniejsze rzeczy byle czym zbywać, ale nie uważam, żeby to należało naśladować.
I zamilkła stropiona, jakby ktoś mógł się domyślić, kogo miała przy tych słowach w pamięci.
Bogumił i Katelba zaczęli się tymczasem przekomarzać z Tomaszkiem o jakieś zdarzenie, które miało miejsce w podwórzu.
- Spadłeś, spadłeś - śmiał się Bogumił i żartami pociągnął chłopca za nieposłuszny wicher nad lewą skronią.
- Kiedy nie spadłem - powtarzał uparcie Tomaszek. - Ja naumyślnie zeskoczyłem i jak już byłem na ziemi, to się potknąłem i przewróciłem.
- Kiedy w tym nie ma nic złego, że spadłeś - tłumaczył ojciec - każdemu się to może zdarzyć. Takiej rzeczy nie ma się co zapierać.
- Dlaczego się zapierasz, Tomaszku? - ocknęła się pani Barbara z zadumy. - Zrozum, że my się nie gniewamy o to, że się przewróciłeś. To nic złego, ale zapierać się, kłamać - to jest dopiero okropne.
Tomaszkowi oczy zwęziły się ze złości.
- A ja nie spadłem. Nie spadłem - powtarzał swoje. - Umiem na koniu jeździć i nigdy nie spadam.
Pani Barbara dopiero teraz zwróciła uwagę na właściwy przedmiot niesnaski.
- Czekajcie - przestraszyła się - dajcie wy spokój temu chłopcu. Z czego on spadł? Z konia? Cóż wy mi tego nie mówicie? Przecież on może sobie co zrobił. Na miłość boską! Skończcie raz wreszcie z tymi diabelskimi konnymi jazdami! Jeszcze mi się te dzieci pozabijają!
Na to zjawiła się panna Celina. Jej sztywny bohaterski profil nie pasował do toczonej rozmowy i przy tym tak dalece wyglądała na urażoną, że po jej wejściu nastała chwila ciszy. Wtem pani Barbarze stanęła w pamięci popołudniowa rozmowa. Zaczęła się martwić, że dziś to już jej winą jest odpychający humor panny Celiny i zapytała serdecznie, czy jej nie zrobić czego innego na kolację. Może nie lubi siekanki z kwaśnym sosem?
Bogumił, patrząc osowiale na piękną pannę, zagabnął ją, czy chodziła dzisiaj na spacer.
Odpowiadała półsłówkami, z niecierpliwą żałością, jakby uważała te pytania za natręctwo albo szyderstwo. Zapewniała, że siekankę bardzo lubi i w ogóle nic jej nie trzeba, nie rozumie, dlaczego wszyscy się o nią troszczą. Zostawiono ją zatem samą sobie, gdyż i tak widziano, że ma dosyć kłopotu ze swoimi włosami. Fryzowany złocisty czub spadał jej wymyślnym szpicem na czoło niby szpon, a wszystkie kędziorki koło twarzy były poukładane jak na rzeźbie.
Panna Celina sprawdzała ciągle, dotykając palcami, czy się żaden z nich nie poruszył i czy koniec czuba spoczywa prawidłowo nad okiem. Dzieci patrzyły na te jej zabiegi ciekawie. Niechcicowie starali się ich nie widzieć, pan Katelba spoglądał bokiem spod powiek. Pan Katelba był także małomówny, ale zawsze jakimś innym sposobem potrafił okazywać swoje zżycie się z domem. Jego młoda, lecz solidna twarz, ozdobiona już dużym jasnym wąsem, uczestniczyła bodaj za pomocą uśmiechu we wszystkim, co się działo dokoła. Umiał żwawo w porę wstać, przynieść coś, podać, posłużyć.
- Pan to zawsze do wszystkiego się nada - zdarzało się często stwierdzać pani Barbarze.
Teraz jednak nie uważała na rządcę i nie podziękowała mu nawet, gdy przyniósł z kredensu emską sól dla Emilki. Czuła się w przykry sposób wytrącona z równowagi. Wprawdzie gdy Felicja podała herbatę, zdawało jej się, że spokój znowu powraca, i znacznie się wypogodziła, jakby razem z pełnymi szklankami jakieś rękojmie zdrowia, bezpieczeństwa, pewności jutra wkroczyły do pokoju.
Bardzo lubiła pić herbatę. Przy herbacie najczęściej postanawiała sobie, że zacznie żyć inaczej, że się nie będzie już tak wszystkim wciąż martwić. Ale tym razem pomogło to na jeszcze krócej niż zwykle. Po kolacji, straciwszy resztę otuchy, pani Barbara poszła do Bogumiła. Tymczasem on był teraz także jakiś niepewny siebie - i jak tylko weszła, powiedział: - Słuchaj, my nie umiemy postępować z dziećmi i ja się tym gryzę jako ojciec. Czego myśmy dziś chcieli od tego Tomaszka? Przecież jak się tak na dobrą sprawę zastanowić, to nikt z nas dorosłych nie przyznaje się chętnie jeśli mu się co nie powiedzie. I w takim wypadku każdy by uważał za nie wiem jakie grubiaństwo przypierać drugiego do muru i wypominać mu, o czym by się chciało zapomnieć. A i ta panna Celina też siedzi jak malowana. Prawda - przypomniał sobie - jej jeszcze przy tym nie było.
- Czy ty słyszałeś, co Felicja mówiła?
I pani Barbara opowiedziała o samotnym przebieraniu się panny Celiny w coraz to inne suknie.
Bogumiła to rozbawiło.
- Cóż - powiedział udobruchany. - Stroi się do swoich marzeń. Żyje fantazjami jak ty, tylko że ty zawsze przewidujesz coś złego, a ona się widać spodziewa jakiegoś królewicza i niezwykłego losu, to sobie tam te sukienki przymierza, która się okaże dobra na wielką okazję.
Ale po chwili przyznał, że jednak ta panna Celina i jemu jako nauczycielka daje porządnie do myślenia.
- Pewno, że daje. Ty sobie żartujesz, a ja się naprawdę martwię, że i ona jest niestosowna, i my nie umiemy postępować ani z dziećmi, ani z ludźmi w ogóle - osądziła pani Barbara posępnie. - Przecież panna Celina też by na pewno była inna u innych ludzi.
Ale myśmy tutaj schłopieli, zmarnieli… tak że ja już samej siebie nie mogę poznać.
Bogumił zaczynał się rozbierać, ale na te słowa przestał zdejmować kurtkę i spojrzał przestraszony, jakby go, bezbronnego, zaskoczyła znienacka napaść.
- Co ty znowu? - zapytał smutno.
Pani Barbara ciągnęła sama do siebie:
- Czy dzieci można chować na takim odludziu? Wszędzie wciąż wszystko idzie naprzód. A tu człowiek ani nic nie przeczyta, ani się o niczym nie dowie.
Bogumił próbował bronić siebie, czy też w ogóle domu.
- Szafę - mówił - przecież kupiliśmy i masz w niej pełno książek.
Pisma prenumerujesz, jakie zechcesz. Nie możesz powiedzieć, żebym na to żałował. Więc skądże te pretensje?
- Stąd - powtórzyła - że na świecie wszystko wciąż idzie naprzód.
Mam szafę - dobrze - ale my nawet nie wiemy, co kupować, sprowadzać. Są przecież nowe książki, nowe kierunki. Jest na przykład taki nowy pisarz - Przybyszewski. Znany w całych Niemczech - wszędzie. Ale czy ciebie takie rzeczy obchodzą? Żeby to było wożenie gnoju, bronowanie, to co innego.
- Mój Boże - tłumaczył się zgnębiony - ja przecież, o ile pamiętam, zawsze lubiłem czytać. Nawet w więzieniu, pamiętam, zawsze żądałem książek. Teraz czytam tylko to, co mi potrzebne do gospodarstwa - na nic innego nie mogę sobie pozwolić. Ale przecież tobie nie przeszkadzam.
Pani Barbara patrzyła na Bogumiła zmarszczywszy czoło, jakby się przyglądała z pewnym wysiłkiem czemuś bardzo oddalonemu. Myślała, że Józef Toliboski umiałby jej wskazywać, co miała czytać, ale on wolał się ożenić z panną, która w życiu podobno nie ruszyła poważnej książki.
Bogumił zamilkł i także zaczął na nią patrzeć. Na jej harde czoło, na czarne włosy odepchnięte z tego czoła jak pióra zagniewanego ptaka, na przyćmioną czerwień drobnych szlachetnych ust. Zatrzymał się na srebrzystych oczach i, jakby zraniony ich ostrym blaskiem, spytał z boleścią:
- Na co w tobie tyle gniewu i żalu? Taka jesteś jeszcze młoda, taka, mój Boże, ładna.
Pani Barbara wstała.
- W takim razie - powiedziała - najlepiej rozejść się spać. Nigdy już, widać, w niczym nie dojdziemy do żadnego porozumienia.
To mówiąc rzeczywiście natychmiast wyszła i po cichu, ale dokładnie zamknęła za sobą drzwi.
Jednakże w ciągu tej doby, po dniu, który mimo przyjemną chwilę, gdy czytali list z Paryża, wydawał się pani Barbarze niesmacznie dokuczliwy, panna Celina raz jeszcze znalazła się na dole.
Zstąpiła przy tym, a raczej mówiąc ściśle, zeskoczyła ze swojego pokoju śród okoliczności, które sprawiły, że już w ogóle więcej na górę nie wróciła.
Było to tak, że około północy pani Barbarze zaczęło się śnić coś niemile hałaśliwego, co nagle jakby przekroczyło granice snu.
Ocknęła się z uczuciem, że coś obrywa się, łamie i trzeszczy. Nim zdołała pojąć, czy to się dzieje w niej, czy gdzieś w pobliżu, huk ów przeistoczył się nagle w brzęk rozbitego szkła i pani Barbara, jeszcze nie pomyślawszy co czyni, zaczęła wołać: - Bogumił! Ktoś dobija się tu do okna! Ktoś dobija się do nas!
Bogumił z okrzykiem: - Co takiego?!!! - wpadł w koszuli, rozpoznał w mgnieniu oka, że coś dzieje się pod szczytowym oknem i pomimo wołań pani Barbary: - Nie podchodź! - roztrącił obie połowy okiennicy krzyknąwszy: - To ktoś woła o pomoc. Tam jakaś kobieta jęczy! - Teraz usłyszała to i pani Barbara i wnet oboje ujrzeli, że to panna Celina miota się w istnych konwulsjach u rozbitego lufcika. Nie było czasu ni się zdumiewać, ni pytać, zresztą na nic nie chciała odpowiadać, chwyciła Bogumiła za rękę, a gdy wołał: - Ubiorę się i wyjdę po panią! - wyła prawie:
- Nie wychodzić! Wciągnijcie mnie, wciągnijcie!
- Otworzę okno! - krzyczał Bogumił w odpowiedzi, a ona i na to: - Nie otwierać! Wciągnijcie mnie! Prędzej! - W końcu przyprawiła ich o zupełną utratę równowagi i wspólnymi siłami została przez potłuczony lufcik wciągnięta do sypialni. Była również w koszuli, wyglądała okropnie, cała posiniaczona i pokrwawiona. Chwiała się na nogach i resztką tchu, rozniesionym głosem bełkotała:
- Cały dom otoczony! Bandyci w sieni! Bandyci na górze. Napad!
Dzieci pobudziły się. Tomaszek siedział trzęsąc się na łóżku, Emilka schowawszy się pod kołdrę płakała wniebogłosy, Agnisia wyskoczywszy z pościeli zaczynała się ubierać, ale nie mogła trafić do żadnego rękawa ani zapiąć żadnego guzika - rozrzucała tylko rzeczy. Śród nieopisanego gwałtu uspokojono jakoś powystraszane dzieci i odratowano mdlejącą prawie pannę Celinę, która wciąż bredziła o bandytach otaczających dom. Z początku myśleli, że majaczy ze strachu, ale w końcu się tym przejęli. Kto wie, może w istocie nawiedziły ich rzeczy, które jeśli się dzieją, to zawsze tylko gdzieś daleko, u kogoś. Pani Barbara była jednak już spokojna, tak spokojna jakby tego rodzaju przejścia były jej żywiołem, jakby uciszały nawet jej wszystkie zwykle żywione obawy. Pierwsza rzecz to, zaraz po wciągnięciu panny Celiny, poszła zamknąć na powrót okiennicę i odważyła się nawet wyjrzeć przez rozbitą szybę.
Wpływała przez nią wonna cisza majowej nocy, śród której śpiewał słowik. Na ziemi pod oknem pani Barbara zobaczyła coś mętnie białego, nie bez dreszczu cofnęła się, założyła haczyk u okiennicy, na trochę niepewnych nogach podeszła do drzwi salonu i zamknęła je na klucz. Bogumił ubrał się w swoim pokoju, a potem otworzył okno i zaczął gwizdać na psy. Pierwszy przygalopował Tatar, nocujący niekiedy latem na dworze. Wspiął się od razu na okno, zadyszał i zawęszył.
Wkrótce potem przybiegły gryząc się psy podwórzowe. Po pewnej chwili nadciągnął stróż.
- Gdzie się chowacie, zamiast chodzić pilnować - ofuknął go Bogumił. Stróż tłumaczył się, że ma przecież przykazane obchodzić wszystko i że obchodził podwórze.
Bogumił oznajmił mu, co zaszło, i wpuścił go do wewnątrz, zawoławszy również Tatara. Reszta psów została na dworze, oni zaś we dwóch obeszli wszystkie kąty. Wszędzie panowała niezmącona cisza. Po stronie, gdzie była służba, nikt się nawet nie zbudził - miało się tutaj twardy sen. Dopiero teraz usłyszawszy, że ktoś chodzi po sieni, służące zaczęły ze sobą rozmawiać.
- Spać, spać - powiedział Bogumił mimochodem i poszedł jeszcze na górę. Stwierdził zdziwiony, że drzwi pokoju panny Celiny są od wewnątrz zamknięte na klucz. Zajrzał przez dziurkę od klucza i nic prócz ciemności nie zobaczył.
- Szukaj, szukaj - powiedział do Tatara, ale Tatar zmierzył go tylko od stóp do głów pytającym i rozbawionym spojrzeniem.
- Tu nikogo nie ma - rzekł stróż - pies by poczuł.
Na poddaszach spłoszyli nietoperza, po czym zeszli na dół, przystając po drodze, aby nie zrzucić Tatara, który złaził przed nimi z pewnym trudem, ponieważ schody były strome.
Następnie wyszli przed dom i obszedłszy go wkoło zafrasowali się, bo pod oknem panny Celiny stała drabina i widać było ślady męskich butów. Leżała tam również kołdra, którą podnieśli. Psy jednak i tutaj nie okazały najmniejszego niepokoju. - Szukaj, szukaj - powtarzał znowu Bogumił, one zaś kręciły ogonami i patrzyły na niego, jakby z jego ręki dopiero oczekiwały tej rzeczy, której kazał im szukać.
Noc była jasna, ubywający, lecz duży jeszcze księżyc świecił między drzewami. Słowiki śpiewały jak najęte. Obeszli cały ogród i wszystkie zabudowania, nigdzie jednak nie natrafili na nic podejrzanego.
Pani Barbara przez ten czas dobadała się, co znaczy, że panna Celina jest pokrwawiona. Była na szczęście tylko nieszkodliwie pokaleczona szkłem, po umyciu się i zażyciu waleriany przyszła nieco do siebie. Trudno tylko było dojść, skąd się ona wzięła w nocy na dworze i w koszuli. Mówiła, że wyskoczyła oknem uciekając przed bandytami, ale pani Barbarze owo najście bandytów zaczynało się wydawać banialuką. Wyjrzała była do sieni, kiedy Bogumił schodził ze stróżem z góry, i wiedziała już, że dom był zamknięty i że w nim nikogo nie znaleźli. Uciszywszy pannę Celinę i dzieci, chodziła teraz od okna do okna zaglądając w szpary okiennic. Przez jedną z nich zobaczyła Bogumiła i stróża stojących koło klombu z psami spokojnie siedzącymi, a nawet leżącymi koło nich. Z daleka między drzewami widać było białe ściany oficyny, w której także panowały ciemność i cisza. Ani pan Katelba, ani mieszkająca tam rodzina oprzętki widać się nawet nie zbudzili. To jeszcze bardziej umocniło panią Barbarę w jej wątpliwościach co do możebności napadu. Otworzyła z klucza drzwi do salonu i zaczęła w nim na kanapie przyrządzać posłanie dla panny Celiny. Przeprowadzenie jej poszło niełatwo, gdyż na jedną nogę nie mogła wcale stąpnąć.
Agnisia musiała ją z drugiej strony podtrzymać, a następnie trzeba jej było jeszcze zrobić na nogę kompres. Ułożywszy wreszcie i otuliwszy pannę Celinę, pani Barbara chwilę była jeszcze przy niej owładnięta ożywczą radością, której doświadczała zawsze, gdy jej się zdarzyło wyciągnąć kogoś zagrożonego poza obręb niebezpieczeństwa, ulżyć w cierpieniu, ratować. Cieszyła się, że dom ich był w tej chwili dla panny Celiny prawdziwie domem, miejscem, gdzie się schroniła przed jakąś urojoną czy rzeczywistą grozą istnienia. I była jej wdzięczna, że się z nimi chociaż w tak opłakany sposób zespoliła. To dawało pani Barbarze lepiej uczuć rzeczywistość i pewność własnego bytu i jego pożyteczność, a więc konieczność. Gładziła znękaną nauczycielkę po ręce i łagodnie zabraniała jej mówić: - Jutro, jutro, teraz proszę zasnąć.
Bandyci, jeżeli byli, to już uciekli.
Wtem z drugiego pokoju Tomaszek zaczął wołać, że mu krew leci z nosa. Pani Barbara pobiegła, żeby mu dać chusteczkę i wodę do wciągania. Trzymając przed nim miskę z wodą powtarzała: - Nabierz w rękę i wciągnij. Wciągnij. Jeszcze raz. Teraz się połóż na wznak.
Od Tomaszka odwołała matkę Emilka. Nie mogła spać, bała się, było jej niemożliwie gorąco.
- Nie masz czasem gorączki? Pokaż głowę. Jezus Maria! to dziecko jest takie uczuciowe, że ja nie wiem, jak ona życie przeżyje.
Wtem pomyślała, że może oni w ogóle życia już nie przeżyją. Bo co znaczy w końcu ta cisza? Czemu Bogumił nie wraca?
- Mamusiu - szepnęła Emilka - psy szczekają.
- Nie, nie szczekają. Śpij - zaprzeczyła pani Barbara nasłuchując z zapartym tchem. Gdy wreszcie dało się słyszeć zgrzytanie w zatrzasku w sieni, wybiegła: - No i co? - zapytała już całkiem spokojnie.
- Nic - odparł Bogumił jakby nieco z wysoka.
Porozmawiał jednak jeszcze przez chwilę z żoną, powiedział o drabinie i że nie ma mowy o żadnych bandytach, ale że wygląda to wszystko dosyć dziwnie i zagadkowo. Oddał znalezioną pod oknem kołdrę panny Celiny, którą pani Barbara poszła ją zaraz okryć.
Panna Celina nie spała i nie była spokojna. Przypodnosiła się i nastawiała uszu.
- Co to gwiżdże? - spytała ujrzawszy panią Barbarę. Poprzednia tkliwość pani Barbary minęła. Położenie zaczęło jej się wydawać nieco śmieszne, a jeżeli awanturnicze - to w jakiś podejrzany sposób. Odparła mało serdecznie:
- Boguwole gwiżdżą. Dzień się robi. Trzeba się starać zasnąć, żeby się chociaż trochę przespać.
Sama jednak też długo jeszcze nie mogła zasnąć. Ponieważ wszyscy spali, czuła się w obowiązku czuwać. Wsparta na łokciu, wciąż trochę czekała, a nuż to nie koniec, a nuż jeszcze coś zajdzie.
Patrzyła w nocną lampkę i niewyspanymi oczyma widziała koło jej płomyka fantastyczne, tęczowe kręgi. Lampka dopalała się już. Jej ogieniek to się dźwigał do większej niż zwyczajnie jasności, to skwiercząc zapadał się i na długo przygasał. Gdy przygasał, w sypialni robiło się czarno, a w szparach okiennic dawał się widzieć srebrny majowy świt. Wszystkie te rzeczy, znajome od tylu lat i nie uległe żadnej najmniejszej zmianie, zaczęły powoli upewniać panią Barbarę o skończeniu się nocnej przygody, tak że niebawem zasnęła śród nieznacznie dających się uczuwać powracających fal zwykłego wiecznego strachu o wszystko.
Nazajutrz nie mówiono, rzecz prosta, o niczym innym. Odtwarzano po niezliczoną ilość razy przebieg nocnych wypadków, starając się go dopełnić i wzbogacić różnego rodzaju domysłami. Niektóre szczegóły nie miały się jednak nigdy wyjaśnić, tym bardziej że i główna sprawczyni czy też ofiara nie mogła zdać sobie z nich sprawy.
Panna Celina opowiadała więc, że długo tego wieczoru czytała, potem zaś położyła się, a chcąc przewietrzyć pokój, otworzyła na chwilę okno, zgasiwszy przedtem lampę, aby ćmy, których bardzo się bała, nie leciały do światła. I nim okno na powrót zamknęła, musiała się widać niechcący zdrzemnąć, bo nie wie, co się potem działo, tylko pamięta, że zbudził ją odgłos pocieranej zapałki i światło, które nagle zabłysło. Obejrzała się i można sobie wyobrazić, jak się przeraziła zobaczywszy w otwartym oknie draba, który właśnie tę zapałkę zapalał. Zaczęła krzyczeć i rzuciła się do ucieczki. Do okna? Za tym drabem? Bo przecież wyskoczyła przez okno. Nie, ma się rozumieć, że do drzwi. Ale drzwi zastała zamknięte, ktoś je pchał z tyłu. Tu przerywano pannie Celinie i tłumaczono jej z żarem, że co do tego była w błędzie. Drzwi nikt nie trzymał z tyłu i nikogo za nimi nie było. Te rzeczy Niechcicowie mogli byli doskonale sobie odtworzyć na mocy niezbitych faktów. Bogumił chodził przecież w nocy na górę i stwierdził, że drzwi były zamknięte od wewnątrz. Panna Celina sama je widać kładąc się spać zamknęła, wszak nawet i we dnie często się na klucz zamyka. Ze strachu, którego ją nabawił drab w oknie, zapomniała widać odkręcić klucza, i zdawało jej się, że drzwi ktoś trzyma. Przecież zaraz rano po tej nocy musiano przystawić na powrót nieszczęsną drabinę do jej okna, stróż wlazł po niej i dopiero owe drzwi z klucza otworzył.
Panna Celina jednak nie dała się przekonać. Więc ostatecznie może tak było, może drzwi i były przez nią samą zamknięte, niemniej przeto za tymi drzwiami był ktoś.
- Ja mogę przysiąc - zaręczała - że słyszałam, jak chodzili, rozmawiali, sapali. Miałam wyjść prosto na gromadę złodziei?
- Trzeba było raz jeszcze spróbować te drzwi otworzyć - utrzymywała pani Barbara - i przekonałaby się pani, że tam nikogo nie ma. A przecież pod oknem, przez które pani skakała, mogła pani z daleko większą pewnością znaleźć się między zbójami. Przecież stamtąd właśnie przyszedł ten drab. Skąd pani mogła wiedzieć, że on uciekł. Że tam gdzie w krzakach nie czyha?
Owszem, drab pochodził zza okna i panna Celina w żaden sposób nie była w stanie wyjaśnić, dlaczego więcej się zlękła urojonych złodziei za drzwiami niż skoku przez okno, za którym niewątpliwie ktoś był. Przyznawano zresztą zgodnie, że każdy by zapewne w takich okolicznościach stracił głowę i nie mógłby postępować logicznie. Pozostało jeszcze jedno pytanie do rozstrzygnięcia: czy to mianowicie był w istocie jakiś groźny bandyta. Bo jednak psy w ogóle tej nocy nie szczekały. Dziwne też było, że ów zbój wiedział tak dokładnie po nocy, gdzie się znajduje drabina, którą przyniósł aż z drwalnika. Czy nie był to czasem ktoś tutejszy, kto chciał może figla wypłatać? - Tego - odpowiadała panna Celina - państwo nie mogą ode mnie wymagać, żebym jeszcze wiedziała, kto to był.
Przecież ja się o mało nie zabiłam.
- Tak, to prawda - przyznawała ze zgrozą pani Barbara - pani rzeczywiście mogła się zabić jak nic. Żeby pani była chociaż zeszła po tej drabinie zamiast skakać.
- Ja chciałam zejść, ale mi się noga obsunęła. Całe szczęście, że owinęłam się w kołdrę.
- Tak. Bóg czuwał nad panią - mówiono. I żeby panna Celina nie myślała, że na darmo naraziła się tak okropnie, starano się uwierzyć, że jeżeli nawet za drzwiami nie było bandytów, to ten w oknie na pewno był zbójem, który ujrzawszy otwarte okno pragnął się przedostać do mieszkania na dole. - Zapewne - bajano - w ten sposób zamierzał wprowadzić do domu całą bandę, która tylko czekała. A psy mogły być daleko i nie poczuć, Bogumił przecież sam stwierdził, że stróża nie było w pobliżu. Naturalnie, usłyszawszy krzyk i hałas, bandyci uciekli. Tak, kto wie, od czego panna Celina dom ocaliła tej nocy.
Skutki nocnej przygody dawały się jednak długo we znaki i okazały się trudniejsze do przeniesienia, niż się kto mógł spodziewać. O tym, żeby panna Celina mogła wstać po tej nocy, nie było mowy.
Bogumił znał się o tyle na stłuczeniach i obrzękach, że obejrzawszy poszwankowaną nogę chorej nie ociągał się tym razem z posłaniem po doktora.
Sam śpiesznie poszedł do Felicji, którą zastał prasującą w pokoju służby. Łóżka i stoły zarzucone były czystą bielizną tak lśniącą, że zdawało się w niej odbijać błękitne niebo jaśniejące za oknem.
Z deski, opartej na poręczach krzeseł, zesuwało się faliście prześcieradło, dusza w żelazku poszczękiwała rytmicznie i czuć było dokoła gorący zapach schnących pod żelazkiem płócien. Tuż obok w kuchni tętnił gwałtownie ogień.
Bogumił przybliżył się i wziął machinalnie drucianą podstawkę do żelazka.
- Moja Felicjo - rzekł przypatrując się trzymanemu w ręku przedmiotowi - trzeba będzie zaraz iść na podwórze i dać znać, żeby Klimecki wziął powóz i jechał po doktora. Kazałem, żeby nawiózł zielonki, ale on się tam jeszcze pewno gdzie koło stajni grzebie. Leć prędko, to go jeszcze zastaniesz.
Po tych słowach Niechcic umieścił drucianą podstawkę z powrotem na desce, ale nie tak, jak było trzeba, tylko do góry dnem. Felicja odwróciła ją i postawiła na niej żelazko.
- To po jakiego doktora? - zapytała. - Po Wettlera?
- Po Wettlera - przytwierdził Niechcic i odchodząc rzekł jeszcze:
- Tylko zaraz, bo zdaje mi się, że tu na gwałt trzeba coś radzić.
Felicja nic na to nie odrzekła, tylko po cichu wybiegła.
Wszedłszy do pokoju Bogumił zobaczył, jak nie oglądając się minęła jego okno.
Stał przez chwilę i myślał o Felicji. Co myślał, tego sam dobrze nie wie. Dziwił się, że ona ma taki układ poważny i pełen godności - że wygląda jakby była czymś więcej niż Felicją. Postawę ma, aby tak powiedzieć, gospodarską, a nawet prawie pańską i macierzyńską, chociaż jest przecież zwyczajną dziewką wiej ską przybyłą skądciś ze świata. - Patrzajcież, skądże to ona takiego wyglądu nabrała? A może go ze sobą przyniosła na świat w jakim przypadkowym dziedzictwie? I czemu to ona za mąż nie wychodzi, będzie już wszak miała pewno koło trzydziestki.
Przestawszy o niej myśleć wszedł do jadalni i zasiadł do śniadania, kiedy wtem nagle przypomniał sobie, że kiedyś pytali Felicję oboje z panią Barbarą, czemu nie idzie za mąż. Prawda, prawda. Ona wtedy dosyć długo milczała, a potem: - Jakoś mi się - powiedziała - nie trafia. - A Basia jeszcze wtedy spytała:
- A możeś taka przebierna?
Wejście pana Katelby, który przybywał na śniadanie, przerwało bieg tych myśli.
Doktór przyjechał koło południa i tym razem, zgodnie z obawami pani Barbary, nie znalazł nic dobrego. Noga była nie na żarty złamana, a oprócz tego ścięgna w kostce porozrywane. Mimo że doktór Wettler był jedynym lekarzem w miasteczku Nieznanowie i że leczył wszystkie rodzaje cierpień - tym razem zażądał pomocy chirurga z Kalińca.
Czekając na niego obejrzał dzieci, zjadł obiad, przeszedł się w towarzystwie całego domu po ogrodzie, a następnie wróciwszy do spoczywającej w salonie panny Celiny, wziął ją za puls.
Zaczęto chodzić na palcach, on zaś trzymając rękę chorej, przypatrywał się w skupieniu kolejno wszystkim znajdującym się w pokoju przedmiotom. Na koniec, nie wtajemniczywszy nikogo w rezultat swoich badań, puścił trzymaną rękę niby bezużyteczny przedmiot i zapytał panią Barbarę, czym podlewa swe kwiaty, że tak prześlicznie rosną.
Kiedy doktór siedzi przy chorym, serce każdego człowieka staje się naiwne jak serce dziecka. Najstraszliwsze obawy milkną i nikt nie ma wątpliwości, że jest on w stanie zatrzymać bieg wypadków i zmienić każdy stan rzeczy. Cóż dopiero, kiedy to siedzi doktór Wettler, który tak dalece jest pewny swego, że mówi sobie w czasie badania o kwiatach.
I on, i chirurg, który potem przyjechał, przez cały dzień, póki byli, wzniecali swą obecnością coś w rodzaju niedorzecznej pewności, że zaleczą nie tylko pannę Celinę, ale cały wypadek i wszystkie jego następstwa.
Postanowiono ich zaprosić na kolację, do czego w niemałym stopniu przyczyniły się prośby dzieci. Chciały one obecność lekarzy, a zwłaszcza doktora Wettlera, przedłużyć w nieskończoność, a przynajmniej aż do kolacji, a może aż do rana.
- Mamo - błagała Agnisia - niech doktór Wettler nie odjeżdża, niech jeszcze z nami pobędzie. Niech z nami zanocuje. Z nim tak przyjemnie.
Kiedy jednak przyszło do wydawania dyspozycji na kolację, dzieci oświadczyły, że kucharka Żarnecka pewno się upiła, bo śpi.
- Może tak tylko śpi - nie dowierzała pani Barbara.
Dzieci jednak stwierdziły, że jest na pewno nietrzeźwa, bo chrapie. Jeśli śpi zwyczajnie, to nigdy wtedy nie chrapie.
- Tak więc stąd ta jej skłonność do zasypiania w najmniej odpowiedniej do tego chwili - zmartwiła się pani Barbara. - A i dzieci, jak się okazuje, lepiej już o tym wiedzą ode mnie.
Postanowiono, że Felicja zrobi kolację, ale Felicja była jeszcze ciągle potrzebna doktorom przy pannie Celinie. Wobec tego dzieci, miotając się jak w gorączce, zaczęły same rozpalać w kuchni ogień - gdy wtem doktorzy zrobiwszy swoje, oświadczyli, że obaj bardzo się śpieszą, i rozjechali się każdy do swego miasta. Ożywienie, które swą obecnością wywołali, przeminęło, troski wypełzły na powrót z kątów i wszystkie sprawy potoczyły się dalej swym własnym ciężkim trybem.
Po ogipsowaniu noga panny Celiny została przywieszona do poręczy łóżka. Dopóki musiała się znajdować w tym położeniu, chora spoczywała w salonie. Następnie, gdy już można było nogę złożyć bardziej swobodnie na prześcieradle, Niechcicowie wyszykowali dla panny Celiny pokoik po babci w niższej części domu, koło piekarnika.
Pani Barbara z Felicją poznosiły tam wszystkie jej rzeczy, dzieci nastawiały kwiatów. Kolorowe reprodukcje, które przychodziły jako dodatki do Tygodnika, zostały porozwieszane na ścianach. Łóżko chorej odziano w najlepszą bieliznę pościelową i ustawiono w pobliżu okna, żeby mogła widzieć kwitnący bez. Mówiła, że go widzi.
Dzieci chodziły tam do niej na lekcje, doktór zaręczał, że chociaż leczenie wymaga czasu, żadne kalectwo nie grozi, tak że nie było szczególnych powodów do rozpaczy. Jednak różnego rodzaju niepokoje długo jeszcze nękały dom po tej nocnej przygodzie.
Tomaszek, prawdę mówiąc, prędko o wszystkim zapomniał, Emilka natomiast wciąż się po nocach budziła wołając: - Mamusiu, mamusiu!
Słyszy mamusia? Psy szczekają. - A upewniwszy się, że matka nie śpi, dodawała: - Ale nie bójmy się, nie bójmy, to nic!
Agnisia, która wykazała dużo męstwa na razie, teraz bała się także widocznie, bo choć się do tego nie przyznawała, ale prawie co noc dostawała dziwnych dreszczów, które nią tak miotały, że nie mogła mówić. Nie było jej przy tym zimno, tylko po prostu trzęsła się jak w konwulsjach. Kiedy ją to napadło pierwszy raz, pani Barbara tak się zlękła, że na gwałt kazała posyłać po doktora. Nim jednakże Klimecki zaprzęgnął, Agnisia zasnęła spokojnie bez żadnych oznak choroby i Bogumił sam, nie chcąc po nocy posyłać Felicji, poszedł w podwórze cofnąć rozporządzenie. Następnej nocy, gdy to samo się powtórzyło, pani Barbara nie wołała już o doktora.
Natarła Agnisię wodą kolońską z octem i trzymała ją potem w objęciach, aż póki dziecko nie uspokoiło się i nie zaczęło zasypiać. A gdy już spało na dobre, ułożyła je i poszła do Bogumiła. Spał już także, ma się rozumieć.
- Jezus Maria, jak ty prędko zasypiasz - rzekła z pretensją, a gdy się zbudził, opowiedziała mu, że Agnisia znów miała dreszcze.
- Co ja to chciałam powiedzieć - dodała. - Gorączki nie ma, bo patrzyłam. Ręce i głowa chłodne. I w ogóle we dnie była zdrowa.
Więc to nie zaziębienie, a jeżeli nie zaziębienie, to w takim razie co?
- No, wiesz, nic dziwnego, przejęła się tamtej nocy, przelękła się, zdenerwowała. A teraz to się odbija.
Panią Barbarę tego rodzaju tłumaczenie rozgniewało.
- Nie znasz własnych dzieci - rzekła. - Emilka - tak, ale Agnisia niczym się za bardzo nie przejmuje. I ja się właśnie cieszę, że ma pod tym względem twoje usposobienie, a ty mi takie rzeczy opowiadasz.
Idąc za biegiem swoich myśli, ciągnęła dalej:
- Ja myślę, że ona rośnie. To wywołuje zawsze skłonność do różnych zaburzeń. A może to malaria? Bo skąd takie dreszcze. Może malaria? - powtórzyła po pewnym czasie głośniej. - Tu wszędzie taka wilgoć.
- Może malaria - zgodził się sennie Bogumił.
- A ja ci mówię, że to ani jedno, ani drugie, tylko nerwy.
Usposobienie ma pogodne, ale cierpi na jakąś chorobę nerwową. I to się może z wiekiem rozwijać. I jak tu na przykład nie bać się oddać ją do szkół. Kto wie, czy nie trzeba będzie wkrótce o tym pomyśleć, a jak tu iść między ludzi z takimi na przykład dreszczami.
- Ale teraz jej przeszło? - pytał Bogumił.
- Przeszło.
- I śpi? - Śpi. Ale ja mówię: jak ona będzie mogła iść między ludzi taka nienormalna. Bo to jest nienormalne.
- No, przecież zaraz nie idzie między tych ludzi. Zobaczymy, co będzie rano - mówił Bogumił, ledwo już zachowując przytomność.
- Nie ma z tobą żadnej rozmowy - rzekła pani Barbara z goryczą. - Idę już, ale zostawię przynajmniej drzwi do ciebie otwarte.
Wiecznie zamykasz i zamykasz, a jak mi co potrzeba, to się ciebie dowołać nie mogę. Przed chwilą wołałam cię do Agnisi i nie słyszałeś.
Bogumił tak się zdziwił, że go to aż trochę wytrzeźwiło.
- Naturalnie - powiedział - zostaw otwarte. To ty zawsze przecież się ode mnie zamykasz.
Pani Barbara otworzyła tedy szeroko drzwi do pokoju męża i nawet zastawiła je krzesłem, żeby się nie przymknęły. Lecz po niejakim czasie wstała i zawarła je na powrót po cichu. Bogumił kaszlał nieco i bała się, że obudzi Agnisię.
Za dnia znów nękała panią Barbarę sprawa panny Celiny. Z daleka, z małego miasteczka przyszedł list od jej matki, która błagała, aby jej napisano szczerze, jaki jest stan córki i czy nie należy przyjechać jej pielęgnować. Pani Barbara odpisała śpiesznie, że wszystko jest na najlepszej drodze, że panna Celina ma zapewnioną opiekę. Potem jednak żałowała, że tak napisała. Przychodziła do pokoju męża, robiła masami papierosy albo ząbki i głośno rozmyślała. Wyrzucała sobie, że oni są winni wszystkiemu.
- Bo właściwie jak ja mogłam ją umieszczać na górze. Powinnam ją była ulokować w salonie, tak jak Aneczkę, zwłaszcza kiedy zobaczyłam, że jest odludkiem, dziwaczką. Może by tu na dole stała się więcej towarzyska, nie mówiąc o tym, że nie byłaby wyskoczyła przez okno.
I podręczywszy się chwilę w milczeniu, zaczynała na nowo:
- Nie mogę sobie darować, żem tej matce nie dała przyjechać. Bo co tam Wettler gada, to jedno, a przecież po zdjęciu gipsu może się okazać, że ona jedną nogę ma krótszą?
I wyobraziwszy to sobie wpadła w rozpacz: - Jezus Maria, co ta nieszczęśliwa dziewczyna wtedy pocznie, kiedy z równymi nogami ciężko żyć na tym świecie.
Bogumił nie mógł wytrzymać, śmiał się.
- Bój się Boga, co ty się tak wiecznie martwisz i losom drogę zabiegasz. Może przecież ta noga nie będzie krótsza? Ale w każdym razie uważam, że lepiej niech matka przyjedzie. Może mieć potem żal, powie, żeśmy ją źle leczyli.
Lecz kiedy raz panna Celina sama powiedziała, że dostała list od rodziny, która się o nią niepokoi, cała sprawa zaczęła się pani Barbarze przedstawiać od innej strony. Myślała, myślała, a następnie rzekła do Bogumiła:
- Gotowi mi się tu jeszcze wszyscy zwalić na kark jak nic.
- Kto?
- Rodzina - odpowiedziała treściwie.
Widmo tłumnego najazdu rodziny panny Celiny prześladowało ją nie na żarty. Borykała się w myślach z uroszczeniami jej przypuszczalnych krewnych i znowu przychodziła robić papierosy w pokoju Bogumiła.
- Jeżeli będą mieli jakie pretensje, to niech Wettler poświadczy, że się robiło co mogło. I zapłacić jej choćby za cały rok, bo mogą zawsze powiedzieć, że gdyby okno było na dole, toby nie spadła - oświadczyła spoglądając na męża iskrzącym wrokiem, jakby widziała w nim jednego z przedstawicieli zgłaszającej swoje pretensje rodziny.
Innym razem pani Barbara twierdziła, że choroba panny Celiny zrujnuje ich dom i złamie przyszłość ich dzieci.
- Nowej nauczycielki brać nie możemy, póki ona się leczy. A kto może wiedzieć, ile czasu to potrwa. Dzieci wszystko zapomną.
- Przecież widziałem, że chodzą do niej z książkami.
- Co to za taka nauka! Panna Celina nawet jak była zdrowa, to niewiele potrafiła nauczyć, a cóż dopiero teraz, kiedy trudno od niej czegoś wymagać.
Panna Celina od czasu wypadnięcia przez okno stała się nieco łatwiejsza w obcowaniu, jakby teraz dopiero zawarła znajomość z Niechcicami. Pani Barbara zauważyła nawet, że nie jest ona wcale dumna, a przeciwnie, nieśmiała, a przy tym bardzo ambitna. Miała tak wysokie wyobrażenie o tym, jak powinna w każdym wypadku wyglądać i postępować, że nigdy nie czuła się dostatecznie przygotowana do tego, by stanąć na wysokości samej siebie, zabłysnąć, tak jak tego pragnęła. Dlatego wolała się kryć po kątach. Ma się rozumieć, wyobrażała sobie zapewne w odpowiedni sposób i środowisko, w którym pragnęłaby osiągnąć powodzenie, lecz była w stanie zadowolić się jakimkolwiek powodzeniem, zależało jej pod tym względem na każdym. Pani Barbarze uprzytomniło się to pewnego dnia, gdy pan Katelba zapytał, czy ją może odwiedzić.
Panna Celina przemykała się dotąd koło pana Katelby tak samo jak i koło wszystkiego w Serbinowie. Nie wiadomo było, czy nie był wart, ażeby go spostrzegła, czy może jego uwagi nie chciała na siebie zwrócić. Tak czy inaczej, zapowiedziane odwiedziny zrobiły na niej niespodziewane wrażenie. Kazała Felicji sprzątnąć cały pokój, przynieść świeżych kwiatów, dać sobie czystą matinkę, przewrócić zgniecione poduszki na drugą stronę.
Katelba czekał tymczasem cierpliwie u pana, Bogumił zaś, kontent, że go wprowadza niejako w towarzyski tryb życia domu, zabawiał go rozmową.
- Tylko niech się pan zaraz w tej pięknej panience nie zakocha - przekomarzał się z nim.
Katelba zdziwił się i zasmucił.
- Ja, proszę pana, nie jestem taki chybki - rzekł surowo. - Bogatej szukać nie szukam, ale jeżeli się ożenię, to z taką, co będzie do dnia wstawać i razem ze mną robić.
Bogumił także spoważniał.
- Masz rację, chłopcze - powiedział, a potem dodał: - Kobieta może być i taka, i rozmaita, ale musi mieć w sobie życie.
Katelba spojrzał na Bogumiła z takim wyrazem pokory i uległości na swej mało zmiennej co do gry uczuć twarzy, jakby go spojrzeniem za coś przepraszał.
- Ot - wyznał - żeby mnie pan powiedział o jakiej panience „z tą się żeń”, to ja bym nawet nie popatrzył, jaka ona, tylko zamknąwszy oczy dałbym na zapowiedzi.
- No - rzekł Bogumił poruszony. - Może i kiedy powiem, ale uważam, że na to jeszcze czas. Jeszcze pan musi mocniej na nogach stanąć.
Ale jak się panu takie kawalerskie życie przy cudzym stole przykrzy, to niech pan matkę sprowadzi. Nie, naprawdę, dlaczego pan nie weźmie matki do siebie? Serbinów stać już na to, żeby pana z matką utrzymać.
Katelba spuścił oczy.
- Dziękuję, proszę pana - rzekł skubiąc brzeg swojej marynarki - ale co robić. Musimy jeszcze oboje z mamą pracować, żeby do czego dojść.
Matka Romana Katelby, niestara jeszcze wdowa, była bowiem również w obowiązku, służyła gdzieś daleko we dworze za gospodynię, czy też starszą kucharkę.
Bogumił twierdził, że i w Serbinowie coś by się dla niej znalazło, ale Katelba był zdania, że skoro musi ona pracować, to tu czy tam, domu by z nim prowadzić nie mogła. Może by się też nie nadała, a tam się już do niej przyzwyczaili.
Gdy tak, zapomniawszy o nauczycielce, zastanawiali się nad obchodzącymi ich sprawami, Felicja wezwała pana Katelbę do gotowej wreszcie panny Celiny.
Chora, przystrojona, z czubem ozdobnie nastroszonym, spoczywała już nie w łóżku, lecz na kanapce, wsparta o poduszkę i przykryta kraciastym pledem.
Znalazłszy się w jej pokoju pan Katelba sadowił się dość długo, odchrząkując jak przed kazaniem w kościele. Na koniec, zobaczywszy w rękach panny Celiny książkę, rzekł współczująco:
- Pani, jak widzę, czyta? Na wsi ludzie lubią chociaż poczytać. W mieście co innego. Zawsze jest gdzie się zabawić. Pani szanownej pewno się bardzo na wsi przykrzy?
- Nie - odparła zdziwiona, że ją tu tak często posądzają o nudy. - Ja zresztą w mieście też bardzo dużo czytam.
- O, i ja bardzo lubię czytać - podjął z zapałem Katelba. - Nawet teraz niedawno czytałem jedną rzecz tu od państwa Niechciców.
Cudowna książka. Zaraz… tylko, że ja nie mam pamięci do tytułów.
Ale to bardzo piękne, takie żywe wszystko. Jakże się to nazywa?…
To z dawnych czasów, jeszcze z pogańskich, ale takie, powiadam pani, żywe, że jakbym widział.
- To może „Stara baśń” Kraszewskiego?
- Zdaje mi się, że nie… Chociaż wie pani… - mówił Katelba, walcząc ze swoją niepamięcią - że pewien tego nie jestem…
- Na pewno „Stara baśń” - rzekła panna Celina z naciskiem.
Po namyśle Katelba dość gwałtownie się zgodził.
- Przypomniałem sobie - powiedział - że tak, że „Stara baśń”.
Prawda, że to cudowne?
- Przestarzałe i nudne - osądziła panna Celina.
Pan Katelba wiedział, że upierać się przy swym zdaniu, to nie zawsze znaczy zyskiwać na powadze. Bywa i tak, ale najczęściej ten, kto się z nami nie zgadza, obniża się i traci w naszych oczach. Zgodził się więc ponownie.
- Tak, w gruncie rzeczy pani ma świętą rację. Dla ludzi znających się to musi pewno być nudne. Ale ja jestem nie znający się, prostak.
I nagle zdobył się na odwagę przejścia na inny temat.
- Ale pani się wycierpiała. Nie? - mówił. - Taki straszny wypadek.
Panna Celina zbyła te słowa milczeniem. Pan Katelba zaś tymczasem gładził piękne blond wąsy, patrzył się akuratnie swym lazurowym okiem i mówił: - Żebym ja tam był gdzie blisko, toby się pani tak bardzo nie przestraszyła. Już ja bym tego draba z okna spuścił.
Panna Celina nie okazała się i w dalszym ciągu podatną do takich żartów. Toczyła po całym pokoju niespokojnym wejrzeniem. Pani Barbara, która przyszła pod koniec wizyty, widziała, że chora przez cały czas usiłuje spojrzeć w lusterko, które jednak stało za daleko, by się w nim mogła zobaczyć. Po wyjściu gościa nie mogła wytrzymać i poprosiła panią Barbarę o podanie jej tego lusterka.
Spojrzawszy w nie zmieniła się na twarzy. Czub jej, w czasie rozmowy i poruszania głową opartą na poduszce, zatracił swoje rzeźbione kształty, roztrząsł się, a prócz tego znać było, że się trochę za mocno natarła pudrem. Straciła do tego stopnia równowagę, że zapytała:
- Czy ja cały czas przy panu Katelbie tak wyglądałam?
- Ależ wyglądała pani ładniej niż kiedykolwiek - rzekła pani Barbara pocieszająco. I poczuła takie współczucie, jakby zetknęła się z godnym pożałowania dopustem losu.
- Biedna ona - mówiła potem do Bogumiła. - Ze wszystkiego widzę, że rada by każdego olśnić, każdemu się podobać, a ciągle się boi, że jej coś brak. Nie do życia jest ona z takim usposobieniem i może jeszcze najszczęśliwiej się czuje, kiedy tak sobie leży.
Panna Celina zdawała się potwierdzać to mniemanie, gdyż mijały tygodnie, a ona nie miała chęci chodzić, chociaż noga była już z gipsu wyjęta.
- Nie widzę temu wszystkiemu żadnego końca - skarżyła się z tego powodu pani Barbara wujence Michalinie którejś niedzieli, gdy Ostrzeńscy bawili w Serbinowie. - Powinna by już dawno wstawać i chodzić - doktór nawet zalecił. Tymczasem leży po prostu niby kamień. Miała po nią przyjechać rodzina, ale okazuje się, że matka chora i w ogóle coś tam się porobiło, tak że w rezultacie nikt nie przyjechał.
Pani Michalina nie lubiła zostawiać wypadków ich własnemu biegowi.
- Daj ją do mnie do sklepu - rzekła - ja się pewno będę musiała rozstać ze swoją panną.
- Na to - odparła pani Barbara uczciwie - jest ona za mało ruchliwa i sprytna.
Ale pani Michalina uważała, że ma w sobie dość siły, żeby przerabiać ludzi.
- Już ja ją - rzekła - przerobię. Czasem ktoś jest ciężki do jednego, a w innych rzeczach okazuje się bystry. Jest przystojna, a to w sklepie ma zawsze pewne znaczenie.
Mówiły przyciszonymi głosami, bo obszedłszy klomb zajazdowy zbliżały się właśnie ku oknu panny Celiny. Panna Celina nie słyszała jednak tej rozmowy. Natomiast zaraz nazajutrz usłyszała o sobie co innego. Okno miała jak zazwyczaj otwarte. Leżała pogrążona w zadumie, do której usposabiała gorąca i słoneczna pogoda. W ogrodzie wszystko zdawało się milczeć jak w czasie Podniesienia. Nagle spokojem tym zatargał prostowaty śmiech. Panna Celina wzniosła oczy.
Alejką między bzami, o które tak chodziło wszystkim, żeby mogła je widzieć, szła Felicja z jakąś drugą nieznajomą dziewczyną, ubraną z miejska. Tej dziewczynie, swemu widać gościowi, Felicja opowiadała bez pośpiechu pełnym, rozlewnym głosem coś, co panna Celina pomimo woli zmuszona była wysłuchać:
- Zawsze ta w tym pokoju - mówiła - wisiały szynki. Musiał ta jakisiś do tych szynków chcieć wleźć - nawet wiem kto, ale co tam mam gadać. A ta nasza nauczycielka myślała, że do niej wlazł i że ją ta w łóżeczku ładniuchno obtańcuje. A może i czekała na onego, bo jak zobaczyła, że z tego nic, to wzięła i hycła za tym chłopem bez okno.
Pośmiały się i wnet zaczęły o czym innym. O bzie, że okropnie go dużo kwitnie w latosim roku.
Panna Celina leżała z otwartymi ustami, bezgranicznie zdumiona, niby rażona ciosem z najmniej spodziewanej strony.
Pierwszy to raz w życiu usłyszała, co o niej mówią - zaocznie.
Jesteśmy sami skłonni mówić różne złe rzeczy o ludziach i przypisywać im wszelakie nieprawości. Ale nieopisane przerażenie ogarnia nas, gdy się dowiemy, że oni mówią o nas tak samo.
Panna Celina nie wiedziała po prostu co począć z owym sądem Felicji. To płakała, to znów się pocieszała, że nikt nie słyszał, a jeżeli kto słyszał, to nikt chyba nie bierze pod uwagę nieoględnych i ordynarnych słów prostej dziewki czy baby. Gdy się już troszkę zdołała uspokoić, nagle doznała przeświadczenia, że przeciwnie, wszyscy słyszeli, a może wszyscy mówili tak samo i gadanie Felicji było tylko odbiciem ogólnej opinii całego Serbinowa. Całego Serbinowa, a więc i tego Katelby. Daremnie tłumaczyła sobie, że Katelba to prawie to samo co Felicja - a nawet gorzej. Felicja nie składa jej wszak wizyt, jak ten głupkowaty, zarozumiały ekonom. Co za szczęście, że się ten typ więcej nie zjawił. Dość ma tych jego wizyt. Nie warto się zadawać z takimi ludźmi.
Kiedy Agnisia przyszła potem o szarej godzinie, zastała pannę Celinę bliską płaczu.
- Pani ma zmartwienie?
- Kto był dziś u Felicji? - odpowiedziała panna Celina pytaniem.
- To taka jedna. Ona ma tu krewnych we wsi. Nazywa się Olesia Chrobotówna. Wszyscy mówią, że ona się zakochała w panu Katelbie.
Masz tobie! Jeszcze tego było potrzeba.
Nie wiadomo dlaczego pannę Celinę ta wiadomość jeszcze bardziej rozdrażniła, tak że łzy jej pociekły na dobre.
Agnisia wymknęła się i namówiła panią Barbarę, by do niej poszła.
Ale ona i pani Barbarze nie chciała powiedzieć, co ją przyprowadziło do takiego zdenerwowania.
- Nic mi się takiego nie stało - powtarzała. - Po prostu czuję, że już za długo leżę. Trzeba wstawać i jechać!
- Ba, kiedy pani właśnie wcale nie może się ruszyć. Jakże tu jechać?
- Owszem, mogę. Dziś próbowałam. A doktór mówił, żebym jak tylko wstanę - jechała do Ciechocinka. Więc trzeba wstać i jechać.
- Ale pani powróci?
- Ja się nie mogę do niczego zobowiązywać - rzekła. - Ja w ogóle widzę, że nauczycielstwo nie dla mnie.
- Bardzo możliwe, że to nie pani powołanie. Ale właśnie wczoraj bratowa zapytywała mnie, czyby pani nie objęła miejsca w jej sklepie?
Panna Celina popatrzyła, nasrożyła się i odparła:
- Czy miałam powołanie, czy nie, zdaje mi się, że nic takiego pani zarzucić mi nie może.
A potem wyniośle zapytała:
- Miejsce? W sklepie?
I więcej nie było o miejscu w sklepie mowy.
Nazajutrz panna Celina po raz pierwszy przyszła sama do stołu. O lasce, ale przyszła. Patrzyła na wszystkich czujnie spod oka, jakby się znajdowała wśród roju nieprzyjaciół. Pod koniec obiadu zaczęła znowu mówić o swym wyjeździe. Pragnęła wyjechać jak najprędzej, chociażby jutro.
Tak tedy odjechała.
Do powozu wsiadła bez laski. Nie chromała. Widocznie wyzdrowienie poczyniło w ciągu ostatnich dni wielkie postępy. Żegnano ją ze łzami, gdyż wszelka zmiana w życiu boli, a z najprzykrzejszych nawet wzajemnych nieporozumień buduje się przywiązanie człowieka do człowieka. Długo potem wspominano różne dobre strony panny Celiny, które znaczyły tak mało, gdy tutaj przebywała: jej piękne oczy, złote włosy i wytworne stroje, których nikt prócz Felicji nie oglądał. Jej przygoda była wielokrotnie opowiadana w gronie znajomych i rodziny. Wypadki owej wiosny ustanowiły nawet w Serbinowie pewnego rodzaju epokę. Mówiło się: - było to wtedy, albo w tyle i tyle czasu potem, kiedy panna Celina wyskoczyła przez okno.
Zaczęło się więc szukanie nowej nauczycielki, które jednak w czerwcu przedstawiało wiele trudności. Zewsząd odpowiadano: - Gdyby to było we wrześniu, to co innego.
Bogumił mówił: - Więc odłożyć wszystko na po wakacjach - ale pani Barbara twierdziła, że dzieci przez chorobę panny Celiny i tak dużo czasu zbałamuciły, nie można sobie w tych warunkach pozwolić na żadne wakacje. Głowę miała tym ciągle nabitą, nie sypiała, i po nocach, gdy upewniła się, że dzieci mocno śpią, toczyła głośne rozprawy z sąsiednim pokojem męża, z którego się rozlegały na przemian to długi oddech snu, to na pół przytomne cierpliwe odpowiedzi.
Pewnej nocy zażądała, żeby Bogumił wyraźnie powiedział swoje zdanie jako mężczyzna i ojciec.
- No więc - powiedział - uważam, że dosyć tych domowych nauczycielek, to przeżytek.
Pani Barbara chwilę czekała dalszego ciągu, a gdy nie nastąpił, spytała: - No i co? Bo nie rozumiem.
- To - rzekł Bogumił trzeźwiejąc - że dzieci powinny iść do szkół między ludzi, bo między ludźmi będzie płynąć ich życie. Stamtąd przyjdzie do nich rodzina, przyjaciele…
- Tak, a niedawno sam mówiłeś, że nie mamy jeszcze oddawać Agnisi między ludzi - odparła pani Barbara dosyć słabo, gdyż w gruncie rzeczy uważała, że tym razem Bogumił ma rację.
- Mówiłem? Nie pamiętam…
- Czy to ty co kiedy pamiętasz? - spytała z urąganiem i na tym się urwało.
Nazajutrz jednak po kolacji przyszła do pokoju Bogumiła i, poczekawszy aż włódarze odejdą, wróciła do tej sprawy. Rozpoczęła w te słowa:
- Mówisz - „do szkoły, do szkoły”. A przecież mowa może być jedynie o Agnisi. Tomaszek i Emilka są jednak jeszcze za mali.
Jeżelibyśmy, dajmy na to, oddali Agnisię na pensję, to wypadałoby za jedno dziecko płacić w mieście, a dla dwojga młodszych musielibyśmy i tak trzymać w domu nauczycielkę. To byłoby za ciężko. Przynajmniej na razie nie podołalibyśmy.
- Do tego, że dzieci będą kosztowały coraz więcej, musimy się przyzwyczaić - zastanowił się poważnie Bogumił.
- Sam przecież mówiłeś, że te dwa lata będą ciężkie, bo koniczyna nie płaci.
- Ani wełna też nie płaci w tym roku - dopełnił Bogumił.
- No widzisz. Więc co? Więc chyba, że ja się przeniosę razem z dziećmi do miasta. Wtedy i młodsze będą mogły chodzić do jakiej freblówki.
I pani Barbara ciężko zaczerpnęła powietrza, jakby wypowiedzenie tej myśli było trudem nad siły.
Bogumił zląkł się:
- Chcesz ode mnie odjechać? - Schylił głowę i dodał zgaszonym głosem: - Jak się przeniesiesz do miasta, to już do mnie nie wrócisz.
- Co też za głupstwa tobie do głowy przychodzą! - wykrzyknęła pani Barbara tak głośno, jakby pragnęła zagłuszyć coś więcej niż słowa męża. I w najwyższym stopniu zdenerwowana, rzekła po chwili:
- O niczym z tobą nie można racjonalnie porozmawiać. Sam rozsądek mówi, że to byłoby najoszczędniejsze wyjście. Ale jeżeli to ci się nie podoba, to co byś radził?
- Nie miałem czasu, żeby o tym jak się należy pomyśleć. Ale może zróbmy tak: Agnisię oddajmy do Kalińca, a młodsze niech przez ten rok jeżdżą do szkoły gminnej do Pamiętowa. Drogi niecałe dwie wiorsty, mogę im co dzień dawać chłopaka i bryczuszkę.
Pani Barbara przestraszyła się nie na żarty.
- Na co ty dzieci chcesz pokierować? - zapytała ze zgrozą. - Na chłopów?
- Masz tobie. Zaraz wszystko widzisz w tak czarnym świetle.
Chciałem ci tylko iść na rękę, skoro się boisz wydatku. Słyszałem, że obecny nauczyciel jest przyzwoity człowiek i że po szkole uczy osobno, jak kto się o to zgłosi. Więc mógłby i nasze dzieci uczyć osobno, niekoniecznie razem z chłopskimi. Musi on przecie umieć coś więcej niż a-b-c. Zresztą - dodał Bogumił niecierpliwie - cóż to takiego złego chłop. Większym on jest dziś panem niż my tutaj we dwoje.
- Takim samym jak mech na drzewie albo kamień na polu, takim on jest panem - rozgniewała się pani Barbara.
- W takim razie - dodała - niech się wcale nie uczą. Niech do reszty schłopieją tu w tym błocie.
- W jakim błocie? - zapytał przygnębiony.
- W jakim błocie? Pokaż mi, gdzie tutaj nie ma błota. Chociażby pod drzewami przy ludzkiej kuchni od strony ogrodu. Przecież tam nigdy nie wysycha. Wysycha kiedy? Nie wysycha.
Rozmowa skręciła na sprawy Serbinowa. Chociaż się tu zadomowili, ale pani Barbara musi przyznać, że nie ma żadnej miłości do tej dziury. Czyż nie wychowała się w mieście pomiędzy ludźmi? Z jej rodziny jeden radca Joachim Ostrzeński siedzi na wsi, a i to pewno tylko patrzeć jak stamtąd wyjdzie, bo i tak zawsze ciągnie go do Warszawy. Jeżeli Piekary przy jego gospodarce trzymają się jeszcze, to dlatego, że mają lasy. Bez lasów dawno by przepadły.
- Ale w ogóle - mówiła - to przecież każdy choć trochę inteligentniejszy człowiek ciągnie do miasta. Czy taki Woynarowski na przykład siedzi na wsi? Nie siedzi. Także goni za tym, żeby czuć koło siebie ludzi… życie… - Życie… Życie jest wszędzie - przerwał Bogumił.
- Ale mnie idzie o to, żebyś przyznał, że Woynarowski, którego przecież tak wysoko zawsze stawiasz, też nie siedzi wciąż na wsi.
- To tylko wy, Niechcice - ciągnęła dalej po chwili - trzymacie się ziemi jak pijany płotu, chociaż ileż to już czasu minęło, jak utraciliście swoje. Siedzicie na cudzym, a siedzicie.
- Wszyscy tak znowu nie siedzimy. Przecież Hipolit Niechcic miał swoje, a sprzedał i wyniósł się do miasta.
- Otóż on był właśnie jakby na to stworzony, żeby siedzieć na wsi.
Ciężki i senny. Ale co do mnie, to rzecz prosta o tym, abym miała nie wrócić, nie warto nawet mówić. Wrócę, wrócę, gdziekolwiek byś się znajdował. Jednak tego nie możesz mi mieć za złe, że tęsknię do życia w mieście.
- W takim razie - pytał Bogumił zgryziony - dlaczego tak ciągle drżysz, abyśmy stąd nie wyszli?
- Bynajmniej o to nie drżę. Przeciwnie, może nawet bardzo tego chcę.
I nagle zląkłszy się tak daleko wypowiedzianych życzeń rzekła:
- Drżę, bo wiem, że ty w mieście nic lepszego nie dostaniesz. Tak że na stałe, rozumiem, że nie możemy się przenieść, może kiedyś był czas o tym pomyśleć, ale nie teraz. I zresztą ty byś w mieście nie wytrzymał. Jak pojedziesz na parę godzin, to mówisz, że cię mury duszą.
- Bo ja - zamajaczyła patrząc błogo w przestrzeń - myślę, że dałabym sobie w mieście nawet na stałe radę. Może założyłabym właśnie szkołę. Czyż nie mam praktyki z warszawskich czasów?
- Szkołę? A czyż nie boisz się nawet w domu brać nauki dzieci na swoją odpowiedzialność?
- Bać się boję, bo z własnymi zawsze najtrudniej. Ale tak w ogóle, myślę, że chętnie bym dzieci uczyła.
- Bój się Boga, kochanie, przecież na to potrzeba pozwolenia, świadectwa i w ogóle szkoła to całe przedsiębiorstwo. Trzeba prowadzić rachunki, mieć kapitał… - Świadectwo? Pozwolenie? Daniel i Michasia przy swoich stosunkach na pewno by mi to z łatwością wyrobili. Rachunki ty byś mi mógł robić - umiesz przecież świetnie prowadzić księgi rachunkowe.
- Przecież tylko co mówiłaś, że mnie by te mury dusiły - zawołał rozśmieszony.
- Toteż to mrzonki - zrezygnowała rozżalona. - Bo oczywiście nie miałabym za co szkoły założyć. Ale mnie się zdaje, że bardzo bym to lubiła.
- Lubisz zawsze to, czego nie ma - szepnął Niechcic. Nadrabiał humorem, ale był zdenerwowany.
Sprzeczka przeszła na lubienie lub nielubienie innych przeróżnych rzeczy i utknęła na mleku. Niechcic dał się na koniec wciągnąć w spór, gdyż uprzedzenie do mleka było jedyną rzeczą, którą naprawdę pani Barbarze zarzucał.
- Dlaczego mleka nie lubisz? - pytał z nietajoną boleścią. - Dlaczego dajesz dzieciom tak mało mleka? Mleka już masz na dom, ile tylko zapragniesz, a ja na stole mleka prawie nie widzę.
Najzdrowszej rzeczy, jaka jest do jedzenia, prawie nie widzę.
Przez cały czas, kiedy to mówił, pani Barbara powtarzała cierpliwie, że od nadmiaru słodkiego mleka można dostać kataru kiszek, a że kwaśne jest przecież co dzień.
I nieuzasadniona wrogość powstała w nich na tym tle, jakby różnica w poglądzie na smak tej samej potrawy była haniebnym przeniewierstwem.
Oboje czynili wysiłki, aby nie stracić cierpliwości, ale spór ogarniał ich pomału niby żywioł. Błąkali się po wszystkich wątpliwościach, jakie nastręczało im życie, i cierpieli na nowo z powodu różnic w najbardziej drobnych sprawach.
Gdy już oboje byli u kresu sił, pani Barbara zawyrokowała:
- Zresztą co do nas, to możemy tu ostatecznie tkwić do końca, ale na to się nigdy nie zgodzę, żeby życie naszych dzieci miało upłynąć między oborą i stodołą.
W szarej ciszy, która po tych słowach nastała, Bogumił Niechcic zobaczył myślą owo miejsce między oborą i stodołą.
Gdyż było takie miejsce w Serbinowie. Znajdował się tam płot, który należało jeszcze w tym roku poprawić. Nad płotem widywało się przy pogodzie wiśniowy zachód słońca, kiedy się szło od szopy ku stajniom. W zimie. Gdyż teraz, latem, słońce zachodziło aż koło okólnika. Ale zimą przyjemnie było w miejscu tym postać i popatrzyć na niebo. Tylko cóż, te rzeczy nie nadawały się do mówienia i niczego nie posuwały ani na jotę naprzód.
Wkrótce zresztą sprawa nauki dzieci i poszukiwania nauczycielek stanęła i tak na martwym punkcie z powodu niepogody, która wypadła na koniec sianokosów. Bogumił po kilka razy na dzień przychodził z pola do domu nie uważając na to, że woda z niego ciecze, spoglądał na barometr, nastawiał go, stukał i odchodził w milczeniu. Wobec ciągłego deszczu konie stały, ale pani Barbara nie śmiała o nie prosić. Jakże tu jeździć, szukać nauczycielek, skoro dom stoi w obliczu klęski. Sama była do głębi serca tym ciągłym deszczem przejęta. Stając przy coraz to innym oknie badała zaiskrzonym spojrzeniem stan nieba i ogłaszała raz po raz:
- Leje i leje. Tu chmury - tu też chmurzyska jak diabły. Tu jeszcze gorsze. Ani nawet mowy nie ma o tym, żeby się miało wypogodzić.
Lub też wyrokowała krótko:
- Siano przepadło!
Po czym wpadała w srogi gniew.
- Rzucić to wszystko do stu diabłów. Iść, dokąd oczy poniosą, i niech oni raz sami się pomartwią o to, czy pada, czy nie pada - wołała wtedy głośno, ze wszystkich sił, jakby w nadziei, że słowa te dotrą do Paryża, do odpowiedzialnych za wszystko pani Mioduskiej i pana Dalenieckiego.
Termin, po którym siano, według słów Bogumiła, miało zgnić ostatecznie, minął już kilka razy, ale gdy się na koniec wypogodziło, zdołano coś niecoś uratować, stodoły wypełniły się sianem, czarnym i nie tak wonnym jak zawsze, nie tak też wartościowym, ale się wypełniły.
Bogumił jednak był markotny, mówił, że to siano nie będzie trwałe, że je trzeba będzie spaść przed czasem lub za byle co sprzedać wojsku, a zimą trzeba będzie paszy dokupić, będą straty.
Usłyszawszy to pani Barbara postanowiła, że jednak na lato nie weźmie nauczycielki, sama będzie uczyła dzieci, zawsze to niejaka oszczędność. A przed pierwszym września albo pojadą po nauczycielkę aż do Warszawy, albo nareszcie coś trafi się w Kalińcu. We wrześniu mnóstwo nauczycielek zmienia miejsce; wszak od razu radzono jej, żeby do tego czasu poczekała.
Po czerwcowych deszczach ustaliła się piękna pogoda i trwała bez odmiany do końca żniw. Dom, ogród i podwórze zaległa cisza, wszystko, co żyje, było w polu, nad którym od rana do nocy słychać było szept słomy i szorstki szmer koszenia. A niebawem rozpostarły się wszędzie śniade ścierniska, nad którymi dźwięczało już tylko cykanie świerszczów. Lato zbliżało się łagodnie ku jesieni i pani Barbara zaczęła się znowu dopominać o konie do Kalińca.
- Teraz to już nie żarty - mówiła - teraz to już na gwałt trzeba kogoś znaleźć do dzieci.
Bogumił obiecywał, zapominał, odkładał. Zdawało się, że mieszkając pod jednym dachem łatwo jest porozumieć się co do daty wyjazdu do miasta, a jednak pani Barbara nie mogła tego się dobić. Nigdy nie była pewna, czy Bogumił dostatecznie słyszał, dostatecznie przyjął do wiadomości jej nastawienie. Na koniec pewnego dnia postanowiła nie ustąpić za żadne skarby świata. Przy obiedzie dostała solenne zapewnienie, że o drugiej konie będą przed gankiem.
Kiedy jednak potem Bogumił z Katelbą wyszli razem i szli rozmawiając w stronę podwórza, wydali jej się zanadto czymś zajęci. Na pewno albo zapomną, albo okaże się, że konie będą do czego innego potrzebne.
Spoglądała to tu, to tam, kręcąc się koło domu, a jej wątpliwości jeszcze się wzmogły, gdy spostrzegła, że Bogumił wraca się z podwórza i że idzie ku domowi, nie sam przy tym, a z Żydem Szymszelem. Przeszli mimo niej, Szymszel nisko się ukłonił z przyjacielsko-uniżonym okrzykiem powitania, Bogumił przesunął po niej wzrokiem, z lekka się dla porządku uśmiechnąwszy, i szli dalej, zajęci swoim - ona zaś nie śmiała wtargnąć pomiędzy nich ze sprawą swojego wyjazdu. Weszli do domu, pani Barbara zajęła się czymś w kuchni, a od czasu do czasu posyłała Felicję.
- Idź no zobacz, czy pan jeszcze jest z Szymszelem u siebie. - Jeszcze - mówiła wróciwszy Felicja, a pani Barbara denerwowała się.
- Nie wiem, po co on panu tyle czasu zabiera.
Wózek Szymszela z Kurzy już przed południem kołatał się przez jakiś czas koło dworu. Nie było jednak tym razem nic do sprzedania i pani Barbara myślała, że Szymszel dawno odjechał. Lecz interesom Szymszela sprzyjało zawsze wytrwałe i uporczywe czekanie. Odjechał też tylko cokolwiek na ubocze i jego wiklinowy półkoszek stał teraz między małym okrytym rzęsą stawkiem, zwanym „Kaczy dołek”, a starą szopą na narzędzia. Wehikuł ten miał wygląd zjeżony i godny pożałowania. Jego misternie kiedyś pleciony brzeg był wytarty i porozdzierany, tak że wszędzie sterczały ostre pręty wikliny. Tak samo sterczały kości pod wyleniałą skórą Szymszelowego konia, który stał w zadumie, obluźniwszy jedną nogę i kiwając uparcie głową, zapewne aby w ten sposób odstraszyć muchy.
Sam Szymszel chodził tędy i owędy, aż natknął się na pana Niechcica i Katelbę.
Niechcicowi przypomniało się wtedy nagle, że w jego pokoju leżą złe śrubki i złe trybiki do maszyny. Postąpił nieroztropnie, gdyż dla pośpiechu, chcąc je mieć zaraz, kazał był je przywieźć od mechanika z Nieznanowa, zamiast je samemu kupić w Kalińcu w syndykacie. Okazały się złe, a nie było ich komu wymienić. Musiano założyć z powrotem stare trybiki i sieczkarnia, która już na nich wcale nie chciała chodzić, pogodziła się z nimi na nowo. Na długo to jednak, oczywiście, nie starczy. A zresztą - pieniądze zostały w każdym razie wydane, a śrubki leżały i były do niczego.
Przechodzi się do porządku w razie koniecznym nie nad takimi stratami, ale skoro można złemu chociażby najbłahszemu zaradzić, to zawsze chwała Bogu. A od czegóż jest właśnie Szymszel, któremu wszystko się opłaci. Opłaci mu się nawet stracić.
Gdy weszli do pokoju Bogumiła, Szymszel zaraz od progu zobaczył trybiki leżące na oknie między sinym kamieniem i garsteczkami świeżego omłotu. Obejrzał je, a następnie odłożył wszystko pieczołowicie na dawne miejsce i chociaż odpowiedziano mu już dziś trzy razy, że nic nie ma na sprzedaż, zapytał:
- Wielmożni państwo nie mają na handel jakie rzeczy, podarte wańtuchy, skóry, łapy od indyki, od kury? Też kupię.
- No, a cóż te trybiki? - zagadnął niecierpliwie Niechcic.
Szymszel odpowiedział, zaczynając pytaniem:
- Trybiki? To nie są żadne trybiki. To jest szmelc.
Bogumił Niechcic zaperzył się gwałtownie.
- Jak to „nie są trybiki”? Dobre, nowe trybiki i nowe śrubki, tylko nie do mojej maszyny, nie ten numer - zawołał popędliwie.
Jakiś czas przekomarzali się, czy to szmelc, czy to może trybiki.
Na koniec Niechcic zjeżył się i wykrzyknął:
- Co ja tu tracę czas! Albo mi Szymszel te śrubki weźmie do Nieznanowa i wymieni na dobre, albo niech mi nie zabiera czasu.
Dowiedziawszy się na koniec, że pan Niechcic nie chce trybików sprzedać, lecz chce je tylko korzystając ze sposobności wymienić, Szymszel zebrał w okamgnieniu spoczywające na oknie żelaziwo i wtłoczył je w olbrzymie niby sakwy kieszenie.
- Dlaczego ja nie mam ich wymienić? Co jeim brak? Nie poszkodowane, czyste żelazo, jak z przeproszeniem niewinna narzeczona - rzekł malowniczo, godząc się bez namysłu, mimo że ta transakcja zdawała się właśnie utrącać wszelkie widoki korzyści.
Dodał nawet jeszcze:
- Niech wielmożnego pana głowa o to nie boli. Pojutrze wielmożny pan będzie miał dobre śrubki.
Trudno było zrozumieć, w jaki sposób czynności Szymszela przynosiły mu korzyści. Jego usługi zdawały się nic nie kosztować tych, którzy je przyjmowali. A jeśli coś kupował, były to tak niewiele warte rzeczy, takie odpadki życia, że niepodobna było sobie wyobrazić, kto mógł od niego te opłakane towary nabywać.
Potrafił jednak nimi obracać odejmując im wszelką wartość, kiedy kupował, a wyposażając je w urojone zalety, kiedy sprzedawał. W każdym razie jakoś tam istniał. I tak czy owak utrzymywał się w pogodzie ducha z łatania drobnych szczelin powszedniego dnia, roztaczając przy tym dokoła siebie poczucie bezpieczeństwa i zaradności. Był to niemłody już człowiek, czarny i siwiejący, cały jakby sprószony sadzą i jednocześnie szronem. Brwi miał wielkie, krzaczaste i tak wymowne, że wyglądały nad oczami jakby drugie spojrzenie. Choć się czasem w niemiły sposób naprzykrzał i targował, w gruncie rzeczy nigdy niczego nie utrudniał. Należał raczej do tych, którzy życie ułatwiają. Na tym stanęło i teraz.
Niechcic był rad, że trybiki nie będą już leżały na oknie i kłuły go w oczy.
- A jeszcze numer - rzekł jednak, przypomniawszy sobie, że trzeba podać wymiary. Żyd cmoknął z pobłażliwą wyższością.
- Dlaczego wielmożny pan sobie robi zmartwienie? Ja i bez numeru wiem, jakie one potrzebują być. Ja w podwórzu widziałem stare trybiki. Mnie kowal pokazywał, jak na nich sieczkarnia chodzi. Ona tak chodzi, że niech Pan Bóg broni, żeby się tam komu jakie nieszczęście nie przytrafiło.
- No, no - rzekł Bogumił nieprzyjemnie dotknięty. - Więc żebym ja na pewno mógł na to liczyć, że pojutrze będę miał te trybiki.
- Wielmożny pan nie zna Szymszel? Szymszel z Kurzy?
Te słowa uspokoiły Niechcica niby podpis na podejrzanym zobowiązaniu. A zarazem przypomniały mu ubogie gospodarstwo Szymszela, leżące nad rzeką Rośną we wsi Kurzy.
- A jak tam owies? - zapytał. Owies pochodził z Serbinowa i był jednym z niewielu płodów rolnych, jakie Szymszel uprawiał. Żyd zagadnięty w tej sprawie machnął żałośnie ręką i odparł krótko:
- On przepadł.
Bogumił Niechcic uważnie przyjrzał się Szymszelowi.
- Jak to? - zapytał, po czym dodał: - Owies potrzebuje najpierw, żeby go dobrze zasiać, a potem, żeby go, jak już puści, przybronować.
Na to Szymszel z ubolewaniem:
- Przepraszam wielmożnego pana. Ja jego przybronowałem.
Bogumił poruszył się niecierpliwie, a po niejakiej chwili rzekł:
- Trzeba go było nie bronować.
Nie wyjaśnił tej rzeczy bliżej. Tego żadne wyjaśnienie, żadna książka i żadna rada nie nauczy. Trzeba na oślep, a jednak bez omyłki, z siebie samego wiedzieć, czego potrzebuje wschodzący owies.
Wyszli z domu, a w sieni spotkali panią Barbarę. Szymszel powitał ją znowu z namiętną zawodową radością i znów zadał to samo pytanie:
- Wielmożna pani nie ma na przedaż jakie stare wańtuchy, stare worki, skóry, łapy od kury, od indyki?
- Nic nie mam - zbyła go pani Barbara i zwróciła się gorączkowo do męża:
- Słuchaj, mój kochany. Jeżeli są nawet jakie odpowiednie kandydatki, to o ile ja będę tak zwlekać, ulotnią mi się sprzed nosa jak kamfora.
W tejże chwili zadudniło przed domem.
- Przecież zajeżdża - rzekł Bogumił zdziwiony. - Nie wiem, o co ci idzie.
- O nic - zawstydziła się pani Barbara. - Myślałam, że zapomniałeś.
- Widzisz, jakie ty masz o mnie pojęcie.
Odjazd pani Barbary zabrał chwilę czasu, a potem Bogumił poszedł w podwórze. Szymszel towarzyszył mu bez dostatecznie usprawiedliwionego powodu. Wiedział jednak widać, co robi, bo po pewnym czasie Niechcic rzekł:
- Owsa, jeżeli tam się co znajdzie, każę Szymszelowi na bryczkę włożyć.
Szymszel dziękował żarliwie i pobiegł przygotować miejsce na bryczce.
Bogumił zajrzał do stodoły, gdzie młócono, i rzekł, wywoławszy Katelbę:
- Niech no pan każe wynieść Szymszelowi z pół korczyka owsa na bryczkę. Przepadł mu, gałganowi, w tym roku.
Pan Katelba przyjął to polecenie jak rzecz, której się spodziewał, lecz której nie był rad. Nic jednak nie powiedział, tylko jego jasne brwi wspięły się nieco niby grube, włochate gąsienice, kiedy pełzną. Pośpieszył ku spichrzowi, a niebawem zajrzał tam i Bogumił. Stali doglądając nasypywania owsa, i zgodnie urągali Szymszelowi.
- Szelma, gałgan Żyd - mówił Niechcic. - Ile mu już nadawałem i kartofli, i owsa, wszystko zawsze zmarnuje. Nic w ziemi zrobić nie umie, a upiera się przy tym kawałku piasku. Bo tam w tej Kurzy same piaski, nawet nie wiem, skąd się tam taka ziemia wzięła.
- Wielmożny pan myśli, że jemu naprawdę co przepadło? - pytał Katelba wodząc okiem za szuflą nabierającą ziarno. - Już on tam dobrze wie, czym litość wzbudzić. Że się byle czym zadowolni albo że się podejmie tego, co się nikomu drugiemu nie opłaci, przez to się robi dobrodziejem. Ale za grosz on będzie dobrodziejem, a za sto każdego przy tym złupi.
Wtem, przerywając rozmowę, obaj razem krzyknęli na parobka:
- Patrz, jak sypiesz, po bokach wszystko na ziemię tobie leci.
I przypilnowali, żeby miara była rzetelna, z czubem.
Katelba jednak spochmurniał przy tym, a w oczach miał jakiś ciężki i przykry namysł.
- Wielmożny pan - rzekł wreszcie - ma serce do ludzi, ale żeby ode mnie zależało, to ja bym temu Żydowi nie dawał.
- Dziecko pan jesteś - ofuknął go Bogumił.
Pani Barbara wróciła z miasta nad wieczorem. Wróciła ugodziwszy nauczycielkę, którą jej okazyjnie poleciła pani Michalina Ostrzeńska. Miała to być nadzwyczajnie dobra i rozumna osoba, która mogłaby doskonale zarabiać w mieście, ale z powodu lekkiej anemii lekarz zalecał jej wystarać się o miejsce raczej na wsi.
Pani Barbarze zdawało się w pierwszej chwili, że wygrała po prostu los na loterii. Ale już w powrotnej drodze do domu zaczęły ją napastować wątpliwości. Przyjechała mizerna ze zmartwienia, łamiąc ręce i rozpaczając, że właściwie owa panna wcale jej się nie podobała.
- Dlaczegóż ją zgodziłaś? - pytał Bogumił zasmucony.
- Bo Michasia tak zawsze ogłupi powietrze tą swoją wymową, że człowiek nie wie, co czarne, a co białe.
W miarę jak godziny mijały, pani Barbara umacniała się w przekonaniu, że źle trafiła.
- To jest jakaś pretensjonalna, głupia, niemiła dziewczyna, wobec której nawet te bony, co tu były, wydają mi się skarbami. Nie rozumiem, co mnie tak zaślepiło!
Pragnęła się cofnąć za wszelką cenę, gotowa była stracić zadatek, w końcu powiedziała Bogumiłowi:
- Boś ty powinien był ze mną jechać. Takie rzeczy, jak godzenie nauczycielki, rodzice powinni załatwiać zawsze we dwoje.
I pomęczywszy się jeszcze różnego rodzaju roztrząsaniami tego samego tematu rzekła:
- Trudno, musisz mi jutro dać konie. I jedź ze mną, mój złoty, jedź ze mną. Przeprosimy ją, powiemy, żeśmy się rozmyślili.
- Jutro chyba nie będę mógł jechać. Ale konie ci dam w każdym razie - odpowiedział Bogumił zafrasowany.
Z wielkim trudem pani Barbara doczekała się tego jutra i dopiero kiedy kareta zajechała przede dwór, przyniosło jej to nieco spokoju. Nie na długo jednak było tego spokoju, gdyż w ostatniej chwili Bogumił dał znać z podwórza, żeby poczekać, bo on także pojedzie.
Pani Barbara nastawiła się już na to, że pojedzie sama, i przyjęła tę wiadomość zniecierpliwieniem, zlękła się zresztą jeszcze o co innego.
- Jak to? - zawołała. - Karetą pan mówił, że pojedzie? A może przeprząc do wolantu?
- Wielmożny pan mówili, że nie trzeba przeprzęgać - oddzwonił na to przysłany z podwórza chłopiec cienkim jak szczebiot głosem.
Pani Barbara jeździła zawsze karetą, nawet w upały, gdyż uważała, że nie ma zdradliwszej rzeczy na świecie od wiatru w drodze.
Bogumił natomiast jeździł zawsze wolantem, nawet zimą, gdyż nie lubił przebywać w zamknięciu. I jeżeli jechali kiedy razem w karecie, pani Barbara zawsze się bała, że mu się zrobi niedobrze.
- Jak ja cię proszę - powitała go tedy - to nie jedziesz. A potem w ostatniej chwili wszystko stawiasz na głowie.
- Bo dopiero w ostatniej chwili okazało się, że mogę jechać. I nawet jestem kontent, bo muszę być w syndykacie.
Bogumił Niechcic, jak tylko oderwał się od pola, podwórza i folwarku, stawał się roztargniony. Tym razem także, ledwo tylko ruszyli, przypomniał sobie, że na biurku zostawił był woreczek od pieniędzy, Agnisinej roboty, a w nim dwie złote monety. Pani Barbara przyjęła tę wiadomość z przerażeniem. Sama nigdy niczego nie zapominała. Chciała zatrzymać konie, gdyż byli dopiero przy szosie, lecz Bogumił nie dał się wracać. Toczyli się więc dalej.
Gdy wyjechano spomiędzy zabudowań wsi na szosę, z pola nadeszło do wnętrza karety tchnienie ciepłe jak żywy oddech. Pani Barbara wysunęła ukradkiem rękę za okno, które ze względu na męża trzymała nieco otwarte, i zapytała: - Czy to wiatr?
- Zdaje mi się, że nie ma wiatru - szepnął nieśmiało Bogumił chłonąc to tchnienie z upojeniem.
Zbliżano się pomału ku miastu. Z daleka ukazało się na horyzoncie Pogórze.
- Już wiatraki - stwierdziła półgłosem pani Barbara. Za oknem karety, na bladym, odrapanym nieużytku chodziły, potakując sobie brodatą głową, kozy, a dalej stały jeden przy drugim czarne podmiejskie wiatraki. Śmigi obracały się nadzwyczaj powoli, prawie niedostrzegalnie, ale pani Barbara zauważyła ten ruch.
- Jednakże musi być trochę wiatru - powiedziała z wyrzutem, niby oszukana.
Wkrótce minęli cegielnię. Przez rozkopany żółty wądół pełzły furmanki, wygięte pośrodku od szczelnie poukładanych cegieł.
Osypani ceglastym proszkiem ludzie przenosili cebry z gliną przez rude, huśtające się kładki. Cienki żelazny komin wytłaczał ze siebie co pewien czas biały kłak pary.
- Czy już jesteśmy za hyclem? - zapytała pani Barbara bojąc się wychylić przez okno.
- Nie, teraz go mijamy.
Dom hycla stał na skraju pastwisk miejskich, na zupełnym wydmuchu.
Dokoła suszyły się na żerdziach końskie skóry.
Minąwszy hycla, wiatraki i cegielnię, wjechano między bure domki przedmieścia, pootaczane zapuszczonymi ogrodami. W szarych parkanach były powycinane okna, w których siedzieli sadowi nad mizernym dosyć owocem. Melodyjny turkot karety zamienił się na bruku w ogłuszający łoskot, który przycichł na moście. Patrząc w rozległą ulicę, biegnącą brzegiem rzeki, pani Barbara znów stwierdziła:
- Już Dziadowe Przedmieście.
Wtoczyli się na plac, mający cerkiew pośrodku.
- Więc najpierw do Michasi - przypomniała pani Barbara, lecz Bogumił poprosił, żeby przede wszystkim wstąpić do syndykatu.
Gdy jednak stamtąd powrócił do czekającej w karecie pani Barbary, okazało się, że miał jeszcze na mieście parę spraw pozaniedbywanych przez to, że w ciągu lata prawie nie jeździł do Kalińca. A przewidując, że nauczycielka zabierze dużo czasu, prosił znowu, żeby mu pozwolić najpierw to wszystko załatwić.
Zatrzymywali się tedy jeszcze chyba ze cztery razy. Minęli rynek i zajechali w stare zaułki, pełne ciemnożółtych gorących murów. Po ciepłym bruku rynsztoka stróż poganiał miotłą chlupiący potok brudów o kwaśnej woni. Małe kudłate Żydzięta i stare Żydówki niosły w tę i w tę stronę całe naręcza długich świeżych bułek, a pani Barbara siedziała w karecie, patrzyła i czekała.
- Bójże się Boga, prędzej - błagała, gdy Bogumił nadchodził.
Już buty od szewca były odebrane, jesienny kubrak u Nussena zamówiony, części do lokomobili kupione, zdawało się, że na koniec jadą prosto do celu, gdy wtem Bogumił rzucał się znowu do okna, stukał, otwierał w biegu drzwi, wołał na Klimeckiego, a gdy stanęli, zatrzymywał zobaczonego nagle Boraksa czy Perlmutra i toczył z nimi długie rozmowy.
Pani Barbara szeptała zbielałymi ustami:
- Bójże się Boga, prędzej.
- Dlaczego? - pytał spokojnie, bynajmniej się nie śpiesząc.
- Bo się spóźnimy.
- Jak to się spóźnimy? - dziwił się nie rozumiejąc.
- No, przecież ona może mieć jakąś inną propozycję - mówiła pani Barbara niecierpliwie. - Zanim się wyguzdramy, ona może już komu odmówić, a wtedy będziemy musieli ją wziąć.
- Chciałbym tu w jednym miejscu zobaczyć próby żyta.
Na to się już pani Barbara stanowczo nie zgodziła.
- Czy wy kpicie z Boga i z ludzi! - krzyknęła wylękniona.
Usłyszawszy to „wy”, Bogumił wsiadł niezwłocznie do karety.
Zawrócili ze stłoczonych uliczek z powrotem w rynek i stanęli przed sklepem wujenki Michaliny Ostrzeńskiej.
Na progu sklepu przywitał ich wuj Daniel. Wyszedł był niedawno z gimnazjum, wstąpił do domu, żeby ucałować swego najmłodszego syna Bogdana, zwanego Bodziem, zostawił go szczęśliwie zdrowego przy obiedzie, a sam wrócił do miasta po żonę. Był przekonany, że o ile by po nią nie wstąpił, toby nigdy do domu nie wróciła. Przywitał Niechciców z niezdecydowanym wyrazem twarzy, gdyż w danym wypadku nie był pewien, czy oni mu pomogą wyciągnąć Michasię ze sklepu, czy też ją na odwrót jeszcze dłużej tu zatrzymają.
- Na razie - rzekł - uważacie, nie radzę się z nią witać, bo jest na pół przytomna. Ten sklep to piekło.
Wujenka Michalina zobaczyła ich jednak i kiwała do nich zza lady głową, pokazując rękami i oczami, żeby usiedli:
- Jest coś dla was - zawołała i zwróciła się na powrót do obecnych w sklepie klientów, dwojga starszych, nieśmiało zachowujących się państwa. Chcieli kupić nowy podręcznik do zadań na drugą klasę.
Stróż sklepowy Bazyli, którego twarzy nawisłe brwi, spadające wąsy i bruzdy ciągnące się od nosa ku wąsom nadawały wyraz bezgranicznego zakłopotania i troski, szukał owego podręcznika.
Pani Ostrzeńska już po raz trzeci nakazywała mu podać go sobie, a gdy onieśmieleni goście pytali:
- A może nie ma tego zbioru tych zadań? - wołała: - Jak to nie ma?
Bazyli! Bazyli słyszy? Państwo się śpieszą!
Bazyli przystawiał do półek drabinę, wchodził, myszkował, schodził, rzucał na swoją panią przelęknione wejrzenia, wzruszał ramionami, drapał się w głowę, wreszcie podszedł i stęknął cichaczem: - Nie ma.
- Co to jest: nie ma?! Proszę szukać na półce pod oknem! - i Bazyli znów szukał, a pani Michalina pokazywała coraz niespokojniejszym gościom różnego rodzaju drobnostki leżące w gablotce pod szkłem na ladzie. Sklep jej stawał się pomału czymś znacznie więcej niż składem przyborów do pisania. Nie wyrastał on, jak bywa z wielu starożytnymi sklepami, z rzemiosła albo z rodowego zamiłowania do handlu pewnym specjalnym rodzajem przedmiotów potrzeby czy sztuki.
Powstał z wrodzonej żyłki handlowej, z namiętności do pośredniczenia między ludźmi we wszystkim, co dotyczyło wymiany dóbr tego świata. Toteż wszystko, co mogło być przedmiotem takiej wymiany, wabiło panią Michalinę i miała już u siebie wyroby platerowane, galanterię, papierosy, książki, reprodukcje obrazów i najnowsze drobne wynalazki techniczne w rodzaju wiecznych piór, automatycznych ołówków itp. A jak kupiec starego pokroju nie uważa sobie za ujmę, gdy w jego sklepie brak czegoś, co nie należy tradycyjnie do jego branży, tak panią Michalinę, dążącą żarliwie do sprostania wszelkim potrzebom klientów, a nawet do wzbudzenia w ich sercu nieoczekiwanych zachcianek - brak taki, na odwrót, doprowadzał do rozpaczy. Półprzytomną, jak twierdził wuj Daniel, z tego powodu nie była, ale trudno jej było to znieść, a znalazłszy się właśnie w tym położeniu wobec obecnych w sklepie klientów, sama w końcu rzuciła się do szukania owego zbioru zadań.
Poszperawszy tu-owdzie wydostała z kąta chudą, mocno już zleżałą książczynę. Zakłopotani państwo ucieszyli się, obejrzeli książeczkę i, zmarkotniawszy, powiedzieli, że to nie to wydanie.
Pani Michalina stała przed nimi, bystrooka, postawna, wydająca się między drugimi ludźmi niby zamek między zwykłymi domami - jedna z tych, co są wręcz skazani na powodzenie we wszystkich sprawach życiowych i praktycznych. I nie dawała za wygraną.
- Prawda - mówiła, oglądając książeczkę. - Ale to nic. Nowe wydanie także zaraz się znajdzie. Tylko państwo widzą, panna mi poszła na obiad, a to ona odbierała dziś paczkę z nowym transportem książek. Ale ja państwu za dwie godziny ten zbiór zadań odeszlę. Ja przecież państwa znam. Z teatru, z parku.
Państwa adres… Dziadowe Przedmieście siedem, prawda?
- Raciborskie, Raciborskie Przedmieście, dwa - prostowali uszczęśliwieni, gdyż przyjemnie jest być znanym choćby przez właścicieli sklepów, a pani Ostrzeńska była przecie prócz tego kimś nie byle jakim w Kalińcu.
Niechcicowie siedzieli wciąż na okrągłych taboretach, podsuniętych przez Bazylego, a wuj Daniel denerwował się.
- Po co zawracać głowę - mówił z nieprzyjemną prawdomównością. - Najpierw wcale tych ludzi nie zna…
- Słuchaj - przerwała mu pani Barbara po cichu. - Czy ty nie wiesz, co Michasia ma dla nas? Bo powiedziała: jest coś dla was.
- Jeżeli tak rzekła, to na pewno nic nie ma. Tak jak z tym zbiorem zadań - westchnął Daniel zgryźliwie.
Do sklepu wdarł się hałaśliwie zamorusany wyrostek i krzyknął:
- Pani piórniki nie weźmie?
- Już dawałam znać, że nie trzeba.
Wyrostek znikł, ustąpiwszy miejsca pensjonarce w alpagowym fartuszku, która dygnęła, a rozejrzawszy się trwożnie, podeszła do kontuaru i szepnęła:
- Czy już przyszły z Krakowa te pocztówki „Z dymem pożarów”?
- Za tydzień, kochaneczku - odparła pani Michalina równie spiskowo i gładząc małą pod brodę.
W drzwiach zderzył się z pensjonarką rosyjski oficer dragonów.
Poprosił o papierosy. Dopiero po jego wyjściu pani Michalina zwróciła się nareszcie do swoich.
- To wam chciałam powiedzieć - oznajmiła - że się ta niemądra dziewczyna cofnęła. Zwróciła mi tu zadatek i cofnęła się.
Mówiąc to przypomniała sobie nagle zbiór zadań i odbiegła do Bazylego, który posilał się w głębi sklepu zupą z garnuszka ustawionego na pace.
- Mój Bazyli - rzekła - niech Bazyli teraz nie je. Trzeba iść zaraz do księgarni na Sukienniczą i przynieść ten zbiór zadań.
Tylko, moi złoci, prędziutko.
Wróciwszy do Niechciców usprawiedliwiała się: - Tak mam zawsze.
Jak tylko moja panna pójdzie na obiad, w sklepie największy gwałt.
Pani Barbara była oszołomiona nieoczekiwanie ułatwionym obrotem sprawy z nauczycielką.
- Jak to cofnęła się? Czy ty się nie mylisz, Michasiu?
- Nie, jakże. Dziś rano oddała mi pieniądze, żeby wam zwrócić.
Zaraz - gdzie te pieniądze? Bazyli!
- Bazyli poszedł do księgarni - przypomniał Daniel.
- No - rzekł Bogumił na uboczu do żony. - Wszystko więc poszło po twej myśli. A tak się bałaś!
Wuj Daniel nie posiadał się z niecierpliwości.
- Czwarta godzina! - wołał. - Ta kobieta i sama dziś nie zje obiadu, i mnie go nie da zjeść. Nie zatrzymujcie jej, na litość boską.
- Czyż my ją zatrzymujemy? My też idziemy i możemy was nawet podwieźć - broniła się pani Barbara.
- Ale kiedy ja nie wyjdę, póki panna nie wróci!
W tejże chwili jednak panna sklepowa przyszła drzwiami od tyłu, a zaraz potem Ostrzeńscy i Niechcicowie ruszyli sprzed sklepu w stronę Karolińskiej ulicy.
- Więc powiedz mi teraz - wołała pani Barbara przekrzykując łoskot kół karety po bruku - dlaczego się ta nauczycielka cofnęła?
- Bo ja wiem - i wujenka Michalina wzruszyła potępiająco ramionami. - Po prostu zlękła się życia na wsi.
Pani Barbara była oburzona.
- A cóż ona złego widzi na wsi?! Ładnie by świat wyglądał, gdybyśmy się tak bali wszystkiego! Cóż ja bym była dopiero musiała o sobie powiedzieć. Ja też się bałam życia na wsi, a musiałam się przyzwyczaić.
Michalina Ostrzeńska gotowa była zaraz skierować panią Barbarę do pewnego domu, gdzie właśnie nauczycielka miała od października odejść, ale pani Barbara oświadczyła raptownie: - Na razie dosyć mam już tego wszystkiego. Pomyślimy, żeby jakoś inaczej pokierować nauką dzieci.
Gdy zatrzymano się przed domem, gdzie mieszkali Ostrzeńscy, pani Michalina przez chwilę domagała się natarczywie, żeby Niechcicowie wstąpili na dwie minuty, a oni z równą siłą opierali się temu.
Pani Michalina ustąpiła i żegnając się powiedziała:
- Ale czekajcie, zapomniałam wam powiedzieć, że radca Joachim Ostrzeński bardzo chory. Tak że doktór od niego nie wychodzi.
Podobno serce.
- Bój się Boga! A któż jego dogląda? Bo przecież on z żoną nie żyje.
- I żyje, i nie żyje. Ale teraz ona tam jest. Nie taka ona niemądra, żeby nie być w chorobie przy nim.
- Dokąd teraz jedziemy, do domu? - spytał Bogumił, kiedy znowu ruszyli.
- Naturalnie do domu. Niepotrzebnieśmy przyjeżdżali.
- Jak to niepotrzebnie? Ja jestem bardzo zadowolony. Mnóstwo spraw załatwiłem i bardzo ci jestem wdzięczny, żeś mnie wyciągnęła do miasta. A tobie przecież jedynie o to chodziło, żeby się ta panna cofnęła. Tylko ostatecznie, co zrobimy z nauczycielką?
- Właśnie myślę nad tym. Dziś już w każdym razie nic nigdzie nie wskóramy. Za późno wyjechaliśmy z domu. Zawsze za późno wyjeżdżamy. Przecież już blisko wieczór. Wiesz - dodała - ja jestem przejęta chorobą radcy. Mój Boże! Ile to wakacji się tam spędziło z matką, z Terenią.
Bogumił wychylił się przez okno i nagle zatrzymał karetę.
- Moje dziecko - powiedział - nie gniewaj się. Ja jeszcze wstąpię tu na chwilę naprzeciwko do składu po maść dla konia. Byłbym na śmierć zapomniał, a widzę, że jeszcze otwarte.
Kiedy pani Barbara została sama, przy otwartych drzwiczkach karety zjawiła się Żydówka Arkuszowa. Stali bowiem w pobliżu mostu, koło którego miała budkę z andrutami i wodą sodową.
- Co słychać? Jak się tam Arkuszowa trzyma? - spytała pani Barbara, gdy się już przywitały. - Jak idzie handel?
- Jak Pan Bóg da. Handel to jest różnie. A wielmożny pan gdzie poszedł?
- Do składu aptecznego po maść. A bo co?
Na to Arkuszowa oznajmiła, że ona już od dawnego czasu, wiedząc, że wielmożni państwo są w mieście, czeka na ruch, wygląda, i jeszcze nim stanęli, kiwała z daleka na Klimeckiego, żeby stanął.
Wymaga tego bardzo ważny interes. Ona powie, jak wielmożny pan przyjdzie.
- No? - rzekła pani Barbara i zapaliła papierosa. Była zaprzątnięta swoim i nie zwróciła dostatecznej uwagi na te słowa.
Patrzyła na nieszczelnie przylegającą konopiastą perukę Arkuszowej, na jej bladoniebieskie przekrwione oczy, na usta sfałdowane i miękkie niby kapciuch.
- Jaka ona zabiedzona i zmarnowana - myślała.
I zdjęta współczuciem zaczęła z nią mówić o nowych kłopotach związanych z nauką dzieci. Arkuszowa raiła i to, i owo, a tymczasem nadszedł Bogumił. Wtedy dopiero Arkuszowa po krótkiej wstępnej rozmowie, obejrzawszy się na Klimeckiego, a potem wsunąwszy się głęboko do karety, powiedziała, co chciała była powiedzieć. Oznajmiła, że jaśnie pan Daleniecki chce sprzedać Serbinów za oczami wielmożnego pana Niechcica. Czy jej się to nie śniło? Nie, ona by dziękowała Panu Bogu, żeby jej się to śniło, i daj Boże niech się to okaże, tfy! paskudną nieprawdą, ale Żydzi mają w takich rzeczach dobre wiadomości. Ona wie, że jest kontrakt, i ona nie mówi, że jaśnie pan Daleniecki nie będzie musiał nad tym głową pokręcić. Ale czy umowy nie można zerwać, jak się nie jest porządnym człowiekiem? Na każdą rzecz jest sposób, jeżeli się ma postanowienie, a do tego pieniądze. Trzeba tylko mieć kogo takiego, co tego interesu pilnuje i niewinnym ludziom na ręce patrzy. Czy niewinnego człowieka nie można zgubić? Można.
- Tu, na Dziadowe Przedmieście - opowiadała - był Żydek, co miał dziewięćdziesiąt lat i wnuczka. I on leżał albo siedział na fotelu, a ten wnuczek, ten łobuz, poszedł do sądu i powiedział, że jego dziaduś kupił kożuch od ten wielki rabunek, co był w składzie Nussena. Taki niewinny stary człowiek, co leżał…
No i co stąd? - zniecierpliwił się Niechcic. - Niechże Arkuszowa czasu nie zabiera bajkami.
- Ja przepraszam wielmożne państwo, ale ja chcę powiedzieć, że jaśnie pan Daleniecki ma swojego człowieka, i ten człowiek to jest, wstyd powiedzieć, Żydek, Szymszel z Kurzy.
- Niech się Arkuszowa wyśpi - ofuknął ją Bogumił - i pomyśli nad tym, co nagadała. Śmiechu to warte.
Arkuszowa nie dała za wygraną. Zwróciła się do pani Barbary wołając prawie z pogróżką:
- Pani Niechcic! Niech pani da baczenie na Szymszel z Kurzy. Niech pani wspomni słowo Arkuszowej.
Dopiero na szosie, kiedy Klimecki stanął i zeszedł, żeby zapalić latarnie, pani Barbara zaczęła o tym, co usłyszeli, rozmawiać.
- Cóż wielkiego - próbował Bogumił osłabić wrażenie nowiny. - Już raz kiedyś pytał mnie ktoś w Kalińcu, czy to prawda, że Serbinów ma być sprzedany.
- A ty co na to?
- Nic. Wzruszyłem ramionami i powiedziałem, że nic podobnego. Że ja bym pierwszy wiedział. Mam to zastrzeżone w kontrakcie, który jest ważny jeszcze na cztery lata.
- Jaki tam ważny. Czy dla takiego Dalenieckiego może być co ważne prócz jego interesu? Przecież słyszałeś.
I zaczęła rozpaczać:
- Boże, jakież to życie straszne. Człowiek jest zajęty swoim, stara się, męczy, i ani nie wie, skąd tymczasem nasuwa się nieszczęście.
- Co za nieszczęście? Najpierw, nie trzeba tak zaraz wierzyć pogłoskom.
- A bułki? Arkuszowa nie kłamie!
Prawda - bułki. Kiedy niegdyś starsza pani Ostrzeńska cierpiała nędzę z dziećmi w Kalińcu, jeszcze większą cierpiała mieszkająca w tym samym podwórzu Żydówka Bądźzdrówka, ta sama, co uczestniczyła w sprzedaży, a potem odkupieniu precjozów pani Ostrzeńskiej.
Niezależnie od tych łączących je interesów, pani Ostrzeńska miała naówczas zwyczaj posyłać ze swoich ubogich zapasów co dzień bułkę dla małej Chai Bądźzdrówki, obecnej Arkuszowej, kiedy dziecko to było chore. Na tych bułkach już od trzydziestu lat opierała się wiarygodność wszystkiego, co Arkuszowa wobec rodziny Ostrzeńskich mówiła albo czyniła. I Bogumił, owszem, przyznawał, że to jest murowana podstawa, ale przecież Arkuszowa może się mylić, cóż oni mają padać ofiarą jej zbytniej gorliwości i gotowości do usług, jej niewyczerpanej wdzięczności.
Myśli pani Barbary biegły już tymczasem innym torem: - Słuchaj, co ona mówiła o tym pilnowaniu, o patrzeniu niewinnym ludziom na ręce. O tym Szymszelu.
- Mnie się ten Szymszel nigdy nie podobał - dodała. - Chodzi wciąż, włóczy się wszędzie, a właściwie to nie wiadomo, po co go licho przynosi.
Bogumił się obruszył:
- Szymszel miałby być szpiegiem? Ten nędzarz?
- Nie bój się, oni wszyscy wyglądają jak nędzarze, a ilu ich było szpiegami, choćby w powstaniu. Ja nie mam nic przeciw Żydom, i nawet nie mówię, że to przez jakąś podłość. Ale tak - oni czują się obcy. Z żadnym społeczeństwem nie są obyczajami związani, to im to wszystko jedno. Dla nich to takie samo faktorstwo, jak każde inne.
- Nie - rzekł Bogumił z przekonaniem - Szymszel jest do mnie przywiązany. A zresztą ja tu pracuję jak pod szkłem. Nikt mi nic nie zarzuci. Ja się niczego nie boję.
- Niczego? - zapytała uspokojona, lecz po chwili zatroskała się znowu:
- Wszystko to bardzo dobrze. Ale czy ty się boisz, czy nie, czy Daleniecki ma tu szpiega, czy nie - to Serbinów zawsze on może sprzedać.
- No, moje dziecko - odparł - wszystko jest zawsze możliwe. Ale cóż ja się mam przed czasem o to kłopotać?
- Wszystko jest możliwe, a ty się nie chcesz kłopotać? I jakim to sposobem wszystko ma być możliwe? Czy nie mówiłeś sam, że jest kontrakt i że jest murowany? Więc cóż on może nam zrobić, ten cały Daleniecki.
To było ponad jej siły. Jak to? Bogumił spodziewał się wszystkiego, a więc i tego, że im, dajmy na to, zbraknie dachu nad głową, i nie chciał się tym chociażby tylko zmartwić?
Był spokojny, nie mówił nawet, że mu duszno w karecie.
Pani Barbara - przeciwnie. Zdawało jej się, że przez czas, kiedy tu jadą po wybojach złej szosy, tam w Serbinowie stało się już to wszystko, przed czym ich ostrzegała Żydówka Arkuszowa. Że tam już nic nie stoi na swoim miejscu i że dom z takim trudem uzyskany od losu rozpada się w proch, a straszliwy szpieg Szymszel gubi tymczasem Agnisię, Tomaszka i Emilkę. Widziała to wyraźnie, ale zarazem nie wierzyła, nie godziła się, uważała za niemożliwe, żeby pogłoski Arkuszowej miały okazać się prawdą. Zaś jeżeliby miały się spełnić, to należało coś zrobić, ażeby do tego nie dopuścić.
Albo też dobrze, niechże się wszystko to stanie, ale w takim razie zaraz się do tych klęsk przygotować, zmienić cały tryb życia.
Jednym słowem - natychmiast zacząć działać.
- Jakie ja miałam dobre przeczucie - zawołała idąc za biegiem swych myśli - żem już żadnych nowych nauczycielek nie chciała szukać. Teraz oczywiście nie może być mowy o tym, żeby brać kogo do domu. Przecież jeżeli Daleniecki chce się czego czepić, to się i tego czepi. Ale figę mieć będzie z makiem. Sama będę dzieci uczyć cały ten rok - oświadczyła z pogróżką. - Chociaż najlepiej, podług mnie, to wziąć manatki na plecy, i dalej! - dokąd oczy poniosą. Nie czekać, aż nas na dudka wystrychną. Raz dwa pomyśleć o przyszłości i nie oglądać się na niczyją łaskę.
Tym zrozpaczonym wywodom odpowiedziało jedynie stękanie, kołatanie i skrzypienie utykającej na wybojach karety. Nastawiwszy uszu i przypatrzywszy się zmrokowi, w którym twarz męża majaczyła, pani Barbara zobaczyła, że Bogumił drzemie.
- Trzeba się zastanowić nad tym, co mamy robić! - wykrzyknęła ze wszystkich sił.
- Dobrze, dobrze - zawołał Niechcic wydźwignąwszy się z drzemki i nadawszy swemu głosowi równie donośne brzmienie.
- Nauczycielki do domu, powiadam, brać nie można - zaczęła pani Barbara od początku.
- Dlaczego?
- A jak zostaniemy bez dachu? O przyszłości trzeba myśleć na gwałt.
- Moje dziecko, jak ja mam myśleć o tej przyszłości? Staram się robić to, co do mnie należy - wobec ciebie, wobec dzieci i w gospodarstwie. Nie widzę innego sposobu myślenia o przyszłości.
Pani Barbara zamilkła, jak gdyby raptem przekonana. Owładnął nią natomiast strach o dom i o dzieci.
- Jak oni sobie tam dają radę tak długo sami. Przecież to już blisko dziewiąta.
Na koniec stanęli u ścian domu, w którym wnet usłyszano ich przyjazd. Zanim wyprostowali ścierpnięte nogi, w cichym wyczekującym wnętrzu wszczął się tumult. Dzieci, Felicja, Tatar, a nawet Żarnecka i pan Katelba, wszyscy wybiegli przed sień. Państwo rzadko kiedy tak późno wracali z miasta. Dzieci nie mogły się doczekać - ani się kłaść, ani jeść bez rodziców nie chciały.
Zabrano się co żywo do spóźnionej kolacji.
Pani Barbarze po udrękach całego popołudnia chwila ta wydała się dość błoga. Paląc papierosa myślała, że tak czy inaczej są razem, może jakoś dadzą wszystkiemu radę. Lecz nim skończyła herbatę, zrobiło jej się bardzo niedobrze na serce. O tyle gorzej niż zawsze, że wszyscy zerwali się od stołu i musiano ją natychmiast położyć do łóżka.
- Tak mi jeszcze nigdy nie było - szeptała. - Czy ja czasem nie umrę? Zobacz, co się dzieje z tym sercem?
Bogumił chciał zobaczyć i wydawało mu się raz, że to serce bije tylko od czasu do czasu, potem, że wcale nie bije.
Zerwał się, odepchnął dzieci, które go się czepiały poprzestraszane, wybiegł, wrócił, stracił zupełnie głowę. Tym razem i Agnisia zlękła się tak, że uciekła. Bogumił natknął się na nią w ciemnej sieni.
- Stoisz tu?… Idź prędzej, przynieś wszystkie krople mamusi. W pokoju nie ma. Są pewno w apteczce w spiżarni. I zawołaj Felicję.
Zdawało mu się, że chora już nie przeżyje kilku minut. Wracał, jakby ktoś szedł za niego. Zastawszy panią Barbarę żywą i jakby przytomniejszą, przyszedł nieco do siebie. Nadciągnęła też na szczęście Felicja z kroplami. Bogumił starał się nakapać lekarstwa do kieliszka z wodą, ale ręce mu drżały i wciąż nalewał za dużo.
- Niech pan da, proszę pana - rzekła Felicja i ręką spokojną jak granit nalała, ile potrzeba.
Pani Barbara wypiła, uchyliła z odrazą jednego oka i rzekła:
- Waleriana! A tyle razy prosiłam, żeby mi nigdy nie dawać waleriany.
Tomaszek i Emilka ciągnęli ojca za ubranie: - Tatusiu…
- Nie czepiajcie się, widzicie, że mamusia zachorowała - powiedział do nich i od tych słów dom stanął jakby nagle otworem. Wszystkie niebezpieczeństwa nocy wdzierały się do wnętrza i nawet koło lampy zdawało się być ciemno.
- Nie martwcie się. Już mi przeszło - rzekła pani Barbara. Widząc młodsze dzieci w pobliżu, zapytała, gdzie jest Agnisia: - Może jej się gdzie niedobrze zrobiło?
Agnisia wróciła z sieni blada i zawstydzona. Uklękła i przycisnęła twarz do szczupłej ręki matczynej. Czuła się ciężko winna.
Bogumił kazał jej zmieniać matce umoczoną w wodzie chusteczkę. Sam wyszedł i zaczął wołać stróża, by go posłać w podwórze do Klimeckiego. Z ciemności nadszedł Katelba i powiedział, że już kazał zaprzęgać po doktora.
- Trzeba było kazać dać wolant, bo lżejszy i prędzej zajdzie. I niech on przyjedzie tutaj, mój panie, bo ja mu dam karteczkę.
- Kazałem właśnie dać wolant i mówiłem, żeby zajechał przede dwór.
- Dziękuję, mój drogi chłopcze.
Wracając Bogumił był już spokojny. Stanął w sieni i wypalił papierosa. Tatar, który spał tej nocy w komórce pod schodami, zaczął się w niej ruszać otrząsając z klaskaniem uszy. Następnie, odepchnąwszy przymknięte drzwi, wyszedł, przeciągnął się każdą parą swych kończyn z osobna i przypatrzył się nieco na ukos nieusprawiedliwionej obecności pana w sieni.
- Poszedł spać - rzekł Bogumił z naganą w głosie.
Tatar z powątpiewaniem przechylił głowę w drugą stronę. Postawszy tak chwilę odszedł z przekąsem i zaczął się na nowo układać w swoim kącie. Bogumiłowi dobrze zrobiło to spokojne zachowanie się psa. Skierował się do siebie i napisał karteczkę do doktora. Naraz przypomniała mu się sakiewka, którą był zostawił na biurku, zaczął ją szukać, zdjął z biurka wszystkie gazety, wyciągnął gorączkowo wszystkie szufladki i ruchome półeczki - sakiewki nigdzie nie było. W końcu porwał go niepokój o żonę; rzucił wszystko i wrócił do sypialni. W tejże chwili dał się słyszeć tętent nadjeżdżającego wolantu. Pani Barbara otwarła trzeźwo oczy i zapytała:
- Kto to jedzie?
- Posyłam po Wettlera.
- Nic podobnego - wykrzyknęła - nie waż mi się posyłać po nikogo!
Możemy lada chwila zostać bez dachu, a ty pieniądze wyrzucasz.
Chcesz chyba, żebym znów dostała ataku i padła trupem.
To poskutkowało. Bogumił odprawił konie, po drodze zdmuchnął u siebie lampę, która gasła, i wrócił.
- Lepiej? - spytał schyliwszy nad łóżkiem żony swą silną i opiekuńczą postać.
Pani Barbara spojrzała na niego bezbarwnie i rzekła:
- Jakie to szczęście, że ja za ciebie wyszłam za mąż. Ty nawet koło chorych potrafisz chodzić.
Bogumił wyprostował się. Westchnął.
- Ja teraz będę spać - dodała pani Barbara i odwróciła się do ściany. Leżąc tak, powiedziała niebawem:
- Dlaczego dzieci jeszcze się nie pokładły?
Bogumił poszedł pomagać młodszym dzieciom rozbierać się i układać.
Starali się zachować jak najciszej, bo pani Barbara w samej rzeczy zasnęła. Zaczęło jej się śnić, że jest w Piekarach Wielkich.
Widziała je niby las winogradu bez liści; winne krzewy obrośnięte były samym tylko owocem, potężnymi gronami rozmaitego koloru. W tej winnicy siedział na krześle pan Józef Toliboski. Nagle wstał i przytulił ją do siebie, a ona rzekła: - Przecież ja jestem mała. - Na to ktoś krzyknął: - Pani jest chora na serce, pani musi się położyć. - Ona chciała powiedzieć: - Tu nie ma łóżka, tu są same kłosy. - I nie mogła, ale było jej wszystko jedno. Czuła w całej sobie niewymowną błogość, zdawało jej się, że nie jest człowiekiem, lecz pieśnią.
Przez cały czas gdy śniła, dzieci pokładły się spać. Bogumił usiadł przy Emilce, która chciała, żeby jej opowiedzieć bajkę. Nim zaczął, rzekł:
- Wstydź się. Taka już jesteś duża panna, a chcesz, żeby ci bajki opowiadać. Patrz, Tomaszek już śpi, chociaż młodszy.
Emilka przyjęła to wymyślanie za rodzaj ojcowskich oświadczyn i odpowiedziała na nie, tylko podskoczywszy pod kołdrą. Zaczął tedy schrypniętym szeptem:
- Jeden owczarz mieszkał, proszę ciebie, w górach. Tak, że gdzie tylko się obejrzał, wszędzie góry i góry. No i co dzień rano wychodził z owcami na pastwisko. Raz wyszedł, pognał je nie tą drogą co zawsze, patrzy, a tu przepaść. Zaraz… jak to dalej.
Aha. Widzi, a na tej przepaści kładka…
- Nie - zaprzeczyła Emilka z ożywieniem: „Widzi, a tu za przepaścią pastwisko”…
- A, prawda. Więc pastwisko. A na przepaści, proszę ciebie, leży kładka, ale taka wąziutka, że tylko jedna owca może się na niej pomieścić, a i to strach, że spadnie. Ha, myśli sobie ten owczarz, wezmę je i poprzenoszę. Przeniósł jedną, wziął drugą. Przeniósł drugą, wziął trzecią. Przeniósł trzecią, wziął czwartą. No i przenosi, przenosi, a jak wszystkie przeniesie, to dalej tobie opowiem.
Po niejakiej chwili Emilka zapytała:
- Jeszcze przenosi?
- A cóż ty myślisz? Tyle owiec.
Nastąpiło wyczekujące milczenie, w czasie którego Emilka musiała zasnąć, bo nie zapytała po raz drugi, czy owczarz przenosi jeszcze swoje owce.
Bogumił Niechcic pobył przy niej, a potem ostrożnie skierował się do stołu. Powolutku, żeby zrobić najmniej hałasu, starał się zapalić nocną lampkę oliwną, której paleniu był przeciwny. Jego duża ręka potrącała niezręcznie wiotki blaszany pływaczek, opatrzony kawałeczkami korka. Zapalił na koniec knotek, tkwiący w gwiazdce z tekturki, po czym zagasił dużą lampę dmuchnąwszy w nią, aż zatętniło w szklanym cylindrze. To zbudziło panią Barbarę.
- Czy ty znalazłeś tę sakiewkę? - zapytała prosto ze snu.
- Tak - odparł bez namysłu.
Pani Barbara uniosła się z poduszek i rozejrzała się po sypialni.
- Zobacz no - rzekła - co to dziecko tak spokojnie oddycha? - i pokazała na łóżeczko Emilki. - Śpi sobie całkiem zdrowo. A tobie jak?
- Nic. Dobrze. Przyśniły mi się Piekary. Ale dlaczego ty jeszcze nie idziesz spać? Idź, połóż się - mówiła zapadając ponownie w drzemkę.
Bogumił postał chwilę nad uspokojonym swym domem, a potem odszedł do siebie i nie zamykając okiennicy patrzył w gwiazdy.
- Gdzie ja podziałem, do licha, tę sakiewkę? - pomyślał niebawem, wyrywając się z tej krótkiej chwili zadumy.
Gdy miał już odejść od okna, zobaczył, że ktoś idzie ku domowi od wjazdowej alei.
Niebawem jakaś postać stanęła tuż przy szybie i zastukała.
Jednocześnie zza węgła domu wypadły szczekając psy.
Bogumił zląkł się, że obudzą mu żonę. Niewiele myśląc, otworzył lufcik i syknął na nie: - Do budy!!
Nieznajomy zdjął wtedy czapkę i powiedział:
- Depesza. Napisane - dodał - terminowa, więc nie czekali jutra, tylko zaraz kazali ją nieść.
Bogumił wziął do ręki blankiet złożony jak staroświeckie listy.
Zapalił świecę i przeczytał:
„Radca Joachim Ostrzeński umarł. Pogrzeb trzeciego. Zarząd majątku Piekary Wielkie”.
Depesza adresowana była na imię Barbary.
Niechcic obrócił depeszę na drugą stronę, jakby chciał zobaczyć, czy tam nie ma jakiego komentarza do tej niemiłej wiadomości.
- Kto to nam dzisiaj mówił w Kalińcu, że radca chory? - pomyślał. - A prawda - Michalina Ostrzeńska. To on już wtedy musiał nie żyć.
- Umarł? - rzekła pani Barbara zdumiona, dowiedziawszy się nazajutrz o depeszy. - A pamiętasz go na mamy pogrzebie, trzy lata temu? Jeszcze wtedy bardzo dobrze wyglądał.
Stosunki z Piekarami Wielkimi tak dawno już uległy zaniedbaniu i prawie zapomnieniu, że nie mogła się wydziwić, dlaczego została aż depeszą zawiadomiona o śmierci radcy Joachima. Przypatrując się burej ćwiartce pocztowego papieru, mówiła:
- Bo że to nie żona kazała wysłać, za to ręczę.
Bogumiłowi te rzeczy wydawały się proste.
- Sama mówiłaś, że radca był seniorem waszej rodziny. No więc widać przed śmiercią wydał jakieś polecenia dotyczące pogrzebu i żebym się nie bał, że jesteś chora, to według mojego zdania powinnaś jechać.
Pani Barbara sprzeciwiła się energicznie.
- Co? - pytała z żałością. - Czy to ja oszalałam, żebym się miała wlec w taką daleką podróż?
- Co za taka znów podróż! Jeżeli jechać na Małocin, to nie będzie więcej niż jakie siedem mil drogi. A on był u nas na pogrzebie.
- On był, bo on lubił się włóczyć. Ale ja nie mogę dzieci na tak długo bez opieki zostawić.
- W takim razie sam wezmę i pojadę.
- Tak - rzekła chmurnie. - Teraz, kiedy nieszczęście spaść tu może każdej chwili na dom i na dzieci, to ciebie, ma się rozumieć, nie będzie. A niech mi tu zleci tymczasem na głowę cała ta sprawa z owym Szymszelem, czy tam z diabłem, to co ja wtedy pocznę?
- Ani nawet mowy nie ma o tym, żeby się co mogło tak nagle raptem stać. Ale jeżelibyś miała być niespokojna i jeżeliby ci się miało jeszcze od tego tak zrobić jak wczoraj, to w istocie lepiej dać pokój z wyjazdami. Wyszlemy depeszę - zadecydował Bogumił.
- O, to jest na przykład racjonalna myśl. Wziąć wysłać depeszę i na tym koniec. Mnie żal radcy, ale czy go naszym wyjazdem wskrzesimy?
Bogumił odszedł do siebie, ale myśl o pogrzebie w Piekarach zaczęła niebawem do tego stopnia pani Barbarze przeszkadzać, że porzuciwszy inne zajęcie wzięła się do robienia ząbków. Po niejakim zaś czasie, wtłoczywszy ząbki w wazonik z majolikowym strzelcem, pośpieszyła do męża.
- A - rzekła - myślałam, że cię nie ma. Czy ty już posłałeś z tą depeszą?
- Nie - odparł Niechcic odrywając się od księgi wypłat.
- No to w takim razie wziąć zabrać się i jechać - oświadczyła pani Barbara takim tonem, jakby się decydowała skoczyć w przepaść.
- Ja też właśnie tak zrobię. Tylko się namyślam, o której stąd wyjechać, żeby na środę rano zdążyć.
- Nie żyjemy - dodał - wcale ze światem, to chociaż przy takiej sposobności trzeba się o ludzi otrzeć.
Panią Barbarę ta gotowość zaskoczyła i rozgoryczyła.
- A z jakim my światem mamy żyć? - zapytała. - Do tych, pożal się Boże, obywateli ziemskich już my nie należymy, i chwała Bogu, bo to wszystko już dzisiaj niucha tabaki niewarte. Co lepsze to wymarło, wyginęło, albo poszło na Sybir.
- A bo ja wiem - dodała po chwili zastanowienia - do jakiego my świata należymy?
Bogumiła Niechcica nie bolała głowa o takie rzeczy. Należał on już do tylu światów. W jednym z nich matka nakrywała go jedwabną „kordełką”, a za oknem szumiały wtedy drzewa parku w Jarostach. W innym - wszy go znów jadły. Bił się, potem umierał, gnił w oziębłych murach więzienia, potem budował nasyp kolejowy w mieście Kotbus. A teraz jest tutaj, w Serbinowie pani Mioduskiej. Kiedy żona powtórzyła swoje pytanie, odpowiedział:
- Jeżeli piszą, to widać, że czegoś od ciebie potrzebują. Jedź - zobacz; a jak czego takiego potrzebują, co się godzi - zrób i nie pytaj, czy to twój świat, czy nie twój.
Pani Barbara słuchała uważnie, gdy to mówił, ale potem odparła:
- Mój czy nie mój, ja tam nikogo nie znam. Jeślibym pojechała, tobym nawet ust nie miała do kogo otworzyć. Tak że w każdym razie jedź sam.
- Na pewno znajdzie się tam dużo znajomych i ja, owszem, rad jestem, że się z tym i z owym zobaczę.
- Ma się rozumieć - rzekła pani Barbara. - Dla was wszystko jest dobre, żeby się tylko zabawić. Wystawią wam tam, wystawią jeść i pić co niemiara. Tym bardziej, że tam wielkiego żalu być nie może.
Człowiek stary, dzieci nie zostawił. Żona tak jak nie żona. Kto by go miał i płakać. Najedzie tam pewno takich, co z całej tej żałoby śmiechy będą robili, a może jeszcze i takich, co będą spadku patrzeć.
- Wcale - dodała - nie jestem za tym, żeby sobie z takich okoliczności zabawę robić.
- A, moje dziecko. Czy ty widziałaś kiedy, żebym ja nawet w zwyczajnym czasie zabawy sobie szukał, a cóż dopiero, żebym miał na pogrzeb po to jechać - rzekł Bogumił z wyrzutem.
Pani Barbara dobiła się widać tego, czego chciała, bo już nie podnosiła tej sprawy. Natomiast przy wyjeździe pojawiły się wątpliwości innej natury. Pani Barbara dawała im wyraz stojąc na ganku, przed którym Bogumił Niechcic sadowił się w wolancie.
- Jeżeli pojedziecie na Zborów - mówiła surowo - to pamiętać, że tam jest most zepsuty koło młyna.
- Wiem, wiem - odpowiedział Klimecki i popieścił końcem bata krzaczki bukszpanu obrastające trawnik.
- Weźże jeszcze co ciepłego na siebie - zwróciła się znów pani Barbara do męża - bo zmarzniesz.
- Nie zmarznę, nie zmarznę, a jakby było zimno, to mam tu jeszcze pod kozłem starą burkę i derkę.
- Tylko jeżeli będziecie jechać koło lasów za Środą, to kierujcie tak, żeby nie jechać tamtędy nocą.
- Dobrze, dobrze - mówił Bogumił słuchając piąte przez dziesiąte.
- No, jazda. Dzieci - nie podchodzić pod konie!
Kiedy już okrążali trawnik, pani Barbara krzyknęła ze wszystkich sił:
- A żeby wam aby koło gdzie nie zleciało!!!
I zawarowawszy w ten sposób ostatecznie bezpieczeństwo podróży, wróciła do pokojów. Nagle jednak uderzyła się w czoło.
- Ach! - wyrzekła z rozpaczą - zapomniałam im jeszcze powiedzieć, żeby uważali na tych dołach za Małocinem.
Już było jednak za późno wołać.
W domu zrobiło się smutno. Wszystko uległo jakby zatrzymaniu, a szum zarośli w ogrodzie stał się posępny i wrogi.
Pani Barbara nie miała do kogo zanosić swoich protestów ani przed kim roztaczać swoich obaw. Czuła się niby zdławiona. Błąkała się po pokojach, oglądała uważnie każdy przedmiot, jak gdyby nagle stała się tutaj gościem.
Zwołała w końcu dzieci i zaczęła z nimi odrabiać lekcje. Z Agnisią, jak zawsze, szło to niezmiernie łatwo. Prawdę mówiąc, wystarczyło jej coś napomknąć, coś wskazać, resztę robiła już sama. W dodatku znajdowała w liczeniu czy w czytaniu, pisaniu, rozbiorze nudnych zdań, w trybach, przypadkach i czasach, w streszczaniu przeczytanych utworów i w zadaniach o jednej niewiadomej takie upodobanie, jakby te rzeczy były jej rzeczywiście do czegoś niezbędnie potrzebne. Jakby za ich pomocą, tak samo jak za pomocą zabawy, doświadczała świata i życia, pokonywała w upojeniu jakieś podżegające przeszkody, czyniła olśniewające odkrycia.
Natomiast Tomaszek i Emilka przy czytaniu stękali pół godziny nad każdym zdaniem. Ziewali przy tym tak zastraszająco, że pani Barbara mówiła:
- Dlaboga, zwichniecie sobie szczękę.
Na wszystkie zapytania odpowiadali z senną rozpaczą takim głosem, jakby wydawali ostatnie swoje tchnienie.
Ożywiali się jedynie wtedy, kiedy je coś śmieszyło. A śmieszną i godną wyszydzenia rzeczą wydawały im się co prawda prawie wszystkie zadania, obrazki i powiastki. Bronili się w ten sposób od wiadomości, które ich umysłom, ich naturom nie były na nic potrzebne i w których widzieli tylko niezrozumiałe, a więc komiczne znaki.
Wykpili między innymi wiersz: „Bije czwarta, kogut pieje”, ponieważ były w nim opisane, nie wiadomo po co, rzeczy ogólnie wiadome. Żartowali z niego tak mocno, aż Agnisia zaczęła myśleć, że może mają słuszność. Zaczęła się wstydzić swoich gustów i nie śmiała się nawet ująć za ukochanym wierszem. Zdawało jej się, że prędzej by teraz trupem padła, niżby się miała zdradzić, że tak lubiła ten utwór. Za to spróbowała bronić zadań arytmetycznych.
Tomaszek i Emilka tarzali się po prostu ze śmiechu z powodu owych zadań. Zwłaszcza z powodu basenu, do którego napływają różne ilości wody.
- Basen - wołali - basen! Czy taki basen, co się wstawia do łóżka, kiedy kto chory?
Według Agnisi basen była to otoczona marmurowym brzegiem sadzawka, koło której stoi Ligia z „Quo vadis” i koło której kreśli rybę na piasku. Z tej to sadzawki, z tego basenu modrej wody wybiegają arytmetyczne rury, przez które woda z jednej strony napływa, z drugiej wycieka. Ci zaś dwaj z innego zadania, którzy się nazywają A i B i wędrują naprzeciw siebie z C i F, też mają miejsce w jej sercu. Agnisia zna już tak dobrze ich podróże, przeżywa z nimi ich pośpiechy, spotkania, widzi, jak wyruszają, jeden tak jakby z Nieznanowa, z domu, gdzie mieszka doktór Wettler, drugi jakby z Kalińca. Ten jeden jest nawet podobny do doktora Antoniego Wettlera, a zaś drugi nabrał nie wiadomo czemu wyglądu Bazylego ze sklepu wujenki Michaliny. Bazyli B. kroczy po cztery wiorsty na godzinę, mija hycla, wiatraki i cegielnię - jakżeby Agnisia nie miała wiedzieć, gdzie się spotkają, kiedy tak widzi tę ich drogę, kiedy ją prawie razem z nimi przebywa.
Usiłowała się tedy ująć za biednymi podróżnikami A i B, ale pani Barbara stanęła po stronie Tomaszka i Emilki.
- Daj im spokój - powiedziała, nie przy dzieciach, tylko kiedy już została sama w pokoju z Agnisią.
- Daj im spokój. Te zadania są rzeczywiście zupełnie idiotyczne, a Tomaszek ma widać zmysł krytyczny. Bo Emilka to tam jeszcze nic nie rozumie, ale on - powtórzyła - ma widać zmysł krytyczny.
Agnisia przebiedziła się cały wieczór nad tym, co usłyszała.
Chwilami czuła się pokrzywdzoną, niezrozumianą: postanawiała nawet z tego powodu uciec z domu. To znów rozpaczała i wstydziła się, że broni głupich rzeczy, z których się wszyscy śmieją; nie zasługuje więc, ażeby ją lubiono.
Potem wszystko wróciło do poprzedniego porządku.
I znowu Agnisia przyswajała z zachwytem mniej lub więcej niezdarzone preparaty szkolnych mądrości, a Tomaszek i Emilka starali się pod byle pozorem zerwać obrzydłą lekcję. Bez ustanku nasłuchiwali i za lada odgłosem, który się dał usłyszeć za oknem lub w głębi mieszkania, wołali:
- Co to? Zaraz, mamo! Co to słychać?
Niekiedy któreś z nich rozkazywało po prostu:
- Niech mamusia na chwilę przestanie nam dyktować. Zdaje mi się, że tatuś jedzie.
Wtedy nawet pani Barbara rzucała wszystko, zrywała się i biegła spojrzeć w okno. Wytężali we czworo słuch, a wreszcie Tomaszek mówił:
- Nie, to chłop.
I nigdy się nie mylił. W istocie chłopski wózek mijał w podskokach bramę. Niekiedy Tomaszek poznawał nawet, z jakiej wsi jest ów przejezdny.
Ale tej chwili, kiedy Bogumił naprawdę zajechał przede dwór, nikt w domu nie zauważył. Dzieci były w polu czy też w podwórzu, a pani Barbara szukała czegoś na strychu i wyjrzała dopiero, kiedy uszy, umiejące na pamięć każdy z odgłosów domu, pochwyciły czyjeś szamotanie się z zatrzaskiem drzwi frontowych.
- Pan przyjechał - rzekła w sieniach Felicja.
- Tak cicho zajechałeś, że nikt nic nie słyszał - dziwiła się pani Barbara.
Bogumił nie tylko cicho zajechał, ale i sam był też jakiś dosyć milczący. Ledwo zresztą zdążył zrzucić płaszcz z ramion, przybiegł pod okno pan Katelba i wywołał go do tysiąca folwarcznych spraw, które narosły przez te parę dni w podwórzu i w polu. Tak że dopiero wieczorem po kolacji mogli Niechcicowie ze sobą porozmawiać.
- No więc jakże? - zapytała pani Barbara wchodząc do męża z ząbkami i z papierosem.
- Nic. Wszystko się odbyło, skończyło. Zjazd był w istocie duży.
Samych Ostrzeńskich rozmaitych zjechało się jak mrowia. Nawet nie wiedziałem, że was tyle na świecie.
- Wiem, że była Danielowa, bo Józefat wstępował do nich i mówił, że pani pojechała na pogrzeb.
- A była. Nawet szliśmy ze sobą razem za trumną.
- No, a cóż owa żona? - Żona w istocie rzeczy wcale jeszcze niestara. Mówili tam o niej po cichutku różne rzeczy, ale ona wcale na to wszystko, co mówili, nie wygląda. Taka jakaś nieduża, trochę nawet jakby na nogę utykała czy coś.
- Zawsze była niepokaźna, chorowita i taka, jakby trzech zliczyć nie umiała. Ale tego rodzaju kobiety często tak wyglądają.
Pani Barbara myślała, że Bogumił będzie co dalej opowiadał, ale on milczał. Rzekła tedy po pewnym czasie:
- Ja tylko jestem ciekawa, kto teraz tymi Piekarami będzie rządził. Co prawda, to tam z nich co się dało już dawno Joachimowa po świecie, jak mówią, rozwiozła. Ale zawsze jeszcze to, co zostało - krocie warte. Tylko jeżeli żonie majątek zapisał, to ona pewno dalej to dobro będzie marnować, bo jej praca nigdy nie była w głowie. Wiecznie zawsze była zajęta jakimiś romansami.
I pani Barbara zamyśliła się, a wypaliwszy dobrą część papierosa rzekła:
- Ale w gruncie rzeczy, czy się można jej dziwić? Stary był dziwak, tak jak wszyscy Ostrzeńscy, życia z nim nie użyła, więc byle czego się czepia. Jeżeli jej to daje szczęście, to niechaj sobie… Ale ziemi to szkoda, bo tak czy inaczej - już widzę, że tam wszystko pójdzie na marne.
- Tak - rzekł Niechcic - na te Piekary to rzeczywiście serce się kraje patrzeć. Kiedyśmy szli za trumną, zeszedłem z drogi, za rów na ścieżkę, patrzyłem po polach i widziałem, jak wszystko mają porobione. Niech ręka boska broni od takiego gospodarowania.
- A co do żony - rzekł po chwili, odpowiadając dopiero teraz na wątpliwości pani Barbary - to nie, radca wcale jej majątku nie zapisał. Zapisał go jakiemuś Ostrzeńskiemu z dalszych stron, który, jak mówią, był jego synem.
- A - rzekła pani Barbara ocknąwszy się ze zdumienia. - Rzeczywiście, przypominam sobie coś jak przez sen, że kiedyś na wakacjach słyszałam o romansie Joachima Ostrzeńskiego z jakąś zamężną krewną. To widać to. Cóż to za rzeczy na tym świecie się dzieją. No, a żonie co? - Żonie dożywocie. Ale stary obciążył Piekary takimi legatami na rzecz rodziny, że ów spadkobierca będzie pewno musiał zaraz majątek sprzedać.
- Jak to legatami?
- No, legatami. Testament znaleźli w biurku, zaraz otwarli, przeczytali i posłali do sądu dla dokonania wpisu. Wyraźnie czarno na białym powiada w tym testamencie, że część majątku zapisuje tym swoim najbliższym krewnym, których widział, że popadli w biedę, a są, jak pisze, warci lepszego losu. Krótko mówiąc, i ty po nim dziedziczysz.
- W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego amen! Oszalał - rzekła pani Barbara, a następnie spytała: - Cóż ty teraz dopiero to mówisz?
- Bo i mnie w to trudno uwierzyć. Ale tam wyraźnie napisane:
Dzieciom Adama i Jadwigi Ostrzeńskich do równego podziału osiemnaście tysięcy rubli. A przecież to wy jesteście dziećmi Adama i Jadwigi Ostrzeńskich, tam zresztą i to jest wyraźnie powiedziane, że idzie o Daniela i Barbarę, i o córki Teresy.
Juliana widać uważał za dosyć bogatego. Więc na ciebie wypada sześć tysięcy rubli.
- Prędzej bym się końca świata spodziewała - rzekła pani Barbara.
Skończywszy papierosa wzięła się znowu do porzuconych ząbków, ale niebawem zaniechała tego i nagle popadła w gniew:
- Jak to - spytała - i ty myślisz, że testament nie będzie obalony? Ma się rozumieć, że testament obalą i nic z tego nie będzie. A zresztą, czy to ja nie wiem, jak takie sprawy idą? Zaraz nagromadzą, nawyszukują trudności, schytłają wszystko, splączą tak, że sam diabeł ładu potem nie dojdzie. Lepiej o tym wcale nie myśleć i w ogóle plunąć na jakąś tam łaskę pańską, na fanaberię tam czyjąś!
Osądziwszy i odtrąciwszy w ten sposób los, który ją niespodzianie obdarzył, pani Barbara złorzeczyła mu jeszcze chwilę coraz to grubszym głosem:
- Będę tam akurat w drogę komu wchodziła, żeby mnie potem przeklinali. Albo jeszcze, żeby się okazało, że testament na przykład sfałszowany, żeby nas na domiar złego w całe te brudy wciągnęli. Jednym słowem, na żaden zapis łaszczyć się ani myślę.
Najlepiej zrzec się tego i nie zawracać sobie głowy.
- Głowy sobie, ma się rozumieć, nie trzeba niczym zaprzątać - rzekł Bogumił wysłuchawszy tej burzy. - Swoje trza robić i na nic się nie oglądać. Wypłacą, jak przyjdzie czas - dobrze. Nie wypłacą - to też od tego nie pomrzemy. Ale zrzekać się byłoby głupstwem. I o obaleniu testamentu też nie ma mowy, ani o tym, żeby miał być fałszywy, bo wszystko najformalniej zrobione, a dzieci nie było, więc radca miał prawo dysponować majątkiem, jak sam chciał.
- Trudności - dodał - mogą, ma się rozumieć, zawsze jakieś wyniknąć, a nawet w najlepszym razie wszystkie te rzeczy będą trwały Pan Bóg wie ile czasu. Samo opisanie majątku potrwa ze trzy miesiące.
Pani Barbara nie przerywała, a i potem dość długo rozmyślała nad tym, co mąż powiedział. Na koniec oświadczyła:
- Jakie tam mają być trudności! Znajdą się tacy, którzy koło tego spadku będą skakać i pilnować, żeby wszystko poszło jak z płatka.
I powstawszy, zaczęła chodzić po pokoju.
- Przecież bój się Boga - mówiła przy tym - te pieniądze przychodzą w samą porę, jakby z nieba zesłane. Jak je będziemy mieli, to mnie już wszystko jedno, czy ów Daleniecki sprzeda cichaczem Serbinów, czy nie sprzeda, i czy ten gałganica Szymszel się tu włóczy, czy się nie włóczy. Kupimy sobie co w mieście, dom z ogrodem na przykład…
I stanąwszy przy oknie, dodała w zamyśleniu:
- Tylko jeśli już w Kalińcu dom kupować, to na Świętojańskim placu, niedaleko pomnika. Bo tylko w tej studni od pomnika jest woda możliwa na herbatę. A latać co dzień z drugiego końca miasta, to każdej dziewusze w końcu by się sprzykrzyło.
Bogumił Niechcic wstał i teraz oboje, mijając się, chodzili po pokoju.
- To tam - rzekł - to są jeszcze dalekie sprawy. Dla mnie jedno jest dobre w tym wszystkim - to, że ty będziesz miała swoje własne pieniądze. Więcej już życia jest za mną niż przede mną i bardzo jestem szczęśliwy, że będziesz miała jakie takie oparcie. Ja już nic wam nie zdążę zapewnić. Stary już jestem i czasami myślę ze strachem, że za późno założyłem rodzinę. Trzeba się już było obejść smakiem.
Słowa te posiały wkoło grozę, wznieciły jakby widzenie przykrej nocy pośród białego dnia.
- Nie mówże tak - powiedziała pani Barbara zatrzymując męża. - Cóż ty za „stary” jesteś? Taki masz już zwyczaj, że mnie straszysz.
Przecież widzę, że jeszcze jesteś młody. I czy myślisz, że inaczej wyglądasz, niż kiedy ciebie poznałam? Zawsze tak samo.
A gdy znów siedli, zaczęli oboje głośno rozmyślać, że w istocie troszeczkę zaśniedzieli w pracy i w domowych kłopotach i przez to wydaje im się, że postarzeli. Prawdę rzekłszy, pięć tysięcy powinno im wystarczyć na zapoczątkowanie czegoś, co ich uniezależni od tej służby na cudzym. A tysiąc może obrócą na to, żeby życie swoje uczynić nieco przyjemniejszym, trochę podobnym do tego, o jakim wspomnienia zostały im z dni pierwszego dzieciństwa.
- A z tego, co zostanie - rzekł Bogumił - ja bym chciał tu jakieś melioracje porobić. Takie, z których my jeszcze będziemy mogli korzystać. Zasadzić jeszcze nowych drzew owocowych i zrobić szparagarnię. Ja mam przecież zawarowane tu prawo pierwokupu - kto wie, może to będzie nasze?
Pani Barbara miała co innego na myśli. Podróż. Zobaczyć kawałek świata. Dzieciom też coś pokazać. Raz na rok pojechać, no, do Krakowa. A jeśli nie, to chociaż z dziećmi z parę razy do Ciechocinka. Żeby nie miały wiecznie zajętych migdałów, żeby nie chrząkały.
Ostatecznie przeznaczą na te rzeczy nie tysiąc, a dwa tysiące.
Cztery muszą wystarczyć jako podstawa przyszłości.
Gdy tak przeglądali swoje marzenia i nie załatwione potrzeby, wydali się sobie ze spadkiem po radcy Joachimie biedniejsi i bardziej skłopotani niż bez niego.
- Nie martw się - rzekł wobec tego Bogumił. - Mamy przecież jeszcze tantiemy z Serbinowa, który będzie dawał coraz większe dochody. A jeśli tych pieniędzy Ostrzeńskiego będzie na wszystko mało, to z nich zrobimy więcej. Poradzę się kogo, jakoś je tak umieszczę, żeby przyniosły dobry procent. Ja sam się na tym nie znam, ale ci ludzie z miasta mają na to sposoby, że im z pieniądza pieniądz rośnie, tak jak u mnie pszenica z pszenicy.
- No, więc zrób tak - poprosiła pani Barbara.
- Zrobię. Tylko mi się niczym nie martw, bo ci jeszcze zaszkodzi.
A serce tobie od tamtego wieczoru nie dokucza?
- Nie - odparła - dobrze się czuję. - A potem spojrzawszy na męża dodała prędko: - Właściwie tak dobrze to nie. Czy ja się kiedy dobrze czuję? Zawsze na wieczór ledwo chodzę.
Odwrócił głowę i powiedział z goryczą:
- To wszystko dlatego, że mnie nie kochasz. Przez to wszystkie twoje zmartwienia i choroby.
- Przez co? - spytała pani Barbara zgorszona, jak gdyby zaczął mówić o rzeczy niedozwolonej.
- Co ja jestem winien - ciągnął Bogumił niby do siebie - że ja nie jestem, że nigdy nie byłem w twoim guście.
- Zawsze każdy jest w moim guście, o ile widzę w nim człowieka - odparła pojednawczo, lecz jednocześnie surowo.
I pomimo te słowa odeszła zabierając koszyczek z robotą. Zdawało się, że w tym koszyczku wyniosła wstydliwie samą siebie.
Bogumił siedział jeszcze długo i słuchał, jak wiatr szeleści za okiennicą.
Bogumił Niechcic chciał się tak, jak obiecał, zająć sprawą spadku i jeździł nawet dwa razy do Kalińca w tym tylko celu, ażeby się dowiedzieć, jakie formalności są potrzebne do wprowadzenia pani Barbary w posiadanie zapisanej przez radcę sumy. Za drugim jednak razem wrócił znudzony i zmęczony, gdyż, jak zawsze w takich wypadkach bywa, formalności okazało się dużo, wynikły także i przewidywane trudności.
- Danielowa ciągnęła mnie, żebym jechał na miejsce jako rzeczoznawca - mówił zniechęcony. - Zarzekała się, że to już umówione, tymczasem dowiedziałem się, że była o wszystkim źle poinformowana i że ja, tak jak od razu mówiłem, rzeczoznawcą tu być nie mogę. Ładnie bym wyglądał, żebym tam z nią pojechał.
Pani Barbara słuchała z ożywieniem.
- Ona tak zawsze - rzekła rozweselona. - Postawi cię na głowie i będzie wmawiać, że tak łatwiej dojdziesz niźli na nogach. Czasem się strasznie dziwię, że kobieta, która tak niedokładnie wszystko robi i mówi jak ona, może się zajmować interesami. Przecież jej się zawsze jedno z drugim pomyli. A jednak zajmuje się i głowę ma do rzeczy jak jaki finansista. I jakoś zawsze w sedno trafia.
Innymi drogami idzie niżeli wy, mężczyźni, a w końcu zawsze dojdzie. Daniel, a nawet i ci jej chłopcy, to by bez niej zginęli chyba. Tak jak i teraz. To Daniel przecież dziedziczy. On powinien się wszystkim tym zająć i za mnie, i za siebie. Tymczasem on palcem nie kiwnie, a ona koło wszystkiego tańczy. Trzeba przyznać, że do takich rzeczy jest jedyna.
- Toteż ja już do niczego wtrącać się tam nie będę. Niech ona sobie tym kręci. Ja nie mam na to sprytu ani szczególniej czasu.
Jeszcze buraki nawet nie wykopane. A muszę przecież zdążyć.
Tedy Niechcicowie przestali i czekać, i myśleć o tym spadku.
Przestali się nawet dowiadywać o przebieg całej tej sprawy. Nie należeli do ludzi, którzy by potrafili w takich rzeczach okazać przedsiębiorczość. Mogli snuć projekty, mówić to albo owo, ale zabiegać - nie potrafili wcale. Gdyby spadek przypadł im bez kłopotu, jak się tego po przywiezionej z pogrzebu wiadomości spodziewali, wtedy Bóg zapłać, ale jeżeli trzeba o niego chociażby z formalnych tylko względów kłopotać się i walczyć - to nie ich droga.
Chleb powszedni - owszem. Tego potrafią chcieć. O to się potrafią, pracując śród przeciwności, starać czy to dla siebie, czy to nawet dla kogo, ale o pieniądze nie umieją. Dużo jest między nimi różnic, jednak pod tym względem są do siebie podobni. Pani Barbara co prawda w tym wypadku trochę żałuje, że tak jest, i jakiś czas potępia owo ich niedołęstwo, potem jednak i ona ucicha, gdyż ważniejszą rzeczą jest pomyśleć o zimie, która nadchodzi. Ludzie mówią, że ma być ostra i śnieżna. Wróżą to z różnych znaków.
Trzeba będzie dom jak się należy opatrzyć, a i do miasta zawczasu, póki ciepło, pojechać, to i owo na zimę jeszcze sprawić.
- Dzieci mi się ze wszystkiego wydarły - mówi pani Barbara przeglądając zniesioną z góry odzież - a z czego się nie wydarły, z tego powyrastały.
Emilce i Tomaszkowi trzeba kupić ciepłe pończochy i kamasze, a dla Agnisi trzewiki. Kamasze i pończochy można kupić na oko, ale trzewiki lepiej zawsze przymierzyć, ażeby nie cisnęły.
Postanowiono zatem wyruszyć z Agnisią do Kalińca, a młodsze dzieci zostawić pod opieką Felicji.
Wyjechali po wczesnym obiedzie, tak żeby na drugą być w mieście.
Stanęli najpierw na rogu Dziadowego Przedmieścia, wstąpili do znajomego szewca i dosyć prędko uporali się z kupnem trzewików.
Stamtąd posłali Klimeckiego do syndykatu, żeby zabrał bańkę z oliwą do maszyny, a sami poszli dalej piechotą.
- Jak wszystko załatwimy, to pójdziemy do cukierni na podwieczorek - obiecali Agnisi.
Przebywszy most na rzece, wstąpili na rozległy plac. Bliskość wody owiewała go świeżością i ciszą. Na chodnikach stały kuliste akacje o pobrużdżonej, spękanej korze. Ich puste już korony wyglądały jak nastroszone wielkie jeże.
Na lewo, spośród zaułka spiętrzonych na siebie starych domostw, dźwigał się kościół, a naprzeciwko była brama, za którą w rozłożystym pałacu gnieździły się rosyjskie władze guberni.
Między kościołem a pałacem gubernatora u wylotu krótkiej alei widać było zwichrzone drzewa parku.
Resztę placu otaczały niskie, wygodne kamienice, a na środku tkwił pośród krzaków czarny, wysoki obelisk. Nikt z tutejszych ludzi nie umie już powiedzieć, na jaką pamiątkę został on zbudowany.
Wznieśli go jacyś cesarze, którzy się tu kiedyś w owym mieście spotkali. Mniemali, że to ich zejście się było dla miasta rzeczą ważną, godną czarnego obelisku, ale życie przetoczyło się nad tą sprawą i dziś nikomu nie przyjdzie nawet do głowy, żeby przeczytać gęste napisy strzeżone przez lwie głowy z brązu. Pomnik ma już od dawna całkiem inne znaczenie. Nadaje miano studni, która się znajduje tuż obok i zawiera najlepszą w mieście wodę.
Przechodząc tędy pani Barbara powtarza to, co już przedtem mówiła:
- I jeżelibyśmy mieli kiedy co w mieście kupić - mówi dobitnie - albo w mieście zamieszkać, to tylko tu. Najpierw szkoły wszystkie stąd niedaleko, a potem woda od pomnika zaraz pod nosem.
Bogumił Niechcic nie pragnie wcale, aby do tego doszło. Był już jednak w tylu miejscach na świecie, wie, że życie jest wszędzie, więc gdyby los tak zrządził, to trudno, zasnułby je i tutaj, na tym placu.
- Dobrze - mówi - będę o tym pamiętał…
Mariańska ulica już się nie tak pani Barbarze podoba.
- Od tych kuchen wszystkich, od tych murów - powiada rozpinając futrzany kołnierz - ciepło tutaj, ażem się zgrzała.
- Ciepło - dodaje - i oprócz tego zaduch.
Rzeczywiście na szczelnie zabudowanej ulicy jest tak, jak gdyby napalono. Przewiew, który dawał się czuć na placu, tu nie dochodzi. Mniejsze sklepy są pootwierane na oścież i zieją wonią swoich towarów. Wdycha się tu zapach szpagatów, trocin, taniej łokciowizny i materiałów aptecznych, zaprawiony kwaśnym odorem wapnowanych rynsztoków.
Okna mieszkań ponad sklepami są gdzieniegdzie także otwarte. Za jednym z nich ktoś gra niebrzydko na fortepianie, orzeźwia to powietrze niby dźwięczny strumień. Na chodnikach słychać szemranie kroków, za to środek ulicy spoczywa w ciszy. Z rzadka tylko dzwonią po bruku lekkie wiejskie pojazdy, huśtające się na świecących resorach. Czasem przetoczy się bełkocąc niemrawo chłopski wózek lub zatrzeszczy miejska dorożka.
Pani Barbara przypatruje się to tej, to znowu owej rzeczy, wreszcie mówi:
- W każdym razie czuję tu koło siebie życie, czuję tu wszędzie ludzi.
- A jak chcę kogo zaprosić - rzekł Bogumił - albo gdzie z tobą pojechać, to mówisz, że ludzi nie lubisz.
- Bo żeby mnie kto nachodził, to tego nie lubię ani też z takimi, co widzą tylko swój nos, na kanapie siedzieć i o głupstwach rajcować też nie lubię, ale jak tak widzę, że chodzą, coś robią, siedzą w sklepach, jeżdżą, to ma się rozumieć, że mi przyjemniej żyć na świecie. O - dodała, zatrzymawszy się koło sklepu ze słodyczami - „Bonbons de Varsovie”. Owszem, wystawa bardzo ładna.
Bogumił przystawał posłusznie to tu, to tam, ale na koniec rzekł:
- Ja w takim razie pójdę naprzód, bo muszę odebrać moją jesionkę od Nussena.
Agnisia, niespokojna cokolwiek o podwieczorek w cukierni, poparła ojca. Patrząc bystro przed siebie odezwała się:
- Klimecki stoi już przed Nussenem. Widzę.
Przyśpieszyli więc kroku. Na samą myśl o tym, że zaraz będą coś załatwiać, że już nie idą zwyczajnie, przypatrując się tylko, panią Barbarę ogarnął strach, że nie zdążą. Nie chciała wejść do Nussena. Uważała, że będzie prędzej, o ile poczekają z Agnisią na ulicy, a Bogumił sam swoją sprawę w sklepie załatwi.
Samuel Nussen miał na rynku ogromny skład okryć z szybą lustrzaną aż do ziemi. Obok niego były także wspaniałe sklepy, Czynkla kolonialny i norymberski Rotermunda.
Obejrzawszy norymberszczyznę pani Barbara i Agnisia stawały kolejno przy obu szybach Czynkla. W jednej z nich terakotowy krasnolud wysypywał z rogu obfitości całą rzekę bakalii, w drugiej Chińczyk w kimonie stał śród napitków i dźwigał kosze herbaty pachnącej aż na ulicę swym własnym aromatem oraz wonią cynowego opakowania. W sklepie widać było przez szeroko rozwarte drzwi bloki tłustej kłaczastej chałwy, kosze winogron i stosy brązowozłotej wędzonej ryby.
- Jak ja byłam młoda - rzekła pani Barbara - to nawet w Warszawie takich sklepów nie było. Ale ojciec - dodała - mógłby już przecież wyjść.
Podeszły pod sklep Nussena, przypatrzyły się futrom i płaszczom na wystawie - ojca nie było widać.
Na koniec ukazał się w drzwiach sklepu, ale nie po to, żeby wyjść.
Przeciwnie. Kiwał na swoje panie i wołał:
- Chodźcie zobaczyć. Państwo tu mają płaszczyk akurat jakby dla Agnisi.
Błogie uczucia pani Barbary zostały mocno zadraśnięte. - Żadnego płaszczyka - rzekła stanowczo - ani myślę kupować.
Na twarzy Bogumiła Niechcica odbiło się jednak przy tych jej słowach takie rozgoryczenie, że dodała dość miękko i markotnie:
- A garnki? A pończochy dla dzieci?
- Co garnki? - zdziwił się ojciec. - Przecież na garnki i na pończochy masz w torebce te pieniądze za gęsi.
- Mam te pieniądze za gęsi - rzekła gniewnie i po krótkim nieprzychylnym namyśle weszła.
Nussenowie stali oboje wyczekująco w głębi sklepu. Samuel Nussen był otyły i przyodziany tak, jakby się wybierał zaraz wyjść na ulicę. Na szarej marynarce miał orzechowe paletko, systematycznie zapięte, a spod kołnierza wyglądał mu nawet biały jedwabny szalik.
Poważny i zamyślony, zdawał się tylko mimochodem wypełniać rolę kupca, Mimochodem, a jednak nieomylnie i umiejętnie. Był chory na oczy i na rzęsach miał trochę zaschniętej ropy, co sprawiało, że patrzący na niego obcierali nieznacznie własne oczy.
Pani Nussenowa w przeciwieństwie do męża wyglądała tak, jakby mieszkała tutaj między stosami okryć męskich i damskich. Odziana w negliż wynurzała się z piany koronek zdobiących jej obszerny i powłóczysty szlafrok.
W sklepie panował nabity wełną mrok, spośród którego Nussenowie wydobywali coraz to nowe płaszczyki. Zachęcali do kupna nie natarczywie, ale z tak wielką siłą przekonania, jakby szczęście domu Niechciców zależało tylko od tego, czy Agnisia wyjdzie stąd w nowym płaszczyku. Kiedy milkli, rozlegały się trwożne powątpiewania pani Barbary. Nussenowie odpowiadali na nie wyrozumiale, prawie ich nie zbijali, ale wrażenie pozostało, że pani Barbara mówi po prostu na przekór swoim interesom.
Agnisia stała przed lustrem. Z mało przyjaznym wyrazem twarzy dawała potrząsać sobą i przyciągać na sobie przymierzane płaszczyki. Zapytana, który płaszczyk najwięcej jej się podoba, pokazała nieznacznie brodą i oczami na jeden z leżących na stole i wyznała półgłosem:
- Ten.
Nussenowie teraz dopiero znacznie się ożywili. Ona, strzepnąwszy wybranym płaszczykiem, oświadczyła, że Agnisia będzie w przyszłości wielką damą, gdyż zna się na dobrych rzeczach, wybrała to, co noszą wszystkie szykowne panie, panie, jak to się mówi - z gustem.
- Niech mąż wielmożnym państwu zaświadczy, czy mamy co lepszego u nas w sklepie. Czy to nie jest najlepszy płaszczyk dradedamowy na watolinie i z półjedwabną podszewką w prążkę?
Nawet pani Barbara nie mogła powstrzymać zachwyconego uśmiechu, patrząc na odbicie Agnisi w ogromnym lustrze. - Źle nie leży - powiedziała - tylko czy cię aby nie ciśnie? Bo tak, to owszem, ładnie. - Ładnie? - uśmiechnęła się pani Nussen. - Ja nic nie powiem. Ja nie powiem najmniejsze słowo, ale ja nie widzę tu córeczki państwa Niechcic. Ja widzę tutaj lalkę z paryski magazyn francuski. Śród takich żartów Nussen wyjawił cenę płaszczyka. Pani Barbara usłyszała i oczy jej zapadły. Odciągnęła męża na bok.
- Wychodźmy - szepnęła. - Żegnaj się, płaszczyk zostawić i wychodzimy. Przecież to byłby rozbój na równej drodze.
- Moje najdroższe dziecko - prosił Bogumił zawstydzony. - Nie róbże znowu zamieszania.
- Ja nie robię zamieszania, tylko cię ostrzegam, że to jest rujnujące.
Pani Barbara nie bała się wydawać pieniędzy, ale bała się patrzeć, kiedy ktoś je wydaje. Zdawało jej się wtedy, że widzi człowieka, który dotknięty szałem pędzi na oślep w przepaść.
Trudno się już było jednakże cofnąć. Bogumił zapłacił żądaną sumę promieniejąc tak, jakby zwrócił cudze pieniądze, które mu nieprzyjemnie ciążyły.
Wyjście ze sklepu było najcięższe dla Agnisi. Bardzo pragnęła mieć na sobie ten drogi płaszczyk, a jednocześnie wstydziła się i dźwigała go niby niemiły ciężar. Chciałaby go była otrzymać w jakiś nie taki sposób, nie od Nussenów, nie ze sklepu. Kupowanie jest nie wiadomo dlaczego ciężkim przejściem, pożądanym, a ciężkim.
Pani Barbara uważała tak samo. W miarę jednak jak szli, wypogadzała się z wolna. Ostatecznie, kiedy rzecz jest kupiona, nie ma czego żałować. Pieniądze zostały wydane, trzeba sobie powiedzieć, że ich wcale nie było. A nowo kupione rzeczy mają zawsze swój urok, powszednie życie nabiera od nich smaku niby od soli.
Bogumił Niechcic martwił się tymczasem, że sprawił sobie jesionkę.
Ma uczucie, że okradł rodzinę, pragnie jeszcze coś kupić dla żony.
- Poczekajcie chwileczkę - mówi i wchodzi do sklepu jubilera.
- Dokąd ten ojciec poszedł? - pyta pani Barbara spłoszona.
Nie wierząc własnym oczom podchodzi do szyby i widzi bransoletki, drogie kamienie.
- Na litość boską! - woła i wpada energicznie do sklepu.
Ale już jest za późno. Ojciec nie namyślał się długo. Kupił broszkę i spotkał żonę w progu.
- Coś ty zrobił? - spytała pani Barbara głosem przyciszonym od zgrozy.
- Kupiłem tobie broszkę - rzekł z tryumfem i podał jej małe zawinięte w bibułkę pudełeczko.
Pani Barbara odskoczyła od tego przedmiotu jak od zarazy. - Żebyś mi nie wiem co mówił, to nigdy a nigdy żadnej broszki nosić nie będę i nie będę.
- No to wrócę zaraz i oddam. Chociaż to głupio. Co mam robić?
Kazać sobie zwrócić pieniądze? A może wziąć za to pierścionek dla Agnisi?
Ale pani Barbara i tego też nie chciała.
- Tego jeszcze brakowało - mówiła z rozpaczą - żeby dziecko psuć klejnotami.
Nie było wyjścia z tej sprawy. Nasrożeni, w milczeniu, w niezgodzie zaczęli iść ku Raciborskiej ulicy, gdzie mieli kupić garnki i pończochy dla dzieci.
Klimecki toczył się tuż za nimi, ale wlekli się tak powoli, że ich minął. Widzieli, jak wielka paka z jesionką ruszała się wewnątrz na siedzeniu i jak w końcu spadła na dno karety. Byli jednak zanadto zgryzieni i nie chciało im się zawołać na Klimeckiego, żeby uważał. Agnisia także się bała wydać głosu. Szła śród pogniewanych rodziców jak w nieprzebytej kniei. Kiedy stanęli przed sklepem żelaznym Czarnożyła, pani Barbara przerwała to żałosne milczenie:
- Ja nie mam po co wchodzić - rzekła srogo.
- No, a garnki? - ośmielił się powiedzieć Bogumił po długiej chwili ciszy.
- Garnki? - spytała pani Barbara z goryczą. - Ani o garnkach, ani o ciepłych pończochach dla dzieci myśleć już teraz nie można. Zrób tak, proszę ciebie, żeby dzieciom było ciepło w nogi od twojej broszki.
Bogumił był zgnębiony, że wszystko, co uczynił, aby rodzinie swojej uprzyjemnić ten dzień, przybrało taki niemiły obrót.
- Basiuchno - powiedział wstrzymując niemal oddech - przecież masz na to pieniądze. A ja już, patrz, nic więcej nie wydaję.
- Mam na to pieniądze. Ale przecież ja domu bez grosza nie zostawię. A za darcie pierza kto zapłaci? Przecież tobie już na to nie starczy. Ty chyba wszystko wydałeś.
- Nie, nie wszystko wydałem. I przecież bez garnków i pończoch nie obejdziemy się w domu?
- Ma się rozumieć, że się nie obejdziemy - rzekła pani Barbara i niby w obraz klęski patrzyła w karteczkę, na której miała wypisane te nieodzowne sprawunki.
Bogumił wziął z jej rąk tę karteczkę i sam poszedł do Czarnożyła.
- Niczego się tak nie bałam - rzekła wtedy pani Barbara - jak żeby mi kiedy ojciec broszek albo pierścionków nie zaczął czasem kupować.
A widząc, że ze sklepu wynoszą do karety paczkę z garnkami, odwróciła się w drugą stronę.
W tenże sam sposób Niechcic kupił i pończochy dla dzieci.
Pani Barbara nie odzywała się już ani słowem. Uważała, że szczęście będzie, jeśli ocali tę resztę domowych zasobów, którą miała w torebce.
Kiedy na koniec wyszli na ulicę nie mając przed sobą żadnego więcej sprawunku, Agnisia rozprostowała się w swoim nowym płaszczyku i zapytała:
- A na pod… na podwieczorek?
- Prawda - zawołała pani Barbara - chodźmyż prędzej, bo już niedługo się ściemni. Ja sama bardzo chętnie napiję się herbaty.
- Napijesz się? - pytał Bogumił nie dowierzając swemu szczęściu.
- Tak, bo mi się z tego wszystkiego strasznie zachciało pić. Ale pójdziemy do Kleszcza, bo tylko tam herbata jest możebna.
Pośpieszyli co żywo, prowadzeni przez jednostajny łoskot towarzyszącej im karety.
Pani Barbara mocno poweselała. Chwila biegła za chwilą, a w miarę jak czas się toczył, sumy wydane malały, a ocalone w torebce dziesięć rubli wyrastały do coraz większych rozmiarów. Rosły tak, że kiedy zbliżali się do Kleszcza, pani Barbara powiedziała:
- Ale dzisiaj to już ja was zapraszam.
Odchrząknąwszy po drodze, Niechcicowie w milczeniu minęli pierwszy pokój cukierni, poświęcony głównie sprzedaży ciastek. Agnisia ociągała się teraz i szła ostatnia, gdyż pochłaniał ją widok i zapach słodyczy. Ciastka rozpościerały się tu przez całą długość pokoju, piętrzyły się stosami na szklanych blatach, na fajansowych gerydonach, piętrzyły się same na sobie, leżały wszędzie po kątach na wielkich prosto z pieca wyjętych blachach. Śliwkowy placek pachniał spieczonym miąższem węgierek, spomiędzy suchych płatków francuskiego ciasta wyciskał się tam gęsty żółty krem, tu - marmolada z jabłek; mokre ciastka tortowe pachniały rumem, na ponczowych babkach lśniła czekoladowa polewa, błogie zapachy masła, cukru i czekolady nasycały powietrze.
Pani Barbara obejrzała się na zagapioną Agnisię i ostrzegła:
- Uważaj, bo tu schodki.
Schodki wiodły z pierwszego pokoju do drugiego, położonego wyżej, i Agnisia potknęła się na nich właśnie, gdy posłyszała ostrzeżenie.
- Mamo - szepnęła - ja sobie wybiorę same z kremem.
- Dobrze, wróćmy się, Bogumił, poczekajmy, aż ona sobie wybierze.
Ale Agnisia wobec niezmiernej rozmaitości ciastek tak dalece straciła głowę, że każde wydawało jej się warte zjedzenia. W pośpiechu wskazywała na chybił trafił, chciała się potem rozmyślić, ale czyjeś białe ręce układały na talerzu wybrane ciastka z błyskawiczną szybkością, nie dającą się opamiętać.
Dopiero na samym końcu Agnisia zdołała zauważyć, gdzie leżą ciastka z kremem, i na ostatku wybrała z nich jedno jedyne - rurkę.
W drugim rozległym pokoju panował już o tej popołudniowej godzinie prawie zmrok i kiedy Niechcicowie weszli, kelner wstąpił na krzesło, aby zapalić gazową lampę, która jęła wnet z szumem roztaczać białe i jadowite światło. W głębi pokoju siedziało tylko dwu gości.
- Wuj Daniel i Bodzio - rzekła spojrzawszy na nich Agnisia.
- A rzeczywiście - ucieszyła się pani Barbara. Z bratem i bratową lubiła się teraz spotykać, nie tylko gdy szło o nauczycielkę albo coś podobnego, lecz tak, w ogóle, by się z nimi zobaczyć. Od lat kilku nie byli oni już dla niej widmami zamkniętej przeszłości, lecz ludźmi, co z nią przeżyli chorobę i śmierć Teresy, należeli do obecnego bytu i obecnego czasu.
Wuj Daniel też się ucieszył i śpiesząc na spotkanie zaprosił: - Chodźcie do mojego stolika. Tu wszędzie Bóg wie kto siada, można jeszcze jaką chorobę złapać. A mój stolik i moje krzesło zawsze mi przy mnie zmyją. Myśmy także - dodał - tylko co przyszli.
- Mamusiu - pytała się na ucho Agnisia - a gdzie moje ciastka?
- Zaraz je pan z tamtego pokoju przyniesie.
Kelner wionął serwetką po stoliku i zadeklamował:
- Czekolady, herbatki, kaweczki po wiedeńsku?
Pani Barbara oświadczyła donośnie i wyraźnie:
- Dla panienki deserowe ciastka i czekolada z pianą. Ciastka są już wybrane. Dla pana, nie wiem co, a dla mnie czysta herbata bez cytryny i jeden suchy ptyś.
Kelner zwrócił się do pana Ostrzeńskiego:
- A dla pana profesora, jak zazwyczaj, duża czarna i gazetki?
- Tylko proszę się nie omylić. Czarna w mojej filiżance i z moją łyżeczką.
- Bezwarunkowo - odparł kelner.
- Bodziu, powiedz panu Walerianowi, jaką ci ma dać gazetę. No, a pan… a ty, Bogumile? - zwrócił się Ostrzeński do szwagra, z którym nigdy nie byli pewni, jak mają sobie mówić, i ciągle się co do tego mylili.
Bogumił sam nie wiedział, czego ma żądać. Zamówił wodę z sokiem, ale jej nie mógł wypić.
- Za słodka - rzekł spróbowawszy.
Agnisi ciężko było mówić. Bała się, że każde jej słowo może ściągnąć uwagę wuja i Bodzia na jej nowy płaszczyk albo w ogóle wywołać rozmowę o tym przedmiocie. Ale na widok stojącej bez użytku malinowej pachnącej wody, przez którą biegły srebrne kulki, nie mogła wytrzymać i rzekła po cichutku:
- Dla mnie woda z sokiem nigdy nie jest za słodka.
Ojciec się bardzo ucieszył.
- No to wypij - powiedział rozrzewniony. - Nie żałuj sobie, wypij.
- Bój się Boga, dziecko, czy to tak dobrze mieszać?
Powiedziałabym, że jak już czekolada, to czekolada i nic więcej - zaniepokoiła się pani Barbara.
I natychmiast dodała, przestraszona wyrazem smutku w oczach dziecka:
- Ale jeżeli ojciec ci daje, to już wypij.
Agnisia piła powolutku, żeby nie zepsuć różowej piany, która łaskotała jej usta. Rzeźwa i zimna woda świetnie popłukała tłustą słodycz i zaraz potem Agnisia na nowo zabrała się do ciastek.
Nagle zobaczyła, że ojciec siedzi oparty rękoma na lasce i nic nie mówi, nic nie je. Wygląda, jakby nie uczestniczył w tym podwieczorku, tylko jakby mu się w milczeniu przypatrywał. Zdjęta żalem podsunęła mu przeznaczone dla siebie ciastka.
- Częstujesz mnie? - zapytał Bogumił z ożywieniem. - No to powiedz, które mam zjeść?
Agnisia, po krótkim ostrym wahaniu, wskazała zostawioną sobie na koniec rurkę z kremem. Ojciec wziął rurkę bez namysłu i, chociaż była daleko słodsza niż woda z sokiem, zjadł ją patrząc uśmiechniętym wzrokiem na córkę i walcząc z wymykającym się kremem.
Czuł się tu w istocie trochę obco. Nie miał nic przeciw rodzinie swojej żony. Nie dlatego, że to rodzina. Życie pchnęło go wcześnie między obcych i wszystkie jego stosunki z ludźmi, wszystkie jego sprawy układały się zawsze na jakichś innych podstawach i rachubach. Nigdy na rodzinnych. Toteż Ostrzeńscy mogliby być sobie tylko znajomymi, którzy mu pomogli byli dostać miejsce w Serbinowie, a on zbliżałby się do nich tak samo przychylnie jak i teraz, i tak samo posyłałby po nich latem co niedzielę konie, żeby mogli dzień spędzić w ożywczym powietrzu Serbinowa.
Ale musi przyznać, że ilekroć zdarzy mu się z nimi pobyć, ta jego przychylność pomimo woli więdnie, jakby Ostrzeńscy stanowili dla jego duszy płony piaszczysty grunt. Nie ma im tego za złe i usiłuje z tym gruntem się oswoić. Ale na to nie może poradzić, że jak tylko znajdą się razem, zwłaszcza jeżeli nie ma pani Ostrzeńskiej, to najczęściej chce mu się milczeć i zamyślić o czym innym. Na przykład i w tej chwili, kiedy dokoła pachnie ciastkami, czekoladą i kawą, a pan Daniel tak apetycznie dźwięczy swoją znaczoną łyżeczką w filiżance ozdobionej malowanymi literami D.O., jemu, Bogumiłowi, chce się myśleć o nowym płocie, który dopiero co postawił w Serbinowie między oborą i stodołą. Miał go tylko naprawić, ale, namyśliwszy się dobrze, dał nowy i nie żałuje, bo przy tej sposobności całe to miejsce koło płotu na nowo od strony podwórza wybrukował, a chwaściska rosnące od drugiej strony zostały także wycięte, wyplenione. Myśl Bogumiła spoczywa teraz w tym miejscu, tak do niedawna zaniedbanym, z przyjemnością, niby w świeżej pościeli.
Ale długo w tej błogiej zadumie pogrążać się nie można. Bogumił usiłuje się przemóc, błądzi oczyma po obydwu Ostrzeńskich i bardzo pragnie, żeby rozmowa się potoczyła tak, by nie trzeba było myśleć, co tu powiedzieć. Na koniec zatrzymał wzrok na Bodziu i zauważył, że chłopiec nic nie dostał.
- No, a Bodzio? - zapytał z nieudanym zdziwieniem.
Wszyscy podnieśli głowy i także spostrzegli, że Bodzio nie je.
Siedział w milczeniu i czytał leżący przed nim numer warszawskiego tygodnika.
- Dlaczegóż to on nic nie je, czy na diecie? - zainteresowała się pani Barbara.
- Bodzio, uważasz, nigdy w żadnym obcym lokalu nic nie jada - objaśnił Daniel Ostrzeński. - Skąd ja mogę mieć pewność, że tu przede mną nie pił kto chory. A z filiżanki najłatwiej się zarazić.
Wuj Daniel posuwał bardzo daleko swoje zaufanie, jeżeli pozwalał kelnerowi imieniem Walerian opiekować się przyniesioną tu swoją filiżanką i łyżeczką, wierząc mniej więcej, że Walerian w jego nieobecności nikomu w tej filiżance chociażby przez omyłkę nie podaje. Ale tam gdzie rzecz szła o Bodzia, kończyło się nawet to niebywałe zaufanie.
- To już przesada - rzekła pani Barbara, chociaż znała dobrze ten strach o dzieci. A wuj Daniel na to się żachnął:
- Mam go jednego - powiedział - i nie myślę go stracić przez głupią filiżankę albo ciastko. Słyszałem o wypadku śmiertelnego zatrucia się ciastkami na starym łoju.
Niechcicowie nie zdziwili się, że Daniel powiedział: „mam go jednego”, chociaż miał jeszcze przecież Janusza i Anzelma.
Wiedzieli, że na tamtych synów był wiecznie obrażony i nie miał do nich serca. Zawinili mu tym, że przyszli na świat, kiedy jeszcze walczył o zatrzymanie serca pani Michaliny wyłącznie dla siebie. A teraz, zabrawszy mu tak wiele z tego serca, zabierali w dodatku jej czas, to jedyne, co z niej pragnął jeszcze dla siebie ocalić.
Gdyż, jego zdaniem, dla nich to ona założyła sklep, dla nich, żeby podołać ich wzrastającym wydatkom, wdała się w interesy, w handel, który nie był zajęciem godnym człowieka. A Bodzio, o, to była inna historia! Dla Michasi przyszedł on może na świat już trochę jakby niewczas. Ale dla niego okazał się zesłany losem w samą porę. Gdy wszystko wkoło sprzyjało ideałowi życia odosobnionego i rodzinnego, Daniel Ostrzeński nie był tym, co by się temu chciał przeciwstawić albo poza to wyjść, a nadzieję takiego życia znalazł w najmłodszym synu. Bodzio to była jego ucieczka przed tęsknotą do żony, Bodzio to był przedmiot miłości wyłącznej i zachłannej, jedynej, jaką Daniel uznawał. Sam go też sobie prawie od niemowlęcia wychowywał, a wychowywał go na to, czego najwięcej był spragniony - na idealnego towarzysza w osobistym pożyciu. Dążył do tego, aby się obaj wzajem nie mogli bez siebie obejść, poza godzinami pracy zawodowej prawie się z tym synem nie rozstawał. I aby małego nie nęciło nic, w czym mogła się zawierać zguba dla tego rodzaju bliskości - ojciec przyuczył go do przebywania na uboczu od zdarzeń życia, zaprawiał go do rozrywek umysłowych, ćwiczył go w odgadywaniu rebusów, w gromadzeniu i klasyfikowaniu różnego rodzaju zbiorów. Napełniał go nadto wiadomościami z geografii, przyrody oraz historii, a zwłaszcza historii rewolucji francuskiej oraz Napoleona, która była jego amatorską specjalnością.
Bodzio był przepięknym chłopcem. Miał wdzięczne szare oczy Ostrzeńskich, ładny skład czoła, a w swym aksamitnym ubranku i z długimi spadającymi aż na ramiona włosami wyglądał tak, że zwracał uwagę. Tylko wąskie jego usta miały nieco za drwiący i za sprytny jak na dzieciaka wyraz.
Agnisię wytrącała zawsze z równowagi jego uczoność. Był malcem o trzy lata blisko od niej młodszym, ale czytał już tylko same poważne książki, gardził i wierszami, i powieściami i zadawał pytania, na które ona, mająca się za mądrą i zdolną, nigdy nie wiedziała, jak odpowiedzieć.
Teraz też pomyślawszy chwilę, jakby chciał coś najbardziej trudnego wynaleźć, nagle spytał:
- Agnisia, powiedz na przykład, co zrobił Napoleon w czasie pobytu w Wilnie?
Agnisia marszczyła czoło, wpatrywała się w sufit, w ściany, w stolik - wszystko na próżno. Z Napoleona wiedziała tylko o szarży pod Somosierrą, o bitwie pod Frydlandem, w której brał udział pradziadek Laurenty Jaraczewski - i o tym w ogóle, o czym było w powieściach. Bodzio zatem odpowiedział sam sobie: - Napisał statut dla Komedii Francuskiej.
Agnisia i teraz mało się dowiedziała, ale żeby nie zrażać Bodzia, zachęciła go:
- A zapytaj się jeszcze o co?
- Czekaj… no więc „Jadwigę i Jagiełłę” Szajnochy czytałaś?
Agnisia była zrozpaczona. Tyle książek czytała, żeby ten Bodzio choć raz trafił na taką, która jej była znajoma. Nastąpiło długie milczenie. Bodzio czekał cierpliwie. Agnisia walczyła z pokusą, by spytać Bodzia, czy on nie zna „Nędzników”? Ale nie śmiała. Bo może uważał, że „Nędznicy” to głupstwo. Tego się bała usłyszeć.
W tej to chwili pani Barbara dowiedziała się o niebezpieczeństwie jedzenia ciastek na łoju, a choć uważała tę obawę za nieusprawiedliwioną w danym wypadku i w tej cukierni, rzekła na wszelki wypadek:
- Może byłoby już dość tych słodyczy, Agnisiu. Porozmawiaj lepiej z Bodziem.
Wobec tej zachęty, a potem zwrócenia się starszych ku nim, dzieci przestały się do siebie odzywać. Agnisi wydało się, że jakaś kurtyna została zdradziecko uniesiona, że wszyscy wchodzący do cukierni na nią patrzą i że krytykują w dodatku jej nowy płaszczyk.
- Opowiedz Agnisi, ile ptaków masz już narysowanych w twoim atlasie ornitologicznym - zachęcał syna wuj Daniel.
- Krajowych czy zagranicznych? - zapytał Bodzio.
Kilka osób weszło naraz do cukierni, panowie szukali oczyma dogodnego stolika, panie ściągały rękawiczki.
- Zaraz tu będzie pełno - rzekł wuj Daniel i zaczął dzwonić łyżeczką na kelnera. - Zdaje mi się, że czas już iść.
Pani Barbara też sobie uprzytomniła, że się tu niemożebnie zasiedzieli.
- Jezus Maria - zlękła się. - Tomaszek i Emilka tam już nas nie wiem jak wyglądają. Najwyższy czas jechać do domu.
Wuj Daniel żegnał się jeszcze z kelnerem.
- Mój panie Walerianie - przypominał - filiżankę moją zaraz zabrać, żeby nie stała, bo ją w końcu który z was złapie i byle komu poda.
- Bezwzględnie zaraz schowam - przyobiecywał kelner.
Wyszli. Klimecki stał przed cukiernią i Niechcicowie chcieli zaraz odjeżdżać, ale wuj Daniel błagał ich, żeby wstąpili do nich na Karolińską.
- Musicie się przecież zobaczyć z Michasią. Ona jest na pewno w domu. Dawała mi słowo, że dziś przyjdzie na piątą i że już do sklepu nie wróci.
Pani Barbara opierała się.
- Nie, nie, kiedy ja naprawdę widzę, że już nie można. A jeżeli mamy się zobaczyć z Michasią, to lepiej wstąpić do sklepu. Bliżej, i ona na pewno tam jest.
Ale wuj Daniel nie chce iść do sklepu za żadne skarby świata. Woli wierzyć, że Michalina czeka na niego w domu. I nie chce puścić Niechciców, bo mu się zdaje, że jak z nimi pójdzie, to prędzej tę Michasię zastanie.
- W sklepie jej być nie może - twierdzi - bo miała dziś w domu przygotować jakąś pogadankę dla Kobiet Postępowych czy coś takiego.
- W takim razie tym bardziej nie trzeba jej przeszkadzać.
Zwłaszcza że nie mamy do niej żadnego interesu - upiera się pani Barbara. I nagle ustępuje.
Gdyż przypomniało jej się, że może od Michasi dowiedzą się czegoś o spadku po radcy Joachimie. Dotąd nie szło jej o to, ale uważała, że dzisiejszy dzień spędzili prawdziwie po szalonemu. Wprawdzie Bogumił śmieje się i mówi, że to nic, ale jej się wydaje, że jeżeli mają tak dalej wyrzucać pieniądze, to kto wie, może ten spadek będzie ich jedynym ratunkiem.
- Wstąpić, nie wstąpimy - mówi - ale cię podwieziemy. A Michasię może spotkamy po drodze.
I nagle wsiedli wszyscy do karety i potoczyli się ku Karolińskiej ulicy.
Przed bramą domu, gdzie w podwórzu mieszkali Ostrzeńscy, wuj Daniel zaczął ich znowu namawiać, aby wstąpili.
Pani Barbara jednak nie chciała za nic, a za nic.
- Owszem, odprowadziliśmy was - mówiła - bardzo było przyjemnie, ale już na górę stanowczo nie pójdziemy. Musimy wracać!
- Jakaż ta Basia okropna z tym wiecznym śpieszeniem się do domu.
Skoroście mnie odwieźli, to przecież śmieszne jest, żeby nie wejść. Mówię wam, że Michasia na pewno jest i czeka.
- Rzeczywiście - wtrącił Bogumił - jak już tu jesteśmy, to może jednak wejdziemy.
- No to dalej - postanowiła pani Barbara gniewnie. - Chociaż według mojego zdania Michasi na pewno w domu nie ma.
Daniela, w miarę jak zbliżał się ku domowi, zaczynało nękać to samo podejrzenie. Ale miał niedorzeczną nadzieję, że o ile Michasi nie ma, to przyjście gości sprowadzi ją natychmiast do domu.
Minęli bramę. Z prawej strony podwórza, na którym się znaleźli, kołatały i chrzęściły luźnymi odgłosami warsztaty małej żydowskiej fabryki haftów. Przez środek podwórza płynęły z szumem przez rynsztok wylane gdzieś na piętrze brudy. Okna pierwszego piętra stojącej w głębi podwórza wielkiej samodzielnej oficyny były ciemne. Zobaczywszy to pani Barbara zaczęła wołać:
- Nie mówiłam? Patrz więc, że u was we wszystkich oknach ciemno.
- To nic nie znaczy. Michasia jest na pewno w pokojach od ogrodu.
I wuj Daniel w rozterce obszedł dom dookoła, a wróciwszy powiedział zbiedzony: - Tam też ciemno.
Nagle zaczął się z przestrachem oglądać: - A gdzie Bodzio? Bodzio!
Dzieci przybiegły spod fabryczki, gdzie patrzyły, jak warsztaty zatrzymują się jeden po drugim.
- Nie giń mi z oczu, synuchna - rzekł wuj Daniel i przycisnął rękę chłopca do serca.
- No, nie stójmy tak tutaj - zwrócił się do Niechciców i pierwszy ruszył po schodach w górę. Oni zaś szli za nim, ociągając się i żegnając co chwilę, szli jednak jakby w nadziei, że ich tam coś czeka, coś spotka…
Kucharka Ostrzeńskich, Antoniowa, wyglądała przez poręcz.
Zobaczywszy pana Daniela i Bodzia, rzekła rozczarowana:
- Myślałam, że to pani. Przecież ja nic nie wiem, co mam dać na kolację.
- Jak to? - rozgniewał się wuj Daniel. - To pani jeszcze nie ma?
Najwyraźniej mówiła, że będzie w domu o piątej.
- A czy to nasza pani kiedy przyjdzie tak, jak zapowie?
- Nie mówiłam? - zapytała z urazą pani Barbara. - Już ja Michasię znam. Ale w takim razie po cóż my ostatecznie wchodzimy?
- O, to państwo z Serbinowa tu idą? A ja dobrze nie widziałam, myślałam, że to kto obcy.
- To my, ale jeżeli pani nie ma, to nie będziemy wchodzić.
Wuj Daniel był tak strapiony, że nie uważał już ani na słowa pani Barbary, ani nawet na to, że Niechcicowie za nim idą. Szedł naprzód i dalej pytał:
- Jak to, wcale pani nie przychodziła?
- Olaboga, co dzień ta sama śpiewka. Nie przychodziła, powiadam wyraźnym słowem.
Agnisia i Bodzio wtargnęli do mieszkania, pani Barbara usiłowała się w przedpokoju pożegnać, ale wuj Daniel zdawał się tego nie słyszeć.
- Chwała Bogu w każdym razie, żeśmy szczęśliwie przyszli - mówił rozpinając machinalnie żakiet siostry. I nagle spostrzegł, że Bodzio znowu mu zniknął z oczu.
- A gdzie się dzieci podziały?
- My już jesteśmy tutaj - odpowiedział z salonu głos Agnisi.
- Jak to, i Bodzio tam jest?
Był tam i Bodzio.
Wuj Daniel, mimo to zapewnienie, poszedł sam sprawdzić. Przy sposobności obszedł całe mieszkanie, jakby nie dowierzając jego pustce chciał ją jeszcze naocznie stwierdzić.
Pani Barbara tymczasem zapięła na powrót swój żakiet, a natomiast zdjęła kapelusz, mówiąc:
- Kapelusz na chwilę zdejmę, bo mnie od niego głowa boli.
I przysiadła na potężnej kanapie zabudowanej do wysokości pół pokoju i uwieńczonej etażerką, nad którą połyskiwały w resztkach dnia sztychowane portrety Napoleońskich marszałków Francji.
Bogumił chodził dookoła przyglądając się z bliska wiszącym wszędzie niezliczonym ilościom oprawnych w dębowe ramki fotografii.
Kiedy Daniel powrócił z przeglądu dalszych pokojów, pani Barbara nałożyła z powrotem kapelusz, powstała i zaczęła się żegnać. Tym razem pan Ostrzeński nie zatrzymywał.
Sam był niepewny, co robić. Stanął przy oknie i nie odwracając od niego oczu, pytał:
- Jak myślisz? Co jej się mogło stać? Może ja z wami wyjdę. Bo jeśli poszła do Towarzystwa Opieki, to tam jest strasznie niebezpieczne wąskie przejście nad rzeką. Koło fabryki Hencla, wiesz gdzie? Tam gdzie się utopiły te dwie panny.
- Ach, bój się Boga, co też tobie do głowy przychodzi - rzekła gniewnie pani Barbara i z przestrachem krzyknęła:
- Agnisiu, gdzie ty jesteś?
Dzieci ukazały się w progu.
- Włóż, dziecko, płaszczyk, bo już idziemy.
Już teraz i Bogumił przyznawał, że trzeba w końcu wyjeżdżać.
Kiedy jednak znaleźli się w sieni, zobaczyli na szczycie schodów panią Michalinę, odzianą w aksamit i w „rembrandtowski” kapelusz ze strusim piórem, rozległą i wyniosłą jak bazylika. Na widok Niechciców pani Ostrzeńska wydała głośny, długi okrzyk powitania, który wywabił z mieszkania wuja Daniela. Stanęli wszyscy nad schodami, a pani Barbara rzekła:
- No, moja droga, myśmy przyszli, żeby się z tobą zobaczyć. Ale już dłużej pozostać nie możemy. Tak że witamy się, żegnamy i zaraz wychodzimy.
- Ale nic podobnego - protestowała z ogniem pani Ostrzeńska. - Musicie zostać na kolacji. Moja Antoniowa, proszę zaraz nakrywać.
Daniu, dlaczego ty ich puściłeś przed kolacją?
- Miałaś wrócić o piątej - odpowiedział na to wuj Daniel.
- Daniusiu, nie bądź nudny, wracam przecież o piątej.
Wuj Daniel pokazał jej zegarek, na którym była szósta.
- O ile ja wiem - rzekł wyniośle - po południu jest jedna piąta godzina. A po drugie - zapytał - jeżeli piąta, to dlaczego mają dawać kolację? Sama sobie przeczysz!
- Ale Michasiu - wołała pani Barbara schodząc już dla pewności po schodach. - Nie rób sobie kłopotu, my już naprawdę idziemy. Znów i tak po ciemku zajedziemy do domu.
- Ja także nie rozumiem, po co ty ich znów zatrzymujesz? - niecierpliwił się Daniel. Chciał już co prędzej pozostać sam z rodziną. - Zresztą w ogóle - dodał - po co my w sieni stoimy? Tu chłodno prawie jak na dworze. Wieczory są już zimne.
Po tych słowach wycofał się do wnętrza. Słychać było, jak od czasu do czasu wołał stamtąd:
- Michasiu! Michasieńko! Nie stój w sieni.
Pani Michalina zeszła jednak aż do gości, będących już w połowie schodów, i tam ubolewała:
- Jaka to szkoda, że nie chcecie się zostać. Ja mam tyle z wami do pogadania. Czemużeście po mnie do sklepu nie wstąpili? Byłabym wcześniej wyszła.
I ucałowawszy ponownie Agnisię, dodała:
- Jaka to już panienka z tego dziecka wyrasta.
Po tych słowach Agnisia, nabrawszy pewności, że wobec nadejścia nocy nowy jej płaszczyk nie będzie się tak drażniąco rzucał w oczy, zaczęła prosić:
- Mamo, zostańmy się u cioci. Bodzio mi pokaże swoje atlasy ptaków.
- Agnisiu - wtrącił tym razem ojciec z pieszczotliwą wymówką - już musimy jechać. Mamusia się denerwuje.
- Ach, jaka szkoda. Ja miałam z wami tyle do pomówienia - powtórzyła raz jeszcze pani Ostrzeńska.
- Cóż takiego, mów prędko - rzekła z tremą pani Barbara i wstąpiła na powrót o kilka stopni wyżej. Przypomniało jej się nagle, że jeżeli ostatecznie dała się zaciągnąć do Ostrzeńskich, to głównie w skrytej nadziei dowiedzenia się czegoś o spadku po radcy Joachimie.
Pani Michalina właśnie o tym spadku pragnęła mówić.
- No, w sprawie tych pieniędzy - zaszeptała. - Wszystko na świetnej drodze. Najdalej za miesiąc zostanie wypłacone.
Niechcicowie milczeli schyliwszy głowy, jakby komunikowano im coś zdrożnego. Agnisia, zobaczywszy te szepty, pewna, że mówią o niej, zeszła w popłochu na dół.
Pani Michalina powiedziała jeszcze Niechcicom, że było dużo trudności, które jednak swoim, jak się wyraziła, lataniem szczęśliwie pokonała.
Pani Barbara rzekła po chwili milczenia:
- No, kiedy tak, to dobrze.
Wobec tej pomyślnej wiadomości pożegnali się ze wzmożoną serdecznością.
Ale gdy znajdowali się już na samym prawie dole, pani Ostrzeńska zbiegła za nimi jeszcze i cichaczem ostrzegła: - Żebyście tylko natychmiast te pieniądze w coś korzystnego włożyli. Ach, żebyście je w ogóle zdążyli jakoś umieścić, zanim ten Daleniecki sprzeda Serbinów. Bo tu mi ktoś coś mówił, że podobno ma sprzedać. Jakby teraz, broń Boże, sprzedał, to zanimbyście się ustalili, pieniądze by się rozeszły. Już ja wiem, jak w takich wypadkach bywa. No, ale rzeczywiście nie będę was dłużej zatrzymywała. Bywajcie zdrowi i przyjedźcie kiedy na obiad.
Niechcicowie w milczeniu, z ciężkim sercem powrócili do domu.
- Widzisz - rzekła pani Barbara, kiedy już w sieni wieszali swoje palta - wszyscy wciąż o tej sprzedaży mówią.
- Nie odpowiadasz? - podjęła znów po chwili. - Sam widać nie wiesz już, co wobec tego robić?
- Owszem, wiem, co mam robić. Teraz, jak zjemy kolację, mam pójść spać, a jutro mam kończyć buraki.
- To są żarty - rzekła z rozpaczą. - To są żarty człowieka nie patrzącego w przyszłość. W straszną przyszłość, która nas czeka.
I nagle, przeszyta nowym lękiem, wykrzyknęła:
- A gdzież ta broszka?!
- Czekajże, bo z tego wszystkiego zapomniałem, gdzie ją włożyłem - rzekł Bogumił szukając po kieszeniach.
- No co? Zginęła?
- Taka byłaś zła na nią, to może i zginęła. Ale nie, nie. Jest.
- Dajże już spokój tym żartom, bo ja jestem szalenie zdenerwowana.
Ma się rozumieć, że Daleniecki sprzeda Serbinów, a nasze pieniądze rozejdą się, nawet nie będziemy wiedzieli na co. Idziemy wielkim krokiem prosto do nędzy, a ty się śmiejesz. Niechże chociaż takie rzeczy zostaną jak jakaś broszka, pierścionek. Zawsze to złoto.
Matka przecież z takich rzeczy kilka lat żyła i nas jeszcze wychowywała.
Nie, tak dziecinnie Bogumił na te rzeczy nie patrzył, ale swoją drogą niepokój żony zaczął mu się udzielać.
- Mój Boże - myślał - jeszcze bym chciał dohodować się jabłek z tych jabłoni, co posadzone na dołku, i wydrenować chociażby tylko te pola, które leżą od strony Pamiętowa. Mój Boże!
Wbrew temu, co mówiła była pani Michalina, pieniądze po radcy Joachimie nie zostały wypłacone w ciągu miesiąca. Sprawa ta ciągnęła się jeszcze przez całą zimę, ku wiośnie była już na ukończeniu, potem znów się odwlokła i wreszcie Niechcicowie po raz drugi przestali o niej myśleć. Tym bardziej że nastręczyły się inne, pilniej sze kłopoty i wzruszenia, i sprawy.
Jedną z tych spraw, które panią Barbarę przez kilka dni zaprzątały, była wiadomość od Kociełłów. Oktawia Kociełłówna była już od roku blisko zaręczona, a tego roku w maju naznaczono jej ślub. I ślub ten zbiegał się w dodatku z zaręczynami jej młodszej siostry, Sabiny. Niechcicowie byli zaproszeni na obie uroczystości i nie mogli się zdecydować, czy jechać, czy nie jechać. Co do Bogumiła to właściwie było mu wszystko jedno, gdyż tak bardzo dobrze z tymi dziewczętami się nie znał; mówił tedy: - O ile chcesz, to pojadę, o ile nie - to także z tego powodu nie będę płakał.
- Jak można być takim niestanowczym - wyrzucała mu pani Barbara.
Sama, to rwała się do tej podróży, to nie chciała o niej nic słyszeć. Tak, chcąc i nie chcąc, postanowiła sobie jednak zamówić w Kalińcu jedwabną suknię, swoją pierwszą jedwabną suknię od czasu gdy otrzymała była taką jedną od Teresy, wkrótce po ślubie. Ale tego dnia, którego miała w tym celu jechać do miasta, raptem przyszedł do Serbinowa magik i dzieci błagały, żeby mu pozwolić pokazać sztuki. Pani Barbara bała się tego magika w domu samego zostawić, odłożyła więc wyjazd na popołudnie i nie żałowała, gdyż magik pokazywał rzeczy wprost nadzwyczajne. Między innymi kartę, podartą na drobne kawałki i której jeden kawałek pani Barbara trzymała w ręku, scalił na powrót tak, że brakowało tylko tego kawałka.
- Wszystko to tylko zręczność i oszukaństwo - mówiła pani Barbara, ale się ubawiła. Gdy magik poszedł, rozszalała się burza i pani Barbara znów nie mogła wyjechać, a potem orzekła, że na robotę sukni jest już w ogóle za późno, a bez sukni nie można jechać. Tak więc skończyło się na wysłaniu ogromnych listów i depesz do Częstochowy, na rozmowach i wspomnieniach o dawnym czasie, gdy Oktawia i Sabina były dziećmi. Niebawem jednak własne dzieci odwiodły myśl pani Barbary od Kociełłówien.
Agnisia była już dosyć daleko posunięta we wszelkiego rodzaju wiadomościach, pani Barbara mówiła, że teraz konieczność oddania jej do szkoły nie może podlegać najmniejszej wątpliwości.
I raz po raz toczyli na ten temat długie, uciążliwe rozmowy.
- Tak, tak - mówił Bogumił - trzeba dzieci uczyć, kształcić, żeby umiały pracować.
Ale na świecie tyle jest miast, szkół, sposobów nauczania. Komu dziecko powierzyć, dokąd zawieźć, w jakim kierunku pchnąć? Pani Barbara każe tę sprawę rozstrzygnąć Bogumiłowi.
- No, więc powiedz - pyta. - Gdzie oddamy Agnisię?
Bogumił długo i ciężko się namyśla.
- Ja bym - powiada w końcu - oddał ją do szkoły rzemiosł. Bo skoro mówisz, że nie mają żyć na wsi…
- Czy ty masz Boga w sercu? - przerwała pani Barbara. - Rozumiem jeszcze, że kiedy konieczność albo nędza zmusza, to trzeba się imać byle czego. Ale żeby, mając jaki taki dobrobyt, naumyślnie spychać własne dzieci pomiędzy szewców? To już jest samobójstwo!
- Najpierw, jaki dobrobyt? Sama wszak zawsze mówisz, że stoimy na progu nędzy. A potem, ja nikogo nie spycham pomiędzy szewców. Są rozmaite zawody odpowiednie dla kobiet. Niech się nauczy fotografii, introligatorstwa…
- No dobrze, a wykształcenie? Bez wykształcenia nie ma czym żyć na świecie.
- Przecież ja właśnie chcę, żeby się wykształciły w jakim fachu.
Kto nie ma majątku, a chce być niezależny, ten musi mieć fach w ręku.
Pani Barbara traciła cierpliwość.
- A gdzie języki? - zaczynała wołać z rozpaczą. - Gdzie przyroda, gdzie literatura, gdzie matematyka, gdzie historia? Przecież dzieci nie mogą być ciemne jak tabaka w rogu. Muszą coś wiedzieć o świecie!
Bogumił patrzył na nią oszołomiony. Ma się rozumieć, że i on nie chciał pozbawiać dzieci wiadomości o świecie.
- Ale czy to jedno drugiemu przeszkadza? - pytał. - Ty sama wszak uczyłaś się krawiectwa.
Spoglądała na niego zdziwiona.
- Tak - mówiła zamyśliwszy się mocno. - To było wtedy, kiedy… w ogóle czarno patrzyłam na życie. I ty zresztą byłeś robotnikiem, kiedy nic innego nie mogłeś czynić. Ale byśmy sami mieli dzieci na to skazywać, chociaż przejściowo… Nigdy! One muszą się kształcić, i to wysoko. Agnisia jest taka zdolna, że zbrodnią byłoby nie posłać jej na uniwersytet. Nie mówiąc o Tomaszku. Nie wyobrażam sobie po prostu mężczyzny bez ukończonych wyższych studiów.
I nagle, spostrzegłszy się, dodała:
- Ty co innego. Ty żyłeś w niespokojnych czasach. I ty byłeś w powstaniu. Ale taką rzecz nie każdy może mieć.
Bogumił nie przejmował się tą przymówką do swoich losów.
- Owszem - wracał do właściwego tematu. - Jeżeli będą zdolne i okoliczności na to pozwolą, niech sobie kończą dziesięć uniwersytetów. Ale nie upierałbym się przy tym z góry.
Najważniejsze jest, powtarzam, mieć zawód i umieć żyć z ludźmi.
- Uniwersytet właśnie przygotowuje do zawodu. Uniwersytet właśnie uczy żyć z ludźmi! Tam spotyka się młodzież wszystkich sfer, a nawet narodów - unosiła się pani Barbara.
- A dlaczego tylu jest, co kończyli uniwersytety, książkowego rozumu mają na pudy, a w życiu palcem poruszyć nie umieją? I ani świat, ani ludzie nie mają z nich pożytku.
- Ja, wiesz, nic ciebie nie rozumiem. Przecież godziłeś się ze mną. Przecież mówiłeś: tak, tak. Więc czemu teraz się cofasz? - przyciskała go do muru pani Barbara. I uspokajała się dopiero uprzytomniwszy sobie, że do tych uniwersyteckich czasów jeszcze daleko. Na razie trzeba było rozstrzygnąć sprawę szkoły i do tego wracali.
- Najlepiej - mówił Bogumił pojednawczo - obmyśl sama, gdzie chcesz oddać Agnisię, i przyjdź mi powiedz.
- Ba, ja wiem, że tobie zawsze wszystko jedno - mówiła pani Barbara.
Nie, tak nie było. Ale Bogumił czuł się dobrze tylko na drodze uczynków. Postanówcie rzecz, która nie będzie czczym gadaniem, a on już temu sprosta. Czy sam nie może czegoś obmyślić? Owszem, może, ale sądzi w istocie, że pani Barbara jest więcej do kierowania nauką dzieci powołana. Niech więc ona sama coś wybierze, a on będzie się jej starał chętnie dopomóc w każdym przedsięwzięciu. Czy będzie mu się ono zdawało właściwe czy niewłaściwe, będzie je zawsze chciał jakoś na dobre obrócić.
Według niego nie ma takiej rzeczy na świecie, z której nie dałoby się zrobić coś dobrego albo pożytecznego.
- Dlatego mówię zawsze: tak? - dobrze. Nie tak? - drugie dobrze. - Tymi słowy streścił Niechcic ich wielokrotne w tej sprawie rozmowy.
Pani Barbara jednak wymagała czego innego.
- No więc powiedzże w takim razie - zapytała na nowo - jak ostatecznie uważasz?
Bardzo pragnęła, żeby powziął decyzję, żeby ją sam dźwignął na swe barki, ale żeby to było w jej duchu i zgodne co do joty nie z jego, lecz z jej chęciami. Czekała na tę niemożliwość w przekonaniu, że jest ona rzeczą najłatwiejszą pod słońcem.
Przyparty do muru Bogumił rzekł wreszcie, dość jednak ostrożnie:
- Więc oddajmy ją na stancję, przypuśćmy do Ostrzeńskich, i niechaj chodzi do gimnazjum.
- Do rządowego gimnazjum? - zadziwiła się pani Barbara, niemal własnym uszom nie wierząc. - Mamy dziecko oddawać w ręce Moskali?
I to jeszcze dziewczynkę, która nie potrzebuje ani ulg w wojsku, ani nic. Bogumił! opamiętaj się, co ty mówisz?
Niechcic podniósł błyszczące oczy nie na żonę, tylko na górne szyby okien.
- Ja tylko proponuję - powiedział. - Ale już jeżeli idzie w ogóle o gimnazjum, to według mnie trzeba cierpieć, co wszyscy cierpią.
- Nie rozumiem - odparła wyniośle. Ale pomimo tego oznajmienia zapytała: - To na co byłeś w powstaniu?
- Właśnie dlatego - odmruknął.
- Nie, nie - twierdziła namiętnie. - Trzeba walczyć z tym, przez co wszyscy cierpią.
Wtedy on, który walczył, podniósł oczy na nią, która głosiła walkę.
- Walczyć? - zapytał surowo. - Tak, że uchylać się od tego, co inni, biedni, muszą robić? Na walkę przyjdzie też czas.
- Owszem - poddała mu się z gniewem. - Mogę ci przyznać rację, i że mówisz szlachetnie. Ale tu przecież idzie o przyszłość naszych dzieci. Przypuśćmy, że pozostałyby i tak patriotami. Ale ja wiem po sobie samej, co się pod względem nauki wynosi z owych rządowych gimnazjów. O, to! - i pokazała figę.
- Toż i ty się uczyłaś w gimnazjum.
- Toteż jestem taka nie douczona - rzekła prawdomównie. - I jeżeli co wiem, to od braci i z książek. A już w żadnym wypadku nie łudź się, że się w tym twoim gimnazjum czego praktycznego nauczą - dodała jeszcze szyderczo.
- Więc powiedz wreszcie, co w takim razie proponujesz?
Pani Barbara z irytacją, niby czyniąc wymuszone zeznanie, powiedziała, że ona ma na myśli jedynie prywatną szkołę, którą prowadzi pani Monika Wenordenowa, synowa znanego w Kalińcu pastora. Ona sama pochodzi też z dobrej rodziny Niholmów, dawno od wieków spolszczonej, inteligentnej i postępowej.
Pani Barbara zna całą tę rodzinę jeszcze z czasów młodości i ma do niej ogromne zaufanie. Całe życie umysłowe Kalińca zawsze się koło nich skupiało. Prenumerowali przynajmniej z dziesięć pism angielskich, francuskich, rozmaitych.
- Od nich zawsze pożyczało się książki - mówiła płonąc na samo wspomnienie. - Jak dziś pamiętam, ile razy wyjeżdżaliśmy na wakacje do radcy Joachima, zawsze się najpierw szło gromadnie do Wenordenów i od nich brało się na wieś książki. „Cywilizację Anglii” Buckle'a pamiętam, „Kształcenie woli” albo tam różne inne.
- Gdzież ta szkoła się mieści? - badał dość osowiale Niechcic.
- Jak to, nie wiesz? Na Dziadowym Przedmieściu - odpowiedziała pani Barbara z żywością. - Mają tam bardzo ładnie. Ulica jest szeroka.
Aleja, rzeka, a od tyłu same ogrody.
- I chcesz do tej Wenordenowej Agnisię oddać na pensję?
- No a co? Są tam podobno trzy rodowite cudzoziemki. Wszystkie najlepsze siły nauczycielskie prowadzą lekcje. I w ogóle wiem, jaki duch tam panuje. Postępowy i patriotyczny w taki sposób, jak ja to rozumiem. Bez szowinizmu.
Niechcic przypatrzył się żonie z pewnym zdziwieniem.
- Bój się Boga - powiedział. - Wybrałaś najdroższą szkołę. To będzie kosztowało z kilkadziesiąt rubli miesięcznie.
- A będzie - rzekła patrząc na niego nieustraszonym okiem.
W tejże chwili w pokoju pociemniało. Wielkie chmury nasunęły się na Serbinów, śród falistej zieleni ogrodu wszczął się rozruch.
Bogumił wstał i podszedł do barometru.
- Zaczyna się - powiedział - to samo, co w zeszłym roku. Deszcze idą na same sianokosy.
Po czym dodał z roztargnieniem w stronę pani Barbary:
- To dobrze. Do Wenordenowej? Dobrze. Bardzo dobrze - i zaczął się zbierać do wyjścia.
- Więc mam jechać zapisać ją czy nie mam? - przygwoździła go pani Barbara już w progu.
- Ma się rozumieć. Jedź i zapisz - powiedział tak, jakby to była rzecz błaha i drugorzędna.
Zgoda więc nastąpiła, ale pani Barbara nie była zadowolona.
Pragnęła jakiejś innej zgody, powziętej z większym obopólnym zapałem.
A może nie wiedziała, czego pragnęła? Może pragnęła, żeby na miejscu Bogumiła stał inny człowiek? Może by wtedy proste sprawy bytu nie wydawały się tak trudne. Lecz zaledwie myśl ta przemknęła, pani Barbara odrzuciła ją z zabobonnym przestrachem.
Nie doszła nawet do imienia i do nazwiska tego innego człowieka, które to imię potrafiła już teraz wymawiać jedynie śród złorzeczeń.
Wkrótce zresztą pochłonęło ją co innego. Czekała z naprężeniem, żeby Bogumił sam zaczął znowu pytać o pensję Wenordenowej i o to, kiedy pani Barbara chce pojechać zapisać tam Agnisię. Zdawało jej się, że to by dodało wartości powziętym w sprawie szkoły decyzjom.
Ale Bogumił miał głowę zaprzątniętą sianokosami, bo chociaż deszcze nie padały tak beznadziejnie jak w zeszłym roku, ale ciągle groziły, tak że trzeba było przyśpieszać suszenie, roztrząsać, a potem co duch zwozić.
Kiedy sianokosy dobiegały już końca, pani Barbara przypomniała sobie z przestrachem, że pora przedwakacyjnych zapisów, i tak przedłużona aż do piątego lipca, przemija, a przypomniawszy to sobie odrzuciła na bok wszelkie miotające nią względy i pobiegła z gwałtownym naleganiem do męża.
- Będzie za późno - mówiła - i przez zwyczajną niedbałość, przez gapiostwo, dziecko straci mi rok!
- O ile mi wiadomo - uspokajał ją Niechcic - to zapisywać można i po wakacjach.
Pani Barbara spojrzała na niego jak na człowieka mówiącego w gorączce. Ona miałaby czekać do „po wakacjach”! Do czasu kiedy wszystkie miejsca będą zajęte! Miałaby dziecku zatruć niepewnością całe lato!
- W takim razie jedź zaraz jutro - zadecydował Bogumił. - Pojutrze zaczynam kosić rzepak i już trudniej będzie o konie, bo go zaraz chcę zwozić.
- Ja w ogóle kiedy indziej wcale jechać nie mogę. Czybyś kosił, czybyś nie kosił - jutro bezwarunkowo muszę jechać.
Nie wiem tylko, czy się nie okaże potrzeba pojechać jeszcze raz - do egzaminu?
- Może się nie okaże - wyraził nadzieję Bogumił.
Nazajutrz obiad się skończył, dzieci poodchodziły, ale Niechcicowie nie wstawali od stołu. Chcieli tak siedzieć jeszcze jakiś czas, nie mając przed sobą nic prócz koszenia rzepaku, prócz lata i prócz żniw, które się wkrótce zaczną i potoczą najzwyczajniejszym trybem. Zespoleni z mętnym roztaczaniem się spokojnego upału, czekali w milczeniu na konie, które miały zawieźć Agnisię i panią Barbarę do miasta.
Nad czereśniowymi pestkami, zostawionymi na talerzykach, rozlegało się zażyłe brzęczenie much. Niekiedy przycichało stając się gnuśną, senną piosenką, to znowu się wzmagało niby gromadna, zaogniona rozmowa. Dawało się w nim rozróżnić spazmatyczne bzykanie much, które się kojarzą, łagodny, śpiewny brzęk zwyczajnego przelotu, basowe gniewy much, które się złapały w szklaną muszarkę z serwatką, i piskliwe trzepotanie się tych, które upadły na lep.
- O, jakież te muszyska uprzykrzone - westchnęła pani Barbara oganiając się nadaremnie.
Spłoszone owady wracały niezwłocznie na dawne miejsca. W dalszym ciągu przechadzały się badawczo po rękach lub dopadały się na twarzach i głowach państwa Niechciców. Spędzone rozłączały się, zlatywały sprężyście na stół i sprawnie doprowadzały swą postać do porządku. Zacierały niejako cienkie jak włos kończyny, głaskały nimi blade skrzydełka, żółtawe mętne odwłoki oraz autonomiczne czarne łebki, które śród tych zabiegów zdawały się odłamywać, a potem wracać znowu na swoje dawne miejsce.
Tę rojącą się ciszę przerwał dzwonek na poobiedzie. Jednocześnie weszła Felicja i oznajmiła:
- Klimecki już zajeżdża.
Niechcicowie powstali, a muchy wzniosły się i żywiej zabrzęczały.
Przed nowym krokiem życia, choćby najbłahszym, jest chwila, w której człowiek ociąga się i pragnie, by czas z litością zatrzymał się w swym biegu. Lecz chwila ta przemija, czas bieży i nie pozostaje nic innego, jak przystąpić do rzeczy.
W domu wszystko stanęło na mgnienie oka dęba - nic się nie chciało znaleźć, klucze zwyczajem wszystkich kluczy całego świata w ostatniej chwili przepadły, na koniec jednak obie panie szczęśliwie znalazły się w karecie.
- A otwórzcie sobie choć jedno okno, bo się pouduszacie - powiedział Niechcic z łagodną drwiną człowieka przywykłego ulegać innym niż własne upodobaniom. Po czym zamknął drzwiczki karety, popatrzył, jak ruszyła, i zaraz pchnął Tomaszka do stajni, żeby wołał o konia pod wierzch dla ojca. Emilka, jak widział, podążyła za bratem.
Czekając na wierzchowca Bogumił Niechcic rozpatrywał sprawę szkoły, do której powieziono Agnisię. Miejsce, do którego się jedzie z określonym zamiarem, nie wydaje mu się już tylko chimerą Basi. To już jest rzeczywistość, o której można z całą swobodą myśleć. I rzeczywistość kto wie czy nie najgorsza. Jeżeli Wenordenowa ma w sobie po dziadach trochę niemieckiej krwi, to może się okaże osobą praktyczną, może wychowa mu dziecko tak, że będzie do życia i do ludzi. Ważną rzeczą są też i owe cudzoziemki, których ma być aż trzy. Z początku się ich przestraszył, bo mu stanęły w oczach pamiętne z dni dzieciństwa lalusie pootaczane francuskimi bonami. Lecz teraz, po namyśle, przypomniał sobie, że nie jest wcale przeciwny obcym językom. Za granicą można się wielu rzeczy pożytecznych nauczyć. A jakże jechać za granicę nie umiejąc języków? Więc owa pensja Wenordenowej ma już dwie dobre strony.
Dwie dobre strony nie są rzeczą do pogardzenia. Owszem, jest się już o co zaczepić. I zważywszy tę sprawę Bogumił Niechcic czuł się na siłach podjąć wszystkie jej dalsze skutki. Żałował, że nie dosyć wesoło przyjął postanowienie żony.
- Jak wróci, to jej powiem, że dobrze wszystkim pokierowała - myślał sadowiąc się na koniu.
W polu zjechał na zarośnięty rów między rzepakiem a żytem. Żyto też wkrótce będzie najzupełniej gotowe. Na szczęście deszcze przyszły już po kwitnieniu i teraz, przy pogodzie, dojrzewało zdrowo i prędko. Posiane tu na zbyt dobrej ziemi miało wygląd niepospolicie dorodny. Od spodu było podbite czymś rumianym, jakby płynęła przez nie jasna krew i jakby się w niej pławiły ciężkie, olbrzymie, białe kłosy. Szklisty szept łanu był już dobrze znajomym dźwiękiem gorączkowego dojrzewania.
A rzepak?
Bogumił zeszedł z konia, przeskoczył na drugą stronę rowu i z bijącym sercem badał sztywne rosochate pole rzepaku. Schylił się i dość długo oglądał grunt na zagonach. Następnie poszperał ręką wśród krzaczków, ujął nieśmiało w palce suchy wąziutki strąk - i odetchnął. Jeszcze nie zaczął sypać. Zdążą więc na sam czas.
Pani Barbara z Agnisią wróciły z Kalińca nad wieczorem. Gdy zajeżdżały, słońce czerwieniało już nisko za drzewami. Jaskółki rozdmuchiwały piersią rumiany piasek zajazdu, a w akacjach koło trawnika gruchała rzewnie turkawka.
Bogumił Niechcic nadchodził właśnie z podwórza i zobaczył odjeżdżającego sprzede dworu furmana Klimeckiego. Pośpieszył ku domowi i zastał wszystkich w nieopisanym popłochu i rozterce.
Okazało się, że nikt nie wie, gdzie się podziały młodsze dzieci.
Nie było ich w domu ani chyba w ogrodzie. W każdym razie przywoływane nie dawały od żadnej strony znaku życia.
- To się dopiero zrobiło! - rzekła, mijając pana, Felicja.
Biegła ich szukać na podwórze. Była srodze zakłopotana. Wszystko się dzisiaj tak dobrze układało jak może nigdy. Pani była kontenta, że się z panem umówili co do szkoły. Pojechała sobie ładnie do miasta. W domu tymczasem nazbierało się dużo roboty.
Felicja chciała się ze wszystkim do pani przyjazdu uskromić i rzeczywiście tak ją ta robota pozbadła, że nie ma pojęcia, kiedy jej dzieci z oczu zeszły. Bo je przecież długo słyszała hałasujące koło domu.
Bogumił Niechcic także w głowę zachodził, gdzie by się mogły podziać. Wprawdzie Tomaszek zawsze przepadał na całe dnie, ale o tej porze bywał zwykle już w domu. Tym bardziej Emilka. Jakże to się stało, że tym razem nie wróciły i nikt nic o nich nie wiedział. Usiłował sobie przypomnieć, czy wysłane w podwórze po wierzchowca wróciły potem przede dwór. Raz mu się zdawało, że tak, potem znowu, że nie - w każdym razie jeżeli je był widział, to z daleka.
Kiedy wchodził do sieni, pani Barbara wybiegła gorączkowo z pokoju i nagle potknęła się, jakby trafiła na niewidzialną, ale złośliwą przeszkodę.
- Jak to! - krzyknęła - w podwórzu także ich nie ma?!
Miała widać nadzieję, że wrócą z mężem, i teraz dopiero popadła w nieutuloną rozpacz.
- Uspokój się - przemawiał do niej Niechcic. - Poszły tu albo ówdzie i same pewno przyjdą. Miejże rozum.
Pani Barbara nie władała już sobą. Twierdziła z niezachwianą pewnością, że dzieci się potopiły.
Bogumił Niechcic cofnął się, zdjęty grozą.
- Co też ty mówisz - skarcił ją. - Oszalałaś chyba.
W odpowiedzi krzyknąła płacząc:
- Sześć stawów! Sześć stawów naokoło!
Biegając po pokoju szarpała włosy, twarz własną, własne ręce i powtarzała:
- Sześć stawów naokoło! Zawsze mówię - wynieść się raz z tej dziury! Sześć stawów! - wołała, jakby dla potopienia dzieci nie wystarczał zupełnie jeden.
- Pohamuj się, przecież to są już duże dzieci - mówił Niechcic.
- Właśnie dlatego, że duże, to wszędzie wlezą.
I zatrzymawszy się krzyknęła nagle z gniewem:
- Nie stój tu! Roześlij zaraz ludzi!
Bogumił Niechcic uważał, że jeśli czegoś nie można usunąć albo na coś poradzić, trzeba to brać na uwagę. Taką rzeczą było usposobienie jego żony. Liczył się z nim zawsze, o ile mógł, a tym bardziej w tej chwili, kiedy miotał nią strach o dzieci.
- Już rozsyłam - powiedział, a gdy wychodził, słyszał, jak pani Barbara, ściskając się za głowę, szeptała:
- W którym? O Boże! w którym?
Kiedy już był na dworze, poznał, że nie tylko wziął na uwagę strachy pani Barbary, ale że się nimi znienacka bardzo przejął. I jemu zadźwięczały w sercu złowrogie słowa: w którym?
Sześć stawów połyskiwało rzeczywiście w zmierzchu. Idąc brzegiem jednego z nich Niechcic sam w ostateczności nie był pewien, czy na dnie wody nie spoczywają tu czasem jego dzieci.
Gdy zbliżał się do następnego, doszło go z naprzeciwka miarowe kołatanie. Na udeptanym dziedzińcu między wodą a kurnikami leżeli rzędem kosiarze i klepali na jutro kosy.
Leżeli wszyscy na lewym boku. Wspartą na łokciu ręką suwali kosy po babce, uważając, ażeby każde miejsce było jak trzeba naklepane.
Niechcic chciał ich zapytać, czy nie szły tędy dzieci, chciał ich nawet rozesłać, żeby pomogli szukać, lecz nie odważył się przerwać klepania kos do żniwa. Minął kosiarzy, a oni też nie podnieśli głowy od swej spokojnej roboty. To, że tak bezpiecznie czynili tutaj swoje, przywróciło Bogumiłowi zachwianą równowagę ducha.
Szedł jednak, rozglądając się, dalej w stronę kuźni, koło której dzieci bardzo lubiły się bawić. Było tam już wszędzie pusto i cicho. Na szerokie drzwi kuźni upadały pierwsze blaski księżyca, a na topoli stał w gnieździe bocian, lśniący jak srebro śród mieniącego się nieba.
Nowy, odmienny nieco hałas około domu zawrócił Bogumiła z tej drogi. Agnisia i Felicja wołały wniebogłosy, że dzieci się znalazły. Przyszły po prostu z ogrodu. Zanim zdążono je wypytać, co tam robiły i jakim sposobem nie słyszały wołania - okazało się, że teraz znowu przepadła pani Barbara.
Znaleziono ją nad ogrodowym stawem. Była zupełnie bez duszy.
Czepiając się krzaków nadbrzeżnych szukała śladów na piasku, w miejscu, z którego dzieci często schodziły brodzić do wody.
- Jak to zawdy człowiek szuka wszędzie, aby nie tam, gdzie zgubił - rzekła na to dobrotliwie Felicja.
Pani Barbara wróciła nie przez werandę, nie przez ganek i nie od razu do pokojów. Zatrzymała się chwilę w kuchni. Uznała całą sprawę za niebyłą i zarządziła natychmiastowe podawanie mocno spóźnionej kolacji.
Kiedy znaleźli się z mężem sami we dwoje, Niechcic odważył się powiedzieć:
- No widzisz. Jeszcze raz się przekonałaś, jak wyglądają wszystkie twoje nieszczęścia.
Pani Barbara utrąciła to śpiesznie.
- Dość już o tym - rzekła. - Co to chciałam powiedzieć… No więc zapisałam Agnisię.
- A jakże ci się tam wszystko podobało?
Pani Barbara zaczęła opowiadać głosem pełnym namysłów i zastrzeżeń:
- Ta Wenordenowa wcale jakoś nie wyglądała na przełożoną. I przyjęła nas w salonie tak zatłoczonym meblami, że o małośmy sobie nosów nie porozbijały. Widać w innych pokojach robili jakieś porządki czy co? I o żadnych egzaminach nie było wcale mowy. Ja nawet nie wiem dobrze, czy ona zapisała Agnisię. Przynosiła jakąś tam książkę, ale czy to tam właśnie ją wpisała - tego nie wiem.
Była najwięcej zajęta tym, że służąca od starych pastorostwa odeszła. No, takich spraw ja dosyć mam i w domu. Ciągle mówiła o służbie. Wyglądała przy tym ze sto razy przez okno i tak prędko biegała po pokoju, że jeszcze jak żyję nic podobnego nie widziałam. Bałam się bez ustanku, że coś zrzuci, potrąci albo stłucze.
- Ale nie stłukła? - spytał Niechcic szczerze zaciekawiony.
- Nie. Chociaż tam wszędzie stoi pełno rozmaitych figurek, rzeźb, zdaje mi się, że greckich czy też jakichś. I potem taki smok złoty na czarnym jedwabiu wisi u niej na ścianie, japoński czy chiński, czy nie wiem jaki. Owszem - ładny.
- Więc, jednym słowem, podobała się tobie?
- Sama nie wiem doprawdy. Jeżeli się to wszystko okaże do niczego, to może się jeszcze cofniemy i zrobimy tak, jak ty radzisz.
Bogumił Niechcic rzadko słyszał podobne słowa. Uśmiechnął się do nich, a potem oświadczył wielkodusznie:
- Wszystko, coś obmyśliła, będzie dobrze. Niczego się nie trzeba bać i wcale się nie trzeba cofać.
- Nie trzeba?
- Nie trzeba. - I mówiąc to, aż powstał.
- Miałaś zupełną rację - rzekł chodząc po pokoju. - Jeżeli nawet trzeba będzie dzieciom zostawić jakiś praktyczny zawód w ręku, to wykształcenie fachowi nie zawadzi. Nawet dziś już każdy fach wymaga coraz większego wykształcenia.
Pani Barbara nie dla fachu pragnęła dzieci swe kształcić, a w każdym razie nie dla takiego fachu, o jakim na pewno myślał Bogumił. Ale jeżeli kto nie rozumie namiętności do wiedzy, niech się pociesza, że to dla fachu. Ona z tym walczyć nie będzie - owszem, niech mają też i fach. Nie wypowiedziała tych myśli, rzekła tylko bezbarwnie:
- No widzisz.
A on snuł dalej swoje:
- A chociaż Agnisia będzie ładna - mówił - ale będzie biedna, więc wykształcenie…
- Wcale ona ładna nie będzie - przerwała pani Barbara, nieomal obrażona. - A zresztą, co tam znaczy uroda. Ja byłam ładna - i co?
Jak to - i co? I dlaczego mówisz - byłam. Jesteś zawsze a zawsze ładna. Będę to mówił jeszcze, jak będę umierał.
Pani Barbara przeszła na inny temat:
- Wiesz, czego się jeszcze dowiedziałam w Kalińcu? - spytała. - Michasia bierze naszą pannę Celinę do sklepu. Wiesz, tę Mroczkównę. Już do niej napisała…
Bogumił jednak wracał jeszcze myślą do szkoły. Pragnął, żeby pani Barbara uczuła w całej pełni, do jakiego stopnia mu to wszystko dogadza.
- Bardzo jestem szczęśliwy - powiedział - żeś tę szkołę wybrała i żeś wreszcie zadowolona.
- Ja zadowolona? - oburzyła się.
Jeżeli nie przypuszczał, że jej może coś braknąć do szczęścia, wyliczy mu tysiące udręczeń, które usprawiedliwiają jej niewesołe usposobienie.
- Mówisz na przykład, żeby niczego się nie bać - rzekła z ubolewaniem. - Ale kiedy na każdym kroku człowiek ma same kłopoty. Żeby choć z dziećmi było wszystko jak się należy. O dziewczynkach nic nie mogę powiedzieć. No, owszem, martwię się, że Emilka jest chorowita.
- Gdzież ona chorowita?
- No przecież byle co i zaraz ma gorączkę.
- Przejada się - zauważył skromnie Bogumił.
- A cóż byś ty chciał, żeby dzieci nie jadły? Zresztą nie o to mi idzie. Na czym to ja stanęłam? Aha… Więc, że Agnisia jest mizerna i nerwowa, to także nie jej wina, ale Tomaszek ma okropne skłonności.
- No? - zapytał Bogumił bez przejęcia i prawie że z humorem. - A cóż tam znów takiego?
Pani Barbara wyznała, że Tomaszek nie bywa wcale prawie w domu, a kiedy skądś wraca, to wraca jakby dziki. Wpada w pasję albo znowu szaleje tak, że cały dom przewraca do góry nogami. Oprócz tego kłamie, słowa prawdy nie można od niego usłyszeć. A co najgorsze - roznosi wszystko gdzieś po świecie, nie tylko zabawki, ale rozmaite potrzebne rzeczy, nawet jedzenie z kredensu, i nie wiadomo, gdzie to wszystko podziewa. Nie wiadomo również, po kim odziedziczył te cechy, bo nikt w rodzinie taki nie był. Ojciec pani Barbary hulał, ale nie był krętaczem ani złośnikiem. Tomaszek musiał się wdać w swoją mamkę, w ową Józefę, która była wcielonym diabłem. Pani Barbara nigdy w to nie wierzyła, żeby dziecko mogło odziedziczyć charakter mamki, tymczasem jednak - cóż robić - odziedziczyło.
Uraczony tą wiadomością Bogumił nie przejął się nią zbytnio.
Uważał, że chłopcy mają w sobie więcej zuchwałości i dlatego wychodzą z nich na jaw różne takie rzeczy, które tkwią po trochu w każdym człowieku. Mają to i dziewczynki, tylko są z natury więcej skryte i udawalskie.
- Z czasem się z tego wyrasta - rzekł zamykając okno i zawierając okiennicę. - A zresztą - dodał wróciwszy i biorąc żonę za rękę. - Zapomnij o tym. Pobądź troszeczkę ze mną.
- Cicho-no - odpowiedziała na to pani Barbara - zdaje mi się, że się Emilka obudziła, że coś woła czy płacze.
I pokwapiła się ku drzwiom.
Niestety. Dzieci budziły się coraz częściej, kiedy Bogumiłowi zdarzyła się niezręczność powiedzieć do żony: „Pobądź troszeczkę ze mną” albo coś w tym rodzaju. A przecież dawniej była dosyć zaciekła w pozostawaniu u niego. Serdeczna nigdy nie była, to prawda, prędzej szorstka, lecz on miał w takich razach serdeczności dosyć na dwoje.
Martwił się teraz wspominając te czasy, ale kiedy już leżał - pomyślał nagle:
- Ale pogoda… murowana.
I usnął ze złotym wizerunkiem jutrzejszej kośby pod powieką.
W niewiele czasu po rozpoczęciu żniwa mleczarz Józefat przywiózł list od wujenki Ostrzeńskiej. Była to w gruncie rzeczy kartka wyjęta najwidoczniej z zeszytu Bodzia. Na jednej stronie znajdowało się jego dyktando, na drugiej, pismem uciekającym z papieru, nabazgrana była wiadomość, że wszystkie formalności dotyczące spadku zostały wreszcie skończone, pieniądze są do wzięcia, trzeba jeszcze tylko pojechać podpisać akt u rejenta.
Karteczka wzywała właśnie panią Barbarę i Bogumiła, aby nazajutrz przyjechali stawić się od razu w kancelarii Wacława Holszańskiego.
Następnego dnia przyszła druga tego samego rodzaju karteczka, donosząca, że pani Danielowa się omyliła, podpisanie aktu nastąpi dopiero za pięć dni.
Niechcicowie siedzieli już w karecie, kiedy Józefat wręczył im tę wiadomość.
Bogumił był z tego obrotu rzeczy zadowolony. Miał szaloną robotę i wyjazd nie był mu wcale na rękę. Prosto z karety, nie przebrawszy się nawet, ruszył od razu w pole. Pani Barbara natomiast rzekła:
- Nie lubię takich rzeczy - i zwątpiła o ścisłości wszystkiego, co zawierały obie karteczki.
Całą uwagę poświęcała teraz ich wyglądowi:
- Zobacz - mówiła - jak ta kobieta pisze. To są kulfony, a nie żadne litery. Trzeba kazać Józefatowi, żeby jutro do nich zajechał i zapytał, czy to rzeczywiście we środę mamy przyjechać. Bo najpierw Michasia mogła się i tym razem omylić, a po drugie, czy to kto dojdzie, co tu właściwie napisane?
- Cóż stąd, jak tam kto pisze - ujął się Niechcic - idzie o to, co robi. A chociaż mnie się od tych jej interesów kręci w głowie, ale przyznasz, że nie każda by tak potrafiła.
- Owszem, przyznaję to wszystko. Ale co ja na to poradzę, kiedy ja nie mam zaufania do jej pomysłów.
Siedzieli wtedy przy stole po kolacji, którą zjedli na trawie pod jesionami, w nadziei że tu muchy do nich nie trafią.
Nastawał zmierzch, zieleń spłowiała już, lecz upał mało się zmniejszył. Nad którymś stawem słychać było, jak dzieci nawołują psa, żeby skoczył do wody. Ich cienkim okrzykom odpowiadało kłótliwe szczekanie, a następnie rozlegał się basowy odgłos wodnej głębi i rzeźwy, dźwięczny plusk.
- Nie wiem - rzekła pani Barbara nasłuchując - czy to są nasze dzieci? A jeśli nasze, to czy tam z nimi kto jest? Chyba pójdę zobaczyć.
Bogumił przemógł na to swą chęć spoczywania i odpowiedział:
- Co do aktu, to rzeczywiście ma być robiony we środę.
- Skąd wiesz?
- Szymszel wracał z Kalińca, przejeżdżał tędy i mówił.
- Patrzajcie? Więc już to wiedział! I co mówił?
- Tak ogólnie się pytał, czy my wiemy już o tym. I pytał oczywiście, co mamy zamiar z tymi pieniędzmi zrobić?
- A ty co powiedziałeś?
- Powiedziałem, że teraz jeszcze nic nie wiemy i że ty o tym postanowisz, bo to twoje pieniądze.
Pani Barbara obraziła się prawie.
- Chybabym była szalona - oświadczyła - żebym sobie miała takimi rzeczami głowę zaprzątać. Najpierw, nigdy się na tym nie znałam, zawsze uważałam, że wszystkie interesy pieniężne śmierdzą… Co prawda pieniędzy nawet nie widywałam za młodu. Zawsze się było w nędzy, w biedzie… Teresa, Julian, Daniel pamiętali jeszcze życie na wsi w dostatku, ale ja miałam pięć lat, kiedy ojciec umarł i resztki zamożności przepadły. A od tego czasu, jak się miało koszulę na grzbiecie, to się Panu Bogu dziękowało, nie żeby się miało jeszcze myśleć o jakichś kapitałach, procentach, interesach… - gniewała się coraz bardziej namiętnie.
- Jeżeli mam ci prawdę powiedzieć - dokończyła po chwili - to szczęśliwa byłabym, żebyś sam wziął wszystko załatwił, na swoje imię ten cały spadek umieścił i niech ja o tym w ogóle nic nie słyszę!
Tu rozejrzała się wkoło, a zobaczywszy, że Felicja nadciąga sprzątać, wykrzyknęła:
- A gdzie się podziewają dzieci? Myślałam, żeś dawno po nie poszła i że się kładą spać. Zdawało mi się, że były gdzieś nad stawem, ale już ich nie słyszę!
I to mówiąc ruszyła w głąb ogrodu.
- Niech pani nie idzie! - wołała za nią Felicja. - Dzieci są w ludzkiej kuchni. Jedzą bober.
- Bober po kwaśnym mleku! To znaczy choroba pewna!
A zobaczywszy je wracające z zimnym już bobrem w garściach, zaczęła do nich wołać:
- Rzućcie mi to natychmiast! A przynajmniej, na rany boskie, nie połykajcie skóry!
Dopiero nazajutrz wrócili Niechcicowie do sprawy spadku. Bogumił zaczął pierwszy:
- Na swoje imię - rzekł - nic zapisywać nie będę. Ale jeżeli rzeczywiście chcesz, żebym decydował, to mi się zdaje, że ja mam dobry pomysł.
Pani Barbara zaciekawiła się. Była w dobrym humorze, bo białe lilie, które jakoś długo w tym roku nie chciały zakwitnąć, wreszcie się rozwinęły.
- Musisz iść potem ze mną - rzekła - to ci pokażę, jak to cudownie wygląda. Ale najpierw powiedz prędko, co myślisz.
- Przede wszystkim więc - mówił Niechcic - ja bym włożył wszystkie pieniądze w coś, co będzie zadatkiem na przyszłość. Ja bym nie poświęcał na wydatki bieżące czy tam dla przyjemności ani pięciuset rubli.
Pani Barbara po namyśle najzupełniej się z tym zgodziła.
Wtedy, jesienią, przychodziło im Bóg wie co do głowy, jak zwykle biednym ludziom, kiedy mają dostać pieniądze. Ale, ma się rozumieć, nie należy wydawać z owego spadku ani grosza. Na taką lekkomyślność ich nie stać.
- Nie to, że nie stać - zaprzeczył temu Bogumił. Tylko że właśnie przeciwnie, według niego na wszystko, co potrzeba, pomału, bez pośpiechu zdobędą się i tak. Będą to mieli z pracy na Serbinowie.
Nie, w to już pani Barbara bynajmniej nie wierzyła.
- Na Serbinowie - rzekła gorzko - który ci w każdej chwili mogą spod nóg usunąć! Zapomniałeś, że Daleniecki ma go sprzedać.
Ale Bogumił otrząsnął się już dawno z przykrych wrażeń tamtej jesieni.
- Tym - rzekł - to mogłabyś już sobie naprawdę przestać głowę zaprzątać. Żeby w tym, co gadali, była choć kruszyneczka prawdy, to nas by już dawno musiało tutaj nie być. Tymczasem co? Zima przeszła, a Daleniecki najmniejszym słowem nie zdradza, jakoby miał jakieś zamiary wobec majątku. W tym roku tak samo jak i w zeszłym w ogóle nie przyjedzie. Przecież sama czytałaś w ostatnim liście, że czuje się chory i jedzie do Monte Catini.
- To, że nie przyjeżdża, to może właśnie najgorsze. Nie przyjeżdża, bo ci się boi w oczy spojrzeć.
Niechcic się zaśmiał, a nawet wzruszył ramionami.
- No dobrze - powiedział znudzony - mam jeszcze przecie ów kontrakt, ważny prawie na cztery lata.
- A Szymszel? Już on tam coś wymyśli, żeby ten kontrakt zerwać.
Patrz, widzisz, jak to prędko się dowiedział już i o tym spadku po Joachimie.
- Basiu! Uderz się w czoło - odparł tracąc cierpliwość. - Jak ty sobie w ogóle wyobrażasz te stosunki Szymszela z Dalenieckim? Co on? Pisuje do niego listy do Paryża? I w jakim języku - chciałbym wiedzieć? Żargonem? Bo on po polsku pisać prawie że nie potrafi.
Musiałoby w to być wplątanych kilka osób. I ja bym o tym nic nie wiedział? A potem, już tyle razy mówiłem, czego w ogóle my się mamy obawiać? Czy my tu frymarczymy czyim bodajby jednym groszem?
Niech się ten boi, co ma jaką skazę na sobie. Jeżeli ja mam jaką, to tę chyba, że pracuję na takich, co siedzą w Paryżu i nic tam pewno nie robią. Ale na to ja nie mam rady…
- No, już dobrze - przerwała pani Barbara - ja bym chciała usłyszeć, co to za pomysł.
Bogumił milczał dość długo. Na koniec ochłonąwszy, powiedział, że jeżeli ma decydować w sprawie spadku, stawia projekt, aby całe sześć tysięcy włożyć w odkupienie od Woynarowskiego części folwarku Pamiętów. Spotkali się parę tygodni temu na polu i Woynarowski sam o tym napomykał. Chce Pamiętów rozparcelować i namawia, żeby Niechcicowie wzięli dwie włóki ze dworem i z ogrodem.
- Ja bym zrobił z Dalenieckim układ, żeby mi wolno było serbinowskimi ludźmi i serbinowskim sprzężajem to obrobić, a z czasem osiedlibyśmy tam na starość czy też w razie wcześniejszej sprzedaży Serbinowa. A do tego czasu - to Pamiętów jest z nami o miedzę, więc można jednego i drugiego z łatwością dopilnować. Już drugi raz w takich warunkach nie uda nam się nic kupić.
Tak powiada Bogumił Niechcic, a następnie dodaje:
- Ty będziesz miała tam spokój, ogród urządzony tak, jak lubisz, po pańsku, a ja i to będę miał, że będę widział Serbinów jak na dłoni i zawsze będę wiedział, czy mi ci, co tu po mnie przyjdą, mojej roboty nie psują.
Pani Barbara długo mieniła się na twarzy i namyślała, w końcu jednak skrytykowała ten projekt.
- Uważam to wszystko za najzupełniej chybione - rzekła ze smutną stanowczością.
- Robocizna zje dochód - wyrokowała dalej. - I właśnie dopilnować będzie trudno, bo co innego jest rządzić jednym, choćby największym, a co innego dwoma, każdym na inny sposób. A w najlepszym razie zaharujesz się. Ja zresztą nie wiem, rób jak chcesz, ale ja to nazywam paleniem świecy z dwu końców, a nie myśleniem o przyszłości.
- Co też ty mówisz? Ja bym nie miał dać rady jeszcze marnym dwu włókom ziemi? Mówisz, a nie myślisz, co mówisz. Robocizna ma wszystko zjeść? Ja będę miał robociznę właśnie na wyjątkowo dobrych warunkach. A potem, dlaczego które z dzieci nie ma się też nauczyć samo pracować w ziemi. Wtedy opłaci się żyć i na małym. Na zachodzie tysiące chłopów żyje na takich gospodarstwach.
- Nie - mówiła pani Barbara coraz bardziej zdenerwowana. - Tego się właśnie najwięcej bałam, żebyś wszystkiego nie utopił w takim jakimś kącie, z którego już ani my, ani dzieci nigdy na świat się nie wydobędziemy.
- Dlaczego mamy się nie wydobyć? Jeszcze zobaczysz, dokąd nasze dzieci z tych dwu włók zajdą. Żebyś wiedziała, jak po świecie tacy chłopi na wielkich gospodarstwach sobie żyją. Lepiej żyją niż my.
Kształcą dzieci w stolicach, mają biblioteki, powozy, fortepiany.
Co prawda, prowadzą gospodarkę nie tak zbożową, jak więcej ogrodniczą. Ale to co? Nauczę ja się jeszcze na starość ogrodnictwa. A jeżeli nie ja, to nauczy się które z dzieci.
Pani Barbara jednak w dalszym ciągu snuła swe zastrzeżenia:
- A jeszcze i to przychodzi mi do głowy, że przecież to niemożliwe, ażeby Woynarowski nam chciał to wszystko za sześć tysięcy odstąpić. Ja nie wiem, nie znam się na tym, ale sam niedawno mówiłeś, że ktoś tam za gołą ziemię i to średnią, zapłacił pod Kalińcem po cztery tysiące za włókę. A tu przecież wiem, że dwór duży i ogród, jak sam powiadasz, nie byle jaki.
- Toteż on chce za to dwanaście tysięcy, a według mnie, to jest warte osiemnaście, a może i dwadzieścia. Tylko że Woynarowski nie chce, żeby to przy parcelacji poszło w niepowołane ręce. Boi się, że jak tam wejdą jacy nieokrzesani prostacy, to zmarnują mu ogród, a on ma tam róże, winogrona, brzoskwinie.
- Brzoskwinie? - spytała pani Barbara znacznie już słabszym głosem.
- No dobrze - podjęła niebawem. - Ale skąd weźmiemy te drugie sześć tysięcy?
- Na Pamiętowie ma zostać cztery tysiące pożyczki Towarzystwa Kredytowego, a dwa spłaciłbym z pierwszych dochodów.
- Pożyczki Towarzystwa? - krzyknęła pani Barbara na nowo przerażona. - Woynarowski jest dobry człowiek, ale nie wie, po jakim świecie chodzi. Zobaczysz, jak on ciebie urządzi. Zwali ci na hipotekę nie cztery tysiące, ale całą pożyczkę ziemską z całego Pamiętowa, tak jak zrobił ten oszust, co twojego dziadka wykwitował z całego folwarku.
- Najpierw ja nie kupię nie obejrzawszy dobrze ksiąg hipotecznych, a potem tamten był rzeczywiście oszust, a Woynarowski jest człowiekiem honoru.
- To wszystko jedno - upierała się pani Barbara. - Zresztą same procenty cię zjedzą. Już widzę, jak nas Szymszel czy inny diabeł z owego Pamiętowa z torbami puszcza.
- Nie - mówiła płonąc niby w gorączce - już ja tego Pamiętowa nie chcę. Za nic w świecie go nie chcę. Już jak ma tak być, to się wolę wyrzec i spadku, i wszystkiego. Dajcie wy mi zresztą spokój z tym wszystkim. Ja i tak niedługo pewnie umrę, bo chociaż nic nie mówię, ale serce mi ciągle dokucza. Róbcie więc sobie swoje, jak uważacie, jak rozumiecie, i patrzcie końca.
Rozeszli się smutni i rozgniewani. Nazajutrz o tej samej godzinie, przy poobiednim papierosie, Bogumił odezwał się, jak umiał najostrożniej:
- Mówiłem o Pamiętowie, bo chciałaś, żebym powiedział swoje zdanie. Ale jeżeli tobie to jest tak bardzo nie po myśli, to powiedz dzisiaj, co ty byś chciała. Ja przecież nie rozporządzę się ani jednym groszem z tych pieniędzy wbrew twojej woli.
- Ja wiem - odrzekła przejednana. - Zawsze dziękuję Bogu, że wyszłam za mąż za ciebie.
- No więc co, bo to trzeba jednak przed odebraniem pieniędzy wiedzieć?
Pani Barbara długo nie chciała wyrazić swego zdania. Na koniec po niemałych wahaniach rzekła nadspodziewanie stanowczo, chociaż skromnie:
- Ze wszystkim w ogóle, co się kupi, zawsze się będzie miało kłopot. Ale już jeżeli koniecznie kupować, to tylko dom w mieście.
W Kalińcu albo nawet w Warszawie.
Po długiej chwili obopólnego milczenia zaczęła wyliczać wszystkie zalety tego przedsięwzięcia.
- Najpierw głowę mam nareszcie spokojną. Nie boję się nieurodzaju, nie patrzę ciągle na barometr, nie drżę to przed deszczem, to przed suszą, dochód mam zawsze pewny i określony.
Bogumił pokiwał głową.
- Tak ci się zdaje - powiedział - bo patrzysz na to z daleka. Ale w każdej rzeczy jest zawsze razem i kłopot, i pociecha.
- Dobrze, ale tam za wszystkie kłopoty zapłaci mi jedno, o czym ty nie pomyślałeś. Wszak dzieci nasze rosną. Cóż ty myślisz, że jak wszystkie pójdą do szkoły, to można będzie tak za każde setkami stancję płacić? A jak będę miała dom, to już mieszkanie mam darmo, mogę sobie tam z dziećmi zamieszkać. Dajmy na to na dole w podwórzu od słońca, żeby się znów nie pozbawiać dochodu z lepszych lokali.
- Ty - mówiła coraz to bardziej ogniście - wszystkiego ze wsi dowieziesz, a ja nie tylko dziećmi, ale i domem się zajmę.
Gospodarstwa w Pamiętowie bym nie poprowadziła, ale dom w mieście - to zajęcie jakby dla mnie stworzone. A najważniejsze, że dzieci będą pod moim okiem.
Bogumił się zamyślił. Znów tedy słyszy to, czego się bał najwięcej. Zwiesił głowę.
- Zmęczyłem się - powiedział. - Trochę się położę na kanapie.
- Jak to? - zaniepokoiła się gwałtownie pani Barbara. - Nigdy w żadną niedzielę nie kładłeś się po obiedzie. Może tobie co jest?
- Nie - odparł - nie jestem wcale chory. Chcę się trochę przespać i spokojnie o tym wszystkim pomyśleć. Proszę cię bardzo, idź do jakiej roboty i o nic się nie troskaj.
Pani Barbara poszła prosto pod kasztany, gdzie Agnisia czytała.
- Ojciec się położył! - rzekła ze strachem.
Obie na palcach podeszły i zajrzały przez okno. Leżał i palił papierosa.
- No, jeżeli pali sobie, to w takim razie widać to nic tak wielkiego.
Bogumił tymczasem myślał. Myślenie jego było ciężkie i krótkie. Bo cóż tu mógł poradzić? Miał się sprzeciwić i postawić na swoim? Ale jakież miał prawo stanowić o tych pieniądzach? Żadnego. Może jeszcze spróbować wytłumaczyć jej, że się nie zna, i dla jej dobra wziąć sprawę w swoje ręce? Ale skądże on może wiedzieć, co jest dla kogoś drugiego dobre? Każdy ma swój sposób dążenia do szczęścia, swoją drogę do pomyślności. Nam się może wydawać, że on do niczego po tej drodze nie dojdzie, a on coś tam na niej dla siebie po troszeczku znajduje, a jeśli go zawrócić, to bardzo cierpi. Pamiętów może by się i okazał z czasem dobry dla wszystkich, ale to jemu go się zachciało, a pieniądze nie jego. I nie tylko pieniądze, ale i przyszłość nie do niego należy, tylko do Basi i do dzieci. Nie ma żadnej dobrej przyczyny, żeby dzieci pchać do rolnictwa. Może w istocie za dużo ludzi czepia się ciągle ziemi, a zwłaszcza po co oni mają się jej wciąż czepiać, kiedy los i Niechciców, i Ostrzeńskich już tak dawno od tej ziemi odrywa.
Bogumił poruszył się, bo muchy łaskotały go po twarzy i po rękach.
Kiedy zegnane odleciały, zaczął nieco zasypiać i zobaczył wyraźnie, jak na jawie, podwórze w Kalińcu, na Karolińskiej ulicy, tam gdzie mieszkali Ostrzeńscy. Nagle wzdrygnął się, bo mu się wydało, że leży w sieni tego domu na podłodze i że umiera.
Otworzył trzeźwo oczy, wstał, umył się, a przy podwieczorku powiedział do pani Barbary:
- Więc dobrze; to we środę rozejrzymy się po Kalińcu, zobaczymy, gdzie tam można co nabyć.
W nocy przed środą, w którą Niechcicowie mieli pojechać do rejenta, była burza. Uciszyła się koło trzeciej.
Pani Barbara dopiero wtedy zaczęła spać na dobre i spała ze dwie godziny. Zbudziła się o piątej, wstała i wyszła przed ganek, żeby się upewnić co do tego, że jest w istocie piąta i że nie przespali owego aktu u rejenta.
Wiatr ustał już zupełnie, koło domu panowała cisza pełna szczebiotu ptaków. Daleko za ogrodem pomrukiwały opieszale ostatnie grzmoty. Pachniało deszczem i piorunami. Pod rynną świegotała woda kapiąca wciąż jeszcze do podstawionej wczoraj wieczorem balii. Mokra zieleń chłodziła oczy. Krzaki, stojące w smudze słońca, iskrzyły się gdzieniegdzie.
Pani Barbara dźwignęła zgięty przez burzę krzak róży. Zaszeleściło od spadających kropel. Przywiązując go znalezionym w kieszeni kawałkiem łyka, zobaczyła męża idącego „ku przełazkowi” i zaczęła na niego wołać:
- Czy już dzwonili do doju? - zapytała, gdy stanął.
- Nie! Co ty się tak wcześnie zerwałaś?
- No, przecież mamy dziś jechać, czy jak? Bo nie wiem sama… - rzekła stropiona, a następnie dodała z innego tonu:
- Cóżem ci to chciała powiedzieć… Kurzu nie ma, wiatru też jakoś nie czuć. Niech ja się raz przejadę wolantem. Dość już mam tej karety.
- Rzeczywiście - odparł uradowany - czas będziemy mieli prześliczny.
- Ale ja - pośpieszył jednak dodać - ja bardzo chętnie jak zawsze pojadę z tobą karetą.
- Nie, nie. Już kiedy ja mówię, to wiem, co mówię. Nie zawsze mogę, ale dziś bardzo chętnie przejadę się wolantem - oświadczyła stanowczo.
Mimo to wydając rozporządzenie, jak mają zaprząc, Niechcic bał się, że się żona rozmyśli.
Nie rozmyśliła się. Kazała sobie tylko na wszelki wypadek podać swą dużą chustkę, zapięli skórzany fartuch i pojechali, wyjechawszy tylko, jak twierdziła pani Barbara, przynajmniej o godzinę za późno.
W drodze pani Barbara rozglądała się naokoło z ożywieniem. Po pewnym czasie stała się nawet rozmowna.
- O ile czas jest cichy - przyznawała - to owszem, jechać odkrytym bardzo przyjemnie. Widok mam przynajmniej rozległy. Patrz no, co tutaj ptaków nad tym polem. Tu z kamieni to się pliszki zrywają, ale to to już nie wiem, co to za ptaszek tak śmiesznie podlatuje?
Zobacz, zobacz, jak on próbuje usiąść na owsie. Ha, ha.
Spostrzeżenia te zakończyła mówiąc:
- Przypomniały mi się młode lata, kiedy się człowiek z byle czego radował.
- Widzisz. W mieście nie będziesz na to wszystko patrzyła - napomknął Niechcic.
- Dlaczego? - zapytała dotknięta. - Przeciwnie, ja właśnie na wsi nie mam czasu na nic popatrzeć. Ja przecież na dwa kroki od domu odejść nie mogę. A w mieście, jak dziewczyna po obiedzie pozmywa, ja sobie spokojnie, bez tego piekła, które jest wiecznie na wsi, wyjdę, pójdę do parku albo nawet siądę w dorożkę, każę się powieźć za miasto. A zresztą ja przecież na lato zawsze będę przyjeżdżać do Serbinowa.
- Ach, prawda - przyjął to do wiadomości Bogumił. Był rad, że pani Barbarze tak niechcący zrobiło się przyjemnie. Sam był także coraz to lepszej myśli. Dzisiaj, przy świeżym dniu po burzy, nawet kupno domu w mieście, nawet zamieszkanie w nim pani Barbary zdawało się być rzeczą zupełnie do przyjęcia.
W Kalińcu był już upał, chociaż na przedmieściach stały jeszcze kałuże po nocnym deszczu.
W gmachu sądu dawała się uczuwać pustka letnich miesięcy, kiedy prawnicy są na wakacjach, a większa część spraw odroczona. W olbrzymiej sieni stało tylko pochmurnie i cierpliwie kilku chłopów, a w głębi na górze szedł ktoś ciężko i niechętnie po schodach. Z obu stron rozległej klatki schodowej rozciągały się długie, sklepione korytarze.
Pani Barbara zaczęła wnet rozwijać swoją jałową przedsiębiorczość.
- O ile pamiętam z tych czasów, kiedy tu pracował Toliboski, to rejenci siedzą na dole - rzekła i pomknęła w głąb jednego z dwu korytarzy.
Niebawem zawróciła i ruszyła w przeciwną stronę.
- Wydział hipoteczny - czytała zdyszana po rosyjsku. - Co to znaczy?
- To właśnie tu - objaśnił ją Bogumił. - O, widzisz? Masz na drzwiach napisane: Rejent Wacław Holszański.
Pani Barbara zastukała.
- Nie wiem, czy nikt nie odpowiada, czy ja może nie słyszę - szepnęła, a po chwili zniecierpliwiona otworzyła szeroko drzwi.
- Jezus, Maria! - rzekła ze zgrozą. - Tutaj nikogo nie ma.
Był to nieduży, także sklepiony pokój. Przy oknie stały dwa stoły, przy nich krzesła z krążkami, zabezpieczającymi od hemoroidów, pod ścianą ławka i szafa, na ścianie mapa Rosji oraz kilka przypiętych pluskiewkami, ręcznie pisanych świstków - oto wszystko, co spoczywało tu w ciszy i śród niemrawego brzęczenia much.
- Widzę tu jeszcze drzwi - zauważył Bogumił - chodźmy zobaczyć dalej.
Znów zastukali, a nie otrzymawszy odpowiedzi - zajrzeli.
Zobaczyli wiedeński fotel, biurko, lampę.
- To jest kancelaria Holszańskiego - rzekł Bogumił - poznaję, bo kiedyś tu byłem. Ale i tu też jeszcze nikogo nie ma.
- To dziwne - szepnęła podejrzliwie pani Barbara.
- Siądźmy i poczekajmy - zachęcał ją Bogumił.
- Nie - rzekła - chodźmy na ulicę przed sąd.
- Kiedy tu chłodniej.
- To ty zostań, ale ja wyjdę - odparła miotana coraz to większym niepokojem. Zdawało jej się, że stanie na ulicy przyśpieszy nadejście rejenta.
- Ale że i nikogo z Ostrzeńskich nie ma, też się dziwię - mówiła śpiesząc.
Bogumił poszedł za nią solidarnie. Stanęli pod pięknymi kolumnami gmachu, pamiętającego Królestwo Kongresowe. Niechcic zapalił papierosa, pani Barbara natężonym wzrokiem patrzyła na przemian to w stronę parku, to w stronę Karolińskiej ulicy.
Niebawem zobaczyła nadciągających z daleka wuja Daniela z Bodziem.
Zaczęła do nich wołać:
- Nikogo nie ma!!!
- Gorąco…
- Gorąco… - powiedzieli do siebie panowie przy powitaniu.
- Chociaż i tu w mieście musiała także być burza? - zaciekawił się Niechcic.
- Ale jeszcze i jaka. Ochłodziło się i ciśnienie ogromnie spadło.
Ale już teraz, Bodziu, ile stopni było, jakeśmy wychodzili?
- Dwadzieścia Reaumura w cieniu, a ciśnienie siedemdziesiąt sześć i pół - oznajmił Bodzio.
- Uważa pan? Po burzy. W nocy było siedemdziesiąt cztery i osiem.
- Ja już myślałam, żeście skończyli i rozeszli się dawno - snuła swoje pani Barbara.
- Bójże się Boga, Basiu, przecież jeszcze nie ma wpół do dziesiątej.
Co prawda, to i ja myślałem, że Michasię tutaj zastanę. Już blisko dwie godziny, jak mi zginęła z oczu. Miała iść z Antoniową na targ, ale wątpię, żeby tam dotąd siedziała. Powinna tu już być.
Bodziu, nie stój w słońcu.
- Ogromnie nie lubię takiego przeciągania - rzekła pani Barbara rozgoryczona.
- Ja w ogóle nie lubię takich spraw. Łazić gdzieś po kątach, po których się roi od ludzi obnoszących najrozmaitsze zarazki… A jeszcze łazić w taki upał!
I przypomniawszy sobie wykrzyknik pani Barbary wuj Daniel dodał po chwili:
- A że Holszańskiego jeszcze nie ma, to nic dziwnego. Co oni mają tu do roboty teraz latem. O ile weksli do protestu nie naprzynoszą, to Holszański czyta gazetę, a jego dependent, ten Haywola, układa rebusy i szarady, bo to jego specjalność.
Bogumił ponownie zaproponował, żeby czekać nie na ulicy, tylko w gmachu.
- Tutaj się robi coraz to większy upał.
- Ale tutaj stoję przynajmniej na powietrzu, a w środku pewno nie przewietrzone. A czy ja wiem, kto tam wczoraj psuł atmosferę? - protestował wuj Daniel, który miał przy tym nadzieję, że stojąc pod kolumnami przyśpieszy nadejście Michasi.
Wpatrywał się tedy z natężeniem w ulicę wiodącą ku rynkowi, pomrukując półgłosem jakąś nieuchwytną melodię.
Niebawem jednak przerwał, aby powiedzieć:
- Zdaje mi się, że idzie Holszański.
Pierwszą osobą, którą wnet wszyscy zobaczyli, był jednak nie pan Holszański, tylko jego dependent Haywola. Szedł z wzrokiem wbitym w kamienie bruku i od czasu do czasu dotykał lewą ręką miejsca, gdzie w marynarce znajduje się wewnętrzna kieszeń, jakby sprawdzał, czy mu stamtąd co nie wypadło. Wyglądał na człowieka niezupełnie zdającego sobie sprawę, dokąd dąży. O kilka kroków za nim kroczył, także jakby omackiem, Wacław Holszański, do połowy zakryty rozpostartą gazetą.
Zawsze chodzili w ten sposób i mówiono o nich:
- Idzie Haywola ze swoim rejentem.
Zrównali się z oczekującym towarzystwem, Haywola podniósł głowę.
Oczy jego były zamglone i smutne, ale usta zdawały się być obdarzone wieczną skłonnością do uśmiechu, ponieważ górna warga była krótsza i dwa olbrzymich rozmiarów zęby wystawały na zewnątrz. Był podobny do pogodnie zatroskanego gryzonia.
Gryzoń ów odwrócił się w stronę Holszańskiego i powiedział:
- Proszę pana…
Holszański odsłonił wtedy śniadą twarz, osnutą czarnym przystrzyżonym zarostem. Jego łagodne piwne źrenice patrzyły tak, jakby nigdy jeszcze w życiu nie spotkało go nic bardziej zdumiewającego i niespodzianego, niż zastanie przed portalem sądu tego dobrze sobie znajomego towarzystwa.
Ten wyraz twarzy tak dalece wytrącił panią Barbarę z równowagi, że zawołała:
- Jak to! Przecież my mamy u pana dzisiaj podpisywać akt przejęcia tego spadku, czy jak to się tam nazywa…
- Wiem. Wiem. Tak jest. Pan Haywola zaraz nam wszystko przygotuje - powiedział grzecznie Holszański. I spojrzawszy po wszystkich, zapytał:
- Czy państwo czytaliście już tę ostatnią wiadomość o Chinach?
- Tak. Wszystko to robota Berlina - odparł wuj Daniel, jak zwykło się mówić o większości wypadków politycznych.
W tejże chwili nadszedł główny spadkobierca. Wyglądał na ledwo pełnoletniego i wątłego młodzieńca. Był cieniutki i niewyraźny, jak pobieżnie rzucony szkic człowieka. Nikt go nie znał. Po krótkich milczących prezentacjach wszyscy się po cichu zdziwili.
- Taki młody - zaszeptano nieomalże z urazą.
- Po prostu młokos - spotęgowała jeszcze to wrażenie pani Barbara.
- Ale jeżeli to ma być ta historia, o której słyszałam - dopowiedziała cichaczem Bogumiłowi - to on nie może już być tak bardzo młody. Taką tylko widać ma urodę chłopczykowatą.
Uwag tych udzielano już sobie w echowym odgłosie stąpań po korytarzu.
W pierwszym pokoju kancelarii rejenta Holszańskiego zastali teraz siedzących na ławce dwu nieznajomych panów, dużych i opalonych blondynów. Mieli obaj uroczyście znękany wyraz twarzy.
- Widziałam ich, jak wchodzili, ale nie wiedziałam, że też tu idą.
Kto to taki? - zapytała pani Barbara.
Wuj Daniel przypatrzył się blondynom zmrużywszy jedno oko i objaśnił:
- Aa, to są Ostrzeńscy ze Siąszyc. Po Melchiorze. - I rozejrzawszy się wkoło dodał z trwogą:
- Michasi ciągle nie ma.
Holszański usłyszał to i wtrącił:
- Michasia nam wcale tym razem niepotrzebna. Możemy zaraz przystępować do rzeczy.
- Bardzo dobrze - mruknął wuj Daniel sucho - ale ja ją chcę widzieć.
I zwróciwszy się do Bodzia szeptał:
- Bodziutek, jeżeli mógłbym być pewny, że nie zginiesz mi z oczu, to wolałbym, żebyś sobie pochodził po korytarzu. Tam nie tak duszno.
- Dobrze, tatusiu - odparł Bodzio zgodnie i bez wahania.
Ostrzeńscy po Melchiorze, nabrawszy widać zaufania do wyniosłej postaci Bogumiła, zbliżyli się do niego.
- Nam tutaj radzą nabyć jakieś place w Kalińcu - zwierzyli się po kilku wstępnych zwrotach. - A my chcemy to wszystko włożyć w Siąszyce. Mówią, że to się nie opłaci, ale my mamy głębokie przekonanie, że z Siąszyc można zrobić cacko. Te parę tysięcy rubli po radcy nie tak to wiele, ale zawsze wszystkie budynki można za to wyremontować. A pan dobrodziej jak by radził?
- Nie ma dwu zdań, że wszystko włożyć w ziemię - powiedział z żarem Niechcic. Chciał jeszcze jakimś słowem poprzeć swą radę, ale nagle przypomniał sobie, że ma pomóc swej żonie kupować kamienicę.
Zasępił się i odsunął.
W tejże chwili przybyła pani Ostrzeńska. Przywitała się ze wszystkimi pobieżnie, a idąc za nurtem swoich myśli rzekła do Ostrzeńskich po Melchiorze:
- Więc już wiem wszystko. Karetki samochodowe do Czałbowa i Nieznanowa nie przedstawiają teraz dobrego interesu. Finansuje to już zresztą szwajcarska firma „Vitesse”. Tak że zostają tylko place.
- Jak droga pani uważa - zgodził się jeden z Ostrzeńskich z ukłonem.
- Więc właśnie tylko place koło kolei, każdemu będę to radzić - powtórzyła z naciskiem wujenka Michalina.
Pani Barbara stała blisko i słyszała tę niegłośną rozmowę. Uczuła się jakby czymś zagrożona.
- Co ona mówi? - szepnęła i pot wystąpił jej na czoło.
Wtem ujrzała wchodzącego Lucjana Kociełła. Tak była zaprzątnięta niezwyczajnymi dla siebie zdarzeniami ostatnich dni, iż zupełnie wypadło jej z myśli, że zobaczy przy tej okazji szwagra. Strasznie się ucieszyła, chociaż gdy na niego spojrzała, ogarnęło ją przerażenie, gdyż był tylko cieniem dawnego siebie. Oczy mu wpadły głęboko, a siwiejący zarost, okalający chudą, ziemistą twarz, nadawał mu podobieństwo do wynędzniałego mnicha. Czyżby naprawdę był chory, czyżby nie służyły mu interesy?
Przecisnęła się ku niemu spomiędzy tłoczących się spadkobierców i chwilę rozmawiali.
- Patrzysz, Baszko - rzekł - i dziwisz się, co się ze mną zrobiło.
- Nie - odparła zakłopotana. - Jesteś widać trochę przemęczony, przepracowany.
- Przepracowany - ha - parsknął. - Przestałem już to nazywać pracą. Jestem zgoniony.
- Cieszę się, że cię widzę. Opowiedz mi prędko o dziewczętach. Czy Oktawia szczęśliwa w małżeństwie? Wiem, że i Sabina zaręczona. Czy pomyślnie?
Lucjan Kociełł przyjechał upełnomocniony do podjęcia spadku przez córki. Oktawia z mężem była w podróży poślubnej nad włoskimi jeziorami - a teraz młodzi małżonkowie wezwali Sabinę, by im towarzyszyła w dalszym zwiedzaniu świata.
- Każda z moich córek - rzekł Lucjan - zyskała połowę szczęścia.
Jedna dostała męża ze stanowiskiem i z dużą przyszłością, a przy tym pierwszorzędnego człowieka. Druga zaręczyła się z biednym i lekkomyślnym ptakiem niebieskim, ale z wielkiej miłości. Złożywszy to razem, otrzymamy całkowite szczęście. Jasne, nie?
- A ty? Powodzi ci się?
- Finansowo tak. Ale mam wrażenie, że przestałem być człowiekiem.
Nie mam czasu ani pomyśleć, ani żeby coś czuć, ani żeby robić coś takiego, co bym widział, że ja to robię. Jak się człowiek raz weźmie do interesów, to się musi obracać coraz prędzej niby kółko w maszynie. Jeden interes rodzi drugi, nie ma temu granic, a w końcu przestaje się wiedzieć, na co i po co to wszystko.
- Powinieneś wypocząć.
- Toteż mam zamiar to zrobić. A właściwie - nie wypocząć, nie wypocząć, tylko zastanowić się chwilę nad sobą i nad światem. Tego mi trzeba. I stać się wreszcie całkowitym człowiekiem. Widzę do tego jedną drogę: spieniężam wszystko, płacę długi i kupuję posiadłość. Taką, na której będę musiał sam pracować z ogrodnikiem, z cieślami, z murarzami. Kilka mórg ziemi. Gołej ziemi. Zakładam ogród, buduję dom, sam będę wszystko robić. Chcę raz widzieć, jak z mojej pracy powstaje coś realnego, a nie banknoty i banknoty.
- No dobrze, a te cementownie, te spółki?
- H-ha - to wszystko bałamucenie ludzi. Rozwój gospodarczy kraju?
Owszem i ja się tego spodziewałem. Ale czy może być mowa o jakimś racjonalnym rozwoju w naszym położeniu politycznym? W położeniu, gdzie co krok walisz głową w mur tępoty albo złej woli władz centralnych? Pozostaje tylko robienie pieniędzy. Owszem, pod tym względem mamy dosyć swobody. Ale to mi przestało wystarczać.
Krótko mówiąc, czy to wina interesów, czy polityki, czy moja, nie wiem, ale wiem, że zaszedłem nie tam, gdzie chciałem. Więc wracam do początków, do ziemi. Nie dlatego, żebym to uważał za ideał, tylko że nie widzę innego wyjścia. Może w taki sposób będę wreszcie pełnym człowiekiem, co sieje, zbiera, myśli, zastanawia się…
Lucjan Kociełł znów, jak kiedyś, zadziwił panią Barbarę. Zakopać się gdzieś na wsi, to ma być pełnia życia?
- Musimy o tym pomówić - rzekła. - Na jak długo tu jesteś?
- Niestety, Baszko, wyjeżdżam jeszcze dzisiaj. Jestem od wczoraj, bo miałem tu jeszcze trochę dawniejszych interesów do zlikwidowania. Cały dzień zeszedł mi na tym, tak że nie mogłem już pojechać do Serbinowa, chociaż chciałem. Pocieszałem się, że was tutaj zobaczę. Ale wiesz, przyjedź do mnie. Jak pobuduję dom.
- Przyjadę na pewno.
- Proszę państwa - zawołał rejent Holszański.
- Słuchaj, Baszko - zatrzymał jeszcze Kociełł panią Barbarę. - Pamiętaj, żeś obiecała przyjechać. Mnie naprawdę bardzo zależy na tym, żeby z tobą porozmawiać. Mam takie różne myśli…
Samo załatwienie sprawy u rejenta poszło o wiele prędzej, niż się można było po tak długim oczekiwaniu spodziewać.
- Tyle przygotowań, czekania, denerwowania się dla głupich pięciu minut - dziwiła się pani Barbara.
Pieniądze zostały wypłacone częściowo gotówką, a częściowo czekami. Lucjan Kociełł wziął czeki, zaraz się ze wszystkimi pożegnał i śpiesznie wyszedł, gdyż kurierka jego odchodziła już za godzinę. Nie wchodził widać w rachuby dotyczące placów, gdyż wujenka Michalina nie zaczepiała go w tej sprawie. Niechcicowie na życzenie pani Barbary, która pierwszy raz w życiu widziała czeki, otrzymali gotówkę. Postanowili ją jednak natychmiast włożyć do banku, bo się bali nosić przy sobie tak dużą sumę. Śpieszyło im się, żeby iść, i patrzyli wyczekująco na resztę towarzystwa, która zdawała się wcale nie mieć zamiaru opuszczać tego miejsca.
Wszyscy stali na środku kancelarii przekonywając się o czymś wzajemnie. Pani Barbara i Bogumił nie czuli się w to wszystko dostatecznie wtajemniczeni, toteż pożegnali się z Holszańskim i wyszli. Kiedy wracali z banku, Bogumił sprawdził godzinę i powiedział:
- Już dochodzi dwunasta. Ja bym teraz najchętniej co zjadł i napiłbym się piwa.
Pani Barbara przystała na to, chociaż sama powiedziała, że nic jeść w taki upał nie będzie. Kroczą tedy pomału śród gorąca, od którego wszystko dokoła błyszczy się i bieleje. Nagle tuż przy ulicy, na której chcieli w hotelu zjeść obiad, natknęli się na Arkuszową.
- Mamy szczęście - stwierdził Niechcic wesoło. - Chcieliśmy zaraz po obiedzie iść Arkuszowej szukać.
Zaś Arkuszowa na to, że na odwrót - ona ich szuka już dawno.
- Szuka, bo co? - zapytała pani Barbara, gdy wszystkie powitania i pozdrowienia zostały wzajemnie wymienione.
Szuka, bo się okazało, że można traktować o kupno kamienicy.
Arkuszowa nie potrzebowała żadnych wyjaśnień. Była o przebiegu dnia akuratnie powiadomiona. Właśnie dowiedziała się, że wszyscy wychodzą od rejenta i tam naprzód pobiegła. Nie chce ona, żeby jej państwo przeoczyli okazję i radzi w każdym razie kamienicę obejrzeć.
- Gdzie jest więc owa kamienica? Daleko stąd?
- Czemu ma być daleko? Ona jest w samo prawie.
- Bo myśmy chcieli zjeść obiad.
- Ja poczekam. Nie szkodzi. Gdzie państwo każą przyjść?
Ale pani Barbara zaniepokoiła się nagle, że jak zaczną odwlekać, to im coś stanie na przeszkodzie i kamienica uciecze.
- Albo może lepiej - powiedziała niepewnie - chodźmy zaraz. O ile to niedaleko…
- Dobrze - zgodził się Niechcic - będziemy mieli spokojniejszą myśl przy jedzeniu.
Zaczęli iść, ale po krótkiej chwili pani Barbara zwolniła znacznie kroku.
- Co takiego? - zagabnął ją Bogumił.
Przystanęła i, odciągnąwszy go nieco na bok, z wyrazem szalonej rozterki w twarzy powiedziała ukradkowym półszeptem:
- Czekaj no, bo żeby czasem nie zrobić jakiego głupstwa. Jeśli w tym Pamiętowie są, jak mówisz, i brzoskwinie, i winogrona… to żeby czasem dzieci potem nie miały do nas pretensji.
Bogumił był taki zaskoczony, że na razie oniemiał. Arkuszowa natomiast widząc, że napomykają o czymś, widać o jakimś interesie, który mieli przedtem na myśli, przybliżyła się i powiedziała:
- O ile wielmożnym państwu to nie dogodzi, to państwo nie muszą kupić. Ale zobaczyć nie zaszkodzi. Co to kosztuje?
Nic.
- To prawda. Możemy w każdym razie zobaczyć.
Minęli most, zwany „rybny”, minęli Karolińską, przeszli przez most kamienny i zagłębili się w ciasne uliczki, gdzie aż dusiło od kwaśnej woni rozgrzanych na spiece brudów. Stamtąd wynurzyli się na szersze, bezładnie i luźno zabudowane Raciborskie Przedmieście i tu pani Barbara utraciła cierpliwość.
- Dokądże Arkuszowa nas prowadzi? To już prawie za miastem.
- Pani Niechcic! Niech pani uwzględni chwileczkę cierpliwości. Tu zaraz będzie miasto. Wielmożni państwo pozwolą teraz w tę stronę i niech pani uważa do tej budowy.
Skręcili w boczną uliczkę, która wychodziła na obszary pełne rozpoczętych budowli.
- Owszem - przyznała pani Barbara - widać tu ogromny ruch budowlany. A może owa kamienica też się dopiero buduje?
- Co ona się ma budować? Ona już stoi pięć lat.
Poszli nieco na ukos ku małej niedawno wytyczonej uliczce.
Znajdowały się tutaj trzy kamienice, rzeczywiście zupełnie wykończone i zamieszkane. Resztę ulicy obrzeżały parkany, a nad parkanami widać było jabłeczne sady.
- Ach, jak tutaj przyjemnie - zachwyciła się pani Barbara - zupełnie jak na wsi. Patrz, jaki tu urodzaj na jabłka. Któryż to dom?
Zeszli na drugą stronę ulicy i przyjrzeli się wskazanej przez Arkuszową kamienicy. Była to dwupiętrowa kamienica o ścianach pomalowanych na jasnokremowy, smaczny i ciepły kolor.
- I nigdzie żadnych wywijasów, żadnych ozdóbek, których cierpieć nie mogę - mówi pani Barbara.
Rzeczywiście nad bramą i oknami znajdowały się jedynie proste, żłobkowane listwy, podbite modrym cieniem. Na parterze we wszystkich oknach z obu stron bramy kwitły kwiaty.
- Zaraz widać, że porządni ludzie mieszkają - orzekła pani Barbara i rozglądając się po szybach wyliczała: - Fuksje, kaktusy, pelargonie, widzę i oleander.
Weszli ostrożnie na podwórze. Było zalane słońcem. Dwie boczne oficyny miały wygląd zaciszny dzięki temu, że pod ich ścianami posadzono w niektórych miejscach dzikie wino i klematisy. Czwarta, nie zabudowana strona podwórza zagrodzona była płotem z desek, nad którym zieleniały rozłożyste i czyste jeszcze po nocnym deszczu jabłonki.
Na środku podwórza znajdowała się pompa. Koło drwalników leżały nowe deski, o które łasił się pręgowany nieduży kot. Na widok wchodzących na podwórze gości kot dał kilka sztywnych susów, a następnie wdrapał się na deski i usiadł na nich otoczywszy się grzecznie ogonem.
Koło porządnie wapnowanego rynsztoka troje bosych dzieci taczało zardzewiałą obręcz z koła.
- To rozumiem - rzekła pani Barbara rozglądając się z upodobaniem dokoła. - Nie wiem jak ty, ale ja uważam, że tu jest przecudnie.
Ja bym tu mogła hodować i róże, i brzoskwinie, i Bóg wie nie co.
Patrz, co tu słońca na tej ścianie. Czy w Serbinowie jest gdzie tak dużo słońca?
- A ten ogród - zwróciła się do Arkuszowej - czy należy także do kamienicy?
- To jest ogród? - obraziła się Arkuszowa - to nie jest ogród, to jest cały majątek.
I objaśniła, że na miejscu tego ogrodu gospodarz, o ile nie sprzeda, ma postawić trzecią poprzeczną oficynę.
- Nigdy bym na to nie pozwoliła - rzekła pani Barbara oburzona. I patrząc przez płot, dodała z ożywieniem:
- O ile byśmy kupili, w takim razie wszystkie drzewa trzeba by zaraz podgnoić. Przecież widzę, że gatunki są dobre, tylko że zadrobniały.
Spod płotu wywinął się pstrokaty królik, zadygotał rumianym noskiem i poskoczył ociężale w stronę drwalników.
- Patrzajże, królik! - wykrzyknęła pani Barbara.
- O, królików to bym się bał - rzekł Bogumił - wszystko zryją.
- Ostatecznie możemy nie hodować. Ale przyznasz chyba, że i bez królików jest się tu czym zachwycać.
Owszem, Bogumiłowi ten dom nie wydaje się specjalnie odpychający.
Ile to rzeczy wygląda strasznie, dopóki o nich myśleć, a jak się do nich dotknąć - okazują się wcale niezgorsze. Całe to podwórze ma w sobie coś przyjaznego, jak gdyby rodzinnego. Bogumiłowi się wydaje, że tu mogłaby ostatecznie pani Barbara zamieszkać i że tu zamieszkawszy nie oddaliłaby się tak beznadziejnie od niego. A oprócz tego zaczyna widzieć, że tu jest w istocie niejedno do zrobienia.
- Ja widzę - mówi - że tu, za tym ogrodem jest i drugi, i trzeci.
Widzę, że tu ogrody idą jeden za drugim. Żeby tak pomału skupić ze trzy ogrody i założyć gospodarstwo warzywne albo może szklarnie z kwiatami…
- No tak, tutaj to ja się zgadzam, że ogród może mieć przyszłość, ale nie w Pamiętowie, o dziesięć wiorst od miasta - mówi pani Barbara i spogląda dokoła okiem pełnym zapału.
- Sobie - mówi jeszcze - zostawiłabym, patrz, to mieszkanie, bo jest bliżej ogrodu, toby mi było łatwo wszystkiego dopilnować.
Nagle pochmurnieje i woła zasmucona:
- Ale to przecież na nic, bo mi się przypomniało, że wszystkie szkoły na drugim krańcu miasta! A ja tu, moja Arkuszowa, chciałabym z dziećmi osiąść.
Arkuszowa się dziwi. Na jakim drugim końcu miasta? Czy państwo Niechcic widzą tę budowę, co ją kończą na placu przy tej właśnie uliczce. To jest budowa szkoły realnej, która ma być jeszcze w tym roku tu przeniesiona. A co do dziewczynek? Owszem. Będzie i dla dziewczynek. Żeby pani Niechcic nie była taka w gorącej wodzie kąpana i nie kazała lecieć jak na złamanie karku, toby po drodze stanęli i zobaczyli kamienicę, co się buduje naprzeciw szkoły realnej. Otóż pani Wenorden, do której, jak Arkuszowa słyszała, państwo Niechcic oddają córeczkę, ona właśnie targuje tę kamienicę. Ona się właśnie ma tutaj z Dziadowego Przedmieścia przeprowadzić.
- No widzisz - ucieszył się Bogumił - to ci się wszystko dobrze składa. Chyba, żebyśmy chcieli Tomaszka oddać do filologicznego gimnazjum.
- Kto teraz myśli o filologiczne gimnazjum - gorszy się Arkuszowa - teraz każdy chce być kupiec, chce być inżynier. No, to on sobie skończy szkołę realną i ma chleb.
Pani Barbara tymczasem spogląda podejrzliwie na pompę i powiada:
- Ale o tym na przykład, żeby wodę od pomnika aż tutaj nosić, to nie ma mowy. A tu woda pewno pod psem.
Wobec takiego postawienia sprawy Arkuszowa podnosi prawie że hałas. Ogarnia ją namiętna żądza przekonania pani Barbary o dobroci wody w pompie stojącej na podwórzu. Chwyta za ramię pompy, łapie strumień wody w złożone ręce i pije z garści. Chce prócz tego uraczyć panią Barbarę, woła na dzieci, czy nie mogą przynieść z domu garnuszka. Dzieci przestają taczać obręcz, jedno z nich decyduje się przynieść kwartę.
- Ja na taki upał - mówi pani Barbara - pić nie będę, bo gotowa bym jeszcze cholery dostać.
Lecz Arkuszowa upiera się przy swoim. W takim razie niech wielmożny pan poprobuje, czy to jest woda pod psem.
- Nie pijże - woła pani Barbara - ja na to patrzeć nie mogę.
Bogumił pije zły i mówi, że czuć kwartą.
- Czuć kwartą? Żebym ja tak sumienia nie miała, to ja bym te wode trzymała w buteleczkach u siebie w budce, gdzie mam wodę sodową, i sprzedawałabym ją do restauracji pierwszy rząd za wodę z Ostromecka. I nikt by się nie poznał, tylko po co ja mam ludzi oszukać?
- Niechże Arkuszowa takich rzeczy nie mówi. O wodzie od pomnika wszyscy wiedzą, a o tej kto?
Arkuszowa jednakże twierdzi, że wie dobrze, co mówi. Pompa koło pomnika ile czasu już stoi? Może sto lat, a kto wie, czy nie trzysta. Nic dziwnego, że ludzie o niej wiedzą. A tutaj co? Pięć lat temu nawet domu tego nie było, a na miejscu pompy ludzie tu mieli zwyczajną chłopską studnię, nawet nie cembrowaną. Ale w tej studni woda była zawsze jak wino, bo tu jest źródło.
- Jest źródło? Czegóż Arkuszowa od razu tego nie mówi. Jak jest źródło, to co innego - ucieszyła się pani Barbara.
Arkuszowa uchyliła cokolwiek swojej nieszczelnej peruki, otarła kroplisty pot z czoła i głęboko westchnęła. Widziała, że państwo Niechcicowie tracą tu darmo czas i patrzą na cały interes nie od tej strony, co trzeba. Zaczęła tedy tłumaczyć:
- Ja państwu teraz powiem ostatnie słowo, dlaczego ten dom jest warty, żeby go kupić. Tu będzie dobry punkt. Miasto się buduje w tę stronę. Tu zaraz będą dwie szkoły, będą trzy banki. Niech państwo uważają, ile tu ludzi będzie chciało mieszkać, żeby mieć niedaleko. Tu mieszkania zawsze będą w dobrej cenie, tu za dwa razy drożej każdy wynajmie z pocałowaniem ręki. Już ja się nie boję o ten dom. Tu ani jeden pokój nie będzie i pięciu minut pusty stoić. I z powodu ten dobry punkt sam plac pod te kamienice będzie coraz większe pieniądze wart. Ten dom dzisiaj kosztuje piętnaście tysięcy, a za trzy lata, na moje słowo, za niego będą dawać bez targowania trzydzieści.
- Piętnaście tysięcy! To drożej niż Pamiętów… - szepnęła pani Barbara.
- Pamiętów? - podchwyciła Arkuszowa - pan dziedzic Woynarowski chce sprzedać Pamiętów?
Niechcicowie pominęli to pytanie milczeniem i rozejrzeli się raz jeszcze po murach domu.
W głębi niektórych mieszkań zauważono już ich obecność na podwórzu i usłyszano rejwach wszczęty przez Arkuszową. Do okna na pierwszym piętrze zbliżył się młodzieniec i strojąc skrzypce, które trzymał pod brodą, jednocześnie przypatrywał się z bezinteresowną ciekawością. Na dole spomiędzy doniczek z petuniami wychyliła się rumiana staruszka i patrzyła drapiąc się w siwe włosy drutem od robienia pończochy.
Arkuszowa mówiła tymczasem:
- Nie trzeba się przestraszyć. Na tych piętnaście jest pięć tysiąców Towarzystwa Kredytowego i cztery tysiące długów.
- Znów Towarzystwo i długi! - wykrzyknęła pani Barbara - tego to ja się boję, jak niczego na świecie!
- Pani się boi największe dobrodziejstwo - zadziwiła się Arkuszowa. - Ja jeszcze jedno powiem: ten dom jest warty siedemnaście tysiąców, ale gospodarz chce ze wszystkim wyjechać z Kalińca, no to jemu potrzebne pieniądze i on oddaje za piętnaście.
Nastąpiła chwila milczenia i namysłu, po której Arkuszowa zapytała, czy wstąpią zaraz do gospodarza, ażeby się rozmówić.
- Niech Arkuszowa najpierw idzie i dowie się, czy jest? - rzekła pani Barbara.
Czekali na nią w bramie, przy drzwiach oddzielających klatkę schodową od sieni. Drzwi były ozdobione kolorowymi szybkami ułożonymi w deseń. Ktoś wszedł właśnie z ulicy w bramę, a potem w te drzwi i na schody. Przy otwieraniu szybki zamigotały. - Ładne te szybki - pochwaliła pani Barbara, a następnie dodała: - Cóż ta Arkuszowa nie wraca. Uwięzła tam czy co?
Arkuszowa wróciła zasmucona. Gospodarz wyszedł. Ma wrócić dopiero o trzeciej. Nie wiedzieli przez chwilę, co począć.
- Chodźmy zjeść obiad - rzekł Bogumił - a na trzecią przyjdziemy.
Umówili się z Arkuszową, że wstąpi po nich za godzinę do Europejskiego Hotelu.
Po drodze zobaczyli, że ta ulica nazywa się Owocowa. Nazwa była przybita na płocie jednego z sadów. Idąc dalej, rozmawiali już o domu na Owocowej prawie jak właściciele. Na razie wszystek dochód z kamienicy będą kładli w ów dług i w remont, bez którego się nie obejdzie, bo budynek zawsze potrzebuje naprawy.
- Tylko pamiętaj! Z tymi długami ostrożnie! - ostrzegała pani Barbara. - Dług to i świństwo, i najstraszniejszy kłopot.
Dadzą radę, uspokajał Bogumił. A gdyby było potrzeba co włożyć w sadek przy kamienicy, to się weźmie z tantiemy. Sądząc po roku, który minął, i po obecnie zapowiadających się zbiorach, mogą śmiało spodziewać się dobrej tantiemy. W ubiegłym roku koniczyna nie dopisała, ale rzepak zrównoważył tę stratę. Co do wełny, to gdy Bogumił spodziewał się, że i w tym roku nie będzie płacić, okazało się całkiem przeciwnie. W Australii wybuchła motylica.
Zamówienia na wełnę angielską zawiodły i wełna w kraju nagle skoczyła w górę.
Gdy tak snuli swe sprawy, zobaczyli, że naprzeciwko idzie Danielowa Ostrzeńska i że im daje gwałtowne jakieś znaki. Nie idzie nawet, a po prostu nadciąga, zdyszana i rozogniona.
- Jezus, Maria! Przecież ja was szukam po całym mieście. Obiad stygnie, wszyscy się niecierpliwią!
- Jaki obiad? - zapytywali zdumieni.
- Jak to! Przecież pisałam do was, że zapraszam wszystkich po akcie do nas na obiad! Gdzieście się podziewali! Dlaczegoście uciekli tak nagle?
- O żadnym obiedzie nic do nas nie pisałaś.
- W tym samym liście pisałam, gdzie donosiłam o akcie.
- O żadnym obiedzie w tamtym liście nie było - upierała się pani Barbara, a przypomniawszy sobie ów karteluszek, dodała nieco zachwiana:
- A może zresztą i było. Piszesz tak niewyraźnie, że nie wymagaj potem, żeby cię kto przeczytał.
- My właśnie szliśmy na obiad do hotelu - wtrącił Bogumił.
- Tego mi już przecież nie zrobicie. Wszyscy na was czekają.
Widzicie, że sama wyszłam was szukać. Chodźcie prędzej, bo tam Daniel szaleje. I gdzież, kiedy omówimy te place?
- Jakie place? - pytali Niechcicowie przyśpieszając pomimo woli kroku.
- Na litość boską! Przecież wszyscy kupujemy tu place na Oczkowie.
Co? I tego wam nie mówiłam? Trzeba się śpieszyć, bo to szalona okazja.
- Czekajże, Michasiu. My żadnych placów nie chcemy. My tu już upatrzyliśmy sobie dom.
Zapomniawszy o czekającym obiedzie pani Michalina stanęła:
- Dom? Gdzie dom? Co za dom?
Nagle ruszyła z miejsca.
- No, dobrze. Wszystko to rozpatrzymy. W każdym razie obiad z nami zjeść zawsze przecież możecie.
- Obiad moglibyśmy i zjeść - woła pani Barbara biegnąc bez tchu między swą bratową i mężem - ale umówiliśmy się z Arkuszową, że ma po nas o trzeciej przyjść do hotelu.
- Chodźcie! Chodźcie! - nagli pani Ostrzeńska. - Z Arkuszową? Nie róbże z głupstwa wielkich rzeczy. Zresztą do trzeciej zdążycie przecież wrócić.
Kiedy Niechcicowie weszli z panią Michaliną do mieszkania Ostrzeńskich, wszyscy goście krzątali się gorączkowo około stołu z przekąskami.
Anzelma Ostrzeńskiego, który wrócił dopiero co z zagranicy, pani Barbara na razie nie poznała. Nie widziała go już od paru lat.
Wydał jej się nadzwyczajnie przystojny, chociaż może trochę nieprzenikniony i nazbyt powściągliwy w sposobie bycia. Oczy miał błękitne, piękne, lecz zimne jak niebo w silny mróz.
- Wyglądasz niby dyplomata - zauważyła, gdy się z nią witał. - Nigdy bym nie powiedziała, że to ten sam Zeluś, który u nas, jakeśmy jeszcze byli w Krępie, jeździł na kucu i bawił się z psami.
- Ja za to pamiętam dobrze te czasy - odparł Anzelm. niezwykle silnym, dobitnym głosem. - I pamiętam, że się ten kuc nazywał „Młynek”.
Panią Barbarę dobrze usposobiły te słowa.
- Masz głos taki, jak nieboszczyk radca Joachim. Typowy głos Ostrzeńskich - rzekła. I dodała: - Studiowałeś, jak mi się zdaje, przyrodę?
- Tak - odparł, i po tej krótkiej odpowiedzi pani Barbara uczuła zadziwiona, że Anzelm nie chce z nią dalej rozmawiać. Widać trafiła na niewłaściwy przedmiot.
Cofnęła się onieśmielona i zobaczywszy, że Daniel stoi u progu drzwi do dalszych pokoi, podeszła do niego.
- Która godzina? - zapytała. - Bo my już wkrótce musimy sobie iść.
Wuj Daniel nie zwrócił na to pytanie uwagi.
- Jak się masz? - zapytał natomiast, chociaż widział już dzisiaj siostrę.
Był smutny. Miał więc wreszcie raz w domu swoją Michasię, ale razem z nią całą czeredę gości.
- Chciałbym tylko wiedzieć - rzekł po chwili - czy Michasia pamiętała, że ja i Bodzio jemy tylko rosół i befsztyk. Nie idzie mi, uważasz, o befsztyk, ale czy pamiętała, czy pomyślała o nas chociaż przez jedną minutę.
- Co? - zapytała pani Barbara. Nie dosłyszała, gdyż rasowy pinczerek pani Holszańskiej podniósł piekielny hałas. Oszołomiony widokiem tylu osób, zdenerwowany pieszczotami, którymi usiłowano go darzyć, wskakiwał i zeskakiwał z krzeseł szczekając jadowicie i piskliwie.
- Czy nie ma na to żadnego sposobu - denerwował się wuj Daniel - żeby ukręcić łeb temu psu tej Holszańskiej?
Obyło się bez tego. Dzwoniąca łańcuszkami i breloczkami pani Holszańska złowiła wreszcie pieska i, czyniąc mu pieszczotliwe wyrzuty, odniosła go do kuchni.
Państwo Holszańscy nie dziedziczyli wprawdzie, ale brali udział w obiedzie i jako krewni, i jako mający zamiar umieścić w owych jakichś placach na Oczkowie swe jedyne, jak się wyrażała pani Holszańska, grosze.
Rejent Holszański nie pił i nie jadł przekąsek. Siedział w kącie i czytał gazetę. Zauważywszy to wuj Daniel rzekł do Barbary:
- Tobie też nie radzę jeść przekąsek. Wszelkie raki, kamienie żółciowe, katary kiszek, wszystko to od przekąsek.
Pani Barbara chciała ostrzec i Bogumiła, żeby nie jadł tylu tych ostrych rzeczy, ale nim się do niego docisnęła, w pokoju zapachniał rosół z koperkiem i pietruszką, a wujenka Michalina zaczęła wołać: - Proszę państwa do stołu! - i rozmieszczać gości.
Wuj Daniel odzyskał humor. Więc jednak Michasia pamiętała o rosole. Dała go nawet wszystkim. To bardzo delikatnie z jej strony, że nie naraziła go na nieprzyjemne przy gościach „osóbki”.
Więc jednak, chociaż wydawała się zajęta wyłącznie tylko gośćmi, w gruncie rzeczy zawsze w jakiś sposób myśli i o nim. Upewnił się co do tego, że są jednak między nimi jakieś więzy. Siedząca naprzeciw niego żona wydała mu się nie tylko szatańsko piękna, lecz i anielsko dobra. I genialna. Pamiętać także i o rosole, kiedy miała na głowie spadek, Anzelma, place, gości… Uważał, że to aż za wiele z jej strony. Miał chęć podejść do niej i jakoś cichaczem jej powiedzieć: - Jesteś dla mnie zbyt dobra, ja tego nie wymagam.
I jestem szczęśliwy, że się tak wszystkim umiesz zająć, interesami, domem.
Stał się wesoły, opowiadał anegdoty polityczne, historyczne, pijackie… Goście pękali ze śmiechu, gdyż umiał dobrze opowiadać.
Wujenka Michalina była na początku obiadu dosyć milcząca, bo musiała dawać baczenie na wszystko, a oprócz tego pochłaniała ją myśl o placach.
Interesami zajmowała się już od dawna. Kupowała, sprzedawała, umiała wynaleźć w Warszawie najtańsze źródło hurtu, umiała sprzedać każdy towar, nie było u niej takiego, który źle idzie.
Ale wszystko to były drobne obroty, z których dochód starczał jedynie na spłaty dawnych długów i na pomoc synom. W Anzelma kładła, gdyż miała co do niego wielkie nadzieje, Janusza trzeba było coraz to ratować od skutków jakiegoś szaleństwa. O niczym solidniejszym nie można było pomyśleć.
Co innego teraz te place na Oczkowie. Zapowiadało się to bardzo poważnie. Anzelm projektował puszczenie w obieg akcyj, założenie jakichś młynów czy fabryk, stworzenie całej nowej dzielnicy miasta.
Kupno części placów przez obecnych tu spadkobierców miało być tylko zapoczątkowaniem całej sprawy. Wujenka Michalina drży jednak właśnie o ten początek, żeby się dobrze udał. Kiedy część placów zostanie od razu rozkupiona, już to samo będzie reklamą dla przedsięwzięcia. To prawda, o ile ci wszyscy się nie zgodzą, znajdą się inni, ale to będą Niemcy albo Żydzi, nie ma tu co się łudzić, miasto nie jest bogate, - śród Polaków ze świecą trzeba szukać takich, którzy by mieli wolne kapitały i mogli je w to rzucić. Nasi ludzie lubią przy tym, żeby kto inny poszedł na pierwszy ogień, a dopiero jak się Żydowi udało, wtedy krzyczą o pijawkach i tym podobnie. A tutaj właśnie o to idzie, żeby zacząć z polskimi kapitałami, to pod każdym względem inaczej wygląda. Od razu nie tylko interes, ale i czyn obywatelski. A oprócz tego niech ta zbiedniała rodzina raz przecież do czegoś dojdzie. Kiedy się samemu ma coś zyskać, przyjemnie jest wiedzieć, że jeżeli nie wszyscy, to chociaż ci i owi, ludzie bliscy, także przy tym zyskają. Wrodzone człowiekowi uczucie solidarności z drugimi musi zawsze znaleźć jakieś zaspokojenie, choćby najbardziej chude. Ale czy Anzelm zdoła ich wszystkich przekonać i namówić, a następnie - czy w ogóle wszystko się jemu dobrze uda, tego pani Ostrzeńska bynajmniej nie jest pewna.
Nie wątpiła, że jego zdolności życiowe dadzą się w końcu poznać, lecz gdy na wieść o ukończeniu sprawy spadkowej nagle przyjechał i zaczął od razu od rzeczy na wielką skalę - poczuła oszołomienie, i teraz przy obiedzie popadała co chwilę w taką zadumę, że wszyscy goście uciekali jej prawie sprzed oczu.
Kiedy wreszcie przywołała się do porządku i zwróciła na nich znowu uwagę, przekonała się, że nikt nie mówi o placach. Wszyscy zdają się sądzić, że zostali zaproszeni po to jedynie, aby się napawać wzajemnie swym towarzystwem, dobrymi potrawami i rozmawiać o niebieskich migdałach.
Daniel na przykład ni stąd, ni zowąd zaczął Barbarze Niechcicowej opowiadać o gwieździe Wenus.
- Jest ona - mówił - po Merkurym gwiazdą najbliższą słońca. Toteż, uważasz, widujemy ją tylko zaraz po zachodzie albo na krótko przed wschodem, kiedy promienie słońca nie przygaszają jej blasku. A i to w dodatku pojawia się jedynie wtedy, kiedy wyprzedza w swoim obiegu słońce albo gdy się znajduje tuż za nim. Bo gdy jest na równej z nim linii, wtedy, ma się rozumieć, wschodzi i zachodzi z nim razem. I wtedy jej nie widać.
- Więc to dlatego - cieszyła się pani Barbara, on zaś wyjął z kieszeni ołówek i udostępnił ten wykład za pomocą rysunku.
Następnie mówił jeszcze chwilę o nowych wynikach obliczeń astronomicznych i o nowych odkryciach, poczynionych wśród mroku wszechświata.
Panią Barbarę przeniknęła szczególna radość płynąca z czerpania wiedzy.
- Na cóż się uginać - myślała - pod ciężarem tych placów, kamienic, pieniędzy, kiedy są gwiazdy, nieba, światy, niezmierzone obszary, gdzie myśl ludzka tworzy, odnajduje, buja swobodna i skrzydlata… Czemu nie skupić wszystkich sił na życiu ducha, tak żeby nic już od niego nie odwodziło…
Dzieci stanęły jej w pamięci: - Żeby choć one chciały tym żyć, w tych dziedzinach przebywać, a nie śród tych obmierzłych przyziemnych kłopotów i zabiegów.
Z zamyślenia, w które na chwilę popadła, ocuciło ją czyjeś nadejście. Spojrzała - miejsce koło niej było wolne i zajął je teraz dopiero Janusz Ostrzeński, kończący medycynę na jednym z rosyjskich uniwersytetów.
- Nie wiedziałam, że jesteś w Kalińcu - ucieszyła się pani Barbara. - Tak zazwyczaj gdzieś hulasz po świecie.
A uprzytomniwszy sobie nagle, że czas leci, spytała:
- Mój kochany, która godzina?
Janusz nalewał sobie wódkę nasłuchując zarazem, o czym przy stole mówią. Dopiero po chwili zorientował się, że pani Barbara o coś pyta i zwrócił się do niej ze słabym uśmiechem na małych przyjemnych ustach. Nie odpowiedział jednak na jej pytanie, tylko rzekł:
- Interesy, jak słyszę. Kiedy zaczynają o interesach, mam ochotę wiać, gdzie pieprz rośnie.
- Ja też - zgodziła się z uciechą pani Barbara.
Roześmieli się porozumiewawczo. Mimo to pani Barbara już za chwilę nie wiedziała, o czym z Januszem mówić. Słyszała o nim nieraz, że zajmują go tylko rozmowy o sprawach miłosnych. Świadomość tego przeszkadzała jej w ogóle z nim rozmawiać.
- Czy ty może jeździłeś z matką na ślub Oktawii? - spytała wreszcie.
- Nie - odparł. - Bóg strzegł. Mama powiada, że to wesele było smutne jak pogrzeb. Biedne te kobiety. Jeśli my się żenimy bez miłości, to czynimy to w każdym razie z wolnej woli, one zaś idą na zimno za mąż, kiedy widzą, że już nie mają innego wyjścia.
- O, wcale tak nie jest! - zaczerwieniła się pani Barbara. - Mają i one swoje różne rachuby. A co do Oktawii, to nie bój się, ona i w małżeństwie bez miłości dojdzie do szczęścia. Zawsze była pełna życia i umiała nawet przy niepomyślnych warunkach osiągnąć zadowolenie. Jeszcze to w niej jako w młodej dziewczynie podziwiałam.
- Kto osiągnie zadowolenie? - spytał wuj Daniel obróciwszy się ku nim, ale nie słuchał, gdy pani Barbara powtarzała mu swoją rozmowę z Januszem. Zaczynał bowiem podejrzewać, że rosół nie był żadnym dowodem pamięci, że wyniknął z przypadkowego zbiegu okoliczności.
Nic bowiem nie wskazywało na to, że pomyślano o befsztykach.
Antoniowa obnosiła półmisek z pieczenią, obłożoną kartofelkami i jarzynami. Może minie jego i Bodzia, a potem przyniesie im befsztyki? - Nie - zasłuchała się w rozmowy gości i sunie wprost do niego, jak gdyby nigdy nic.
- Won ode mnie z półmiskiem - rzekł wuj Daniel po cichu, ale złowrogo. Wstał, podszedł do żony i powiedział do niej na ucho:
- Wszystko to bardzo pięknie, ale my z Bodziem, jak ci wiadomo, nie jadamy pieczeni.
- Macie przecież befsztyki - odparła patrząc na niego z przygnębieniem. - Antoniowo, dawaćże panu te befsztyki.
I zwróciła się chciwie w przeciwną stronę stołu, gdzie zaczynano wreszcie mówić o rzeczach właściwych.
Na razie była to jeszcze ogólna zasadnicza wymiana zdań.
- Bardzo dobrze - słychać było solidny głos Anzelma. - Ale i ciocia Stefcia się zgodzi, że o żadnej kulturze ludu nie może być mowy bez dobrobytu. A czymże jest dobrobyt społeczeństwa, jeśli nie dobrobytem jednostek…
- Przepraszam, chciałbym wiedzieć… - wtrącił rejent Holszański, lecz Anzelm nie dał mu skończyć.
- Iść za zdrowym interesem osobistym… - prawił.
- Przepraszam, chciałbym wiedzieć…
- Zaraz. Iść za zdrowym interesem osobistym to jest jedyna rękojmia postępu i kultury społecznej…
- Chciałbym wiedzieć: po pierwsze, o jakich jednostkach mówisz?
- O tęgich, ma się rozumieć, twórczych, mocnych; nie o mazgajach.
- Twórczych? To nie jest najważniejsze, mój drogi. Ważne jest, co nas podżega do twórczości.
- Zdrowy interes osobisty, jakem już mówił.
- Właśnie chciałem się jeszcze dowiedzieć: co to jest zdrowy interes osobisty.
- Rejencie - pomagano ze śmiechem Anzelmowi - to już jest rozcinanie włosa na części.
- Walka o byt - ciągnął Anzelm swoje - jest przecież niewątpliwym czynnikiem postępu i rozwoju.
- U małp - uśmiechnął się łagodnie Holszański.
- Fe, rejencie! Co za złośliwy humor napadł tego człowieka.
- No, wuju, jeżeli mamy w ogóle kwestionować podstawową prawdę stulecia!…
- Bardzo przepraszam. Walka o byt występuje, ma się rozumieć, i w świecie ludzkim, ale nie ona świadczy o naszym człowieczeństwie.
Widzę w dziejach ludzkości inne czynniki rozwoju, które nazwę raczej wspomaganiem się w bycie. Solidarność, miłość, godność - dopiero w imię tych rzeczy postępując - postępujemy jak ludzie.
Bogumił mrugnął ku pani Barbarze na poły żartobliwie, na poły czule.
- O ile mogę zrozumieć - rzekł w jej stronę przez stół - to rejent ma rację.
Mocny głos Anzelma zapanował znów nad wszystkimi.
- To są zresztą kwestie teoretyczne - powiedział - które mogą nas nie wiem jak różnić, ale na to jedno wszyscy się na pewno zgodzimy, że jeżeli - mówił teraz każde słowo oddzielnie i dobitnie - ma się w Kalińcu budować kolej, domy, gmachy, jeżeli w związku z tym są do nabycia place, na których może powstać po prostu cała dzielnica miasta; jeżeli tysiące ludzi może przy tym znaleźć zajęcie i zarobek - to ja osobiście… Nie narzucam nikomu swego zdania… - ale ja osobiście uważam sobie za obowiązek wziąć udział w tym rozwoju wypadków.
- Przepraszam - dociekał znów rejent. - Chciałbym wiedzieć, czy przyczynić się do tego rozwoju, czy wziąć udział? Nie dosłyszałem.
Nikt mu jednak nie odpowiedział. Wujenka Michalina, podchwyciwszy ostatnie słowa syna, wołała:
- Za obowiązek, i to obowiązek społeczny, obowiązek patriotyczny.
Niebawem wyszło na to, że kupno placów to nawet obowiązek święty.
- Jezus, Maria, co za materialiści - gorszyła się pani Holszańska bawiąc się breloczkiem i pieszcząc pieska, który znalazł się na powrót na jej kolanach, już cichy i ugłaskany. - Nic tylko domy, place, interesy. Dumna jestem, że Wacław jest inny. Wiem, że dzięki tym zasadom nawet na stanowisku rejenta nie zrobi nigdy majątku i że nigdy - westchnęła - nie będziemy bogaci, a mimo to powiadam ci, Basiu, dumna jestem.
Pani Barbara pociągnęła bratową za rękę:
- Michasiu - rzekła - a jednak Lucjan rozczarował się do interesów. Mówił mi…
- No, moja złota - odparła - cóż ty chcesz? Człowiek stojący nad grobem!
- Nad gro…
- No tak. Ma ostatnie stadium raka w żołądku.
- Raka? - powtórzyła pani Barbara przerażonym szeptem. Nie chciała w to uwierzyć.
- Teraz miałby umierać, kiedy chce budować dom? Kiedy mam do niego pojechać? To niemożebne - myślała, jakby przedsięwzięcia ludzkie były w stanie zatrzymać potrzebne dla swego biegu życie. Nagle przypomniała sobie wygląd Lucjana i popadła w lękliwą rozpacz. - A może to - straszyła się - znak dla mnie? Ja tak wciąż niedomagam…
Młodzi Ostrzeńscy po Melchiorze, którzy siedzieli przeważnie milcząco i nieruchomo, odchrząknęli, gdy na koniec usłyszeli, że zaczyna się mowa o placach.
- My właśnie chcielibyśmy się czegoś dokładnie o tych placach dowiedzieć - odważył się powiedzieć jeden z nich. - Szanowni państwo mówią: obowiązek. Ale my jeszcze nie jesteśmy zdecydowani.
My chcielibyśmy poznać sprawę do gruntu.
Wujence Michalinie zaiskrzyły się oczy.
- Jak to - zdziwiła się - do gruntu? Ja na panów miejscu nie tylko bym się zdecydowała, ale w ogóle sprzedałabym Serbinów i wszystko włożyłabym w takie interesy, jak place na Cekowie.
- Michasi znowu się pomyliło - szepnęła pani Barbara. - Michasiu - prostowała uczciwie - nie Serbinów, tylko Siąszyce, i nie na Cekowie, tylko na Oczkowie.
- Co takiego? - zadziwiła się wujenka. - Przecież właśnie mówię, że na Oczkowie i że to będzie…
Anzelm jej przerwał.
- Niech mama pozwoli - rzekł bardzo łagodnie, tak jednakże stanowczo, że nie tylko mama, ale wszyscy przycichli.
- Ja - mówił głosem nieco twardym, ale bynajmniej nie przykrym - poprzestanę tylko na udzieleniu państwu konkretnych i dokładnych informacyj o całym przedsięwzięciu. Nie będę się już wdawał w żadne teoretyczne dociekania. Przedstawię jedynie plany.
- Bardzo słusznie! - Prosimy! - wołali goście i patrzyli z upodobaniem na staranną, czystą, rzekłbyś, dokładnie wykończoną postać młodego finansisty, który zalśnił tak niespodziewanie na firmamencie kalinieckim.
Pani Michalina przerwała tok rozmowy.
- Może w takim razie przejdziemy do salonu? Tam nam podadzą kawę.
- Po co? Na co? - protestował wuj Daniel, który nie lubił zmieniać miejsca. - Czy tu wam nie przyjemniej? Ledwo usiedli, już ich znowu gdzieś goni.
- I w dodatku, co oni się myślą od tego Anzelma dowiedzieć - pytał gorączkowo panią Barbarę - co on im może prócz frazesów powiedzieć? Człowiek, który się tylko co obciął na egzaminie z przyrody.
- Ach, co ty mówisz? - zmartwiła się pani Barbara. I zaufanie, jakie w niej wzbudził Anzelm, zaczęło słabnąć.
Nikt jednak nie zwracał uwagi na wołanie wuja Daniela. Krzesła zaczęły warczeć. Powstawano z uczuciem przyjemnej sytości i zapalano sobie wzajemnie papierosy. Z pań paliła jedna tylko pani Barbara.
Upał z podwórza nie docierał do salonu, gdyż okna były tu pozamykane, a blask wyszczotkowanej podłogi i weneckich luster powiększał jeszcze wrażenie miłej świeżości i chłodu. Nad wiśniowej barwy aksamitnymi meblami rozpościerały się sztywne liście palm pielęgnowanych przez wuja Daniela i Bodzia. Framugi drzwi i okien osłonięte były ciemnoczerwonymi portierami, przetykanymi złotą nicią.
Anzelm się niecierpliwił:
- Proszę państwa - powtarzał stukając palcem w drewniany kant aksamitem krytego stolika, na którym rozłożył swoje notatki i plany. - Proszę państwa! Zaczynam.
Gwar ogólnej rozmowy przycichł i słychać było tylko melodyjne dźwięczenie łyżeczek w cienkiej porcelanie.
- Otóż więc, proszę państwa! - zaczął Anzelm stanowczym, nieodwołalnym tonem. - Jak państwu wiadomo, Kaliniec już w przyszłym roku będzie połączony koleją ze stolicą, to zaś otworzy nam drogę…
- Z jaką stolicą? - zapytał rejent Holszański, którego nie opuszczała wojownicza rozmowność.
Anzelm spojrzał swym lodowatym okiem i milczał przez mgnienie, jakby pasując się z ogarniającym go zniecierpliwieniem.
- Z Warszawą, proszę wuja - odrzekł następnie grzecznie.
- Sądziłem, że masz na myśli Petersburg albo Moskwę.
Anzelm przyjął to wyzwanie.
- Owszem, i to miałem na myśli. Rozwój kalinieckich fabryk haftu, sukna i firanek może zyskać, gdy zostaniemy połączeni koleją z Rosją… -…z Syberią, z Kamczatką - poddał Janusz Ostrzeński, wpadając w tok mowy brata - z Tobolskiem.
I błaznując zanucił z cicha:
Do Tobolska etapem, etapem, etapem, na kibitce z kacapem, Z kacapem. Hop!
Przez myśli pani Barbary przemknęło wspomnienie, jak ongi przed laty Janusz Ostrzeński, małe paroletnie dziecko, biegał po tym samym salonie śród gości śpiewających między innymi także i tę piosenkę. Ale melodyjne pomruki Janusza nie zwróciły niczyjej uwagi. Anzelm ciągnął dalej:
- W związku z koleją przewidziany jest wielki rozwój naszego miasta pod względem gospodarczym i przemysłowym, a co za tym idzie - otwiera się dla każdego sposobność dojścia do dobrobytu, o ile nie będziemy oczywiście patrzeć bezczynnie, jak obcy zagarniają nam wszystko sprzed nosa.
- Masz na myśli Żydów? - zagabnął rejent Holszański.
- Między innymi… tak - potwierdził ociągając się Anzelm. - Antysemitą nie jestem, ale uważam, że na gruncie ekonomicznym…
- Otóż właśnie! Mogę zrozumieć…
- Nie odbiegajcież od przedmiotu - upominał wuj Daniel - bo nigdy nie skończycie. Wacławie, nie przerywaj, bo to się nigdy nie skończy. Z Polakami tak zawsze. Nie umieją mówić o rzeczy.
- Mogę zrozumieć - usiłował się wypowiedzieć Holszański - wstręt do pewnych…
- Ależ, Wacławie, ty wywalasz otwarte drzwi. Tu nikt nie ma wstrętu do Żydów. Idzie o dobrze zrozumiany własny interes - irytowała się wujenka Michalina.
- Kiedy ja właśnie mogę zrozumieć wstręt do pewnych cech żydowskiego charakteru, nawet do typu, do brody, no, do chałata!
Mogę zrozumieć niechęć do etyki Talmudu. To są odruchy, instynkty, kwestie biegunowo przeciwnych kultur. Słuszne czy tam niesłuszne… mniejsza… Mogę potępiać, ale rozumiem. A właśnie antysemityzmu na gruncie ekonomicznym, na którym to hasło zostało wznowione, tego po prostu nie rozumiem. Przecież w dziedzinie gospodarczej panuje liberalizm, wolność poczynań indywidualnych.
No więc jak? Nienawidzić Żydów za to, że korzystają dobrze ze świętej zasady: niech każdy czyni, co chce?
- No dobrze, ale w myśl tej samej zasady my mamy prawo z nimi walczyć.
- Otóż to! Liberalna gra brutalnych sił, którymi kieruje chciwość i zazdrość!
Anzelm dał się nagle w to wciągnąć.
- Ja też już nic nie rozumiem - zawołał udając osłupienie. - Wuj, taki postępowiec, najpierw neguje walkę o byt, a potem wypowiada się przeciw liberalizmowi.
- Jestem za najszerszym liberalizmem ducha, myśli, twórczości społecznej, ale w tych dziedzinach, gdzie idzie o zdobywanie łupów…
- Czego? Łupów? - przerwała z rozpaczą wujenka Michalina. - Co on mówi? Jakie łupy? My chcemy budować, a nie łupić. Co może być bardziej twórczego? -…gdzie idzie o zdobywanie łupów - powtórzył Holszański niezrażony - tam dziękuję za wolność, co na tym polega, że jeden tygrys zagryza drugiego, by dla niego więcej żeru zostało. Te rzeczy muszą jakoś inaczej być urządzone.
- Czy tygrysy w ogóle zagryzają się między sobą? - powątpiewał Janusz Ostrzeński.
Pani Holszańska podeszła do Bogumiła.
- Z takimi poglądami - powtórzyła - Wacio nigdy nawet na rejenturze nie dojdzie do pieniędzy. Ale ideały są więcej warte niż majątek. Pan to rozumie, bo pan sam wszystko stracił dla ojczyzny. Ale moja rodzina to materialiścii - Ja, nie - odparł Bogumił czerwieniąc się. - To mój ojciec. Dla mnie wtedy nie liczyły się jeszcze żadne straty.
Anzelm zwrócił się do rejenta:
- Wuju, nie marnujmy czasu, naprawdę. Jeżeli wuj nie będzie chciał kupić owych placów, no to nie kupi!
Pani Holszańska rzuciła się przestraszona w stronę męża:
- Jak to nie kupi? - rzekła. - Co to znaczy? Waciu, objaśnijże Anzelmowi, że nie to miałeś na myśli. Przecież to jedyna szansa, byśmy do czegoś doszli.
Rejent spojrzał przelotnie na żonę i rzekł do Anzelma z pochmurną stanowczością:
- Owszem, chcę kupić place, ale nie chcę, żeby z tego robić jakąś patriotyczną ideową hecę. Po prostu wolę włożyć moje oszczędności w to niż do kasy rządowej. - Ślicznie - rzekł z lodowatym uznaniem Anzelm. - O nic innego nie idzie i ja jestem ściśle tego samego zdania. I to właśnie uważam za patriotyzm. Tak że jedziemy dalej, chwała Bogu! Proszę państwa, nie traćmy czasu.
Goście odstawiali filiżanki i poprawiali się na swych krzesłach.
- Naturalnie - wołali - kończmy prędzej.
Wujenka Michalina była jednak trochę na szwagra oburzona, gdyż ona poważnie wierzyła w to, i chciała, żeby przedsięwzięcie Anzelma miało szersze społeczne znaczenie. Biedny człowiek, czemukolwiek by służył, chce wierzyć, że służy czemuś wielkiemu i wiecznemu. I nie wiadomo, co jest większą rzeczywistością: czy wiedzione samolubnym interesem czyny, czy tęsknota ducha, co je usiłuje osłonić ideałami i podnieść do godności obowiązku.
Wujenka Michalina chciała pójść i coś jeszcze o tych obowiązkach rejentowi powiedzieć, lecz wstrzymała się, bo Anzelm odchrząknął, napił się nieco kawy i podjął przerwany wykład o placach.
- Rzecz prosta - mówił - że najbardziej wchodzą tu w grę i największą przyszłość mają przed sobą tereny położone w pobliżu dworca. Każde miasto rozwija się w stronę kolei. Szczęśliwe okoliczności sprawiają, proszę państwa, że mamy dostęp właśnie do tych terenów. Mianowicie, niech państwo spojrzą - oto plan.
Dworzec kaliniecki ma stanąć na samej granicy miejskich gruntów, o tu. A tu na tym niebieskim zaczynają się granice folwarku Oczków.
Linia kolejowa przecięła je w ten sposób, że popsuła figurę majątku. Właściciel Oczkowa, pan Ceglarski, postanowił teren położony za torem rozparcelować na place. Dzięki moim przyjacielskim stosunkom z panem Ceglarskim jesteśmy w tych wyjątkowych warunkach, że możemy najlepszą, najbliżej dworca położoną część terenu zagwarantować dla siebie i nabyć tanio po osiemdziesiąt kopiejek łokieć, zanim zacznie się podbijanie cen.
- Tak, podbijanie cen - powtórzył Anzelm po chwili i znów się napił kawy.
Jeden z Ostrzeńskich po Melchiorze, który już od dłuższego czasu dawał do poznania, że ma ochotę przemówić, odezwał się natychmiast, jak tylko Anzelm skończył:
- Bardzo przepraszam - powiedział zaczepnie, a jednocześnie ze strachem. - Ja bardzo, bardzo przepraszam. Ale ja jeszcze nie rozumiem. Najpierw osiemdziesiąt kopiejek za łokieć, to wcale mi się nie wydaje tak tanio…
Tu zaczął mozolnie obliczać, jaki to jest stosunek do ceny ziemi ornej. Goście cierpliwie poziewali. Anzelm spojrzał na zegarek, co zauważywszy dziedzic siąszycki streścił się mówiąc:
- A po wtóre, co nam z tych gołych placów przyjdzie?
Wujenka Michalina straciła cierpliwość. Ledwo uporali się z Holszańskim, jest znowu ten hreczkosiej.
- Jak to co przyjdzie? - krzyknęła prawie. - To pan chyba nic nie rozumie, co to jest punkt. Wszystkie młyny, wszystkie składy tam się będą chciały budować. Oto co znaczy punkt, pan rozumie? Sam punkt płaci za wszystko.
- Znów o tym jakimś punkcie - szepnęła pani Barbara przypomniawszy sobie, co mówiła na Owocowej Arkuszowa.
Ale zaatakowany Ostrzeński po Melchiorze nabrał pewności siebie.
- Bardzo przepraszam - trwał przy swoim - ja nie jestem znów taki głupi. Ja mówię praktycznie. Jeżeli ja włożę pieniądze, dajmy na to w nawozy sztuczne, to ja mogę powiedzieć, na ile to podniesie mój dochód. Tu nie ma niespodzianek. Chyba, że grad czy co. A z owymi placami, sam pan przyzna, czy ja mogę co wiedzieć? A może akurat nie te place okażą się najwięcej popłatne? Kto to może zaręczyć. Przyjdzie Żyd, kupi całkiem gdzie indziej, puści o nas jakie paskudne łgarstwo i wszyscy polecą do niego. Żyd na gorszym więcej zarobi niż my na tym najlepszym. Albo się na przykład okaże, że na owe tam składy czy młyny nasze tereny są niedobre, a inne, cośmy na nie nawet nie chcieli patrzeć - dobre. I my zostaniemy z naszymi placami na koszu.
Zatchnął się, powiedział jeszcze: „i tam dalej”… - a potem usiadł ciężko i potoczył dokoła okiem zawstydzonym, ale pełnym godności.
Goście się w czasie tego przemówienia znacznie ożywili, a teraz zaległo przygnębione milczenie. Wszyscy spojrzeli na Anzelma w nadziei, że rozproszy on wątpliwości posiane przez młodego dziedzica z Siąszyc, które wzbudziły większy popłoch niż teoretyczne wywody rejenta Holszańskiego. Lecz Anzelm zebrał najspokojniej swoje papiery i powiedział:
- Oczywiście. Pan ma zupełną rację. W tym przedsięwzięciu, tak jak w każdym, jest pewna doza ryzyka. Ja też nikogo nie namawiam.
Przedstawiam jedynie plan transakcji, którą uważam za wyjątkowo korzystną. Przewiduję tu co najmniej podwojenie kapitału w niedługim czasie. Śród spadkobierców powstał spłoszony gwar. Poszczęściło im się, mają w kieszeni los, no, może ćwiarteczkę losu. Czy mają na tym poprzestać, wrócić spokojnie do siebie? Czy mają zasiąść do gry?
Wujenka Michalina miała do niedawna te same wątpliwości, ale po stoczonej tu walce z wątpiącymi nabrała pewności siebie i zażartej wiary we wszystkie plany Anzelma. Wsłuchiwała się w jego słowa upojona i nawet ręką wybijała coś w rodzaju taktu, jak przy słuchaniu muzyki. Chciała mu też dopomóc, ale czy to czując, że ma do czynienia z ludźmi innego pokroju, czy że sama jeszcze potrzebowała tego rodzaju uzasadnień, wróciła do swego ideowego punktu widzenia.
- Co do mnie, to wierzę mocno, że całe życie umysłowe, społeczne, kulturalne miasta potoczy się inaczej, o ile nam się uda z tymi placami. My sami, my sami, jak będziemy mieli lepszy byt zapewniony, to się będziemy więcej tym wszystkim zajmować. Biedak nie ma czasu na ideały.
Anzelm tymczasem zbierał już swoje papiery i kończył sprawę:
- Dodam jeszcze - mówił - że następna partia placów będzie już znacznie droższa.
- Znacznie droższa - powtórzył z naciskiem.
Ta wiadomość zrobiła piorunujące wrażenie. Wszystkim się zdawało, że na pierwszą partię mogą się zdecydować lub nie, lecz że na kupno następnej, droższej będą po prostu nieuchronnie skazani.
- Na litość boską - zawołał nawet jeden z Ostrzeńskich po Melchiorze. - To może ja niebawem i za te pierwsze place będę płacił po rublu!
- To jest bardzo możliwe - rzekł zwięźle Anzelm.
Stał teraz w milczeniu, nie wdając się w rozmowy krewnych. Na koniec spojrzał na zegarek i rzekł:
- Mamy jeszcze dość czasu, żeby jechać i zobaczyć place na miejscu. Proponuję, żebyśmy zaraz wyszli. Weźmiemy dorożki i pojedziemy do Oczkowa. To jest przecież tuż za raciborską rogatką.
Wszyscy wstali co żywo. Pani Barbarze przypomniało się znowu, że Arkuszowa na nich czeka. Zatrzymała biegnącego przez salon Bodzia i zapytała: - Która to jest godzina?
Chłopiec spojrzał na nią ślicznymi szarymi oczyma roztropnie i obojętnie.
- Podług jakiego czasu? Petersburskiego czy środkowoeuropejskiego?
- Wszystko jedno. Podług waszego zegara.
Bodzio poszedł sprawdzić, a pani Barbara myślała:
- Jezus, Maria! Przecież ta Arkuszowa tam czeka.
Nie rozumiała, jak to się stało, że się tak zasiedziała, ona, która wszędzie zawsze przychodziła przed czasem. Kawa i te likiery zakręciły jej w głowie. Co prawda, to i od tego, co się tutaj mówiło, trudno się było bez wahania oderwać. Oglądanie kamienicy na Owocowej wydawało jej się teraz trochę dziecinnym traceniem czasu. Chodzili, oglądali króliki na podwórzu, kiedy tutaj tymczasem rozstrzygały się doniosłe wypadki, powstawały składy, młyny, koleje, place.
Pani Barbara była pod silnym wrażeniem ostatnich słów Anzelma i Michasi. Inaczej sobie wyobrażała zasługi i czyny patriotyczne, ale wszak zawsze o nich marzyła. Widać teraz one tak wyglądają?
- Może w istocie od tego trzeba zaczynać? Od placów, zysków? Może naprawdę bez tego nic by nie było na świecie? I może dopiero zapewniwszy sobie mocną podstawę materialną - zacząć myśleć o ideałach! I może takie rzeczy przestają rozumieć rzeczywiście tylko ciężko chorzy, jak biedny Lucjan?
W gruncie rzeczy strasznie chciała zobaczyć owe place. Wyrastały przed nią jeden za drugim, olbrzymie, wyłożone płytami z kamienia, otoczone balustradami, owiane mgłą własnej rozległości, pełne spadających dokoła monumentalnych schodów i majaczących z daleka gmachów.
Wuj Daniel za to sprzeciwiał się gwałtownie wyjazdowi na place.
- To wszystko szaleństwo Michasi - mówił z rozpaczą. - Jak można w ogóle jeździć oglądać jakieś place?
- Daniu - prosiła wujenka Michalina. - Przecież to twoje pieniądze. Bierz kapelusz. Jedziemy.
- Dobrze, ale ja się przecież zgodziłem już na kupno, chociaż wszelki handel uważam za świństwo. Nie potrzebuję żadnego oglądania. Ja się nie ruszam z domu. Bodziu, zostań.
Dla Bogumiła było to wszystko jeszcze cięższe. Przyszedł tutaj przez grzeczność, ale to, co słyszał, zrobiło i na nim wrażenie.
Czuje, że tu nie można pozostać na uboczu, że trzeba powziąć decyzję. I dziwi się, czemu jedne decyzje, chociażby nie wiem jak trudne, łatwo jest powziąć człowiekowi, a inne, bardzo zdaje się proste, tak ciężko. Ile to już razy ważył się w życiu wprost na złamanie karku i czynił to bez namysłu. A w tej sprawie wszystko mu się wydaje na przemian to dobre, to głupie i do niczego. Co gorsza, to przedsięwzięcie wiedzie ich jakby na inną drogę niż ta, która była ich drogą na tym świecie. Ale może ta inna droga będzie dobra? Pieniądze mają na niej rosnąć z pieniędzy. A nuż w istocie zrobi się z tego majątek? Nigdy nie myślał w ten sposób zabezpieczać przyszłości swych dzieci, ale może się mylił myśląc przez całe życie, że wszystko, co się podejmuje z myślą o zysku, jest - złe. A przy tym będą mieli nareszcie spokój. Żadnej troski, żadnego lęku przed jutrem. Tak, dzisiaj tylko w ten sposób można zabezpieczyć swój los. I oprócz tego te place w każdym razie nie grożą odjechaniem pani Barbary. Tam na Owocowej to odjechanie przedstawiało się jakby mniej strasznie. Ale zawsze, jeżeli można, to go lepiej uniknąć.
Pogrążony w tych myślach podszedł do żony i zapytał ostrożnie:
- Cóż, jedziemy do Arkuszowej?
Pani Barbara westchnęła.
- Już za późno - rzekła niepewnie - a zresztą… ja bym, przeciwnie, pojechała zobaczyć te place.
- Mówiłaś, że nie masz przekonania do interesów?
- Przecież to nie są żadne interesy. Po prostu place. A zresztą, albo ja wiem? Może w istocie nie warto się w to wdawać? Może wziąć, machnąć ręką i na place, i na kamienicę; jechać do domu i do dzieci, a co będzie, to będzie. Pieniądze są, po co się z nimi szastać? Żeby je może stracić?
Mimo to, kiedy się znaleźli razem z wszystkimi na ulicy, nie śmieli powiedzieć, że nie jadą. Chcieli iść po swoje konie do hotelu. Myśleli, że w ten sposób zyskają trochę na czasie, a może po drodze stanie się coś takiego, co rozstrzygnie ich wątpliwości.
Zakrzyczano ich jednak, że już i tak jest późno.
Postój dorożek był obok. Zaczęli się sadowić. Bodzio i wuj Daniel, mimo wszystko, jechali także. Janusz Ostrzeński natomiast nie pojechał. Pomógł tylko wsiąść paniom.
- Wyprawa - powiedział przy tym - argonautów po złote runo.
- Przyjedź do nas kiedy - poprosiła pani Barbara, gdy jej podawał rękę. I patrzyła na niego z przyjaznym podziwem. Miał wąskie, jaskrawobłękitne oczy, które siniały między powiekami jak dwoje niebios, odbijając dziwnie od bardzo śniadej cery. Gdy po chwili zaczął nucąc iść w stronę parku, cienki i zgrabny w swym białym kitlu studenckim, zdawał się nie iść, a tańczyć.
Pani Barbarze zrobiło się żal, że nie jest w tej chwili takim chłopakiem albo młodą dziewczyną, co śpiewając idzie do parku.
Janusz, jakby czując jej ścigający go wzrok, obejrzał się, uśmiechnął i ukłonił do ziemi.
W tejże chwili ruszono. Bogumił dziwił się coraz więcej.
Stoją przecież chyba na progu powodzenia. Dlaczegóż jemu tak źle na duszy, jakby wstępował do piwnicy?
Dorożki skręciły w polną dróżkę, zarośniętą między koleinami drobnym chwastem; niebawem pierwsza, w której siedzieli Anzelm, Bodzio i wujostwo Ostrzeńscy, zaczęła zwalniać, a na koniec stanęła. Za nią stanęły dwie następne, wiozące Niechciców, Holszańskich i dwu Ostrzeńskich z Siąszyc.
Pani Barbara wyglądała w tej chwili na osobę wyrwaną raptem ze snu i nie mogącą się zorientować, co się dokoła dzieje. Rozglądała się trwożnie, a kiedy zobaczyła, że wszyscy wysiadają, przelękła się na dobre.
- Co to? - pytała. - Chybaśmy zabłądzili. Gdzież są te place?
Przecież tu szczere pole.
- Moje dziecko, a cóż ty sobie wyobrażałaś? - tłumaczył jej po cichu Bogumił.
Pani Barbara nie umie powiedzieć, co sobie wyobrażała, ale w każdym razie wszystko raczej niż to, co zobaczyła. Stali tu przecież pośród najgłuchszej wsi, głuchszej nawet niż owo „między oborą i stodołą”, którego tak się bała dla swych dzieci. Z jednej strony dorożki rozciągało się pole zżętego żyta. Panowała nad nim cisza bez dna, właściwa skoszonym polom. Od kop żytnich padały na ściernisko długie cienie. Z drugiej strony kwitły nędzne kartofle, nad którymi latały bez szelestu drobne motyle. Z daleka, z bardzo daleka widać było miasto. Ono teraz było podobne do marzenia pani Barbary o placach. Iskrzyło się i mieniło w blaskach nadwieczornego słońca tak, że cegły wydawały się rubinami, tynk - alabastrem, a szyby, całe w pożodze - czystym złotem.
Nieco bliżej, na rozkopanych terenach, widniały w klatce rusztowań ceglaste szczerbate mury budującego się dworca. Kręcili się koło nich ludzie, ale ten widok nie pocieszył pani Barbary. Było jej tak, jakby stała tu na wygnaniu, z którego już nigdy nie dobrnie do domu, do dzieci. Wylękniona, czekała tylko na odpowiednią chwilę, żeby powiedzieć, że nie chce żadnych placów.
Tymczasem Anzelm odsunął daleko od siebie plan, badał go, odrywał potem oczy, wyciągał rękę i objaśniał:
- Więc tutaj, proszę państwa, mamy dworzec. Tam będą tory zapasowe, a tutaj oto mają państwo ten zespół placów, o który właśnie nam chodzi.
Tak, owszem, teraz już wszyscy widzą, że tuż za kartoflami ciągnie się gotowy prawie tor, widzą stosy podkładów. Ale pustka, która dokoła panuje, uprzytamnia Ostrzeńskim z Siąszyc, że oto mają tu pierwsi coś karkołomnego zaczynać. Dzielą się tymi obawami ze sobą i z resztą skłopotanych nabywców. Pytają, czyby nie lepiej było poczekać, aż ktoś doświadczony wyprobuje, czy w to warto włożyć pieniądze. W końcu zaczęli błąkać się po ściernisku, trącając stopą ścięte źdźbła słomy, jakby ogarnięci nową falą wątpliwości pragnęli w ten sposób wybadać wartość placów.
- Spodziewałam się tego - rzekła wujenka Michalina do Anzelma, spoglądając z ubolewaniem na nie mogących się zdecydować krewniaków.
Anzelm odpowiedział pogodnie:
- To nie zmieni zasadniczo położenia i nie opóźni ani o włos rozwoju tej dzielnicy.
Tak mówił, gdyż oczywiście mógł poprzestać na tym, żeby tu włożyć pieniądze ojca, a tamci niech sobie robią ze swoimi sumami, co im się podoba. Ale w gruncie rzeczy był zły, bo jeżeli wziął już tę sprawę w swoje ręce, to nie na to, żeby jej dać się potoczyć samopas. Czuł się powołany do kierowania wypadkami, i obrazy przedsięwzięć, które za jego sprawą mogą tu zacząć istnieć, wzbudzały w całym jego jestestwie radosne przeciąganie się, niby obrazy miłosne lub łowieckie.
Zaczęli z matką rozmawiać o tych rzeczach. Nie słowa, ale domy, pociągi, młyny, łokcie kwadratowe, koniunktury, procenty zdawały się wylatywać im z ust. Nikt już poboczny nie rozumie tej mowy.
Pani Barbara boi się coraz bardziej. Odciąga Bogumiła i szepce:
- Mój Bogumił, mój złoty, chodźmy już. Nie chcę tego wszystkiego.
- No, dobrze - mówi Bogumił zupełnie osowiały. - Chodźmy.
Tak wyraźnie jednak nie śmieli tego Anzelmowi powiedzieć. Bali się, że będzie mu przykro. Wyczekali chwilę, która im się wydała właściwą, i zaczęli się żegnać. Mówili przy tym, że się jeszcze namyślą, a teraz muszą już wracać. Wujenka Michalina zaczęła ich wstydzić, zaczęła mówić, że Polacy nigdy do niczego nie dojdą, jeżeli będą wiecznie tak w interesach tchórzyć. Anzelm ją powstrzymał.
- Przestań, mamo - mówił. - Do tych rzeczy trzeba odwagi, której nie można od każdego wymagać.
Bogumił zaczerwienił się. Cóż ten smyk będzie tu jego w rzeczach odwagi pouczał. Chciał coś ostrego powiedzieć, ale zmilczał. Ma tu może przeciw owym placom występować z dziejami swoich ran, więzień i tułaczki? A zresztą może w istocie do tych placów trzeba specjalnego rodzaju odwagi, której on w samej rzeczy nie posiada.
Zwrócił się szorstko do Anzelma.
- Do widzenia - powiedział.
- Wszyscy niebawem wracamy - rzekł na to Anzelm łagodnie - tylko zaraz… jeszcze o czymś muszę tutaj uprzedzić.
I zwróciwszy się do pozostałych, zaczął wołać:
- Proszę państwa, zapomniałem, że deklaracje i zadatki przyjmuję tylko przez dzisiaj. Bo z tą częścią terenu, którą my targujemy, Ceglarski może czekać do jutra do południa. Proszę pamiętać, że na moją prośbę zgodził się czekać aż do ukończenia naszej sprawy spadkowej, ale ani dnia dłużej.
W tych warunkach Bogumiłowie znowu nie wiedzą, co zrobić.
Wiadomość o krótkim terminie czyni place czymś bardzo pożądanym.
Jeden z Ostrzeńskich podszedł do Bogumiła i zapytał:
- No więc jak?
- Cóż - odpowiedział Bogumił - tyle czasu tu stracić i nic nie zrobić. Myślę, że się trzeba zdecydować.
Pani Barbarze przychodzi na myśl to samo. Odjechać - i znowu mieć przed sobą całą tę sprawę, znów się namyślać, w co włożyć pieniądze, znów jeździć, znów się wahać - nie, to już ponad jej siły.
Anzelm zwrócił się do niej grzecznie i nadmienił:
- Jeżeli państwo (nie powiedział wujostwo) zdecydują się później, to myślę, że z mniej korzystnie położonych terenów będzie można jeszcze dowolną ilość nabyć. A i tamte nie będą wcale złe.
Po tych słowach Niechcicowie oświadczają już ostro i gorączkowo, że nie chcą czekać. Zgadzają się na wszystko i kupują.
Kiedy wracano do miasta, Anzelm rozsiadł się w dorożce nieco bardziej wygodnie, zdjął kapelusz i rozejrzał się wkoło. Teraz może się napawać pogodną słodyczą wieczoru. Wszyscy kupili place.
Czuł się jak dowódca po szczęśliwie wygranej bitwie. Z przyjemnością przebywał w tej chwili wśród rodziców, flirtował z matką i Bodziem, częstował ojca papierosami.
- Dokąd jedziemy? - zapytał trwożnie wuj Daniel, gdyż pamiętał, że Michasia miała dziś jakieś zebranie. Ona jednakże uważała, że w tym dniu pchnęli sprawy życia dość mocno naprzód, tak że można sobie pozwolić na wypoczynek i opuszczenie zwykłych społecznych zajęć.
- Do domu - odpowiedziała śmiejąc się z jego obaw.
- Nie, naprawdę? I nigdzie już nie wyjdziesz?
- Nigdzie, Daniu.
Wuj Daniel uszczęśliwiony zaczął po cichu nucić. Za taką cenę gotów był co dzień jeździć oglądać place.
Niechcicom było gorzej. Koło mostu na Dziadowym Przedmieściu zatrzymała ich Arkuszowa.
- Co się stało? - pytała z obawą i zdumieniem.
Pani Barbara wychyliła się mężnie z karety.
- Cóż, trudno - rzekła - musieliśmy się rozmyślić.
Bogumił pośpieszył z pomocą.
- Ja - rzekł - namówiłem panią na inny, lepszy interes.
Arkuszowa przechyliła głowę i zaczęła się zastanawiać.
- Inny, lepszy? Jaki inny lepszy? Państwo może byli u pani Ostrzeńskiej? Państwo może kupili te place na Oczkowie?
- Kupiliśmy te place - odparli jednocześnie, patrząc z lękiem na Arkuszową, czy nie usłyszą od niej czegoś, co ich znów zbije z tropu.
Arkuszowa zaczęła kręcić głową, a nawet cmokać.
- No, to jest akuratny interes, to młody pan Ostrzeński się tym zajmuje. Niech jemu pan Bóg da zdrowie, ile on ma rozumu w jeden palec, ten młody pan Ostrzeński. On chce robić interesy, no, do każdego interesu potrzebne są duże pieniądze, to on lubi z krewnymi kupić, żeby mieć większe pieniądze do swojej woli.
- Jak to do swojej woli?
- No, jak państwo razem zarobią na place, to państwo razem włożą, w co pan Anzelm poradzi. Ja nic nie mówię. Pana Ostrzeńskiego rada może być warta złote pieniądze.
- Ale Arkuszowa na nas tyle czasu czekała.
- Nic nie szkodzi. Raz człowiek traci, drugi raz człowiek zarobi.
I powtórzyła swoje:
- Handel to jest różnie.
Bogumił jednak nie chciał, żeby straciła, i szperał po kieszeniach.
Przyjąwszy rubla Arkuszowa odrzekła:
- Niech Pan Bóg błogosławi. Ja bym na moich państwa i za darmo czekała.
- Niech Arkuszowa przyjdzie do Serbinowa - mówi jeszcze pani Barbara - dzieci mi rosną, starych ubrań jest co niemiara, to się coś wybierze.
- Niech Pan Bóg dopomaga.
W domu, późno wieczorem pani Barbara dostała znów napadu wątpliwości. Przyszła do męża, gdy się już tego nie spodziewał, tak że już leżał w łóżku.
- Jezus Maria - przypominała sobie - czy ty słyszałeś, co Arkuszowa mówiła? O tych placach? I o Anzelmie? Że on będzie miał nasze pieniądze w swojej woli, czy coś. Bój się Boga, ja tego chłopca wcale nie znam, czy ja wiem, co on może zamyślać?
- Co tobie znów, Basiu? - zadziwił się Bogumił. - Ta twoja Arkuszowa zaczyna mnie już złościć. Zawsze coś takiego ci powie, co ci życie zatruje.
- Nie, no bo powiedz sam, w interesach może on nas z łatwością wystrychnąć, jak to mówią, na dudka i jedyne pieniądze, do jakich doszliśmy w życiu, przepadną.
Nastało długie milczenie, w czasie którego Bogumił zapalił papierosa.
- Nie bądźże taka przeczulona - rzekł na koniec. - Ten Anzelm kieruje się na kupca, czy tam na przedsiębiorcę. Chybaby więc był z rozumu obrany, żeby miał zaraz przy pierwszym swoim występie chcieć kogoś oszukiwać i psuć sobie z punktu opinię. I prócz tego zapomniałaś, że Michalina z domu jest Poleska, ten Anzelm też więcej Poleski niż Ostrzeński, a wiesz, jak Polescy uważają na rodzinne stosunki i jak zawsze wszędzie popierają rodzinę. I możesz być pewna, jeżeliby nawet były jakie obawy, to już to, że należysz do rodziny, daje w tym wypadku gwarancję, żeś nie wpadła.
- Oni tylko pomiędzy Poleskimi tak się trzymają razem, a ja do Poleskich nie należę.
Bogumił znów długo milczał, a wreszcie rzekł prosząco:
- Na litość boską, dziecko. Jażem, dalibóg, nie bardzo chciał owych placów, a teraz nie rozpaczam. Stało się przecież w gruncie rzeczy po twojej myśli, umieściliśmy pieniądze w mieście, zarobimy, sprzedamy place, kupimy dom.
- To prawda - przyznała pani Barbara tępo.
Zdawała się już nie myśleć o pieniądzach, lecz o czymś innym, stokroć bardziej bolesnym. Nawiązując do poprzednich swych słów, rzekła z żałością:
- Do Poleskich ja nie należę, i w ogóle w mieście widać życie nie dla mnie. Ja już zapomniałam, jak to się z tymi ludźmi tam gada, jak to się z nimi chodzi.
- Kiedyś… - dodała - kiedyś…
Nie mogła skończyć zdania. Głos ją zawiódł i łzy pociekły jej z oczu.
Z trudem hamując płacz, rzekła:
- Ja nie wiem… ja naprawdę nie wiem, gdzie jest moje miejsce na świecie.
Bogumił był głęboko poruszony, gdyż pani Barbara niezmiernie rzadko płakała. Dźwignął się trochę na łokciu, przyciągnął ją do siebie, do poduszek. Chciałby coś powiedzieć o tym miejscu na świecie, lecz jakoś mu się nie składa.
Pewny jednak, że to troska o los owych pieniędzy gnębi panią Barbarę, zaczął szeptać:
- Nie płacz. Na pewno wszystko będzie dobrze i będziemy błogosławili dzisiejszy dzień. Widziałem wczoraj wieczorem nowy księżyc po prawej stronie, to dobry znak. A zresztą, wczoraj jeszcze nie mieliśmy tych pieniędzy. Powiedzmy sobie, że ich wcale nie było - i żyjmy dalej.
Rozmawiali jeszcze ze sobą niejaki czas. Bogumił nie chciał wierzyć własnym oczom i uszom. Żona nie mówi mu dobranoc i nie odchodzi.
Chwile milczenia między jedną wymianą zdań a drugą były coraz dłuższe, a ona zdawała się drzemać, całkiem ubrana, ale tuż przy nim, na łóżku, z twarzą na jego ramieniu.
Niekiedy odzywała się jeszcze.
- Jak głośno - rzekła na przykład - słychać świerszcze. Żeby tak ni stąd, ni zowąd okazać sobie miłość, tego już nie potrafią. Lecz ze wspólnej szczegółowej rozmowy o wszystkim, ze znękania pani Barbary wynika coś, co jest więcej miłością niż sama miłość. Ratują się wzajemnie, dźwigają i to ich znienacka zespala.
Pani Barbara zbudziła się o świcie. Bogumił krzątał się po pokoju.
Widziała, jak z wielką ostrożnością stąpał na palcach, jak powolutku nalewał wodę i jak z uchylonej szafy wyciągał po omacku marynarkę bojąc się szerzej otworzyć drzwi, ażeby nie skrzypnęły.
- Ja już nie śpię - rzekła i sama wnet zaczęła się ubierać. - Śpiewasz? - zapytał ze śmiechem. - Śpiewaj, dziecino, śpiewaj.
- Ja śpiewam? - zdziwiła się.
- Nie zapieraj się. Słyszałem wyraźnie, że nucisz. „Po nocnej rosie, płyń, dźwięczny głosie, niech się twe echo rozlega” - zanucił sam. - Dawniej śpiewałaś to często i głośno.
- Dawniej… - odparła - dawniej było się młodą.
- Ach - zaprzeczył - jesteś dla mnie aż nazbyt młoda. Gdybyś chciała być zawsze taka dobra jak dzisiaj.
Nie odpowiedziała. Śpieszyło jej się do dzieci.
Kiedy już wychodziła, Bogumił jeszcze zapytał:
- Powiedz tylko. Czy tobie było dobrze?
- Zawsze mi z tobą dobrze - odparła wymijająco. Ale potem w ciągu dnia myślała parokrotnie, że czuje się jednak w pewien sposób wzmocniona i pocieszona. Gdybyż mogła wzbudzić w sobie na stałe takie uczucia do Bogumiła, jakich doświadczyła wczorajszego wieczora. Lub gdyby był ktoś, do kogo by można ciągle żywić takie uczucia. Ach, czegóż to jej się zachciewa. To są już w ogóle dla niej tylko błyski przeszłości, do której wrócić człowiekowi tak niepodobna, jak wodzie niepodobna zawrócić wstecz do źródła.
Pani Barbara często w ciągu tego lata podnosiła w rozmowie sprawę placów. Chociaż kupione, nie były one sprawą zakończoną i wciąż ją zaprzątały, to czymś strasząc, to czymś nęcąc, to martwiąc.
Pewnego poobiedzia, już ku jesieni, siedzieli razem z Bogumiłem pod kasztanami przy szarym drewnianym stole. Było gorąco - Bogumiłowi chciało się pić i przyrządzał sobie wodę sodową. Sypiąc do szklanki kwasek, a potem sodę, patrzył wesoło, jak woda szeleści i musuje. Następnie pił napawając się ostrym, cierpkim smakiem, a delikatne pryśnięcia rozpylonej wody łaskotały mu twarz.
Pani Barbara spojrzała na niego przelotnie znad stosu bielizny, którą bez humoru łatała.
- Widzę - rzekła - że jesteś zadowolony.
- Kłamałbym, gdybym powiedział, żem nierad. A dlaczego uważasz, że się powinienem smucić?
- Bo ja wciąż nie mogę sobie dać rady z tymi placami.
Bogumił zadziwił się, zgorszony:
- Co znowu? A ja właśnie się i z placów między innymi cieszę.
W samej rzeczy, pieniądze czy brak pieniędzy nie była to rzecz, co go mogła czynić szczęśliwym lub nieszczęśliwym. Ale zawsze, gdy się minęło pięćdziesiątkę, człowiek czuje się nieco bezpieczniejszy, o ile ma coś zapewnionego dla żony i dla dzieci.
Bogumił może by wolał, żeby ta pomyślność przyszła do nich nie taką drogą, żeby te pieniądze okazały się w jakiś sposób wynikiem jego pracy. Skoro jednak zdarzyło się inaczej, chwała Bogu i za to. W żadnym razie nie pochodziły one wszakże ze złego źródła, o ile on to może swoim rozumem osądzić. Czegóż się zatem smucić?
- I tyś chyba w końcu rada, jak myślę.
Pani Barbara pokręciła ze smutkiem głową. - Żebym oto była kupiła ten dom na Owocowej - odparła - tobym zawsze miała jakiś dochód, jakieś własne pieniądze chociaż na drobne wydatki. A tak co? Muszę przecież zrobić soków i galaret na zimę. Sam będziesz się martwił, jeżeli nic słodkiego zimą w domu nie będzie, ale jak trzeba kupić cukru, to mówisz, że pieniądze potrzebne na wypłaty.
- Ludzie są zawsze pierwsi - upomniał ją łagodnie - ale przecież możesz wziąć na książeczkę.
- Mój złoty, ja i tak nigdy sobie nie mogę rady dać z niepokoju przed każdym pierwszym, czy aby starczy na te wszystkie rachunki, a ty mi każesz zaciągać nowy dług. Chybabym oszalała ze zdenerwowania.
- Nigdy jeszcze przecież tak nie było, żebym pozostał komu winien.
Przed pierwszym dam ci na wszystko. Czyż cię kiedy zawiodłem?
- Dobrze, ale pamiętaj, nie mów potem, że rachunki są duże - ostrzegła pani Barbara.
Bogumił spojrzał na zegarek, zobaczył, że do dzwonka ma jeszcze chwilę czasu, oparł się o pień drzewa i przymknął z cicha oczy.
Kłaść się po obiedzie nie miał zwyczaju, ale dobrze mu robiło zapomnieć się na chwilę.
Pani Barbara milczała czas niejaki, zajęta pilnie łataniem, wreszcie zaczęła znowu mówić:
- A co do tych placów, to nie pamiętam, w jaki to my sposób mamy na nich zarobić. Place leżą - i co?
Natknąwszy się na zupełne milczenie, po pewnej chwili odpowiedziała sobie sama:
- I mają rosnąć w cenie.
- Chciałabym tylko wiedzieć - dociekała - skąd się tam weźmie owa podwyżka ceny. Bo jeżeli tak ma być, jak mówił Anzelm, jeżeli ten kapitał ma się prawie podwoić, a może, jak powiadał, potroić, i to za parę lat? To co to jest za procent od kapitału? To jakaś lichwa czy co? - Lichwa, mówię, czy co? - dodała głośniej.
Bogumił otworzył oczy zupełnie wytrzeźwiony i popatrzył na panią Barbarę w milczeniu pełnym zdumienia.
Co takiego? Lichwa? Cóż za usposobienie ma ta kobieta, że jeżeli się o coś nie zamartwia, to ją trapią jakieś urojone grzechy.
Długoż jeszcze będzie wracać do tych placów i do tych pieniędzy?
Co uczynili, to uczynili. Jeżeli się okaże, że było w tym co złego, no to będą wtedy ratować siebie czy drugich, ale na razie Bogumił widzi przed sobą tylko jedno zadanie - żniwa, które już drugi rok, chwała Bogu, toczą się bardzo szczęśliwie śród przyjaznej pogody. Czyż ta Basia nie ma skóry, którą się czuje błogie pałanie upału, czy jej oczy nie widzą, czy jej uszy nie słyszą, czy jej nozdrza nie chłoną w siebie balsamicznych zapachów świata? Ogród, aż zgięty pod urodzajem owoców, stoi w obfitym słońcu. Dzieci takie ładne, poopalane, zdrowe, migają pośród gałęzi, zajęte swoimi sprawami, coś krzyczą, wyciągają z barłogu szczeniaki, biegają, aż ziemia tętni dokoła domu. Agnisia tak się w tym roku poprawiła, wyrosła, Emilka już nie chrząka i nie dostaje kataru. Boże miły, czyż to jeszcze nie dosyć!
Poczuł się nagle sam zniechęcony do życia.
- Nie mam czasu teraz o tym rozmawiać - rzekł stosunkowo mało uprzejmie. - Muszę już iść.
- Poczekaj. Zostań jeszcze chwileczkę! - zawołała, jakby bojąc się zostać sama z natłokiem niepokojących myśli.
Bogumił nie obejrzał się nawet. Sam nie rozumiał, co mu się dnia tego stało. Bywał znacznie cierpliwszy przy o wiele przykrzejszych rozmowach, i przy o wiele mniej uzasadnionych wątpliwościach. Bo przecież, prawdę mówiąc, te place budzą takie różne pytania. Ale w ciągu toczenia się tej sprawy ze spadkiem, żona była dla niego kilka razy tak dobrą. Odnowiła się ich radość, byli znów razem.
Uważał, że po ostatnich nocach i życie ich, i wzajemne stosunki, i rozmowy powinny się potoczyć raz jeszcze nowym odświeżonym torem - nie rozumiał, jak te rzeczy mogły nie wywrzeć żadnego wpływu na usposobienie Basi. To go rozżaliło, wzburzyło, uczuł nawet po raz pierwszy coś w rodzaju odrazy ku całemu swojemu życiu. Zapragnął przez chwilę jakby wszystko porzucić, rozwalić, pójść, dokąd oczy poniosą. Lecz wnet cofnął się dumnie i cicho.
Może być w życiu człowieka jak w budowie. Ta lub owa deska ugina się pod nogą, to lub owo murszeje, trzeszczy. Ale cała budowa jeszcze mocna, służy drugim, obrosła dokoła cudzym życiem, chroni się pod jej dach troje bezradnych dzieci, nie wolno jej naruszać.
Ocknął się z mętnych tych myśli usłyszawszy w porządkarni odgłos rzezania drzewa. Zapach wiórów i trocin uderzał tu do głowy.
Bogumił zatrzymał się, zaglądnął do wnętrza, gdzie w zakurzonym półcieniu stelmach obrabiał pień brzozowy.
- A co to? - zapytał, gdyż o ile pamiętał, miały być dzisiaj robione sztachetki na zagrodę do owczarni.
Stelmach przestał piłować.
- A to rozwora trzasła Posiłczakowi i trzeba mu nową narychtować.
- To on, psiamać, zawczasu nie mógł obejrzeć, nie teraz w samą robotę czas tracić? - rozgniewał się Bogumił.
- A dyć go nie traci, bo jom tam powiązał i tak ta jakoś zwozi.
Może ta do podwieczorku dowozi, a jo tyż bez ten czas nowom skończę.
Bogumił uspokojony podążył do zwózki. Stamtąd poszedł sprawdzić świeżą orkę po życie. W jednym miejscu zrobione było byle jak.
Zapamiętał sobie, że trzeba o tym Katelbie powiedzieć wieczorem przy dyspozycji. I przez chwilę myślał z troską o Katelbie. Stał się on pomału czymś więcej niż pisarzem; Bogumił wyręczał się nim już i w polu w czasie większych robót, uważał go za rządcę. Tym bardziej było mu przykro, że chłopak od roku opuszczał się w obowiązkach. Nie pora była jednak nad tym się zastanawiać. Bogumił wszedł między sterty, popatrzył, czy się dobrze trzymają. Owionął go słonawy zapach słomy. Pobywszy chwilę śród stert, wyszedł na rów, przysłonił ręką oczy i wytężonym wzrokiem patrzył, czy jest kto przy dzieciakach, które ścinają mak. Po dosyć długiej chwili rozpoznał włódarza, pokwapił się więc dalej, a minąwszy kobiety wyrywające len, pośpieszył do lokomobili.
W kurzu i huku przebywał tam dość długo. Zirytował się, że źle podają snopy, sam wszedł na stertę, wziął widły i robił z drugimi.
Zeszedł dopiero, kiedy maszyna zaczęła gwizdać i zacichać na podwieczorek.
Poczuł szalony głód. Nie tylko bowiem namordował się przy młockarni, ale i nalatał się tego popołudnia więcej niż kiedykolwiek. Zwykle jeździł na koniu albo linijką, ale dzisiaj akurat wałachowi coś uwięzło w kopycie, a linijka od wczoraj była u kowala, musi więc chodzić. Mimo to, wracając, zboczył jeszcze na chwilę do buraków. Ucierpiały trochę od suszy, i chciał na nie popatrzyć, czy się nie poprawiły. Wiedział, że się nie mogły poprawić, bo skąd by - deszczu nie było; a jednak stał nad nimi z niedorzeczną nadzieją, wpatrując się nieomal w każdy z osobna. W miarę jak stał, zaczęło mu się wydawać, że może się jednak troszeczkę poprawiły. W każdym razie nie wyglądają gorzej niźli przed paru dniami. Ach, żeby teraz deszcz. Żniwa już prawie skończone, mógłby padać choć z tydzień.
Rozejrzał się wokoło. Pośród sierpniowego upału szumiał już pierwszy jesienny wiatr, ale na deszcz się nie miało. Świat cały zdawał się być zatopiony w jaśniejących błękitach. Nawet kłębiące się gdzieniegdzie obłoki wyglądały jak spienione strzępy lazuru.
Dalekie wsie, widnokręgi, lasy, stogi i zaorane pola - wszystko było niebieskie.
Z oczami pełnymi kurzu i blasku, z plecami swędzącymi od potu i od ości zbożowych, znalazł się Bogumił nareszcie w domu. W jadalni było chłodno i śniado z powodu dzikiego wina, obrastającego werandę. Bogumił spóźnił się, przy stole nie było już nikogo. Pod kloszami z granatowego drutu złocił się miód, woniały już podeschnięte, pstre od kminku gomółki, osy dobijały się do przykrytego kloszem koszyka z renklodami, na których tu i ówdzie błyszczały krople żywicy. Na talerzu z czarnego dębu piętrzyły się skiby przaśnego chleba, cielista gruda masła zroszona była mętnymi kroplami niedostatecznie wyciśniętej wody. Bogumił spojrzał na to wszystko uszczęśliwionym okiem, uchylił drzwi do kuchni i zawołał, żeby mu podali chłodzoną kawę.
Pani Barbara wynurzyła się z głębi domu i dość potulnie usiadła, żeby towarzyszyć mężowi:
- Myśmy już zjedli i wypili - oznajmiła - bo dzieci bardzo już były głodne.
- To dobrze - powiedział - ja nie mogłem przyjść wcześniej, bo nie mam dzisiaj ani linijki, ani konia. Wszędzie musiałem chodzić pieszo.
I nagle chcąc naprawić szorstkość, z jaką zbył żonę, gdy się po obiedzie skarżyła, wyznał, że sam też ma kłopoty. Mianowicie z Katelbą. - Żadnego święta nie spędza w domu, włóczy się gdzieś i spostrzegłem, że często wraca nietrzeźwy. A i w powszedni dzień chodzi koło roboty jak senny. Dotychczas nigdy nie pił i w ogóle pracownik był z niego niezastąpiony.
- Ty myślisz, że ja tego nie widzę? Z nim się już dawno coś dzieje - odparła pani Barbara. - I czy to nie jest czasem sprawa tej Chrobotówny, z którą się podobno zeszedł jeszcze zeszłego roku, jak tu jakiś czas chodziła do roboty. Mniej więcej wtedy, co to, pamiętasz, panna Celina wyskoczyła przez okno.
- Tej Olesi? Jej przecież nie ma już we wsi od nie wiem kiedy.
- Ale jest w Nieznanowie. A i tutaj zabiega. Przecież ludzie ją nieraz widują. A jego z nią. I mówią że…
Felicja wniosła kawę, a jednocześnie zdjęła coś z tacy i podała mówiąc:
- Przynieśli telegramę.
Patrzyła przy tym nie na panią Barbarę, ale na Bogumiła, jakby o niego właśnie się bała, że się przestraszy.
Bogumił przestał sobie smarować chleb.
- O, do diabła! - zamruczał. - Czy tam znowu kto umarł?
Gdyż ostatni raz otrzymali depeszę wtedy, kiedy umarł radca Joachim Ostrzeński.
- No co? Prędzej - nagliła pani Barbara.
Bogumił otworzył, chwilę milczał, wreszcie rzekł ze zdziwieniem:
- Daleniecki przyjeżdża.
Pani Barbara odrzuciła w tył głowę i z piorunami w oczach zapytała:
- Jak to? kiedy?
- Pojutrze. - A sprawdziwszy raz jeszcze dodał: - Tak, pojutrze rano.
Milczeli zaskoczeni. Nie tak dawno plenipotent pani Mioduskiej pisał, że wzgląd na zdrowie każe mu, tak samo jak w zeszłym roku, przebyć całe lato w miejscowości kuracyjnej. Co ma znaczyć ten niespodziewany przyjazd? Co zwiastuje ta nagła zmiana zamiarów?
Pani Barbara nie traci dużo czasu na dochodzenie tego.
- Masz, widzisz - mówi strwożona. - Jak wszystko się teraz sprawdza. Nie ma dwu zdań, że przyjeżdża sprzedać Serbinów. A tu dom na Owocowej przepadł. Jezus Maria! Żeby był chociaż ten dom. A tak, to co my poczniemy? Tu może jutro, pojutrze, być już po wszystkim. I gdzie się podziejemy? Siądziemy na tych placach? Co te nasze biedne dzieci czeka na świecie?
Niechcic pochłaniał w milczeniu podwieczorek i na własną rękę rozmyślał nad tym przyjazdem. Nie wierzył on starym pogłoskom rozpowszechnianym przez Arkuszową, jakoby Daleniecki miał przed wygaśnięciem kontraktu, poza jego plecami sprzedać Serbinów. Ale jednakże teraz możebne jest, że pani Mioduska powzięła rzeczywiście zamiar sprzedaży. Nie można się przecież łudzić, żeby miała wiecznie chcieć w Polsce trzymać ten majątek - była wszak cudzoziemką. Bardzo możliwe, że Daleniecki przyjeżdża się z nim co do tego porozumieć.
Wychodzi to na jedno z tym, co mówiła Arkuszowa. No, niezupełnie na jedno. Bo wprawdzie nie ma mowy, żeby on mógł teraz skorzystać ze swego prawa pierwokupu (gdyby te pieniądze po radcy były wolne, to kto wie, może by to dało się zrobić), ale żadnego niedotrzymania kontraktu nikt mu nie wmówi. Zatem w każdym razie muszą mu wypłacić odszkodowanie. Ostatecznie nie jest jeszcze dzisiaj tak stary, żeby sobie nie mógł dać rady. Rady nie ma tylko na żal, że mogą mu odebrać ten warsztat, któremu oddał już tyle swojego serca, swoich myśli, swojego potu.
Ale co innego nęka jeszcze Bogumiła po trosze: jeżeli Daleniecki przyjeżdża nie w takiej sprawie, to w takim razie - w jakiej? Może dowiedział się, że on, Niechcic, kupuje place? A nie wiedząc wszystkiego może myśli, że on się zanadto dorobił na Serbinowie?
Bogumił już dawno miał zamiar napisać Dalenieckiemu o spadku, a teraz o placach. Ale zwlekał, bo mu była nieprzyjemna myśl, że ma się tłumaczyć ze spraw tak osobistych i dotyczących nawet nie jego samego, ale żony. Nie miał też nigdy czasu.
Z drugiej strony wydawało mu się, że może lepiej nie pisać, może to by się właśnie wydawało, jakby się poczuwał do czego złego?
Przechodził wszystkie tortury niewinnego, strudzonego człowieka, którego byt jest zależny od nieobliczalnej, mało przychylnej siły.
Ostatecznie zaś mawiał sobie, że ta sprawa sama w końcu jakoś dojrzeje i wtedy będzie jeżeli nie łatwiejsza, to w każdym razie bardziej się nadająca do takiego czy innego rozwiązania.
Tymczasem, patrzcie, życie nie chciało czekać, aż ta sprawa dojrzeje. Los go może oto już pojutrze weźmie za skórę jak szczeniaka, nosem go utknie w samo zarzewie i każe mu rozstrzygać.
Ha, zobaczymy.
Wstał i, jakby kończąc dawno toczoną rozmowę, powiedział:
- W każdym razie trzeba wszystko przygotować jak zawsze.
- Dobrze - odpowiedziała pani Barbara posłusznie. - Zaraz każę znieść jego pościel. Niech się wyciąga w puchach, kiedy my zostaniemy bez dachu.
Pani Barbara zasnęła kamiennym snem dopiero nad ranem, właśnie wtedy, kiedy kareta wioząca pana Dalenieckiego i Bogumiła, który po niego jeździł, znajdowała się w połowie drogi między graniczną stacyjką Kliszew, przezwaną po niemiecku Kliszau, a Serbinowem.
Około wpół do siódmej Bogumił wszedł do sypialnego pokoju, pogrążonego jeszcze w głębokim spoczynku. Ukośne listwy światła ze szpar w zamkniętych okiennicach krzyżowały się i łamały na podłodze i sprzętach. Słychać było cztery ciepłe, smaczne oddechy.
Bogumił podszedł na palcach do łóżka żony, obudził ją i jęli szeptem rozmawiać. Ale dzieci dospały widać akurat swoje, bo zaczęły się zrywać i trzeźwo siadać na łóżkach. Zobaczywszy ojca pytały:
- Co to? Pan Daleniecki nie przyjechał?
- Przyjechał, przyjechał. Wstawajcie, tylko nie róbcie hałasu, bo jest po drodze zmęczony.
- Pójdę w takim razie do ciebie - rzekła pani Barbara i pośpiesznie zaczęła się odziewać.
Kiedy już byli sami, Bogumił skończył to, co zaczął w sypialni.
- Więc widzisz - mówił. - Co do jednego możesz być wreszcie spokojna. Nie przyjechał sprzedać Serbinowa. Sam o tym w drodze zaczął: „Pewno pan się dziwi - powiada - kochany panie Bogumile, że mnie pan widzi…” I Bogumił słowami Dalenieckiego opowiedział dokładnie, skąd się wziął pomysł całego tego przyjazdu. Między Francją a Rosją kleci się właśnie nadzwyczajne zbliżenie czy tam sojusz, czy przyjaźń.
Wszystko, ma się rozumieć, z racji syberyjskiego złota. Przy okazji jakichś tam pertraktacji z tym związanych najgłośniejsze dzienniki paryskie wysyłają swoich przedstawicieli do Petersburga.
Daleniecki zatem, jako współpracownik jednego z paryskich dzienników, został również wysłany. A ta jego misja jest jeszcze z tego powodu ważna, że on zna dobrze Petersburg i pisze, jak to wiadomo, do rosyjskich gazet.
- I jeszcze do jakich - wtrąciła pani Barbara swoje - do najgorszych.
- Mniejsza z tym, ale jednym słowem - dokończył Niechcic - powiada, że „skoro miałem już jechać w te strony, chciałem wstąpić, żeby uścisnąć panu rękę i zobaczyć, co tu u państwa słychać”.
Pani Barbara odwróciła się w stronę okna i skrywając bezwiedny uśmiech powiedziała z urzędową goryczą:
- Uścisnąć rękę…
Nagle jednak naprawdę znów się zlękła. Zobaczyła bowiem, że od bramy wjazdowej aleją idzie, ni mniej, ni więcej, tylko Szymszel.
- A ten w takim razie co tu robi od świtu? - zawołała z jadowitym zdumieniem.
Wyjaśniło się to niebawem. Szymszel szedł na jarmark do Kalińca i wstąpił, żeby po drodze cokolwiek utargować. Szedł, nie jechał, gdyż kobyła mu padła. Nie ma już teraz konia i nie wie, czy się go jeszcze kiedy na tym świecie dochrapie. Na skutek tego nieszczęścia zrobił się jeszcze bardziej życzliwy i pogodny. Gdy szedł między drzewami alei, miał na twarzy wyraz takiego uradowanego dziękczynienia, jak gdyby każdy krzaczek dał mu coś utargować.
W Serbinowie znalazło się - rzecz prosta - to i owo na sprzedaż.
Szymszel naładował swój worek i ruszył w drogę. Bogumił, który przez ten czas wyszedł w pole, spotkał się z nim przy bramie. Miał niewyraźne poczucie, że Szymszel umyślnie zwolnił kroku, ażeby się z nim spotkać. Jakoż tak być musiało, bo jak tylko zaczęli iść razem, Żyd rozejrzał się i powiedział:
- Wielmożny panie, ja chcę panu jedno słowo powiedzieć. Panu może ono jest niepotrzebne, a może ono jest takie, że o nim lepiej wiedzieć.
- Co za słowo?
- Mnie mówili w kuchni, że pan dziedzic Daleniecki przyjechał.
Pani Mioduskiej nie pamiętano w okolicy - dziedzicem był dla wszystkich Włodzimierz Daleniecki.
- Przyjechał - no to co? - niecierpliwił się Niechcic dosyć mało serdecznie, mimo że lubił Szymszela.
- No, to jego dziedzickie prawo przyjechać i ja nie pytam, dlaczego on przyjechał. Ja tylko chciałem wielmożnemu panu powiedzieć, że rok temu w Kalińcu było między Żydkami mówione, że pan Daleniecki stara się o kupca na Serbinów. Potem to się uspokoiło, ja widziałem, że dziedzic z Paryża nie przyjeżdża, to ja nic nie mówiłem - po co roznosić plotki, one się od tego robią grube i tłuste, a tak, to one uschną. Ale teraz ja widzę, że pan dziedzic przyjechał, mnie kucharka mówiła, że się nikt nie spodziewał. No to ja sobie myślę, na wszelki wypadek powiem. Ja wiem, on bez wielmożnego pana nic nie zrobi i może się nic nie okaże, ale lepiej zawczasu wiedzieć.
Bogumił słuchał tego wszystkiego w milczeniu, usiłując powściągnąć przykry zamęt wewnętrzny, który w nim powstał.
Czuł piekący wstyd, jakiego doznają ludzie niezdolni do intryg, kiedy się dowiadują, że wokoło wre od konszachtów i knowań. Bo w końcu zaczął w to wierzyć. Co ma znaczyć, że mówi mu o tym Szymszel, na którego właśnie było rzucone w tej sprawie podejrzenie - tego nie rozumiał. Ale przypomniawszy sobie, z jaką radością i wiarą słuchał rano wyjaśnień Dalenieckiego, wydał się sobie niemal głupim kaleką, który w ogóle nic nie rozumie, co się dokoła dzieje. Nie chciał dać poznać po sobie tego upadku ducha.
- Ja o tym wiem - rzekł, jak mógł najspokojniej.
- To chwała Bogu - ucieszył się Szymszel. - Ja też i myślałem, że pan pewno wie, bo i pan rządca wiedział.
Niechcicowi zrobiło się na te słowa jak gdyby gorzko w ustach.
- Rządca mówił o tym z Szymszlem?
- Niech Pan Bóg broni. Ja wiem od jednej kupcowej, co jest moją krewną.
Bogumił nic już nie rzekł w tej sprawie. Podziękował tylko Szymszelowi za życzliwość.
Szara twarz Szymszela okryła się rumieńcem.
- To nie życzliwość - powiedział. - To jest serce. Wielmożny pan ratował mnie od głodu.
- Nim Szymszel zajdzie do Kalińca - odrzekł na to Bogumił - będzie już pewno po targu.
- O, nie ma strachu. Szymszel nie wątpi, że znajdzie po drodze takich, co go podwiozą.
Na tym się rozeszli.
Pani Barbara wyglądała tylko, czy się Szymszel nie widział z panem Dalenieckim. Nie, nie widział się, a więc trzeba by nie mieć rozsądku, żeby w tym jego przyjściu upatrywać jakichś podejrzanych konszachtów. Jej niepokój rozproszył się ostatecznie, kiedy nad wieczorem Daleniecki przyszedł, by się przywitać.
Siedzieli właśnie na ganku, kiedy się zjawił w progu między usychającymi już, lecz jeszcze malowniczymi zwojami kwitnących wciąż powojów. Zawsze piękny, harmonijny, poważny.
Bogumił zapytał, czy będzie mógł jutro przedstawić rachunki i księgi, ale Daleniecki odpowiedział, że nie chce nic oglądać, że tym razem przyjechał tylko wypocząć. Głos miał nosowy, pieszczotliwie poufny - oczy ciemnomodre, ciepłe, mądre i świadome własnego uroku. Dziwił się, że Agnisia już taka duża, pytał, czy to najstarsza i kiedy pójdzie do szkoły.
Gdy odszedł, pani Barbara rzekła:
- Temu, że jest przystojny, nie zaprzeczam. Chociaż ma już pewno pod pięćdziesiątkę, wygląda z ruchów na młodzieńca. Owszem - dodała - lubię taką urodę. I kto by powiedział, że kobiety są takie głupie. W czasie mojej młodości Józef Toliboski uchodził za przystojnego. A przecież w porównaniu z takim Dalenieckim to był brzydal.
Wbrew temu, co Bogumił Niechcic powiedział rano dzieciom, Włodzimierz Daleniecki nie był wcale zmęczony podróżą. Jechał do Berlina sleepingiem, a od Berlina pustym przedziałem pierwszej klasy, w którym również wyspał się znakomicie. Był tedy jak najżyczliwiej usposobiony do wszystkich otaczających go zjawisk.
Sam zaraz po przyjeździe rozpakował potrzebne mu rzeczy, poustawiał na umywalni cenne toaletowe przybory, ułożył w skrzypiącej szafie część swojej drogiej bielizny i przystąpił do mycia - tego bowiem nigdy się nie ma dosyć. Koło umywalni stały dwa dzbanki, jeden z zimną, drugi z gorącą wodą; ten drugi przykryty położonymi na wierzchu ręcznikami, żeby nie ostygł.
Felicja o niczym nie zapomniała.
Daleniecki był zadowolony, że ostatecznie na tym bezludziu nie brak mu żadnej z rzeczy, do których był przyzwyczajony.
- Ma się rozumieć - myślał sobie - wszystko w pierwotnej formie, ale okazuje się, że w najskromniejszym bycie może nie zbywać na tym, czego wymaga kultura.
Wkładając czystą koszulę chodził od okna do okna i przypatrywał się ogrodowi, zasnutemu cieniem drucianych siatek. Pochwalał w myśli przyjemny dobór kwiatów na klombach, przyglądał się z pobłażliwą czułością gęstwinie drzew nad stawem.
Był obecnie w dobrym, wysokim okresie swojego życia, wszystko mu szło do rąk. Powodzenie to uzyskał był z niemałym trudem. Niedawno jeszcze miotał się, walczył, puszczał w ruch wszystkie swoje walory: nie zużytą energię drzemiących w nim wielu pokoleń wypoczętej rasy ziemiańskiej, urodę, zdolności i stosunki. Nie cofał się przed twardą, brutalną napaścią ani przed śliską intrygą, pobudzany do czynu przez szalejące w nim ciemne, mętne poczucie, że świat ma o tyle rację bytu, o ile jemu jest dobrze.
Trzeba było być nie lada ekwilibrystą i akrobatą, żeby w tym wężowisku intryg, jakim jest wielka prasa stołeczna, uzyskać miejsce i poklask, ale on je uzyskał, i to w dziale wymagającym największej giętkości i sprężystości umysłu, w publicystyce politycznej. Dziś jego pseudonim „kapitan Grant” ma dobrą markę nie tylko w Paryżu. Dziś ubiegają się o niego wszystkie prawicowe dzienniki Petersburga i Moskwy. Stoi więc przed nim otworem prasa dwu najbogatszych w złoto krajów. Oprócz tego jest głównym akcjonariuszem pewnej kopalni w koloniach i właścicielem kilku tysięcy metrów kwadratowych wybrzeża na zaczynającej wchodzić w modę plaży belgijskiej. A koniunktury były takie, że mógł się spodziewać jedynie wzrostu powodzenia i dobrobytu.
Pewność, że wszystko może mieć zawsze na swoje zawołanie, sprawiła, że czuł się skłonnym do wszelkich wyrzeczeń.
Zachwycony tym odpływem szarpiących go wiecznie ambicyj i apetytów, zapinał miękkie mankiety, wyglądał przez okno i myślał, że jest w gruncie rzeczy skromnym człowiekiem. Wystarczyłoby mu zapewne najprostrze życie, kto wie, czy nie byłby szczęśliwy, mając zawsze przed oczyma ten niewyszukany widok folwarcznego ogrodu. Tu by może napisał książkę, na którą w swoim gorączkowym paryskim życiu nigdy nie znajduje czasu, dawno marzone dzieło o Stanisławie Leszczyńskim. A może i to nawet byłoby dla niego za dużo.
Zobaczył, jak w aleję, wiodącą na podwórze, wjeżdża chłopak wiozący beczkę z wodą. Brama była przymknięta, chłopak stanął, otworzył i znów ruszył. Woda chlustała srebrem na brunatną aleję.
- Oto jest - myślał - ich ciężka wiejska praca. Może by wystarczyło być chłopcem wożącym wodę.
W tym błogim stanie ducha napisał list do pani Letycji Mioduskiej i przygotował sobie wąsko nacięty cieniutki papier do korespondencji dziennikarskiej. W tym samym przyjemnym poczuciu, że jest człowiekiem mało wymagającym od życia, poszedł się przywitać z panią Barbarą i z tą samą niezakłóconą pogodą w sercu, niby zawieszony między dwiema falami swego światowego czynnego życia - wyruszył nazajutrz w pole zobaczyć sprzęty i młockę.
Na którejś miedzy, zamiast sprzętu i młocki, ujrzał z daleka idącego mu naprzeciw rządcę Romana Katelbę. Pomimo woli zwolnił kroku. Katelba też zwolnił kroku, a nawet zdawało się przez chwilę, że ma ochotę zawrócić. Następnie obaj udali, że chcieli się czemuś przypatrzeć, i na koniec zaczęli jednak iść ku sobie, ale wolno i opieszale, jakby nie bardzo chcieli do siebie dojść, jakby czekali, żeby im coś przeszkodziło się spotkać.
Jednak zeszli się w końcu.
Katelba pierwszy stanął i przywitał dziedzica z pewnego rodzaju namaszczeniem.
Włodzimierz Daleniecki natomiast zatrzymał się tylko do pewnego stopnia i podał rękę Katelbie niejako mimochodem i nader mało serdecznie. Następnie zaczął pytać, idąc wciąż naprzód i przyglądając się polom:
- Cóż tam Roman mi powie? Jakże się Roman miewa? Matka, mam nadzieję, zdrowa - hę?
Chcąc mu odpowiadać Katelba musiał iść także, a ponieważ miedza tu była wąska, więc szedł za nim i mówił:
- Wszystko dobrze, jaśnie panie dziedzicu. Wszystko się dobrze składa. A co do urodzajów - najmniej piętnaście korcy z morga, sypie tak, że rany boskie.
Na tym rozmowa się urwała. Po niejakiej chwili Katelba znów zaczął:
- Owszem, panie dziedzicu. Piętnaście korcy z morga. Z kartoflami też dobrze, ale już nie tak. Kartofle na tomasówce nigdy nie będą takie jak na kainicie. Wykluczone.
I znów nastała cisza.
Romanowi Katelbie było przykro. Pan Daleniecki w ogóle nie poświęcał jego słowom wielkiej uwagi, ale tak jak dzisiaj nie rozmawiał z nim jeszcze nigdy. Wypadałoby właściwie powiedzieć mu tak z tyłu - „do widzenia” i ruszyć w swoją drogę.
Katelba miał już to zrobić, gdy nagle mocno się potknął. Noga mu wpadła w kretowisko i o mało nie upadł.
Wówczas Daleniecki odwrócił się ku niemu i spytał:
- Cóż takiego?
Potem zaś stanął i zaczął na coś patrzeć.
Katelba zebrał siły i odpowiedział:
- Potknąłem się, bo tu nam krety pole psują. Niech pan dziedzic uważa z łaski swojej. Pszenica - dodał odpowiadając na wzrok Dalenieckiego skierowany ku stertom.
I jakby na umówiony znak, zaczęli nagle mówić o interesach.
- Co do tego kupca - tłumaczył się Katelba - o którego pan dziedzic kazał się dowiadywać w zeszłym roku, to wtedy było trudno, szczególniej że trzeba było starać się ostrożnie, a Żydzi tutaj tacy, że jeden drugiemu wszystko powie. Ale jeżeliby pan dziedzic sobie życzył, żeby koło tego pochodzić…
- O tej sprzedaży - przerwał mu zimno Daleniecki - to już dawałem znać, że to sprawa skończona. Nie będę sprzedawał Serbinowa. A jeślibym sprzedawał, to omówię to z panem administratorem.
Katelba mienił się na twarzy i zdawał się toczyć ze sobą walkę.
- Pan Niechcic - rzekł na koniec porywczo - sam teraz jeżeli nie sprzedaje, to kupuje.
Daleniecki przystanął. Obaj przystanęli.
- Co kupuje? - zapytał dziedzic z pewnego rodzaju przymusem.
Katelba zaczął mówić o spadku i o placach, które państwo Niechcicowie zakupili w Kalińcu.
Daleniecki ożywił się i rozgniewał.
Jeszcze przed chwilą rozmawiał z Katelbą niby z natrętem. Teraz jednak zapytał z pretensją:
- Dlaczego o tym dotychczas nie wiedziałem?
- To świeża sprawa. Nie minął jeszcze miesiąc, jak państwo Niechcicowie po to jeździli - usprawiedliwiał się Katelba, i zacząwszy znów od początku, jeszcze raz szczegółowo opowiedział, co mu było pod tym względem wiadome. Tylko że teraz oświetlił to inaczej. Zdawał się bronić Niechciców. Powtarzał w kółko, że tu chodzi o spadek, i tylko jedynie o spadek, i że teraz, kiedy pan Niechcic zabezpieczył żonie i dzieciom przyszłość, to tym bardziej żadnego interesu na Serbinowie nie będzie szukał. Nie szukał go i dotąd. O, nie, nie taki to jest człowiek!
Daleniecki jakiś czas słuchał, wreszcie spojrzał na Katelbiaka szklistym okiem i powiedział wyniośle:
- Ja się o to nie pytam.
Po czym przeskoczył rów i wyszedłszy na drogę zwrócił się w stronę domu. Katelba szedł wciąż za nim. Wobec tego Daleniecki zwolnił cokolwiek kroku. Zrównali się i przez chwilę szli razem. Gdy doszli do skrętu drogi, paryżanin położył rękę na ramieniu Katelby, pogłaskał go, a jednocześnie dosyć stanowczo odepchnął:
- No, do widzenia ci, chłopcze - powiedział przy tym z westchnieniem.
Po tych słowach Katelba ukłonił się głęboko i odszedł. Szedł jakiś czas prędko, potem wolniej i jakoś kołowato, przechodząc z jednej strony drogi na drugą. Potem stanął, zaczął kopać spękanym butem grudki ziemi, potem zawrócił, znowu stanął. Zdawał się być pogrążony w rozterce i niepewności.
I Daleniecki wracał do domu niespokojny, a nawet jakby do pewnego stopnia zmartwiony.
Kiedy się jest w nieszczęściu i kłopotach, wtedy bywa przyjemnie dowiedzieć się, że inni cierpią to samo co i my - to przynosi niemałą ulgę. Ale kiedy się samemu naciułało sporo dobrego, tedy na wiadomość, że drugi z dołu sięga także po jakieś dostatki, ogarnia człowieka mętny niepokój.
To prawda, że dobra tego świata są ograniczone i ludzie zawsze muszą je sobie wydzierać. Niedole tylko zdają się nie mieć granic.
Daleniecki jednak ani na chwilę nie przypuszcza, żeby miał być siedliskiem takiej zazdrosnej małodusznej trwogi. Nawet nie potrąca o te zakątki, w których się ona lęgnie.
- Ja przecież - myśli na odwrót - nie mam nic przeciw temu, żeby wszyscy posiadali to, co i ja, nic a nic. Niech każdy zdobywa, co potrafi, niech się każdemu dobrze dzieje.
Zresztą, o ile Katelba mówi prawdę, to wszystko tu jest jasne i zupełnie klarowne. Owe place Niechcica czy Niechcicowej nie mają nic do czynienia z interesami Serbinowa. I w ogóle są czymś tak małym, jak gdyby pracowitej mrówce trafiło się po drodze ziarnko cukru. Nie ma sobie czym głowy zaprzątać.
Zaczął palić swoje ulubione bułgarskie papierosy, zabrał się do pisania, ale mu nie szło. Coś niejasnego i kolczatego uwierało go bez ustanku, tak że zaczął znowu dociekać.
- Niechcic - myślał - na żadne wielkie interesy się nie puści, bo jest na to za głupi, ale może chcieć osiąść na swoim. Serbinowa ode mnie nie weźmie, bo na to będzie miał zawsze za mało - wyobrażam ja sobie takie kalinieckie spekulacje na placach.
Zresztą, choćby mógł nawet, to ja mu Serbinowa nie sprzedam. W ogóle nie sprzedam teraz Serbinowa. Koniunktury polityczne są takie, że ziemia będzie kolosalnie szła w górę. Ale wracając do Niechcica, może on sobie chcieć kupić jaki nędzny szmat ziemi, byle, jak to szlagoni mówią: „na stare lata iść na swoje”. Bardzo możliwe, że sobie już coś upatruje i że będzie chciał rzucić Serbinów, jak tylko uda mu się zarobić na owych placach. Przed końcem kontraktu tego nie zrobi, bo nie będzie chciał stracić, chociaż kto wie?
Wstał i chodząc po przekątni pokoju rozważał dalej tę sprawę.
Chciał był sprzedać Serbinów, ale warunki się zmieniły i teraz nie jest mu to na rękę. Co prawda, do końca kontraktu blisko trzy lata. Może w ciągu tego czasu znów się coś zmieni i będzie można sprzedać, a pieniądze korzystnie gdzieś umieścić.
Korzystnie - może, jątrzył się znów po chwili, ale na taki pewny dochód, jaki był stąd, niełatwo jest rachować. A przy tym czy to nie wiadomo, jak gospodarzy ktoś, kto ma zamiar odejść? Nawet taki brylant, jak Niechcic, też się będzie w takich warunkach opuszczał. No, można by zmienić administratora. Ale na tę myśl ogarnęło go nieomal przerażenie. Miał on już nie lada doświadczenie z administratorami, zanim trafił na takiego jak Niechcic. Dać tu Katelbę? - Ta myśl była mu jednak najbardziej nieprzyjemna.
I Daleniecki nagle zapragnął niezwłocznie zobaczyć się z Niechcicem.
- W razie czego - myślał - podniosę mu tantiemy, przedłużę kontrakt. Dochód z Serbinowa w żadnym wypadku nie może się zmniejszyć, musi wzrastać. Letycji nie może zabraknąć niczego, musi mieć wszystko, co lubi, a ja unieruchomiłem na razie moje wszystkie rezerwy.
Chciał natychmiast zadzwonić na Felicję, ale się opanował i poczekał do jutra.
Nazajutrz, kiedy Bogumił powiedział:
- Pewno pan już wypoczął? Może by przejrzeć te książki?
Daleniecki roześmiał się.
- Widzę - rzekł pobłażliwie - że się już nie wykręcę. Pan mnie tyranizuje. Czekam więc pana u siebie.
Bogumił tedy przyszedł, przedstawił księgi, razem je rozpatrzyli i sprawdzili. Poszło to gładko i przyjemnie. Daleniecki wykazywał wielką znajomość rzeczy, ze wszystkiego zdawał sobie w lot sprawę, o nic nie nudził. Patrząc na niego, jak się do czego bądź zabiera, Niechcic myślał z podziwem, że ten człowiek mógł być równie dobrze prawnikiem i publicystą, jak wszystkim innym. Z natury, z urodzenia był on tym, który umie. Każdą rzecz, którą by robił, pewno by robił dobrze.
Skończywszy zapalili papierosy.
- Podobają się panu te papierosy? - zapytał Daleniecki. - Bułgarskie.
- Owszem, bardzo dobre. Mocne, a nie szczypiące. Zapach mają piękny - powiedział Bogumił Niechcic i pomyślał, że pani Barbarze pewno by smakowały.
Rozmawiali chwilę o papierosach. Z papierosów zeszli na tytoń, stąd na hodowców tytoniu, na różne fachy, na wychowanie dzieci.
Daleniecki zapytał, czy dzieci Niechciców ucieszyły się z przywiezionych zabawek, potem - czy u Bogumiła wszystko w ogóle pomyślnie i szczęśliwie. Bogumił opowiadał chętnie, ale dość powściągliwie. Przypominał sobie Szymszela oraz wszystkie pogłoski i uprzytamniał sobie bez ustanku, że mówi z człowiekiem nieszczerym, przed którym nie trzeba się wywnętrzać.
Ale piękność Dalenieckiego była tego rodzaju, że usposabiała, ażeby mu się zwierzać, a serce Bogumiła Niechcica nie było skłonne do podejrzliwości.
Niepostrzeżenie zaczęła być mowa o spadku i o placach. To, czego się Niechcic bał, że będzie dla niego upokarzające, potoczyło się najbardziej gładko, po przyjacielsku.
Niebawem Daleniecki był już we wszystkie szczegóły spadku dokładnie wtajemniczony. Wtajemniczony i o tyle uspokojony, że wszystko się zgadzało z tym, co mówił Katelba. Ponieważ jednak opowiadanie się urwało na owym kupnie placów, zapytał od niechcenia:
- Mam nadzieję, że pan obmyślił i dalsze jakieś plany co do owego spadku?
Bogumił się zawstydził, że w gruncie rzeczy nie wie, co dalej będzie z tym robił.
- Mam na myśli… - powiedział jąkając się po trosze. - Ja już jestem bardzo niemłody i sterany. Pięćdziesiąt lat, proszę pana, i to nie przesiedzianych za piecem… więc chciałbym chociaż rodzinie - zwłaszcza że to pieniądze żony…
I zobaczywszy wlepione w siebie oczy Dalenieckiego, przestał mówić. Pożałował, że mu się wyrwało: „niemłody i sterany”.
Wyglądało na to, jakby nie miał siły prowadzić gospodarstwa.
Daleniecki chciał już raz wszystko wiedzieć. Stracił cierpliwość i podpowiedział:
- Chciałby pan opuścić Serbinów i osiąść gdzie na swoim?
Bogumił w ciągu tej rozmowy już na nowo przestał wierzyć wszelkim plotkom, pogłoskom i ostrzeżeniom. Teraz jednak nie wiedział zaiste, co na niespodziane słowa Dalenieckiego odpowiedzieć.
Plenipotent pani Mioduskiej źle sobie wytłumaczył jego milczenie:
- A to byłaby szkoda - powiedział niecierpliwie. - Ja właśnie zamierzałem podnieść panu tantiemy i chciałem przedłużyć kontrakt jeszcze na nowe pięć lat.
Niechcic odzyskał mowę.
- Myślałem, że pan mnie daje do zrozumienia - rzekł przytłumionym głosem - że mam porzucić Serbinów… bo co do mnie, to jakbym ja go mógł, proszę pana, chcieć rzucić? Ja się tu przywiązałem do każdej grudy ziemi. Już te drzewa tu rodzą, które ja posadziłem, patrzyłem na to, jak tu się z nieużytku zrobiło orne pole. Żeby nie żona i dzieci, to ja bym tu na każdych warunkach pracował. Ale ja o nich muszę myśleć i dlatego jeżeli pan rzeczywiście… jeżeli pan ma zamiar - tak jak to pan powiedział, polepszyć nasze warunki, to mnie się zdaje to bardzo sprawiedliwe - i ja jestem panu bardzo za to wdzięczny.
- Bardzo wdzięczny - powtórzył nie słysząc żadnej odpowiedzi.
- Nie ma żadnego powodu do wdzięczności. Pan sam wie, na co pan zasługuje - odparł na koniec Daleniecki niespodziewanie sucho.
A kiedy Niechcic już odchodził, podążył za nim do drzwi i dodał:
- A jak się sprawia Katelba? Bo jeżeliby panu był niedogodny, to niech mu pan miejsce wymówi. Żadnymi względami na to, że ja go panu poleciłem, proszę się nie krępować.
Niechcic uczuł się znów jakby w niewidzialnym potrzasku. Stanęły mu ostro w pamięci zarówno słowa Szymszela, jak naganne sprawki Katelby. Z niejasnych dla siebie powodów, odparł jednak, patrząc Dalenieckiemu prosto w oczy:
- Prawdę mówiąc, o lepszym pracowniku trudno marzyć.
Zostawiony sam, pan Daleniecki wyjął grzebyk i przeczesał swoją pachnącą brodę. Powiedział głośno:
- A to dopiero.
Zaś następnie zadał sobie pytanie, po co właściwie mówił Niechcicowi o Katelbie. Tak to bywa, kiedy człowiek zrobi sobie wakacje. Zagubił się jak mydłek śród prostych, głupich ludzi. - No, nic takiego się nie stało. A co do kontraktu, to prędzej czy później trzeba było i tak podnieść Niechcicowi warunki. Letycja dawno to już mówiła. Niech się ucieszy. Ona, która jest taka dobra, że wszystko rozdawałaby drugim.
Co do Bogumiła, to ostatnie słowa Dalenieckiego posiały w nim o tyle przykry niepokój, że bez dostatecznej radości zawiadomił panią Barbarę o pomyślnym obrocie sprawy. I ze siebie zresztą nie był zadowolony. Uważał, że się zanadto w rozmowie z tym Dalenieckim stropił. Tłumaczył sobie, że sprawiła to troska o Serbinów i o rodzinę, ale nieprzyjemnie było mu o tym myśleć.
Za to pani Barbara zdawała się być na koniec zupełnie zadowolona.
- To dzięki Bogu - rzekła. - Zacznę nareszcie spokojnie spać po nocach.
Bogumił ucałował jej ręce i przycisnął je sobie do serca.
- Nie ma dla mnie większej słodyczy na świecie - powiedział - niż kiedy słyszę, że ty jesteś spokojna.
- O, masz tysiąc innych słodyczy, w pracy, we wszystkim - odparła pani Barbara, choć raptownie powstało w niej przekonanie, że i dla niej nie może być większej słodyczy na świecie niż słyszeć takie słowa. Słyszeć je po siedemnastu blisko latach pożycia, mówione z żarem gotowym do najczulszych dowodów miłości.
Chciała jakoś dać poznać Bogumiłowi wzruszenie, któremu na mgnienie oka uległa, ale nie mogła, gdyż czuła, że radość z powodu tego wyznania uczuć podobna jest w jakiś sposób do błogości, którą sprawia pewność, że nic w biegu rzeczy dokoła nie szwankuje i nie zagraża; że na przykład w piecach się pali, a okna są zabezpieczone, jeżeli to zima; że w ogrodzie wszystko na czas zrobione, o ile lato. Nie, to nie było całkiem to samo, to było, ma się rozumieć, coś wartościowszego i cenniejszego po stokroć, ale jednak coś - z takich właśnie życiowych zadowoleń. Na myśl zaś, że to bezpieczne, przyjemne uczucie mogłoby się przeobrazić w bardziej poufnie osobistą rozmowę, w zespolenie się bez zastrzeżeń, czuła coś w rodzaju odruchowej chęci odepchnięcia Bogumiła od siebie rękoma, które całował.
A przecież wiedziała na pewno, że słowami, przez niego wyrzeczonymi, żyć będzie długo, krzepić się nimi jak orzeźwieniem i strawą w dniach wewnętrznej posuchy i głodu. Więc skądże zarazem taka, coraz to częstsza w podobnych wypadkach niechęć, prawie odraza!
- Co to znaczy - myślała, zostawszy potem sama. - Powiadają, że największa miłość przemija. Czy jakbym żyła z Toliboskim, tobym też po siedemnastu latach tak się bała wszelkiego z nim osobistego zbliżenia? Czy też to tylko do człowieka, którego się nie kochało, ma się potem taki dziwny stosunek?
- Ale kiedy ja przecież - myślała - tego Bogumiła z latami coraz to więcej lubię, przywiązałam się do niego. I żadnej z domowych spraw nie mogę sobie po prostu bez niego wyobrazić. I wszyscy zresztą mówią, że on jest taki miły, nawet kobietom ciągle się jeszcze podoba… I przecież widzę dobrze, ile jest wart.
W końcu porzuciła te myśli, gdyż nie chciały do niczego doprowadzić. Widać tak już być musi między ludźmi: niechęć i przywiązanie, obcość i bliskość, żadne z tych uczuć nie trwa i nie wypełnia całej istoty, jedno nie wiadomo kiedy przechodzi w drugie, wszystkie połowiczne, niecałkowite… Może bywa inaczej, ale nie u takich jak ona. -…niecałkowite, niedociągnięte - wracała do rwącego się wątku - a jednak, razem wziąwszy, składa się to wszystko na jakąś całość, która się toczy… Tylko dokąd się toczy i po co?…
Po wyjeździe Dalenieckiego doprowadzono mieszkanie do zwyczajnego porządku, a w polu zaczęto gorączkowo przyśpieszać ostatki letnich zbiorów; odstawiano do olejarni mak, moczono len, młócono groch i obierano chmiel. W domu tymczasem szykowano bieliznę i sukienki dla Agnisi, mającej niebawem już odjechać do szkoły.
Nim jednak odjechała na dobre, musiała jeszcze stawić się pewnego przedpołudnia do egzaminu. Zdała celująco do drugiej klasy i pani Barbara wyrzucała sobie potem, że nie uczyniły próby zdawania do trzeciej. Tym bardziej że Agnisia miała już niedługo zacząć trzynasty rok, była nieco spóźniona.
- To przeze mnie - martwiła się pani Barbara - przez to, że nie umiałam im znaleźć dobrej nauczycielki, przez te przerwy w nauce, przez to, że uczyłam je sama.
Pani Wenordenowa uśmierzyła te wątpliwości mówiąc, że dobrze się stało, bo Agnisia jest dość wątła, akurat zdaje się rośnie, rozwija się, a w tym okresie lepiej, żeby nie musiała bardzo pracować. Nie jest też jeszcze dość daleko posunięta w językach, w trzeciej klasie byłoby jej może przytrudno.
Pani Barbarze na razie ten pogląd trafił do przekonania, gdyż przełożona była tego rodzaju osobą, że wszystko, co mówiła, wydawało się słusznym.
Po powrocie do domu była jednak znowu niepewna, czy ten obrót rzeczy należy uważać za pomyślny.
- Może Wenordenowa tak tylko mówi, żeby dziecko mieć dłużej w szkole? Może to jest w jej interesie?
- Skądże by Wenordenowa miała być taka interesowna? - powątpiewał Bogumił. - Pamiętasz, co zawsze o niej mówiłaś?
- Nie twierdzę też, żeby nią była z rozmysłem. Ale tak, człowiek sam czasem dobrze nie wie, co tam przez niego mówi.
- Ech, jeżeli Agnisia była dotąd uczona niesystematycznie, to bądźmy radzi, że się w ogóle okazała przygotowana do szkoły.
Agnisia zaś była przygotowana nie tylko dlatego, że posiadała zapas różnego rodzaju wiadomości, ale że niezależnie od tego, wszystko w niej było gotowe do zaznania życia, co ją czekało - życia, w którym pragnęła dokazać czegoś, czego już nie mogła dokazać w domu. I nie tylko lekcje miała w tym pragnieniu na myśli, lecz niebywałe czyny, postępki, aż do uratowania komuś życia włącznie. A jeżeli co ją niepokoiło w tym względzie, to jedno przykre wspomnienie sprzed niedawnego czasu. Korciło ją, że kiedy matka raz tak bardzo zachorowała na serce, ona uciekła do sieni, zamiast śpieszyć natychmiast z pomocą. Czy ktoś, co tak postąpił, będzie mógł jeszcze kiedy w życiu dokonać czego dobrego?
Tego nie była pewna, trzeba się będzie o to modlić. Tym natomiast, że będzie nie w trzeciej, lecz w drugiej klasie, nie martwiła się, gdyż bardzo podobał się jej pokój, w którym druga klasa się znajdowała. Na razie zaś była pochłonięta opowiadaniami o przebytym egzaminie. Te i owe szczegóły powtarzała po kilka razy, a rodzice słuchali ją za każdym razem z takim samym zajęciem i rozradowaniem.
Najwięcej podobało się Agnisi, że z arytmetyki egzaminował ją nauczyciel. Była gotowa iść do każdej szkoły i w każdej wszystko przyjmować za dobre. Ale kształtujący się w nas bez udziału woli i od najmłodszych lat wymarzony obraz świata wskazywał jej niektóre rzeczy, jako szczególnie pożądane i godne pochwały. Tak tedy uważała, że szkoła jest o tyle szkołą prawdziwą, o ile uczą w niej nie tylko panie, ale i panowie. Do takich rzeczy, rozumiejących się same przez się, jeżeli ma się życie traktować poważnie, należało również, aby każdy nauczyciel wykładał, o ile możności, jeden przedmiot, a każda klasa miała swoje osobne pomieszczenie.
- I właśnie martwię się - mówiła - bo podobno u nas podwstępna klasa uczy się razem ze wstępną w jednym pokoju. No, ale podwstępna, wstępna - pocieszała się - to prawie tak jak nie szkoła, to się nie liczy, prawda? Ze mną zdawała jedna dziewczynka, która była na pensji w Czałbowie i tam wstępna, pierwsza i druga uczyły się razem, a jedna i ta sama nauczycielka wykładała polskiego, rosyjskiego, arytmetyki, geografii. W takim razie to jest to samo, co nauka w domu, prawda?
Następnie wracała z lubością do nauczyciela matematyki. Był taki zabawny i przystępny, zadanie do rozwiązania na tablicy wymyślił sam, dotyczyło ono ilości godzin, które dziewczynki spędziły przy egzaminie, oraz ile im pozostaje na wypoczynek, każdej z nich, wszystkim razem i tym podobne historyjki.
- Widzisz więc, o żadnych rurach, basenach nie było mowy. A ja mówiłam, że to nie są dobrze pomyślane zadania - zaśmiała się pani Barbara uszczęśliwiona, że mimo swego uwielbienia dla wiedzy nie była bezkrytyczna.
Stosunkowo najsłabiej poszedł Agnisi egzamin z religii. Pomyliła się jej historia o Habakuku ze Starego Testamentu oraz grzechy powszednie.
Postawiono jej mimo to piątkę, ale pani Barbara była trochę zmartwiona, bo nie miała możności wyjaśnić, że to nie przez opieszałość Agnisia została w tym przedmiocie za mało wyćwiczona.
Wyjaśniła to więc Bogumiłowi.
- Nie kładłam na te rzeczy nacisku, bo uważam, że bez specjalnego przygotowania, a nawet powołania w tym kierunku trudno to wszystko jakoś dzieciom objaśnić. Niektóre rzeczy i w katechizmie, i w Starym Testamencie są wprost niestosowne dla dzieci. Pozostaje kuć to na pamięć - ale nie wiem, czy Bóg może wymagać, żeby dzieci się tego w taki sposób uczyły.
Bogumił też nie wiedział, czy Bóg może tego wymagać. Pani Barbara męczyła się więc i dociekała tego na własną rękę. - Jeżeli Bóg jest taki niepojęty, jak to można sądzić po tym, co się dzieje na świecie, to kto wie, czy nie może takiej rzeczy wymagać? - myślała. - Skoro na przykład w bajkach różne wróżki i dobre duchy każą wykonywać ludziom niestworzone historie, aby ich wypróbować?
Tylko że to jest znów nieprawda, wymyślona przez ciemny lud…
Agnisię potknięcie się na egzaminie z religii zajmowało zupełnie z innej strony. Była ona od czasu do czasu pobożna, ale to nie miało nic wspólnego z lekcjami katechizmu. Za uczucie miłości do Boga uważała przyjemne uniesienie, które ją ogarniało, gdy razem z Felicją lub z matką śpiewały czasem pieśni kościelne przed obrazkiem Matki Boskiej albo gdy słuchała, jak przy mszy grają organy. Poza tym myśl o Bogu przyprawiała ją często o rozpacz i przerażenie. Katechizm i historia święta kazały jej wyobrażać Go sobie, mimo że niewidzialnego, jako osobę, starca z brodą i w powłóczystych szatach. Postać ta, rozmnożona w miliardy swych sobowtórów, miała nadto być wszędzie i na każdym miejscu. Straszne pytania rodziły się w związku z tego rodzaju obrazem Boga Ojca. Bo jakże można w takim razie uniknąć bezczeszczenia Go na każdym kroku. Gdzie On się podziewa, czy dokąd się usuwa w takich chwilach i z takich miejsc, w których w żaden sposób nie powinien być obecny. Albo czy jest w przedmiotach, w naczyniach, w zwierzętach? Agnisi włosy nieraz powstawały na głowie od tych pytań, tłoczących się wbrew woli. Na szczęście jednak umiała je w końcu zawsze jakoś powściągnąć i odepchnąć, gdyż silniejsze od nich było zaufanie do przyszłości, z jakim sobie mówiła, że to są rzeczy, które przecież w jakiś sposób będzie potrafiła rozwikłać i zrozumieć w później szych latach. Dzieci są niekiedy zdolne do tego rodzaju rozsądnych wniosków, dzięki czemu nieumiejętność wychowawców nie wyrządza im takiej szkody, jaką by mogła.
Lecz egzamin z religii denerwował Agnisię po prostu dlatego, że to była skaza na całości egzaminu, który poza tym wypadł wprost bez zarzutu. Zaraz też po powrocie pobiegła do podręczników, by sprawdzić miejsca, w których się pomyliła. - No, naturalnie - wykrzyknęła - jak ja mogłam o tym zapomnieć?
Jednak nie dręczyła się tym długo, gdyż ostatecznie powiodło jej się, to nie ulega wątpliwości. Ale i uzyskane powodzenie przestało ją niebawem zaprzątać. Powodzenie samo przez się jest niczym, dobre jest tylko przez to, że mając je za sobą można się tak jakoś swobodnie radować i napawać życiem, co się toczy dokoła. Więc czyniła to bawiąc się i dokazując, używając w całej pełni ostatnich dni swobody. Tak że nazajutrz po egzaminie już nie tylko Tomaszka i Emilki nie było cały dzień widać, ale wszyscy troje hulali z psami po polach lub też biegli pomagać przy tej czy innej robocie.
Bogumił i Barbara tymczasem siedzieli po obiedzie na ganku i rozmawiali o tym, że jednak Daleniecki przyzwoitszym okazał się człowiekiem, niż można było przypuszczać, wszystkie rzeczy, dotyczące przedłużenia kontraktu i powiększenia tantiemy, najformalniej przez dodatkową umowę załatwił. A był to też i ostateczny dowód, że o żadnej pokątnej sprzedaży majątku nie myśli.
- Nauczył się widać - uogólniała pani Barbara - szanować pracę ludzką.
- Czekaj no - przerwał rozmowę Bogumił. - Kto to idzie od bramy?
Szła to Żydówka Arkuszowa. Obzierała się niepewnie dokoła i dopiero zobaczywszy Niechciców na ganku, przyśpieszyła z otuchą kroku.
- Prawda - uprzytomniła sobie na ten widok pani Barbara. - Przecież ja tej Arkuszowej obiecałam ubranie z naszych dzieci.
- Dlaczegóż Arkuszowa wcześniej się tu nie pokazała? - pytali, gdy już była na ganku.
Odpowiadała, że mąż był chory i że nie miał jej kto zastąpić w interesie. Teraz jednak wrócił już ze szpitala, tedy przyszła.
Następnie zapytała, jak dawno odjechał pan dziedzic Daleniecki i czy długo ma bawić w Petersburgu. Gdy się dziwili, skąd wie, dokąd pojechał, odparła z uciechą:
- Skąd ja wiem? Żeby Żydki nie wiedziały, toby nie mogły handlować. Moje dzieci od tego chleb jedzą, że ja wiem.
Pani Barbara powiedziała, że nie ma się ona co tak chwalić. Więcej plotek roznosi niźli czego takiego, czego warto posłuchać.
- Ja wiem - odparła - do czego wielmożna pani to mówi. Do tego, że pan Daleniecki nie sprzeda Serbinów. Może on się rozmyślił, a może ja wiedziałam nieprawdę. Zdarza się. Kto żyje, ten się omyli. Mnie powiedzieli, a ja skąd mogę wiedzieć? Ludzie mówią - ja słucham.
- To czemuż Arkuszowa każdemu zaraz wierzy?
- Mnie mówili takie osoby, co ich słowo jest warte cały pieniądz.
Niech się wielmożna pani nie gniewa. Jak prawda jest zła - a nieprawda jest dobra, to niech będzie nieprawdą, co Arkuszowa mówiła. Ja mam chcieć, żeby niedobra wiadomość była prawda? Ja nie chcę.
Bogumił milczał przez cały czas tej rozmowy. Milczał nawet wtedy, kiedy pani Barbara wyszła, żeby kazać Felicji znieść z góry tobół ze starymi rzeczami.
Arkuszowa zabawiała go opowiadaniami.
- Co my tu z mamą nabywali - mówiła oglądając załzawionym okiem ściany domu - jeszcze za pan dziedzic Mioduski. On jednego grosza bez mojej mamy nie handlował. Jego nieszczęście było, że jemu się chciało na starość żenić. No, to i on zbiedniał, i ludzie przy nim zbiednieli. Ale pani dziedziczka Mioduska to ona ma szczęście.
Wielmożny pan nie wie? Czy ona zawsze taka piękna? No, ona ma dużo czasu i duże pieniądze, to jak ona nie ma być piękna i szczęśliwa - odpowiedziała samej sobie.
Po chwili pani Barbara wróciła i zaczęło się wybieranie starzyzny dla Arkuszowej. Biorąc do ręki jedno z ubrań Tomaszka, nie ruszane już blisko od roku, pani Barbara poczuła coś twardego. Sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła tę sakiewkę, która zginęła była, kiedy zeszłego lata jeździli do Kalińca po nauczycielkę.
Pani Barbara zbladła i podniosła struchlałe, ale i zdumione oczy na męża.
Patrzył nic nie mówiąc na sakiewkę. Kiedy pani Barbara położyła ją na stole - nie przestał na nią patrzeć. Po niejakim czasie wyciągnął rękę, wziął ten przedmiot, którego się w swoim czasie tyle naszukał, i schował go do kieszeni.
Pani Barbara drżącymi rękoma przeszukiwała teraz wszystkie kieszenie Tomaszka. Nic jednak nie znalazła prócz sznurków, papierków, liści, korków i… okruszyn tytoniu.
Kiedy Arkuszowa odeszła, spojrzeli na siebie i pani Barbara powiedziała z goryczą:
- A powiedziałeś mi, żeś znalazł.
- Nie chciałem cię martwić. Byłaś chora.
- Ale… jego pytałeś?
Bogumił nic nie odrzekł. Wstał po prostu i wyszedł, a ona nie śmiała za nim wołać.
Niechcicowie nie mieli zwyczaju dochodzić, gdzie się podziewały rzeczy, które ginęły. Pani Barbara nudziła czasem o te sprawy po trosze w rozmowach z Bogumiłem, lecz na ludzi podejrzeń i ona nie śmie rzucać. Albo to kiedy wiadomo, czy się samemu czegoś nie doliczyło, nie zapomniało, nie zgubiło? Narobisz ludziom piekła, a znajdzie się u ciebie, i ten wstyd, któregoś drugiemu przyczynił, ciebie samego piecze.
Ale co do sakiewki, Bogumił pamięta doskonale, że pytał o nią dzieci. Tomaszek powiedział, że nie wziął, a nawet sam z siebie dał na to słowo honoru, chociaż nikt tego nie żądał.
Bogumił chodził jak struty. Przypomniały mu się różne rzeczy, które mu żona nieraz o Tomaszku mówiła. Zawsze to sobie lekceważył, myślał, że Basia na próżno się zamartwia.
Teraz widzi, że ona bystrzej patrzy na rzeczy, niźliby się zdawało.
- A może - pocieszał się - w sakiewce nie było wcale pieniędzy?
Gdzież tam. Były. Tego jak na złość nie może zapomnieć, że kładł tam dwie monety. A może były nie dwie? Może jedna i może nie złota. Wielki Boże, jaki to z niego głupiec. Dwie czy jedna - nie ma to nic do rzeczy. Ale co Tomaszek mógł zrobić z tymi pieniędzmi? Taki malec. Na co je brał? I dla kogo?
Bogumił kładł rękę do kieszeni, dotykał nieszczęsnej sakiewki, sprawdzał, czy się czasami nie rozwiała, wyjmował ją, oglądał, a od tego patrzenia winy Tomaszka mnożyły się i rosły.
Przestało go obchodzić gospodarstwo, nie chciało mu się iść w pole, wszystkie tak lube dotąd dźwięki świata wydawały mu się jedynie hałasami, niebo i ziemia pociemniały mu w oczach. Cały następny dzień włóczył się tylko, udawał, że pracuje, albo siedział w domu, to drzemiąc, to chodząc dokoła, to paląc papierosy.
Dlaczego, myślał przy tym, nie stały się te wszystkie rzeczy, których się bali, których oczekiwali? Dlaczego nie okazały się prawdziwymi plotki tej Arkuszowej, czemu nie doszły do skutku te zamierzenia, co się przeciw nim knuły? I po co w dodatku ten spadek? Lepiej, żeby byli popadli w nędzę, żeby byli zostali bez dachu nad głową, a żeby Tomaszek nie był wtedy powiedział: - Słowo daję, nie wziąłem.
Dziwna to rzecz, jak człowiek żyje, pracuje, czuje się niby szczęśliwy, a nic nie wie, gdzie jest to miejsce, ta sprawa, od której wszystek spokój, wszystka możność życia zależy. Tyle było dokoła rzeczy, w które Bogumił wkładał serce i pracę, a miał teraz oto uczucie, jakby wkładał je tylko w Tomaszka. Dzieci! Nie leżało to w jego naturze, aby miał uważać, że je posiada niby zesłaną od losu żywą własność. Patrzył na nie raczej jak na coś, co z krwi swojej i ducha swego we dwoje utworzyli, a utworzyli nie dla siebie, tylko dla świata i ludzi. I miał uczucie, jakby chciał ludzi oszukać, dać im dzieło nierzetelne, którego nie dopatrzył.
Gdyż nie dopatrzył Tomaszka. Zauważał w nim czasami rzeczy, które mu się nie podobały, ale wmawiał w siebie, że mu się zdaje, że się zaraził przywidzeniami żony. Lecz teraz widzi, że czynił tak, bo się bał po prostu spojrzeć w oczy tej trosce. Był już tyle razy w życiu zraniony, ugodzony, że nie kwapił się rozpętywać nad sobą nową niedolę. Ale takie rzeczy nie dają się ominąć. Trzeba w to wejrzeć, kto wie, może i w dziewczynkach niebawem się coś takiego okaże? Ale czy na to jest rada? Może tylko ciało daje się dzieciom na pewno z siebie i swoje, a serce, serce w nich jakie, czyje?
Wcześnie tego dnia zgasił światło, ale nie spał, tylko majaczył, jakby dostawszy się w niebywałe krainy bajek. Roił, że gdyby mu kazano nie widzieć tych dzieci nigdy, nie uścisnąć ich więcej ni razu, a za to by mu ktoś… jaka wróżka… jaki święty… zaręczył, że one będą ludźmi, jak ludziom być przystało, toby się na to zgodził. Zgodziłby się i chodziłby i płakał za nimi, a nie widziałby ich już więcej do śmierci. - Źle ze mną - pomyślał - kiedy mi takie głupstwa przychodzą do głowy.
Nazajutrz nie czuł się lepiej. Niedzielne śniadanie, zawsze takie wesołe, minęło osowiale. Tomaszek zagadywał do ojca, ale Bogumił odpowiadał jedynie półsłówkami i ani razu na syna nie spojrzał.
Bał się, że jeśli spojrzy, to mu zrobi co złego.
- Tatuś ma zmartwienie? - pytały szeptem dziewczynki, lecz matka też nie zdradzała ochoty do rozmowy.
Po śniadaniu Bogumił zaraz odszedł do siebie i siedział wpatrzony w niebo za oknem. Po ciemnym błękicie płynęły chmury gęste, białe i zawiesiste niby śmietana. Jeszcze wczoraj Bogumił myślał, że i pogoda na niebie nic dla niego nie znaczy. Lecz nie miał racji.
Znaczyła. Póki słońce będzie błyszczeć na niebie, życie nigdy całkiem nie poszarzeje. A pogoda wzrastała z godziny na godzinę, niebo stawało się coraz gwałtowniej błękitne, białe obłoki coraz dalsze i wyższe, a cisza coraz to bardziej błoga i wszechobecna.
Aż na koniec Bogumił poczuł ją w swoim sercu i przyszedł nieco do siebie.
Zaczął sam siebie wstydzić. Na Boga, co się z nim stało, że się tak poddał rozpaczy. Przecież chłopiec ma ledwo ósmy rok. Można jeszcze wszystko z nim zrobić. Lecz ta pociecha tylko na krótko dodała mu otuchy. Bo jak tu prostować jego ścieżki? Czyż on jest wychowawcą? Myślał, że dosyć, gdy rodzice starają się żyć uczciwie, aby dzieci, co przy nich wzrastają, wzrastały zacnie i dobrze. Nie miał on żadnych zasad specjalnych, ale jednego się bał, by jego dzieci nie zaczęły upatrywać szczęścia w pieniądzach i w ogóle w przedmiotach, z których posiadaniem ludzie zazwyczaj łączą wyobrażenie dobrego losu. Ile razy się w życiu z takimi ludźmi spotkał, zawsze się potem okazywało, że ich nie mógł szanować. Więc jeśli się o co starał wobec dzieci, to żeby miały z pieniędzmi i z podobnymi rzeczami jak najmniej do czynienia. A gdy widział, że się swarzą o swoje zabawki, mówił: - Dajcie spokój, zabawki są wspólne. - A może właśnie źle czynił, że tak mówił.
Może trzeba było zwrócić w nich większą uwagę na poczucie cudzej własności. Czuł wszelako niejasno, że nie pragnąć własności, a szanować cudzą to dwie rzeczy odmienne, ale w rozróżnieniu tych rzeczy gubił się i w końcu nie mógł już sam tego myślenia wytrzymać, nie mógł dać rady. U żony bał się pójść szukać pociechy. Przecież zawsze jątrzyła wszystkie bolączki życia, tak że nawet urojone bolały. A jeszcze w tym wypadku czuł się winny, bo przecież ona go co do Tomaszka ostrzegała, a on tego nigdy nie brał poważnie. Ale z kim się ma w takim razie porozumieć, do kogo pójść?
Około południa wstał i wyszedł ze swego pokoju. Był zdziwiony, że w domu taka cisza. Muchy tylko, znęcone ostatnim ciepłem, znowu się zjawiły. Ich niegłośne brzęczenie rozlegało się w słońcu sennie i frasobliwie.
Dzieci biegały po dworze, ale zazwyczaj, nawet kiedy dzieci nie było, głos pani Barbary dawał się słyszeć tu lub owdzie. Wydawała rozporządzenia, dodatki do rozporządzeń, czasem gniewała się donośnie, a jeżeli jej było weselej, to śpiewała.
Nic tym razem nie słysząc Bogumił myślał, że jej też nie ma w domu, lecz nie, przeciwnie, była. Siedziała w salonie z nosem żałośnie wydłużonym i robiła swoje wieczyste ząbki. Kłębek okręcał się od czasu do czasu koło samego siebie i podskakiwał w majolikowym wazoniku ze strzelcem. Bogumiłowi lżej się zrobiło na sercu, kiedy żonę tak siedzącą zobaczył. Sam też usiadł i powiedział od razu:
- Ja ciągle myślę, co my z tym chłopcem zrobimy?
Pani Barbara odłożyła robotę. Zdawało się, że już dawno z niebywałą u niej cierpliwością, a jednocześnie w niesłychanym naprężeniu czekała na tę rozmowę.
- Jak to - spytała - co my zrobimy?
Bogumił spojrzał uważnie na jej wzburzoną twarz i pałające oczy.
- No, przecież sama widzisz, że tak rzeczy zostawić nie możemy.
- Jak zostawić? - spytała znowu i nie czekając odpowiedzi zaczęła innym tonem:
- A ja cię przecież dawno już ostrzegałam.
- Masz tobie. Moje dziecko, tu nie czas na wymówki. Nasz syn zaczyna kraść, musimy więc…
Pani Barbara zerwała się i jęła gwałtownie chodzić po całym pokoju.
- Zaczyna kraść? - mówiła. - W takim razie dobrze, wyrzuć go z domu. Niech idzie spać pod płotem. Jeżeli jest złodziejem, to dobrze. Więc co? Oddać go w ręce policji? Związać go? Zamknąć?
Zabić? - pytała dziko.
Bogumił zdębiał usłyszawszy te straszne nie do wykonania konsekwencje swych słów.
- Mówmy rozsądnie - próbował zażegnać burzę.
- Jak rozsądnie? Mam rozsądnie przemawiać, kiedy słyszę takie szalone głupstwa? Gdybyś był rozsądny, tobyś nie urządzał tych dwudniowych tragedyj i nie chodził jak z krzyża zdjęty.
Tego rodzaju postawienie sprawy było tak nieoczekiwane, że Bogumił się zmieszał.
- A sakiewka? - zapytał.
- To cóż stąd, że sakiewka? - dziwiła się z oburzeniem pani Barbara. - Najpierw też ostatecznie nikt nie wie, czy jej nie znalazł porzuconej przez kogo innego. Żebym nawet widziała na własne oczy, tobym jeszcze nie potępiła, a cóż dopiero tak. Dzieci co znajdą, to zaraz chowają do kieszeni. A prócz tego, kiedy to było? Rok temu. I czy przez ten czas zginęło co w domu?
- Nie o jednej sakiewce ja myślę - rzekł Bogumił ponuro. - Ale on mnie dał słowo, że jej nie wziął. I czy zresztą nie słyszę ciągle wyrzekań na niego, że kłamie.
- Kłamie - rzekła i łzy trysnęły jej z oczu - bo nikomu nie ufa.
Mnie zawsze powie prawdę. I żebyś ty był wtedy nie skłamał o sakiewce, że ją znalazłeś, to ja bym była dowiedziała się prawdy.
I nagle zaczęła wyliczać i opowiadać, jakimi byli w jego wieku inni chłopcy. Jakie rzeczy robili, a wyrośli na szlachetnych, porządnych ludzi. Im więcej mówiła, tym większą potwornością zdawały się jej te wszystkie podejrzenia.
- I jeszcze kogo tak skrzywdzić - mówiła - ale takiego chłopca!
Przyznaję, że jest on lekkomyślny. Ale żadne z moich dzieci nie jest takie dobre, takie serdeczne jak on. Żadne, a żadne. I przecież to jeszcze małe dziecko.
Mówiąc to czuła w sobie jakby zdrożną, a zastraszająco lubą gotowość, by świat cały i siebie do reszty obedrzeć z radości i ze złudzeń i by w gwiaździsty ten płaszcz przyodziać syna, Tomaszka.
Wstrząsnęła się od przedsmaku nadciągania nowej nieszczęśliwej miłości, od naocznego jakby ujrzenia cierpień, które może mieć sobie zadane.
Bogumił milczał zamyślony i słuchał, a po chwili przypomniał:
- Sama przecież mówiłaś, że mnie już dawno ostrzegałaś.
- Ostrzegałam, bo z tym się zgadzam, że dziecko jest opuszczone i zaniedbane. Nie ma dwu zdań, że trzeba dać na niego większe baczenie - i że to jest zadaniem ojca.
Bogumił poczerwieniał. Tak, od wczoraj już wie, że nie spełniał jak się należy swych zadań ojca.
- Co on po całych dniach robi? - pytał zawstydzony, że wydaje wyroki, a w gruncie rzeczy wie tak mało o życiu swego syna.
Pani Barbara opowiedziała szczegółowo jedno po drugim. Tomaszek w domu nie bywa prawie nigdy. W święta i wieczorami siedzi zawsze w czworakach. Resztę czasu spędza na polu i w podwórzu. Najlepiej lubi jeździć. Na koniu jeździ jak cyrkowiec. Matka nie może na to patrzeć. I w ogóle, jak tylko gdzie po co jadą, czy do żniwa, czy z grabiami albo z bronami, czy z workami do młyna, czy chociażby po wodę, to on zawsze albo na koniu, albo się jakieś koła pod nim kręcą.
- Lepiej byłoby przy sobie więcej go trzymać. Ale czy dziecku na wsi można zabronić, żeby szło za ludźmi do roboty, w pole, w podwórze? To jego jedyna przyjemność. Jakie on tu może mieć inne rozrywki? Co innego w mieście, tam towarzystwo, gry, zabawy, ale tu?
Najgorsze, jak myśli pani Barbara, to owo towarzystwo w czworakach. Nie ma ona nic przeciw tym ludziom - ale jeżeli kto ma słaby charakter, to niczym dobrym w tej sferze nie nasiąknie.
- A w jakiej nasiąknie? - pytał Niechcic zaczepnie.
- Są jeszcze oprócz tego ludzie na świecie - rzekła ogólnikowo pani Barbara.
Bogumił się zamyślił. Był zdania, że jego dzieci mają żyć z każdym, i wcale się nie gniewał, kiedy chodziły do ludzi na czworaki. Lecz wobec tego, co zaszło, bał się już dla Tomaszka wszystkiego. Ludzie w czworakach są poczciwi, ale nikt się tam o to nie zabija, żeby przykładem świecić.
- Trzeba będzie chłopca rzeczywiście zacząć trzymać przy sobie - rzekł pod wpływem tych myśli.
- Dawno już na to czas - oświadczyła pani Barbara.
Bogumił chciał coś jeszcze nadmienić, ale rozmowę przerwała im Felicja.
- Proszę pani - odezwała się nadchodząc z głębi domu. - Może to lepiej już dzisiaj, chociaż i przy niedzieli, znieść z góry koszyk dla Agnisi i wszystko pomału przyszykować.
- Prawda, na Boga, przecież my pojutrze odwozimy Agnisię do szkoły.
Bogumił przygotowywał się jednak do wielkiej, ciężkiej rozmowy, którą postanowił odbyć ze swoim małym synem.
Lecz okoliczności, towarzyszące wyjazdowi Agnisi, zaprzątnęły niebawem cały dom i sprawiły, że się ta sprawa odwlokła, a wina Tomaszka pobladła i straciła cechy przykrej rzeczywistości. Domowy zamęt wsysał ją, rozpraszał i rozpylał, szczątki rozmowy sprzed dwu dni tułały się w pamięci Niechciców, jak bezkrwiste wspomnienia złośliwego snu.
Przed wyjazdem całe rano Agnisia żegnała się ze wszystkim i ze wszystkimi. Po obiedzie ubrała się w nowy granatowy mundurek z plisowaną spódniczką i w kupiony w zeszłym roku płaszczyk. Urosła i trzeba było płaszczyk trochę podłużyć, ale w ogóle wyglądał niby nowy i pani Barbara mówiła:
- Jak to dobrze, żeśmy go wtedy kupili. Teraz jakbyś znalazła.
Wielkie, blade warkocze Agnisi, powiązane czarnymi morowymi wstążkami i przełożone do przodu, odbijały zachwycająco od ciemnej wełny płaszczyka. Tak przynajmniej zdawało się Bogumiłowi.
Obchodził swoją córkę dokoła i oglądał wszystkie szczegóły nowego stroju. Bardzo mu się podobał marynarski kapelusz, który wielkim rondem okrążał twarz Agnisi. Podziwiał też nowe czarne pończochy, haftowany kołnierzyk i fartuszek z falbanką.
Pani Barbara gorączkowała się tymczasem i nagliła, żeby się śpieszyć.
- Teraz nie ma czasu na oglądanie, ubieraj się, mój złoty - prosiła podniecona.
- Niech jeszcze pobędzie przez parę minut w domu. Podług mnie aż nadto wcześnie byłoby, gdybyśmy odwieźli ją jutro - mówił ojciec.
- Lekcje się przecież zaczynają pojutrze. Ręczę, że Agnisia przyjedzie pierwsza.
Ale pani Barbara nie dowierzała temu, że lekcje mają się zacząć pojutrze. A nuż się przesłyszała, a może pomylili się w ogłoszeniu i zaczną się jutro? Lepiej zawczasu być na miejscu.
Wyjechali tedy w jakiś czas po obiedzie i o czwartej koła ich zadudniły głucho po moście, za którym skręca się na Dziadowe Przedmieście.
Słońce stało już nisko i na tle jaskrawych jego blasków ceglany kościół Kanoników zdawał się fioletowy. Środkiem wielkiej ulicy płynęła tutaj rzeka, niosąca w błękitnym nurcie zniekształcony, niby pogruchotany wizerunek nadbrzeżnej alei.
Stanęli przed niską drewnianą bramą, za którą w głębi podwórza znajdowała się szkoła. Była to dwupiętrowa kamienica, oświecona w tej chwili łuną zachodu. Słońce gorzało we wszystkich oknach jej frontu, a ciepły różany blask ożywiał szare mury.
Niechcicowie popatrzyli nieśmiało na pałające domostwo, a potem zaczęli się mocować z drzwiczkami od karety tak nieporadnie, jak gdyby nagle stracili władzę w rękach. Agnisia przez ten czas otworzyła z przeciwnej strony i wezwała rodziców, żeby wyszli tamtędy.
- Mamo - rzekła przy tym - rzeka szumi.
Rzeczywiście słychać tu było szmer rzeki i niewyraźną wrzawę dalszych rojniejszych ulic.
Okna szkoły tymczasem gasły. Słońce przerzucało się na dalsze domy Dziadowego Przedmieścia.
Niechcicowie ruszyli w milczeniu przez podwórze, weszli do uchylonej sieni i zaczęli się potykać na nieznajomych schodach, na których było już dobrze szaro.
- Nie wiem, czy tu zawsze tak ciemno - zaniepokoiła się pani Barbara podejrzliwie.
- I nigdzie nie widziałam żadnego stróża - dodała, gdy się dźwignęli nieco wyżej. - Tak, że nie wiem, kto tu wczoraj pownosił rzeczy Agnisi?
- Na litość boską - mitygował ją Niechcic. - Czegóż ty, kochanie, znowu naprzód zabiegasz i wstecz się martwisz? Jeszcze nie weszłaś na schody…
- Już weszłam, i cóż stąd? - odpowiedziała rozdrażniona, a potem zawołała swym wielkim głosem:
- Gdzież tu są jakie drzwii!
Drzwi były tuż i zaraz się rozwarły. Młoda służąca o życzliwej powierzchowności powiedziała zakłopotana:
- Odlaboga! Państwo szli po ciemku. Akurat miałam na schodach lampkę wywiesić.
Rzeczywiście trzymała w rękach małą, palącą się lampkę i rzeczywiście zaraz ją na ścianie w klatce schodowej zawiesiła.
Weszli do salonu, gdzie było jeszcze widno, i za chwilę zostali sami.
Bogumił Niechcic rozejrzał się wkoło i powiedział:
- A więc to jest ten smok. Agnisiu, chodź no, zobacz. Widziałaś kiedy takiego smoka?
I oboje poszli obejrzeć wiszącą na ścianie japońską makatę ze srebrnym smokiem na pięknym czarnym tle.
Pani Barbara tarła nerwowo ręce.
- Gdzież wy chodzicie - rzekła - usiądźcie tu koło mnie. Agnisiu, rozepnij płaszczyk.
W tejże chwili przybiegła pani Wenordenowa. Była niska, raczej tęga, ale zarazem zwinna. Miała fałdziste macierzyńskie oblicze i dobrotliwie podpuchnięte, czarne, świadome oczy. Kiedy mówiła, oczy te spoglądały w miejsca, które zdawały się leżeć daleko za ścianą domu. Tym razem również biegała po pokoju, a chociaż nie był on tak zatłoczony meblami, jak wówczas, kiedy pani Barbara jeździła zapisywać Agnisię, jednak widać pani Wenordenowa lubiła się przeciskać, gdyż mimo że na środku było dużo wolnego miejsca, zabiegała bez ustanku w kąty, pomiędzy fotele, pufy i etażerki.
Niekiedy zwracała się do Agnisi. Raz przelotnie przygarnęła ją do ramienia, drugi raz, także mimochodem, ścisnęła ją za rękę. Za każdym razem o coś pytała, na przykład:
- A jaki przedmiot lubisz, dziecko, najwięcej? - lub:
- Cóż, podoba ci się? - ale nim się Agnisia zdobyła na odpowiedź, ona już biegała w innej części salonu.
Ręce jej zdawały się przy tym niepostrzeżenie coś kłaść na mijanych przedmiotach czy też ich w niewiadomym celu przelotnie dotykać. Ręce te były wymowne, jaśniejące, pełne młodości i blasku.
Bogumiłowi pani Wenordenowa bardzo się podobała. Mógłby z nią nie wiem jak długo rozmawiać, ale pani Barbara rozwijała już ożywioną działalność w kierunku wyruszenia na górę i zobaczenia sypialni.
Nękały ją niemiłe wątpliwości co do tego, czy rzeczy Agnisi zostały tam na pewno umieszczone.
- Dobrze, zaraz pójdziemy - zgodziła się Monika Wenordenowa. - Tylko że tam na górze pusto. Agnisia przybyła pierwsza. Panienki zjeżdżają się zawsze w ostatniej chwili. Jutro za to będą już prawie wszystkie. Na razie musi się Agnisia zadowolić nauczycielkami. Fraulein Woelke przyjechała już wczoraj.
Ktoś zadzwonił. Przyszli nowi interesanci. Pani Wenordenowa przeprosiła Niechciców, że sama wobec tego nie pójdzie, i wyprawiła ich na górę ze służącą.
Znaleźli się w dużym pokoju, pomalowanym w białe kwiaty na jasnoszarym tle. Okna wychodziły na wolną przestrzeń i w pokoju było jeszcze dość jasno.
- Jak tu pusto - przestraszyła się pani Barbara. - O mój Boże, cóżeśmy to zrobili, żeśmy ją dzisiaj przywieźli.
Agnisia kaszlnęła, a pokój kaszlnął z nią razem niby kościół.
Wtem zobaczyli w kącie rzeczy Agnisi i zaśmieli się do nich. Łóżko było już zaścielone, obok stał koszyk, a nieco dalej szafka.
- Patrz, widzisz, twoje rzeczy. Powieśże zaraz w szafce płaszcz i kapelusz.
Pomogli się Agnisi rozebrać. Kiedy zdejmowała kapelusz, zobaczyli, że odcisnęła sobie od niego na czole czerwoną pręgę. Zrobiło im się strasznie żal.
- Za ciasny? - spytała pani Barbara, a Bogumił rozciągnął kapelusz na kolanie.
Pani Barbara zwróciła się do służącej:
- Czy oprócz mojej córki będzie tu kto jeszcze spał?
- Tak. Panna Woelke - rzekła służąca wskazawszy na drugi kąt pokoju odgrodzony zielonym parawanem. - A jutro - dodała - przyjadą do tego pokoju jeszcze cztery panienki. - I usłyszawszy z dołu dzwonek rzekła jeszcze: - Dzwonią, ja muszę lecieć. Ja potem przyjdę po panienkę i razem zejdziemy do jadalni na kolację.
- Widzisz - zwróciła się pani Barbara do Agnisi, kiedy zostali sami. - Będzie was tutaj pięć. Cieszysz się - prawda?
Agnisia podeszła do okna.
- Mamo - zawiadomiła - ogród.
- A widzisz. Ja mówiłam, że od tej strony są tu wszędzie ogrody.
Może i chodzić po nim będziecie mogły.
Rodzice zbliżyli się do okna i spojrzeli w burą, kłębiącą się na dole zieleń.
- A tam, gdzie widać ten kościół, tam za tymi drzewami skręca się na szosę do Serbinowa - objaśnił ojciec.
Postali chwilę i zaczęli się żegnać. Noc idzie. Trzeba wracać.
- Więc do widzenia. Do widzenia, Agnisiu… Józefat będzie tu do ciebie każdego dnia wstępował. Przygotuj zawsze brudną bieliznę. I pisz o wszystko, co ci będzie potrzebne. I nie tęsknij. Przecież to tak niedaleko.
- Mamo…
- Co, najdroższa?
- A kiedy przyjedziecie?
- Niedługo. W którąś niedzielę. Więc do widzenia. Pocałuj ojca.
No, jeszcze raz. I już teraz naprawdę do widzenia. Nie płacz. Do widzenia. Patrz, już gwiazdy widać na niebie. Bądź mądra. I pamiętaj. Nie zazięb się. I nie zachoruj tylko. Moje dziecko.
Ze schodów raz jeszcze pani Barbara zawołała:
- Nie zaziębiaj się i nie wychylaj się oknem, moje dziecko!
Nazajutrz rano po wyjeździe Agnisi przyszła wiadomość od Ostrzeńskich, że place na Oczkowie już poszły w górę i że cały ten teren zostaje włączony do miasta, co przyniesie nową podwyżkę.
W pani Barbarze ozwały się na chwilę niedawno żywione w związku z placami skrupuły, ale radość z pomyślnej nowiny była zbyt wielka, żeby ich nie przyciszyć.
- Przecież w żadnym razie nie użyjemy tych pieniędzy na złe - myślała.
Czuli się oboje pokrzepieni i to ich natchnęło lepszymi myślami także co do Tomaszka.
Patrzcie bowiem, jak im się na nic zdało owo myślenie - nuż, może, jeżeli i tak dalej. Przewidywali różne rzeczy, brali pod uwagę wszystkie zdaje się możliwości, a coś ważnego jednakże opuścili i przeoczyli. Życie poszło swym własnym, nieobliczalnym torem. Skąd się spodziewali kłopotu, przychodzą do nich same powodzenia i pomyślności. Może tak samo okaże się z Tomaszkiem.
Bogumił bardzo jest skłonny w to wierzyć. Wydaje mu się teraz w ogóle, że ma więcej wszystkiego dobrego, niż potrzebuje. Wyrzuca sobie, że się dawał niekiedy owładnąć niepokojem pani Barbary, że bywał w ciągu tych dwu lat małoduszny.
Przypomniał sobie swoje losy dawniejsze. W jakiej to bywał nędzy i jakie cierpienia ludzkie widywał koło siebie. Zdarzało się i tak, że noc nadchodziła i dachu nie miał nad głową, a nie mówił, że ciężko, jeszcze starczało go i na to, żeby drugim dodawać ducha. A dzisiaj co? Gotów był prawie myśleć, że „ciężko”, to znaczy bać się o masło do chleba albo o nauczycielkę do dzieci. A ta sprawa z Tomaszkiem, najgorsza spośród wszystkich? Tu już Basia nie zawiniła. On sam zachował się Pan Bóg wie po jakiemu. Co za pycha nim owładnęła i co za głupota? Czy chciał mieć świętych za dzieci?
I czy to sztuka kochać takiego bez skazy? A zresztą ile było przesady w tym jego rozpaczaniu o marną sakiewkę. Widać się mocno w ostatnich latach rozkołatał, lecz teraz weźmie się w kluby.
Nad wieczorem dnia tego namówił panią Barbarę na spacer, by ją odwieść od tęsknoty za Agnisią. Szli drogą wiodącą ku łąkom. Miało się ku wieczorowi i malinowy blask padał na krótką, dwakroć już pokoszoną trawę.
- Patrz, jak ładnie - rzekł Niechcic. - Ale chodźmy na lewo, bo tu od tej strony będą zaraz pędzić bydło z pastwiska. A dzisiaj byka wygnali razem z krowami, to się jeszcze przestraszysz.
- Naturalnie, że się przestraszę - upewnia pani Barbara, ale mimo to staje właśnie i patrzy w tę niebezpieczną stronę. - Bo czy aby dzieci nie ma tu gdzie w pobliżu?
- Nie, dzieci pojechały z Klimeckim po słomę za kaliniecką szosę.
Pani Barbara odetchnęła i poszli dalej. Znajdowali się teraz na dróżce wiodącej przez żółknącą zieleń buraków do strumienia. Mieli przed sobą ścianę olbrzymich dębów, klonów i lip rosnących w pobliżu wody. Pomiędzy świeżymi jeszcze liśćmi drzew mieniła się drgająca złota i rubinowa pożoga.
- Wspaniały zachód - rzekła szeptem pani Barbara.
- Tak - potwierdził Bogumił Niechcic.
Pani Barbara odurzyła się blaskiem wieczornej pogody, niby kielichem wina. Świat wydał jej się wprost niebywale piękny. W życiu bywają noce i bywają dnie powszednie, a czasem bywają też niedziele. Rzadziej się to zdarza niż w kalendarzu, jednak tym razem niedziela zdaje się nadchodzić dla ich domu. Nie wiadomo, jak długo to potrwa.
- Może wkrótce - myśli pani Barbara - znów się wszystko skotłuje, ale na razie można troszeczkę wytchnąć.
I serce jej się ucisza.
Gdy wracali ze spaceru, na dworze zaczynało już szarzeć. Od podwórza słychać było opieszałe kotłowanie się ludzi, którzy przyszli z roboty. Brzęczały łańcuchy, skrzypiał niemrawo żuraw.
Jedni wołali, żeby dzwonić do doju, drudzy rozmawiali ze sobą kłótliwie, mówili, że drabinę od góry z sianem ktoś zabrał i że źrebaki idą, żeby nie stać i nie gadać tam o drabinie, tylko otworzyć drzwi do stajni. Zachód wróżył pogodę, ale od wschodu zbierały się chmury i zasnuwały niebo. Zaroślami wstrząsały od czasu do czasu przelotne dreszcze zbierającego się wiatru.
Znalazłszy się w domu, usiedli jeszcze na chwilę w pokoju Bogumiła i czekając na podanie kolacji palili papierosa. Pani Barbara mocno się przy tym zadumała. Widząc już teraz dzięki dzieciom jakąś przyszłość, jakieś wyjście na świat, skłonna była pogodzić się z tym, że ją samą nic już więcej nie czeka prócz deptaka zamkniętych powszednich spraw. A kto wie, może te sprawy nie są takie zamknięte, może są też ważniejsze, niżby się to zdawało.
Nieraz ona siebie zapytywała, dokąd się to wszystko toczy i po co?
Gdyby posiadała więcej wiedzy, znała wszystkie tajemnice świata, a nawet wszechświata, to rozumiałaby dobrze i to. Ale żeby posiąść tę wiedzę, trzeba by mieć nie wiem ile czasu i nie wiem jaką spokojną głowę. Człowiek nie może bez wytchnienia załatwiać powszednich czynności i jednocześnie zagłębiać się w jakieś rzeczy wiekuiste, powszechne. Więc może nie pozostaje nic innego, jak starać się uwierzyć, że w tym powszednim krzątaniu są też jakieś rzeczy wiekuiste, powszechne…
Przypomniał jej się Lucjan, a potem jakieś wielkie postacie z historii, z poematów. Jakże często ci, co żyją w wirze świata życiem pełnym sławy, nauki, dorosłych czynów, marzą o cichym życiu na uboczu, gdy ci, co siedzą w zaciszu, śnią o publicznym działaniu, o szerszym świecie. Przyjdą może czasy, kiedy każdy będzie mógł zaspokoić te obydwie tęsknoty, ale nim przyjdą, trzeba się pocieszać, że gdziekolwiek się jest, byle się było człowiekiem, dźwiga się razem z wszystkimi losy świata.
Ostatecznie, jakby wyglądały wszystkie walki, prace, myśli tych, co działają na szczytach życia, gdyby tu i wszędzie nie stali zwyczajni szarzy ludzie, co skromnie czynią swoje. Zresztą, czy serca ludzkie tęsknią do wielkich przeżyć, czy do pracy na spodzie, kto wie, czy komukolwiek przeznaczone jest więcej radości na tym świecie, niż gdy, tak jak oni dziś, zatrzyma się na chwilę śród zabiegów i trudu i spocznie w zadumie, zdając się na to mgnienie wszystko rozumieć, nic nie chcieć i w dziękczynnym milczeniu być samym tylko niepojętym istnieniem.
Przyszło jej do głowy, że tak na pewno patrzy na te rzeczy Bogumił.
- Tak, to w jego duchu - myślała ucieszona. - To jego dobry wpływ na mnie.
Chciała mu to powiedzieć, gdy nagle, ocknąwszy się z zadumy, usłyszała, że on coś mówi. -…za rok, za dwa już i młodsze pójdą do szkoły - marzył. - I zobaczysz, będą się dobrze uczyć, wszystko się w nich wyrówna.
Będziesz miała z nimi spokój. Aż póki nie zaczną się kochać, aż póki nie zaczną szaleć.
- Kochać? A niech je Pan Bóg broni - rzekła z namiętną żałością.
Zlękła się raptem, że może za dużo rzeczy pomyślnie się składa, może nie należy ani przez chwilę żywić tej lubej ufności do losu, jakiej doznała. Wszak los uderzał ją zawsze właśnie wtedy, kiedy mu zawierzyła.
- Czekaj… zaraz… - rzekła. - Czego to ja się martwię?