A.
Słonimski
i
J.
Tuwim
W oparach absurdu
1958
Zebrane tu nonsensy pisywaliśmy z Tuwimem przez wiele lat. Od pierwszych dodatków primaaprilisowych Kuriera Porannego do ostatniej naszej wspólnej wyprawy w krainę bzdury i absurdu minęło bez mała lat piętnaście. Nie była to więc sporadyczna zabawa, a raczej stała potrzeba, dla której odchodziliśmy co pewien czas na stronę, przerywając normalną pracę literacką.
Miała, być może, ta działalność nasza pewien aspekt społeczno–wychowawczy. Uczyliśmy czytelnika, że te sarnę czcionki jego codziennej gazety, odbite na tym samym papierze, czernione tą samą farbą drukarską, mogą pewnego dnia oszaleć i głosić oczywiste brednie. Uczyło to krytycyzmu, zarażało podejrzliwością i zwalczało to, co G. H. Wells nazywa „powszechną skłonnością ludzkich umysłów do przyjmowania poglądów utartych”.
Trzeba to jednak powiedzieć otwarcie, że nie ten wzgląd dydaktyczny skłaniał nas do pisania bredni i nonsensów. Istota rzeczy polegała na tym prostym fakcie, że nas pisanie absurdów bawiło i dawało radość nie mniejszą od pisania wierszy, artykułów czy sztuk teatralnych. Śmieszyliśmy nie tylko siebie, ale i czytelników. Istnieje co prawda wiele ludzi niewrażliwych na tego rodzaju humor, w większości wypadków żarty nasze znajdowały jednak chętnych odbiorców. Podobnie nie każdy, najdowcipniejszy nawet humorysta umie posługiwać się konwencją absurdu. Łączyło mnie z Tuwimem pełne zrozumienie tej konwencji. Nie popadaliśmy w grzech satyry aktualnej, a elementy parodystyczne traktowaliśmy bardzo ostrożnie. Nie udawały nam się próby współpracy z innymi kolegami, a znakomity dowcip Lechonia, tak wybijający się w naszych szopkach politycznych, zawodził w dziedzinie czystego absurdu. Współpraca z Witkacym ograniczyła się tylko do wiersza „Hipon”, który drukowałem w jego jednodniówce Papierek lakmusowy… Różnica miedzy nami polegała, wydaje mi się, na tym, że u Witkacego absurd był jednym z elementów świadomie rozprowadzonych w jego pisarstwie, podczas gdy u mnie był on chemicznie, a u Tuwima alchemicznie wydzielony i oddestylowany od całej reszty twórczości.
Rzetelny absurd uwarunkowany jest bezlitosnym kryterium śmieszności. Jeśli żart absurdalny nie ma W sobie siły komicznej, nie próbujmy bronić się dziwnością istnienia i zasłaniać głębią metafizyczną, ale uczciwie przyznajmy się do porażki. Zebrane w tym tomie utwory nie wszystkie stoją na tym samym poziomie, są 1u żarty słabsze i lepsze, ale zaletą ich niewątpliwą jest to, że nie udają czegoś, czym nie są, nie bałamucą i nie mistyfikują.
Przeciętny ranek roku 1935. Jeszcze nie ma dziewiątej. Dzwoni telefon. Pierwszy dziś telefon. Odzywa się mój przyjaciel — wielkiego talentu poeta, recenzent teatralny poważnego dziennika stołecznego, człowiek przeszło czterdziestoletni; dużej klasy inteligencja. Odzywa się tak (o dziewiątej rano, bez żadnych wstępów i przygotowań):
— Więc był u mnie Cedergren. Okazuje się, że tym cegłom przyprawiono skrzydełka i że w ten sposób cały gmach będzie przeniesiony. Przefrunie. Oczywiście, że z boków trzeba będzie wygładzić, ewentualnie podlać jakimś sosem. Co o tym sądzisz?
Nie mrugnąwszy powieką, o nic nie pytając, odpowiadam:
— Jeżeli Cymborski się zgodzi, to dobrze. Ale nie jest wykluczone, że generał Łapidenko do niego nie telegrafował, i wtedy trzeba będzie obie szprotki ogolić.
Przyjaciel zaznacza, że nie należy chwytać się środków tak radykalnych, bo wystarczy zwykłe przepłukanie gazomierza, ja replikuję, że wtedy Amfibrachy się obrażą, a Cymborski jest (kuzynem starego Amfibracha — i ta swobodna, rzeczowym tonem prowadzona rozmowa trwa dobrych kilka minut. Dopiero potem przechodzi się do spraw mniej ważnych i ciekawych, tj. normalnych, np.: co czytasz? co piszesz? jak ci się podobała wczorajsza premiera? co sądzisz o tym czy innym artykule? itd. Ale mówimy już bez świętego natchnienia, bez przekonania, raczej ospale. Cedergren zaś, generał Łapidenko, golenie szprotek i przepłukiwanie gazomierza budziły w nas żar, patos, żywioł… Dlaczego? Po prostu dlatego, że te nie istniejące sprawy i postacie przywiał nagle gorący wicher z pustyni absurdu i mogliśmy przez krótką chwilę pławić się i tarzać w nagłym, nowym świecie, urągając wszystkiemu, co nas otacza…
Malarz i teoretyk nowej sztuki, filozof i powieściopisarz, wychowany wśród gór tatrzańskich, wydaje w Zakopanem w r. 1921 ulotkę pt. Papierek lakmusowy z manifestem „piurblagizmu” i czystego nonsensu. Czytamy tam m. in. następujące utwory: „Rumbor zgwajdlił Parblichenkę. Chibczycie kwoblizdy najgnarpiejsze i chemblacie kierpozany grwędląc — tak gweporczył Hapsio krwipakając na Rumbora. Rumbor krwipnął — ochompzdęknął i krwamtapkę rozgnapypnął w machejdrucgi oblawontrzone” itd. Albo:
Para pocina i pługie pilczenie
pfa pasze piwnic popylone pienie
I pylko Peplo pepopnie przenika
Popyśledzona pesteś pak puzyka.
Tutaj absurd nie ograniczył się do zdeformowania sytuacji, lecz sięgnął jednocześnie w „bebechy” mowy i „wygwajdlił” sobie glossolaliczny słownik. Ale piurblagizm zakopiański przemawiał też normalnym językiem, nic jednak prócz nonsensu nie bełkocąc:
„Wezwałem adwokata: krótka z nim rozmowa, parę wzajemnych uderzeń w pysk — wyjechałem do Paryża. John sprzedał fabrykę. W pięknym zadku nic po kwiatku. Spenetrowałem dekę fortepianu — nic. Wypiłem kieliszek wermutu — nic. Uwiodłem wszystkie córki (siedemnaście) hrabiego Ruster de Kisbatolla — nic, absolutnie nic. Co u diabła, myślę sobie, czyż nie ma już u nas prawdziwych oreoalkadonów, nie ma chotreodynastów. Poczekajcie, ja wam pokażę. Wołać matrosów. Admirał won. A, sukinsyny! Kreuzdonnerbrand! Zapomniałem! Zapomniałem, że wazy w South Kensington Museum są w złote figurki” itd.
Ale może to wybryk wyrafinowanego intelektualisty, który miał dosyć uprzykrzonej powagi filozoficznych systemów i dlatego zabawił się w pojęciowe Tworki? A może to wina naszej epoki, tzw. „dzisiejszych czasów”, pomawianych o zamęt myślowy, zanik smaku, „futuryzm” itp. objawy dekadencji? Nic podobnego. Oddawali się tej rozpuście i dawni poeci, na co mamy dowód w Wirydarzu poetyckim Trembeckiego, gdzie takie czytamy „Dziwy albo absurda”:
Wróbl siedzi na kościele, napinając kusze,
Stamtąd woła na wilka: umykaj swej dusze.
Trzy przęślice jechały na słomianym wozie,
Koza wilka prowadzi w rucianym powrozie,
Kożuch poszedł do lasu i ułowił śledzia,
Pomiotło zaś pływając zabiło niedźwiedzia.
Nie mniej dziwne sprawy dzieją się w pieśniach ludowych:
Siwa kobylina na zapłocie wyszła,
Jak ze łba strzeliła, zajęła się Wisła.
Wisła się zajęła, ryby pogorzały,
Opalone szczupaki do boru leciały.
Chłop jechał że młyna, szczupaki pozbierał,
Kijanką się opasywał, workiem się podpierał,
Przyjechał do domu, miał studnię na piecu,
Czerpał wodę przetakiem,
Ryby łowił widłami,
Mak wiercił czerpakiem.
Albo:
Zląkł się zając, biegł przez cmentarz,
Obalił dzwonnicę,
Kazał mu ksiądz grzywnę płacić,
Marmurową świcę.
Stodoła się rozigrała,
Zająca goniła,
A izba się roześmiała,
Oknem wyskoczyła.
Siekierka się ocieliła
Za piecem na grzędzie,
Łyse cielę porodziła,
Pono księdzem będzie.
Takich upodobań ludu do kpin ze zdrowego rozsądku i zamierzonej antylogiki przytoczyć można mnóstwo. Lubowała się w nich szlachta, lubowali się obywatele i mieszczanie płacąc hojnie na jarmarkach nieporównanemu Soterowi Rozmiar–Rozbickiemu za takie na przykład płody jego dziwacznej muzy:
„Mówiła raz fajka do swojego grajka: dlaczego na gitarze stawiasz kałamarze? A on jej na to: o głowo! poznaj gałąź cyprysową. To ton nadaje magiczny, gdzie telegraf elektryczny. Z tego się sens wywodzi, że dziura w gitarze nie szkodzi”. Albo:
„Pytała raz papuga szczupaka, dlaczego nie nosi fraka? A on jej na to: ponieważ w Łowiczu są walne jarmarki, gdzie sprzedają osły i fornalki. Z tego się wywodzą morały, że młode wróble w karty grały”.
W przedmowie do wydanych w r. 1856 Bajek ulubionych humorystycznych Rozbicki stwierdza, że bajeczki te obiegają z ust do ust; od najwyższych do najniższych stanów, od najstarszych do najmłodszych.
Możemy mu wierzyć. O zamiłowaniu dzieci do rozmaitych ambajów i andronów będzie później mowa. W rocznikach Cyrulika Warszawskiego znajdziemy wiersz, którego autorem była osoba wysokie podówczas w hierarchii wojskowej zajmująca stanowisko, osoba ponad pół wieku na barkach dźwigająca, z tytułem doktorskim i talentami. Wiersz nazywa się „Dziwna przygoda”:
Chciałem raz jak Cyganiewicz albo równy jemu tytan,
Uwieść jedno piękne dziewczę — całkiem o zdanie nie pytan.
Wtem coś rusza się na wierzchu, myślę sobie: pewne chłopiec;
Ostrzegam: „Kto siadł na piecu, ten nie w twarz się musiał popiec”.
Na to ten nędzny kolejarz, co udaje patriotę,
A gdy go z tramwajem sklejasz, to rzuca całą robotę,
Krzyknie patrząc na me spodnie: „A jak one we szwie prysną!
Lepiej przyznaj się pan zgodnie, żeś i z frontu jest mężczyzną”.
Ostrzegam go: „Będą plotki” — na to on wyznaje, wierzcie,
Że woli wikt w łonie ciotki niż w każdym innym areszcie.
Potem nagle się przybliża i kopie mnie niżej krzyża.
Dotknęło mnie to dość mile, bo lubię dowcipnych ludzi,
Więc nie chcąc pozostać w tyle, mówię: „Niech się pan nie trudzi”.
A on otarł czoło z potu i zażądał kosztów zwrotu.
Myślę: jak się człowiek zmienia! — Nagle widzę, że on tonie.
Więc się żegnam: „Do widzenia! Ukłony nieboszczce żonie!”
Tu on wrzaśnie: „Pan się myli! Proszę odwołać w tej chwili!”
Potem zakąsił ogórkiem i wszystko zawiązał sznurkiem.
Der frohe Unsinn, jak go Niemcy nazywają, bujnie kwitł w kazaniach, ma nawet klasycznego w dziejach wymowy kościelnej reprezentanta: Abrahama a Santa Clara. U nas ten rodzaj kaznodziejski uprawiali księża Mijakowski, Bielicki, Osiecki i in. Persyflaż takiego kazania znajdujemy w powieści Wiktora Gomulickiego Siódme amen Imci Pana Mokrzeckiego:
„Maratończycy uczą, że kiedy słońce jest w znaku Lwa, wówczas kozy pieprzu nie jedzą i wina a miodu nie piją; a kiedy jest w znaku Barana, wówczas psy cła nie płacą i od myta za przewóz są wolne. Zaprawdę, ziszczają się one dawne profecye, kiedy to Dedalus, burmistrz ze Świsłoczy, prorokował: Saeculum erit depravatum nequam, co znaczy, że wilk przez pasły nie tyje, a wrona, choć biała, to się szwarcem myje. Ej, gdyby teraz wyszedł z babilońskiej stodoły, niby z mysiej jamy, ów sławny Demostenes, kołodziej ze Mścibowa, jakżeby się zadziwił, zobaczywszy z olenderskim chrzanem źrebięcą na półmisku głowę, z musztardą wołowe rogi, w smole duszoną komarzą wątrobę…” A dalej: „Eskulapiusz, przedni cyrulik ze Słonima, tak misterną wyrobił z mydła kłódkę, że jej nikt rydlem otworzyć nie mógł. O czym dowiedziawszy się Chaim, szmuklerz mohilewski, posłał mu żywego śledzia, aby go po francusku gadać nauczył, ale mu to na dobre nie wyszło, bo żaden luter ani kalwin w niebie być nie może. Et respice finem. Co Amfion, balwierz z Kapadocji, tak tłumaczy: nie chciałeś, Żydzie, manny, jedzże czosnek” itd.
Mój rozmówca telefoniczny (ten, u którego bywa Cedergren — Cedro Cedergren — bo takie imię otrzymał niedawno) w wierszu „Manifest szalony” obwieścił światu nie mniej sensacyjne nowiny:
Na dłoni rosną włosy, brwi i rzęsy,
Święci tureccy chodzą stale w fraku,
Przedziwnie mądre są wszystkie nonsensy
I ludzie rodzą się dziś w szapoklaku.
Tamże już bez zdziwienia czytamy o tym, że wszystkie sroki mają jeden ogon, że w wodociągach płynie miód z ptasim mlekiem, że ślepe kury grają ziarnkami w szachy, Meksyk zaś leży w Budapeszcie. Nie wiem, jak się tam zmieścił, ale to szczegół, jeżeli:
Świat się zamienił w kolosalną szopę,
I wszystko chodzi do góry nogami!
Te ostenta, ogłaszane przez poetę jako fakty dokonane, były niewątpliwie wesołym marzeniem, którego istotę sprowadzić można do zdania: „Ach, żeby było inaczej, na przekór, wbrew!” Jeżeli święci tureccy są przysłowiowo goli, to tutaj właśnie na złość stale chodzą we frakach. Jeżeli zwykło się mawiać pokazując na dłoń: „Prędzej mi tu włosy wyrosną”, to w tym cudownym dniu przekręcania ustalonych norm i form na dłoni rosną brwi, rzęsy, broda i wąsy. To bunt przeciw temu, co raz na zawsze „wiadomo”, co się utarło, co jutro z całą pewnością znowu się wróci i będzie nudziło swą odwiecznością: starym porządkiem. A czym jest cała poezja? Jednym wielkim krzykiem o jakieś Inaczej! Inaczej wizualnie, inaczej uczuciowo, inaczej moralnie. Kuśmidrowicze nazywają to nikczemnym (w ich gębach) słówkiem: fantazja.
Nie wiem (a warto by dojść), kto jest autorem słynnego Kara Mustafy, wiersza wywracającego historie powszechną do góry nogami, ale i w nim działał na pewno bodziec protestu przeciw temu, co „wiadomo”. Wiersz jest długi, więc go tylko urywkami podam:
Kiedy Kara Mustafa, wielki mistrz Krzyżaków,
Szedł z licznymi zastępy przez Alpy na Kraków,
Do obrony swych posad zawsze będąc skory,
Pobił go pod Grunwaldem król Stefan Batory.
Wtedy to śród Sahary, w onym kraju futer,
Szczepił nową religię sławny Marcin Luter.
I, pracując gorliwie piórem i wymową,
Zginął razem z Homerem w noc Bartłomiejową.
W tym to czasie Kopernik, wojażer na Wschodzie,
Robił świeże odkrycia na lądzie i wodzie,
Objechawszy frachtówką Azję i Afrykę,
Po tygodniu podróży odkrył Amerykę…
Mieszkańcy Wysp Sandwichskich, schwytawszy go wreszcie,
Uwięzili w Sztokholmie, a zabili w Peszcie.
Wtem przybył od papieża do Saula goniec
I na miesiąc położył wszystkim wojnom koniec.
Jeżeli wiersze te pisał sztubak, to z zemsty nad podręcznikiem historii i geografii, nad chronologią i tablica synchronistyczną dziejów; jeżeli profesor, to w ataku zrozumiałej nudy. Gdy taka chwila nachodziła na uczonego zoologa — rysował monstra, a matematyk wlazł na patyk i z patyka skoczył w niepojęty a mnóstwo rozkoszy wróżący czwarty wymiar.
Najfantastyczniejszy kult bredni panuje wśród dzieci. Jak wiadomo, są to istoty, które w ogóle prawdy i faktycznego stanu rzeczy nie uznają. Przyjdzie taki pędrak do drugiego i zaproponuje mu, żeby został koniem — proszę! Ten już rży i parska, wierzga i bryka, a tamten jest furmanem. Kawałek sznurka, który jeden drugiemu zarzucił na ramiona, wystarczył, żeby stworzyć marka—tego centaura (człekonia). Nikt mu nie wytłumaczy, gdy pędzi „zaprzężony”, że jest Jasiem lub Stasiem. Jest bowiem Bucefałem lub Pegazem, ewentualnie dorożkarska szkapą. Dziecko, nawet współczesne (anno radio, kino, auto, kilo, foto i moto), nie obejdzie się bez bajki, złudy, wymysłu i czarodziejstwa. Biada niemądrym rodzicom, którzy by swe dzieci wychować chcieli rzeczowo, logicznie, realnie, „zgodnie z obecnym stanem wiedzy”, prostując ich fantastyczne o świecie i otaczających przedmiotach pojęcia! Pociecha wyrośnie na kretyna, na złego, tępego kretyna. Chłopiec, któremu by zaczęto tłumaczyć, że chociaż pędzi w szpagatowej uprzęży, to jednak nie jest koniem, choćby się dał przekonać, nigdy nie będzie szczęśliwy. Nawet posady dobrej nie dostanie. A już na pewno ani prochu nie wymyśli, ani Ziemi nie wstrzyma i nie ruszy Słońca, ani Pana Tadeusza nie napisze, ani wyżej wzmiankowanej wiedzy luminarzem nie będzie. Straszne to myśli: dziecko z tzw. zdrowym rozsądkiem i trzeźwym na świat patrzeniem. Maleństwo się rodzi, po pewnym czasie zaczyna mówić — i od razu, bez przygotowania, mówi nieprawdę. To znaczy, że fantastyka jest zjawiskiem przyrodzonym. Potem dopiero głupiejemy, my, smutni dorośli ludzie.
Dzieje literatury dziecięcej (dla dzieci przeznaczonej: czy istnieje taka książka?) na pewno by wykazały, że bajka — nieprawda, świat na opak, świat dziwów i dziwotworów, cudów i cudactw, zawsze był sednem i podstawą duchowego pokarmu małolatków, od asyryjskich milusińskich poczynając a na naszych kończąc. Dzieci bzdurzą i — że tak powiem — chcą być bzdurzone. Potem im to przechodzi. Któremu nie przejdzie — zostaje poetą.
Jeżeli wszystkim wolno, to i nam wolno było, nam trzem: Lechoniowi, Słonimskiemu i mnie. Pisaliśmy wspólnie straszne rzeczy (…)
Numer Przeglądu (przed) Wieczornego (…) nosi datę l kwietnia 1925 r. i wyszedł pod redakcją Lechonia, Słonimskiego i Tuwima. Nie rozumiem, do dziś nie rozumiem, jak wydawca Przeglądu Wieczornego mógł ten numer wypuścić… Widocznie nie czytał tego, cośmy napisali. A napisaliśmy rzeczy otchłanne, piekielne, ostateczne…, Dokument absurdu na kosmiczną skalę zakrojonego (…) ^
Numery primaaprilisowe robiliśmy od r. 1920. Zainicjował je śp. Ignacy Rosner, redaktor Kuriera Polskiego. Już pierwszy numer miał lekkie wypady w stronę nonsensu, lecz przeważały w nim momenty primaaprilisowego bujania. (Przewrót w Ameryce Północnej, Marszałek Foch jedzie do Warszawy itd.). Było tam trochę satyry, trochę parodii, trafił się i dowcip. Najwięcej rozgłosu zyskały drobne ogłoszenia (…)
Kurier Polski wydawał nasze dodatki pierwszokwietniowe do r. 1924 włącznie. Wzrost pierwiastków absurdalnych od r. 1920 do 1924 jest potężny. W tym są już rzeczy groźne.
Cytowany wyżej Przegląd Wieczorny uważam za szczytowy, natchniony, po prostu nieprześcigniony wybryk i wyskok rozpasanego nonsensu.
Jest to normalny na zewnątrz czterostronicowy numer pisma z zachowanym układem działów, rubryk, odcinków i ogłoszeń. Na drugiej stronicy, gdzie Przegląd zazwyczaj zamieszczał aktualny artykuł polityczny — enuncjacja „programowa”: „Dzień próby” (…) jest niejako manifestem obwieszczającym narodowi istotę i głębsze znaczenie pierwszokwietniowych kawalarskich obyczajów.
Gdyby nie to, że manifest powyższy jest moim dziełem, pochwaliłbym go za patos i żarliwość.
Jedyny to artykuł wstępny w całej ówczesnej prasie, który nie tylko spełnił wszystkie zawarte w nim zapowiedzi, ale je przerósł i rozsadził.
W tym szaleństwie nie było metody, ale miało ono styl, którego cechy łatwo wykazać, więc chwytanie słowa „na gorącym uczynku”, a raczej — na gorętszym znaczeniu, gdy było dwuznaczne; obnażanie i rozbijanie utartych metafor; elephantiasis szczegółów; sublimacja codziennych zdarzeń i wypadków; a przede wszystkim: zaprawianie życiowego ciasta „mistycznymi drożdżami”. O innych elementach (a dałoby się znaleźć więcej) nie wspominam, gdyż nie przytoczyłem odpowiednich przykładów.
Wychodzimy z tego groteskowego panopticum z lekka odurzeni: kto na smutno, kto na wesoło. Najlepszą na ten czad od trutką będzie zwykła tabliczka mnożenia: położyć ją przed sobą i z cichą radością stwierdzić, że się w niej nic nie zmieniło: na przecięciu piątki i siódemki jest nadal trzydzieści pięć, 6 × 9 = 54, 3 × 6 = 18, 2 × 2 = 4. Jak przyjemnie! Długo jednak nie sposób wpatrywać się w tę bardzo siebie pewną i dlatego niesympatyczną tabelkę. Po chwili człowiek zaczyna się buntować i myśli:
Posiąść wiedzę i mądrość człowiekowi na ziemi dostępne, władzę i potęgę, sławę na świat cały i miłość całej ludzkości, stać się wodzem swego narodu lub kochankiem upragnionej kobiety, budzić podziw i zachwyt u współczesnych, zaskarbić sobie wieczną pamięć u potomnych, mieć wszystko, czego dusza zapragnie, słowem: osiągnąć maksimum szczęścia w życiu doczesnym i mieć nawet pewność, przez łaskę niebios objawioną, że i po tamtej . stronie żywota czeka radość wieczysta — wszystko marność marności, jeżeli się z jednej zrezygnuje nadziei, z tej mianowicie, że dwa razy dwa jest pięć. Bo wszelkie nikczemne ziemskie dobrobyty, a nawet zaświatowych sfer sięgające błogostany ucieleśniają nam się lub dają znać o sobie w czterech ścianach tradycyjnej, z pokolenia na pokolenie przekazywanej logiki, że dwa razy dwa jest cztery. Tertulianowe „wierzę, bo to absurd” jest jednym z najpiękniejszych i najmądrzejszych zdań, jakie człowiek na ziemi powiedział. Dwa razy dwa równa się cztery — to śmierć, urząd, kolejka („ogonek”), stempelek, zając (z czym? oczywiście z buraczkami), świństwo, gazeciarstwo i mieszczaństwo. Nadzieja zaś, że gdzieś bardzo daleko jest czy będzie taki ląd lub godzina („na rogu świata i nieskończoności”, tam gdzie umówiona „przestrzeń” przecina się z umówionym „czasem”), taka dziedzina, w której sama istota bytu wyzwala się z uświęconych FORM, to znaczy: daje nowy REZULTAT — ta nadzieja jest powietrzem poetów: ona ich przy życiu trzyma.
Zdawałoby się, że jak na wyżynach
Powietrze rzednie, tak się rozrzedzają
I te rozsądki nasze — w wyższych płynach.
(NORWID)
JULIAN TUWIM
Dodatek nadzwyczajny
Warszawa, l kwietnia. 1920 r.
HOEK VON HOLLAND. (PAC) Tegoroczny połów śledzi zapowiada się niezwykle pomyślnie. Zwłaszcza śledzie wędzone i sardynki płyną gromadnie w olbrzymich ilościach. Jeden niewielki statek rybacki wyławia dziennie do stu czterdziestu czterech dobrze zalutowanych pudełek.
KRAKÓW. (Radio Eifel) Tokio. Od ognia, zaprószonego przez jednego z niższych funkcjonariuszy, wybuchnął tu wulkan Fudżijama. Straty materialne znaczne, chociaż jest nadzieja, że resztki lawy uda się jeszcze uratować.
NAUEN — (Radio z New Yorku). Znany geograf, prof. Mac Czernik z Columbia University ogłasza, że udało mu się skrzywić południk przechodzący przez Greenwich, tak dalece, że podróż z Europy do Ameryki trwać będzie nie dłużej niż cztery dni.
WASZYNGTON. (FIAT) Podobno każdy Polak ma dostać jedno dziecko amerykańskie.
dostarcza na żądanie mleko skondensowane dla krów, które nie mogą karmić same, zwozi drzewo do lasów sosnowych, buduje żelbetonowe doły kartoflane. Eksport, import, aport i rapaport.
SPECJALNOŚĆ: Wydajemy świadectwa dojrzałości burakom pastewnym.
Ferdynand Hoesick Żywot i’ czyny Andrzeja Niemojewskiego, Warszawa 1920. Wyd. Gebethner i Wende. Dwa tomy. Tom I: str. LXV+876, tom II: str. 648 in folio.
Niestrudzony badacz naszej literatury i kultury, p. Hoesick, obdarzył nas monumentalnym dziełem, brak którego od dawna dawał się odczuwać. Jest nim praca o Andrzeju Niemojewskim. W obszernej przedmowie autor wyłuszcza powody i motywy napisania swego nowego dzieła: „Czym był Palestrina dla grafiki holenderskiej, Byron dla arytmetyki, Mantegazzo dla Katarzyny II, Zygmunt Waza dla impresjonizmu, Voltaire dla chiromancji? Niczym! Andrzej Niemojewski jest zaś wszystkim. Historia Polski jest właściwie jednym ciągiem przeczuwania, że zjawi się ów mąż, o którym autor powiada: „O! to ty!” Dalszy ciąg przedmowy wyjaśnia stosunek Niemojewskiego do dziejów świata, po czym następuje długi szereg gruntownie opracowanych rozdziałów, z których wymienimy ważniejsze: „Napomnienia w Piśmie św.”, „Assurbanipal i Niemojewski”, „Niemojewski a odkrycie Ameryki”, „Wilk z Wilczej jako legenda wieków”, „Czy doprawdy, czy żartami?”, „Czterdzieści cztery wyjaśnione”, „Talmud a Rozwój”, „Projekt kanonizacji”, „Aktor nazwiskiem Frenkiel”, ,,Komu ofiarować dar narodowy”, „Kto jest właściwie autorem poezji Mickiewicza”, etc. etc.
Dzieło p. Hoesicka zawiera mnóstwo barwnych ilustracji, fotografii Niemojewskiego z lat dziecinnych i jeszcze dawniejszych, kilka tabelek porównawczych przekonań N., projekty pomników (zwracamy uwagę czytelnika na ciekawy artykuł w końcu książki: „Wawel czy Skałka?”), jednym słowem jest to encyklopedia Niemojewskiego, którą gorąco polecamy wszystkim tym, komu drogie jest imię, nazwisko i dokładny adres Wielkiego Przewodnika całego narodu — Andrzeja Niemojewskiego.
Władysław Rabski Poezje (wyd. „Lebensfragen”) Warszawa 1920. Str. 162. in 8–o. Z przedmową Wacława Wolskiego.
Pan Rabski w swych poezjach jest piewcą smutku i melancholii:
„O, gdzie są te sady, co pachną uroczo,
I gdzie te obłoki, co płyną?
Ja nie wiem, bo łzy, ach! Z ech! oczu się toczą
I hen tam śród mórz gdzieś, ach, giną.”
Dusza poety tęskni za pięknem i prawdą:
„Ja tęsknię! Kto mnie zrozumie?
Ja pragnę wiosny i słońca,
Chcę skakać w owieczek tłumie
I tak bez końca, bez końca”.
Lecz nie tylko smutek i tęsknota są treścią przeżywań autora. Bo oto w wierszu pt. „Rumak w dolinie” mamy wyznania wiary, credo poety, brzmiące b. mocno; poeta zwraca się do prastarej olchy i woła:
„Olcho! wicz* tobie snów mych przędzę
Będę tak długo, aż zawita
Wieść nowa w szarą dni mych nędzę
I przyzwie mnie Rzeczpospolita”.
To ukochanie ojczyzny i gotowość złożenia ofiary na ołtarzu Rzeczypospolitej jest zasadniczą nutą w poezji p. Rabskiego. Wszystkim miłośnikom wiązanego słowa polecamy poezje p. R.: wieje z nich szczerość młodzieńcza, zapał i szlachetny idealizm.
Łagodnie przeczyszcza nie przerywając snu.
Dostać można we wszystkich aptekach.
zwiększył się w tygodniu ubiegłym, zwłaszcza w godzinach wieczorowych i w okolicy Udziałowej. Stosunek noworodków płci męskiej do noworodków płci żeńskiej poprawił się znacznie.
Woda jak woda.
Od pewnego czasu zwróciła uwagę nielicznych przechodniów kobieta dziwnej powierzchowności. Ma ona dużą czarną brodę i pięknie zakręcone wąsy. Ubrana w męskie wizytowe ubranie, spaceruje po ulicach, paląc cygaro i wydaje się być najzupełniej niezmieszana.
Zwracamy uwagę dyrekcji tramwajów, że te same numery mają tramwaje jadące na Pragę i do Mokotowa (np. 18).
Nowy rozkład jazdy Kolejki Wilanowskiej
9,05 do Włoch przychodzi 9,05
9,05 do Utraty 9,00
12,30 „ domu 7,48
1,00 „ rozpaczy 1,00
W czwartki i niedziele Flaki.
Z figlów. Przybyły do krewnych z wizytą nauczyciel fizyki w szkole średniej Ignacy Kilowat lat 58 (Aleje Jerozolimskie 58) z przyczyn dotąd niewiadomych, ale prawdopodobnie przez nieroztropność, wypadł z piątego piętra na ulicę i omal nie uległ poważnym obrażeniom ciała. Zaalarmowano natychmiast straż ogniową, która już po upływie kwadransa była na miejscu i zarządziła niezwłocznie wszystko, co potrzeba, aby spadającego nauczyciela pochwycić w biegu. Na wysokości trzeciego piętra jednak denat, widocznie bardzo wycieńczony wojną, został raptem porwany przez wiatr, który go w mgnieniu oka zaniósł na szczyt kościoła Świętego Floriana na Pradze, a stamtąd na dach synagogi na Tłomackiem. O wypadku zawiadomiono Pogotowie Lotnicze na Placu Mokotowskim i Państwowy Urząd Meteorologiczny.
Mały Józio widząc jak ojciec całuje guwernantkę, biegnie do mamy i woła:
— Mamo, mamo! Czy guwernantka jest kuzynką tatusia?
— Nie.
— Więc dlaczego tatuś ją całuje?
Tableau!
została przyznana Wiliamow.i Grondes, który powił dziecko płci męskiej. Niemowlę miewa się dobrze, waga noworodka 3 i ½ funta sterlinga.
Wiliam Grondès jest pierwszym mężczyzną, który bez niczyjej pomocy urodził dziecko.
*
Dowiadujemy się, że niejaki Krzysztof Kolumb (podobno Włoch) odkrył Amerykę.
*
Wiadomości o śmierci królowej Bony są mocno przesadzone.
*
W Neandertalu odkryto zwłoki człowieka przedhistorycznego. Śledztwo w toku. Władze są już na tropie mordercy.
Urząd śledczy policji państwowej w Warszawie wyznacza tysiąc marek nagrody za wynalezienie wysokiego blondyna (format 9 × 12 cm), ubranego w damski żakiet karakułowy i boa szenszylowe pochodzące z kradzieży przy ulicy Stawki. Tudzież koszyk do papierów. Indywiduum nosi stale sękatą laskę i ma węża imieniem Cytrus w kieszeni od kamizelki. Oznaki nieszczególne.
Zbiegły ścigany jest z artykułu wstępnego. Akt tyczący się sprawy można obejrzeć w kąpieli.
Wziąć dwa funty cielęciny, wstrząsnąć, obrać, zaprawić i zrobić eskalop. Dla smaku można dodać szczyptę soli.
Zbliża się lato, a wraz z nim nieznośne upały. Nasze gosposie ucieszą się na pewno z podanego poniżej sposobu ugaszenia pragnienia. Nalewamy do zwyczajnej szklanki trochę wody (mniej więcej 3/4) i wprowadzamy do jamy ustnej. Potem krótkimi łykami wprowadzamy wodę do przewodu pokarmowego, a następnie dalej. Przed użyciem wstrząsnąć.
Świeżo upieczoną indyczkę pokrajać w plasterki, wyłożyć na półmisek, ubrać kaparami i sałatą z pomidorów. Funt łososia, trzy pudełka sardynek, szczupaka na zimno, pasztet ze zwierzyny i kilka śledzi marynowanych, zimne mięsa — rozłożyć na półmiskach i rozstawić na stole. Kilka butelek wódki i wina, trochę owoców, czarna kawa i likiery — i ta zaimprowizowana naprędce kolacyjka zadowoli najwybredniejsze gusta.
W Norwegii zaprowadzono ostatnio modę podawania herbaty z cytryną. Cytrynę pokrajaną w talarki podaje się na talerzyku, a następnie wrzuca się do herbaty. Ten nowoczesny przysmak zyskał ogólny poklask skandynawskich smakoszów.
Miejsca splamione posypać dwuazotanem bismutu i zmoczyć w odwarze macierzanki pół na pół z chlorkiem miedzi (H2C8N0). Następnie suszyć na słońcu, póki plama nie zżółknie. Wtedy potrzeć kryształkami utlenionej magnezji i pokropić zwyczajnym oksygenojedem potasu (roztwór 35% na szklankę wody). Potem wyparować, wytrzeć do sucha szczotką i posłać do pralni chemicznej.
z powodu wyjazdu darowuję znajomym moim wszystkie krzywdy i urazy, jakich w życiu doznałem.
Kopytowski, Świętokrzyska.
Wyjeżdżam w niedzielę do Pruszkowa. Podejmę się wszelkich zadań w zakres mojej branży wchodzących.
Miejsce w ogonku spirytusowym do odstąpienia zaraz. Zgłaszać .się proszę Wielka róg Wspólnej, od 6 do 11 rano.
Potrzebny chłopak do podlewania kwiatów sztucznych. Może być mańkut. Oferty sub. „Uruchomienie przemysłu” do Redakcji Kuriera.
Dyplom doktorski, świadectwo dojrzałości odstąpię tanio lub zamienię na parę żakietowych spodni. „Inteligent” Kurier.
Księgosusz u krów holenderskich usuwam radykalnie za pomocą perswazji i wpływów hipnotycznych. Referencje wybitnych literatów i urzędników. Oferty s. „Prelegent”.
Ważne dla p.p. autorów! Księgarnia nakładowa p. f. „Kuryluk i Rogulin” wyda chętnie córkę za mąż.
Chrześcijanin sprzeda spodnie. Krucza 38.
Chętnie zamienię się w dużego, kudłatego psa. Może być cwajnos. Leszno 1.
Chętnie wydoję kozę. Pańska 47, 6 piętro, winda.
Jestem na urzędzie państwowym i poszukuję zajęcia — choćby bezpłatnego — w godzinach biurowych. Oferty sub. „Pilne” — Kurier.
Jąkam się codziennie od 8 — 12 i od 4 — 6 w. w piątki i wtorki dla pań. Wilcza 11.
Kupię nowy torpedowiec, dwuśrubowy, pojemność 15—30 tys. ton. Cena nie gra roli. Gęsia 11 2—4. Wiadomość u stróża.
Mam zapalenie kanału moczowego. Pańska 62. Inż. Edward Kanigstein.
Potrzebuję wyjść. Oferty sub. „Baltazar” składać…
Potrzebna Karolina (może być Józefa). Od zaraz. Smocza nr 6.
Poszukuję miejscowości na wyjazd. Oferty sub. „Poborowy”.
Zamienię nazwisko Kanarienvogel na Sołowiejczyk. Różnicę wypłacę w papierach procentowych.
Zamienię siekierkę na kijek. Oferty sub. „Stryjek”.
Zmieniam skarpetki raz na tydzień. Witold Sandorski, Krucza 13.
Żyd kupi spodnie. Krucza 38.
Warszawa, 1 kwietnia 1921 r.
Z powodu nadzwyczajnych wiadomości, które nadeszły o przewrocie w Rosji, zmuszeni byliśmy artykuł wstępny, pióra wytrawnego znawcy Rosji, przenieść z prawej strony na lewą.
Jeżeli zastanowimy się głębiej (bo płytki sąd w danym wypadku mógłby źle świadczyć o intencjach, bądź co bądź zasadniczych i wpływających znacznie na opinię zainteresowanych, którzy bez wątpienia odezwą się na wołanie i przysporzą nam materiału, tak niezbędnego w warunkach, wymagających skupienia sił, a rozproszonych w zagadnieniach obecnych i dawnych, o których, jak słusznie ktoś zauważył, ktoś zresztą stojący poza ruchem, nie można mówić bez wyraźnego poglądu, w warunkach, powtarzam, jakie stworzył stosunek bliższy do sprawy już przesądzonej, a jeszcze nie uświadomionej, choć tylekroć wbijanej w głowę naszym czynnikom decydującym, a w każdym razie nadającym kierunek prądom, nurtującym umysły, w warunkach, powtarzam po raz drugi, stworzonych przez związek, celowy wprawdzie, lecz jakże mimo to daleki od celu, przyświecającego poczynaniom, mogącym stanowić o rezultacie zgodnie z tradycją ojców naszych i dziadów, a dla przeciwdziałania niekulturalnym przejawom życia duchowego, dziś, gdy panoszy się dookoła tandeta moralna i umysłowa, będąca istną plagą nowoczesnych społeczeństw, ale już jarzą się świeczniki nowego kandelabru uniesionego ręką drżącą nieco ze wzruszenia pierwotnych momentów związanej nagłości uśmiechów przerażonej koncepcji, która wykręca się przed każdym silnym i męskim ujęciem samego rdzenia korpusu głównego i głównej cechy rzucającej się w oczy już przy pierwszym, uroczym spotkaniu, owianym, jak to zwykle, wonią czarodziejskich uśmiechów (niestety zaznaczyć to musimy, wbrew wszelkim panoszącym się u nas erotomaniom i namiętnemu penetrowaniu po kościach już dawno przodków naszych wrogów i przyjaciół), przy dzikiej po prostu chęci narzucenia przemijającego swego zdania trwałym i niezmiennym, jak posąg wyżej już wymienionej swobody, pogląd mas, a nie pojedynczych ludzi, którzy z natury nazwy swej łudzą się co do dobrej woli sfer miarodajnych, węszących w tej aferze jeszcze jeden pretekst do rozpuszczenia sfory płatnych ajentów, utrzymywanych na żołdzie niedostatecznie wysokim, aby zapewnić głębokie oddanie się miłości osobistej w oczach ludzkich, co tak pięknie określił Szmund w swoim dziele trzydziesto—tomowym, opartym na jego prywatnym stosunku i obserwacji, nabytej przy załatwianiu spraw pobocznych wyżej wspomnianych ajentów, którzy dziś hélas! tak gorzko odpłacają się za macierzyński stosunek nie mający w sobie przecież nic z trudów i zawodów stosunków seksualnych). To trudno.
BAYREUTH. Znany kompozytor niemiecki, Ryszard Wagner, zmarł tutaj nagle w roku 1883.
(„W zmarłym traci muzyka niemiecka jednego z najwybitniejszych przedstawicieli wagneryzmu. Twórca Lohengrina, Parsifala, Księżniczki czardasza i Pawia z Nowego Jorku należy do historii muzyki i wywarł kolosalny wpływ w swoim czasie na licznych naśladowców, których dzieła ustępują jednak znacznie, co do wartości artystycznej, pierwowzorowi” P. R.).
Chciał się raz Anglik kąpać w Oceanie;
Murzyn przestrzegał: nie rób tego, panie.
Nie bądźże wariatem,
Zobaczysz, wyjdziesz na tem
Jak Zabłocki na mydle.
Z Oceanu śmierć wygląda,
Zje cię rekin, anakonda
Lub inne bydle.
Anglik odważny
Ale i rozważny,
Nóż ostry uchwycił w dłonie
I w morza rzucił się tonie.
Niosą go sine fale,
Kąpiel cudowna — ale…
Nagle widzi przed sobą rekina paszczękę,
Nie stracił przytomności i w nóż zbrojną rękę
Podniósł, by potworowi cios zadać morderczy,
Rekin dał nura, tylko pysk nad wodą sterczy,
A na pysku mu igra uśmieszek szyderczy:
„Myślałem, że z Anglikiem, rzekł, mam do czynienia,
Ale gest twój cię zdradza i mój sąd odmienia;
Niemcem jesteś lub członkiem litewskiej Taryby,
Skoro się ostrym nożem zabierasz do ryby”.
Anglik spłonił się wstydem,
Szepnął: Non bis in idem,
Nóż odrzucił daleko od siebie…
. . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . .
Tak to koło równika
Pożarł rekin Anglika.
Jego dusza z pewnością jest w niebie,
Bo ten wart nieśmiertelności,
Kto honor wyżej ceni niźli własne kości.
Z dniem dzisiejszym zwinięte zostały „Puzapp”, „Guza”, „Pun”, „Kum”, „Mops”, „Łap”. W miejsce ich utworzone będą „Ppazup”, „Azug”, „Nup”, „Muk”, „Spom” i „Pał”. Powiększenie personelu z tego powodu obracać się ma w bardzo ciasnych granicach.
R.K.M.
Ręczny karabin maszynowy jest jądrem grupy bojowej, ta zaś — podstawą nowoczesnej taktyki.
Najważniejszą zaletą taktyczną w boju jest „zaskoczenie”. Pod tym względem R.K.M. jest niesłychanie cenną bronią.
Mierzysz np. wedle wszelkich prawideł i przepisów do wroga, który ukrywa się w przyległych zaroślach. A tu znienacka trafiony pada trupem nieprzyjaciel, który ku tobie skradał się ze strony wprost przeciwnej.
Mierzysz w karabin maszynowy zamaskowany za grupą krzewów — trafiasz w wywiadowcę siedzącego na wysokim drzewie.
Mierzysz w prawo — trafiasz na lewo, mierzysz w górę — trafiasz w dół, i odwrotnie.
Prawidła precyzyjnego strzelania są nader proste i mogą zredukować się do dwóch zasadniczych.
1) Nigdy, nawet żartem, nie należy mierzyć do przedmiotu, który się chce trafić.
2) Należy bacznie, dokładnie i według wszelkich przepisanych prawideł wymierzyć do zwierzchnika znajdującego się w pobliżu broni — w ten bowiem jedynie sposób ujdzie on niechybnej śmierci.
Rozporządzenie
drugie w sprawie ograniczenia
spożycia
artykułów pierwszej potrzeby
A) Śledzie spożywać wolno w ilościach ograniczonych (jedno dzwonko na osobę pełnoletnią) jedynie w godzinach porannych, a mianowicie: natychmiast po wschodzie słońca i aż do chwili przejścia przez południk warszawski planety Merkury. Konsument zaskoczony z łebkiem albo ogonkiem ulika (respective rolmopsa) w porze obiadowej płaci karę w wysokości dziesięciu tysięcy mk. i traci prawo wyborcze na przeciąg lat trzech. Takąż karę ponosi właściciel jadłodajni, hodowca śledzia i opiekun prawny rolmopsa. Spożycie śledzi nieletnich i ułomnych karane będzie z całą surowością prawa.
B) Musztarda. W jadłodajniach pierwszego, drugiego i trzeciego rzędu musztardę podawać wolno wyłącznie po obiedzie, klientom stałym, zamiast tzw. deseru. Spożywanie musztardy w cukierniach (Lourse, Ziemiańska, Semmadeni, Lardelli), w kioskach z wodą sodową albo gazetami, jest najsurowiej wzbronione. Kto smaruje musztardą osie wagonów kolejowych, bryczek, wozów, samochodów ciężarowych, wolantów, wehikułów dwukołowych, czyni to na własną odpowiedzialność. Ciastka francuskie, tzw. ptysie, napełnione musztardą wypiekać wolno jedynie w godzinach wieczorowych, po zachodzie słońca (aż do chwili przejścia przez południk warszawski planety Saturn).
C) Cukier należy do węglowodanów i skręca płaszczyznę polaryzacji. Kto by się temu opierał, podlega karze bezwzględnego aresztu, bez zamiany na grzywny.
Osoby posiadające więcej niż półtora proc. cukru, odwiedzać mogą szalety miejskie jedynie w godzinach przedobiednich (12—12,30), za okazaniem specjalnej przepustki poświadczonej przez urząd zdrowia i komisariat odnośnego okręgu.
D) Napoje wyskokowe (jako to prunelka, ginger, Monastiąue, jarzębiak, siwucha, myśliwska, cytrynówka, whisky, starka, Baczewska, Kantorowicz, Bols i porter) popijać wolno, ale nie należy ich mieszać. Kto pije w kratkę, nabawia się bólu głowy i może ulec chwilowemu zamroczeniu. W soboty, niedziele, dni świąteczne i przedświąteczne wyszynk trunków jest surowo wzbroniony i dlatego konsument powinien się wystrzegać, aby właściciel jadłodajni nie nalał mu do porcelanowej filiżanki kawy lub herbaty. O każdej takiej omyłce należy zawiadomić natychmiast pogotowie ratunkowe.
Pić wolno wyłącznie przy stole, w pozycji siedzącej, przy czym kieliszek należy trzymać prawą ręką, a lewą oprzeć lekko na biodrze. Kto zmienia samowolnie pozycję siedzącą na leżącą (dajmy na to pod stołem), winien być odstawiony do komisariatu, gdzie podlega pozbawieniu praw i przywilejów aż do zupełnego wytrzeźwienia. Rachunek płaci najtrzeźwiejszy i nikt nie może się tłumaczyć nieznajomością prawa.
w/w w.z. min. Rerutkiewicz
Z polecenia pana prezydenta ministrów władze centralne wygotowały spis urzędników, którzy we wtorek po świętach zjawili się w biurze. Wyniki spisu są niezwykle pocieszające: procent urzędników, którzy nie przedłużyli sobie sami świąt ani o dzień, w niektórych ministerstwach dochodzi do 65%.
Mówią z tego powodu o utworzeniu specjalnego odznaczenia dla tej kategorii funkcjonariuszów publicznych.
Wczoraj w południe funkcjonariusze XXI okręgu z rury kanalizacyjnej przy posesji nr 48 na ul. Wilczej dosłyszeli cichy, charakterystyczny szmer. Po odkopaniu płyt kamiennych i zburzeniu tylnej oficyny posesji nr 46 policja wtargnęła na pierwsze piętro nie zamieszkanego pokoju, gdzie zastano już starszego jegomościa przed lusterkiem z namydloną twarzą i brzytwą w lewej ręce. Mańkuta rozbrojono natychmiast. Sprytny ten ptaszek starał się nawet zamydlić oczy policji, tłumacząc się, że podejrzany szmer nie pochodzi bynajmniej z golenia. Dowodził on, że to po prostu golenie go drą i łupią. Niedoszły fryzjerek rychło znalazł się w areszcie.
Skutkiem eksplozji zegarka został dotkliwie poraniony przemysłowiec W. C. Niejednokrotnie już przestrzegaliśmy przed zbyt gwałtownym nakręcaniem zegarka w godzinach wieczornych. Łańcuszek oczywiście znowu był metalowy!
Szesnastoletni ulicznik pan B. W. znowu przestraszył swym krzykiem pędzący samochód, który skoczył w bok i wpadł do cukierni na pół czarnej. Czy policja nie ma na to środków?
Kłapousząc sianodajcom,
Strzyżousząc, krącogłowiąc
spojrzeniuje, spojrzeniuje
futurosioł owsosiano…
Owsosiano pachnonęci.
Owsochwyci — sianożali,
Sianochwyci — żaloowsi…
do białego słońcoświtu…
Futurośli namyślennik
głodopada kłapousząc.
„Ślozooczysz, staroczyżu”
młodożeniec piosenkowa!
,,W klatkocieniu — dobrożycie…
w szczeropolu”— bólomęki…”
„Klatkoptasznia twojożyciem”
odpiosenczył staroczyżyk —
wolnożyłem w słońcolesie,
oczoperlę w klatkomęce…”
Żółwiożali małomyszka:
„Skorupiejesz, biedozwierzu…”
Odesłowił skorupowiec:
„Ty pałacuj, zamkokróluj
kociolękiem rozdrżącona…
W ciasnodomiu lubosiedzę,
radożyję w domowłaśni…”
Staropiernik
Młodożeniec
Bolszewizujący żydek z Pragi czeskiej Albert (!) Einstein z właściwą tej rasie arogancją rzuca się oto na podwaliny nauk ścisłych i ogłasza drukiem teorię, z której wynika, że czas jest rzeczą względną, że energia ma masę (tak!), że geometria Euklidesa jest abstrakcją (Sic!), że promień świetlny załamuje się w pobliżu ciał ważkich, że wszechświat nie ma granic, a jednak nie jest nieskończony (sik–sik!) itd. Nie— zajmowalibyśmy się tymi bzdurami, gdyby nie to, że jad filozofii Einsteinowskiej płynie już szeroką strugą i ku nam. Prasa krakowska zwłaszcza poświęca sążniste artykuły zasadom cadyka z Pragi, profesorowie wszechnicy jagiellońskiej wygłaszają o nim odczyty, a najszanowniejsza z naszych bas bleus utrzymuje w wieloszpaltowym felietonie, iż ekspedycja złożona z wybitnych uczonych angielskich stwierdziła jakieś wyniki, zaobserwowała jakieś odchylenia światła i że Akademia londyńska otrąbiła na cały świat, jakoby ów Albert (!!!) był godnym następcą Newtona. Jeżeli zważymy, że Newton miał na imię Izaak, to zrozumiemy dopiero, jak daleko sięga solidarność tej rasy i nie zdziwimy się wcale, gdyby nawet mocarstwo anonimowe domagać się miało nagrody Nobla dla swego prowodyra. Nagroda Nobla jest, jak wiadomo, funduszem gadzinowym, z którego od dawna już najciemniejsze typy międzynarodówki wszechświatowej czerpią środki w celach przeciwpaństwowych. Sam fundator (przekonałem się o tym naocznie w niedzielę) pochodzi przecież z ulicy Furmańskiej, gdzie do dziś dnia na kamienicy nr 8 widnieje jeszcze źle zamalowany szyld z napisem: „Kierosin bratjew Nobel”. Nie wiem, w jakich celach wy wędrował ten człowiek do Europy, nie wiem zwłaszcza, kto przy ulicy Miodowej i kiedy ośmielił się wydać mu paszport zagraniczny? W każdym bądź razie jest chyba rzeczą jasną, że w interesie młodego, powstającego do życia państwa nie może leżeć obalenie geometrii Eukalidesa. Nie może młody, konsolidujący się dopiero organizm zezwolić na to, aby w poważnej prasie zagranicznej utarło się zdanie, że czas jest względny i zależy od ruchu danego układu. Po tylu gorzkich doświadczeniach wiemy niestety aż nadto dobrze, komu dziś w Europie zależy na tym, aby energia miała masę, i dla kogo to będzie wodą na młyn, jeżeli promień świetlny załamie się w pobliżu słońca. Co zaś do obserwatora, zamkniętego w szczelnym pudle i podróżującego, bez żadnej łączności ze światem, po przestworzach, obserwatora, o którym często wspomina Einstein w swojej Relatywności (sic!), to wiemy dokładnie, o kim tu mowa i każdej chwili odnośne dokumenty złożyć możemy na ręce komisji między sojusznicze j!
Doprawdy czas już skończyć nareszcie z potworną hydrą, wyciągającą mace i macki swoje poza wszelkie granice cierpliwości aryjskiej! Czas ma dla was wartość względną, ale chociaż czas to pieniądz, pieniądz ma jednak wartość bezwzględną! Czyż nie tak, panie Einstein?
Telemetr jest świetnym przyrządem służącym do mierzenia odległości. Przyrząd nastawia się na jakiś przedmiot daleki, np.
pojedynczy krzew. Następnie za pomocą, powiedzmy otwarcie, skomplikowanych dość sposobów, odcyfrowuje się odległość, która wypada, dajmy na to, 1200 m. Potem przystępujemy do drugiej części pomiaru, tzw. sprawdzenia. Mierzy się krokami odległość między telemetrem a owym krzakiem. Wypada po zamianie na metry — 200 m.
Oczywiście to drugie rozwiązanie jest słuszne.
Otrzymaliśmy zatem za pomocą telemetru rezultat najbardziej dokładny, iż popełniony błąd wynosi 1000 m.
Mógłby ktoś zarzucić, iż prościej byłoby pominąć skomplikowane obliczenie i od razu odmierzyć odległość krokami. Dobrze. Ale w takim wypadku do czegóżby służył telemetr? Trudno i darmo. Maszyny zastępują dziś człowieka.
Istnieje jeszcze jedna trudność, z którą od razu pragnę się rozprawić. Jak zmierzyć odległość między nami a nieprzyjaciółmi?
Mogą zajść cztery wypadki:
1) my nacieramy, a nieprzyjaciel uchodzi;
2) nieprzyjaciel naciera, a my uchodzimy;
3) my nacieramy i nieprzyjaciel naciera;
4) nieprzyjaciel uchodzi i my uchodzimy.
Problematy te rozwiązać można niezmiernie prosto: gdy wróg uchodzi, należy go ścigać, a nie bawić się w skomplikowane telemetry. No, a jak my uchodzimy, to tym bardziej nikomu nie strzeli do głowy urządzać „pomiary”.
Wiosna idzie — kapelusze słomkowe idą. Interesik idzie. Wszystko w porządeczku.
Armiom zmieniam uniformy. Przemalowuję eskadry wojenne. Rozpędzam parlamenty. Łapię ryby. Usuwam zbyteczne jednostki. Tanio, bo w podwórzu. Ptasia 4. Abramek.
Rozkład ciśnienia: ciśnienie w dołku słabe. Niż barometryczny.
Temperatura dnia poprzedniego najwyższa 38,9, najniższa 36,8. Tętno mocne.
Okłady zimne na główkę.
Wiatry na–halne.
Spodziewana pogoda: na dworze zimniej niż w mieszkaniu.
O szyby deszcz dzwoni — deszcz dzwoni jesienny. W niebie dziura.
czesze wszędzie.
Namydlam przed ogoleniem. Fryzjer jest na tej samej ulicy. Wielka oszczędność. Piękna 11, poprzeczna oficyna, IV piętro.
Uwaga: tylko od l do 2 pp. Jeżeli zamknięte, to zadzwonić 187—39 po kluczyk.
ilekroć zjem obiad w domu. Wszelkie polecenia przyjmuję.
Rolety, story spuszczam przy wszelkich uroczystościach. Zaborowska.
poleca pp. recenzentom polisy premiowe i w ogóle teatralne,
wprowadziło specjalny dział ubezpieczeń sejmowych,
kieruje sprawy honorowe na drogę sądową.
nawet największych fabryk i zakładów, bez przyrządów i pomocy. Uprzedzać na dwie i pół godziny przed pożarem. Krucza 3, u inż. Tokaczewskiego dla Zygmunta.
załatwia wszelkie zlecenia ze schodów przez swych agentów. Wymienia wszelkie obelgi. Zakłada nogę na nogę. Podejmuje się i opuszcza.
Biusty! Każda pani może mieć ładny biust sławnych ludzi — gips albo terakota. Widok 7. J. Kullało.
Karawan do wycieczek i majówek podmiejskich wypożyczam. Karasjmowicz,
Karty pocztówkowe wrzucam do skrzynek, tamże mówię, która godzina. Targówek. Sobieskiego 11. Zalcman.
Ktokolwiek lub kto bądź posiadałby wiadomości o synu mym, niech je zatrzyma przy sobie z poważaniem Lewkonia.
Kupię coś, sprzedam, zarobię i pójdę na kolację. Adolf Sobiedanek. Leszno 2.
Lekcji francuskiego, arytmetyki i łaciny mogę udzielić. Gruntowna metoda, ale nie chcę. Tel. 0,75.
Nie jem, nie piję, wszystko robię, tamże szemrzę’ cichutko jako górski strumyk. Ogrodowa l, mieszkania 375—82.
Niszczę ubrania i obuwie, suknie damskie, nawet dziecinne.
Nie sieje, nie orze, tylko handluje starzyzną. Aron, Nowolipie 81.
Ogrodnik zrywa melony przechodniom. Krucza 2a.
Paznokciem tępię robactwo. Dyskrecja zapewniona. Erywańska 8.
Pończochy nadrabiam miną. Cerownia. Podwale 3.
Przepowiadam każdemu smutne, ale prawdziwe, specjalność zgony. Chiromanta „Gucio”, Nowogrodzka 2.
Po 20 marek obiady, składające się z przekąski, zupy, dwóch mięs, deseru, kawy i likieru poszukiwane. Oferty z fotografią do adm. Kuriera Polskiego pod ,;Mokka Józef 37”.
Precz z nogami! Dosyć już woni potu i nóg. Klawitol zmienia najbardziej nawet zapuszczone nogi na zupełnie przyzwoite ręce. Żądać wszędzie. Tamże zmieniam stare rękawiczki na stare skarpetki.
Sprzedam duże miasto prowincjonalne (60 000 mieszkańców) wraz z doktorem, apteką, szkołą etc. Oferty pod „Franuś”.
Sprzedam bramę domu przy ul. Wilczej razem z uliczkami i z dzwonkiem. Sublokator.
Sprzedaję i kupuję różne przedmioty, ale na ogół nudzę się. Wiad. na miejscu.
Tyję w oczach i w pasie. We wtorki dla pań. Szpitalna 32.
Usuwam dywany, pianina raz na zawsze. Sprzątam właścicieli. Kochanowicz. Praga.
Wypycham zwierzęta i ptaki za drzwi. Oferty sub. J. Gadok, Nowy Świat 39.
Wydaję książki i okrzyki. Księgarnia J. Mordkowskiego.
pod redakcją
Antoniego Słonimskiego i Juliana Tuwima
1921
Nakładem autorów
Wypuszczając tę pierwszą pszczółką mamy błogą nadzieję, iż nie będzie ona ostatnią. W wielkim, wyścigu współczesności, w którym między innymi udział biorą tanki i aeroplany, mały ten ptaszek ma jedynie na celu wskazywanie drobnych udogodnień życiowych, informowanie o tak szybko mijających dziś datach kalendarzowych i rozpogodzenie chmurnego czoła pasażerów niefrasobliwym świergotem. Pracując nad wszechstronnością tego wydawnictwa niewątpliwie przeoczyliśmy to i owo, ale niech nas rozgrzeszy szczupły rozmiar naszego wydawnictwa i znane przysłowie ludowe „kto prędko daje, ten dwa razy daje”. Ważniejsze braki tego kalendarza dadzą się bardzo łatwo uzupełnić przez zwykłe kupienie podręcznej encyklopedii Orgelbranda lub też dziełka cudzoziemskiego. W rubrykach przeznaczonych do wypełniania wyręczyliśmy tak dziś zajętych i zapracowanych ludzi, pomieszczając najpotrzebniejsze notatki. Gdyby które z nich nie odpowiadały życzeniom Szanownych Czytelników, mogą oni po prostu, nie żenując się, wyskrobać scyzorykiem i wpisać tam cośkolwiek obojętnego. Wszelkie wskazówki, listy i uzupełnienia przyjmujemy z wdzięcznością, prywatnych jednak adresów nie podajemy ze względu na nerwowość czasów obecnych.
Z poważaniem
REDAKCJA
Mróz styczniowy sprzyja młóceniu sera. Najlepiej jest w suche południe zwozić resztki sera, troskliwie oddzielając części zmokłe, aby nie popsuły całości. Jak i w innych miesiącach zimowych, tak i w styczniu ważne jest konserwowanie nawozu, aby mieć czym użyźnić grunty latem. Zalecanym powszechnie środkiem jest czarna kawa, należy wystrzegać się owoców i środków przeczyszczających. Pilnować, aby kłusownicy nie zastawiali sideł na krowy i łasice. Gryka jest to miły i pożyteczny ptak, lecz kłopotliwy przy trzymaniu w izbie; młode stworzonko należy od razu przyzwyczaić do przebywania na powietrzu. Buduje się w tym celu mały szałasik na środku dziedzińca. Pożyteczne to zwierzę pilnuje znakomicie domu i ostrzega bardzo miłym śpiewem przed niepożądanym gościem.
7.1413 Arcyksiążę Karol poślubia ks. Zbigniewa.
22.1214 Bitwa pod Władywostokiem. Rudolf Miedzianobrody schodzi na dół.
27.1889 Na Węgrzech wielki zjazd miłośników królowej Elizabety.
Zupa grzybowa.
Rydzyki w sosie.
Legumina z trufli.
Strzeżysław, Włastymir, Hejnoch, Bojomir, Muttermilch, Krzesimir, Szyja, Chawa, Salopa, Domosław, Jurepełek, Maurycy, Spitogniew, Bogumir, Radagost, Mundek i Dobrosław.
Praca rolnika jest tylko pozornie łatwa i beztroska. Rolnik musi dokładnie pamiętać o porach roku i zmianach atmosferycznych. Metoda kopania ziemi w miesiącach parzystych, a orania w nieparzystych jest śmiesznym przesądem, którego rozsądny rolnik wstydzić się powinien. Sądzimy, że zabobon ten ma się już na wymarciu. W styczniu należy kopać. Chowanie kur coraz bardziej się u nas przyjmuje. Ten szary, niewielki ptak uprzyjemnia rolnikowi pracę swym miłym świegotem. Przysłowie „ślepy jak kura” nie jest prawdziwe. Kury widzą świetnie, szczególnie w nocy, a napadnięte przez wroga (jemioła, wiewiórka itd.) bronią się, gryząc nieprzyjaciela w kark i łamiąc mu w ten sposób tzw. pierwszą krzyżową.
12.1002 Przez Francję przechodzą żołnierze, witani przez ludność.
19.1334 Jan Kukielnik umiera w Ostrowiu.
26.1644 Odkrycie pokładów wapna w Kaledonii.
27 tegoż roku. Albert I przenosi się do Genewy z okrzykiem: „Trudno!”
Grzybki drobno krajane.
Omlet z grzybkami.
Krem grzybowy.
Zegota, Idiota, Błażej, Błazenek, Wirosław, Kawa, Sara, Niemira, Tomiła, Bernard.
Miesiąc marzec jest już jednym z miesiąców wiosennych. Przysłowie „w marcu jak w garncu” sprawdza się całkowicie. Cóż jest tedy milszego dla dobrego rolnika, jak w taki słotny dzień wiosenny zasiąść z dobrą książką przy kominku i zagrać partyjkę wista! Natura sama uśmiecha się do niego: rankiem może on obserwować pierwsze wyrastające spod śniegu kwiatuszki majeranku i ziarnka słoneczników. Po miłej pogawędce może on w ciepłej oborze spędzić kilka rozkosznych chwil na dojeniu. Dojenie krów na cztery ręce wychodzi coraz bardziej z mody. Jest to oszczędność sprawiająca dziś już niemiłe wrażenie, bo czyż nie lepiej po prostu jest wydoić o kilka kropel więcej, niż zaoszczędzać na czasie?
1.1754 Walezjusz mały, jako dziecko, odkrywa głowę przed pomnikiem swego następcy.
5.1387 Wynalazek Czecha Prokopa, demonstrowany przed damami dworu.
16.1492 Kolumb odkrywa Amerykę. Mieszkańcy–tubylcy wołają na jego zjawienie się: „Jesteśmy odkryci” i cofają się w góry Meksyku.
Siekane grzybki.
Marynowane grzybki.
Duszone grzybki.
Przesław, Sulimir, Przesolony, Dobiesław, Wienczysław, Kupa, Uradowańczyk.
Oszczędny rolnik w kwietniu zwykle porzuca strzechę swego domostwa i udaje się do Warszawy, Lwowa lub Krakowa, aby zorientować się, co robią inni jego współzawodnicy i godnie przygotować się do walki konkurencyjnej na rynkach zbożowych. Zboża radzimy nie brać ze sobą do miasta, przewóz bowiem kolejami jest ogromnie utrudniony i zboże wysypuje się bardzo łatwo, należy je najlepiej sprzedać na miejscu i cały kłopot zrzucić w ten sposób na odbiorcę. Groch, kukurydzę, wykę i perliczki można zabrać ze sobą, należy je atoli przedtem wymłócić, aby nie wozić na próżno plew, których nikt nie chce potem nabyć. Rolnicy nasi nie chcą tego zrozumieć i wciąż narażają się na zbyteczne koszta.
10.1785 W Bostonie umiera wynalazca pytoliny.
11.1812 Napoleon Wielki udaje się do Moskwy.
12.1755 Pan de Murcy przepływa Tunel Simploński.
30.1436 Ambasador Winsdorf wręcza sekretny list królowi rumuńskiemu.
Paszteciki z grzybkami
Grzybek w maśle.
Konfitury grzybowe.
Sadomir, Mnożysław, Cypa, Berek, Nosisław, Nosacz, Chamuś, Zawisław, Kundek, Cziapnik.
W maju, w Zielone Świątki lub, gdy kto woli, w dożynki, rolnik zaprasza okolicznych sąsiadów na miłą pogawędkę i gąsior starego miodu. Okoliczni włościanie, nucąc popularną pieśń „Plon niesiemy, plon”, wkładają sukmany i pląsają przed domem do świtu. Zebrane zboże układa się w snopy i zwozi się do chałup przy radosnych okrzykach dzieci. W gajach zbiera się grzyby i strzyże się owce, które z bekiem wybiegają z zagrody na zieloną ruń. Przezorny rolnik niechaj nie zapomina, że zima za pasem i niechaj szykuje sanie, łyżwy i sieci. Należy także zbierać skowrończe jaja, aby na przyszły rok wylęgły się całe stada tych srebrnogłosych śpiewaków naszych pól i łąk. Słowiczy głosik tych szaropiórych stworzonek urozmaica wszak żmudną pracę włościanina. Pługi, sochy, brony i drabiniaste wozy oporządzić należycie i wytrzeć z kurzu.
6.1342 Połączone mocarstwa Danii i Tuluzy wypowiadają świętą wojnę przekupstwu.
23.1904 Nowe zdobycze na polu ekonomii.
Rosół na grzybkach.
Grzybki a la admirał Nelson.
Kompocik grzybowy
Mścisław, Swatosza, Bolemir, Kubek, Niecysław, Radosław, Krajewski, Szymon, Srul i Sołowiejczyk.
W miesiącu tym należy przystąpić do przygotowania konfitur. Należy wziąć dużą kadź lub beczkę ogrodową, wymyć ją i oczyścić należycie, potem nawrzucać do środka owoców, zerwanych dnia poprzedniego. Owoce te powinny przedtem poleżeć kilka tygodni w bardzo suchym i ciepłym miejscu, nie pozbawionym atoli znacznej wilgoci. Po wrzuceniu do beczki należy je osłodzić należycie i zagotować, aż cukier się sfermentuje, następnie z zamkniętymi oczami układa się w słoikach, aby nie wiedzieć, co się w nich będzie znajdować. Zimą sprawia to wiele uciechy przy otwieraniu, bowiem w słoikach znajduje się coraz to inne owoce, o których się już zapomniało.
29.1804 Piękna Agata porwana przez margrabię Haut–Barsac.
31.1886 Pierwsze wzloty z pasażerami i prowiantem.
32.1900 Potyczka pod Widłowem.
Rydze solone.
Bedłki po francusku.
Galaretka grzybowa.
Siemion, Ziemian, Leśmian, Boginiak, Włastymir, Włast, Miraż, Dzierżymir, Telefon.
Lipiec, nazwany tak od tak zwanego „lipienia” drzew i krzewów owocowych, jest miesiącem wytężonej pracy w polu i w ogrodzie. Dobry gospodarz musi przypilnować, aby. dokładnie wypielono i wygracowano ścieżki ogrodowe, inaczej bowiem nie sposób znaleźć owoce spadające z drzew i grzęznące w bujnej, szmaragdowej trawie. Melioracja pól i parcelacja trawników niech nie zaprząta zbytnio głowy wieśniaka — matka natura myśli i stara się lepiej o dobro przyrody, niżby to mógł zrobić słaby i ułomny człowiek, zresztą przysłowie ludowe powiada, że „jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści”, a cóż dopiero z naszych łąk i niw.
13.1897 Kawalkada kawaleryjska zdobywa przejście ze wsi Morzyce i szosę wilkońską.
18.1208 Murzyn Gono pokonywa na pięści panią Starter.
19. 304 Arabowie przechodzą Nil.
21.1803 Wielkorusi spotykają się z bojarami i kąpią się w święto w Jordanie.
28.1719 Na Korsyce znaleziono ludzi z epoki trynidatu, jeszcze ciepłych.
Grzyb pokojowy na szaro.
Sałatka z grzybów.
Pudding z pieczarek.
Mściwoj, Wytymir, Weteryniarz, Gościsław, Łobuziak, Chwalesław, Sedesik.
A ot i miesiąc upałów. Czarne jagody i borówki zakwitają śród krzaków, nęcąc powonienie. W ogrodach dojrzewa sośnina, a dąb, król drzew, rzuca cień na skoszoną murawę. Rolnik opatruje szczepionki i łowi ryby w przyległym stawie. Wołanie na ryby: „cip–cip–cipuchny” przeraża je tylko i nie powinno mieć zastosowania. Czyż nie lepiej chwytać je do kwarty, do której przymocowany jest sznurek z przynętą? Leszcze, karpie, jesiony i raki rozmnażają się w sierpniu szybko ‘l tylko bystre oko wprawnego gospodarza potrafi wyciągnąć z tego pożytek. Gdy wyciągniemy rybę z wody, związujemy jej przednie nóżki, aby żwawe stworzenie nie uciekło nam niespodzianie.
16.1302 Wielka powódź niszczy zasiewy w Kursku.
22.1735 Na żądanie papieża Karol udaje się w podróż.
29.1804 Rudolf Złotodziób zdobywa uznanie.
Muchomorki, sos provangal.
Grzybki a la Lina Cavallieri.
Lody grzybowe.
Dalibóg, Dadaista, Drogowit, Drogocenny, Homir, Hoesick, Wende, Weneda.
Wrzesień jest miesiącem polowania. Rolnik zmienia lemiesz na oręż i wyrusza w lasy i trzęsawiska, aby tam samotrzeć potykać się o konary i gałęzie drzew. Cóż to za piękny widok, gdy hoży i dorodny młodzian i piękna, oszczędna gospodyni kroczą takim pustkowiem przy blasku księżyca! Strzelbę należy nabijać w domu, żeby nie tracić czasu przy spotkaniu zwierzyny. Celować należy zawsze trochę wyżej, bowiem, jak wiemy, ciążenie ziemi działa na wszystkie przedmioty bez żadnych wyjątków. Polowanie nie należy do trudnych zajęć, wystarcza po prostu odnaleźć zwierza, odwrócić na chwilę jego uwagę i, korzystając z tego, zastrzelić go na miejscu. Przy poszukiwaniu zwierzyny nie należy się posiłkować, wskazówkami przechodniów, a szczególnie dzieci, mają bowiem one zbyt często krótką pamięć i mylą się co do kierunku.
3. 202 Rzymianie biją się o łaskę cesarza Sebastiana.
10.1905. Najście Kohnów na gubernię piotrkowską.
14.1703 Pierwszy wentylator demonstrowany w gabinecie króla Walencji.
28.1443 Inkasi palą ostatniego swego króla i przepływają ocean.
Majonez z maślaczy.
Trufle, sos grzybowy.
Racuszki z grzybkami.
Ostromir, Chlebosław, Domorad, Aparat, Neronek, Cieszymir, Kaktus, Horzyca, Horacy, Pipek i Pępek.
W październiku rób zapasy na zimę. Kilka korcy solonych grzybków, pięć, sześć beczek śmietany i kwaśnego mleka, bochen razowca, połeć słoniny, kilka ziemniaków, zawieszonych u pułapu, zapewnią ci pożywienie na długie wieczory zimowe. Jaja, aby nie zamarzły, schowaj w ciepłym miejscu, a nie zapomnij o drzewie, bo zimą zimno: „Na święty Jacenty mróz włazi ci w pięty”, jak mówi przysłowie. Uzbieraj w borze ze trzy kopy poziomek i polej śmietaną. Pootrząsaj drzewa z ogórków (jak to zaznaczył znany agronom amerykański M. T.), a czyń to w ten sposób, aby od razu spadały do kadzi z kiszoną wodą i koprem. Należy uważać, aby kłusownicy nie zastawiali sieci na pozostałe ogórki.
1.7850 Kongres w Hiszpanii uchwala przejście do czasów nowożytnych.
7.2565 Czarna Maska łamie podkowę króla Syjamu i ogłasza się regentem.
11.834 Namiętny kochanek księżnej Wanilii morduje wszystkich świadków ślubu ukochanej.
22.1534 Rafael kończy portret Fornariny i ucieka do Rzymu.
28.1534 Benwenuto odlewa Perseusza i ucieka do Mediolanu.
Kurki pieczone.
Koźlaki zawijane.
Budyń z prawdziwców.
Cytrus, Budzimir, Glinka, Wyszomir, Wyskokowy, Dzierżysław, Gęsior, Prokop, Ojcomir, Matkolub i Kazirodczyk.
W miesiącu tym, gdy już wszystkie liście pospadają z drzewa, należy opatrzyć piece i wybrać co zdrowsze gałęzie do ścięcia. Gałęzie te należy zaznaczyć ołówkiem, aby następnie nie mylić się i nie robić sobie oraz drzewu krzywdy. Ołówka należy używać atramentowego, gdyż ten nawet w wilgoci nie ginie bez śladu. W listopadzie następuje tak zwane grzybobranie, czyli zbieranie niepotrzebnych grzybów. Należy odróżniać gatunki grzybów trujących od nietrujących. Grzyby trujące łatwo bardzo poznać po nieprzyjemnym smaku oraz po dolegliwościach towarzyszących spożyciu nawet najmniejszej ilaści. Grzyby jadalne pożywniejsze są od mięsa, toteż słusznie mówi przysłowie ludowe: „Kto zje grzybka — zdrów jak rybka”.
3. 213 Także i Lucjusz Almaga przechodzi na stronę powstańców.
23.1601 Ukazuje się dzieło mnicha de Lafour o obligacjach.
28.1411 Średniowiecze w pełni. Wędrujące ludy walczą o stanowisko.
Krupnik grzybowy.
Grzybek po węgiersku.
Naleśniki z trufelkami.
Somowir, Samowar, Lassota, Lewita, Wyszosław, Wyszogród, Kopyciński, Hipek, Wolidar i Kanarek.
Grudzień, grudzień, śnieg już pada,
Całun biały okrył sioła,
Rolnik przy kominku siada
I uśmiecha się wesoło.
Bo i czemuż by nie? Nie ma rzeczy przyjemniejszej jak odpoczynek po pracy. W pięknie przybranej izbie siada stary dziaduś i opowiada dzieciom bajki o Krysi Leśniczance. Oczywiście stary ten człowiek nie napracował się co prawda tyle, co rosły syn jego i ojciec wnukom, ale cóż robić? Nie można przecież starca wyrzucić na mróz, a kilka ziemniaków i trochę grzybów nie przyczynią szkody gospodarstwu. Miły turkot kołowrotka towarzyszy bajkom i śmiechom dzieci, a szum samowara dopełnia miłej harmonii. Jeśli już mowa o kołowrotku, trudno jest oprzeć się wrażeniu oburzenia co do modnych obecnie kołowrotków? parowych; gwar i stukot tych maszyn burzy miły obraz, który zwykle wynosimy z dłuższego pobytu na wsi. Dosiego roku!
1.1630 Michał Anioł kończy swego Dawida i ucieka do Bolonii.
8.301 Wędrówki ludów średnioazjatyckich.
23.1560 Pierwsza kula armatnia odrywa ostatnią nogę admirała Teleginsa.
28.1731 Witold Średni zamienia się na imię ze swoją matką królową Sarą.
31. l Sylwester u Rzymian
Grzyby grzane z grzebieniem.
Duży gorący grzyb.
Kanapka, Kolesław, Żesławir, Gutnajer, Kubełek, Kolektor, Aronek, Ancymonek i Pipuś.
Rok kalendarzowy ma 365 dni, 52 tygodnie, 12 miesięcy i 4 pory roku, czyli razem: (365 + 52 + 12 + + 4) = 433 różnych jednostek kalendarzowych, z których dni w tygodniu, miesiące oraz pory roku posiadają własne nazwy, jak łatwo przekonać się z załączonej tabelki.
1. Czwartek 1. Czerwiec
2. Niedziela 2. Grudzień
3. Poniedziałek. 3. Kwiecień
4. Piątek 4. Lipiec
5. Sobota 5. Listopad
6. Środa 6. Luty
7. Wtorek 7. Maj
— —————— 8. Marzec
28
9. Październik
1. Jesień 10. Sierpień
2. Lato 11. Styczeń
3. Wiosna 12. Wrzesień.
4. Zima _____
10 78
Od czasu do czasu rok bywa przestępny i dlatego ma dni 366. Jak dotychczas, daje się to zauważyć w lutym (p. tabelkę miesięcy nr 6), któremu przybywa z niewyjaśnionej bliżej przyczyny dwudziesty dziewiąty dzień.
Według opowiadań naocznych świadków, ziemia obraca się dokoła słońca i dokoła własnej osi, łączącej oba północne bieguny. Zmiana temperatury, zmiana dnia i nocy oraz zaćmienia wynikają z powyższego. Księżyc także obraca się dokoła ziemskiej osi i dokoła słońca, czemu przypisać należy kwadry, pełnię i sierp. Dotychczasowe przekonanie, że dzień ma 12 godzin i noc 12, nie odpowiada rzeczywistości. W samej rzeczy: wstajemy zwykle pomiędzy godz. 9 a 10 rano, kładziemy się zaś spać o 12 lub jeszcze później, z czego wynika, że dzień ma co najmniej 14 godzin. A teraz nic łatwiejszego, jak obliczyć ilość godzin nocy:
doba ma godzin 24
dzień „ „ 14
Pozostaje dla nocy g. 10
Słońce, na pozór mniejsze, jest w rzeczywistości o wiele większe od ziemi, a nawet od siebie samego. Według obliczeń astronoma amerykańskiego Rozentala stosunek objętości słońca do ziemi przedstawia się następująco: gdyby dwunastoletnia dziewczynka zaczęła wymawiać liczbę, wyrażającą powyższy stosunek, to skończyłaby, mając już prawnuków i wnuczkę w swoim dawnym wieku + 230072. Pozorna mniejszość słońca od ziemi jest skutkiem złudzenia optycznego i gry słów. Tak samo przedstawia się sprawa z księżycem, gwiazdami i planetami. Rozental dowodzi, że gdyby ilość gwiazd na niebie pomnożyć przez odległość księżyca od ziemi, otrzymalibyśmy liczbę, przewyższającą wiek wszystkich ludzi na świecie, pomnożony przez tyle kilometrów, ile jest od księżyca do najdalszej planety, co wyraził formułą następującą:
t
M = N +— + 77 + księżyc
12
Fakt trzymania się słońca, gwiazd i księżyca w powietrzu nie jest dotychczas wytłumaczony. W każdej chwili istnieje obawa upadku jakiejś planety na ziemię, co mogłoby spowodować nieobliczalne spustoszenia na wsi i w mieście. Nie wchodząc bliżej w szczegóły zaznaczymy, że próby pchnięcia ziemi w przeciwnym kierunku, dla urozmaicenia życia, zostały już przedsięwzięte i należy spodziewać się bardzo ciekawych rezultatów.
Ziemia jest dość okrągła, o czym łatwo możemy się przekonać, spoglądając na globus. W roku 1921 będzie kilka zaćmień i niejedno zjawisko atmosferyczne, tak że na ogół rok zapowiada się interesująco.
Spis alfabetyczny wszystkich części świata:
1. Afryka,
2. Ameryka,
3. Australia,
4. Azja,
5. Europa.
___
15
2
Powierzchnia kuli ziemskiej = 2 R — z czego
n
na Australię przypada kilka milionów kilogramów kwadratowych, a na resztę — reszta.
Powierzchnia oceanów — jeszcze większa. Williams oblicza, że gdyby krople wody stanowiące powierzchnię oceanów ułożyć w słup, to byłby on bardzo wysoki.
Ludności przypada na Europę mnóstwo, w innych częściach świata jeszcze więcej (zwłaszcza Azja).
Religie: katolicy, żydzi, japończycy, ruscy, francuzy i in.
Rzeki płyną do swych ujść i posiadają malownicze brzegi. Najdłuższe rzeki: Nil (historyczna egipska rzeka), Wołga (w Rosji) i kilka innych. Reinhardt oblicza, że gdyby z wszystkich rzek zrobić jedną, byłaby ona wielka.
Jeziora: Tanganajka (nie mieszać z Jamajką), Nyassa (z żyrafą) i Morskie Oko (restauracja na miejscu).
Nr |
Miasto |
Klimat |
Rasa |
Produkcja |
Uwagi |
1 |
Osaka |
miły |
żółta |
ser, hamaki |
|
2 |
Hamburg |
,, |
biała |
grzybki, kwiaty |
|
3 |
Odessa |
jak czasem |
,, |
wszystko dostać |
|
4 |
Żyrardów |
zimno |
,, |
różne towary |
|
5 |
Barcelona |
ciepło |
śniada |
wyroby krajowe |
|
6 |
Tien–tsin |
japoński |
chińska |
mongolskie rzeczy |
|
7 |
Mediolan |
gorąco |
opalona |
makarony i futuryści |
|
8 |
Paryż |
opady |
wesoła |
oliwa, żetony |
|
A — nie ma.
B — nie ma.
C
cztery, czternaście, czterdzieści, czterdzieści jeden, czterdzieści dwa, czterdzieści trzy, czterdzieści cztery, czterdzieści pięć, czterdzieści sześć, czterdzieści siedem, czterdzieści osiem, czterdzieści dziewięć.
D
dwa dziewięć, dziesięć, dwanaście, dziewiętnaście, dwadzieścia, dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem, dwadzieścia osiem, dwadzieścia dziewięć, dziewięćdziesiąt, dziewięćdziesiąt jeden, dziewięćdziesiąt dwa, dziewięćdziesiąt trzy, dziewięćdziesiąt cztery, dziewięćdziesiąt pięć, dziewięćdziesiąt sześć, dziewięćdziesiąt siedem, dziewięćdziesiąt osiem, dziewięćdziesiąt dziewięć.
E, F, G, H, I — nie ma.
J
jeden, jedenaście.
K, L, Ł, M, N — nie ma.
O
osiem, osiemnaście, osiemdziesiąt, osiemdziesiąt jeden, osiemdziesiąt dwa, osiemdziesiąt trzy, osiemdziesiąt cztery, osiemdziesiąt pięć, osiemdziesiąt sześć, osiemdziesiąt siedem, osiemdziesiąt osiem, osiemdziesiąt dziewięć.
Ó — nie ma.
P
pięć, piętnaście, pięćdziesiąt, pięćdziesiąt jeden, pięćdziesiąt dwa, pięćdziesiąt trzy, pięćdziesiąt cztery, pięćdziesiąt pięć, pięćdziesiąt sześć, pięćdziesiąt siedem, pięćdziesiąt osiem, pięćdziesiąt dziewięć.
R — nie ma.
S
sześć, siedem, szesnaście, siedemnaście, sześćdziesiąt, sześćdziesiąt jeden, sześćdziesiąt dwa, sześćdziesiąt trzy, sześćdziesiąt cztery, sześćdziesiąt pięć, sześćdziesiąt sześć, sześćdziesiąt siedem, sześćdziesiąt osiem, sześćdziesiąt dziewięć, siedemdziesiąt, siedemdziesiąt jeden, siedemdziesiąt dwa, siedemdziesiąt trzy, siedemdziesiąt cztery, siedemdziesiąt pięć, siedemdziesiąt sześć, siedemdziesiąt siedem, siedemdziesiąt osiem, siedemdziesiąt dziewięć, sto.
T
trzy, trzydzieści, trzydzieści jeden, trzydzieści dwa, trzydzieści trzy, trzydzieści cztery, trzydzieści pięć, trzydzieści sześć, trzydzieści siedem, trzydzieści osiem, trzydzieści dziewięć.
U, W, Z, Ż, Ż, Y, X — nie ma.
1. Zadziwiające własności liczby siedem
Jak wiadomo 7 X 2 = 14
7 X3 = 21
7 X 4 = 28
7 X 5 = 35
suma rezultatów = 98
Liczbę tę dzielimy przez 14; 98 : 14 = 7. Uczeni do dziś dnia łamią sobie głowę nad tym zastanawiającym wynikiem.
2. Uparta trójka, czyli jak się tu wykręcić?
Matematyk angielski Izaak Cox (urodzony w 1728 zm. 1729), pierwszy odkrył tajemniczy upór trójki, która stale powtarza się przy wyliczeniach, jak to widzimy poniżej.
13 — 10 = 3
2+1 = 3
27 : 9 = 3
18401 — 18398 = 3
+ 7 —10=—3
3 × 1 = 3 etc.
Postępując w podobny sposób będziemy zawsze otrzymywali trójki.
Harston obliczył, że aby wyczerpać wszystkie możliwe kombinacje powyższej własności trójki, należałoby pracować 183790001426 lat z przerwą dwugodzinną na obiad, ilość zaś papieru, zużyta do obliczeń, pokryłaby podwójną warstwą całą przestrzeń pomiędzy księżycem a Yalparaiso.
2 × 2 = 5?!?
Mnożymy dwa przez dwa i otrzymujemy cztery. Następnie, kiedy nikt nie widzi, dodajemy zręcznie jedynkę i oczom zdumionych widzów pokazujemy niezwykły rezultat, który na pozór przeczy dotychczas Przyjętym zasadom.
Zwycięski pochód cywilizacji znaczy swą drogę coraz to nowymi zdobyczami, pośród których dominujące miejsce zajmują rozmaite udogodnienia komunikacyjne, jak tramwaj, samochód, droga żelazna, a zwłaszcza poczta.
Streśćmy w kilku słowach istotę poczty. Jeżeli mam np. przyjaciela w Krakowie i pragnę go zawiadomić, że Szymek ma się lepiej lub że Janka wraca, czynię to w następujący sposób: wysyłam do przyjaciela tzw. list lub jeszcze lepiej depeszę. To właśnie jest poczta.
Podajemy kilka wskazówek dla amatorów korespondencji:
a) pocztówka:
1) z widokiem,
2) bez.
Pocztówkę zapisuje się po jednej lub po obydwu stronach, pisze się jakikolwiek adres (w zależności od tego, dla kogo jest przeznaczona), a następnie wrzuca się do skrzynki (p. niżej).
b) list:
1) polecony,
2) zwyczajny.
Po napisaniu listu wkładamy go do koperty, zalepiamy takową, piszemy adres i (punkt 1) zanosimy na pocztę, skąd wracamy z kwitkiem. List zwyczajny wrzuca się do skrzynki (p. niżej). Przedtem niektórzy nalepiają na kopercie tzw. marki pocztowe. Nalepianie marek pocztowych nie jest związane z większymi trudnościami. Bierzemy markę w palec wielki i wskazujący prawej ręki i wysunąwszy ostrożnie język, szybkim ruchem przykładamy takową do takowego, aż takowej strona pogumowana zwilży się w sposób dostateczny. Wtedy bez chwili namysłu chwytamy takową w palce wyżej wymienione i przytwierdzamy do koperty w miejscu uprzednio upatrzonym.
Wrzucenie listu do skrzynki też nie nastręcza trudności. Skrzynki te rozmieszczone są w wielu punktach miasta. Z obydwu stron posiadają one szpary, przez które wrzuca się list. Można to uskutecznić z prawej i z lewej strony (atoli nie jednocześnie). Po wrzuceniu listu do skrzynki oddalamy się szybko, elastycznym krokiem, jak gdyby nigdy nic. Skrzynki pocztowe otwarte są także w święta, a nawet w nocy.
c) depesze:
1) zwyczajne,
2) terminowe.
Wrzucanie depesz do skrzynek pocztowych nie jest wskazane, gdyż nie osiąga celu. Aby wysłać depeszę, należy udać się na tzw. „telegraf” i po wypisaniu odpowiedniego blankietu złożyć go w jednym z okienek. Już po kilku dniach uradowany adresat otrzymuje depeszę. W celu zaoszczędzenia sobie kosztów należy skracać tekst depeszy do minimum. Np. zamiast „Przyjeżdżamy do Warszawy we wtorek wieczorem, proszę przygotować pokój i zawiadomić lgnąca”, piszemy: „Jeźdżamy we po gnaca”. Zamiast trzynastu słów — cztery. Depesz terminowych, czyli pospiesznych skracać nie wolno (§ 23, d. 18).
Przy wszelkich cierpieniach poważniejszych najlepiej od razu zawezwać lekarza. Z początku można zastosować środki domowe, jak: operacja ślepej kiszki lub przepłukanie żołądka, gdy jednak chory skarży się w dalszym ciągu, zawezwać pomocy lekarza.
Dziecko uczy się:
Płakać w 3 — 4 tygodnie
Śmiać 3 — 4 tygodnie
wymawiać spółgłoski 5 — 7 tygodnie
podnosić główkę 2 miesiące
chwytać przedmioty 3 — 4 miesiące
poznawać ludzi 4 — 5 miesiące
chwytać ludzi 6 miesiące
wstrzymywać mocz 12 ,miesiące
pożyczać pieniądze 42 miesiące
grać w bilard 95 miesiące
2 średnie dolne siekacze między 6 i 9 miesiącem,
2 średnie górne siekacze „ ,, „ „
2 boczne ,, „ między 8 i 12 miesiącem,
2 górne kły między 18 i 24 miesiącem,
2 dolne kły „ „ „ „
Trąba między 36 i 194 miesiącem.
Złe skutki alkoholu są faktem dowiedzionym. Alkohol wpływa ujemnie na drogi oddechowe i narządy trawienia. W Kentucky zmarł pewien 80–letni alkoholik i gdy przystąpiono do sekcji zwłok (podejrzewano otrucie), w środku znaleziono wszystko w pozornym porządku, atoli obecny przy operacji dr Fokselman zauważył na wylocie kiszki jakieś plamy. o szkodliwości trunków wyskokowych świadczą najwymowniej listy zebrane przez Tow. Zw. Nał. Pij. i klub ubezpieczenia pijących alkohol (K.U.P.A.). Oto przykłady.
W. Z. Brunet z Pragi Czeskiej. Nie pijał nigdy. Po śmierci żony zaczął pić. Tegoż roku skradziono mu cenny pamiątkowy zegar i futro (szenszyle na multonie).
Hr. J. C. przemysłowiec z Genewy. Pijał od wczesnego dzieciństwa. W sześćdziesiątym roku życia przestał używać trunków. Po śmierci jego znaleziono w sienniku 200 000 — rb w złocie.
Wdowa G. W. lat 54. Od czasu gdy zaczęła pijać alkohol (piołunówka), miewała mniej więcej co kilka tygodni lekkie parominutowe bóle w okolicach żołądka. Obecnie nie pije, bóle jednak nie ustały jeszcze, aczkolwiek stają się coraz mniejsze.
Każda kobieta po wyjściu za mąż może zostać matką. Wadliwe zasady naszego wychowania sprawiają, iż niejedna mężatka dopiero po kilkunastu miesiącach po nocy pamiętnej zaczyna dziwić się zmianom zachodzącym w jej organizmie. Zdziwienie to odbija się często na zdrowiu dziecka i zakłóca ciche szczęście kominka. Pierwsze objawy towarzyszące ukazaniu się upragnionego maleństwa są tak różne i tak jeszcze ciemne dla całej fizyki i chemii, iż lepiej nie zagłębiać się w te metafizyczne roztrząsania i po prostu przystąpić do określenia płci i wieku potomka (metoda dra Kampfa z lusterkiem). Teoria „zapatrzenia się” została już dawno obalona przez pastora O’Colloneya, który bardzo słusznie i głęboko ujął tę sprawę, dowodząc, że gdyby istniało „zapatrzenie”, rodziliby się sami chłopcy, co nie jest, jak wiemy, prawdą. Biedne maleństwo po wysadzeniu i po umyciu należy niezwłocznie nakarmić. Odrobinka bułeczki rozmoczonej w wodzie i skrzydełko kurczęcia lub też najlepiej filiżaneczka lekkiego bulionu wystarczą aż nadto. O pokarm dziecka należy dbać troskliwie. Dzieciątko głodne zaczyna obgryzać paznokietki u nóżek, a jak wiadomo paznokieć jeszcze nikomu do życia nie wystarczył. Na noc trzeba dzieci wywieszać przez okno na grubym sznurze, aby się nie zerwały. Całe życie potem biedne dziecko cierpi z tego powodu prześladowania i przezwiska: „obwieś” albo „urwis”. Pamiętajcie, że biedna bezbronna istotka oddana jest na waszą łaskę i niełaskę, a więc ugryźcie się dwa razy w język, nim zrobicie głupstwo.
1. grzyby solone 9. wódka zwykła gorzka
2. sól kuchenna 10. wódka pomarańczowa
3. wody mineralne 11. jodyna
4. widelec 12. opiłki żelazne
5. woda 13. bielizna zapasowa
6. antidotum 14. pasy rupturowe, bandaże itd.
7. koniaczek.
8. wódka zwykła słodka
Czystość mowy jest skarbem, którego pilnować troskliwie należy. Gdybyśmy nie przestrzegali czystości języka, mowa nasza po kilku zaledwie tygodniach zmieniłaby się tak dalece, że nikt by z ludzi dzisiejszych jej nie poznał. Pozwoliliśmy tu sobie wynotować najpospolitsze błędy, zanieczyszczające mowę naszą.
Nie należy mówić: Należy:
wydusić szybę zbić szybę
kałamarczyk kałamarz
Prusja Prusy
ordynarny profesor profesor zwyczajny
zasidłać oczy zamydlić oczy
wykukać wypukać
ichni, np. w ichniej kwaterze w ich mieszkaniu
kufel kafel
bieriegis na bok
łamać dom burzyć dom
publika publiczność
Rosjan Rosjanin
knypsa książka
reziny gumy
enpasenować dokroić
Przesąd o znaczeniu snów i tłumaczenie ich jest zabobonem, niegodnym człowieka kulturalnego. Freud wytłumaczył już, iż sny zależne są od zdarzeń dnia i usposobienia erotycznego, niemniej jednakże zdarzają się uporczywe wypadki tzw. snów proroczych które sprawdzają się prawie zawsze. I tak: widzieć we śnie kataryniarza bez katarynki znaczy — list pieniężny. Drzazga w nosie kozy — wesele. Samowar z ludzką twarzą — przybytek w rodzinie. Nauka współczesna na próżno łamie sobie nad tym głowę.
Należy wziąć garnitur marynarkowy i zapytać któregoś ze współbiesiadników, czy pragnie ujrzeć księżyc i gwiazdy; podnosi się w tym celu rękaw marynarki pustej i każe się patrzeć przez ten teleskop amatorowi astronomii, następnie wlewa się do rękawa karafkę wody. W ten sposób mały ciekawski zostaje ukarany.
Oto łatwy sposób dowiedzenia się, wiele kto ma lat, bez jego woli. Prosi się wszystkich uczestników zabawy o paszporty i daje solenne słowo honoru, że się do nich nie zajrzy. Następnie zręcznie odwraca się uwagę towarzystwa, krzycząc np.: ,,o, sufit się wali”, albo ,,o, ptak” i korzystając z zamieszania, zagląda się do paszportów. Należy uważać, aby się nie pomylić przy oddawaniu paszportów.
Wyścig należy urządzić w ten sposób, aby postarać się być na końcu, po cichu wrócić do pokoju, zjeść przygotowane butersznyty i udawać, że się już wróciło z powrotem.
1.
2.
3.
4.
5.
6.
7.
8.
9.
10.
1.
2.
3.
4.
5.
1.
2.
1. Grzyby jadalne i trujące, atlasik kieszonkowy.
2. Ruptura pępka, napisał dr Foks (z rozkładanym portretem autora).
3. Szyja i jej okolice, napisał autor Małego turysty.
4. Przed, podczas i po, napisał „Stary wiarus” (pseudonim).
5. Poznaj siebie bezstronnie, napisał Zenon z Sulejowa.
Gaci
koszul
majtek
kołnierzy
szczotek do zębów
prześcieradeł
łóżek
nóg
Uwaga: Przed oddaniem bielizny do prania należy wypruć obce znaki i wyhaftować swoje.
3. Wykąpać się. Oddać kołnierzyki do prania.
7. Pożyczyć od Jasia 2000 mk. Kupić wazonik za 300 mk Jasiowi na imieniny.
11. Wykupić kołnierzyki.
10. Oddać Jasiowi 2000 mk i wziąć 8000 mk.
16. Wyczyścić zęby.
17. Pożyczyć od H. i B. po 300 mk.
18. Spoliczkować H. i B.
19. Oddać kołnierzyki do prania. 27. Pożyczyć od H. i B. po 2000 mk.
styczeń — nr l — 1921
Z poezji żydowskiego SKAMANDRA
A gdzie pod pasem wypina,
Tam puchła łupina przepuklina.
Isia woda, siusia woda po kaftanie,
Dudni w spodni dopajego, bo nie kłamie.
A po szczecinie biją, aż wionie w kalesonie,
A i tam rżą wesoło te muranowskie konie.
W białotrzewiu właśnie bździ bezpieczne
Młodzik cioci z zapałem użyźnię,
Trzewia pełni piszczelą i psieczną,
Psi psi przy śnie ciśnie w pępek wiśnie!
A gdy skąpiec na powłoczu skiśnie,
W ciemne ciemię zaświergolą ptakiem,
W białotrzewiu siknie osobiście,
A Tuwimiak przystanął za krzakiem.
Julian Tuwim
Hop! Skaczę z łóżka! jak młodo,
Servus, klozecie kochany!
Odlewam się trochę z wody,
W pięć minut jestem ubrany.
Nie mogę tam długo siedzieć,
Nie biorę z sobą dzienników.
Po co mam więcej wiedzieć
Od braci mych uliczników!
Zrobię na schodów poręczy
Jak z nimi dziesięć lat temu,
Nic mnie nie męczy, nie dręczy!
Dzień dobry, dzień dobry każdemu!
Ulice i domy tańczą,
Wszystko w popłochu ucieka,
Ach! świat ten jest pomarańczą,
Która mi z tyłu wycieka.
Kazimierz Wierzyński
W następnym numerze rozpoczynamy druk sensacyjnej powieści Heleny Piszek pt. „TRĘDOWATY SEDESSE”
Redakcja nie przyjmuje żadnych rękoczynów (pisow). Redaktor nie przyjmuje żadnych interesantów (tek) i posiada pozwolenie na broń nr 1834.
Redaktor i wydawca
Antoni Słonimski
Z jednodniówki
pod redakcją St. Ignacego Witkiewicza
Zakopane 1922
Rano bandą wyjeżdża na Hipka
Pewien ksiądz, znany z kroju zielonej sutanny.
Wieczorem zjeżdża cicho wychudły jak rybka
Dawny kolega szkolny wypuszczony z wanny.
Hipon wyjął z szuflady glansowaną bródkę,
Zmarłym żonom w notesie stawia same pałki,
Głowę o drzwi pociera jak główką zapałki,
Przed najbliższą rodziną zamyka wygódkę.
Dodatek Nadzwyczajny
Warszawa, 1 kwietnia 1922
Oryginalne trupy w gorsecie na motocyklu, oprócz tego szykarna programa marcowa, m.in. człowiek—osioł, bezustanny śmiech, bezdenne krowy, które połykają wszystko, konie bez rąk, grające w szachy. Gentleman–balon, unoszący się w powietrze i tam pozostający. Początek o godz. 8. Każdy człowiek może wprowadzić kobietę, każda kobieta dziecko, każde dziecko psa, każdy pies szczeka.
(T.A.P.) Na wczorajszym posiedzeniu Rady Ministrów pan minister skarbu wniósł, aby kary więzienia powyżej pięciu lat zamienić na karę śmierci, a to ze względu na różnicę w kosztach tych dwóch środków karnych. Pan minister sprawiedliwości wyraził swą zgodę na ten wniosek. Dyskusja nad tą sprawą zajmie prawdopodobnie kilka następnych posiedzeń Rady Ministrów.
Z innej strony dowiadujemy się, że sprawa powyższa nie natrafiła — z jedynym wyjątkiem ministra zdrowia publicznego — na rzeczową opozycję w rządzie, a kierownik ministerstwa spraw wojskowych zastrzegł się tylko przeciw rozstrzelaniu jako formie wykonania kary, albowiem zmusiłoby to do szybszego odbierania amunicji z fabryk prywatnych.
Trudności powstały stąd, że pan minister skarbu stanął, polemizując z drem Chodźką, na stanowisku ustawy o naprawie finansów, podczas gdy pan Chodźko wychodził z założeń swojej lekarskiej specjalności. Minister skarbu twierdzi, że dzięki uchwale Sejmu ma prawo zmieniania we własnym zakresie wszelkich ustaw polskich, o ile zmiana pociąga za sobą oszczędności, i że kwestię kary śmierci podał do wiadomości Rady Ministrów tylko w kurtuazji koleżeńskiej. Szczegóły repliki pana ministra zdrowia publicznego nie są znane.
W kołach prawniczych naszego miasta sprawa ta obudziła zainteresowanie tym żywsze, że okryta jest ścisłą tajemnicą urzędową. Jutro podamy w tej kwestii zupełnie dokładne informacje.
W Anglii młodzież miejscowa odsłoniła pomnik generała Nelsona zrobiony ze zrazów. Król był obecny przy oblewaniu sosem.
Wczoraj znów walny sejm się obradzał. Przyszło dużo różnych mężczyzn. Wszyscy zasiedli w wielkiej sali na fotelach, a kilku na takim podwyższeniu jak estrada. I potem taki jeden, siwy już, powiedział do tych, co siedzą na sali, że on otwiera posiedzenie.
To zaraz wyszedł z tych fotelów jeden brunet i powiedział do innych, że on chce, żeby rząd dał pieniądze, bo bez pieniędzy żadne życie. I tak długo mówił, a tamci to słuchali i tak kiwali głowami, że niby oni też nie mają forsy. A ten siwy to kręcił w palcach ołówek i miał taki dzwonek i czasem sobie dzwonił i wszyscy się śmieli. Potem to ten brunet wrócił na swoje krzesło, a wyszedł jeden Żyd i tak krzyczał na Polaków, że co oni sobie myślą. No dobrze. I jak skończył, to zaraz wstał ksiądz i dobrze mu nagadał. A potem to wyszedł jeden oficer i mówił o sołdatach, że oni są dobrzy. To wszyscy krzyczeli: „Wiwat! hura!” A potem mówił taki starszy, elegancki człowiek i mówił — że chłopy chcą zabrać ziemię. To te chłopy mu krzyczeli, że on sam jest złodziej, to po co się czepia. A, on — nic, tylko dalej swoje. Na to ten siwy wstał i zaczął wołać: „Co to jest?” Więc chłopy się uspokoiły i tylko jeden się odgrażał. A jak siwy powiedział, że zamyka posiedzenie, to wszyscy wstali i zaczęli lecieć do drzwi. Byczo było!
Piccolo de la Secolo donosi z Budapesztu, że od pewnego czasu odbywają się tam narady w celu niewiadomym. Oczywiście wiadomość tę należy przyjąć z zastrzeżeniem, gdyż… „il n’y a des croitelles pour que l’on ne fera des modèles”, jak mówi przysłowie. W każdym bądź razie tutejsze stronnictwo tzw. „wichrowatych” przyjęło rezolucję, domagającą się powołania trzech roczników Tygodnika Ilustrowanego. Wiadomość o tym zastała prezydenta ministrów w łóżku. Przewidywane jest wystąpienie posłów melodramatycznych z interpelacją do Anglii i Wranglii.
W związku z zamierzonym skasowaniem Japonii i zastąpieniem jej tymczasową komisją do odbudowy od dobudowy, wysoki komisarz rady ustalił projekt następujący: 1) ostrzeże Japonię, 2) Japonia ostrzyże ligę, 3) włosy się podzieli, 4) podział się owłosi, 5) Włosi uczeszą się na przedział, 6) Czesi na jeża, 7) jeże się zabije.
Rada Miejska obradowała się wczoraj z nowego podatku dochodowego. Postanowiono opodatkować wszystkie rzeczy, które dochodzą. Ludzie, którzy dochodzą do kogoś na ulicy z prośbą o ogień, płacić będą 2 proc. od ceny banderoli zapałkowej. Radny Herbst proponował opodatkowanie dochodzenia sądowego. Potem długo mówiono o miłej przyszłości i projektach spędzania lata.
Targi — 8 milionów, tuzin sztucznych oczu w handlu detalicznym — 19, lody waniliowe w blaszankach — miliard, zastaw za blaszankę — miliard, żuki i glisty — 4, szarawary, szarugi, szaraki i szarady — w jednej cenie, rymy męskie — 50 tysięcy, spadochrony — 9.
Wczoraj podczas rozmowy wystąpiły u jednego pana ujemne cechy charakteru ze sztandarami i śpiewem.
Szanowny Panie Redaktorze!
Uprzejmie proszę o udzielenie mi miejsca w następującej sprawie:
Jadąc w zeszłym tygodniu tramwajem nr 18 na Pragę (zaznaczam, że jechałem do znajomego, który niedawno wrócił z Rosji, bo był na wojnie, a teraz mieszka na Pradze u kuzynki, bo w Warszawie nie może dostać mieszkania, powszechna bolączka!), byłem świadkiem oburzającej sceny, jaka się rozegrała tuż przed mymi oczyma. Otóż jeden z obecnych pasażerów wykupił za umówioną z góry cenę bilet tramwajowy i następnie schował go do kieszeni, nic nikomu nie mówiąc. Wtedy brat jego, który stał na przednim pomoście, zwrócił się do motorniczego z jakimś zapyta—’niem. Ten odpowiedział mu coś i zadzwonił. Wtedy ten pierwszy zwracając się do mnie zapytał, czy to już Puławska, a gdy otrzymał przeczącą odpowiedź, jechał dalej, nic nikomu nie mówiąc. Zdziwiony tym faktem, wysiadłem i udałem się na ulicę, gdzie mieszka mój znajomy. Nie wiem, jak się ta sprawa skończyła, lecz sądzę, że tego rodzaju postępowanie względem mieszkańców stolicy powinno zaniepokoić opinię, a władze winny wejrzeć w tę drastyczną sprawę i ukarać, kogo należy.
Racz przyjąć, Panie Redaktorze, wyrazy prawdziwego uwielbienia
M. Tycman
Wobec drożyzny kur wysiaduję drób w celu wylęgu.
Oferty sub. „Doświadczony”
Uwagę.! Żadnych wspólników nie posiadam.
Wielki. Dziś nuda, jutro nuda, co dzień dzika nuda.
Rozmaitości. Dziś nuda, jutro nuda, co dzień potworna nuda.
Polski. Dziś i jutro ponura, beznadziejna nuda.
Reduta. Straszna, zgrozą przejmująca nuda co dzień.
K omedia
Mały
im. Domosławskiego
Nowości co dzień
Nowy groźna nuda
Praski
Nietoperz
Dramatyczny
Dookoła Teatru snują się coraz częściej ludzie bez zajęcia, którzy znajdują specjalną przyjemność w wypytywaniu się wychodzących z premiery o treść sztuki, grę aktorów, tendencje autora itd. Bezczelność tych włóczęgów dochodzi do tego, że wczoraj pobito dotkliwie p. K. L., który niedokładnie zdał recenzję z gry p. Kopycińskiego. Pod filarami stoją filary naszej sceny i patrzą na te sceny bez zmrużenia powiek.
Z. C.
Z powodu strajku dozorców domowych, magistrat wystosował listy do wszystkich lokatorów z zaproszeniem na five–o–clock u prezesa ministrów, który się prawdopodobnie nie odbędzie ze względu na strajk stróżów. Zaproszenia tego nie otrzymali lokatorowie Abramy.
Na rogu ulicy Granicznej i Żabiej samochód ciężarowy przestraszył się krawca męskiego S. Rubina i wpadł do bramy nr 11. Prawdopodobnie wskutek przestrachu nastąpiło przedwczesne rozwiązanie i przy samochodzie ciężarowym znaleziono mały, czyściutki motocykl z koszykiem. Rower odesłano do domu podrzutków.
Pan Witold Koguciński wychodząc z mieszkania nie zamknął za sobą lufcika, no i oczywiście znaleziono nazajutrz dwa kwiczoły w palcie i na wieszaku.
W kinie „Suka” demonstrowany jest obecnie film pt. Szczęście i kwiaty nad Dunajem. Rzecz dzieje się w eleganckiej miejscowości kąpielowej w Anglii. Młody baron turecki zakochał się po uszy w uroczej diwie bankowej Malignie. Lecz serce hrabianki od dawna było osłabione przez nadużywanie napojów chłodzących. Wtedy mulat wbija po rękojeść sztylet w serce niewiernego atlety i ucieka do stanu Illinois. Mija kilka lat. Eurydyka jest już żoną doktora i pieści noworodka w łożu konającej pierwszej żony. Druga i trzecia, oblegane w sąsiednim pokoju przez zbuntowanych mieszkańców zburzonego miasta, przeciągają z litewska i stroją się. W akcie trzecim noworodek jest już atletą i mści się za doznane dobrodziejstwa. Przez pokój przeciągają karawany wielbłądów i detektywów ze znanym Nikiem Pinkertonem na ustach. Maligna wraca do Eurydyki i gdakają w kącie, naśladując piękne kury, kurczęta i sałatę, i raki. Strzał — doktor pada — a Dunaj szemrze swoje odwieczne credo.
m e.
W Stanie Illinois znany krawiec damski Pietraszek wprowadził nową modę. Wszystkie tamtejsze eleganckie paryżanki wycierają swoje zadarte noski i sukienki w… skórę niedźwiedzią. Koszt takiego skórzanego płata wynosi dwa dolary z fenigami. Chusteczki urządzone są tak, że posiadają w środku małą furtkę z kłódką, przez które zadarte paryżanki wytrząsają zawartość nosków na małe skórzane spodeczki, pięknie obrębione.
Angielskie lady noszą obecnie tylko kolor warcinowy. Jest to nowa barwa, którą wynalazł student czeski Pietraszek. Pozornie nie różni się od fioletu lub koloru żółtego, ale po dłuższym noszeniu przybiera odcień różowy i elegancki. Modne są tamże szpilki do nosa, futerały na grdykę i drobne strzępki z własnej skóry na przegubek. Wrzody wyszły z mody i nie wiadomo, gdzie są.
W stanie Ohio zdarzył się dość niezwykły jak na tamtejsze stosunki wypadek. Piekarz z Wyoming, oskarżony o systematyczną kradzież wędliny, w braku świadków powołał się na swego pieska imieniem Pietraszek, który w sądzie bronił gorąco swego pana i po dwugodzinnym przemówieniu uzyskał dla piekarza uniewinnienie.
Wyszedł spod prasy pewien pan, który szukał znajomego w cukierni na Mazowieckiej. Odbito go w stu czterdziestu egzemplarzach na papierze holenderskim.
Noga i jej okolice, nowy atlas prof. Pietraszka przedstawia się okazale. Szczególnie udatne są dwa składane portrety autora w wieku dziecinnym. Autor jest wyczerpany już po pierwszym wydaniu. Cena egzemplarza podwyższona z powodu szkód materialnych przy remoncie.
Pierścionki biorę na wychowanie. Wszelka biżuteria znajdzie u mnie ciche i miłe schronienie na starość. Złotnik i Złośnik, sp. z ogr. od. Więzienie Mokotów.
Ustanawiam nowe godziny biurowe dla fabryk między 5–9 wieczorem. Chłodna nr 6. Chłopiec pokaże.
Udowodnię, że bez pasty „Mikron” zęby nie mogą mieć zastosowania. Seansy codziennie. Milanówek. Bufet.
Uszyję z własnego towaru ubranko dla pieska. Darmo. Pilne. Chmielna 5 m 1.
Oczyszczę stare ubranie za odnajęcie wanny na five–o–clock co niedziela. Oferty dla „Gugu”.
Śnieg
Zeszłoroczny — Wagonowo
Piąte koło u wozu — poleca znana firma
„Wufa”
Przewóz i przejazd.
Przeskok i zjazd.
Cucę
omdlałych, nawet po kilku tygodniach.
Przechowywać w zimnym miejscu.
Wiadomość w Mokotowie, ul. Zagrodzińska 304.
Kupie kupa nie równa.
Może można co zarobić? Izydor Pytek. Dzielna 3.
Bóbek do zbierania bobu. Chmielna 1.
Bobo do robienia bobków potrzebne zaraz. Chmielna 2.
Babka do pieczenia babek już! Chmielna 3.
Upraszam pana, który mi się ukazał we śnie, o niezjawianie się w moim pokoju pod pozorem widziadeł sennych. On już wie, kto.
Wycinam hołubce bez bólu. Operator odcisków. Biała, Zielna i Smocza. 2.6.19.
Udaję Serbów, Szwedów, Portugalczyków. Ceny przystępne. Ciepła 73 m. 9.
Umawiam się i nie przychodzę, zaklinam się na wszystkie świętości, obiecuję złote góry, z obojętną miną opowiadam wszystko, co trzeba. Telefon w administracji.
Tapicer ma też swoje zmartwienia. Także człowiek. Proszę się przekonać. Waliców 16.
Żyd — wariat zgodzi się pomówić serio. Tylko w poważnym interesie finansowym.
Żyd wieczny tułacz poszukuje pokoju na parę dób. Oferty sub „Ahasio”.
Spodnie — samograje sprzedam. Waliców. Pietraszek. Powód: samotność.
Mówię A — A — A… pokazuję język i oddycham równomiernie. Ważne dla p. lekarzy! Browarna 6 m. 9.
Wyciskam z oczu łzy i wągry z nosa. Śpiewam drugim głosem. Namawiam do skąpstwa. Oddalam petentów. Płaszczę się i przypochlebiam tylko do pierwszego. Od pierwszego nowe życie! Nareszcie będę miał lombard!
Odnajmę wygódkę bez prawa używania. Oferty z „curriculum vitae”. Sosnowiec.
Dodatek Nadzwyczajny
Warszawa, l kwietnia 1924
KINO PALĄCE
Chmielna 6. Pocz. o godz. 5 rano
Dramat komiczny w 72 aktach
Niebywała wstawa Wejście tylko za kartkami.
Kino „Metampsychoza”
Wielki, najdroższy, najukochańszy, jedyny, złoto moje, życie moje, najmilszy, titipulka, śliczny, niebywały film monumentalny
osnuty na tle znanego utworu Dantego
pt. Boska komedia.
Statyści! Wielbłądy! Antrakty! Serie! Części! Cząsteczki! Piąsteczki, pieseczki, paseczki, bluzy i kubełki!
Motto:
Na Henrykowej górze staruszek stał
i bardzo głośno chciał.
Samochody: Citron — Limon — Dijon — Domidon bez szofera! bez motoru! bez benzyny! bez pneumatyki! Samochody nasze za dotknięciem guzika unoszą się lekko w górę i, trwając nieruchomo w przestrzeni, czekają, aż ziemia w swoim obrocie codziennym około osi podsunie odpowiedni punkt geograficzny pod koła wehikułu!
Samostój Citron–Limon! Samostój Lacrimae–Bonidon.
Ameryka wycofuje banknoty 5–o, 10–o i 20–dolarowe.
Popłoch śród dziatwy. — Interwencja mocarstw. Demarche dyplomatów. — Co robić?
DAJŁA (Havas) 1.P7.1924. Miroir donosi. A z donosicielami nie gadam.
NEW RZYM. 1.4.1924. (Tel. cudzy) Początkowo sądzono, że to trawa, gdyż dolary rozłożyły się na ulicach i wyglądały jak zielona murawa. Policja kosiła kosami i sierpami. Po przybyciu Ameryki zaczęło się wycofywanie. Dolary szły szóstkami.
VALPARAJNAZIEMI. 1.4.1924. (Tel. własny) Ameryka przybyła automochodem. Z tysiąca piersi wyrwał się okrzyk. Dolary płakały.
BOSTON. 1.4.1924. Gwałtowny brak pieniędzy zmusza ludność do uciekania się. Ameryka proponuje, aby przywrócić dolary, ale one tyż nie głupie. Już są precz kawał za miastem.
PARYŻ. 1.4.1924. Straszny kłopot z portretem na banknotach dolarowych. Po wycofaniu zeskoczyły portrety z banknotów i chcą żyć. Rosną im nogi. Zjawiło się kilkaset milionów jednakowych prezydentów 1 Lincolnów, żyją, krzyczą: jeść! Roosveltowie spokojniejsi.
BALTIMORE, 1.VVV.9241. Przybyła tu delegacja funtów i franków szwajcarskich ze swym prezesem, banknotem stufrankowym seria L 1897742 na czele. Banknot przyjął przedstawiciela wycofanych dolarów p. A. 8313974. Wieczorem wydał główny dolar obiad, za który zapłacił kolegami. Bankiet banknotów jest podobno grą słów. Liczą się z możliwością dalszych kalamburów (np. bukiet).
NEW–YORK. P.O.T. W izbie gmin senator Houlen wygłosił wielkie przemówienie o pieniądzach. On pamięta jeszcze, że jako dziecko nieraz biegał po pieniądze do matki jego szefa, kasetki nr 472. Deputowany Yourris rozpłakał się i też powiedział, że bez pieniędzy nie ma poważania u ludzi. Ponieważ wszyscy Amerykanie zaczynają się na literę „H”, izba postanowiła cofnąć dolary będące w obiegu, motywując to zmęczeniem pieniędzy.
Wobec konieczności natychmiastowego wycofania dolarów podajemy następujące przewidziane przez lewo sposoby. A. Wabienie. Należy siedząc nieruchomo na ziemi wydawać długie, przeciągłe okrzyki. Dolary świeższych emisji i nowodrukowane przylizą i zaczną się ślinić, paskudzić i kleić. Sklejone składać paczkami.
B. Groźby. Wytnij pręt leszczyny i nago z wózkiem wpadnij do banku, gdzie śpią pieniądze. Zatłucz we śnie i wyrzuć do zlewu.
C. Prośby. Zakradnij się do szaf z forsą i całuj pieniądze. Przynieś im kwiaty. Proś tak długo, aż zmiękną. Gdy już będą dość miękkie, wyliż im nogi i cackając się wyjdź.
NEW–LONDYN (P.D.T.) Na morzu, mniej więcej na środku kuli ziemskiej, odkryto wyspę. Wyspa była dotąd zakryta pokrowcem, aby się nie kurczyła (wulkany). Obecnie odkryto ją dla zabawy. Zawsze coś świeżego dobrze zobaczyć. Bardzo pomysłowa admiralicja ma niedługo zakryć parę starych wysp, aby coś niecoś schować na czarną godzinę. Lord Berlin proponuje, aby zapomnieć na parę lat o istnieniu wyspy Borneo. Potem można by przypomnieć wszystkim i oglądać na świeżo. Już podobno paręset tysięcy ludzi zapomniało. Na początek proponowalibyśmy zapomnieć wyspę Celebes, bo jest krótsza.
ZAWICHOST. 1.4. (PAT)—PR/PR. Znanemu w kraju i za granicą badaczowi mediumizmu, p. Gay–Cymberowi, udało się zastosować siły psychiczne do celów przemysłowych. Pierwszy samochód, poruszany wyłącznie popędem erotycznym, kursować ma miedzy Zawichostem a Warszawą.
Poszukuję człowieka z dobrą dykcją, który wymawia wyraźnie literę „r” i ,,e” dla wspólnej deklamacji. Obowiązek polegać będzie na wymawianiu za mnie liter w odpowiednich momentach zarówno na występach, jak i prywatnie. Pożądana szybkość orientacji, mały wzrost. Koszykowa 28, Wilczur.
Z Paryża. Francuzi chodzą po ulicach, obcokrajowcy patrzą na piękne gmachy i wystawy. Szalony ruch, mnóstwo nowości, muzea, teatry, biblioteki, wino, wesoło, wkrótce wszystko zakwitnie, będzie pełno słońca, szczęścia, piosenek! Tyle nieznanych domów przedmiotów, ludzi, tyle pokładów kultury, tyle wrzawy i dziwów, porywów i wrażeń! Błagam pana komisarza rządu o dwa ulgowe paszporty.
Zbliżenie do Włoch. A Włochy, panie komisarzu! Niebo, panie, przezroczyste, wysokie i lazurowe! Drzewa, kwiaty, owoce, zieleń, morze! Zobaczyć Neapol, jak to się mówi, a potem jechać dalej. A Rzym? A Florencja?
Austria a my. W Wiedniu też jeszcze nie byłem. A podobno warto zobaczyć. Właśnie liczyłem, że pojadę na Wiedeń. To mi znowu mówią, że podróż droga i te wizy.
Wszystkie psy proszone są o nadesłanie pisemnych sprawozdań z działalności za kwartał ubiegły do Związku Zwierząt Ssących w celu ustalenia nowej taksy. Innowacja ta ma na celu racjonalne korzystanie z przysyłanych przez psy zagraniczne paczek i pieniędzy. Związek ostrzega jednocześnie, że od pewnego czasu obchodzi mieszkania niejaki koń i bezprawnie udając psa wyłudza od członków znaczne sumy.
W redakcji naszej zjawił się dzisiaj Stół i oświadczył, że podana przez pewne pisma wiadomość, jakoby katował on stojące przy nim krzesła jest wyssana z palca jego nogi. Współpracownik nasz stwierdził to na miejscu. Odnośny palec oglądać można w redakcji.
Czteroletni Miguel d’Arrazano, dozorca domu nr 39 przy ul. Białej, nagrodzony został za gorliwą służbę pięknym darem w postaci artystycznie wykonanej pieśni polskiej. Jednocześnie delegacja, złożona niemocą z kilku lokatorów, złożyła dzielnemu dozorcy artystycznie wykonany adres sąsiedniego domu. Zaznaczyć należy, że d’Arrazano zbiegł przed rokiem z domu rodzicielskiego w Salamance, aby poświęcić się umiłowanej dziedzinie, nie bacząc na olbrzymi, spadek, jaki miał otrzymać nazajutrz.
Nic nowego. Jeden student jest trochę niezdrów i nie był na wykładach.
Zamieszkała przy ulicy Górnej nr 82 dziewięćdziesięcioletnia Jadzia Cudeńko zawiadomiła krewnych, że mąż jej Bolek Fryszkin wyszedł z domu i dotychczas zawsze wychodził. Sprytnego ptaszka poszukuje policja, ofiarę zaś ślizgawicy opatrzy lekarz pogotowia w komentarz.
Przechodzący ulicą Orlą kupiec z Białegostoku, 45–letni Mojżesz Okaryno wpadł z głodu do pobliskiego baru i po skonsumowaniu sutego posiłku, obficie zakrapianego trunkami, zapłacił i wyszedł, zostawiając przez zapomnienie w szatni drogocenne futro. Właściciel lokalu wybiegł za sprytnym ptaszkiem na ulicę i futro mu zwrócił. Okaryno tłumaczy się, że od dwóch godzin nic nie jadł.
Teatr Średni. Jose Maria Estramadura di Badajos Po co? komedia w 3 aktach. Reżyserował Pętelko. Nie byłem nigdy w Argentynie i nie znam autora sztuki wczorajszej, który — jak mi mówiono — urodził się w Gwadelupie. Ale ciotka moja poznała raz na Bielanach pewnego Brazylijczyka i dlatego niechaj mi wolno będzie zwrócić tu uwagę młodemu panu Jose Maria Estramadura di Badajos: nie tędy droga! Stary Pedro nie może porzucić Concity w trzecim akcie! Jeżeli z diabolicznym wyrazem wchodzi i powiada: „Żegnaj”, to w słuchaczu coś pęka i coś łka nerwowo. Pan nie zna duszy kobiecej, panie Badajos, i pan nie odczuwa psychologii samca, panie Estramadura! Mężczyzna nigdy — podkreślani to nigdy — nie zamorduje kobiety, o ile ta kobieta przedtem nie zamordowała mężczyzny. Prawda psychologiczna nie zna przylądków ani stopni geograficznych. Dlatego tak świetnie grał Alvaveza młody aktor lwowski, p. Kozdrajski. W każdym geście, w każdym zmrużeniu oka tego człowieka czuć było powiew pampasów i to gorące bueonos ayres, którego na próżno szukaliśmy w sztuce. A ile wdzięku i uroku miała, jako Estella, panna Ościpska! Zdawało się, że to burza krwi przebiega przez scenę i że gorący samum drzwi otwiera, by następnie skromnie usiąść na fotelu.
Nie, panie Jose Maria, tak nie można! Jeżeli pan rozpętał wszystkie moce huraganów swego kraju, jeżeli pan uruchomił pomysłowość Pętelki, temperament Kozdrajskiego i wdzięk niezrównany Ościpskiej — to efekt stanowczo powinien być większy. Żądamy, aby stary Pedro, nim zasztyletuje Concitę, powiedział nam, dlaczego to czyni i aby zwrócił pieniądze Elżbiecie.
I po cóż w komedii Po co? plącze się ustawicznie stary powstaniec z Mozambiku, syn Murzyna i mieszkanki wysp polinezyjskich, tak genialnie i z takim poczuciem tła i krajobrazu, oddany przez p. Wlazło? Od fajki do buta czujemy w nim wilka morskiego i w ogóle zaznaczyć należy, iż dłuższy pobyt w Kazimierzu nad Wisłą predestynuje p. Wlazło do odtwarzania typów starych marynarzy.
Dekoracje przeszły tym razem wszelkie oczekiwania. Jak można siedząc w „Kresach” wyśnić taką wizję Wysp Azorskich! Te stare krzesła dębowe! ta szafa gdańska!
Sztuka wywarła na mnie głębokie wrażenie, aczkolwiek w szatni zamieniono mi kapelusz.
Wielki. Dziś Kościński z żoną. Olszewski. Rajzman. Siostra Wajcmana. Brat biletera. Dwu braci Koszun i Kolman z żoną i córką. Jutro Deficyty, opera Gounoda.
Rozmaitości. Dziś będzie Wajnrajn z teściową, ale brat jej wyjeżdża do Gdańska. Krifean z synem.
Reduta. Dziś nikogo.
Komedia. Dziś nikogo. Może Szpicberg?
Mały. Wrociński i Koń. Dwu braci Batjera. Woroncew. Na drugim akcie Wewiel, bo ma interes do Kona. Jutro na scenie Rogal spleśniały, na widowni 40 męczenników.
Stańczyk. Nikogo.
Po przedstawieniu prosimy na kolację do znajomych.
Sytuacja na rynku jest banalna. W ogóle produkty, fluktuacje i zapotrzebowanie wykazują minimalną inwencję. Brak pomysłowości, szerokości gestu i rozmachu. Ciągle te same jarzyny i metale, a raczej, jak mówią Szwedzi, motyle. Motyle zjawiły się na rynku gospodarczym od wczoraj i już zabrudziły i zabagniły cenniki nasion. Cytrynki 74. Pawiepiórka 36. Miłą innowacją jest samookreślenie cen przez ryby i jamochłony. Za funt żywej wagi ryby domagają się czterech łutów glist. Karpie oddają funt zdechłej wagi za paczkę papierosów i kieliszek wódki. Płoty nadesłały sprostowanie objaśniając, że jako nieryby nie mogą przebywać stale w basenach i narażać się na wilgoć. One mówią, że niesprawiedliwością jest, aby za wiele suszono bielizny, gdy im się właściwie samym trochę suszy i spokoju należy od właścicieli pól ogrodzonych. Zabawny jest sprzeciw drzew, z których zrobiono płoty. Drzewa narodowości gleńskiej domagają się zwrotu i zawrotu głowy z nadmiaru otchłani grozy i głupoty życia.
Rynek metalowy jest dobrym pomysłem o tyle, że metal nie ściera się i nie psuje tak łatwo jak bruk. Ulice mogą być brukowane — rynek musi być z metalu choćby dla odróżnienia hierarchii. Czymże jest bowiem byle jaka uliczka prowadząca do nikąd albo prawie do nikąd wobec rynku pięknego, świecącego czcią ojców miasta i matek wsi?
Nawet poza giełdą należy się obracać wyłącznie między ludźmi zamożnymi, bo, jak słusznie powiada Muhlford, z jakim przestajesz, z takim się zaczynasz.
Tendencja w żelazie słaba. Blaga czarna cynkowa — 40 000, gwoździe i gwoździki — 15 000 za bukiet, piły drewniane — 70 000 000 za sztukę teatralną, pluskiewki 4 na rajzbret, haki do układania szarad 800 na twarz, igły — 300, nawleczone — 650, z igły widły — 0,20.
Kentucky. Zaobserwowano tu zupełnie nowy sport, wynaleziony przez miejscowych malców portowych. Czterdziestu sześciu malców staje na palcach, a dwustu sześćdziesięciu dorosłych staje za nimi. Każdy z dorosłych musi złapać jedną trzecią część malca i ukryć przed drużyną. Na dany gwizdek przychodzi policja i aresztuje tych, którzy zostali bez malca albo palca.
Poustawiaj wszystkie figury tak, aby stworzyły twardą nieprzebitą ścianę i rzuć w tę ścianę grochem. Potem ustaw tak samo groch i rzuć figurami. Potem zjedz groch i wyjdź do figury na miasto.
Pisma angielskie przynoszą nowe sensacyjne szczegóły o tajemniczym fanfaronie. Kiedy otworzono wieko grobowca, z trumny wybiegł mały ptaszek z siwą bródką i oświadczył, że już od sześciu tysięcy lat nic nie jadł. Po nakarmieniu ptaszka przyznał się, że był niegdyś królikiem egipskim i pokazał, że ma na nóżce napis: Apis. „N” wytarło się widocznie. Przybysz ten wysiaduje jajka i sam też jest wysadzany, ale brylantami. Opowiada mnóstwo ciekawych szczegółów o życiu swych przodków: znali oni piwo i pisali o nim hierografami różne aforyzmy. Piwo było po egipsku „Bier”; jak jest teraz — ptaszek nie wie, ale przypuszcza, że „Bior”, gdyż wiele rzeczy zmieniło się od tego czasu.
Komentując ten wypadek, korespondent angielski zaznacza, że nie dziwiłby się, gdyby pewnego dnia z grobowca wyskoczył inny ssak i wyćwierkał, że piwo nazywa się ,,Biar”.
W państwie czesko–słowackim istnieje cały szereg osobistości, których jedynym zajęciem jest wyrób najrozmaitszych przedmiotów z drzewa. Krzesełka, stoliczki, stoły, małe szafeczki i fotele — wszystko to wychodzi spod rąk sprytnych „pepiczków”, którzy robią na tym wcale niezły interes, gdyż wyroby ich używane są jako meble. Pisma węgierskie odzywają się z pewną ironią o tym fakcie i dodają: „Oczywiście drzewo wszystko zniesie, ale chcielibyśmy wiedzieć, gdzie się podziewają wióry i odpadki”.
W Kalabrii mieszkał przed 150 laty pewien ubogi zresztą włościanin, który był rówieśnikiem Napoleona. Do ostatnich chwil życia cieszył się znakomitym zdrowiem i dumny był z tego, iż urodził się w jednym roku z wielkim cesarzem. Zmarł w piątym roku życia, miałby więc dzisiaj 155 lat. Szczęśliwa Kalabria!
UWAGA! Środek na robactwo! Patenty krajowe i zagraniczne. Po wielu bezowocnych wysiłkach udało mi się wreszcie znaleźć środek na robactwo, który go nie tępi, ale za to przedziwnie uszlachetnia. Zamieniam pchły na robaczki świętojańskie i karaluchy na pszczoły. Waserman, Bielańska 8.
Amerykanin Jack wychodzi na połów ryb. Aktor grający Jacka spotyka go u wodopoju. Nawiązuje się rozmowa. Jack mówi po turecku jako mężczyzna — aktor, który go odtwarza, nie rozumie go i zabawnie przedrzeźnia po szkocku. Zniecierpliwione ryby depeszują po nowych pielęgniarzy. Teściowa Jacka wynajmuje gałązki przejezdnej żonie i nazywa ją rybą. Wdzięczna Peddy jako ryba nie może nie zarzucić na szyję obłaskawionego kopacza natrętnych gości. Następuje akt trzeci, czyli akt dzieci. Jack nowo narodzone dziecko odsyła z powrotem i każe zawstydzonej matce cofnąć, twierdząc, że nie odpowiada mu ono jako zbyt słabe fizycznie. Matka cofa dziecko i rodzi nowe. Zjawia się wyżej wspomniany Arab i przeprasza rybę. Jack i aktor grający Jacka całują się, przy czym zmiennie wykrzykują szkockie pieśni. Bardzo dobrym pomysłem było robienie zdjęć metodą Rentgena. Mogliśmy bowiem śledzić wszystkie zmiany zachodzące w organizmie Kazubka.
NOWE ścierwo do wszystkiego przyjmę od zaraz. Niech przyniesie świadectwa. Koszykowa l m. 104. KARBOWY ondulacje szybko wykona. Grochowska, magiel.
POSZUKUJĘ miejsca na wynos. „M.Z.”
W OKOLICY Wawra, w drodze ze Świdra do Falenicy, wypadła mi z kieszeni ryba, złowiona w zeszły piątek. Szczupaka poznać można po zapachu, bo jest śnięta. Zastrzeżenia zrobione. Stawki 19.
PRAWIE Z NICZEGO wyrabiam paszporty zagraniczne i zwolnienia od wojska. Oferty sub. „Chybki”.
PCHŁY FOLBLUTY sprzedam w dobre ręce, tylko amatorom. Oferty sub. „Erotoman”.
WŁADAM BIEGLE lewą nogą w mowie i na piśmie. Kulastabetyk. Smolna 7.
Jeżeli chcesz ubawić całe towarzystwo, skorzystaj z chwilowej nieuwagi gospodyni i wytnij w portierze trójkąt wielkości ekierki, którą przezornie trzymasz schowaną w prawej kieszeni. Najbardziej nadaje się biała, na której wymalowałeś kreski, imitujące promienie. Gdy portiera gotowa, —zręcznym ruchem ukryj się za nią w sposób wskazany, po czym schwyć ekierkę między kciuk a wskazujący lewej i, umieściwszy ją w otworze portiery, spójrz przez nią na obecnych i chrząknij. Złudzenie będzie zupełne.
Wyjdź zza portiery w ten sposób, żeby oko twoje wraz z ekierką pozostało na dawnym miejscu, a ubawisz całe towarzystwo.
BILARD, duży i mały, odrywa człowieka niepotrzebnie od zajęć zawodowych. Bliższe wiadomości Kurier Warszawski, Mimochodem, stróż wskaże.
JESTEM PEWIEN, że do wczorajszego rachunku z restauracji doliczono mi dwa zera, z których wcale nie korzystałem, a jeśli nawet, to bezwiednie.
BEZ OGRÓDEK, ale z podwórkiem sprzedam willę w Zoppotach. Herszfinkiel, Ptasia 30.
OGŁOSZENIE. Babka moja była łysa, dziadek był łysy, ale wujenka miała piękne włosy (kasztanowate), to samo stryj o. Dziadek ze strony mamy liniał, także brat mamy nie można powiedzieć, żeby miał dużo włosów. Natomiast prababka była tylko łysa na skroniach, a mama na ciemieniu.
NA GARNUSZEK przyjmę i posadzę. Grochowska, magiel.
JEŚLI CI ZGAŚNIE ELEKTRYCZNOŚĆ, ZATELEFONUJ DO MNIE, a wszystko, co należy, zrobię w jak najkrótszym czasie. Mogę przy świetle, ale nikt nie chce.
WAŻNE DLA P. RESTAURATORÓW. Jem marchewkę! Nareszcie ktoś zje to, co się ciągle wyrzuca do zlewu.
PRZENOSZĘ SIĘ na stały podbyt do Poznania, zamienię chętnie mieszkanie, nazwisko, wyznanie, stan cywilny i światopogląd. Fajgenblat Mochej. Nowolipie 82.
WCZORAJ WIECZOREM, około 12, przechodząc Marszałkowską w stronę Złotej, Złotą w stronę Siennej i Sienną w stronę Żelaznej straciłem chęć do życia. Uczciwy znalazca na pewno też długo uczciwym nie będzie. Wszystko dzisiaj swołocz.
Warszawa, 1.IV.1925
PALERMO 1.4.25. Uczony włoski, p. Rudolf Valentino, wynalazł sposób barwienia śniegu na kolor zielony. Wynalazek będzie miał zastosowanie w sportach zimowych. Tegoroczne lipcowe zawody narciarskie w Zakopanem odbywać się mają na śniegu pomysłu prof. Valentino.
Londyn 1.IV.25 (tel. wł. Kurier Polski) Izba Gmin była dzisiaj widownią prawdziwego coup de théâtre. W dyskusji nad dodatkowym kredytem na lokal misji angielskiej w Moskwie zabrał głos Lloyd George, który po kilku wstępnych słowach przeszedł do sprawy zabezpieczenia pokoju w Europie. Podniósł, że nicość debaty w tej Izbie w zeszły wtorek nie dała mu odtąd snąć spokojnie i że dzisiejszej nocy usnuł plan, który, jego zdaniem, odpowiada zarówno interesom W. Brytanii jak Europy (Słuchajcie). „Mówiąc o Europie mam przede wszystkim na myśli Polskę, której dobro od lat tylu leżało mi zawsze na sercu. Otóż sądzę, że Polskę ubezpieczyć można najskuteczniej w drodze bardzo prostej kombinacji: Polska zawrze pod patronatem W. Brytanii dwa odrębne traktaty gwarancyjne, z Niemcami i Rosją. (Wykrzyki na ławach konserwatywnych) — Przerywający mi panowie z przeciwnej strony sądzą zapewne, że w tej kombinacji Niemcy miałyby gwarantować Polsce granicę zachodnią, a Rosja wschodnią. Tak jednak nie jest. Dyskusja nad niemieckim projektem paktu gwarancyjnego wykazała to niezbicie. Konstrukcja moja polega na odwróceniu rzeczy, jest to technika Oskara Wilde’a zastosowana do polityki: Rosja gwarantuje Polsce granicę zachodnią, a Niemcy wschodnią (Poruszenie). Traktaty te byłyby w mocy tak długo, dopóki by ich nie wypowiedziała W. Brytania”.
Rada Miejska w Grodzisku postanowiła zaprotestować gorąco przeciwko orkanowi w Ameryce i trzęsieniu ziemi w Alasce. Zwłaszcza wystąpienie przeciwko orkanowi zredagowane jest w bardzo mocnym tonie.
Czy zawodowy narciarz ma prawo dodawać sobie „ski” do nazwiska?
Zasadniczą tę i dla rozwoju naszego życia sportowego tak ważną kwestię rozpatrywać będzie na wokandzie tegorocznej sąd w Nowym Sączu. Narty, jak wiadomo, pochodzą z Norwegii, gdzie ludność tubylcza woła na te łyżwy śniegowe „ski”. Z tej zasady wychodząc znany sportsmen Róbcuś podpisywał weksle swoje nazwiskiem Róbcuski, za co go też pociągnięto do odpowiedzialności. Świat sportowy ogromnie się interesuje tą sprawą.
Na wczorajszym posiedzeniu sejmu gorącą dyskusję wywołał wzniesiony przez nowy gabinet pp. Korfantego i Strońskiego projekt ustawy o powściągliwości słowa w mowach poselskich. Projekt ogranicza ilość wyzwisk do maksimum pięciu w ciągu kwadransa, przy czym najwyżej dwa mogą dotyczyć rządu. Już godzinę przed posiedzeniem galerie wypełniła podniecona publiczność, manifestująca swoje niezadowolenie z projektu. Kilka kobiet dostało ataku spazmów, jedna poroniła. Straż sejmowa z trudnością utrzymywała porządek, przy czym w pouczeniach udzielanych publiczności już stosowała się do treści rządowego projektu.
Przedstawiciel klubu Chrześcijańsko–Katolicko–Narodowo–Ludowo–Wszechpolskiego, poseł Głąb wywodził, że projekt rządowy jest zamachem na przyzwyczajenia i gusty społeczeństwa. Ingerencja państwa — mówił — posuwa się za daleko. Precz z etatyzmem! Niech każdy mówi, co mu każe rozum, serce, wątroba, żółć i inne kiszki! Wolność, panowie! Caueant consules!
Głos: Ucałujcie się! (wesołość).
Zgłoszono następnie szereg wniosków kompromisowych: o uznaniu prawa do 2, 3, 6 i 8 wyzwisk.
Wicepremier Stroński wygłosił dwugodzinne przemówienie, analizując szczegółowo 1257, 1489 i 2512 paragraf konstytucji z dnia l kwietnia 1928 roku. Przypominał przebieg wszystkich narad komisyjnych, by wyjaśnić na podstawie kilkudziesięciu protokołów, jakimi względami kierował się prawodawca przy układaniu nowej konstytucji i jaki jest duch. W końcu p. wicepremier Stroński zwrócił uwagę, że projekt rządowy wcale nie jest tak znów radykalny, bowiem pięć wyzwisk w ciągu kwadransa (przy czym dwa pod adresem rządu) to znaczy — dwadzieścia wyzwisk w ciągu godziny (8 pod adresem rządu). Każdy poseł może więc przemawiać dłużej, jeśli pragnie sprawę poruszaną oświetlić wszechstronnie i wypowiedzieć się z temperamentem.
Dalszy ciąg dyskusji na posiedzeniu dzisiejszym.
Nie posiadając prenumeratorów stałych pragniemy jednak zapewnić wiernym naszym czytelnikom jakieś wynagrodzenie. Każdy egzemplarz dzisiejszego dodatku ma inny numer porządkowy. Urządziliśmy przedwczoraj losowanie i wyciągnęliśmy z koła cyfrę B N 606. Czytelnik, który nabędzie nasz dodatek nadzwyczajny i zobaczy tę liczbę na czele kolumny trzeciej, powinien się cieszyć. Wygrał bowiem wielki los na loterii.
Właściciel dodatku z cyfrą B N 606 ma prawo do dużego zegara ściennego, który zawiesiliśmy — na pokaz — przy ul. Marszałkowskiej po stronie prawej (idąc od Dworca ku Nowogrodzkiej), tam gdzie jest bank i fryzjer.
Zegara tymczasem jeszcze nie można ruszać z miejsca, przymocowany jest bowiem sztabą żelazną do muru. Ale właściciel dodatku naszego, z cyfrą B N 606, może go od idziś uważać za swoją własność i regulować podług tego czasomierza swój zegarek kieszonkowy. Przewidzieliśmy oczywiście i ten wypadek, że wygrana paść może na dalekiej prowincji. Czytelnik zamiejscowy, posiadacz dodatku naszego z cyfrą B N 606, zechce zwrócić się do nas listownie, a odpowiemy mu natychmiast odwrotną pocztą, która jest godzina na jego zegarze ściennym. Należy podać adres dokładny i sformułować pytanie właściwie, tzn. w ten sposób: Posiadam dodatek nadzwyczajny z cyfrą B N 606. Uważam się więc za właściciela zegara ściennego przy ul. Marszałkowskiej i zapytuję, jaką godzinę wskazywał zegar mój o godzinie 3 minut 20, we wtorek. Wyrazy szacunku, Goździkowski, Radom, Stalowa 31.
W Ameryce wychodzą specjalne pisma dla krótkowidzów, drukowane nie na papierze, ale na cienkiej błonie gumowej, z której my robimy nasze baloniki kolorowe. Osoby krótkowzroczne otrzymują zamiast gazety nadrukowaną kiszkę gumową, którą sobie następnie do dowolnych rozmiarów rozdmuchują. Pisma polityczne wychodzą przeważnie w formie baloników kulistych, czasopisma literackie mają najczęściej kształt kiełbasy krakowskiej albo dużej sosiski. Dzięki temu wynalazkowi czytelnik nie ślepiąc poznaje najważniejsze kwestie i ma jednocześnie satysfakcję, że je sobie sam, bez obcej pomocy, rozdyma.
Ministerium, uzupełniając okólnik Nr. 974.11 i 794.III zawiadamia wszystkie podwładne urzędy, że w celach oszczędnościowych postanowiono zredukować ogonek przy literze ą. Pisać więc należy w wezwaniach i protokołach: Oskarżony stawił się do sadu (nie do sądu).
Po wejściu w życie tej reformy ministerium ma zamiar okólnikiem Nr 975.III i 795.IV skasować o kreskowane i kropkę nad i. Postanowiono — również ze względów oszczędnościowych — zachęcać interesantów(tki) do skracania imion własnych, np. Hela zamiast Helena, Izio zamiast Izydor, Hiż zamiast Hozenpud.
Okólnik Nr. 4791.11 i 9741.11 zajmuje się nieekonomicznym nazwiskiem Trąmpczyński, okólnik 4792.11 mówi o słowach złożonych Ossorja–Brochowski, Szreniawa–Rzecki i Kaden–Bandrowski.
Wystawa wiosenna zapowiada się wspaniale. Wprawdzie ci i owi artyści boczą się jeszcze na członków–amatorów za to, że im odebrali wszelkie prawa i przywileje, ale gromadka opornych maleje z dniem każdym. Dowiadujemy się w ostatniej chwili, że w ślad za miłośnikami domagają się głosu decydującego w sprawach plastyki również i modele. Te ostatnie zwłaszcza przyczynią się niewątpliwie do złamania bojkotu artystów. Wczoraj w godzinach południowych zgłosiła się do kancelarii naszego pałacu Sztuki grupka krów łaciatych krajowych i zadeklarowała na wernisaż wielki obraz rodzajowy olejny: Malarz Lasocki pod lasem, na łące. Czterech zbójników zakopiańskich wystawi tryptyk pt. Tańczący Skoczylas. Pertraktacje z Kubami (o portret Kamila Witkowskiego) w toku. Otrzymano również deklarację od Dziewczęcia (Rzeźbiarz Kuna przy studni), od księcia murzyńskiego (Pocałunek Witkacego w pustyni ludowej) i od trzech nieznanych pań (Tymon Niesiolowski kąpiący się).
Marszałek Foch nadesłał piękny modelowany medal pamiątkowy wyobrażający Stanisława Ostrowskiego przy pracy.
Sfery miarodajne rozpatrują obecnie ciekawy projekt, który powinien się przyczynić w dużej mierze do odciążenia budżetu państwowego. Ponieważ umundurowanie armii jest jedną z poważniejszych pozycji w tym budżecie, skarb ma zamiar zmusić ludność cywilną, aby przywdziała mundury — wobec czego wojsko będzie mogło chodzić po cywilnemu.
Projekt przewiduje mundury zielone dla sublokatorów i naszywki dla właścicieli mieszkań. Kupcy, opłacający patent I kategorii, otrzymają nagolenniki i epolety, osoby nie opłacające podatków będą degradowane. Obywatele uiszczający regularnie podatek majątkowy i obrotowy otrzymają gwiazdkę na kołnierzu i srebrne galony.
Rodak nasz Krempisz wynalazł nowy sposób wywabiania. Jeżeli piesek wabił się Lord, to pod wpływem pana Krempisza merda ogonem na wyraz Bryluś.
Nowa ta metoda jest wynikiem wieloletnich studiów pana Krempisza, który ma już poważne zasługi na każdym polu.
Pan Kopfelbaum wraz z rodziną udał się wczoraj do teatru.
A. Oppendowski Przez stepy Dętego Tybetu do kraju gebethnerów hosych.
Znany podróżnik podaje tu dalszy ciąg swych ciekawych przygód w Tybecie Dętym. Wyszedłszy rano ze strzelbą i garścią ładunków z krainy mortkowiczów rudych uczony nasz przedarł się z narażeniem życia przez pasmo szyn tramwajowych i ścigany wyciem skamandrów dotarł do Gór Hipotecznych, gdzie latem roku zeszłego widział Żywego Buddę. Olbrzymie pustkowia Teatru im. Bogusławskiego leżały przed nim groźne i niezbadane. Wicher hulał po tej pustyni ongi dość gęsto zaludnionej.
Zawróciwszy teraz ku wschodowi rusza niezmordowany eksplorator przez płaskowyże placu Teatralnego ku rozpadlinom Lourse’a i tu w czarującej kotlinie u zbiegu Czystej i Krakowskiego znajduje w dalekich chaszczach ukryte stadko gebethnerów. Strzela i dostaje zaliczkę.
Szanowny Panie Redaktorze!
Mieszkając stale w Piotrkowie, z dala od głównych centrów cywilizacji, ośmielam się zwrócić do Szanownego Pana z prośbą o informację, czy wedle naszych badań naukowych żyjemy po śmierci, czy duchy są, jaki jest cel naszego życia i czy syn mój, który podczas wypadku samochodowego stracił wszystkie zęby trzonowe — może być na tej zasadzie zwolniony od wojska.
Kacandrowicz
Piotrków, Kielecka
Zauważyłem w tych dniach, przechodząc przez ulicę Wilczą obok cukierni, a następnie obok fryzjera, że żona moja zdradza mnie z subiektem sklepu spożywczego, który zamiast stać za ladą, wyznacza jej schadzki w tejże cukierni i u tegoż fryzjera.
Oszołomiony ciosem, zwracam się do Szanownego Redaktora z zapytaniem, co pan zwykł robić w podobnej sytuacji.
H. Skrzyndrowski, urzędnik
Władysław Rabski w Kurierze Warszawskim pisze:
„Jak grali, co grali, nie wiem, nie chcę wiedzieć, nie pamiętam. Czuło się tylko, że tam na scenie święci się wielkie misterium dusz, triumf artyzmu zakuty w jedno wielkie, przepotężne, zniewalające „credo” tytanów talentu. Mówcie sobie, co chcecie — grali nadzwyczajnie, nadzwyczajnie. Lwi talent Węgrzyna po latach pięćdziesięciu nie utracił nic na swej sile. Grał i porywał natchnieniem publiczność, kolegów maszynistów i rekwizyta. Tylko na chwilę bodaj dał się opanować wzruszeniu, kiedy wśród kościelnej ciszy wygłaszał w akcie czwartym monolog: „Ruszać zaraz po butelki” — wtedy głos wielkiego artysty załamał się na chwilę i rozperlił łzami.
Żelazowski grał komandora tak jak on tylko potrafi. Dał potęgę — nie dał wyrazu. Dał duszę — a nie dał poezji. Szkoda! Jego stać na to!!!
I Majdrowiczówna miała swój piękny wieczór. To rasowa aktorka. Szkoda tylko, że szczupła.
Za scenę balkonową składam Jarszewskiej piękny ukłon. Brawo! Było napięcie i siła. Dziękuję! Reszta — wyborna. Mówcie sobie, co chcecie — wielki to był wieczór!
Antoni Słonimski. Wiadomości Literackie:
„Wczorajszy Don Juan był podobno jubileuszem, bo widziałem kilku starszych panów we frakach i jeden miał zupełnie czyste ręce. Miał także przemawiać Kotarbiński, ale mu to wyperswadowali.
Przedstawienie rozpoczęło się punktualnie o ósmej i trwało do końca. Mimo ogromnego wzruszenia artyści mówili chwilami zupełnie wyraźnie i tylko kilkanaście osób nie umiało swych ról. Publiczność zachowywała się na ogół spokojnie. Węgrzyn w pierwszym akcie nie wyjął szpady ani razu, robił to natomiast często w następnych. Mauzoleum pomysłu Drabika było białe i peruka Majdrowiczówny też, a doskonale ucharakteryzował się Roland na starszego mężczyznę. Po przedstawieniu część publiczności poszła na kolację, a część szukała z ożywieniem drobnych pożyczek. Jakiegoś młodego człowieka aresztował policjant”.
Wacław Grubiński.
„Cap lubi sól. Kobiety są solą życia. (Memmlinga Sól życia vide Encyklopedia) Cap lubi kobiety. Kimkolwiek by był. Idzie tylko o formę. Nie te od babek, ale te od alkowy. A forma często przerasta człowieka: np. Cam po Formio. Najlepszy dowód: Don Juan teoretycznie załatwia się (excusez le mot) z siedemdziesięciu trzema kobietami. Praktycznie nie może zgnębić jednej (o panno Marysiu!). Więc pytam: gdzie jest czyn? Nie ma go. Ani u Zorilli, ani u Don Juana. Więc po co sztuka? A jednak idzie. E pur si umove! Czy artyści grali? Nie wiem. Pławili się. W czym? W nieudolności. Czyjej? Autora. Punctum. Satis”.
A. Zagórski. Kurier Wieczorny
„Jako krytyk absolutnie i bezwzględnie bezstronny, udając się do teatru na nową sztukę odczuwam stale nieuzasadniony lęk oparty na wahadle dwu pytajników: czy sztuka będzie się podobała, czy nie, bo z jednej strony należy się zastanowić, czy działamy na korzyść autora, skrzętnie doszukując się walorów dodatnich, z drugiej strony, jeśli takowe są, będą same za siebie mówiły, o ile nie zepsuje ich niedbała przeważnie i konwencjonalna gra aktorów, którzy dzielą się dlatego na dobrych i złych, ponieważ dobry aktor ma przeważnie uznanie i to mu zjednywa ogólny szacunek — mówię tu o aktorze dobrym, to jest takim, który zjednywa sobie ogólny szacunek, czy to siłą talentu, czy też…”
Kornel Makuszyński. Rzeczpospolita.
…„a w końcu nad biednym krytykiem zlitował się kochany, serdeczny Solski.
— Słuchaj — powiada niby groźnie, a widzę, że ma łzy w oczach — nie masz butów i wstydzisz się iść na jubileusz, no, no… Patrzcie go! jaki mi hardy! Ambitny jesteś, uparty, ale serce, chłopie, masz, złote serce, tylko ludzie go nie widzą! — I już szuka w nachtkastliku, czym by tu moje połatane nędzą a skołatane pracą skarpetki zakryć przed ludzką złośliwością…
Hej! łzy się kręcą…
… i siedzę sobie cicho w dwudziestym piątym rzędzie, a po bokach moich cicho spłynęły dwa anioły i sączą mi w duszę jakieś cudne rozrzewnienie i cześć dla tego, co tam tęczni się i barwi na scenie. Patrzę przez łzy, a przed sobą słyszę dialog:
— Te, mikrus, jak się nazywa ten, co beszta Węgrzyna?
— Taż to Roland, batiaru ! On ma do niego ansę. Kochane, drogie chłopaki, pewnie z Jarosławia!
I znowu patrzyłem na scenę. Może tam brakło genialnego pazura Szyfmana, może zabrakło czaru Malickiej, może nikt nie dorósł do swojej roli, ale grali, jak umieli, a mnie serce rosło. Pomagaj Bóg, złote orlęta, spadkobiercy sławy Polskiego Teatru. Hej! gdyby im tak dać Frycza”.
Samoloty nasze są jedynymi aparatami w świecie, zasługującymi na miano samolotów, latają bowiem same, bez pilota i bez pasażera, co wyklucza wszelką możliwość wypadku.
Samoloty Blage nie tylko same latają, ale same załatwiają formalności celne i paszportowe, inkasują pieniądze, starają się o kredyt i prolongatę.
Samoloty Blage odsiadują karę za właściciela, są wiernym towarzyszem człowieka i nie odstępują go w nieszczęściu, pocieszają w zmartwieniu.
Ostrzegamy przed falsyfikatami, które, nie posiadając ani jednej z zalet Samolotów Blage, podszywają się pod nazwę aeroplanów i służą jedynie do przewożenia pasażerów. Dla celów transportowych wymyśliliśmy kolej, okręt, automobil — samolot ma inne zadanie.
OSĄDŹCIE! PORÓWNAJCIE! WYBIERZCIE!
Krajowe Samoloty Blagę Tow. Akc.
Posiadając, jako dawny mieszkaniec Odessy, paszport turecki, zostałem w tych dniach zmobilizowany i mam się udać na wojnę z Kurdami. Ponieważ lekarz stanowczo odradza mi te wyprawę, zamieniłbym się chętnie na dowód osobisty z kimś, kto ma paszport hiszpański i jedzie na wojnę z Kabyłami. Wiadomość: Nalewki 4, Kroiteblat.
Zawiadamiam przyjaciół i znajomych, że od dziś wracam do domu Marszałkowską, po stronie numerów nieparzystych. Bościukorski.
Człowiek młody, energiczny, doświadczony footbalista z wieloletnią praktyką poszukuje zajęcia dla swego stryja, który dotąd łożył na jego utrzymanie. Oferty sub „Przebojem” przyjmuje administracja.
Środek na odciski! Odciski palców w książeczkach wojskowych i paszportowych usuwa radykalnie Fajtasiński, Sierakowska, w podwórzu.
Wszystkim, którzy raczyli wziąć tak żywy udział w licytacji mebli moich, jako to: kredensu jesionowego, dwunastu krzeseł mahoniowych, otomany, dywanów i obrazów Kossaka, składam na tej drodze serdeczne podziękowania. Kosiałkowski, Waliców.
MATERIAŁY NA UBRANIA ZA BEZCEN! Wywiadownia i biuro detektywów Szprync dostarcza na żądanie materiałów obciążających. Można ubrać każdego i cały dom rozweselić.
Tylko Szprync! Filii nie posiadam!
DRZEWO GENEALOGICZNE w szczapach do odstąpienia w większej ilości.
KTO WIE, co będzie, jeśli się ożenię z Amelią, niech się zgłosi do Redakcji celem złożenia bliższych wyjaśnień dla „Pepe”.
AWIZO Państwowy Monopol Tytoniowy zwraca uwagę pp. konsumentów, że odrzucają najlepszą część papierosa — tzw. ustnik — chociaż badania wykazały, że czysty papier jest zdrowszy i przyjemniejszy w paleniu od słomy, nabijanej do tutek. Szanujcie grosze! Oszczędność to siła! Dalej z posad, bryło świata!
Bieliznę damską, starannie wykończoną, mam na sobie. Masażystka L. B. Polna 200.
Ważne dla młodych lekarzy. W poczekalni siedzę niedrogo. Freta 9, A. Klops.
Miejsce w osiemnastce na przedniej platformie do odstąpienia zaraz. Pocielski, Plac Zbawiciela. Tylko dla chrześcijan.
Futro bezinteresownie przyjmę zaraz. Tel. 805–60 od 3 do 5.
Krawiec bez różnicy płci. Elektoralna 17.
Akuszerka przyjmuje biżuterię. L. O. Hoża 20.
Oddam cały majątek ziemski za trochę serca i uczucia. Tardoszyński, Koluszki.
Młodą inteligentną stenotypistkę obejmę zaraz. Dr. L. K. Marszałkowska róg Złotej.
Warszawa, l kwietnia 1925 r.
Prochy
„Tu–Ten Kamena” wybuchły
Mnóstwo
ofiar złożono na ręce lekarzy
Luksor, 1.XIII.29 (Tel. 242.49) Wiadomość o wybuchu potwierdza się. Wczoraj i przedwczoraj, w ogóle od paru lat, dawały się słyszeć ciche detonacje. Zdetonowana ludność zebrała się na naradę, przy czym uproszono władze angielskie o pomoc. Na miejsce wypadku zjechała komisja śledcza.
Kair, 1.XII.26 (Tel. 232.82) Badany arab półkrwi zeznał ze drżeniem i rżeniem, że lubi jeść daktyle, parskać i galopować. Nic więcej nie udało się wydobyć.
Aleksandria, 1.XIII.25 (Tel. 272—02) Sprawa została wyświetlona. Fakta przemawiają za siebie i za nieobecnych kolegów. Jak zeznał arabski hrabia Bentu — było dwu królów Hamenów. Jeden z nich został nazwany Tu Ten Hamen, na pamiątkę słów wypowiedzianych przy odkryciu trupa. Otóż gdy odkrywca znalazł miejsce, rzekł: „Tu ten Hamen leży”. Drugi król egipski nazywał się Tamoj Hamen. Na pamiątkę tego, że opowiedziano odkrywcy, iż tamoj Hamen jest także.
Najdziwniejsze, iż „tu”, czyli „tutaj” nie ma już zwłok króla, jak również i w kierunku nazwanym „tamoj” nie znaleziono prochów. Istnieje podobno gdzieś w jakiejś cichej wiosce przypuszczenie, iż nastąpiła fuzja prochów obu króli i co za tym idzie, a właściwie leci — straszny strzał, wybuch i dym.
Bet–Ha–Tor. (tel. 41–70) Dym był tu o trzeciej po południu, ale bardzo niewyraźny i krótki. Donoszono, iż był również Huk, ale okazało się, że to był Kruk, który poleciał na Oazę.
Oaza. (tel. 114–02) Jest tu dużo dymu, stolików, tłok, dosyć drogo, na górze dansing.
Luksor, 1.XIII.29 (tel. 35—18) Ofiary wybuchu mówią po cichu. Dwu mężczyzn i jedno dziecko przeszło na szept.
Arabowie zebrani w stajni piekarza grożą zemstą. Wybuch tłumaczą oni sobie jako obelgę. Podróżny angielski, który chciał ich uspokoić, usłyszał groźną odpowiedź. Stary siłacz arabski powiedział mu tak: „Co to znaczy? To znaczy, że wy–buch! a my trach!” Przy czym wybił Anglikowi zęby.
Berlin, 362.XVI.5 Okazuje się, iż śledztwo angielskie zostało wyprowadzone w pole.
Pole, LIII.5 (tel. własny) Wyprowadzono tu śledztwo. Sprawę można uważać za wyczerpaną.
Times (is money) XIII.6 — Oczywiście, że niemiłe są wybuchy, ale za to jak przyjemnie, gdy miną. Robi .się jakoś cicho i spokojnie. Patrzymy łagodnie i uśmiechamy się. A gdy przyjdzie wieczór, zapalamy w kominku, zapalamy lampę z abażurem, zapalamy cygaro, firanki, dom, ulicę i miasta. Cały kraj płonie. Morze jest jednym huraganem ognia, ziemia się topi, czyni się płynną i lotną. Gazy świetlne napełniają eter i powstają nowe światy i planety.
Matin. Paris XII. Trocadero. Wstrząśnięci jesteśmy do głębi tą nie sprawdzoną wiadomością. Nie mamy odwagi sprawdzić. Lepiej jest tak żyć w niepewności. Charakter naszego pisma stał się nerwowy i nieczytelny. Nie możemy odczytać własnego numeru południowego. Słychać ciągle jakieś kroki i szurania na schodach frontowych.
Londyn, XII. 1.9 Król ryknął strasznie, gdy się dowiedział o wszystkim. Całą noc beczał.
Ambasador angielski w Łapach otrzymał list wyrażający ubolewanie od jednego pana z ludności. List ten przytaczamy z trudem i mozołem, bo jest ciężki i wcale nie okrągły, więc nie chce się toczyć.
„Panie angliczanin — powiem, że nie jest ładnie takie rzeczy robić. Bo to takie jakieś dziwne, żeby wysadzać nieżyjącego. Ja sam czasem dziecko wysadzę, jak ma potrzebę, ale też nie lubię. A jak się już nawet wysadza, to po co zaraz taki huk”. Pod listem podpisany jest własną ręką: „Zepeplin”.
Brwinów, 11 rano. (Telefon od umyślnego wysłannika)
Dziś rano o dziewiątej chłop z gminy Brwinów, trzydziestoletni Jan Kania, kopiąc grunta należące do Meyerów i Stanisława Lilpopa natknął się na grudę wielkości głowy ludzkiej, mieniącą się i dźwięczącą jak złoto. Po przyniesieniu bryły do chaty zawezwany kupiec Michaił Skropatkow ocenił bryłę na sześćdziesiąt tysięcy złotych. Michaił wręczył Kani trzydzieści złotych zaliczki, wziął złoto i ulotnił się obiecując resztę przysłać z zagranicy.
Podkowa. (Tel. Własta) Wieść o złocie rozeszła się po wsi i wieś rozeszła się po polach kopiąc dołki. Wszędzie odkryto mnóstwo złota — bądź w grudach, czyli rudach, bądź też w starożytnych monetach.
Pruszków. (Tel. wariata) Żyły nabrzmiałe złotem dochodzą aż tutaj. Obawiamy się sklerozy. Mieszkaniec tutejszy Ignacy Bórnesterne wyszedł rano w podartym ubraniu na łąkę, a wrócił po paru godzinach własnym autem, ubrany w płaszcz z koroną i kochanką. Facet zbogacił się w parę minut. Wszyscy faceci z Warszawy jadą tu dorożkami, aby kopać.
Brwinów. (tel. własny) Znaleziono paruset ludzi pokopanych. Jeden ma wydrążone całe palto łopatami. Złoto przewala się z ręki do ręki. Ludzie nie mogą się odnaleźć i poznać. Ubodzy obrastają w pierze i fruwając nad kopalnią napełniają powietrze krzykiem i piskiem ptactwa.
Podkowa. (Telegram Havasa) Kordon utworzony z policji znikł. Wiadomo, w którym miejscu mieli stać policjanci, ale nie ma ich nawet śladu. Natomiast na ich miejsce stają rzędy samochodów i ludzi ubranych w karakułowe futra czyli tak zwany karauŁ — Wille i domy wyrastają jak grzyby po barszczu. Kina, dansingi, music—halle i operety rozbiły tu swoje namioty.
Londyn. Reuter. XII.V.28 — Wielka Brytania czyni oficjalne propozycje rządowi polskiemu i proponuje, iż w zamian za złoto polskie zmieni nazwę swego kraju na Małą Brytanię a nawet na Bretanię. Polska żąda Chin. Szwedzi nie chcą złota, tylko bąkają coś o możliwości przyjaźni i o starszeństwie.
Sejm. (tel. Sejm) Wiele wypadnie na każdego, nie można obliczyć. Proponują, żeby się wszyscy zebrali pod oknami Sejmu i wiele wypadnie z okien na każdego, tyle mu wolno wziąć.
Liga. (Genewa) Złoto znalezione w Brwinowie na propozycję Ligi Narodów trzeba uznać za masą spadkową całego świata. — Poza Polakami pretensje zgłaszają Chunchuzi, Tatarzy, Szwedzi i Wikingowie, którzy są spowinowaceni z Polska od strony matki Rosji. Po Mieczu (czyli Mieczysławie) dziedziczyć mają córki i prawnuki Indian angielskich, po kądzieli jeden Francuz i dwu jego ojców.
W Ojcowie też znaleziono złoto, ale mało, bo tylko złote serce i promyki słońca.
W czasie mowy posła Kosińskiego z klubu szachistów na temat zmiany Polski, powstała groźna awantura, którą w końcu zdołano zatuszować. Kiedy Kosiński mówiąc, że trzeba dać na kresach ziemię różnym osobom, które podobno chcą tego, użył niefortunnego zwrotu: „Ziemia woła wielkim głosem i wyciąga ręce do gospodarzy”, na salę sejmową wtoczyła się kula ziemska i zaprotestowała, twierdząc, że przypisywanych jej słów nie wypowiadała. Kosiński, wzburzony do najwyższego stopnia szerokości, spoliczkował ziemię, uderzając ją w okolicę południowego Pacyfiku. Ziemia wraz z klubem żydowskim opuściła salę, pozornie nie reagując. Ale kiedy poseł Kosiński wyszedł z gmachu sejmowego na ulicę Wiejską, zbliżył się do niego brat Ziemi, planeta Jowisz, i uderzył go w piersi. Kosiński opędzając się laską, wskoczył do dorożki, za którą ze świstem i hukiem potoczyły się planety Saturn i Uran — przy czym jeden z pierścieni Saturna dostał się pod koła pojazdu.
Do komisji budżetowej zwrócił się Jan Plecak z siostrą Augusta i psem Corasem Magnifikusem Grodzkim. Zeznał on, że w czasie trzęsienia ziemi zachwiał się jego budżet. Dochody położone najwyżej spadły na bruk i umarły. Przypływy i odpływy morza, z których Julian czerpał pełną garścią, ustały na skutek nowiu księżyca. Jak twierdzi, na jego majątki spadła szarańcza egipska, którą namówił do tego siedmioletni szwagier Augusty, Heniek Biustok. Pragnie on tytułem odszkodowania stałej, cichej, łagodnej pory roku, bujnej roślinności, wesela duszy i szczęśliwej wiernej miłości. Urząd budżetowy po otrzymaniu kaucji uznał jego prośbę za słuszną i wypełnił prośbę petenta.
Nolens–volens — musi używać każdy chory na żołądek. Tenże sam typuje konie na wyścigach. Ziemia piotrkowska, Niebo kieleckie, Piekło dla biednych.
Podręcznik wdrapywania się na ojca i matkę. Ważny dla małych dzieci, które łażą po rodzicach, i dla przyjezdnych krewnych, którzy zwiedzają rodziny. Dołącza się składaną mapę terenu oraz mapę papy i papę mapy. Wiadomość Koluszki, Bufet sub. „Czekam we śnie”.
754006
Obywatele! Dzień pierwszy kwietnia, tak zwany prima aprilis (prima znaczy po łacinie dzień, aprilis — bzdura), jest jedynym dniem w całym roku, kiedy pędzące ku wiośnie żywioły, myśli, słowa i zmysły obchodzą szalony, obłąkany karnawał i korzystając z tradycyjnego przywileju puszczają się na kosmiczne żarty, międzyplanetarne awantury, niespodzianki rozpętanego chaosu i tryumfującą bzdurą zadają na każdym kroku kłam ustalonemu porządkowi rzeczy! Obywatele! Przyzwyczailiście się z pokolenia na pokolenie mówić tego dnia do bliźnich w sposób głupawy: „O, rękaw podarłeś!” albo: „Kazio przyjechał!” — gdy tymczasem rękaw wcale nie wyjeżdżał, Kazio zaś jest calusieńki. Wybuchacie potem śmiechem, krzycząc bliźniemu: „Prima aprilis!” — co po łacinie znaczy: „Oszukałem cię” (Prima — oszuka, aprilis — łemcię). Otrzymujecie tego dnia artystycznie wykonane pocztówki, przedstawiające zazwyczaj teściową z kagańcem na ustach lub wujaszka z oślimi uszami, śmiejecie się do rozpuku z tych komicznych postaci i, podochoceni, telefonujecie do znajomego, że wzywa go policja, lub sprowadzacie doń straż ogniową — choć nic nie ukradł — aby go gasić, ani nic się w mieszkaniu jego nie pali, aby go aresztować. Oto wasze żarty i dowcipy pierwszokwietniowe, obywatele! Ale kosmos, świat cały, wszechświat — także bawi się tego dnia, jeno że nic o tym nie wiecie! Zamknięci w odwiecznym kole pięciu zmysłów, trzech wymiarów i braku pieniędzy, nie dostrzegacie nawet potężnych zmian, jakie dzieją się tego dnia w przyrodzie, życiu społecznym, historii i geografii! Tylko my, wtajemniczeni przeziercy najintymniejszych sekretów istnienia, otwarte mamy oczy i uszy na wściekłe igraszki rozbawionego świata. My tylko widzimy, jak nocą z 31 marca na l kwietnia wybuchają rezerwuary boskiego absurdu, słyszymy, jak pękają kolosalne bomby zwycięskiej bzdury i jak świat cały zaczyna przelewać swą treść w najnieprawdopodobniejsze formy. Żyją wtedy przedmioty, w mózgach zwierząt budzi się polot i fantazja, na głowie stają solidne kanony codziennego żywota, cyfry i litery prowadzą życie towarzyskie, myśli pędzą po ulicach w fantastycznych kostiumach, maszyny i domy rozmawiają z krowami i krawatami, drzewa i kamienie przemawiają publicznie, wolne dźwięki włażą w przedmioty i zapładniają je nową treścią, dają im nowe formy i niesłychane dotychczas znaczenie. Mały przykład: w zeszłym roku szedł dnia l kwietnia przez ulicę Widok pewien niepozornie ubrany pan. Była to nuta fa. Nagle wlazł on w głąb i sedno ulicy Widok, tak że stał się z niej Wifadok. Fa połączyło się w środku z do, obie nuty wzięły ślub i stały się początkiem pewnej melodii. Z ulicy Widok został Wik, który itd. Bardzo długa historia. Ale wróć— my do tzw. „kawałów” primaaprilisowych. Jeżeli my, ludzie, bawimy się tego dnia w ten sposób, że oszukujemy się niewinnie, niepokojąc bliźnich nieprawdziwymi informacjami o stanie ich garderoby lub twarzy, to pomyślmy, obywatele, jak olbrzymie i potworne muszą być te żarty, przeniesione w wymiary planetarno-kosmiczne! Gwiazdozbiory krzyczą do siebie: „Hej, ty, Aldebaranie! gwiazda beta odpadła ci!” Aldebaran chwyta się za betę — i widzi, że jest na tym samym miejscu co przedtem, kolega zaś pęka w przeskokach ze śmiechu, rycząc: „Prima aprilis!” A od takiego ryku i śmiechu trzęsą się bezbrzeżne obszary nieskończoności Cóż więc dziwnego, że nasza maleńka ziemia drży wtedy i obłędne wyprawia historie! A cóż dopiero człowiek! Mały człowieczek, który często zatyka uszy na huk piorunu!
Dzień pierwszy kwietnia — to piekielna wybujałość form i faktów. To życie w czwartym i szóstym wymiarze (piątego, jak wiadomo, nie ma, tj. właściwie jest, ale odłożony), to, mówiąc prościej, wicher natchnienia z zaświatów, nawałnica ukrytego w nieznanych i niezbadanych bezmiarach absurdu. O, bo nie sądźcie, obywatele, że wszystko jest tylko biegiem lat, miesięcy, tygodni, dni, godzin, minut i sekund; nie sądźcie, że życie jest tą kolejnością kultur, ustrojów, religii, wynalazków, udoskonaleń, narodzin, śmierci, handlu i innych objawów. Nie! Życie jest czym innym: burzą, obywatele! Burzą kolorów, głosów, zachwytów, pędu i łopotu wieczności! Przypadek tylko sprawił, żeśmy rzuceni zostali w krąg tego świata: świata rozumu, logiki, przyczynowości i kolejności zdarzeń. Za granicą — to znaczy w sferze czwartej i szóstej (prima po łacinie znaczy: czwarty, aprilis — szósty) inne są porządki, inne poglądy, inne zwyczaje i ruczaje!
Nie dziwcie się tedy wiadomościom zawartym w tym numerze. To nie „kawały”, nie „dowcipy” primaaprilisowe, lecz prawda, taka sama prawda w tamtej atmosferze jak w waszej jest pewnikiem równanie: 2 × 2 = 4. Przysłowie mówi: wypadki chodzą po ludziach. Dziś — chodzą rzeczywiście. Ludzie leżą na ulicach, a wypadki kroczą po nich spokojnie i zgodnie. Kula ziemska, wtaczająca się do sali sejmowej, nie jest naszym wymysłem. Jest faktem. Dziwne dla was obyczaje towarzyskie, absurdalne na pozór stosunki między ludźmi, udział zjawisk natury w życiu codziennym człowieka, porywy zwierząt i przedmiotów, słowem wszystko, o czym zawiadamiamy was w tekście tego numeru Przeglądu, to nie puste igraszki, wymyślone głupstwa lub symbole — to najczystsza i najdokładniejsza prawda. A że w oczy kole, to nie nasza wina. Możecie się oburzać, pisać do redakcji listy pełne obelg i zarzutów — nic nie pomoże: nie zmienicie świata i jego praw, obywatele! Raczej z szacunkiem i głębokim zastanowieniem czytajcie podane przez nas wiadomości, gdyż to, co traktujecie jako żart lub głupstwo jednodniowe, stać się może nagle przedłużającą się i już zmysłom waszym dostępną rzeczywistością. Świat lubi figle zakrojone na szerszą skalę! A nuż urządzi wam niespodziankę i pewnego dnia chwyci was w tornado wiecznego pomieszania pojęć! Bądźcie więc lepiej przygotowani!
Kurier Poranny, omawiając sprawę sanacji stosunków rodzinnych w znanej aferze braci Katz, pisze nie bez słuszności: „Nie miał prawa żądać (Adolf, starszy brat), aby Beniamin się ostrzygł. Krewki krewny tłumaczy się wprawdzie, że włosy na głowie brata zajmowały już prawie cały pokój i sięgały sufitu, ale i to nie przekona zdrowo myślącej części społeczeństwa o konieczności środków tak gwałtownych. Rząd stanowczo nie powinien interweniować, żądanie zaś rodziny, aby budżet państwa obciążyć jeszcze o kilkaset tysięcy złotych, przeznaczonych na koszty ostrzyżenia Beniamina Katza, jest co najmniej dziwne. Tym razem przyznajemy słuszność panu ministrowi rolnictwa, że nie zgodził się na wysłanie żniwiarek do mieszkania nie strzyżonego od czterdziestu ośmiu lat pana Katza. Przymusowe obcinanie włosów wywołałoby najfatalniejsze wrażenia w kołach zbliżonych do siebie.
Kurier Polski ironizuje na temat zaognionej sprawy kasy chorych:
„Czy wobec zaognienia kasa ta jest aby ogniotrwała? Rozumiemy dobrze, że panowie chorzy i panie chore także muszą gdzieś trzymać swoje pieniądze, ale wyobraźmy sobie wypadek, że zaziębi się nie jakiś drobny urzędnik, lecz jeden z naszych magnatów. Cóż wtedy będzie? Musi wszystko sprzedać, zebrać zewsząd jak największą ilość posiadanej gotówki i—włożyć do kasy? A jeżeli mu wypłacą w bilonie, to gdzież się to pomieści? Pp. chorzy mogliby się stanowczo inaczej urządzić! Widzieliśmy tę kasę: jest to olbrzymia szafa żelazna, niczym dom Cedergrena, a naokoło, na kilkaset kilometrów przestrzeni — łóżka chorych. Trzyma się więc ludzi zaziębionych, z gorączką, z ranami i wrzodami — pod gołym niebem tylko po to, aby w środku stała kasa?!”
Dziennik Poznański zastanawia się nad nową koncepcją, wysuniętą przez pewne koła:
„Zgadzamy się, że koła mają styczność tylko w jednym punkcie. Zgadzamy się nawet na to, że można je narysować niezupełnie dokładnie i wtedy uda się, pozornie zresztą, wmówić w społeczeństwo, że kilka punktów styka się. Ale czy nie wygodniej byłoby załatwić sprawę na płaszczyźnie trójkątów? Opuszczenie prostopadłej z punktu A trójkąta ABC na podstawę BC stworzy nowy punkt oparcia D, tak ważny pod względem strategicznym, o czym nigdy zapomnieć nie należy. Wpisanie kwadratu do koła jest naturalnie wygodniejsze, ale społeczeństwo nie może bawić się w ciągłą okrągłość np. kół i zająć się musi ze zdwojoną energią kanciastymi trójkątami, które mogą przydać się w chwili odpowiedniej. Delegacja kątów rozwartych przedstawiła panu premierowi swoje żądania i nie wątpimy, że światły ten mąż oceni całą doniosłość wysuniętych bonów i postulatów. A jeżeli się pp. kołom nie podoba — to nikt ich nie trzyma!
Słowo drukuje słuszne uwagi jednego ze swych czytelników na temat stworzenia miasta psów:
„Dlaczego, wychodząc na ulicę, mam być zawsze narażony na spotkanie z tym czy innym psem? Nie o to mi chodzi, że ugryzie, gdyż i ja ewentualnie mogę ugryźć go, ale sam fakt ciągłego narażania się na przykrą rozmowę lub powtarzające się ostatnio pretensje ze strony różnych kundlów i owczarek — jest nie do zniesienia. Dlaczego nie ustąpimy im jakiego miasta? Niech sobie tam założą własne sklepy, szkoły, banki, teatry i fabryki! Gdzie przyjść — pies! Wczoraj było ich z piętnaście sztuk w kinie! Jeżdżą dorożkami, wysiadują w cukierniach, przychodzą nawet z wizytą. Kilka dni temu np. dzwoni ktoś. Służąca otwiera — i któż wchodzi? Pewien chart, którego co prawda znałem kiedyś za czasów studenckich, ale potem przez długie lata nie utrzymywaliśmy żadnych stosunków. Siedział u mnie ze dwie godziny, dopytywał się o wszystko, a co najgorsza, wychodząc, pożyczył u mnie kilkadziesiąt złotych i książkę! Teraz naturalnie muszę go zrewizytować, przedstawi mi zapewne kilku innych psów, które znowu będą uważały za obowiązek złożenia mi wizyty — i tak w kółko! Jedynym ratunkiem będzie wybudowanie miasta, w którym pp. psy urządzą się po swojemu, nie nudząc nas wiecznie”.
restauracyjnych, czyli z tak zwanych jadłospisów. Przepowiadam przyszłość każdej potrawy mięsnej jak również jarzyny. Oceniam spożyte potrawy nawet w parę dni po wypadku. Tamże przepowiadanie lekcji przed egzaminami.
tresowany specjalnie do przyjmowania uroków. Przy słowach „Na psa urok” piesek bierze natychmiast urok na siebie i wychodzi na czterech łapkach. Tamże płaszcze i węże gumowe, maszyny rolnicze i papierosy. Wiadomość sub: „Życzliwy”.
Afryka. (Tel. 10–12) Hannibal afrykański, syn Hamilkara Basri, zwyciężony przez Scypiona młodszego pod Zamą, w roku 202 przed narodzeniem własnym, zeznaje, iż na barkach stoi cały świat.
Teneryff. (Wyspy Kanaryjskie). Ziemia stoi na Atlasie. Znaleziono tu Atlas geograficzny, w którym jest cała ziemia. Stary Atlas czuje się jeszcze dobrze, grozi tylko, że przerzuci w maju kulę ziemską na lewe ramię. Balfour posłał depeszę w tej sprawie do Izby Gmin, która odpowiedziała gminnymi dowcipami w rodzaju: „Szkoda czasu i Atlasu”.
Times, czyli po naszemu Czas bardzo jest ujęty tym żalem i wypuszcza więziony dawno dodatek pisma oraz ogłasza amnestię dla wszystkich czasomierzów.
Las Palmas. (Radio) Atlas ryczy gdzieś z dołu, że ziemia go pije w ramię i że jeżeli nie dadzą mu wódki, puści wszystko na zbity łeb. Gubernator odpowiedział mu, iż ma na jego miejsce już sześciu nowych. Zgłosił się między innymi niejaki Binsock, który się podejmuje odkopać Atlasa i sam trzymać ziemię cztery tysiące lat.
Berlin, 8 A PA32 — Korespondent londyńskiego pisma Bodo miał sposobność rozmawiania z wybitnym politykiem niemieckim, którego nazwisko, brzmiące Schulz, ukrywa on w tajemnicy. Polityk ten, zapytany, jak sobie Niemcy wyobrażają pokój, odpowiedział: „Sufit, podłoga, cztery ściany i wybite w nich drzwi oraz okna — oto zasadnicze i minimalne żądania nasze. W pokoju powinny być tapety, lampa, meble, dywany, obrazy na ścianach”. Na pytanie, czy wszyscy Niemcy wyobrażają sobie pokój w ten sposób, polityk odrzekł: „Ja”. Powstaje kwestia, czy powiedział to słowo po niemiecku, czy po polsku. Do Londynu wysłano po słowniki. W sprawie marzeń odwetowców interlokutor korespondenta odparł: „Was”. I znowu nic nie wiadomo. Panie! Czemuś pomieszał języki nasze pod wieżą Babel?!
gdy stanie się coś strasznego, zawsze przychodzi na myśl dzieciństwo i dawne szczęśliwe lata. Dobrze jest w takiej chwili wziąć do rąk Kalendarz pamiątkowy dzieciństwa wszystkich ludzi, urodzonych w Kongresówce. Cztery fotografie, dwadzieścia stron tekstu.
Dostać wszędzie
Z Włocławka donoszą, iż miejscowe kółko rolnicze zachwiane z powodów ekonomicznych potoczyło się brzegiem Wisły. Kółko powiększa się i przybiera charakter żywiołowego kataklizmu. Około Lublina ludność krzyczała: O, koło! Szprychami są spryciarze, ale ci dostali się między szprychy, zmiażdżeni są pędem i popędem kołowrotka, który około Kołomyi kolnął w kolano kolosalnego kolektora. Starosta Okołak—Kułak jest na miejscu. Ludność zebrała się Około Kułaka i starosty.
Ukazał się numer Życia Urzędniczego. Życie urzędnicze wypełniają kłopoty finansowe i kłótnie w domu. Codziennie rano trzeba chodzić do biura, czyli biurka. Tam pisze się prozą małe utwory prawie zawsze tej samej treści. Potem obiad. Po obiedzie nudna rozmowa z synami lub synową. Czasem można pójść do cukierni, ale zawsze trzeba wrócić. Przed położeniem się spać urzędnik musi zdjąć ze siebie całe ubranie, buty i bieliznę, ale nie może zdjąć ciężkiego obowiązku pracy dla społeczeństwa. Czasem w Życiu Urzędniczym zachodzą zmiany mieszkania, życia, potraw i lat. Tylko gdy urzędnik zaśnie, wszystko się wypogadza. We śnie przychodzą koledzy, przynoszą wódkę i gramofon. Urzędnik drze papiery, gramofon się drze. Wszystko, co jest rozprute i podarte w nocy, w dzień urzędnik musi pracowicie zszyć drobnym starannym szwem. Szef tego wymaga.
Hurtownia wyrobów mleczarskich w Sępolinie zwinęła się dziś rano. Zwinęła się w kłębuszek, ziewnęła przeciągle i potem, drapiąc się łapką i cicho miaucząc, usnęła zmożona mlekiem i bieganiną.
Zebranie ludzi przypadkowych odbyło się na rogu ul. Złotej i Marszałkowskiej. Zeszło się około trzydziestu osób. Po krótkiej naradzie zdecydowano się obrać przewodniczącego w osobie cichej staruszki. Uchwalono zaczekać na tramwaj numer szesnasty. Część zebranych wsiadła do tramwaju, reszta pozostała, oczekując na „trójkę” i „zero”. Jak nam donoszą, zebrania takie odbywają się w najrozmaitszych punktach miasta. Podobno jest to w związku ze słupami tramwajowymi, czyli przystankami. Związek musi być luźny, bo ludzie ci ciągle się rozłażą po mieście, pchają się, gdzie popadnie, i nudzą.
Wczoraj w zakładzie fryzjerskim na ulicy Polnej urzędnik tego sklepu zaciął gościa Wacława Prusaka. Obrażony Niemiec, kiedy przyszło do płacenia, sam się zaciął i nie chciał uiścić należności. Przed zawezwanym sędzią tłumaczył się, iż fryzjer pierwszy zaciął. Ponieważ okazało się, iż Niemiec jest dzieckiem i zamiast „zaczął” wymówił niefortunie „zaciął”, zaciągnięto go do domu poprawy.
W ustępie powieści zamieszkałej przy ul. Złotej nr. 88 literatki M. B. znalazł stróż domu zawiniątko, a w nim podrzuconą matkę tejże. Biedna kobieta opowiada, że jest owocem występnej miłości swej córki.
Na ulicy Marszałkiewicza Teofil Moskin uderzył nożem przechodzącego człowieka nazwiskiem Stół. Odezwały się naturalnie nożyce i wywiązała się kłótnia. Napastnik ugodzony został w łopatkę, którą niósł pod paltem dla swego synka. Drugi z awanturników ma przebitą klatkę piersiową, z której z ćwierkiem wyfrunęła ptaszyna. Wszystkich trzech ptaszków wypchano.
Jadący tramwajem 28–letni Hans Melanchton, przybyły z Bydgoszczy do rodziny, podskoczył nagle z radości tak fatalnie, że złamał daną narzeczonej swej obietnicę i kilka pobliskich obojczyków. Karetka pogotowia odwiozła wagon do remizy, niefortunnego zaś familianta opatrzył lekarz w komentarz.
Nigdzie nie meldowany 32–letni uczeń kl. piątej szkoły przemysłowej braci Kapuściak, Czesio Kitajcew, po otrzymaniu złej cenzury napił się ze strachu przed żoną i dziećmi niewiadomego płynu. Przybyły lekarz Pogotowia po przepłukaniu desperatowi żołądka pozostawił go na drugi rok w tej samej klasie i oświadczył, że zdrowiu jego (doktora) nic tymczasem nie grozi. Sam by się także napił, tylko że pieniędzy szkoda.
Wszędzie meldowana czterdziestoletnia barczysta Barbara Oberman pokłóciła się z sąsiadką i napiła się esencji herbacianej, dodając gorącej wody i cukru. Przybyły lekarz Pogotowia stwierdził lekkie targnięcie się na życie i po przepłukaniu szklanki pozostawił denatkę w stanie nie budzącym zaufania. Przyczyna rozpaczliwego kroku — nuda.
Częściowo meldowana 84–letnia Aurelia Müllerower, zamieszkała przy ul. Nowotnej nr 9, zakradła się podczas swej nieobecności w domu do własnego mieszkanią i skradła cztery tuziny maszyn do szycia oraz pęk sznurów do bielizny. Poszkodowana oblicza straty na parę tysięcy lat: bo kiedyż ona faktycznie dorobi się znowu tylu maszyn i sznurków?
Przechadzającemu się w Ogrodzie Saskim 5–letniemu Wolfowi Rypszteinowi skradziono podczas snu setki tysięcy złotych. Poszkodowany oblicza straty ze strutym obliczem. — Porządki! — mówi.
Przybyłemu z prowincji kupcowi korzennemu, Janowi Uchwaciewiczowi, wyciągnięto w tramwaju z kieszeni za pomocą podkopu tabun koni. W albumie przestępców poszkodowany poznał jednego z nich. Jest to od dawna poszukiwany przez policję ogier.
Jadący pociągiem z Brześcia do Kalisza 42–letni Kalman Zylbergold zaczai z nudów wyciągać podróżnym pieniądze z kieszeni, sznurowadła z obuwia, gumę z szelek, watę spod podszewek i kufry z wagonu bagażowego. Sprytnego złodziejaszka osadzono pod kluczem. A nad kluczem — pustka! To jest sprawiedliwość?
Człowiek nieznanego nazwiska zamieszkały w Warszawie od kilku lat skradł skład szmat, zjadł, padł i znikł.
Komitet finansowy rady głównej magistrów powziął dziś rano doniosłą uchwałę, której skutki, jeżeli o liczby chodzi, będą nieobliczalne. Ze względu na ogólny brak gotówki i zastój w pomyśle postanowiono unieważnić wszelkie długi i zobowiązania prywatne, zaciągnięte przez ostatnie trzy lata. Nie jest to moratorium, lecz całkowite skasowanie i wymazanie z — pamięci wszelkich należności. Weksle i kwity tracą wszelką moc. Należy je składać w sanatoriach państwowych, z których będą wypuszczone dopiero po nabraniu sił. O odbiorze pożyczonych komukolwiek na „słowo honoru” sum zabrania się nawet myśleć. Specjalni kontrolerzy będą czuwać nad myślami. Policja otrzymała daleko za miasto idące pełnomocnictwa, dotyczące czynnej interwencji, na wypadek gdyby ktoś ośmielił się żądać zwrotu pieniędzy. Jednocześnie skarb państwa L., pociecha ich jedyna, trzyletni Jasio, postanowił udzielać bezprocentowych pożyczek wszystkim, bez wyjątku, mieszkańcom Warszawy, bez ograniczenia wysokości sumy. Ludność tłumnie gromadzi się od rana w zacisznym mieszkaniu przy ul. Leopoldyny i cierpliwie wyczekuje w ogonku na swą kolej. Malec rozdał już 112 milionów złotych. Odbywają się tam wzruszające sceny. Pewna kobieta prosiła chłopca o 6 złotych na książki, a otrzymała milion. Tłum’ zemdlał. Jednocześnie na placu Teatralnym odbywają się kontrdemonstracje wierzycieli. Nie chcą oni udać się na ul. Leopoldyny twierdząc, że im za daleko. Rząd wydelegował pułk taksometrów dla sprowadzenia opornych. W chwili gdy to piszemy, nie chce nam się.
Kielce. Magistrat postanowił wybrukować ulice miasta kostką kamienną, ponieważ brukiew okazała się nietrwała.
Piotrków. (Tel. od własnego brata). Nazwę miasta „Piotrków” zmieniono na staropolskie „Bóg zapłać”. Włocławek. (Tel. nie zapłacony). Przy zbiegu ulicy Chłodnej i Mostowej tramwaj przejechał człowieka f niewiadomego nazwiska. Przejechany nazywa się Maurycy Bosowik i czuje się nieźle.
Puck. (Tel. 6–12) Była tu niedawno bitwa morska. Po zbadaniu okazało się, że była to właściwie rybitwa, ale ,,ry” zostało zgubione. Znaleziono nawet na ławicy koło Gdyni literę „R” ale już bez brzuszka, wychudłą i bladą. Dodano do niej „Um” dzięki czemu powstał „Rum”, który ją postawił na nogi.
Wilno. (Telegram rządowy) Znaleziono tu znowu czterdzieści rękawiczek z lewej ręki. Są to nieprawe wyroby jakiegoś rękawicznika.
Na stacji w Zbąszyniu zjawił się tłum obcych ludzi. Jest to naród Erastów wygnany przed paroma tysiącami lat z Asyrii. Jak się okazało, rozproszyli się oni po krajach południowej Europy, a teraz zeszli się przypadkowo i zamierzają dostać się do Siedlec, w celu osiedlenia. Oczywiście nie możemy pozwolić na to, aby te parę milionów ludzi przeszło przez Polskę. Policja postanowiła przepuścić Erastów górą — to znaczy pod pozorem owacji podnieść ich wszystkich w górę i „siup”, niech lecą. Starosta Jan Pancernik zaproponował inny sposób. Ponieważ ambicją Erastów było zawsze wejść do historii — trzeba im już na granicy podrzucić parę podręczników historii powszechnej. Ponieważ szkoda dobrych podręczników, proponuje on podręczniki Historii wieków b. średnich; kiedy wejdą do książek, zamknąć i odesłać z powrotem do czasów starożytnych.
Zamożny obywatel miasteczka Souns w Anglii, pan Tackelton, znany był z tego, że kupował na targu mnóstwo ryb. Największe szczupaki i karpie odkładały przekupki dla sympatycznego pana Tackeltona wiedząc, że znawcą jest on wyśmienitym i że dobrze płaci. Dziwiono się tylko, jak człowiek samotny może zjadać takie mnóstwo ryb. Pan Tackelton uśmiechał się zagadkowo. Całe przedpołudnie spędzał nasz amator na targu, po obiedzie zaś znikał na kilka godzin. Działo się tak przez wiele lat. Nareszcie tajemnica wyszła na jaw. Okazało się, że rybolub nie spożywa wcale nabywanych w tak ogromnej ilości zwierzątek. Cóż więc z nimi robi? Jedni wyrażali domysł, że pan T. sprzedaje ryby za granicę, inni — że je kolekcjonuje. Postanowiono wreszcie wyśledzić tajemniczego nabywcę. I oto dostrzeżono rzecz zadziwiającą! Pan Tackelton przebierał się co dzień nad brzegiem rzeki w kostium nurka, wskakiwał z koszem ryb do wody i czekał na zamiłowanych rybaków, którzy w tym miejscu najchętniej zapuszczali wędkę. Skromny dobroczyńca przyczepiał im do haczyka duże karpie, leszcze, jaszcze, łososie i kawiory, a zadowolona mina rybaka, który z tryumfem wyciągał z wody wspaniałe okazy, sprawiała panu Tackeltonowi nieopisaną radość.
„Rybi król” zrujnował się wkrótce doszczętnie, nie mógł już nabywać ryb i cierpiał z tego powodu niewypowiedzianie. Postanowił więc, że sam zmieni się w rybę i rzuci się do wody, aby dać się schwytać na przynętę — tym bardziej, że głód mu doskwierał, przynęta zaś stanowiła łakomy kąsek dla zubożałego ichtiofila. W tym celu zaczął przede wszystkim udawać niemowę, następnie postarał się zachorować na chorobę Basedowa, aby mieć wyłupiaste oczy, dorobił sobie płetwy, ogolił głowę, ciało zaś oblepił łuskami, które wyżebrał u przekupek. Kiedy spojrzał do lustra, przekonał się, że jest już dostatecznie podobny do ryby. Poszedł więc na brzeg rzeki i rzucił się w nurty i czekał. Po kilku dniach zjawił się pewien rybołów i zarzucił wędkę; do haczyka przyczepiony był tłusty robaczek. Pan Tackelton chwycił haczyk w zęby i szarpnął nim mocno. Ucieszony rybak zaczął wyciągać grubą sztukę, lecz nagle wędka urwała się i pan Tackelton wpadł z powrotem do wody. Rozgoryczony, ożenił się z pewną starszą rybą.
Przed sędzią pokoju stołowego stanął pan N., oskarżony o zakłócanie spokoju. Jak ustalili liczni świadkowie, pan N. wywoływał zbiegowiska i śmieszył publiczność. N. czatował na rogu ulicy na przechodzących, wypadał zza węgła, kucał na jezdni i wykrzywiał się tak długo, aż rozśmieszył bezradnego przechodnia. Czasem N. uciekał się również do łechtania opornych, smutnych lub zmartwionych. Rozśmieszonych odkładał na stronę i czekał na następne ofiary. Trwałoby to pewnie lata całe, gdyby nie przypadek. Otóż przez ulicę, na której grasował N., przeciągnął kondukt pogrzebowy. Kiedy N. zaczął swą robotę, czyli tak zwane „prysiudy”, wystąpił jeden z krewnych nieboszczyka, oświadczając, iż on humoru nie uznaje i prosi o satysfakcję pana N. Oskarżony jako gentelman zgodził się natychmiast i poczęstował oponenta cygarem, które krewny nieboszczyka wypalił z prawdziwą satysfakcją. Sędzia po wysłuchaniu stron „skazał”: „na dwa miesiące aresztu”. Nie od rzeczy będzie tu zwrócić uwagę rodziców miejskich na język rosyjski panujący jeszcze do dziś dnia w sądach. Zamiast powszechnie przyjętego słowa „powiedział”, używa się u nas formy „skazał”.
Nawiązując do faktów podanych parę lat temu zimą donosimy, iż wielka sprawa o myśli myśliwego Zupy weszła na wokandę, czyli werandę sądową. Henryk Zupa oskarżony jest o to, iż zamyślił się już parę lat temu i nie daje odpowiedzi na żadne pytanie. Siedzi przed domem na ławie i trzyma głowę w rękach. Na czole nabrzmiały mu żyły. Żyły z nim również dwie kobiety, ale od czasu jego procesu myślowego rozmyśliły się i wyszły. Zupa podobno rozmyśla tak nad pytaniem, które mu zadał kiedyś jakiś mały chłopiec przysłany przez rodziców żony. Chłopca nie można znaleźć, bo wyrósł i inaczej, och inaczej, wygląda. Wygląda przez okno, przez szybę i myśli o tym wielkim zamyśleniu Henryka Zupy.
Dochodzę
do rogu ulic i zawracam
krążę
po trotuarach
wstępuję
na pół czarnej
Męczę się i nudzę
całe wieczory.
Przyjmę każde zajęcie dobrze płatne i krótkie. Wiadomość pożądana.
Syn gen. Kurropatkina
W Kino „Apollin” wyświetlają obecnie sensacyjny obraz z życia Napoleona Wielkiego. Rolę cesarza odtwarza twarzą syn masarza z Włoch, Julio Perucci. Wywiązuje się on ze swej roli z połowicznym sukcesem, to znaczy ze swą połowicą Mary Paquebot. Jako Napoleon jest słaby i nieinteresujący, natomiast jako Wielki jest ‘bez zarzutu, ma bowiem trzy metry sześćdziesiąt, co podzielone przez pięć tysięcy metrów filmu daje złudzenie ośmiu metrów nad poziomem morza. W pierwszym akcie jako pierwszy konsul udziela wiz i stempluje paszporty, po tym dopiero jako mały kapral prowadzi żołnierzy do Egiptu. Muzyka w kinie „Apollin” jest zbyt głośna, zagłusza zupełnie słowa aktorów, tak iż słyszeliśmy zaledwie połowę słynnej tyrady pod piramidą. Do obrazu wkradła się pewno omyłka. W roli Pitta wystąpiła kobieta. Mówi się ten pitt, a nie ta Pitta. Na szczęście już w połowie obrazu drugiego zauważono zmianę i wycofano nieszczęsną heroinę dając na jej miejsce Feliksa, czyli szczęsnego Heroja.
Kino ,,Seplenid” wystąpiło z premierą pomysłowej farsy: pt. Upojona kura. Jest to historia bułgarskiego żołnierza, doktora Samuela Horizont, który upajał ptaki swoim głosem. Samuel wychodził w pole, siadał na wynalezionym przez siebie krzesełku polnym (Polkrzesło) i śpiewał, a raczej melodeklamował. Ptactwo omdlałe z rozkoszy znosiło największe upokorzenia i szyderstwa, aby tylko przycupnąć koło mistrza. Obraz jest żywy, to znaczy ruchomy z wyjątkiem trzeciej, piątej i siódmej części, które przedstawiają nieruchome ptaki.
Kino „Ładny Pan” zapełnia się co dzień na wielko—światowym romansie pt. „Czyja to żoneczka, czyja?” Dramat ten jest przejmujący grozą i chłodem. Pasażerka okrętu ,,Avio!” znajduje dziecko w bocianim gnieździe. Prosi brata tej dzieciny, Wezyra Koleszyńskiego, aby ożenił się z nią na rok przed śmiercią matki. Tymczasem w biurze ajenta papierowego, Stacha Rumberta wynika pożar, który niszczy akt ślubu i rozkoszy małżeńskiej. Rumcio wdrapuje się na sąsiedni drapacz nieba i schodzi podrapany na ziemię. W tej chwili samolot czyli latawiec, niejaka Angelika Wyspa przybija do Starego Jorku. Siwy starzec przyjmuje ją za córkę i odbiera od niej przysięgę, że nie zachoruje na katar ani na świerzbę. Nielitościwy brat dzieciny wymaga jednak od niej tej choroby lub przynajmniej symptomatów. Miasto całe na tę wieść wybucha z oburzenia i zmienia się w wieś. Rumbert uchodzi ze starego Jorku — Angelika zmienia się w Wezyra K., dziecko pozostawione bez opieki rośnie w górę bez przerwy i zatamowania. Robi się tak wielkie jak góra albo dom i zjada, pożera całą okolicę. Akt piąty dzieje się znów na bocianim gnieździe, ale tym razem bocian nie chce już tam złożyć dziecka. Obserwujemy z przejęciem walkę, która toczy się w sercu bociana. Wreszcie ptak przemaga się i odfruwa na Wyspy Azorskie, gdzie czeka na niego brat wszystkich ptaków, pies Azor.
chciałby zostać malarzem wojennym. Błaga pp. dyplomatów o zamieszki i powikłania międzynarodowe. Chętnie będzie malował bitwy, potyczki itp.
Oferty sub „Aut–aut”.
Ofiarą niezwykłej pomyłki padł niedawno na ziemię znany w New Jersey ornitolog prof. Józwa Tapeiner. Wyjechał on przed kilkoma tygodniami do Kalifornii, aby zebrać kolekcję pewnego gatunku ptaków amerykańskich. Ludność okoliczna często widywała uczonego w lasach i na łąkach. Nikt jednak nie przypuszczał, jak smutny i zdumiewający wynik będzie miała wyprawa naszego profesora. Po powrocie do New Jersey prof. Tapeiner zaprosił znajomych do swej pracowni, aby pokazać im przywiezione okazy ptaków.
Jakież jednak było zdumienie obecnych, kiedy profesor wniósł do pokoju dużą skrzynię i wysypał z niej na stół mnóstwo kamieni. Zapytany, co to ma znaczyć, profesor odrzekł: „Zbierałem te kamienie przez cały miesiąc, gdyż sądziłem, że to ptaki. Dziwiłem się wprawdzie nieraz, że leżały one na ziemi nieruchomo i nie śpiewały, ale na myśl mi nie przyszło, że mogą to być minerały. Dopiero w powrotnej drodze zaczęły się budzić we mnie pewne wątpliwości. Było już jednak za późno. Do wczoraj trzymałem te kamienie w klatkach, sypałem im ziarno i dokuczałem im jak ptaszkom. Gdy jeden z nich, rozgniewany, dziobnął mnie w rękę, wsypałem wszystkie do tej skrzyni”. Mówiąc to, ukląkł na ziemi, zapłakał, wyjął z kieszeni flecik i zaczął grać na nim rzewne piosneczki, przyśpiewując jednocześnie o swym smutnym dzieciństwie.
„Byłem synkiem pastora,
Mama była raz chora.
Ojciec za to mnie pobił,
Cóż jam złego mu zrobił?”
I tutaj stał się cud. Kamienie z ćwierkiem wyfrunęły ze skrzyni, zrobiło się jasno, świeżo i błogo. W pobliskim kościółku uderzyły dzwony, obecni stali się nagle dziećmi w białych ubrankach i wyszli z maleńkim profesorem na czele na zieloną łąkę. Anioły płynęły po niebie jak obłoki, słodka muzyka sfer dzwoniła w dali…
żonę i troje dzieci. Dzieci mają już nowe dzieci, czyli tak zwane wnuki. Żona ma liczną rodzinę. Wszystkich razem oddam za wielkim wynagrodzeniem. Za darmo można obejrzeć tylko najmłodsze bobo. Oferty sub „Wspaniała promienna przyszłość”.
Hrabia Łukasz Majerowicz znany był w całym Hamburgu nie tylko jako znakomity sportsmen, bogacz i aptekarz, ale słynął przede wszystkim ze swej wspaniałej kolekcji gór, które zbierał od szeregu lat. Gdy tylko dowiadywał się o istnieniu jakiego ciekawszego okazu gór, wzgórza, pagórka lub łańcucha skał, kupował je natychmiast i z zachwytem przyglądał się swoim zbiorom.
Oprócz tej pasji h.r. Łukasz żywił miłość dla pięknej małżonki swej, Galeryny. Wychowana na dworze, pani hrabiowa przyzwyczajona była do hucznej wytworności, ciasteczek i tańców, gdy tymczasem w domu męża znalazła tylko pasma wzgórz i ośnieżone szczyty kolekcji. Nic więc dziwnego, że po krótkim stosunkowo czasie zaczęła tęsknić do dawnego życia i nieraz nocą, błądząc z ciupagą i zapasami żywności poi kolekcji hrabiego Łukasza, płakała rzewnymi łzami, na próżno wołając pomocy. Przypadek sprawił, że w tym samym pałacu, o kilkadziesiąt pięter wyżej, mieszkał cudowny markiz Musiołek, także aptekarz i kolekcjoner. Markiz zbierał doliny i posiadał w kolekcji swej niesłychane okazy. Kiedyś spotkali się na schodach i jedno spojrzenie wystarczyło, aby powiedzieć sobie nawzajem, że żyć bez siebie nie mogą.
Polerując kiedyś świeżo kupioną górę, spostrzegł hr. Łukasz, że małżonka jego jest dziwnie smutna. „Co ci?” zapytał. Galeryna milczała. W tej samej chwili z kieszeni jej wypadł list. Hr. Łukasz podniósł go niepostrzeżenie i kiedy żona wyszła, aby umyć się w rzece, przeczytał tajemniczy bilecik, który zawierał słowa następujące: „Ty pójdziesz górą, ty pójdziesz górą, a ja doliną i o północy spotkamy się. Twój markiz Musiołek”. Zazdrość zawrzała w sercu hrabiego. Nacisnął czapkę na czoło i zaśmiał się nie bez kozery. Minął dzień, dwa, tydzień wreszcie. Galeryna nie wracała. Samotny Łukasz stracił wreszcie nadzieję ujrzenia swej pięknej małżonki i z rozpaczy wpadł w manię, raczej w chorobę: zaczął zdradzać objawy niezdrowej miłości dla swoich gór, a nawet pagórków.
Owocem tej występnej miłości były dzieci, a mianowicie sikały, ogromne kamienie i turnie. Rodzina hrabiego niechętnym okiem patrzała na potomstwo Łukasza, gdyż dowiedziała się, iż zapisał on im cały majątek. Zwłaszcza pewien kuzyn–olbrzym groził hrabiemu odwetem, jeżeli nie wydziedziczy skalistych dzieci. Mijały lata. Stare góry z haremu hrabiego umierały, młode zaś, dręczone prześladowaniem kuzyna–olbrzyma, pędziły nadal swój smutny żywot. Aż wreszcie którejś nocy kuzyn roztrzaskał potomstwo hr. Łukasza. Rozpacz biednego ojca była bezgraniczna. Jak szalony wpadł do mieszkania Musiołka i zrzucił pozostawione przezeń doliny na dół. Rozwścieczony kuzyn cisnął w krewnego Everestem. Wywiązała się straszliwa walka.
W tej samej chwili wpadła do mieszkania nieszczęsna Galeryna. Z płaczem wyznała mężowi, że Musiołek porzucił ją zaraz po kilkuset latach i że teraz, opuszczona, pragnie wrócić do ubóstwianego męża. Ale huk i trzask ciskanych złomów i przełęczy zagłuszył jej słowa. Rozbestwiony kuzyn szalał. Nie pomogły tabuny wichrów, które przybiegły na pomoc, nie pomogły nawałnice i miliony piorunów, bijących w oszalałego cyklopa. Wreszcie grad gwiazd wmieszał się w tę awanturę i uwolnił małżonków od obłąkanego napastnika. Przeszyty milionem gwiezdnych pocisków, kuzyn padł. Zdychał kilkaset tysięcy lat.
Na gruzach strzaskanego świata pozostał hr. Łukasz z piękną Galeryna. Pogodzili się bez słowa i zaczęli prowadzić nowe, spokojne życie. Odbudowali zaciszną apteczkę i pracują w niej razem.
Markiz Musiołek zrujnował się wkrótce i został żonglerem: żongluje planetami, skazany na wieczną nędzę i wędrówkę. Cała ta historia wywołała żywe poruszenie w eleganckim świecie.
Latem modny będzie gniady kolor. Kary i moręgowaty wyszły z użycia. Piękna pani zawczasu już powinna zawiesić sobie dzwonek na szyi i wprawić się w bieganie po łące. Jedzenie trawy na stojąco nie jest wcale takie trudne, trzeba się tylko wprawić. A że trzeba — to już trudno! Pani Moda ma swoje kapryski, którym piękna pani musi ulegać. Skubiąc trawkę, nie należy stawać na czworakach, lecz oprzeć się rękoma i nogami o pastwisko i schylić głowę jak najniżej, wtedy piękna pani dosięgnie ząbkami świeżej paszy. Wydobycie z gardziołka przeciągłego, ponurego poryku też nie jest tak uciążliwe, jak by się to wydawać mogło. Piękna pani powinna tylko ćwiczyć się nieustannie. Ach, i niechże uroczej kapryśnicy nie przerażają rogi! I do tego można się przyzwyczaić. Małe wstążeczki z crepe de soie georgette zawiązane filuternie i swobodnie zwisające na oczy dodadzą pięknej pani dużo uroku. Ale na miłość boską, nie trzeba rogów łączyć tymi wstążeczkami, lecz każdy z nich traktować indywidualnie! Maleńkie parasoleczki z plisowanego rypsu, przytwierdzone do grzbietu dżetową klamerką, uchronią piękną panią od słońca i piegów. Pani Moda o wszystkim pamięta. O powrocie z pastwiska i o dalszych rozrywkach — innym razem.
każdego do lat czterdziestu przez powstanie za wynagrodzeniem.
Tamże podejmuję się stać zwyczajnie.
Oferty: „Okazja”.
czyli pośledniejszy gatunek ręczników. W hierarchii przedmiotów znajdują się one pod ręcznikami, ale mogą je nieźle zastąpić. Wiadomość Próżna 1.
poszukuje kaczej góry w celu stworzenia całości. Potrzebna jest górna część kaczki, jako to piersi i łapy. Oferty pod: „Szyja już jest”.
nr 1. Warszawa, l kwietnia 1936 r.
Każdy, kto czyta —
ma prawo być drukowany!
DLACZEGO
WYSTĄPILIŚMY
Z
WIADOMOŚCI LITERACKICH?
Antoni Słonimski
Dlaczego wystąpiłem z Wiadomości Literackich? Na to pytanie zamierzam odpowiedzieć z całą szczerością, a nawet brutalnością. Czas, aby opinia publiczna w Polsce wiedziała, co to są naprawdę Wiadomości Literackie.
Przystępując do wydawnictwa Nowych Wiadomości Literackich, pragniemy skończyć raz na zawsze z tym brudem, który pretendował do miana poważnego pisma literackiego. Po dziesięciu latach upokorzeń czas zerwać fałszywe więzy i wyzbyć się fałszywego wstydu. Dzięki wygranej na loterii — bo na posiadaną przeze mnie połowę losu padło trzysta tysięcy złotych — uniezależniłem się materialnie. Mogłem spłacić ohydne zobowiązania, przez które znalazłem się w szponach niewoli, poniżenia i wyzysku. Ach, z jaką rozkoszą rzuciłem w obrzękłą twarz „pana dyrektora” te osiem tysięcy czterysta złotych, którymi trzymał mnie w ustawicznym strachu.
Aby omotać finansowo ofiarę, redakcja Wiadomości Literackich zaprowadziła kantynę i rodzaj bufetu. Lekkomyślny współpracownik, sądząc, że jest częstowany przez „pana redaktora”, beztrosko sięgał po kieliszek pokrzepiającego trunku lub po pasztecik z drobiem. To samo było z kawą, papierosami, pomadkami do ust, pończochami. Po paru latach nagle okazywało się, że współpracownik winien jest właścicielowi wcale pokaźną sumkę. Za same „słynne” już w Warszawie obiady jury nagrody Wiadomości Literackich policzono mi za ostatnie dwa lata czterysta złotych! Oczywiście, w ten sposób deprymowani i rozpijani, traciliśmy odporność moralną. System „schodzenia do gości” rujnował zdrowie, i tak już nadwątlone pracą nad siły. Bez względu na porę dnia, czasami późną nocą, „pan redaktor” kazał się ubierać i schodzić do bawienia gości. Biada, jeśli się nie było dowcipnym, miłym i pociągającym. „Pan dyrektor” posuwał się wtedy do najgorszych, najbrutalniejszych szykan, a nawet do bicia. Tak. Do bicia. Mówię to z całą odpowiedzialnością i gdyby „pan redaktor” i jego wspólnicy chcieli mnie pociągnąć do odpowiedzialności sądowej, proszę bardzo. Przedstawię sądowi fotografię pleców współpracownika, który redagował dział „Polska zagranicą”. Ha, ha! Istotnie było to za granicą, poza granicą wszelkiej przyzwoitości i uczuć ludzkich.
Opinia publiczna dawno już uważała grupę Skamandra i Wiadomości Literackich za kapliczkę. Co to była za kapliczka, pora opowiedzieć. Grupa Skamandra powstała, jak wiadomo, w r. 1918. Nawet dziecko wie, że był to okres bardzo burzliwy. „Pan redaktor” zakrzątnął się wtedy energicznie i korzystając z opuszczenia Warszawy przez wojska niemieckie, założył „kawiarnię poetów” nazwaną „Pod Pikadorem”. Czemu właśnie „Pod Pikadorem”? Jak wiadomo, pikadorami nazywają we Francji, a częściowo i w Hiszpanii, ludzi, którzy drażnią byki. Symbolika aż nazbyt przejrzysta. Poezja polska miała drażnić Polskę. A więc Polska miała być tym bykiem, którego się drażni czerwoną chorągiewką. I my, głupcy, daliśmy się na to nabrać! Ceremoniał przyjęcia do grupy Skamandra był bardzo uroczysty i nie pozbawiony tajemniczości. Obrzędu tego dokonywał sam „pan dyrektor” w lokalu kąpieli „Higiena” przy ulicy Złotej pod numerem ósmym. Woźny i totumfacki „pana redaktora”, tajemniczy „pan Kazimierz”, zawiązywał oczy brudną szmatą, którą nazywano — o ironio! — chusteczką do nosa. Delikwentowi zadawał pytania komitet grupy Skamandra. Pytania były następujące: „Dlaczego nazywamy się grupą Skamandra? Odpowiedź brzmiała: „Bo Skamander był rzeką opływającą Troję, a Troja, jak wiadomo, (patrz podręcznik historii starożytnej Korzona, str. 86) padła”. Następne pytanie brzmiało: „Co oznacza Troja?” Odpowiedź była taka: „Troja oznacza, że były trzy państwa zaborcze. To Niemcy, ta Austria i ten Moskal, a więc razem troje”. Po tych pytaniach następowała huczna hulanka, naturalnie zapisywana na rachunek pozyskanych współpracowników.
W ten sposób wciągnięto podstępem do grupy Skamandra tak czcigodnych poetów, jak Zygmunt Karski, Wilam Horzyca oraz poetkę Kazimierę Iłłakowiczównę. Każdy wstępujący do grupy Skamandra musiał również podpisać deklarację, w której zobowiązywał się do przestrzegania trzech zasad:
„I. Reklamować tylko członków grupy.
II. Napadać tylko na nieczłonków grupy.
III. Być absolutnie posłusznym komitetowi naczelnemu”. Czy istniał w ogóle taki komitet naczelny? Otóż pewnego dnia niżej podpisany, po rozmowie z Janem Lechoniem i Julianem Tuwimem, pierwszy spostrzegł, że komitet ten był fikcją. Ale było już za późno. Klamka od kapliczki zapadła!
Aby zwrócić na siebie uwagę społeczeństwa, tajemniczy komitet, a właściwie wszędobylski „pan dyrektor”, inscenizował różne burdy i procesy sądowe. W ten sposób powstały osławione Wiadomości Literackie. Naiwni myśleli oczywiście, że w piśmie tym odbywają się polemiki i ścierają się różne poglądy. Otóż trzeba to powiedzieć, że wszystko było inscenizowane. Lekkomyślni bywalcy cyrku sądzą, że odbywają się tam prawdziwe walki zapaśnicze. Głupcy. Cyrk „pana redaktora” zorganizowany był na zasadzie walk zapaśniczych. Jak wiadomo, w czasie walk atletów musi rosnąć napięcie. Atleci mają przydzielone role. Jest więc mistrz świata, zdobywający sobie publiczność piękną budową i elegancją w prowadzeniu walki. Jest również ohydny brutal, stosujący niedozwolone chwyty. „Pan redaktor” mnie sobie wybrał na tę wstrętną rolę. Pamiętam jego zimny wzrok, gdy patrząc na mnie długo, wyseplenił wreszcie: „Nu, a tym brutalem, znaczy się, mianujemy pana Słomińskiego”. Ten cham przez dziesięć lat nie nauczył się nawet poprawnie wymawiać moje nazwisko. Od czasu tej nominacji musiałem pisać źle o wszystkim. Choć mi się czasem serce krwawiło, musiałem przeciwników ogłuszać i rżnąć, jak jaki nie przymierzając rzezak rytualny. Pamiętam, nieraz wychodząc ze sztuki Tadeusza Konczyńskiego, wzruszony i przejęty myślami zawartymi w utworze i grą artystów, musiałem odrzucić precz słabość i bryzgać jadowitą śliną. Ten pomysł reżyserii literackich nie był, rzecz prosta, wyłączną zasługą „pana dyrektora”. Podobno podsunął mu tę myśl członek związku atletów w Hamburgu i mistrz świata, Wincenty Kahuta.
— Każdy z nas, a więc ja, Jarosław Iwaszkiewicz, Lechoń, Tuwim, Irena Krzywicka czy Paweł Hulka–Laskowski dostawał co pewien czas tzw. „dyrektywy”. Były to wskazania kierunkowe. Pisane zwykle na świstkach papieru w niewytłumaczony sposób znajdowały się rano na naszych stolikach nocnych. Jak mówił mi kiedyś adwokat Emil Breiter i Marian Hemar, którzy byli dopuszczani do nocnych orgii w osławionym lokalu na Królewskiej, rozkazy te pisał „pan redaktor” często w stanie nietrzeźwym. Jakimi drogami idzie myśl zwyrodnialca i pijaka, wie każde dziecko. Wystarczyło, aby „panu dyrektorowi” nie smakowały akurat tego dnia jego ulubione „korki” włoskie, abym dostał polecenie występowania przeciw wojnie Włochów z ohydnymi Abisyńczykami i musiał plugawić naturalne dążenie do ekspansji narodu, który przecież wydał Petrarkę i Spinozę. To samo było z Bogu ducha winnymi krajami skandynawskimi. Tak się tworzyła ideowość pisma.
Po wyjściu jakiejś nowej książki pisarza polskiego odbywał się specjalny sąd i narada. Jeśli w dziele tym były czynniki szkodliwe, rozkładowe, miazmaty, wtedy autor był fetowany, a nawet — były i takie wypadki — przyjmowany do grupy Skamandra. Miało to miejsce z poetką Marią Pawlikowską, z Juliuszem Kadenem–Bandrowskim i z Emilem Zegadłowiczem. Jeśli pisarz wprowadził do literatury polskiej nutę optymizmu, liryzmu, słowiczej śpiewności czy też tężyzny narodowej, jak Irzykowski lub K. I. Gałczyński, był zaraz szargany i ośmieszany w organie „pana dyrektora”.
Na zewnątrz wydawać się mogło, że „pan dyrektor” jest w wojnie z Arnoldem Szyfmanem, Kadenem, Naszym Przeglądem, Wartą czy z Sowietami. Ale to są pozory, mylą”, jak śpiewa ulubieniec Warszawy, dowcipny artysta Tadeusz Olsza. Sam byłem nieraz świadkiem, jak „pan dyrektor” łączył się telefonicznie z teatrami Szyfmana i uzgadniał plan działania na najbliższe tygodnie. Nie udawał nawet. Z całym cynizmem wydzierał się w telefon po żydowsku lub po rosyjsku. Opowiadali mi naoczni świadkowie o kolacyjkach z Kadenem, na których autor Zapomnianej olszynki klękał — tak, klękał — przed „panem redaktorem’” i jego wspólnikiem Antonim Bormanem–Lenczewskim. Widocznie pan Kaden rzeczywiście zapomniał o Olszynce i jej bohaterskich obrońcach! Podobne sceny odbywały się w dyrekcji teatrów T.K.K.T. W czasach największej walki, rozpętanej ku uciesze głupców, „pan dyrektor” przez swego pomocnika posyłał reżyserowi Leonowi Schillerowi kwiaty, cukry i delikatesy.
Równie ukartowane były spory z Gazetą Warszawską i z Naszym Przeglądem. Każdy artykuł naszej koleżanki Krzywickiej i Wandy Melcer był przesyłany w korekcie do obu redakcji, tzn. do Gazety Warszawskiej i Naszego Przeglądu. Pisma endeckie, prasa żydowska i Wiadomości Literackie prowadziły się zgodnie rączka za rączkę, rozumiejąc dobrze, że bez tych udanych walk, polemik i dyskusji nikt by nie wziął nawet do ręki tych „pism polskich”. Dziś pragniemy z tym wszystkim zerwać. Oto dlaczego ja i pisarze, dotąd, zgrupowani przy Wiadomościach Literackich, przystąpiliśmy do wydania Nowych Wiadomości Literackich, które służyć będą tylko prawdzie.
„Pan dyrektor” miał na krnąbrnych współpracowników jeszcze jeden sposób. Były to psy. „Pan redaktor” sprowadził z zagranicy parę złych i brzydkich psów, którymi szczuł nas dla zabawy. Kiedyś biedny nasz kolega Stanisław Baliński został pokąsany przez te bydlęta do tego stopnia, że musieliśmy go opatrzyć w najbliższej aptece i odwieźć do domu dorożką. Naturalnie, wszystko to musieliśmy robić udając wesołość z dowcipnego żartu „pana dyrektora”. Artykułów „pan dyrektor” nie odrzucał. Gdy artykuł nie nadawał się do wydrukowania, nazywało się, że psy zjadły manuskrypt. Gdy młody i niedoświadczony współpracownik pytał się, co się stało z jego utworem, „pan redaktor” odpowiadał zachrypłym głosem: „Voss zeżarł” i zanosił się ze śmiechu. Do obowiązku współpracowników pisma należało również wyprowadzenie psów na spacer. Doszliśmy do tego upodlenia, że — wstyd przyznać — uważaliśmy to za wyróżnienie i zaszczyt! Oto, do czego doprowadził polską literaturę „jaśnie wielmożny pan dyrektor”, a raczej „dyredaktor”, jak się czasem kazał tytułować. Rękami pogryzionymi przez psy musieli wypisywać wiersze i artykuły do nowego organu „pana dyrektora”. Przyjaciel Psa powstał nie po to, aby chwalić psy, ale powstał po to, aby upokarzać ludzi!
Dziś, gdy to wszystko się skończyło, gdy oglądam się poza siebie, patrzę na przeszłość naszą jak na gehennę i sam sobie nie wierzę, że to już tylko przeszłość. Z tą przeszłością zerwaliśmy raz na zawsze. Teraz patrzymy pełni ufności w przyszłość.
Przystępując do wydawania własnych, Nowych Wiadomości Literackich, wierzymy, że czytelnicy pójdą z nami. Zachowujemy wszystkie działy dawnych Wiadomości Literackich, pozyskaliśmy już prawie wszystkich dawnych współpracowników, pozyskaliśmy również nowych, którym dotąd drogę do opinii publicznej polskiej zamykali panowie z szajki „pana dyrektora”. Tym pisarzom, którzy pozostali przy psach i Wiadomościach Literackich, przesyłamy ostatnie ostrzeżenie. Z nami albo przeciw nam. Nie ma trzech stron barykady, tak jak nie ma trzech wymiarów. Pismo nasze będzie teraz służyło interesom publiczności. Prawo do umieszczenia utworów będzie miał każdy pełnoletni obywatel Rzeczypospolitej, bez względu na przynależność rasową, klasową czy płeć. Pismo nasze jest pismem dla wszystkich.
Czytelnicy Nowych Wiadomości Literackich, nadsyłajcie swoje utwory! Naszym hasłem jest „każdy, kto czyta — ma prawo być drukowany!”
Julian Tuwim
Sprawę opuszczenia przez nas Wiadomości Literackich oraz ich sprytnych managerów, pp. Grydzewskiego i Bormana–Łączyńskiego, przedstawił Antoni Słonimski na ogół zgodnie z prawdą, wiele rzeczy jednak pominął, innych nie uwypuklił dostatecznie.
Słonimski nie mógł ująć całej tej skandalicznej afery głębiej, nie mógł opisać wielu drastycznych jej momentów tak, jak na to zasługują, gdyż był nieobecny przy samych początkach działalności p. Gr. Zaczęła się ona bowiem na dwa lata przed założeniem przez p. Gr. kawiarenki „Pod Pikadorem”, zaczęła się na Uniwersytecie Warszawskim w r. 1916. Słonimski zaś na uniwersytecie nie był, gdyż absolwenci dzikich zabaw w ogrodzie Saskim nie mają, na szczęście, dostępu do wyższych studiów. Słonimski skończył trzy czy cztery klasy jakiejś szkółki początkowej, zdaje się, że po prostu freblowskiej, i na tym skończyła się jego kariera naukowa. A my — my byliśmy studentami.
Otóż już po paru dniach pobytu na wydziale filozoficznym Uniwersytetu Warszawskiego zauważyłem uwijającego się po wszystkich salach i korytarzach łysawego, z baczkami a la książę Józef, pucułowatego bruneta. Wiecznie spocony i zziajany, wiecznie coś węszący i kombinujący, co chwila zapisujący w przetłuszczonym notesie cyfry i sumy, młodzieniec ten podszedł do mnie kiedyś w bufecie (już wtedy był amatorem „bufetów”) i zapytał łamaną polszczyzną, czy to prawda, że piszę wiersze. Byłem skromnym przybyszem z prowincji, naiwnym chłopcem z miasta Łodzi, któremu obce było zepsucie wielkiego miasta, to bagno, na którym „kwiatki” w rodzaju p. Gr. tak bujnie wyrastają. Przyznam się, że mi nawet zaimponowało wówczas to zainteresowanie się mną przez osobnika, którego z racji jego wszędobylstwa, zawsze wypchanej teki i zażywnej tuszy (ja byłem szczupły) uważałem za jakąś ważną na terenie uniwersytetu figurę. Raził mnie wprawdzie wygląd mego interlokutora — wspomniane baczki, koszula à la Słowacki i wysoka futrzana czapka do bekieszy — odpowiedziałem jednak z wrodzoną mi uprzejmością, że owszem, piszę wiersze. Wtedy spocony i zacharkany „kolega” zaczął, sepleniąc, bełkotać coś w rodzaju: „No to może, no to może, kolegabedziełaskawprawdaprzeczytaćprzeczytaćmicośbojawłaśniewłaśniemamzamiarzałożyćpismopismo” itd. Jąkał się do tego i prawie każde słowo powtarzał dwa razy. Perspektywa drukowania wierszy w piśmie stołecznym była dla mnie takim szczęściem, takim przełomowym w moim pojęciu, wydarzeniem, o którym przez tyle lat marzyłem w Łodzi, że zarumieniłem się jak świeże jabłuszko i wzruszonym głosem wyszeptałem, że bardzo chętnie się zgodzę.
Pierwszym utworem, który mu przeczytałem, była „Wiosna”. Jak już sam tytuł wskazuje, był to wiersz opiewający piękno obudzonych po śnie zimowym sił natury, radosny hymn na cześć kwiatów, zieleni, strumyków i słońca. Prostymi, dźwięcznymi słowami, ujętymi w melodyjne zwrotki, dawałem wyraz uczuciom, jakie przepełniają moje młode serce na widok naszych łąk i łanów, nad którymi wesołe ptaszki wyśpiewują odwieczne swe piosenki. Kończyło się to wezwaniem do młodzieży, ażeby i ona stała się jak ta wiosna, tj. aby rozkwitała dla dobra ojczyzny, której jest nadzieją i przyszłością. Kiedy, pełen tremy, skończyłem czytanie, „kolega Mietek” zaczął mówić:
— Bardzo ładne, macie talent, ale muszę was uprzedzić, kolego, że w tej formie nie mogę tego drukować. To jest wiecie, za naiwne, za dziecinne. Nowe czasy wymagają nowego ujęcia tematu. Przede wszystkim musicie przenieść akcję wiersza na teren wielkiego miasta. Na widownię świata wstąpiły tłumy, kolego! Wielki ludzki kolektyw domaga się dytyrambu na swoją cześć! Pokazujcie nam wiosnę tłumu, wiosnę gromady, w całej realistycznej ohydzie seksualnego pożądania! Ptaszki, kwiatki, strumyczki — to już dziś nie idzie! Dawajcie rozbuchaną na wiosnę płeć i erotyzm kolektywu!
Byłem przerażony. Urbanizm? Kolektyw? Płeć? Erotyzm?
— Ależ, kolego — powiedziałem — te pojęcia są mi obce, a nawet wstrętne!…
„Redaktor” żachnął się niecierpliwie:
— Przyjeżdżacie z głuchej prowincji i mnie będziecie uczyć, co jest wiosna, tak? Dawajcie futuryzmu! Dawajcie wyzwolenie z pęt zaśniedziałej tradycji! Wysuwajcie seksus na czoło!
Zrobiło mi się na duszy strasznie. Rzeczywiście! Zasiedziałem się w tej Łodzi, u nich, w Warszawie, zjawiły się nowe prądy, nowe idee, o których nic nie wiem. A przecież sam czytałem, że „trzeba z żywymi naprzód iść, po życie sięgać nowe!” Drżącym głosem zapytałem:
— Więc jaka ma być ta wiosna?
Chytry łotrzyk obrzucił mnie pogardliwym spojrzeniem i rzekł drwiąco:
— Jaka? Taka! Siadajcie i pisajcie! I zaczął mi dyktować:
„Gromadę dziś się pochwali.
Pochwali się zbiegowisko
i miasto…”
Muszę wyznać, że mi się to podobało. Był w tym jakiś nowy, śmiały rytm — obcy mi wprawdzie, ale kuszący nowością. Demon pochylił się nade mną i rzekł:
— • Teraz dawajcie rym do „miasto!”
— Niewiasto — powiedziałem bez namysłu.
— Świetnie! Niewiasto! Już macie seksualne opar—
cię! Podawajcie teraz dobry epitet do tego „niewiasto!” No?
— Niewiasto — szepnąłem zażenowany — niewiasta… to kobieta… więc może: bogdanko! ideale!
Tłusty, spocony, brudny Żydziak rechotał ze śmiechu, przedrzeźniając mnie:
— Bogdanko! Ideale! Słowo was daję, że mi was wstyd, kolego T! To musi być coś modern, realismus, podpuszczajcie seksus! Nazywajcie ją „Brzuchu na biodrach szerokich!” No, śmiało!…
Siedział u mnie do piątej rano… Tak powstał mój wiersz Wiosna.
W parę tygodni później, gdy Wiosna była już głośna w Warszawie — przechodziłem wieczorem ulicą Kruczą i na rogu Żurawiej zauważyłem scenkę następującą. Pod latarnią stał młodzieniec z owalną twarzą, łysy, w binoklach — i gdy przechodził jakiś zamożniejszy z wyglądu mężczyzna, młodzian uchylał kapelusza, wyciągał trzęsącą się rękę i o coś z pokorną miną prosił. Gdy litościwy przechodzeń dawał mu coś, młodzian chuchał w zaciśniętą piąstkę, wchodził do sąsiedniej bramy, wracał po paru chwilach i znów stawał pod latarnią. Gdy młody człowiek zwrócił się z prośbą o datek i do mnie, rzuciłem mu do kapelusza srebrny pieniądz, a gdy ukląkł przede mną i dygocącym głosem, trzęsąc się cały i korząc, zaczął mi dziękować, zrobiło mi się żal mego nieszczęśliwego rówieśnika, zapytałem, czy nie jest głodny, a po otrzymaniu twierdzącej odpowiedzi, zaproponowałem mu pójście do cukierni. Radość jego i wzruszenie nie miały granic! Znowu klęknął, zaczął całować moje kolana, powtarzając: — Już faktycznie powiem, że takiego dobrego pana to w życiu nie spotkałem. Poszedłbym, dziedzicu, bo strasznie się chce jeść — i chory taki jestem — na calem ciele ani kawałka własnego ciała, tylko precz wszędzie kacze, gęsie, indycze mięso — poszedłbym, bo od rana nic w ustach nie miałem, ale tam kolega w bramie stoi, nie mogę go zostawić.
Ta lojalność wobec kolegi bardzo mnie ujęła, zaproponowałem więc, że pójdziemy we trójkę. Wstąpiliśmy do bramy. Stał tam drugi młodzieniec, chudy, wysoki, także w binoklach, o podłużnej twarzy i wystającym podbródku. Ubrany był bardzo dziwacznie: cyklistówka, stary, wyświechtany smoking, spodnie pepita i tenisowe białe pantofle. Za chwilę siedzieliśmy w cukierni. Żebrak spod latarni chciwie chłeptał gorącą herbatę, trzymając szklankę oburącz i trzęsąc się z zimna i głodu. Żebrak z bramy zamówił czekoladę i tortowe ciastka. Z rozmowy wynikło, że obydwaj przyjaciele są bez zajęcia, a gdy się dowiedzieli, że ich dobroczyńcą jest głośny już w Warszawie poeta, zaczęli błagać o protekcję do jakiegoś pisma. Powiedziałem:
— Chętnie, panowie, ale, żeby pracować w piśmie, trzeba być literatem.
Wtedy rzucili się obydwa do moich stóp, skamląc żałośnie:
— To już dziedzic jakoś się postara, coś nam napisze, może tam w tece coś zostanie, to nam kapnie!…
Wzięła mnie litość. Przez tydzień nie dosypiałem nocy, nie jadłem, nie wychodziłem — tylko pisałem. Gdy zapisałem całe dwa zeszyty, posłałem ich z bilecikiem do tegoż p. Gr. Przedtem jeszcze sprawiłem im ubrania i obuwie…
Jestem dyskretny. Nie powiem, kto to byli ci dwaj młodzieńcy. Dziwi mnie jednak, że p. Słonimski nie uważał za stosowne wymienić ich nazwisk w swoim artykule.
Kto oni? Powtarzałem: jestem dyskretny, nie powiem…
Czy państwo znają tomy wierszy pt. Parada i Karmazynowy poemat?…
Opisałem tę historię nie dlatego, żeby poniżyć dwóch bliskich przyjaciół. Ubóstwo nie jest hańbą, sytuacja zmusiła ich do wyjścia na ulicę, ale poza tym byli to przecież uczciwi (wówczas) chłopcy, garnący się do pracy i literatury. Sami wprawdzie nic nie potrafili jeszcze napisać (ten spod latarni czytał nawet z trudem, tj. wodząc palcem po linijkach druku, przekręcając sylaby i nie wiedzieć czemu, kończąc każde przeczytane zdanie słowem „kolego” lub „jego”), lecz ułożone przeze mnie, a pod ich nazwiskami wydane wiersze (patrz wyżej) — wiersze nienajlepsze wprawdzie, ale zawsze niezłe — pokochali jak swoje, nauczyli się ich na pamięć, recytowali je na wieczorach autorskich, a potem, ciągle pod moim kierownictwem, sami zaczęli pisać, ja zaś poprawiałem im tylko przyniesione mi rękopisy, dawałem pomysły, dostarczałem rymów albo wskazywałem rytm, w jakim wiersz powinien być napisany. Ale rzecz w tym, że obmierzły typek z ulicy Złotej nic przecież o mojej kolaboracji nie wiedział! Dla niego obydwaj młodzi ulicznicy i żebracy powinni byli być poetami, powinien był otoczyć ich nie tylko opieką, lecz i szacunkiem. Gdy chwalił nieraz ich wiersze lub dowcip, brała mnie ochota, żeby mu powiedzieć, kto jest właściwie auto— rem tych rzeczy, czasami jeszcze chwila, a zdradziłbym tajemnicę, lecz pokorne, wylęknione spojrzenia moich drogich przyjaciół, spojrzenia biednych, zbitych psów, budziły we mnie litość — milczałem. Dla opasłego brudasa, powtarzam, powinni byli stać się godnymi podziwu wzorami szlachetnych ambicji i dostojnej pracy! A czym się stali? Co z nich zrobił?
Błaznów! Podłych, nikczemnych błaznów, co za parę groszy i kieliszek wódki płaszczyli się przed swoim panem, śmieszyli go najprymitywniejszymi żartami i upokarzającą klownadą! A nie przestali nawet wtedy, gdy, zapłodnieni moim natchnieniem, sami jęli się pisania wierszy, nie tak już dobrych jak te dawne, ale bądź co bądź wierszy. Ileż razy byłem świadkiem gorszących scen, które były żywym przykładem, do czego dojść może poniżenie upadłego człowieka!
Odbywały się te obrzydliwości w „gabinecie” pana Gr. — w tym „strasznym mieszkaniu”, co mi później posłużyło za wzór do znanego, wspaniałego wiersza mego o „strasznych mieszczanach”. Typowy „salonik” anno 1900, wypłowiałe mebelki obite ciemnoczerwonym, zjedzonym przez mole pluszem, sztuczna palma, gipsowe figurki, etażerka ze starą niemiecką encyklopedią, pawie pióra, potworne dywaniki i serwetki z wyszytymi sentencjami w języku żydowskim, dużo jaskrawych, wychudłych poduszek, rozrzuconych w „artystycznym nieładzie” na zbarłożonej „kozetce”, na ścianach powycinane ze starych pism rosyjskich ilustracje, mdły zapach tanich perfum, co miał zagłuszyć zaduch tej nigdy nie wietrzonej dziury, zamieszkiwanej przez nigdy nie kąpanego śmierdziela — oto gabinet pana redaktora. Leży on na kanapie w rozchełstanym, starym szlafroczysku, z którego wyłażą kłaki brudnej waty, i opycha się koszerną kiełbasą.
A na podłodze pełzają na czworakach dwaj „poeci”, strojąc potworne grymasy, bełkocąc jakieś żałosne, niby to śmieszne absurdy. Łażą, biedni, po dywanie, przeżartym przez kurz i brud, wywalili z nieszczęśliwych mord obłożone jęzory i — śpiewają! Ha ha! „Śpiewają”! Straszny to śpiew:
Ba ba wa wa la la
Ma wa la la na ma!
Do takiego poniżenia doprowadzał p. Gr. polskich poetów!
Wywiad specjalny „Nowych Wiadomości Literackich”
Mianowany przez p. ministra spraw wewnętrznych komisarz rządowy Polskiej Akademii Literatury jest młodym, czterdziestoparoletnim mężczyzną o średniej tuszy. Wzrostu raczej niskiego. Oznak szczególnych nie posiada z wyjątkiem blizny na głowie. Zastajemy nowego prezesa w jego własnym mieszkaniu na Pradze przy ulicy Targowej. Prezes jest bez kołnierzyka. Zapytujemy prezesa, czy nie zechciałby się zgodzić na wywiad dla Nowych Wiadomości Literackich i na poinformowanie naszych czytelników o planach reorganizacji i uaktywnienia Polskiej Akademii Literatury.
— Siup — odpowiada prezes.
— Co pan prezes ma na myśli, mówiąc „siup”?
— Że można. Krope wu! — mówi prezes.
— Czy prawdą jest, że pan prezes zamierza wprowadzić pensje dla Akademików?
— Tak. Na początek dwója na ryło.
— Co pan prezes ma na myśli mówiąc „dwója na ryło?”
— Rebus, czy co? Mówię — dwa blaty miesięcznie pensji. Na ryło, znaczy na każdego pisarza. Z wyjątkiem Miriama, bo on już ma pensję żeńską. Bardzo dobra buda. Posyłam tam szczeniaka.
— Czy reorganizacja będzie polegała tylko na wprowadzeniu pensji miesięcznej?
— Nie. To początek. Potem dam większego fajera. Mam takie plany: sitwa czyli ferajna. Udziałówka. Każdy literat w Polsce pracuje dla ferajny. Musi być sztama i sprawiedliwy podział. Wszystko idzie do kupy i ja dzielę. Co pierwszego cyk na PKO. Każdy dostaje swoje.
— No, dobrze — pytamy nieśmiało pana prezesa — ale jeśli niektórzy literaci będą zarabiali pokątnie i nie oddawali swych wpływów do kasy Akademii?
— Od czego dwójka?
— Pan prezes ma na myśli dwa blaty — wtrącamy, pragnąc dostroić się do tonu rozmowy.
— Dwójka, to znaczy kapusie — żachnął się prezes. — Jak się wyśledzi takiego cwaniaka to dintojra. Facet, raz w dziąsło uszkodzony, będzie miał dosyć. Rozumiesz pan? Organizacja. Silna ręka. Pisać też nie będzie mógł każdy, o czym mu się zechce, ale będzie przydział literacki. Jest nadprodukcja powieści.
Przydział na pisanie powieści będę miał ja i Kaden, bo Kaden nie pisze. Brzana nie jest od prozy. Żadnych Szelburg ani Kuncewicz nie będzie. Nałka tylko do teatru. A reszta krowy doić i wiersze pisać. Znałeś pan Tasiemkę z Kercelaka? On i Melchior Wańkowicz zaangażowani do reklamy. Po piątaku na pysk miesięcznie. Będą pilnować i robić ruch w interesie.
— A co pan prezes zamierza zmienić w dotychczasowych obradach Akademii?
— Najpierw Antkowi Słonimskiemu dam wawrzyniaka. Kasztan, ale byczy chłop. Mam taki gust, że mu dam, a inne kasztany, czyli mojżeszowe, będą do posług literackich. W Paryżu każdy pisarz ma swojego Murzyna, niby takiego, co mu pisze. U nas każdy będzie miał Żydka. Będzie mu dawał wikt i opierunek, nawet radio w celi, i niech pisze, a nasz brat przejrzy, poprawi, miazmata wyrzuci i zdrową potrawę narodową da do druku. To jest mój pogląd na sprawę żydowską. Nie ma co tępić Żydów, ale trzeba ich doić. Udój rytualny.
— Co pan prezes sądzi o literaturze dla mas?
— Kwant, Fiume.
— Rozumiem — odpowiadam, chcąc się podchlebić panu prezesowi. — A czy nie zamierza pan zorganizować również innych dziedzin życia kulturalnego w Polsce?
— Co nie mam chcieć. Jeszcze nie teraz. Za jakie dwa lata weźmiemy się z bratem do rządzenia Polską. Może Pniewszczaka wezmę na trzeciego. Zrobi się agencję prasową, radiową, filmową, architektoniczną, graficzną, malarską i rzeźbiarską.
— Czy mógłbym jeszcze zapytać, jaka jest, według pana prezesa, najlepsza książka ostatniego roku i kogo pan prezes uważa za najzdolniejszego pisarza młodego pokolenia?
— Uniłowszczak, Fiedler, no i ja.
— Aż pisarzy zagranicznych?
— Dostojewszczak i ja, bo mnie też tłumaczyli na wszystkie języki. Conrada ani w ząb. Dentol. U niego jak Szwed to wysoki, a jak Włoch to czarny. W życiu nie ma tak dobrze. Wiecha lubię.
— Czy można wiedzieć, od czego pan prezes zacznie swe urzędowanie w Akademii?
— Zrobi się porządeczek z piciem herbaty na posiedzeniach. Każdy musi mieć cukier w blaszanym pudełku, zamykany na kłódkę. Grosz publiczny nie jest od tego, żeby Leśmian z Miriamem cukier na portki sypali. Poza tym militaryzacja. Akademia francuska ma fraki i szpady. Ja się pytam, co to jest szpada? To rożen, to patyk i szmelc. U nas każdy będzie miał spluwę. Rano capstrzyk. Dyżury nocne. I stopnie, jak w wojsku. Już o tym mówiłem z Sirką. Obiecałem mu kaprala. Spłakał się stary z radości. No, będzie dość, bo fajrant.
— Dziękuję panu prezesowi bardzo w imieniu czytelników Nowych Wiadomości Literackich.
— Serwusińszczak.
Jak widać z rozmowy, przeprowadzonej z nowo mianowanym komisarzem Akademii, jest to człowiek czynu. Mamy nadzieję, że teraz Akademia stanie się naprawdę żywotną i pożyteczną instytucją. Lękamy się tylko, czy zbytnia energia nowego prezesa spotka się z należytym zrozumieniem władz, pisarzy i czytelników.
Wiadomość o przyjeździe wielkiego pisarza Indyj zelektryzowała Warszawę już od wczesnego ranka. Pewne zdziwienie wywołał fakt, że Tagore nie przyjechał na dworzec główny, ale w godzinach rannych nadjechał bryczką od strony Góry Kalwarii. Jest to mężczyzna w sile wieku, i przyznać musimy, że fotografie Rabindranatha Tagore, kolportowane przez angielskie agencje prasowe, nie odpowiadają najzupełniej prawdzie. Oczywiście, Anglikom chodzi o to, aby przedstawić słynnego bojownika o wielkość literatury indyjskiej jako zgrzybiałego starca, ale jest to gra na krótką metę, którą chytry Albion przegrał. Nie możemy powiedzieć, że Tagore jest młodym człowiekiem, niedalecy będziemy jednak od prawdy, jeśli powiemy, że ma około czterdziestki. Jest dość barczysty, brodę ma rudawą, —a nie siwą, jak tego pragnęli panowie rządzący Wielką Brytanią. Tagore mówi tylko po bengalsku. Oczywiście, zna również język angielski, ale nie pozwala mówić do siebie inaczej niż w swoim ojczystym dialekcie. Tłumacz Rabindranatha, dr Bernard Szapiro, który zna biegle język bengalski, służy nam radą i pomocą.
— Pytaj się go pan tylko o astralne rzeczy. Nie daj Boże zaczynać coś z polityką. On jest taki, za przeproszeniem, nerwowy, że może wyjechać do Kowna i obszczekać Polskę, tym bardziej, że on tam ma rodzinę.
— Jaką rodzinę? — pytamy — przecież, o ile nam wiadomo, w Kownie nie ma Hindusów.
— Co się pan czepiasz na słowo? Jak się mówi rodzinę, to się myśli w znaczeniu duchowym.
Tagore, który przysłuchuje się naszej rozmowie, dłubiąc obojętnie w zębach, odzywa się nagle i mówi: „Hardupalagalajami”. Pytamy się, co to znaczyło, i usłużny dr Szapiro, tłumaczy nam, że wielki piewca niedoli hinduskiej powiedział, że wszyscy ludzie są sobie braćmi i dlatego powinni sobie pomagać w nieszczęściu, a jego właśnie spotkało wielkie nieszczęście, gdyż skradziono mu portmonetkę z drobnymi i musi czekać do jutra, aż otworzą banki. Oczywiście, nie robimy trudności i chętnie służymy wielkiemu wieszczowi z Lahore sumą czterech złotych, które mu są potrzebne na taksówkę. Prosimy tylko, aby zechciał nam odpowiedzieć na jedno pytanie: czy wierzy w metampsychozę.
— Ni ma co z nim gadać — odpowiada dr Szapiro. — Ja mogę sam odpowiedzieć. Czy wierzy? On nic innego nie robi, tylko wierzy w metampsychozę.
Rano trochę powierzy, coś przekąsi, potem zje obiad i znowu wierzy. Tylko nie myśl pan, że on jak ten Gandhi chodzi z kozą. Mistrz lubi kobitki. Ej ty figlarz, ty! — śmieje się wesoło dr Szapiro — musisz znać adresików, co?
.Rozbawieni odprowadzamy wielkiego przyjaciela niedoli ludzkiej do samochodu. Już czekają na niego z galowym obiadem w Akademii.
Jak wiadomo, tego dnia wieczorem odbyła się wielka akademia ku czci Rabindranatha Tagore. Ze względu na wielką ilość mówców ograniczono czas przemówień do dwóch minut. Ciekawsze przemówienie podajemy w dosłownym brzmieniu ze stenogramu sekretariatu Akademii. Pierwszy przemówił honorowy prezes Akademii, Wacław Sieroszewski: „Żołnierzowi Indy j cześć! Pluton prezentuj broń! Hura, hura, hura! Spocznij!” Tłumacz i sekretarz Tagore, dr Szapiro, zapytuje: „Co znaczy «prezentuj», że jeżeli tu chodzi o prezenty, to mój pan owszem, bardzo dziękuje i zwraca uwagę, że w Indiach byle co gościom nie dają. Czasem nawet słonia można dostać, jak maharadża ma kaprys”. Po tym może niezbyt taktownym wystąpieniu sekretarza wielkiego ducha z Tybetu, przemawiał Karol Irzykowski, który witał w piewcy palenia wdów przedstawiciela prastarego świata Ariów: „Tagore równie jak Kołoniecki i Spengler nie szuka łatwych rozwiązań w talentyzmie i życiu ułatwionym”. Potem przemawiał Miriam. Dokładny tekst jego przemówienia brzmi w stenogramach: „Ga, ba, du, e, ee et caetera”. Po paruminutowej przerwie Miriam pyta wielkiego proroka znad Gangesu, czy w Indiach rosną pinie, i twierdzi, że powinno się wyciąć wszystkie pinie, bo pinia i Pini to dwaj kuzyni. Miriam proponuje również drowi Szapirze nabycie wszystkich praw Tagore na lat pięćdziesiąt za sto złotych, które dr Szapiro natychmiast inkasuje. Prezes akademii przywołuje Miriama i drą Szapirę do porządku. Następnie zabiera głos znakomity gość Akademii, Melchior Wańkowicz, który zapytuje Tagorego, czy prawdą jest, że jako chłopiec dwunastoletni rozmawiał po angielsku ze swoim korepetytorem i czy nie uważa, że to hańba dla tak wielkiego poety jak Tagore. Prezes przywołuje mówcę do porządku. Z kolei zabiera głos Zofia Nałkowska: „Prostota Tagorego polega na przesączalności jego hormonów podświadomości i na jednoznaczności napięcia jego struktury apriorystycznej”. Wielki Hindus jest bardzo wzruszony i dyskretnie ociera łzy. Dr Szapiro wykrzykuje: „Ślicznie powiedziane!” Po zakończeniu części uroczystej w salonach Polskiej Akademii Literatury odbył się raut z udziałem szerokich sfer inteligencji pro rządowe j.
Wielki piewca dżungli indyjskiej okazał się bardzo wesołym kompanem. Tagore chwalił bardzo wódki Baczewskiego oraz piwo grodziskie. Lekkie zdziwienie wywołało, że w pewnym momencie dr Szapiro w imieniu wielkiego piewcy zaproponował grę w trzy karty. Jest to podobno zwyczaj indyjski. Uproszono więc prezesa Grubera, aby zechciał zagrać partyjkę ze znakomitym gościem z kraju tygrysów i węży. Prawdziwą niespodzianką było, że nad ranem Tagore, tańcząc z sekretarką Polskiego Klubu Literackiego, Stellą Olgiert, odezwał się nagle po polsku: „Uj dziś, dziś” i zaczął przytupywać. I cóż się okazało? Jak wyjaśnił nam usłużny dr Szapiro, Tagore jako dziecko poznał w Indiach komiwojażera Rabinowicza, z którym bardzo się zaprzyjaźnił. Rabinowicz nauczył go po polsku i namówił, aby zechciał odwiedzić Syreni gród. Uroczystość zakończono wręczeniem podarków. Wśród prezentów powszechną uwagę zwracał karabin w stylu zakopiańskim — prezent dyrekcji fabryk „Pocisk”. Znakomity gość odjechał do hotelu „Transyaal” na ulicę Karmelicką.
Skończył się terror grupy Skamandra, której członkowie, wysuwając się na czoło i tym samym wpływając na kształtowanie się prądów współczesnej poezji, deformowali źródła i wywierali ucisk na nici łączące poezję polską z uświadomieniem klasowym i kuźnią rdzenia narodowego.
Klika, która dawała miejsce raczej psom niż poetom, odeszła od władzy i nawa polskiej poezji awangardowej nie będzie już posłuszna batucie cynicznego dyrygenta i rytualnego rzezaka wszystkiego co młode. Ukazał się nowy rewelacyjny tom poezji, który młotem, rozbijającym stare mury pleśni, otworzył nową kartę literatury. Jak określić Tadeusza Pajbosia? Najprostsze byłoby powiedzieć, że jego obrazowanie jest tłocznią podświadomości autentyzmu i derutacji wzbierających przesłanek lirycznych, w przeciwieństwie dla jego rytmiki, która jest siłomierzem schorzenia otaczającej nas rzeczywistości w przekroju, przesączalności osmozy wieków i prężności emocjonalnej. Pajboś nie boi się kontrastów. Weźmy choćby taką strofę z poematu: No to co?
Jak wieczorna mgła przykryła
Fioletowe sznury krów
A mnie moja bycza bycza bycza
To co wiesz wychodzi znów.
Zdegenerowany poeta skamandrowy, oczywiście, zasonansowałby słowo „przykryła” z „moja mała”. Pajboś powiada „moja bycza”, i w tym jest uświadomienie klasowe. W tej erupcji sprzeciwu jest też determinacja supergotowości do wydzielenia z siebie całego balastu atawizmu, i słusznie powiedział Napierski, „koszałkowość opałkowość rozproszonych kropelek szczebiotliwości”. Ale to nie próżna kokieteria i „użycie ułatwione” taniego erotyzmu. To potęga świadoma swej siły. Któż by powiedział o krowach „sznury krów?” Pajboś widzi wyraźnie, że elementem określającym nie są te banalne rogi i nudne przereklamowane wymiona, ale właśnie sznur, sznur łączy człowieka z krową. W jaki sposób człowiek prowadzi krowę? Rzecz prosta, przy pomocy sznura. Krowa jest przecież brudna i, jak słusznie podkreślił Tadeusz Breza w swoim doskonałym studium pt. „Dialog Marka z Lucysiem o krowach Pajbosia”, nie dotykamy się krowy rękami, tylko „powodujemy przy pomocy sznura zmiany w jej układzie rytmicznym”. Ocenili to tak znakomici styliści i mistrze metafory jak Jan Chmurek i Karol Irzykowski.
Trzeba to raz i wyraźnie powiedzieć, że Pajboś nic nie rozstrzyga. Nie kusi się o definicje ostateczne, lecz po prostu cementuje wizualność narastających potencjałów w paraboliczności skrótu morfologicznego. Oto wymowny przykład i jednocześnie odpowiedź, którą daje Pajboś krytykom spod znaku arrywizmu i uniwersalizmu skamandrowego:
Przez włosy drzew
Aleją snów
Jak to co tam
Bulgocze
Ostatni przystanek tramwaju nr 20
Śmiało naprzód i w tył
Stalowe liny furkotem ciężaru pług
Tragiczną wolą buntu połogi przedmieść
Armaty na włosach długo trwa noc
Raniona w plecy wlecze za sobą krwi zachód
A już czarnymi idzie uderzenia nóg
Pierwszy drugi trzeci czwarty piąty
Uderza dopiero ósmy
Poezjo płynąca włosami drzew
Armio liter na front!
Oczywiście, poszukiwacz dreszczyków lirycznych z mieszczańskim wygodnym nastawieniem kierunkowym, jako odbiorca wiersza „Zachód” dozna zawodu. Uderzy go niezwykłość aliteracji i spięć emocjonalnych i afirmatywnych, ale nie zrozumie istotnej, rewolucyjnej i głęboko rasowej prawdy wyznania. Odczuć istotę tego dramatyzmu i siłę regenerującą rdzeń rasowo proletariacki może tylko człowiek pracy. To jest poezja szarego człowieka, a więc to jest poezja mas. To jest poezja rzeczywistości polskiej, a więc jest to poezja ludu pracującego. Naturalnie, mówiąc o masach pracujących i uświadomionych narodowo, nie mamy na myśli wygodnych i sytych jednostek, ale Pajboś przemawia do tych bezrobotnych, którzy odczują dobrze surrealizm metaforyczny kontrowersji podświadomości i szczodrobliwość niezmierną tego włodarza mechanicznych narożnic budującego się polskiego przewrotu formalnego.
Niniejszym zwracamy się do Polskiej Akademii Literatury, aby na znak zwycięstwa prawdziwych i żywotnych sił proletariatu rasowo polskiego wystawiła na wszystkich placach Warszawy pomniki Tadeusza Pajbosia dłuta Szukalskiego lub przynajmniej zakupiła dwieście egzemplarzy poematu No to co? i rozesłała je wszystkim placówkom myśli polskiej za granicą. Na nowej gontynie poezji awangardowej niech wypisze ognistymi głoskami lud pracujący: „Wstęp psom i przyjaciołom psa wzbroniony”. Kres zbliża się. Z tego, co jest, zostanie tylko kamień na kamieniu pod twardym podmuchem nadchodzącej masy wyzwolenia awangardowego i pod zalewem żelaznych pięści idącego pokolenia najmłodszej poezji. Wzywamy rząd do przyznania Tadeuszowi Pajbosiowi nagrody młodych.
Aplikant Szymek Tadeusza Mierzwy–Gusłowskiego. Warszawa, „Rój” 1937; str. 83 i 1 nl.
Wątek powieści rozwija się dość nieoczekiwanie. Po znakomicie przedstawionym środowisku spotykamy ciekawy opis podróży Szymka koczo–bryczką na naszych przysłowiowych drogach polskich. W pewnym miejscu autor powiada: „Koczo–bryczka potknęła się o szyny nie rozebranej jeszcze kolejki i Szymek wypadł na drogę i rozpił się katastrofalnie”. Początkowo myślimy, że jest to prosty błąd zecerski i że powinno być „rozbił się”. Ale Gusłowski należy do pisarzy nie znających najmniejszego nawet potknięcia czy niekonsekwencji. Gusłowski nie cofa się nigdy. Jest napisane, że rozpił się, to znaczy tak być musiało. Już następne zdanie rozwija tę myśl konsekwentnie. „Szymek, mimo że miał dopiero lat osiem, od tego upadku poczuł namiętny pociąg do alkoholu. Po wypadnięciu z koczo–bryczki wpadł na chwilę do traktierni narożnej i kazał sobie podać angielkę wódki. Pożądliwym okiem patrzył na ledę, za którą mieniły się kolorowe szkła butelek”. Oczywiście, pierwszym naszym wrażeniem jest, że mamy tu znowu do czynienia z błędem drukarskim i że powinno być po prostu „patrzył na ladę”. Ale Gusłowski nie uznaje omyłek. Podnosi śmiało ten nowy motyw, który wkradł się do jego opowiadania, i kroczy z odwagą naprzód. Powiada: „Patrząc na ledę, poczuł jeszcze coś innego. Poczuł pożądliwość, i zdjęły go lubieżne ciągoty. Uderzył skrzydłami po wodzie, wygiął długą szyję i zabulgotał namiętnie”. Opowieść toczy się teraz wartko i na następnej stronie Szymek jako łabędź dostaje się do ogrodu zoologicznego w Poznaniu. Inny autor oczywiście poprzestałby na tym, ale żelazna konsekwencja Gusłowśkiego nie uznaje kompromisów. Powiedział przecież, że Szymek rozpił się katastrofalnie, więc Szymek, jako łabędź czy nie łabędź, pić musi. Oczywiście, nic łatwiejszego, niż kazać łabędziowi pić wodę. Ale czyżby to było rozpicie się? Nie, byłoby to wykłamaniem się niegodnym pisarza, który bierze pełną odpowiedzialność za każde słowo. Daje więc nam Gusłowski przepyszny obraz łabędzia, który pijany i utytłany w błocie, wlecze się smutną polską drogą. Kończąc ten wstrząsający opis, poeta powiada: „Szymek, on biały ptak królewski, musiał ustąpić z drogi idącemu stadu świń. Czekał, aż przejdą. Pomyślał: wieleż jest świń na świecie. Zaciekawiony, zaczął leczyć przechodzące zwierzęta”. Oczywiście, miało być „liczyć przechodzące zwierzęta”. Ale słowo się rzekło. W następnym rozdziale widzimy Szymka jako doktora Łabędzia, znakomitego weterynarza, niosącego ulgę i pomoc zwierzętom i psom. Powieść kończy się akcentami pełnymi liryzmu i miękkości. Autor potrafi nie tylko budować dzieje swego bohatera z nieustępliwą, męską konsekwencją, ale umie być również jego obrońcą i przyjacielem.
Pod szorstką powłoką słów kryje się w Gusłowskim serce poety.
Nie dość jest być przyjacielem kota, trzeba jeszcze prenumerować Przyjaciela Kota i być nieubłaganym wrogiem każdego psa i przyjaciela psa, gdyż przyjaciele naszych nieprzyjaciół są naszymi wrogami. Nie chcemy, abyście kupowali „kota w worku”, dlatego rozsyłamy egzemplarze okazowe bezpłatnie.
Stałą współpracę obiecali (przy najbliższym współudziale norweskiego ministra spraw zagranicznych Haldane Kohta, francuskiego ministra lotnictwa Pierre Cota, profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego Stanisława Kota, poety Jana Kotta), Kotarbiński, Kotarski,
Kotecki, Kotkowski, Kotlarski, Kotlarewicz, Kotlewski, Kotlicki, Kotliński, Kotnowski, Kotowicz, Kotowski, Kotulański, Kotyński. Bogaty dział redakcyjny zawiera rewelacyjny sposób tępienia psów.
Com się najeździł. Napisał Feliks Sarna–Kolasiński. Łomża, autor. 1936; str. 128 i 4 nl.
Kiedyś lud nasz wędrował za morza szukając chleba, a dziś najlepsi synowie ojczyzny szukają chleba duchowego w dalekich wędrówkach po obcych krainach, za górami, za morzami. Cóż ich tak gna? Ano, cóż by innego jak nie tęsknica, matka rodzona. Każe ona rzucić ciepłe piecyki gazowe, dom, matkę, kobietę i iść szlakiem samotnej wędrówki. Kij tułaczy ukochali w literaturze przede wszystkim poeci. Pamiętamy wszyscy, jak mistrz Janta—Paczkowski odjechał sam na rowerze, w mglisty poranek grudniowy do dalekiej i słonecznej Francji, aby ze starym tułaczem Lechoniem dzielić gorzki chleb emigracji. Podróżował wiele słynny bajkopisarz Makuszyński, lubił podróże Kazimierz Zalewski, ukochał szlak wędrówek poeta Julian Tuwim, ciągnęła zawsze dal niezmierzona artystkę Szpyrkównę. Jeśli mówimy o kimś; „O, on daleko zajedzie”, mamy zwykle na myśli jego karierę materialną. Ale nie tylko pieniądzem człowiek żyje. Dusza wyrywa się w ^przestworza. Taine cudnie opisuje w swoim dziele ten pęd naprzód, te głody serca, które się dają zaspokoić tylko błękitem skał i morza. Z pisarzy polskich wspomnieć należy o podróżach Wilama Horzycy (Dwa lata w krainie krasnolubków), o wycieczkach przyrodniczych Bolesława Leśmiana (Czarna Struga, Brwinów, Pyry) oraz wyprawach Andrzeja Struga do Grecji i Wacława Gruibińskiego do Budapesztu. Do wyżej wspomnianych przybywa nowy podróżnik polski Feliks Sarna–Kolasiński.
Autor zwiedził świata niemało i chwilami aż się nam czas i rozległość jego podróży wydają nieprawdopodobne. Sarna—Kolasiński urodził się w 1901 r., ma więc lat trzydzieści pięć. Jak wynika z jego książki, osiem lat był w Hadze, dwanaście lat w Sycylii (?), pięć lat w Białogrodzie, dwa lata w zakładzie psychiatrycznym w Białymstoku, cztery lata w „różnych Amerykach”, piętnaście lat w Rosji, dziewięć lat w Wiedniu, pięć lat na „wyspach żydowskich” i dwadzieścia dwa lata spędził wśród dzikich w Brazylii. Razem czyni to siedemdziesiąt dwa lata. Wyczyn jak na trzydziestopięcioletniego mężczyznę wspaniały!
Ciekawe są zwłaszcza opisy życia Indian południowo–amerykańskich. Pozwalamy sobie przytoczyć opis wizyty u króla dzikusów brazylijskich:
„Ichnie zwyczaje już są takie, że co dzień o piątej trzeba się meldować w szałasie wodza. Początkowo przysyłał cesarz po mnie posługacza, to jest ichniego adiutanta. Taki sukinsyn popychał i szturgał, no i prowadził do gabinetu Jtróla. Teraz sam tamoj chodzę. Jego królewska wysokość i szerokość, bo gruby aż strach, ubrany jest zawsze w biały kitel tropikalny. Grają tam sobie w karty z Wilusiem i jeszcze jednym, który mówi mi, że jest cesarz chiński, ale jak do. niego się po chińsku zabrałem, ani dudu, tylko dęba, aż czapkę zgubił. Król bardzo grzeczny i człowieka uszanuje. Zawsze się o zdrowie pyta, a już specjalnie, czy ręce się nie pocą, że niby takie u nich upały panują okropne”.
Jak widzimy, Sarna–Kolasiński, który jest człowiekiem prostym, nie dobiera specjalnie wyrażeń, ale mówi szczerze, co czuje i co myśli. Książka ma wskutek tego pewne niedociągnięcia formalne, okupuje to jednak świeżością i bezpośredniością. Brawurowy jest opis przejazdu Kolasińskiego przez Saharę na rowerze. Przed oczami stają przepiękne, cudne strofy Fary są Słowackiego. Obrazy te mają coś z uroczych scen malarza Rousseau i naiwności Jana Jakóba Wojciechowskiego.
Godny zanotowania jest również opis pałacu w Hadze: „Jak tę prośbę podałem, to mi powiedzieli, że pan minister prosi, żebym tam pojechał. Szwagier mnie zawiózł na dworzec, i patrzę, wagony stoją, ale salonki, jak mi obiecywali, nie ma, tylko trzecia klasa. W wagonie siedział coi prawda jeden żołnierz. Z początku się wypierał, że go od pana ministra po mnie wysłali, ale jak szwagier coś z nim poszeptał, to się przyznał. W samej Hadze bardzo dużo doktorów w białych kitlach, i zaraz mnie się wydało podejrzane, czy mnie czasem do cesarza czarnych nie zawieźli do Ameryki. Ale stał jeden, z którym się zapoznałem, i od niego się dowiedziałem, że cesarz Wiluś tu jest naprawdę, tylko że wyszedł za potrzebą i zaraz wróci na salę ogólną. Więc się już uspokoiłem”.
Mimo niewątpliwych dziwactw, książkę Sarny–Kolasińskiego czyta się z zapartym tchem.
Niebawem nakładem „Roju” ukaże się książka Ireny Krzywickiej pt. Jak odpowiadać dzieciom na drażliwe pytania. Z książki tej podajemy najciekawszy ustęp: „Jest rzeczą wiadomą, że dzieci są wścibskie i ciekawskie. Czy należy odpowiadać na wszystkie pytania? Czy należy z fałszywą pruderią udawać, że się pytania nie dosłyszało? Nie, obowiązkiem człowieka współczesnego jest patrzeć śmiało w oczy własnych i cudzych dzieci. Jeśli chodzi o pytania drażliwe — bo na pytania zwykłe oczywiście nie ma co odpowiadać byle szczeniakowi — najlepiej jest mieć z góry przygotowane odpowiedzi. Podaję więc najważniejsze i najczęściej przez dzieci zadawane pytania.
— „Mamusiu, z czego się robią dzieci?”
Na to pytanie proponuję dwa rodzaje odpowiedzi. Jeśli dziecko jest jeszcze za małe, aby mogło zrozumieć prawdę, należy odpowiedzieć: „Dzieci powstają z nadmagnezjanu chlorku potasu”. Jest to odpowiedź bardzo zręczna, gdyż dziecko przeważnie nie może spamiętać tej długiej nazwy i gdy powtórzy to w szkole lub kawiarni starszemu koledze, nigdy się nie wyda, żeśmy dali fałszywą informację, i w ten sposób autorytet rodziców zostaje zachowany. Gdy dziecko zapamięta i po paru latach, wiedząc już, o co chodzi, przypomni z wyrzutem, że się je oszukało, można pętakowi wmówić, że przekręciło słowo „potas”. Inna odpowiedź powinna być stosowana wobec dzieci już większych. Jeśli chodzi o chłopców i dziewczęta w wieku dojrzewania, należy odpowiedzieć: „Dzieci powstają z zaniedbania i lekkomyślnego zapuszczenia ciąży”.
— „Tatusiu, dlaczego tatuś jest taki czerwony, gdy ściska służącą?”
Jest to bardzo typowe pytanie, na które należy odpowiedzieć, przerzucając zręcznie sprawę na tło społeczne. Mówimy więc poważnie: „Tak, moje dziecko. Służąca należy do proletariatu, a ludzie, którzy zbliżają się do proletariatu, są «czerwoni». Możesz o tym, dziecko, przeczytać w Płomyku i w Ilustrowanym Kurierku”. Gdy dziecko zacznie się mądrzyć, że to nie to samo, możemy dodać: „Paszoł won, szczeniaku”.
— „Mamusiu, czego chciała ode mnie ta pani, co stoi zawsze u nas na rogu ulicy?
Na to odpowiemy: „A won, ty bydlaku! Stare chłopisko, kobity go na ulicy zaczepiają, a on się pyta mamusi”.
W razie pytań bardziej skomplikowanych, na które nie mamy gotowej odpowiedzi, należy uciekać się do dywersji taktycznej. Np. dziecko pyta się, czy chlorek potasu jest związkiem węgla. Odpowiadamy: „Nie garb się”. Albo: „Nie nudź, widzisz, że mamusię głowa boli”. Albo też najprostsze: „Paszoł won, pętaku”. Zwykle dziecko odpowiada na to „Ty sama paszoł”, a to już jest oczywiście wystarczającym pretekstem do sprania szczeniaka. Potem następują płacze, przeprosiny, i sprawa potasu rozpływa się we łzach pojednania.
Bardzo częsty u dzieci jest objaw pytań seryjnych. Np. dziecko pyta się, co to jest na szybie. Odpowiadamy: „Mróz”. „A dlaczego mróz”. Odpowiadamy: „Bo zima”. „A dlaczego zima? A co idzie po zimie?”. Przy zimie stosujemy pierwszy cios w szczękę. Zdarzają się oczywiście cierpliwsi rodzice, którzy biją w mordę dopiero przy jesieni lub nawet po jedenastym, a nawet dwunastym pytaniu. Pewna matka z Ohio uderzyła dziecko dopiero po trzydziestym piątym pytaniu, które brzmiało: „Dlaczego mamusia gryzie syfon?” Był to, o ile wiadomo, rekord świata. Normalni rodzice walą w pysk przy trzecim lub czwartym pytaniu. Oczywistym błędem jest bicie już przy drugim pytaniu. Znałam ojca, którego synek spytał: „Jak się nazywa ta ulica?”. Ojciec odpowiedział: „Chmielna”. Dziecko spytało: „A jak na imię?”. Ojciec zaczerwienił się, no i naturalnie bęc szczeniaka w mordę. Otóż bicie przy drugim lub trzecim pytaniu uważamy za szkodliwe. Po pierwsze, oducza dziecko w ogóle od zadawania pytań, po drugie, odbiera uderzeniom właściwe napięcie.
Słynny uczony norweski Hugo von Gulgenstjerna radzi stosować w pedagogice system riposty. To znaczy odpowiadania na pytanie pytaniem. Gdy dziecko pyta: „Mamusiu, dlaczego pan Giellepur zdejmuje spodnie w salonie?”, należy szybko; odpowiedzieć: „A ile jest trzydzieści pięć razy osiem?”, albo: „ W którym roku była bitwa pod Zamą?”. Gdy dziecko odpowie: „Nie wiem”, mówi się: „No to won, ty szczeniaku, do książki, ty cholero, uczyć się, a nie gadać o cudzych parszywych portkach”. Metoda ta daje bardzo dobre rezultaty i jest stanowczo lepsza od systemu drą Margulsteina, który zaleca dawanie dziecku zamiast odpowiedzi datków pieniężnych. Gdy dziecko pyta się: „Czy bocian przynosi dzieci zaraz czy w dziewięć miesięcy potem?”, odpowiadamy: „Masz tu, kochasiu, dwadzieścia groszy, i jesteśmy kwita”. Przy bardziej kłopotliwych pytaniach suma może dojść do setek, a nawet tysięcy. Dr Margulstein opowiada o pewnym dziecku w Zurichu, które pytało ojca o pewną urzędniczkę z jego biura i dostawało jednorazowo po dziesięć tysięcy franków, i to szwajcarskich.
Dzieci, jak to już powiedzieliśmy, są wścibskie i interesują się tematami seksuologicznymi. A przecież często się mówi, że nasi milusińscy lubią tylko zabaweczki i laleczki. Ten symplicystyczny pogląd na dzieci naszego pokolenia stanowczo należy odbrązować. Oczywiście, wszystkie wyżej podane sposoby są to tylko surogaty. Pozostaje droga otwartej prawdy i uświadomienia naukowego. Zawsze najprostsze i najzdrowsze będzie zapoznanie dziecka z nagim faktem. W tym celu polecamy gorąco znakomitą książkę dra Grützhändlera pt. Noga i jej okolice ze składaną mapką i portretem autora.
Wacław Grubiński. Bardzo gustowna pracownia, przybrana irysami. Na stole puzderko z miętówkami. Kanapka z serem szwajcarskim i kanapka z poduszeczkami. Lala pierrota rzucona z wdziękiem na kozetkę. W każdym kącie pokoju kraszuarka. Na stole ptifury. Gospodarz w bonżurce mówi bonżur i adie, bo widać czeka na wytworną panią, która ma odwiedzić pisarza w jego wytwornym wnętrzu. Paa!
Bolesław Leśmian. Pracownia ma ściany z drutu. Podłoga drewniana. Na prawo dość wysoko porcelanowa miseczka z wodą i druga prawie identyczna z ziarnkami siemienia lnianego. W jednej ze ścian tkwi ogromny kawał cukru. Gospodarz w żółtym surduciku siedzi na krążku i telefonuje do Jarosy’ego w sprawie monopolu węgla polskiego w Brazylii. Tamże kancelaria rejenta. Wejście do klatki z prawej strony.
Jan Parandowski. Tak zwane „atrium” z basenem półokrągłym. Dokoła kolumnada w stylu Iwowsko—tanagryjskim. Na półkach dzieła Oscara Wilde’a w przekładzie rzymsko—katolickim i grecko–ewangelickim. Fotografia Tadeusza Zielińskiego w rubaszce i sandałach. Głośniki radiowe.
Julian Tuwim. Straszny stół jęczy bólem drzewa. Sufit blady jak papier odbija w sobie papier blady jak sufit. Kanapa wydłuża się w nieskończoność, wychyla się przez lufcik w wieczność, która straszy od podwórza. Wielki szczur zjada słowo. Połyka korzenie słowa, zostają tylko końcówki. Na oknie stoi flakon z eliksirem Barwistanu. Kosz od śmieci na biurku. Kwitki, papierki i szczury tańczą dokoła liliowo–złotej fotografii.
— W dziele O rozmnażaniu się roślin botanika angielskiego MacDonalda Elliensmitha znajdujemy na str. 1939 wyrażenie „pollen”. Oczywiście, jest tu mowa o Polakach. Możliwe jest również, że słowo to oznacza „pyłek” kwiatowy, jak to twierdzą niektóre słowniki, ale możliwe, że chodzi tu o Polaków.
— Znane pismo żydowsko–angielskie Times odwrotnie czyta się Semit) bardzo często wspomina o polskich butach z cholewami („Polish shoe”). Wiadomo. Chlewy i cholewy, że niby cała Polska chodzi tylko w długich butach. Wyraźna robota hitlerowsko–żydowskich masonów i bolszewików.
— Poważny tygodnik amerykański The New–Yorker w zeszycie kwietniowym br. pomieszcza artykuł pt. „konie w zaprzęgu”, w których parę razy powtarza się słowo „pole”. Słowo to oznacza „dyszel”, ale możliwe również, że chodzi tam o Polaków.
Nie ma już innych kremów kosmetycznych. Jest tylko „Palimol”. Bez względu na to, jakim kremem mielibyście posmarowaną twarz, „Palimol” usuwa inne kremy. Po posmarowaniu twarzy jakimkolwiek kremem kosmetycznym, weźcie na watę odrobinę kremu „Palimol” i mocno natrzyjcie twarz. Z poprzednich kremów nie zostanie nawet śladu. Zaczerwienienia na skórze mijają natychmiast! Należy tylko po natarciu twarzy poczekać parę minut i obmyć „Palimol” wodą, a wszystko mija.
1. Który basen był najprędzej opróżniony?
Pięciu braci: Adam, Adaś, Adolf, Adek i Alojzy postanowiło iść do kąpieli. Ponieważ to postanowienie nie było jednoczesne, gdyż każdy z braci był starszy od następnego o tyle ile najmłodszy miał lat przy narodzeniu najstarszego — ojciec pięciu braci dał im na kąpiel w różnych walutach. Adam dostał dwadzieścia dwie kopiejki przedwojenne, Adaś — czterysta kierenek, Adolf — czek na sto złotych, płatny w Paryżu, Adek — tysiąc trzysta dwadzieścia trzy marki niemieckie, a Alojzy — dwadzieścia kuponów polskiej pożyczki inwestycyjnej. Adam pojechał do Anglii, bo na kontynencie nie znano jeszcze otwartych basenów pływackich. Basen był wielkości 37 metrów na 2 i głęboki na 86 m. Gdy dyrekcja basenu zauważyła, że Adam zanieczyścił basen, kazała całą wodę z basenu spuścić. Gdy spuszczono już jedną jedenastą, Adaś wyjechał do Brukseli, gdzie właśnie otwarto kryty basen. Gdy zauważono, że Adaś zanieczyścił wodę, kazano opróżnić basen, który był tak duży, jak różnica wieku między Adamem i Alojzym, pomnożona przez odległość z Anglii do Brukseli. Gdy opróżniono jedną dwunastą basenu, wyjechał z Warszawy Adolf. Adolf zatrzymał się po drodze w Berlinie i Zurichu tak długo, jak długo trwało opróżnienie piątej części basenu w Brukseli. Adolf kąpał się w Pradze. Gdy zauważono, że zanieczyścił basen, zaczęto spuszczać wodę. Basen w Pradze miał pojemność o dwie trzecie większą od basenu w Anglii, ale szybkość spuszczenia wody była o tyle większa, o ile Adolf starszy był od Adasia. Wtedy wyjechał Adek. Jechał tak długo, jak długo spuszczano jedną jedenastą basenu w Anglii plus różnice kursu kierenek i marek niemieckich. Gdy Adek zanieczyścił basen, wody nie spuszczono, gdyż było to w Warszawie na Łazienkowskiej, tylko zaczęto wodę wypompowywać. Wypompowywano dziennie tyle, ile miał lat Adek plus odległość z Pragi do Brukseli. Gdy wypompowano już jedenaście piątych, Alojzy wyjechał, ale zachorował w drodze i leżał w szpitalu, gdzie mu podawano basen do łóżka. Gdy zauważono, że zanieczyścił basen, wylano zawartość. Wylewano tak długo, jak długo jechał Adam do Anglii plus wiek Alojzego. Dla ułatwienia dodamy, że basen angielski był większy od basenu w Pradze o tyle, ile miał pieniędzy Adaś po opłaceniu kąpieli.
2. Kontredans szpitalny
W jednej z sal szpitalnych leżą pp. Żółtaszek, Czer—wonkiewicz, Szkarłacki, Czarniawski, Białas i Grycendler, przy czym Żółtaszek ma czerwonkę, Czerwonkiewicz żółtaczkę, Szkarlacki czarną ospę, Czarniawski szkarlatynę, Białas białko, a Grycendler jest wariat. Wszyscy mają wysoką temperaturę i dreszcze, wszystkich gorączka miota do tego stopnia, że ich przerzuca z łóżka do łóżka — i w ten sposób zarażają się stopniowo wszystkimi chorobami. Pośrodku sali jest otwarte okno, obok którego przelatuje każdy chory, zmieniając łóżko. Kiedy wszyscy zwariują, a Grycendler wyskoczy przez okno?
Uwaga: Grycendler, będąc wariatem, cierpi też na pęcherz. Białas nie miał w dzieciństwie odry, a Żółtaszek jest szwagrem Czarniawskiego.
3 Tajemnicze słowo
W poniższym alfabecie brak czterech liter: b, c, e, f, g, h, i, j, k, l, ł, m, n, o, r, s, t, w, z, y. Gdy brakujące litery ułożyć w ten sposób, że pierwsza i trzecia będą spółgłoskami, druga zaś i czwarta samogłoskami, otrzymamy słowo czteroliterowe, oznaczające część ciała ludzkiego, a także zwierzęcego. Pierwsza litera tego słowa jest czwartą literą alfabetu, a czwarta — pierwszą, natomiast litery drugie i trzecie nie mają tych właściwości, przy czym druga litera (samogłoska) wchodzi w skład słowa „zdun”, trzecia zaś (spółgłoska) jest pierwszą literą skrótu oznaczającego Polską Akademię Literatury. Gdy całe słowo, które mamy odgadnąć, przeczytamy wstecz, otrzymamy wyraz łaciński, oznaczający „przy”. Pierwsza sylaba naszego słowa jest zaimkiem niemieckim, którym ludzie posługują się, gdy są ze sobą na ty, druga zaś w języku dziecinnym wyraża pożegnanie. Gdy poszukiwane przez nas słowo powtórzyć kilkadziesiąt razy z rzędu (im częściej, tym lepiej), słyszymy wyraźnie „padu”. Jeżeli usuniemy ze słowa pierwszą i czwartą literę, pozostałe zaś przeczytamy wstecz, otrzymamy dźwięk ,,pu”, gdy zaś usuniemy drugą i trzecią, a przeczytamy wstecz pierwszą i czwartą, brzmienie ich będzie „ad”. Gdy napiszemy wyraz, będący trzecią osobą liczby pojedynczej czasu przeszłego (dokonanego) od czasownika, oznaczającego utracenie równowagi i znalezienie się wskutek tego na podłodze, i w wyrazie tym usuniemy ostatnią literę, która w wydrukowanym powyżej alfabecie znajduje się pomiędzy literami kim, lecz nie jest literą l, resztę zaś liter zaczniemy szybko powtarzać (patrz wyżej), otrzymamy poszukiwane tajemnicze słowo, które poza tym jest pełnym i dźwięcznym rymem do słów następujących: zupa, kupa, chałupa, trupa, słupa, żupa, grupa, lupa. Jakie to słowo?
4. Tajemnicze morderstwo
Paweł i Gaweł w jednym stali domu, Paweł na górze, a Gaweł na dole. Stróż domu, Maweł, budził Pawła co dzień o 8, Gawła zaś o 9. Punktualnie o 9,15 gazeciarz Raweł przynosił Pawłowi i Gawłowi gazetę, a o 9,30 przychodził do nich fryzjer Zaweł, przy czym najpierw golił się Gaweł, a po kwadransie Paweł. Paweł wygrał na loterii zł. 50., Gaweł zaś zł. 60. O wygranej Pawła wiedzieli Maweł i Zaweł, o wygranej Gawła: Raweł i Maweł. Gaweł nie wiedział o wygranej .Pawła, Paweł zaś wiedział o wygranej Gawła. Dn. l kwietnia 1936 r. listonosz Haweł przyniósł Pawłowi list polecony, a w dwie godziny później Gaweł poszedł do baru, gdzie czekał na niego elektrotechnik Waweł. Gdy potem razem przyszli do domu, fryzjer Zaweł leżał na schodach zamordowany, a nad nim stał wysoki brunet z czwartego piętra, introligator Baweł, z okrwawioną brzytwą i namydlonym pędzlem. Przy fryzjerze znaleziono zł 110 i wizytówkę z napisem: Kaweł Daweł. Właściciel domu nazywał się Faweł.
Jak nazywa się drukarz, który wydrukował wizytówkę?
Rozwiązania należy nadsyłać do dn. l kwietnia 1937 r. pod adresem wydawnictwa Nowe Wiadomości Literackie lub też wprost do oddziału psychiatrycznego przy szpitalu Jana Bożego w Warszawie. Nie wolno nadsyłać więcej niż trzydzieści odpowiedzi w jednej kopercie.
Za trafne rozwiązania zadania redakcja przeznacza jedną nagrodę w wysokości złotą 8 oraz pięć książek, które będą rozlosowane po, otwarciu kopert.
Istnieje pięć sposobów rozwiązania. Najprostsze jest obliczenie, ile miała portmonetek Jadzia, gdy Stasia i Wandzia zamieniły się czapeczkami. Wyciągamy korzeń kwadratowy z Wandzi oraz pi do drugiej potęgi z Michasi. Reszta wynika już prosto z tego obliczenia. Stasia kupiła jedenaście metrów wstążki, Jadzia — plac na Mokotowie, Hela — dwanaście piórników i dwa auta ciężarowe, Janka — dwa arkusze brystolu u Siudeckiego, Maria — jedną trzecią herbatnika i dwanaście tysięcy rowerów, Cesia — dwa koszyki i jedenaście tysięcy mostów pontonowych, a Józia — oczywiście mysz.
Rozwiązania trafne nadesłały 144 osoby.
Nagrodę w wysokości złotych dwu groszy czterdziestu otrzymali: Leon Schiller w Warszawie i Theodore Roosevelt w Waszyngtonie.
Do redaktora Nowych Wiadomości Literackich
W odpowiedzi na zarzuty pana Antoniego Słonimskiego uważam za swój obowiązek powiedzieć, co następuje. Nieprawdą jest, że sztuki Zburzenie Jerozolimy, Mieszczanin szlachcicem, Tessa, Koko i Raz się tylko żyje zostały zdjęte z repertuaru z powodu niepowodzenia kasowego. Sztuki te, cieszące się wielkim powodzeniem, zdjąć musieliśmy z bardzo prostej przyczyny. Łapiński, grający w odsłonie XIII Zburzenie Jerozolimy, nie mógł zdążyć na przedstawienie teatru dzielnicowego, wobec czego przestawiliśmy odsłonę XIII na miejsce VII, na skutek czego Bogusiński nie mógł zdążyć na trzeci akt Tessy. Wobec tego na miejsce Węgrzyna obsadziliśmy Gorlickiego, grającego dotąd w Koko, a rolę po Gorlickim powierzyliśmy Tadeuszowi Frenklowi, grającemu w sztuce Moliera Mieszczanin szlachcicem. Na miejsce Frenkla musieliśmy wypożyczyć z Teatru Letniego Wesołowskiego, grającego rolę tytułową w komedii Kiedrzyńskiego Raz się tylko żyje. Wesołowskiego zastąpił występujący w sztuce Tessa Woszczerowicz, a na miejsce Woszczerowicza daliśmy do Teatru Nowego, rzecz prosta, Łapińskiego. Niestety, okazało się, że Łapiński zajęty jest już w komedii Acharda w Teatrze Małym, gdzie zastępuje Tadeusza Frenkla, który musiał zastępczo wystąpić w Starym winie, gdyż Junosza–Stępowski musiał objąć rolę w Zburzeniu Jerozolimy po Samborskim, którego wypożyczyć musieli do Teatru Letniego na miejsce Fertnera, zastępującego Łapińskiego w teatrze dzielnicowym.
Z tej prostej przyczyny, a nie z powodu załamania się frekwencji w teatrach T.K.K.T. musieliśmy na parę dni zawiesić wszystkie przedstawienia.
Do redaktora: Nowych Wiadomości Literackich
W numerze poprzednim Nowych Wiadomości Literackich w artykule Adolfa Nowaczyńskiego „Byron w Jabłonnie” znalazłem parę nieścisłości. Nie wydaje mi się możliwe, aby Byron przy kolacji mógł „pytać o swą gwiazdę” francuskiego astronoma Flammariona z tej prostej przyczyny, że Flammarion urodził się w 1842 r. a Byron umarł w 1824 r. Również nie wydaje mi się prawdopodobne, aby Franklin mógł pobłażliwie znosić przycinki podochoconego winem lorda Byrona. Franklin umarł w 1790 r. więc gdyby przyjechał do Polski nawet na rok przed śmiercią, nie mógłby pić wódki z Byronem, bo Byron mógł mieć wtedy niecałe dwa lata. Jak wiadomo, dzieci w tym wieku nie podróżują, nie zalecają się do kobiet, nie bywają podniecone winem i nie robią przycinków. Również nieścisłe jest tłumaczenie Childe Harolda na jakąś Hildę Harold, pieśniarkę duńską. Słowo ,,heel” znaczy obcas, a piekło pisze się „heli”. Nie wydaje mi się prawdopodobne, aby „pani domu, snadź przypomniawszy sobie swe powodzenie na teatrze, odegrała scenkę z najprzedniejszej komedii”, gdyż żona Michała Potockiego, wojewody wołyńskiego, nigdy nie była aktorką. Również niewytłumaczone jest, czemu autor z uporem twierdzi, że Jabłonna należała do jakichś Morysiów Potockich. Nie wydaje mi się wreszcie możliwe, aby Byron mógł przyjechać „w stroju młodogreckim” i porozumiewać się łamanym językiem rosyjskim z gubernatorem Warszawy gen. Skałłonem.
Kraków, w marcu 1936 r.
W miłej sali Starego Teatru rozpoczęły się obrady zjazdu ortografów polskich od referatu prof. Kazimierza Znicza pt. „Razem, młodzi przyjaciele”. Referat wywołał szereg sprzeciwów i nawet paru antagonistów mówcy opuściło zebranie. Tezą prelegenta było jak „najdalej idące uproszczenie w pisowni przysłówków i przyimków. Prof. Znicz pragnie, abyśmy pisali razem wszystko to, co rozumowo razem ze sobą się łączy. Słusznie podkreślił prelegent, że dosyć już rozdziałów i różnic dzielnicowych w Polsce. Gdy zawołał: „Razem, młodzi przyjaciele!”, zerwała się burza oklasków. Słusznie dowodzi prof. Znicz, że jeśli razem pisze się nawspak, naprzełaj, nawizawi czy naprzekór, czemuż nie pisać razem takich np. kompleksów słownych, jak nadrugiejstronie ulicy, a nawet, jeśli chodzi specjalnie o podanie nazwy ulicy, pisać się powinno: nadrugiejstronieulicymarszałkowskiej. Prof. Znicz proponuje, aby pisać razem to, co łączy się logicznie, a zamiast modnych dziś przycinków, kropek, myślników, dawać właśnie przerwy. Pisałoby się więc: „Litwo Ojczyznomoja tyjesteśjakzdrowie ileciętrzebacenić tentylkosiędowiektocięstracił dziśpiąknośćtwąwcałejozdobiewidząiopisuję botąsknię potobie”. W ten sposób nie mamy żadnych wątpliwości ortograficznych w dzieleniu słów i zarazem w używaniu znaków przestankowych.
Gdyby policzyć oszczędność na atramencie, druku, papierze i pracy rzemieślnika polskiego, reforma ortografii dałaby nam ogromne oszczędności. Prof. Kazimierz Bałynicz oblicza, że rocznie zyskalibyśmy około dwustu milionów złotych. Po pięciu lataeh mielibyśmy już miliard złotych, co umożliwiłoby zniszczenie wszystkich książek w Polsce i wprowadzenie nowej ortografii.
Kilkanaście milionów, zyskanych miesięcznie przez to wyzbycie się głupiego nałogu łączenia najzupełniej sobie pokrewnych słów, wydatkować by mogła Polska na instytut reformy ortograficznej. Pisanie łączne — tak bowiem nazywa swój projekt Kazimierz Czarnicz — ma jeszcze jedną dobrą stronę. W gąszczu słów złączonych ze sobą trudniej odkryć błąd ortograficzny. Błędy stają się po prostu niewidoczne. Wobec tego wszystko jedno się staje, czy piszemy rz czy ż, ó, czy u oraz czy piszemy emi, czy ymi. Weźmy np. takie zdanie pisane nową pisownią: Oczemtódómaćnapariskimbrókó pżynoszonczmiastószypełnestóku pżekleństwikłamstwa nfewczesnychzamiaruw zapuźnionyhrzaluw poteńpieńczyhswaruw. Komuż się będzie chciało babrać w tej gmatwaninie liter? Jak będzie to musiał przeczytać, to przeczyta, a dla przyjemności przyczepienia się nawet nie zacznie się dobierać do tak napisanej książki.
Po referacie prof. Znicza i po opatrzeniu rannych przemówieniami i komentarzami, zebranie wysłuchało bardzo ciekawej prelekcji Kazimierza Ponicza o „nadrzędności czasownika nad rzeczownikiem i o konsekwencjach ortograficznych tego stanu rzeczy”. Prelegent podaje liczne przykłady podobnych zmian w ortografii nowo wprowadzonej w Niemczech. Zobrazujemy na przykład ten zdrowy z punktu widzenia obrony narodowej projekt. Weźmy słowo: żuk. Jakim prawem żuk ma się pisać przez ż? Idźmy drogą konsekwentną. Co robimy z żukiem? Oczywiście, rzucamy go na ziemię i depczemy, bo jest od nas słabszy i niepotrzebny. Czemu więc to, co robimy, pisać rz, a marnego, śmierdzącego, czarnego i zawszonego żuka przez ż? Znacznie prościej i logiczniej jest więc pisać: rzucamy rzuka. Idźmy dalej. Co robimy z Żydami? Wyrzucamy Żydów. A więc piszmy wyrzucamy Rzydów. Do czego służy pudełko? Oczywiście, do pomocy, a więc piszmy pódełko. Do czego służy gaz trujący? Do trucia wrogów, a więc nie jakiś tam trujący, ale po prostu trójący. Prelegent podał jeszcze parę bardzo przekonywających przykładów, których ze względu na spóźnioną porę nie przytaczamy.
Zjazd powziął uchwałę, aby przyjąć wniosek o nierozdzielności polskiej mowy. Z protestem wystąpił prof. Kazimierz Kunicz. W dłuższym przemówieniu dowodził on, że każda rzecz, która ma swój sens samodzielny, powinna istnieć samodzielnie. Rozległy się okrzyki: „Precz z anarchią!!!” Prelegent niezmieszany udowadnia dalej, że kolektywizm w pisowni jest zbrodnią popełnioną na indywidualności przysłówków i biednych przyimków. Weźmy, powiada, taki przykład. Istnieje sobie słowo podupadły. Dlaczego biedne po ma być w towarzystwie dupa, a dły ma się z tyłu łączyć z tym niedobranym małżeństwem. Jakim prawem zmuszamy te osobne dźwięki do tego wiecznego zespolenia? W samym słowie ortografia wieleż jest skłóconych elementów? Jest tam samotny przybysz z dalekiej Anglii, biedne or, jest polskie to, jest pyszny niemiecki graf i wreszcie najświętsze dla każdego indywidualisty słowo ja.
Po dyskusji, która z niesłabnącym natężeniem ciągnęła się do białego rana, zjazd ortografów polskich uzgodnił wreszcie wszystkie sprzeczności. Postanowiono wysłać depeszę hołdowniczą do P. Prezydenta. Prof. Znicz zaproponował, aby słowo hołdownicza napisać dla uczczenia prof. Kazimierza Nitscha, hołdownitscha. Zjazd obalił ten projekt i w konsekwencji tego rozpętała się dyskusja, która obnażyła istniejące jeszcze poważne różnice zdań. Postanowiono zwołać w przyszłym miesiącu nowy zjazd w sprawie reformy ortografii.
* Essej niniejszy stanowi rozdział książki J. Tuwima pt. Pegaz dęba. Drukujemy go z pominięciem obszernych cytatów, dublujących treść niniejszej książki.
* prawdopodobnie błąd zecerski. Powinno być: wić.
* Tytuł na mocy konstytucji skonfiskowany.
* S.