Lerum May Grethe Córy Życia 08 Owoc zimy

May Grethe Lerum

OWOC ZIMY

ROZDZIAŁ I

Lyster, listopad 1708

Oddech czteroletniej dziewczynki był urywany i le­dwo dosłyszalny. Siedzący obok niej młody mężczyzna miał twarz pooraną głębokimi bruzdami, a pod oczy­ma sine worki.

Czuwał już trzecią noc.

Na podłodze u stóp mężczyzny spało drugie dziec­ko. Był to chłopczyk, trochę mniejszy niż chora dziew­czynka w łóżku.

- Dobry Panie Boże, nie pozwól, żeby ona umarła! Nie daj jej odejść z mego życia...

Powtarzał te swoje modły bliski rozpaczy i czuł, że wraz z nimi kieruje ku niebu jeszcze jedną myśl.

Nie zabieraj mi ich.

Ani małej Amelii, ani jej matki!

Marja, jego ukochana, cieszy się przecież dobrym zdrowiem. W każdym razie jej ciału nic nie dolega. Jest młode, silne i pełne życia, żadna kobieta nie może się z nią równać, zawsze ją za to podziwiał. Marja nigdy się też nie wzbrania przed ciężką pracą.

Co innego dręczy jego ukochaną żonę. To coś nieu­chwytnego, niedobrego, czego nie potrafił zrozumieć. Czasami wydawało mu się, że dojrzewa w niej od daw­na jakiś bolesny wrzód. Rozrastało się to w niej przez wszystkie lata po ślubie. Zajmowało coraz więcej miej­sca w jej sercu, usuwało wszystko inne, do czego ko­biety zwykle przywiązują wagę.

Dzisiejszego wieczoru też nie ma jej w domu.

Karl nie umiał Marji tego wybaczyć.

Jaka matka odejdzie od swego dziecka w taką noc, kiedy maleństwo złożone chorobą walczy o życie i być może nie doczeka rana?

- Polegam na tobie, mój kochany - powiedziała Maryjka. - Kto troskliwiej niż ty potrafiłby się nią zaopie­kować, kto zrobi to lepiej niż własny ojciec? Wiesz przecież, że ona kocha cię bardziej niż mnie...

Potem pogłaskała go po policzku i z lekkim uśmie­chem zamknęła za sobą drzwi. U dzwonnika miało się odbyć spotkanie w sprawie szkoły. Wybierało się tam wiele najznakomitszych osób ze wsi. Żona lensmana i małżonka wikarego, córki pisarza i bratanica wójta... i, jakżeby inaczej, Marja Oppdal.

Znał żonę zbyt dobrze, by sądzić, że idzie tam zbie­rać resztki z pańskiego stołu. To nie Marja, poza tym powodziło im się ostatnio bardzo dobrze. W każdym ra­zie od czasu, gdy Gjertrud osiągnęła taką wysoką pozy­cję. Matka Marji wyszła mianowicie w ubiegłym roku za mąż za pułkownika z Enkesetet. Marja radowała się w imieniu matki do tego stopnia, że niekiedy pułkow­nik częściej posyłał spojrzenia jej niż swej świeżo poślu­bionej żonie. Przed laty ożenił się z bogatą wdową po właścicielu ziemskim Haraldzie Hanssonie, który był też wojskowym wysokiej rangi. Tworzyli znakomitą pa­rę. Ona posiadała pieniądze i ziemię, on natomiast bu­dzący szacunek tytuł. Teraz, po śmierci pierwszej mał­żonki, gdy pułkownik uznał, że życie jest zbyt samotne, gdy się go z nikim nie dzieli, wszystkie dobra przypadły w części również matce Maryjki. Maryjka dostała po­nadto spadek po Kari i Olem - Miedziaku. Także nie do pogardzenia, zwłaszcza że w domu tego ostatniego zna­leziono nie tylko miedziaki... Świat dowiedział się w końcu, co Ole posiadał.

Karl westchnął. Dziecko spało, ale nie tym zdro­wym, spokojnym snem, który daje siły. Mała rzucała się na łóżku, jej twarzyczka była rozpalona i wilgotna. Gorączka trawiła drobne ciałko. Dziecko miało wiel­kie czerwone plamy na skórze.

- Czerwona gorączka - orzekła Marja i sądziła wi­docznie, że nazwanie nieszczęścia uspokoi Karla. On jednak wiedział, że ta zaraza uśmierca wiele dzieci. Po­za tym to właśnie zaraza, zagraża więc również małe­mu synkowi.

- Choroba nie zabija zdrowych, silnych i sytych dzieci. Tylko te najsłabsze - oznajmiła Marja. Ona wie­działa takie rzeczy, ale Karl czuł bolesny skurcz w żo­łądku, widząc jej obojętny uśmiech.

Dzieci są w niebezpieczeństwie!

Ona tymczasem siedzi sobie u żony dzwonnika i roz­prawia o upadku obyczajów wśród biedoty. Marja, która sama jest przecież także dzieckiem biednych ludzi!

Karl zacisnął zęby i oparł głowę o krawędź łóżka, które sam z takim zapałem zrobił przed ślubem. Łóż­ko Maryjki. Jego łóżko.

Karl musiał przyznać, że małżeństwo nie było takie, jak się spodziewał.

Łóżko także nie.

Miało mieć okrągłe pozłacane kule we wszystkich rogach, ale nigdy nie udało mu się ich zrobić, martwił się tym.

Karl nie odważył się zasnąć, zmuszał się, by siedzieć w tej niewygodnej pozycji na podłodze u boku córecz­ki. Chłopczyk spał spokojnie na kocu w pobliżu gasną­cego ognia. Odgłos jego miarowego oddechu sprawiał, że urywane, krótkie westchnienia małej wydawały się jeszcze bardziej przerażające. Karl zmarzł. Otulił syn­ka narzutą i wełnianą kołdrą nakrył ramiona chorej. Ona jednak natychmiast ją odrzuciła.

Po chwili wstał, włożył gruby korzeń do murowane­go kominka w rogu izby, bliżej drzwi. Posypały się iskry, gdy płomień ogarnął suche drewno.

Karl powiesił kociołek z wodą nad ogniem. Zagotuje się, nim nadejdzie noc. Miał nadzieję, że Maryjka będzie już wtedy w domu, chociaż często po takich spotkaniach spała u którejś ze swoich przyjaciółek. Na przykład u dziewczyny z Dosen albo nawet u lensmanostwa.

Od jakiegoś czasu Maryjkę serdecznie witano w naj­lepszych domach. Karl dobrze wiedział, dlaczego. Była mądrą, a przy tym wyjątkowo piękną kobietą, z tymi czarnymi włosami i intensywnie niebieskimi oczyma. Talię miała szczupłą, nikt nie chciał wierzyć, że urodzi­ła bliźnięta. Jej wargi zdawały się żyć własnym życiem. Niezwykle ruchliwe, czerwone; słowa, które z nich pły­nęły, zawsze były stanowcze, celne, dowcipne...

Karl rozumiał, dlaczego ludzie ją kochają.

On przecież także ją kocha.

Dręczyło go jednak coraz bardziej, że żona swoim niezwykłym zachowaniem wystawia go na pośmiewi­sko. Musiał znosić coraz więcej złośliwości ze strony kolegów i krewnych. Nazywano go Karl - Saganek albo jeszcze gorzej, Marja - Karl.

Tego rodzaju przezwiska nadawano zazwyczaj tyl­ko słabym, safandułowatym mężom, którym żony mu­siały urządzać życie.

Karl nie chciał być jednym z nich.

Karl chciał być mężczyzną, dbać o swoją rodzinę.

Mimo to siedział tutaj, na podłodze ich malej chaty, trzymając w swojej dużej dłoni drobną rączkę chorego dziecka. To on szeptał pocieszające słowa, kiedy có­reczka zrywała się w gorączce i krzyczała przerażona jakimiś sennymi koszmarami. To on zwilżał jej wargi, on podawał chłodną wodę ze źródła lub gorące mleko do picia, kiedy choroba na zmianę wywoływała dre­szcze lub rozpalała ciało gorączką.

I Maryjka z pewnością uśmiechnie się do niego, gdy wróci do domu. Powie, że sprawił się dzielnie.

Jeśli w ogóle wróci...

Złe myśli wysysały siły życiowe z Karla, ponure dia­bełki podejrzliwości kąsały jego serce.

Bo gdyby tak nie poszła na spotkanie kobiet?

Gdyby teraz nie dzieliła posłania z kuzynką karcz­marza lub młodą żoną wikarego?

Co by to było, gdyby jakiś inny mężczyzna...?

Karl roztrząsał te pełne goryczy myśli, czuł, jak zapa­dają w jego umysł i serce, by tam pozostać. Niepocie­szony spoglądał na własne chude ciało. Nie potrzebował lustra, by wiedzieć, że nie jest mężczyzną, za którym dziewczyny biegałyby gromadą. Nie był ani księciem, ani wielkim uwodzicielem, miał włosy w nieokreślonym kolorze szaroblond, które tylko latem stawały się złoci­ste i zdumiewająco jasne. Był tak chudy, że większość ludzi nie doceniała siły jego mięśni, które wyćwiczył so­bie podczas ciężkiej pracy. Próbował kiedyś zapuścić brodę, ale mimo iż miał dwadzieścia cztery lata, na bro­dzie wyrastało mu zaledwie kilka kępek włosów, które z trudem mogły przypominać męski zarost.

Ubierał się skromnie. Używał prostych słów. Może i myśli miał proste? Nic dziwnego, że Maryjkę pocią­gali mężczyźni podobni do niej.

Karl wyprostował plecy, mimo rozgoryczenia na je­go wargach pojawił się blady uśmiech.

We wsi nikt nie dorównuje Maryjce.

Nawet gospodarz z Flahammar z całym swoim bo­gactwem. Ani sam proboszcz parafii, ów dumny i wład­czy Revelin!

Jeśli o tego ostatniego chodzi, Karl mógł się czuć spokojny, nie musiał obawiać się konkurencji. Bo pod­czas gdy inni znakomici mieszkańcy wsi wprost spija­li słowa z ust Marji niczym miód, to Revelin nigdy nie należał do dworu jego żony. Wprost przeciwnie, parę lat temu upomniał ją z ambony za zbyt swobodne za­chowanie wobec mężczyzn. Mówił o obowiązkach słu­żącej, o zuchwałości i Bożym gniewie wobec tych, którzy nie znają swego miejsca. Karl obawiał się jed­nak, że nie przypadkiem dary dziękczynne i ofiary na kościół tak dramatycznie zmalały tamtego roku. Reve­lin już nigdy więcej nie odważył się zaczepić Maryjki. Miała zbyt silnych przyjaciół. Karl był z tego dumny, choć zarazem przenikał go lęk.

Co właściwie nosi w myślach ta jego ciemnowłosa, tajemnicza żona? Czy nie wystarczy jej, że jest matką i gospodynią na Oppdal? Czy nie dość jej, że on tru­dzi się dzień i noc, by zapewnić byt swojej rodzinie i zdobyć jeszcze coś więcej? Czyż nie powinno jej to radować?

Nie.

Karl musiał się z tym pogodzić.

Dla Maryjki to wszystko za mało.

Czego ona pragnie? Gwiazdki z nieba?

Marja zabrała glos z taką swobodą, jakby przema­wiała do swoich małych dzieci, a nie do najznakomit­szych kobiet w okolicy.

- Zatem jesteśmy zgodne, że należy wysłać pismo do wiejskiego tingu. Sporządzimy odpowiedni dokument, wyjaśnimy, o co nam chodzi. Mamy jasne plany, ma­my odpowiednie pomieszczenie, a dzięki trzem z was również pieniądze na działalność przez pierwszy rok. Revelin nie może zgłosić żadnych zastrzeżeń!

Kobiety kiwały głowami. Ich piękne, sztywne czepki poruszały się przy tym dostojnie. Dwie z zebranych no­siły nawet kapelusze, podobnie jak to czynią damy w Christianii. Sama Marja była ubrana dość skromnie, ale przecież koronki przy mankietach nie ozdabiają stro­jów zwykłych żon dzierżawców. Te koronki właśnie bu­dziły zainteresowanie pozostałych kobiet, które szeptały do siebie: no tak, ona jest naprawdę wyjątkowa, ta Mar­ja z Oppdal. Musi pochodzić z lepszego rodu, niż nam się wydaje... Nie przypadkiem jej matka wyszła za mąż za pułkownika, tego przystojnego starszego wdowca.

Pochodzenie Marji było stałym tematem tego rodzaju spotkań, roztrząsanym pod jej nieobecność. Kobiety zbie­rały informacje, odnajdywały jakieś małe fragmenty, z których starały się odtworzyć pełny obraz, albo same wymyślały brakujące elementy i łączyły je razem. Powsta­wały z tego pełne tajemnic historie, które ubarwiały nud­ną codzienność. W końcu przeszłość Marji stała się dla nich niemal całkiem oczywista, przestały jej więc zada­wać jakiekolwiek pytania. Zresztą ona zawsze odpowia­dała jakby trochę skrępowana, spuszczając wzrok, kobie­ty mogły się jedynie domyślać żalu w jej pięknych oczach.

Z pewnością właściwie odtwarzały jej historię. Marja była wyjątkową osobą. To prawdziwa dama.

Może pochodzi z Rosendal, może z rodziny jakichś ba­ronów? Niekiedy jest trochę zbyt ożywiona, czasem wypowiada się zbyt swobodnie, a innym razem wyda­je się trochę za sprytna. A może we wczesnej młodości przeżyła jakieś głośne miłosne przygody... Teraz jednak nikt nie mógł nic zarzucić jej cnocie. Żartowała ze wszystkimi, również z mężami zebranych tu pań, ale nigdy nie przekraczała granic. Kobiety nie obawiały się niczego z jej strony. Czasem tylko wypowiadała się może zbyt śmiało i uczenie.

Tak jak teraz.

- Moje panie, nie możemy siedzieć spokojnie i pa­trzeć, jak nasi synowie i córki dorastają bez szansy zdo­bycia lepszej pozycji w świecie. Wasze dzieci są najlepiej sytuowane we wsi, ale wiele z nich nie potrafi napisać nic poza własnym imieniem i nazwiskiem! Jak potoczy się ich dorosłe życie, skoro nie będą w stanie sporządzić umowy ani kontraktu? Tak jest, będą uzależnione od in­nych, umiejących pisać. A tego rodzaju zależność, moje panie, nie jest czymś, co człowiekowi służy. Zwłaszcza teraz, w tych czasach wojen i niepokojów...

Panie kiwały głowami i podnosiły do ust najpiękniej­sze małe filiżanki Dosenów. Wiele z nich śmiertelnie się bało dotknąć tej pochodzącej z dalekiego świata kruchej porcelany. Która by się jednak przyznała, że to dla niej zupełnie obce przedmioty? I która by powie­działa, że kawa, którą im podano, jest kwaśna i smaku­je dziwnie?

Każda chciała wydać się elegancka.

Również Marja znajdowała się wśród tych, które nie krzywiły się ani trochę, czując cierpki smak modnego napoju.

Ona zresztą pijała kawę i przedtem...

Kobiety wysłały list najpierw do pisarza, prosząc, by odczytał go na tingu. Pisarz uniósł brwi, ponieważ jed­nak jego żona i córka znajdowały się w gronie osób, które list podpisały, nie mógł po prostu schować pa­pieru do szuflady i zapomnieć o nim. Z rosnącym zdu­mieniem odczytywał ładne, równe pismo.

Kobiety proszą o szkołę!

Kobiety chcą, by ich dzieci uczyły się pisać i czytać. Chcą, by ich dzieci poznawały nowe wynalazki i miały pojęcie o świecie. Chcą też, by do szkoły chodziły rów­nież dziewczęta. Przez całe trzydzieści tygodni w roku!

Stary pisarz potrząsał z wolna głową.

Ta myśl nie mieściła mu się w głowie. To coś zupełnie nowego, coś, co łamie, wywraca na nice stare zwyczaje.

Nauka czytania jest z pewnością bardzo pożyteczna, ale przecież nie przeznaczona dla wszystkich. A kate­chizmu nawet nie umiejące czytać dzieci komorników i tak się nauczą u dzwonnika. Trzeba jednak przyznać, że teraz, kiedy syn pastora wyjechał do Kopenhagi, na­uki odbywały się nieregularnie, nawet sam dzwonnik nie traktował już tego tak poważnie. Cóż począć, wiek. A teraz ta prośba od kobiet, z którymi należy się liczyć.

Jego własna małżonka, córka.

I wszystkie pozostałe, one też mają wiele do powiedze­nia. Część z nich zarządza własnymi gospodarstwami.

Pisarz wiedział, że tego listu nie można odłożyć na bok. Musi go przedstawić na tingu.

A któż inny, jak nie synowie i mężowie tych kobiet tam zasiadają?

Pisarz westchnął, pociągnął spory łyk z aptecznej butelki stojącej na biurku. Poczuł, że ogarnia go roz­koszne ciepło.

Raz jeszcze przeczytał list, rozpoznał charakter pisma jako należący do jednej z podpisanych.

Marja Oppdal.

To ona stoi za tym wszystkim.

Żona dzierżawcy, nowa, która nie wiadomo skąd się wzięła w tej okolicy, wróbel pośród łabędzi, które rów­nież postawiły swoje znaki na tym papierze.

Nie, nie wróbel. Raczej drapieżny ptak. Ale piękny, tego nikt nie może jej odmówić. Z pewnością przyzwy­czajona do lepszych warunków. Stara się teraz zapew­nić je sobie i rodzinie.

Nie mógł tylko zrozumieć, dlaczego wyszła za mąż za kogoś tak przeciętnego jak ten Karl Oppdal, który niczym się nie wyróżnia i na którego nikt nie zwrócił­by uwagi. Pieniędzy zresztą też nie miał. Ale dzieci przyszły na świat dziwnie szybko po ślubie...

Widocznie Marja znajdowała się w kłopotach.

Teraz musi tego żałować, skoro przynajmniej połowa mężczyzn ze wsi gotowa jest paść na kolana na najmniej­szy znak z jej strony. Teraz mogłaby mieć każdego, ko­go tylko by zapragnęła. A po tym jak matka wyszła tak dobrze za mąż, nikt by nie zwracał uwagi na to, że pan­na nie ma posagu.

Pisarz odłożył list na stół. Oliwa w lampie się koń­czyła, płomyk był coraz słabszy. Zdmuchnął go, by oszczędzić mu powolnego konania. Potem wszedł do izby, gdzie czekała na niego żona.

- Jeszcze więcej nauki? Co tydzień? Przez całą zimę? Marja, przecież to niemożliwe! To czyste szaleństwo! Również dzieci biedoty, które powinny się raczej nau­czyć, jak prowadzić pług, niż wypisywać litery! Co im zresztą z tego przyjdzie? Czy najedzą się tymi literami?

Marja uśmiechała się tylko na te grzmiące słowa.

Wcale jej nie martwiło to, co mówi szwagier.

- Tak, tak, Ingebrikt, nie strasz mnie już więcej. Czy naprawdę nie chciałbyś, by twoje rodzone dzieci były szanowanymi mieszkańcami tej pięknej wsi? Czy nie chcesz, by mówiono, że synowie i córki Ingebrikta to mądrzy ludzie, których nie można oszukać? Sam prze­cież prowadzisz własne przedsiębiorstwo... Czy nigdy nie chciałeś móc osobiście przeczytać królewskiego li­stu lub zajrzeć do ksiąg pisarza?

Mężczyzna grzmiał nadal, ona jednak widziała, że zdobyła przewagę. Ale nagle tamten znalazł nowe ar­gumenty.

- Owszem, owszem, może to coś pożytecznego dla mężczyzny, nie przeczę. Ale baby i dzieciaki? Nie, to rozrzutność. A jakie nieposłuszne się staną, kiedy uwie­rzą, że mają coś w głowie!

- Dzieci kiedyś dorosną, a baby niejednego mężczy­znę wyprowadziły z biedy - odparła Marja cicho.

Mężczyzna mówił dalej, chodząc wokół stołu w naj­lepszej izbie, dokąd Marja wkroczyła i usiadła na krze­śle. Minęło sporo czasu od tamtej chwili, kiedy jej mąż stał tutaj z czapką w ręce i prosił swego brata o mleko dla maleńkich dzieci. Całe morze czasu dzieliło ich od tamtych wydarzeń. Może Ingebrikt o tym zapomniał. Marja nie zapomniała.

- Revelinowi się to z pewnością nie spodoba - rzekł w końcu szwagier, jakby to był najważniejszy argument.

Marja starannie ukryła groźne błyski, które pojawia­ły się w jej oczach zawsze, gdy ktoś wymówił w jej obe­cności nazwisko pastora.

- Może i tak będzie. Ale nie damy mu wyboru, gdy ty i inni bogaci ze wsi poprą projekt.

Mówiła dalej, prawie szeptem:

- Wiesz dobrze, że w wielu okolicznych dworach są rzeczy, które Revelinowi by się nie podobały. Gdyby wszystkie tajemnice zostały ujawnione... wtedy...

Ingebrikt drgnął. Wiedział, co Marja ma na myśli. Do - skoczył do drzwi, przestraszony, że ktoś może usłyszeć.

- Ty znasz drogi, którymi skrada się lis, Marjo Oppdal. Biedny brat, któremu trafiła się taka żona... Ale wiem, co czyni cię taką pyskatą i żądną władzy...

- No, no, ostrożnie, szwagrze. Nie jest takie pewne, czy ci się opłaci mnie obrażać. No więc, jak będzie? Al­bo, ściślej biorąc, ile?

Mężczyzna pochylił się do niej, ogromną dłoń poło­żył na blacie stołu.

- Ani szylinga, moja droga. Ani grosza! Powinnaś być zadowolona, że wymusiłaś na mnie poparcie. Nie będę występował przeciwko twojej szalonej idei, ale na tym koniec!

Marja zrozumiała, że nie wyciśnie z niego nic wię­cej. Zresztą, szczerze powiedziawszy, niczego więcej nie oczekiwała. Najważniejsze teraz to rozpocząć nau­czanie, potem reszta ułoży się sama.

Marja zamierzała doprowadzić do otwarcia szkoły dla wiejskich dzieci. Prowadzone u pastora czytanie Biblii i nauka katechizmu będą w razie konieczności częścią szkolnego programu. Poza tym jednak dzieci powinny uczyć się czytać, powinny się też dowiedzieć czegoś wię­cej o świecie znajdującym się za fiordami i górami. Mar­ja bardzo dobrze pamiętała własną tęsknotę za wiedzą, pamiętała też, z jakim zainteresowaniem słuchała histo­rii Olego, czekała na nie tak samo jak na kawałki cukru, które zwykle przywoził do Meisterplassen. Zdawała so­bie również sprawę z tego, jaką władzę posiadają ci wszy­scy, którzy potrafią wyrażać swoje myśli i poglądy na papierze. Ci, którzy rozumieją trudne słowa, używane tyl­ko w piśmie, nigdy w mowie.

Do kogoś, kto umie czytać, wolność podchodzi bli­żej. Do takich ludzie pokroju Revelina nie mogą przy­chodzić w swoich czarnych pelerynach i stawiać im żą­dań ani ciskać przekleństw z wysokich ambon. Ludzie, którzy sami umieją czytać, znajdą właściwe słowa w czarnej księdze. Sami odkryją prawdę. Będą też mo­gli ujawnić sztuczki pastorów. Marja marzyła o no­wych czasach. O epoce, gdy żaden ubrany na czarno sługa Boży nie będzie mógł upokarzać ludzi i odbierać im wszystkiego, co posiadają.

Tak jak Revelin postąpił wobec jej matki. Wobec jej nieznanej, lecz ukochanej mamy. Marja zacisnęła zęby, myśląc o zdradzie. Pożegnała się z Ingebriktem, który sprawiał wrażenie rozczarowanego, że bratowa nie chce zjeść kolacji z jego rodziną. W drodze do domu miała wiele czasu na myślenie, szła wolno po zamarz­niętej, uśpionej ziemi.

Mama, mama.

Jestem już prawie u celu.

Wkrótce Revelin będzie leżał u moich stóp, a to, co ci zabrał, stanie się znowu twoją własnością.

Powinnaś być wtedy u mego boku, mamo, i widzieć, jak oskubuję go niczym gotowego do zabicia koguta. On mi ciebie odebrał, mamo. Tobie odebrał córkę.

Dlatego będzie sprawiedliwe, że ja ukradnę mu syna. A razem z synem odbierzemy mu twoją własność! Wszy­stko, co powinnaś odzyskać, wszystko, co powinnyśmy mieć ja i biedna Sunniva! On sypia w twojej pościeli, ma­mo, na twoim srebrze jada! A kiedy odpoczywa wśród pięknych poduszek, to wszystko, co go otacza, należy właściwie do ciebie i do mnie! Odbiorę mu to dla ciebie, mamo, nawet gdyby to była jedyna rzecz, jakiej doko­nam na tym świecie!

I może, może któregoś dnia ty również wrócisz.

Ty i tata.

Ze skał na dalekiej Północy.

Marja poczuła, że bolesna tęsknota miesza się z bun­tem przeciwko pastorowi. On wypędził mamę z domu i pozbawił ją całego majątku, twierdził, że nigdy nie była żoną poprzedniego proboszcza. Chociaż mieli przecież córkę, siostrę Marji, Sunnive! I mama musiała uciekać z pustymi rękami. Jako biedna wyrobnica została przepę­dzona ze wsi! Dobrze, że tata już wtedy był i mógł ją do siebie przyjąć! Nie miała innego miejsca oprócz Meister­plassen. Naprawdę nie miała gdzie się podziać. Marja uważała, że historia jej poczęcia jest niewiarygodnie pod­niecająca. Była córką kata! Tata Randar, ten dobry i ła­godny człowiek zapamiętany z wczesnego dzieciństwa, był niegdyś ponurym, strasznym sługą ciemności! Marja bardzo dobrze rozumiała, dlaczego tak pociągał mamę. Tę kobietę, z pewnością niezwykle piękną. Mimo wszy­stko, czego doświadczyła w tej wsi...

Revelin nie zadowolił się tym, że wypędził ją z pro­bostwa i pozbawił domu. Szpiegował ją, zdobył fałszy­wych świadków, którzy występowali przeciwko niej, i prawie mu się udało zaprowadzić ją na stos czarow­nic. Ale jego żona niemal w ostatniej sekundzie wyja­wiła prawdę. Dzięki temu mama uniknęła haniebnej śmierci, ale została zesłana daleko na Północ do obozu dla ukaranych kobiet. Obóz mieści się na bardzo nie­gościnnej wyspie. Nikt nie wraca stamtąd żywy, to po­wszechnie wiadomo. Ale mama pisała do domu, wie­dzieli więc, że żyje.

I tata postanowił do niej pojechać. Opuścił swoją zagrodę i ziemię, opuścił córkę, wszystko.

Marja rozumiała go bardzo dobrze, ale dziecko, które wciąż w niej żyje, nigdy tego nie zaakceptowało. Pastor musi ponieść karę również za to, postanowiła Marja. Bo gdyby nie zesłał mamy do obozu, wówczas tata też nie opuściłby swojej córeczki.

Ale Revelin otrzyma karę, jaka mu się należy.

Wciąż się do tego przygotowywała.

Teraz ma w ręce znakomitą kartę.

To syn pastora.

Ów młody, źle przez ojca traktowany Justitian.

Ten, którego ona uwiodła i oczarowała tak, że nig­dy się już nie wyrwie spod jej władzy. Wiedziała o tym. Widziała to w jego oczach. Chociaż minęły przeszło cztery lata, od kiedy stąd wyjechał, Marja była pewna, że chłopak należy do niej bez reszty.

Najbliższego lata oczekiwano jego powrotu.

Wtedy musi być przygotowana. Może i szkołę uda się do tego czasu otworzyć? Marja miała nadzieję, że i ona będzie uczestniczyć w pracy, na przykład jako swego rodzaju pomocnica nauczyciela? Kiedy więc Ju­stitian wróci do domu z dyplomem w kieszeni... nikt się specjalnie nie zdziwi, że to właśnie jemu zostanie powierzone prowadzenie nauki. Wtedy mogłaby spo­tykać się z nim często. Justitian nie będzie miał szans.

No i gdy Justitian zapłonie już prawdziwym ogniem...

Wtedy czas się dopełni.

Wtedy dowie się, kto jest ojcem jej dzieci.

A wobec takiego rozwoju wypadków stary pastor będzie musiał dać za wygraną. Justitian przecież nigdy się tego nie wyprze. Stary pastor musi oddać wszystko, co bezprawnie odebrał i ukrył.

Marja odzyska swój spadek.

Dalej w przyszłość nie wybiegała. Nigdy tego nie ro­biła. Nigdy nie poświęciła ani jednej myśli życiu „po Zemście .

Karl również dzisiaj na nią czekał, w jego wielkich, psich oczach wyczytała nieme oskarżenie. Zdjęła z sie­bie piękną wełnianą chustę, wyciągnęła ręce do ognia tlącego się jeszcze w piecu.

- Co z Amelią?

- Interesuje cię to? - spytał Karl ponuro.

- Oczywiście. Poprawiło jej się?

- Sama zobacz. Mała śpi.

Marja podeszła do łóżka, gdzie lekkie wzniesienie pod kołdrą wskazywało, że ktoś tam leży. Chłopczyk sie­dział w kącie i plótł sznurek. Na stole stały nie pomyte od śniadania talerze. Karl pracował przez cały dzień u właściciela ziemi. Dzieci musiały radzić sobie same.

- Nie jest już taka gorąca...

- Nie. Ale wystarczająco gorąca, by matka się nią za­opiekowała - odparł Karl z goryczą.

Marja westchnęła zdenerwowana, pogłaskała mizer­ne włosy córeczki, potem przytuliła do siebie chłopca. Mały wyrywał się, nadal splatał wełniane nici, z któ­rych najwyraźniej chciał zrobić ozdobę dla taty.

Marja usiadła przy stole, dłonią uderzyła w ławę.

- Chodź tutaj, mój mężu, opowiem ci, czego dowie­działam się dzisiaj...

- Dziękuję, myślę, że już wiem. Gadają o tym we wszystkich obejściach. O tobie. I o kobietach, które zrobiły się zbyt zuchwałe. Chcą mieć szkołę, do której mogłyby chodzić dziewczyny, i Bóg wie co jeszcze...

- Karl, ty mnie chyba popierasz? Rozumiesz, jakie to ważne, by wszyscy mogli wiedzieć trochę więcej, rozumieć więcej, mieć szersze horyzonty?

- Horyzonty na polu kapusty są zawsze jednakowe - odparł sucho. - Czy zna się litery, czy nie, głód tak samo szarpie wnętrzności. Tak myśli większość tych, z którymi ja rozmawiałem. Oni uważają, że zajmujesz się głupstwa­mi, Marjo! Niebezpiecznymi głupstwami! Czy ty rozu­miesz, że wielu biednych ludzi nie przeżyje, jeśli stracą po­moc dzieci przy pracach polowych? A co z kobietami, czy mają wszędzie ze sobą nosić najmłodsze dzieci, gdy więk­sze wystrojone będą siedziały w szkole i uczyły się do ni­czego im niepotrzebnych liter?

Marję zaskoczyło to, że we własnej izbie musi wy­słuchiwać takiej tyrady. Karl zazwyczaj nie używał wielkich słów. Widocznie zmienił taktykę.

- Rozumiem, że jesteś rozżalony, mój drogi. W ostat­nich czasach nie zajmowałam się dostatecznie własnym mężem. Było tyle różnych spraw... Musiałam rozma­wiać z ludźmi, pić kawę u karczmarzowej, przekony­wać żonę lensmana i córkę pisarza... przygotowywać im ziołowy wywar na reumatyzm albo inne dręczące je choroby. Potrzebuję przyjaciół...

- Zawsze mówisz, że potrzebujesz przyjaciół. Po co ci aż tylu znakomitych przyjaciół? Nie znam żadnej ko­biety, która by podobnie jak ty biegała nieustannie na plotki i czepiała się najbogatszych mieszkańców wsi...

- Jesteś niesprawiedliwy, Karl! Wiesz przecież, że to nie te żałosne małe pólka ani twój pot stworzyły nam takie dobre życie. Wiesz z pewnością, że jedzenie, które spożywasz, to dary od moich przyjaciół, których stać na taki gest wobec szanowanej kobiety.

- Nie wszystko - mruknął. - Większość pochodzi od twojej matki! Zawstydza mnie tym, co nam przysyła, gdy tymczasem mnie nie stać na to, żeby...

- Stać cię na wszystko, co tylko zechcesz, mój dro­gi Karlu. Akurat teraz, na przykład... akurat dzisiejsze­go wieczora...

Przysunęła się do niego na ławie, wsunęła chłodną dłoń pod koszulę przy szyi. Bawiła się jego włosami na karku. Wargi Karla drgały. Marja stwierdziła nagle, że się postarzał.

- Jestem zmęczony, Marjo. Nie przespałem porzą­dnie ani jednej nocy od...

- Tak, tak, wiem. Wiem, że dzieci nie pozwalają ci spać, kiedy mnie tutaj nie ma. Rozpieszczasz je, Karl...

- A co mam robić, kiedy Amelia budzi się z krzy­kiem, rozgorączkowana, i uspokaja się tylko, kiedy chodzę po izbie, trzymając ją w objęciach?

- Pozwól jej trochę popłakać. Niech zrozumie, że potrzebujesz snu.

Spojrzał na żonę z niedowierzaniem, jakby nagle z jej kochanych ust wyskoczyło jakieś paskudne zwierzę.

- Zrobiłaś się zimna, Marjo.

Słowa Karla zawisły w powietrzu. Marja odsunęła się od niego, cofnęła palce. Nie lubiła tych jego brązowoszarych oczu, kiedy patrzyły na nią z takim wyrzutem.

Zdecydowała się na zwykłe rozwiązanie. Narzuciła ponownie chustkę na ramiona i zaczęła energicznie na­pełniać pustą skrzynię na drewno.

Praca, praca, praca.

Zawsze pomagało jej, kiedy miała czym zająć rę­ce, gdy zbyt trudne słowa cisnęły się na usta. Marja na dworze, przy pieńku do rąbania drzewa, uderzała sie­kierą w drwa tak, że rozpryskiwały się na wszystkie strony i z głuchym stukotem uderzały o ścianę chaty. Ze środka dochodziło zawodzenie chorej dziewczynki. Ten dźwięk wywoływał bolesne skurcze w jej sercu. Zebrała drewno i wróciła do izby. Blady uśmiech złago­dził surowe rysy jej pięknej twarzy.

Marja wzięła na ręce córeczkę, drugim ramieniem otoczyła synka.

Potem zaczęła opowiadać im bajkę o królewnie, która odeszła od swoich rodziców, ale przysięgła, że odbierze trollom ukradziony skarb.

Amelia uśmiechała się zmęczona, ale szczęśliwa, że może przytulać policzek do piersi matki. Wdychała za­pach mamy, cieszyła się rzadkim uczuciem spokoju, ja­ki ten zapach jej dawał. Karl Martin wciąż splatał weł­niane nici, małe paluszki miał poocierane niemal do krwi. Marja zauważyła, że malec ssał kciuk tak, że pra­wie całkiem zjadł paznokieć.

Chłopiec miał palce Justitiana, długie i szczupłe. Ko­lor włosów zaś, ku jej zdziwieniu, przypominał włosy Karla, ale pod niesforną, sterczącą na wszystkie strony czupryną kryły się jednak uszy, jakie Marja widziała tylko u jednego człowieka. U Justitiana.

Karl nigdy o tym nie pomyślał.

A teraz nadszedł właściwy czas, teraz wszystko zo­stanie ujawnione. Marja nie chciała się tym martwić. Znajdzie z pewnością siły na rozwiązanie wszystkich problemów, kiedy odzyska już spadek.

ROZDZIAŁ II

Wiejskie tingi odbywały się dwa razy do roku, zwy­kle wiosną i tuż przed Bożym Narodzeniem. Wszystko w okolicy, co mogło chodzić lub pełzać, gromadziło się na miejsce tingu, bo ting to czas wielkiej rozrywki. De­cydowały się tutaj ludzkie losy, a pisarz, reprezentują­cy wobec obywateli władzę królewską i państwową, od­czytywał dekrety i obwieszczenia. Bywało, że ludzie czuli się niczym bezbronne mrówki wobec niezrozu­miałych prawniczych tekstów. Zdarzało się i tak, że pra­wo wspierało obywateli, stwarzało im warunki do ży­cia i poczucie bezpieczeństwa co do własności.

Na ogół jednak nawet za drobne przestępstwa na­kładano surowe kary, zwykle pieniężne. Rozwiązłe młode kobiety stawiano pod pręgierzem, co zresztą sta­nowiło największą atrakcję tingu. Ludzie cieszyli się, a zarazem przeżywali momenty grozy, współczując tym nieszczęśnicom, które zbłądziły i musiały odpo­wiadać przed odzianymi na czarno mężczyznami.

Ośmiu wybranych spośród najznakomitszych mie­szkańców wsi stanowiło sąd. Zasiadał w nim pastor i lens­man, bogaci chłopi, a także pułkownik i karczmarz. Ten ostatni nie cieszył się wprawdzie zbyt wielkim poważa­niem, miał natomiast pod dostatkiem srebra. A to ważne.

Tego roku na liście, którą odczytano pierwszego dnia tingu, lecz ogłaszano już wcześniej, przez trzy poprzedza­jące ting niedziele po nabożeństwie, znajdowało się wiele interesujących spraw. Między innymi, najbardziej zresztą popularne, spory o ziemię. Tym razem było ich cztery. Są­siedzi oskarżali się nawzajem o podorywanie granic albo o wycinanie drzewa w nie swoim lesie. Kłócili się o pra­wo połowu ryb oraz o możliwość korzystania ze wspólnego pastwiska. Pewien komornik został oskarżony o to, że po kryjomu doił krowy właściciela gospodarstwa.

Przed sądem stanęła też młoda Ingrid, która pozwo­liła się uwieść pewnemu żołnierzowi. Rodzice chłopaka przepędzili ją z domu, a teraz zabiegali o to, by rozpu­stnica została surowo ukarana. Ich syna nie widziano na tingu, dawno temu bowiem poszedł na wojnę, by przelewać krew w walkach ze wschodnimi sąsiadami.

Dziewczyna została ukarana, ale uśmiechała się uszczęśliwiona do pisarza, kiedy dotarło do niej, że za swój występek będzie musiała opuścić wieś, nic więcej. Z podniesioną głową i pogardliwym uśmiechem wyszła z tłumu, prowadzona przez parobka lensmana.

Marja obserwowała wydarzenia z wielkim zaintere­sowaniem. Zawsze była zafascynowana tą grą, tą siłą, która niemal wyczuwalnie ciążyła nad ludźmi zgroma­dzonymi w pomieszczeniu lub na placu. Uwielbiała te uroczyste sformułowania, zgrzyt pióra po żółtym pa­pierze, zapach topionego laku do pieczęci.

Jej zdaniem pisarz wyglądał śmiesznie w swojej białej peruce, ale przecież proboszcz przy różnych okazjach też tak wygląda. Nikt nie sprawiał głupszego wrażenia niż ich chudy proboszcz z opadającą na oczy kosmatą peruką...

Dla młodych dni tingu oznaczały czas wolny.

W tym okresie nikt specjalnie ciężko nie pracował. Ludzie zbierali się, sprzedawali i kupowali wełnę oraz ciastka na miodzie albo drobne wyroby z drewna. Wy­pijali po kuflu piwa w Dosen albo siorbali gorącą zupę na mięsie czerpaną z wielkich kotłów przygotowanych w gospodzie. Przybywali też ludzie z daleka, którzy nie mieli nic do sprzedania, nie występowali jako świadko­wie ani im nie towarzyszyli.

Marja często odwiedzała gospodę, kłaniała się i uśmiechała do gości, nie zawahała się też nigdy z od­powiedzią, nawet kiedy zagadywał ją ktoś z najznaczniejszych obywateli.

Tylko niewielu jej nie znało. W gospodzie siedzieli mężczyźni, których podejrzewała o to, iż świadomie przeciągają swój pobyt możliwie jak najdłużej, bo mają nadzieję na krótką rozmowę z nią sam na sam w ogro­dzie karczmarza. Nie zajmowała się podawaniem do sto­łu, zresztą karczmarza nie było stać na wynajęcie kogoś takiego. Własne służące zatrudniał przy cięższej pracy. Marja jednak chodziła między stołami, pytała, czy jedze­nie smakuje, tu i ówdzie wytarła jakąś plamę albo zmie­niła nakrycie. Ze swobodą odgrywała rolę gospodyni, za­chowywała się przy tym z taką godnością, że jeden je­dyny gość, który odważył się uszczypnąć ją w udo, na­tychmiast zapragnął znaleźć się jak najdalej stąd.

Karczmarz był bardzo zadowolony.

Był też zadowolony z ozdoby, którą mu sprzedała, a która niegdyś należała do czarownicy Anny. Nowy właściciel pozwalał Marji nosić naszyjnik, kiedy tak spacerowała między jedzącymi. Był jej wdzięczny. Na­szyjnik przyniósł mu oczekiwane szczęście zarówno je­śli chodzi o interesy, jak i w kartach. O miłości zapo­mniał już dawno.

Sprawę szkoły rozpatrywano podczas tingu osobno, na specjalnym posiedzeniu, kiedy już rozstrzygnięto wszystkie kwestie prawne. W dyskusji uczestniczyli najbogatsi mieszkańcy wsi, większość posiadających ziemię gospodarzy chciała zasiadać w tym zgromadze­niu, długo i pięknie przemawiać na temat przyszłości.

Pastor wygłosił wprowadzenie, podkreślając, że do­konuje się oto generalny upadek obyczajów. Mówił o rozwiązłości w niektórych dworach, gdzie służba nie jest trzymana troskliwą, lecz twardą chrześcijańską rę­ką. Wspominał o potajemnych odwiedzinach w spi­chlerzach i o brzuchach młodych kobiet, o rozpust­nych młodzieńcach i uwodzicielskich pannach. Gospo­dynie nie zawsze poczuwają się do odpowiedzialności za powierzoną im młodzież, grzmiał pastor.

Większość zebranych ponuro kiwała głowami, nikt nie odważył się zareagować inaczej. We wszystkich sło­wa pastora budziły dręczący niepokój, niewielu było ta­kich, którzy nigdy nie chodzili w konkury, nie wspinali się w młodości po drabinach do spichlerzy, w których sypiały panny. Co więcej, niektórzy nie musieli cofać się w przeszłość dalej niż do ostatniego lata...

Marja uparcie wpatrywała się w pastora. Od blisko pięciu lat znała tę szczupłą twarz, która często krzywi­ła się w prowokujących uśmiechach. Włosy miał wciąż tak samo bezbarwne jak wówczas, gdy po raz pierw­szy jego oblicze pojawiło się w snach Maryjki. Odkąd przybyła tutaj, Revelin trwał w jej myślach niczym czarny cień, symbol wszelkiego zła. Od dzieciństwa wi­działa oczyma duszy tę ponurą twarz i rozkoszowała się myślą, że kiedyś dane jej będzie patrzeć, jak życie wypływa z tego nikczemnika.

Nadejdzie taki dzień. Nadejdzie wkrótce.

Teraz jednak unurzany we krwi miecz i wszystkie anioły zemsty opuściły jej marzenia. Marja stała się dorosła. Dowiedziała się też, że nie wszystko jest takie proste. Jaki sens miałaby zemsta, gdyby człowiek sam utracił przy tym życie lub został wysłany do równie strasznego miejsca jak to, w którym musiała przebywać mama...?

Marja uśmiechała się blado, stojąc ukryta w tłumie i przyglądając się przemawiającemu pastorowi.

Teraz będzie działać inaczej.

Revelin miał na świecie tylko trzy rzeczy.

Powołanie.

Honor.

Syna.

Marja zamierzała zniszczyć wszystko.

To dlatego tak cierpliwie czekała przez te lata w Lyster. I dobrze wykorzystywała dany czas, zdobywała so­bie wciąż nowych, znakomitych przyjaciół. Poznawała coraz więcej tajemnic, coraz więcej pikantnych history­jek, które mogłaby wyjawić. Lub przedstawić na tingu.

Wkrótce będzie mogła potajemnie kierować wszyst­kimi. Kiedy nadejdzie decydujący dzień, Revelin zosta­nie przepędzony od wszystkich drzwi, nie znajdując nigdzie sprzymierzeńca.

Dokładnie tak, jak postąpiono z jej matką.

Zarazem jego syn zostanie pogrążony w hańbie.

Uśmiech Marji zamarł na wspomnienie pierwszej konfrontacji z Revelinem.

Ach, była taka młoda i głupia! Wierzyła, że wystar­czy po prostu przyjść i przedstawić swoją sprawę, a już dumnemu pastorowi zaczną się trząść kolana. Zamie­rzała straszyć go, że uda się na ting, gdzie powie, że zo­stała uwiedziona przez jego syna.

A tymczasem ów syn uczynił ją brzemienną.

W ten sposób wszystko uległo zmianie, a pastor zy­skał nad nią władzę. Mógł zabrać jej dzieci, nawet nie wiedząc, że to jego własne wnuki. Dlatego Marja mu­siała czekać. Czekać, aż odzyska możliwość działania.

Justitian, jedyne dziecko Revelina.

Miała nad nim pełną kontrolę.

Syn pastora to droga do odzyskania spadku.

Do spadku, którego podobno już nie ma. Ten okrutny diabeł twierdzi, że wszystko zostało spalone! Książki ma­rny, dokumenty, lekarstwa od przyjaciół Mogensa... wszy­stko. Marja mogła płakać na myśl o tym. Jeśli to prawda, to nigdy nie odnajdzie papierów, ujawniających intrygę Revelina. Nie znajdzie dokumentu, który by świadczył, że mama i poprzedni pastor naprawdę byli małżeństwem. Świadkowie pomarli. W kościelnej księdze nie ma na ten temat ani słowa. Jednak ci, z którymi Marja rozmawiała, potrząsali z niedowierzaniem głową, kiedy pytała ich, czy sądzą, iż tamta Maria była kobietą upadłą.

Znali jej matkę, większość mieszkańców wsi ją znała. Marja chłonęła nawet najdrobniejsze informacje na jej temat, ale oni niczego nie zauważali. Nikomu nie przy­szło nawet do głowy, że mogłaby mieć jakieś osobiste po­wody do interesowania się historią Marii Skanke. Zresztą to lepiej, bo na razie nikt nie powinien o tym wiedzieć.

Kiedy jednak czas nadejdzie, z pewnością udzielą jej poparcia, oni, starzy przyjaciele Marii. Ci, którzy nie odważyli się tego zrobić wówczas, gdy matka znalazła się w okropnym położeniu. Ci, którzy zlękli się wła­dzy pastora i stchórzyli.

Marja zapomniała niemal o bożym świecie, stojąc z zaciśniętymi ustami i pozwalając myślom płynąć po tak dobrze znanych torach.

Teraz głos zabrał sam pisarz. Mówił o propozycji kobiet, zamierzających otworzyć we wsi szkołę.

- Nie znam czegoś takiego z innych okolic - rzekł niepewnie. - Miałem jednak dość czasu, by się nad tym za­stanowić, i muszę powiedzieć, że pomysł wydaje mi się interesujący i właściwy. Choćby dlatego, że powinniśmy wreszcie jakoś uporządkować sprawy nauczania katechi­zmu. To wstyd dla parafii, że tak wielu naszych doro­słych chrześcijan nie zna najważniejszych zasad wiary... A w przyszłym roku będzie dobra okazja, bo przecież spodziewamy się wizyty biskupa. Myślę, że pochwali tro­skę wsi o religijne wychowanie naszej młodzieży...

Wiele łysych głów potakiwało, kilka bardziej owło­sionych również. Pisarz mówił dalej:

- No więc sprawa szkoły. Człowiek musi w tym mo­mencie zapytać, czy lud tego potrzebuje? Czy nie jest dobrze tak, jak dotychczas było, że jedni wiedzą, jak orać ziemię karmicielkę, podczas gdy inni poświęcają się książkowej wiedzy i czytaniu tekstów? Czy niedobrze jest tak, jak jest, chłop przecież może iść do swojej zwierzchności w razie potrzeby i poprosić o przeczyta­nie jakiegoś dokumentu? I czyż sam Pan nie postawił swoich sług w naszych kościołach po to, by czytali nam i tłumaczyli święte teksty?

W tylnych rzędach, gdzie siedziały kobiety, rozległy się teraz szepty.

Pisarz zrobił krótką pauzę, szeleścił papierami.

W końcu spojrzał na zgromadzenie. Jego własna żo­na uniosła wysoko głowę. Pisarz odwrócił wzrok.

- No cóż, panowie, różnie ja o tym myślę. Posłuchaj­my więc, co wy sami macie do powiedzenia o tej... nie­zwykłej sprawie.

Natychmiast znowu głos zabrał Revelin.

- Ja uważam, że to sam diabeł namieszał w głowach waszym kobietom. Co może z tego wszystkiego wynik­nąć oprócz kłopotów? Żeby kobiety zaczynały rządzić wsią... Moi parafianie, jestem przekonany, że także wy uznacie to za przeciwne naturze. I to nie tylko za niedo­puszczalne zarozumialstwo, ale również za występowa­nie przeciwko słowom Pana! Bo czyż On nie powiada w swoim świętym piśmie, że kobieta powinna siedzieć na szerokim tyłku i milczeć podczas zgromadzeń, a nie...

- To nie Pan tak powiada, to Luter!

Piskliwy głos wytrącił pastora z równowagi. Revelin ogarnął wzrokiem grupę kobiet, nie zorientował się jednak, która się odezwała. Tu i ówdzie rozległy się chi­choty. Revelina okropnie to zirytowało.

- Chciałbym was przestrzec przed bluźnierczym traktowaniem słów Pana! Chcę ostrzec każdego, kto uważa, że wolno mu krytykować i upominać tych, którzy wiedzą lepiej! Ale wracajmy do rzeczy: nie po­trzeba nam powszechnej znajomości sztuki czytania. I właśnie przed chwilą mogliśmy się wszyscy przeko­nać, dlaczego tak powinno być: słyszeliśmy głos kobie­ty, która nie zna swego miejsca. Która oponuje prze­ciwko postawionym po to, by jej strzegli i kierowali nią na zdradliwych ścieżkach życia!

Pastor mówił dalej, teraz łagodniejszym tonem. To nadzwyczajny mówca, skonstatowała Marja cierpko.

- Każdemu człowiekowi zostało przydzielone odpo­wiednie miejsce. Nie wszyscy mogą wiedzieć tyle sa­mo. Gdyby tak było, to wszyscy przychodziliby na świat jako pastorzy, prawda?

Patrzył wyzywająco w oczy zgromadzonym mężczy­znom. Żaden nie odważył się wypowiedzieć odmienne­go zdania.

- Dlatego, moi panowie, muszę powiedzieć, że sre­bro, które przeznaczycie na realizację tego pomysłu, zo­stałoby lepiej wykorzystane na zakup czegoś trwałego.

Na przykład złotej tacki do kościoła albo jeszcze jed­nego srebrnego lichtarza. Potrzebujemy też różnych rzeczy do ołtarza... Na takie właśnie dary Bóg spogląda łaskawym okiem! Jemu z pewnością się nie spodoba, że wyrzucacie swoje szylingi, by walczyć z ustanowionym przez niego porządkiem, dając każdemu własny klucz do Biblii. Nawet tym, którzy nigdy nie odnajdą drzwi! To bluźnierstwo!

Revelin stał jeszcze przez chwilę niczym posąg i roz­koszował się ciszą, jaka zaległa po jego słowach. Wierni wciąż jeszcze go słuchają. Co do tego nie może być wąt­pliwości... A Marja Oppdal jest bardzo blada. Ha! Nie doceniała go, ta podstępna córka czarownicy! Za każdym razem, kiedy Revelin spotykał tę Marję, odczuwał przy­kry skurcz żołądka. Od pierwszej chwili, od tamtego dnia, gdy nagle pojawiła się na nauce. Wtedy jej jeszcze nie znał, nie wiedział, jaka zła krew płynie w jej żyłach. Nie wiedział, że jest córką czarownicy... córką Marii.

Maria, która nadal odbiera mu sen.

Maria, wąż w raju, którego zgodnie z rozkazem Pa­na przez całe życie starał się zmiażdżyć swoim obcasem. Który jednak zawsze wyślizgiwał się w ostatniej sekun­dzie i który wciąż zatruwał złym jadem jego krew.

Tamta Maria stała się zmorą jego życia, jego osobi­stym demonem. Wielką próbą, podobną do tej, której musiał się poddać Jezus w ciągu czterdziestu dni i no­cy spędzonych na pustymi. Gdyby nie te dręczące, bez­senne noce, jakie wspaniałe życie mógłby prowadzić pastor Revelin! Miał przecież wszystko, miał ubrania i dobrobyt, posiadał ziemię i służbę. Ale, niestety, nic nie było w stanie odegnać od niego nocnej mary. Nikt nie potrafił uwolnić go od kuszącego uśmiechu, od jej krwistoczerwonych warg, które szeptały uwodzicielskie słowa podczas samotnych nocnych godzin.

Nikt.

I oto teraz córka demona postanowiła zająć również jego dni, robi wszystko, by zatruć resztę jego życia. Nie mógł na to pozwolić. Nie wiedział jednak, co z nią po­cząć. Ta kobieta jest niebezpieczna, może jeszcze nie­bezpieczniejsza niż jej matka. Bardziej nieobliczalna, można powiedzieć. Bardziej... zła.

A gdyby wieś poznała prawdę o niej... Cóż, stare sprawy mogłyby mu nawet teraz bardzo zaszkodzić. Maria miała w tej okolicy licznych przyjaciół. Wciąż żyją ludzie, wobec których musiał użyć całej swej wła­dzy, by stanęli po właściwej stronie. Ludzie, którzy wtedy byli o włos od pokrzyżowania planów Pana, od ujawnienia gry, w wyniku której ostatecznie zostali uwolnieni od czarodziejskich sztuczek Marii.

Revelin zaczynał się starzeć.

Dlatego nie był już w stanie prowadzić wymagają­cej takich sił walki. Marja jest młoda i energia po pro­stu ją rozsadza. Jeśli jednak posunie się za daleko, on potrafi jeszcze pokazać, kto tu ma prawdziwą władzę!

Usiadł, ale nie spuszczał zgromadzenia z oczu.

Każdy, kto chciałby otworzyć usta, napotykał surowe spojrzenie oczu pastora. W końcu chrząknął pułkownik, ten ożeniony z kobietą, podającą się za matkę Marji.

- Ja myślę, że nie ma się za bardzo nad czym zasta­nawiać. Jeśli tylko pieniędzy jest pod dostatkiem, to podobno można nauczyć czytać i krowę! Nie ma tylko pewności, czyjej mleko będzie nadal smakować jak mle­ko, he, he!

Ponure dotychczas zgromadzenie z przyjemnością powitało przyciężkawe poczucie humoru mówcy. Puł­kownik wciąż zachowywał zdrowie i energię. Chyba ci, którzy gadają, że podupadł ostatnio na umyśle, nie wie­dzą, o czym mówią!

- No, ale traktując rzecz poważnie, moi panowie, to o ile ja wiem, wielu ludzi we wsi chciałoby tej szkoły, chętnie myślą o tym, że nasza wieś będzie pierwsza... Więc uważam, że możemy zbudować szkolną izbę w moim domu. Widywałem mianowicie tego rodzaju izby dawniej, podczas moich podróży. Za granicą... tak, w każdym razie w Danii. Synowie chłopów i rzemieśl­ników uczyli się w nich o różnych prądach w oceanach, o krajach czarnych ludzi i innych sprawach. To poży­teczne, chciałbym powiedzieć. I ważne, że nasze dzie­ci zrozumieją, na czym polega ich obowiązek wobec Boga i kraju! Zwłaszcza w takich czasach jak te, kiedy grożą nam wrogowie...

Marja stłumiła ziewanie, nie mogła zrozumieć, co wojna, przetaczająca się daleko stąd, ma wspólnego z ich szkołą. Pułkownik jednak mówił dalej, a zebrani z sza­cunkiem słuchali historii o dawnych przygodach i lśnią­cych medalach. Nareszcie skończył, wymieniła spojrze­nie z Gjertrud. Ta ostatnia wyglądała na dumną i trochę onieśmieloną, widać jeszcze nie zdążyła przywyknąć do faktu, że jest żoną pułkownika. Biedna Gjertrud, ale ra­dzi sobie zupełnie nieźle. Tylko nigdy się chyba nie przy­zwyczai do tego, że przygotowywanie jedzenia, rąbanie drewna i obrządek należy pozostawić innym... Nie lubiła bezczynnego siedzenia. Ostatnio wyglądało na to, że ro­la ozdoby pokojów pułkownika ją męczy. Zeszczuplała, z czym było jej do twarzy, wyglądała młodziej.

Marja postanowiła, że po zebraniu pójdzie do Gjer­trud na kolację. Może powinna zabrać również Karla? Jeśli Amelia lepiej się czuje... Tak czy inaczej musi po­rozmawiać z pułkownikiem o swoich zamiarach, o tym, że pragnie poświęcić życie nauczaniu dzieci. Mi­mo wszystko była jedną z niewielu kobiet w tej wsi umiejących czytać, pragnęła stanowić dobry przykład dla młodych dziewcząt. Poza tym przecież nie można chyba wymagać, żeby takiej męczącej bądź co bądź pracy, nauczania również dzieci biedoty, podjęła się żo­na pastora lub lensmana.

Podstarzały pułkownik promieniał. Marja nie mogła powstrzymać się od śmiechu, widząc jego przesadnie eleganckie zachowanie wobec dam. Nie odstępował Gjertrud ani na krok, ale też raz po raz posyłał Marji uwodzicielskie spojrzenia. Podał jej ramię, gdy schodzi­li z placu, na którym odbywał się ting, i dziarsko pod­sadził ją, kiedy wsiadała do powozu czekającego nieo­podal. Gjertrud pomagał z jakąś dziwną ostrożnością, posadził ją na poduszkach obok Marji. Sam sięgnął po lejce. Lekki powozik, podobny trochę do powozu pa­stora, był jednak dużo nowszy i miał nabijane metalo­we ozdoby, podczas gdy pojazd pastora dekorowały obłażące już malowidła. Mimo pory roku drogi były niemal suche. Ta zima skąpiła opadów, nie tak jak po­przednia, gdy to sypał śnieg lub padał deszcz. W tym roku tylko gdzieniegdzie na brunatnych polach widzia­ło się śnieg. O żadnej sannie nie mogło być mowy!

Enkesetet leżało tuż za wsią, pułkownik jednak je­chał wolno, powoził ostrożnie, bardzo ostrożnie.

- Hej, pułkowniku, pokaż, jakim jesteś woźnicą! Przyśpiesz trochę - dogadywała Marja.

Ale on uśmiechał się tylko z tajemniczą miną i rzucał ukradkowe spojrzenia w kierunku Gjertrud. Ku swemu zdumieniu Marja stwierdziła, że Gjertrud rumieni się ni­czym młoda dziewczyna. Wyglądała niezwykle pięknie w swoich eleganckich ubraniach. Kto by pomyślał, że ta biedna dziewczyna, sierota włócząca się po wiejskich drogach, oskarżona o morderstwo służąca, zajdzie w ży­ciu tak daleko? Teraz siedziała niczym królowa w jed­nym z największych dworów wsi. Jadała srebrną łyżką najbardziej wyszukane potrawy. A stroje! Marja nigdy przedtem nie widziała takich wspaniałości. Niektóre co prawda Gjertrud odziedziczyła po nieboszczce pułkow­nikowej, nikt by jednak tego nie zauważył, bowiem sa­ma większość poprzerabiała. Wyglądała zdumiewająco młodo i zdrowo. Świeżo umyte włosy pięknie układały się pod czerwono - niebieskim czepkiem mężatki.

- On zawsze tak mnie traktuje - zachichotała Gjer­trud i nie potrafiła ukryć, że naprawdę jest zakochana jak panna młoda.

Kiedy później siedziały obie w Enkesetet na krze­słach z wysokimi oparciami, każda z kuflem gorącego piwa i talerzykiem ciastek przed sobą, Gjertrud zaczę­ła mówić.

- Widzisz, Marjo... ja, to znaczy... rzeczywiście nieo­czekiwanie, ale...

- Wykrztuś to nareszcie z siebie! O co ci chodzi?

- Bo ty... ty zostaniesz chyba starszą siostrą...

- Co? - Marja wytrzeszczyła oczy. - Czy to znaczy, że ty... że jesteś... że ty, ale to...

- Chciałaś powiedzieć, że jestem za stara, prawda? Tak, rzeczywiście tak można myśleć. Ale ja się nie my­lę, Maryjko. W kwietniu urodzę dziecko...

- Znaczy za pięć miesięcy? Och, Gjertrud, nie chcia­łam powiedzieć nic złego, oczywiście strasznie się cie­szę... ale to naprawdę niespodzianka.

- Anton też tak uważa... pewnie miałabym problemy z przekonaniem go, gdyby nie to, że od ślubu zawsze byliśmy razem w dzień i w nocy.

- Och, nie, jakże by mógł tak pomyśleć, przecież nig­dy byś go nie zdradziła!

- Nie, to pewne. Podobnie sympatycznego męża żad­na stara panna chyba nie znajdzie!

Marja musiała przyznać, że tak jest w istocie.

- No i pomyśl... nareszcie mogę zostać matką... - Gjer­trud w rozmarzeniu spoglądała przed siebie. Kiedy tak sie­działa z podkulonymi nogami, wyglądała jak dziewczy­na, Marja uznała, że wszystko jest przecież naturalne. Ale Gjertrud skończy niebawem czterdzieści dwa lata i Maryjka wiedziała, że to niezwykle poważny wiek jak na pierwszy poród. Nawet gdyby przedtem rodziła, i tak jej wiek stanowiłby znaczne ryzyko.

Marja skuliła się, nie chciała teraz o tym myśleć. Nie byłaby w stanie utracić również Gjertrud, o Boże, nie. Przecież ta nieszczęsna kobieta trudziła się przez tyle lat dla innych, Maryjka cieszyła się więc, że owe je­dwabne bluzki i cały dobrobyt przypadły właśnie jej. Uważała, że to sprawiedliwe. Poza tym nigdy nie za­pomniała o swojej „córce”, Marja zawsze chętnie to podkreślała. Nic dziwnego, że pułkownik popierał pla­ny otwarcia szkoły zarówno swoim liczącym się gło­sem, jak i srebrem.

- Masz wspaniałego męża, Gjertrud. On naprawdę rozumie, co na tym świecie się liczy...

- Moja biedna Maryjko, jak tobie się nie wiedzie w tym życiu...

- Milcz, Gjertrud! Nie mów teraz o tym! Sama ży­łaś przez wszystkie lata bez mężczyzny i miłości, a ja­koś dawałaś sobie radę! Ja mam przecież męża... który mnie obchodzi, do cholery!

Gjertrud wolno kiwała głową. Pojmowała, że wkro­czyła na bardzo niebezpieczne rejony. Wobec ognia, który tyle razy widywała w oczach Marji, zawsze mu­siała kapitulować. Lepiej więc i teraz nie wywoływać wilka z lasu. Nie teraz, kiedy jest im tak dobrze...

- Sama wiesz chyba najlepiej, Maryjko. Ty troszczysz się o swoje sprawy, ja powinnam myśleć o swoich.

- No właśnie! - rzekła Marja zadowolona i przytu­liła się do Gjertrud z serdecznym uśmiechem. Ostroż­nie położyła dłoń na szerokiej spódnicy.

- Musisz teraz dbać o siebie, ty również. Żeby ma­leństwo przyszło na świat zdrowe i udane!

- Daj Boże, żeby tak było - uśmiechnęła się Gjer­trud i uścisnęła rękę Marji.

- Czujesz coś?

- Nnie... myślę, że nie. Ale też nie wiem, czego po­winnam oczekiwać...

- To jest tak, jakby ryba trzepotała się w wodzie - rze­kła Maryjka z rozmarzeniem, te słowa przyszły do niej skądś z bardzo daleka.

Obie kobiety siedziały tak przez chwilę, każda po­grążona we własnych myślach.

- Więc on o niczym nie wie - rzekła w końcu Maryjka.

- Że to pierwszy raz? Nie, nie wie. On myśli, że ja... że ty jesteś moją córką. Powiedziałam, że twój ojciec był żołnierzem, podobnie jak Anton, i zginął, zanim się urodziłaś. Powiedziałam mu też, że pochodzimy z oko­lic Ytre - Sogn.

- I że powodziło się nam dobrze? - zachichotała Marja.

- Oczywiście, bardzo dobrze nam się powodziło... ale utraciłyśmy wszystko. Musiałam się przenieść do siostry Kari...

- Dobrze wiedzieć - roześmiała się Maryjka. - Nigdy jednak nie pomyślałaś, że możesz spotkać ludzi, którzy znali nas w Sogndal?

- Owszem. Ale może Bóg da, że do tego nie dojdzie - odparła Gjertrud. - Zresztą jeśli ktoś zobaczy moją piękną zieloną pelerynę lub stroje gospodyni z Oppdal... któż wtedy pomyśli o biednych kobietach z Mei­sterplassen? Wszyscy są przekonani, że wyruszyłyśmy za Randarem...

- To prawda. Tata... A jeśli przyszły od niego jakieś listy?

- Mam nadzieję, że lensman się nimi zajął. Albo je­go syn. Starego Eyliffa z pewnością już nie ma.

Marja przytuliła się jeszcze mocniej do Gjertrud, le­żała teraz przy niej niczym kociak.

- Czasem bardzo pragnę się do kogoś przytulić - za­mruczała. - Ale nie mam do kogo.

- A ja mam - odparła Gjertrud z naciskiem.

Anton bardzo lubił, kiedy jego dorosła pasierbica przychodziła z wizytą. Żartował i śmiał się, unosił ją w górę i kręcił się z nią w kółko, wyśpiewując wesołe piosenki jak niepoważny młody chłopak. Był tak dum­ny ze swojego osiągnięcia, z tego, że zostanie ojcem, że wprost nie umiał chodzić normalnym krokiem.

- Pomyślcie, dziedzic! Mały chłopaczek drepczący po podłodze tego pokoju! Ktoś, kogo można posadzić przed sobą na koniu i uczyć wszystkiego! Albo mała dziewczynka, co ty na to, mamo Gjertrud? Mała dziew­czynka równie śliczna jak ta, którą masz od dawna!

I Marja znowu musiała ruszać w szalone tany, aż spódnice fruwały jej ponad głową, grożąc, że strącą piękną wazę pana Antona ze stolika przy oknie.

- Przestań już, dziadku! Nie jesteś przecież jedynym mężczyzną, który spłodził dziecko!

- Jedynym to nie, ale równie dumnym jak stary oj­ciec Abraham! - donosił Anton i tym razem Gjertrud musiała z nim tańczyć. Dużo wolniej i ostrożniej, rzecz jasna, i nie tak wysoko w górę była podrzucana.

Otarł pot z czoła rękawem koszuli i opadł na krzesło przed kominkiem. Na dworze od dawna było ciemno. Marja wiedziała, że powinna już iść. Jutro też będzie dzień. Może dzieci jeszcze nie poszły spać, to zdąży je uściskać.

- Kochani, muszę się żegnać. Dzieci czekają...

- Tak, tak, pędź do domu, do swojego chłopa, Maryjko! Za dużo czasu spędzasz na wsi, moim zdaniem!

Słowa Antona zabrzmiały ostro, Maryjka usłyszała ton powagi, choć ojczym śmiał się wesoło.

- Idę już, Anton, tylko nie pozjadajcie się tu nawzajem!

- A weź coś smakowitego z kuchni dla dzieci! Zda­je mi się, że Anna dzisiaj piekła...

- Dziękuję! Dziękuję za jedzenie i piwo, i za wszystko. Marja odwróciła się jeszcze lekko przy drzwiach i posłała Antonowi jeden ze swoich najpiękniejszych uśmiechów.

- I dziękuję za szkolę!

Pułkownik zaczął machać rękami, ale śmiał się do niej.

- Zapłacisz ty mi za dzisiaj zaciągnięty dług, Marjo Oppdal!

Gdy tylko Marja wyszła, Anton oplótł ramionami swoją dojrzałą żonę i szeptał jej coś do ucha. Gjertrud, uszczęśliwiona, tuliła się do niego tak bardzo, jak jej na to pozwalał wrażliwy już brzuch.

- Połóżmy się dzisiaj trochę wcześniej, moja ukocha­na - poprosił Anton.

Chętnie wsparła się na ramieniu, które jej podsunął, i wolno weszła po schodach do sypialni na piętrze.

Niemal z czcią pomagał jej rozpinać ubranie na ple­cach i wyjmował grzebienie z jej włosów z takim na­maszczeniem, jakby dumnie ujmował ster.

Gjertrud nie wyzbyła się jeszcze onieśmielenia po swoim samotnym życiu, gdy lękała się jedynie spojrzeń Randara.

Zdarzało się, że myślała o Randarze, kiedy Anton brał ją czule w objęcia. Przypominała sobie grające pod skórą mięśnie tamtego i jego zdumiewająco szerokie plecy.

Ale minęło całe życie od czasu, kiedy samotna płaka­ła po nocach z tęsknoty za mężem swojej przyjaciółki.

Randar nigdy całkiem by do niej nie należał.

Teraz zrozumiała, że to ona w pewnym sensie zmu­siła go do wyjazdu. Był człowiekiem honoru. Obiecał jej małżeństwo, ale mogło do niego dojść tylko wów­czas, gdyby Maria była stracona na zawsze. A przecież ją odnalazł, więc nie miał po co wracać do domu. Ran­dar złożył w ofierze zarówno Gjertrud, jak i swoją cór­kę. Okazuje się, że wszystkim wyszło to na dobre.

No, może z wyjątkiem Maryjki.

Gjertrud lękała się, że to dziecko nigdy nie będzie całkiem szczęśliwe. Dziewczyna nosiła w sobie coś złe­go, coś mrocznego, coś wyniszczającego. Jak to dobrze, że wyszła za mąż za tego spokojnego, prostego czło­wieka. I w pewnym sensie dobrze też, że zapaliła się do idei nauczania dzieci. Może to ją zaspokoi, może ze­chce przeznaczać siły na coś innego, niż tylko sycić się dawną myślą o zemście.

- Boże, daj, żeby któregoś dnia była taka szczęśliwa jak ja - szepnęła Gjertrud w mrok, podczas gdy mał­żonek pieścił ją czule.

- Niech wszyscy mężowie doznają takiej radości u swoich żon - jęknął zachwycony Anton w odpowiedzi.

Gjertrud tuliła go do siebie, wiedziała, jak wiele zadowolenia on znajduje w tej części małżeńskich obo­wiązków. Jak to jednak niesprawiedliwie zostało ustano­wione, myślała z goryczą. Mężczyzna może się radować życiowymi sokami i płonąć miłością nawet do późnych lat. Tymczasem kobieta gaśnie, robi się stara i bezpłod­na, zanim skończy pięćdziesiątkę... Gjertrud posyłała swemu Bogu dziękczynne modły.

Dziecko, które w niej dojrzewa, jest przecież darem Boga. To prawdziwy cud! Nagroda za to, że przez te wszystkie lata opiekowała się dzieckiem Marii. Gjer­trud była w stanie przywołać w pamięci słodki zapach noworodka, tak nieoczekiwanie złożonego w jej ramio­na, gdy matkę wtrącono do więziennego lochu.

Maryjka.

Lodowaty strach ścisnął serce Gjertrud.

Co poszło nie tak, jak powinno? Gdzie popełniła błąd?

Co sprawiło, że to niewinne śliczne maleństwo dora­stało ze złym bólem w sercu? Przypominała sobie baśnie opowiadane małej, przypominała własną gorycz, jaką w nie wkładała. Ach, tak, dziecko stało się odbiciem jej goryczy. Tak strasznie pragnęła teraz to odwrócić!

- Boże, pomóż mi tchnąć spokój w serce tego dzie­ciątka, które noszę pod sercem. Pomóż mi zasiać w je­go duszy ziarno radości - szeptała Gjertrud i głaskała de­likatnie śpiącego już męża po przerzedzonych włosach.

Postanowiła, że będzie patrzeć tylko na rzeczy pięk­ne, będzie się pokornie modlić, będzie myśleć tylko do­brze przez cały czas, kiedy dziecko w niej dojrzewa.

ROZDZIAŁ III

Marja szła ku domowi w cienkich butach i żałowa­ła bardzo swojej próżności, która kazała jej włożyć lek­kie skórzane pantofle na obcasach zamiast praktycz­nych drewniaków.

Droga była nierówna, kałuże pozamarzały, a pada­jący tego dnia śnieg sprawiał, że szło się bardzo ciężko. Wkrótce jednak zobaczy światło latarki, którą Karl zwykle zapalał przed domem, kiedy na nią czekał.

Serce Marji zabiło mocniej na myśl o tym świetle.

Karl jest taki dobry i troskliwy. Dzieci nie mogłyby mieć lepszego ojca. Poczuła bolesne ukłucie w piersi, kiedy uświadomiła sobie, że Karl lepiej zajmuje się dziećmi niż ona sama. W niedziele zwykle kładł się na podłodze i godzinami się z nimi bawił. Przypominał so­bie piosenki z dzieciństwa, robił im z drewna małe la­leczki i koniki. Rozmawiał z nimi prawie tak, jak z do­rosłymi. A na urodziny dawał bliźniętom prawdziwe prezenty! Ona sama nawet o tym nie pomyślała. Takie rzeczy ulatują człowiekowi z głowy.

Śnieg oblepiał jej teraz stopy i niczym lodowata dłoń kładł się na nogach obciągniętych wełnianymi pończo­chami. Brzeg spódnicy był przemoczony, ciężko tłukł po śniegu w rytm kroków Marji. O ileż praktyczniejsze są spodnie mężczyzn! Nigdy jednak dalej Marja w swoich myślach się nie posunęła. Była kobietą na tyle, by wiedzieć, że spódnice, piękne wstążki i ozdoby włosów, koronki i tasiemki dobrze służą kobiecej wła­dzy. Niewielu potrafiło zachować obojętność wobec niej, kiedy postarała się podkreślić swoją urodę.

Ślizgając się brnęła po ścieżce w stronę domu. Buty rozjeżdżały się po nierównej drodze. Ciemność gęst­niała z minuty na minutę.

Dzisiaj przed drzwiami nie paliła się żadna latarka.

Trudno, widocznie zgasła. A może Karl poszedł spać razem z dziećmi? Zdarzało się nie raz, że przychodziła do domu i zastawała całą trójkę śpiącą w szerokim ło­żu. Wtedy ona układała się na sofie, na której zwykle sypiały dzieci. Nie miała nic przeciwko temu. Czuła się wolna i spokojna, leżąc na osobnym posłaniu, podczas gdy miarowe oddechy tamtych kołysały ją do snu.

Ale dziś było jeszcze wcześnie, mimo że mrok okrył całą okolicę. Niebo wisiało nad ziemią ciężkie, lada mo­ment pewnie znowu zacznie padać śnieg. Od czasu do czasu mignął jej zza chmur blask księżyca, ale były to je­dynie szare pasma nad ciemnym horyzontem. Fiord rów­nież tonął w mroku, lód pokrywał powierzchnię, ale nie był w tym roku na tyle gruby, by można było po nim chodzić. Oglądała się raz po raz za siebie na zagrody po­łożone niżej nad wodą. Tu i ówdzie mignęło światełko, poza tym jednak okolica sprawiała wrażenie wymarłej.

Karl nie spał. Siedział przy piecu, jak to często zwykł czynić, i rozkoszował się widokiem małych kawałków brzozowej kory, które zwijały się w czerwonożółtym żarze, trzaskały, długo igrały z ciężkimi płomieniami, zanim pozwoliły się ostatecznie spopielić.

Dzisiejszego wieczora Karl znowu miał ten psi wy­raz w oczach. Marja postanowiła go uprzedzić.

- Dobry wieczór, mój mężu! Jak tam dzieci? A ty? Udało ci się pożyczyć konia na następny tydzień?

- Owszem, wszystko dobrze. Zdołamy chyba zwieźć bale do tartaku. Ale niczego się nie dorobimy, jeśli ty wciąż będziesz tak latać!

- No coś ty, wiesz przecież, że dzisiaj był ting! Nie mogłam pozwolić, żeby rozstrzygnęli sprawę nauki czytania beze mnie! To się opłaciło, zapewniam cię, bardzo się opłaciło. Powinieneś był widzieć Revelina, kiedy zrozumiał, że większość gospodarzy nie poskąpi srebra... I postanowiono, że pułkownik Anton z Enkesetet zbuduje szkolną izbę!

- O, to bardzo dobrze.

Karl rzucił do ognia kolejną garść brzozowej kory. Kawałki zwijały się, strzelały w górę jasnym płomie­niem, oświetlały twarz Karla.

- Chodź, opowiem ci więcej. Zrobię ci coś do jedze­nia, przyniosłam różne dobre rzeczy z Enkesetet. Pszenny placek, razowy chleb i najlepsze podpłomyki w Lyster.

- Dziękuję, już jadłem. Zupę. Z dziećmi.

Marja skuliła się. Ramiona jej opadły. Jedzenie, które trzymała w rękach, włożyła do skrzynki koło sto­łu, w której trzymali podpłomyki. Zresztą zapas już się kończył. Zostało ledwie parę kawałków na dnie. Nie­zbyt rzadki to widok w chatach biedaków, ale u Marji Oppdal beczki z mąką stały pełne.

- Jutro będę piekła - powiedziała Marja do siebie.

Karl zachichotał, ale widziała, że zaraz tego pożało­wał. Pochylał twarz nad trzaskającym ogniem. Jakaś iskra spadła na drewnianą podłogę i zostawiła po sobie czarny znak na desce.

- Musimy porozmawiać, Marjo - zaczął cicho.

Marja westchnęła ciężko. Nic nie mówiąc poprawia­ła okrycia na łóżku, oglądała jakieś swetry, dziury na łokciach i przy szyi.

- Marjo, posłuchaj mnie! To wszystko jest bardzo trudne, wiesz, że niełatwo znajduję słowa...

Marja usiadła. Patrzyła na męża, który nadal tkwił na stołku z dłońmi spoczywającymi na kolanach. Blask ognia z pieca sprawiał, że włosy Karla wyglądały ni­czym aureola.

- Marjo, moja kochana, ja się boję. Boję się, że to wszystko skończy się źle. Odsuwasz się ode mnie... z każdym dniem bardziej.

- Przecież jestem tutaj!

Karl wpatrywał się w podłogę.

- Nie, Marjo - rzekł łagodnie. - Nie ma cię tutaj. Na­wet teraz cię tu nie ma.

Marja, niczego nie pojmując, potrząsnęła głową. Po­trafiła zrozumieć, że zdaniem Karla za mało bywa w domu. Ale twierdzić, że jej tutaj nie ma? To przecież bez sensu. Siedzi zresztą w domu nieustannie! A kiedy już tu jest, zajmuje się troskliwie i nim, i dziećmi.

Powiedziała mu to.

- Czy nie jestem dla ciebie dobrą żoną i gospodynią, Karlu Oppdal? Czy głodujesz? Czy chodzisz w podar­tych ubraniach? Czy twój inwentarz jest brudny i nieobrządzony? Czy twoim dzieciom źle jest u matki?

- Nie, nie. To nie tak. Chociaż wolałbym nie goto­wać sobie sam, zniosę i to. Ale zbyt często wychodzisz z domu i biegasz po wsi, Marjo. Wciąż odwiedzasz, a to jednych, a to drugich... Masz coraz więcej znakomitych przyjaciół, bardzo dobrze rozumiem, że to interesują­ce móc rozmawiać z takimi ludźmi. Pamiętaj jednak, że jesteś moją żoną!

- Nigdy o tym nie zapomniałam - rzekła cierpko.

- Zapomniałaś, zapomniałaś o danej obietnicy... bo nie zdobywasz szacunku, biegając wciąż od jednej za­grody do drugiej, zamiast siedzieć w domu z rodziną, gdzie twoje miejsce.

Marja wstała. Podeszła do niego. Mówiła teraz in­nym tonem. Łagodnie i ciepło, jakby chciała mu się przypodobać.

- Karlu Oppdal, chyba nie potrzebujesz się wstydzić za swoją żonę? Powiem ci, że więcej niż połowa mężczyzn ze wsi bardzo chętnie zamieniłaby się z tobą miejscami...

Karl odsunął się, cofnął ręce, kiedy chciała ich dotknąć.

- Nie byłbym taki pewien, Marjo. Nie byłbym pe­wien... Oni się ze mnie śmieją. Mówią o mnie Marja - Karl. Nie podoba mi się to! Myślę, że nikomu by się nie podobało!

- Nikt cię tak nie nazywa! Nigdy o czymś takim nie słyszałam! Mówisz głupstwa, Karl. Uroiłeś sobie coś. Może to ty się zmieniłeś, a nie ja! Dawniej byłeś ze mnie dumny, cieszyłeś się, że wszyscy mnie lubią, że tak łatwo nawiązuję kontakt z różnego rodzaju ludź­mi. Ja jestem sobą! Nigdy nie będę nikim innym! Czyż to właśnie nie Marję pragnąłeś mieć? Albo może nie je­steś do tego stopnia mężczyzną, by ścierpieć, że twoja żona chodzi własnymi drogami?

- Owszem, pragnę mieć Marję. Tę łagodną, miłą Mar­ję, która zrywała się rano, zanim ptaki zaczęły śpiewać, i rozpalała ogień w moim domu. Marję, która przytu­lała się do mnie wieczorami niczym mały kociak....

- I masz ją, Karlu. Ale moje dni są długie...

Teraz on podniósł się z miejsca. Ona wciąż siedzia­ła na podłodze obok pustego stołka.

- Tak, nasze dni są długie, Marjo. Ważne jest jednak, byśmy potrafili właściwie je spożytkować. A ja nigdy nie potrafiłem zrozumieć, co jest dla ciebie najważniej­sze. Czasami odczuwam głęboki niepokój. Zdarza się, że mam ochotę potrząsnąć tobą i przywrócić ci rozum, wydusić z ciebie tę tajemnicę.

Jego oczy spoglądały teraz surowo. Pięści zaciskały się.

Marja patrzyła przestraszona.

- Tajemnicę?

- Tak, tę, którą w sobie nosisz i która cię tak odmie­niła, zrobiła z ciebie kobietę, której nie pojmuję. Dla­czego to dla ciebie takie ważne, żeby znać wszystkich, żeby wszyscy cię lubili? Ktoś mógłby powiedzieć, że li­żesz buty bogatym...

- Jeśli ktoś odważy się tak powiedzieć, to będzie te­go żałował!

- Z pewnością. Ale czyż nie widzisz, jak łatwo wy­powiedzieć takie słowa, skoro wiele razy w tygodniu wychodzisz z domu do żony dzwonnika albo do Dosen lub do córek lensmana, albo nie wiem gdzie je­szcze... Pamiętaj, kim jesteś, Marjo Oppdal! Jesteś żo­ną uczciwego dzierżawcy!

- Tak, ale jestem również pasierbicą pułkownika. Nie zapominaj o tym!

Karl kiwał wolno głową, musiał oczywiście przy­znać, że zapominał czasami o tym ostatnim. Ale dla niego ona była jego Marją, więc chyba nic dziwnego, że jako mąż uważa, iż żona powinna siedzieć w domu i zajmować się rodziną.

Na widok skulonej postaci, siedzącej przy ogniu le­dwie parę kroków od niego, złagodniał. Jednak miał wra­żenie, że dzielą ich mile. Jakby się wokół niej znajdował mur. Nie było między nimi zła, chyba nawet nie brako­wało miłości. A mimo to pragnął czegoś więcej... Sam nie wiedział, czego. Ostatnio Karl przyglądał się ukrad­kiem innym kobietom. Obserwował ich zachowanie w stosunku do mężów, dostrzegał te szczególne gesty, które świadczyły o tym, co do nich czują. Zdarzało się, że widział to coś nieokreślonego, ulotnego, czego po­stronni nie byli w stanie zauważyć. To coś, co świadczy o wzajemnym szacunku i miłości, o wspólnocie...

W Marji tego nie było.

Jego wyciągnięte dłonie napotykały chłodną skórę. Nawet kiedy był z nią, w chwilach najbardziej intym­nego zjednoczenia, zdarzało się, że cofał się ogarnięty nagłym drżeniem. Ona się wtedy irytowała, bo chciała go mieć bez żadnych protestów.

Ale sama w tym nie uczestniczyła.

Jakby kochał kogoś martwego. Karl zadrżał. To uczucia, których nigdy nie odważyłby się wyrazić sło­wami. Skoro ona nie rozumiała tego, co dręczy męża, z pewnością pomyślałaby, że nie ma dobrze w głowie, gdyby próbował wyjaśniać jej akurat ten aspekt ich małżeństwa. Może odwróciłaby się od niego plecami. Może odebrałaby mu nawet te nędzne resztki, które je­szcze przypominały o miłości.

Nie miał odwagi. Nie chciał ryzykować.

Karl postąpił krok naprzód. Usiadł przy Marji na podłodze. Objął ramieniem jej krągłe, kształtne barki. Włosy splotła w sztywny warkocz i pięknie upięła nad karkiem. Karl powyjmował teraz wszystkie czarne szpilki. Marja nie protestowała, mogło się wydawać, że dotyk jego palców sprawia jej przyjemność. Wkrótce chmura włosów opadła na plecy, warkocz rozplótł się sam. Włosy Marji były lśniące i gęste, bardzo trudno było je ułożyć, nie zaplatając w ścisłe warkocze i nie spinając tuzinami szpilek.

Karl poczuł, że żona jest przemarznięta. Spódnica zo­stawiła ciemny ślad na podłodze, jej skraj ociekał wodą.

- Nie możesz tak siedzieć w mokrym ubraniu, mo­ja kochana. Chodź, rozbiorę cię...

Zdejmował z niej ciężkie spódnice, rozwiązawszy najpierw pasek w talii. Została tylko w koszuli i długich wełnianych majtkach. Pończochy zostały powieszone nad ogniem. Wisiały już tam ubranka dzieci, kiedy Marja dotknęła ich dłonią, poczuła przyjemne ciepło.

- Tobie naprawdę potrzebny jest mąż - szepnął ci­cho. - Silna, zdolna Marja, którą wszyscy chcą się opie­kować i rozmawiać z nią... Potrzebuje z pewnością rów­nież męża?

Musiała skinąć mu głową. Zamknęła oczy, co Karla zirytowało. Gładził ją po plecach niemal z czcią. Czuł, że ona przyjmuje jego pieszczoty. Delikatna skóra ugi­nała się pod dotknięciem jego palców. Miał ochotę zdjąć z niej również bieliznę, poczuł straszną tęskno­tę, pragnął przytulić jej nagie ciało.

- Moja Maryjka... nie kłóćmy się już więcej. Bądźmy nadal przyjaciółmi...

- Tak, Karlu, niech tak będzie. Ale nie wolno ci...

- Ciii!

Położył palec na jej miękkich wargach. Potem prze­sunął go dalej, na policzki, a ona posłuchała go i umil­kła. Dotykał jej ciemnych brwi, gładził palcem grzbiet nosa, wyczuwał delikatną zmarszczkę wokół oczu.

Marja wyglądała na zmęczoną.

Jakby codziennie dźwigała jakiś ciężar, o którym nic nie wiedział i nie mógł jej od niego uwolnić.

Ogarnęła go ochota, by przyciskać ją mocno do sie­bie, zamknąć przed nią cały świat, odsunąć wszelkie zmartwienia, sprawić, by zacięta twarz złagodniała. Żeby stała się znowu jego radosną, młodą żoną. By odna­lazła spokój.

Zamiast tego pochylił się delikatnie i pocałował ją ostrożnie w policzek.

Marja siedziała bez ruchu.

Pocałował ją w usta, poczuł lekki smak tego gorz­kiego napoju, który nazywano kawą. Marja nie zarea­gowała, pozwoliła mu robić, co zechce. Wargi nie były ani chłodne, ani napięte, ale też nie odpowiadały na je­go pocałunki.

- Chodź, położymy się.

Posłusznie ruszyła za nim.

Ubrania zostały rozwieszone na sznurku przy piecu obok sweterków dzieci.

W końcu znaleźli się pod miękkim okryciem, w łóż­ku, które ogrzały już ciałka śpiących bliźniaków. Karl otulił maleństwa kołdrą i przeniósł je na ławę pod ścia­ną. Nadal spały spokojnie. Amelia kaszlała trochę, nie była jeszcze całkiem zdrowa, ale gorączka ustąpiła. Karl ucałował oboje, pogłaskał potargane włosy i bla­de drobne policzki. Chłopczyk skrzywił się przez sen, jakby śniło mu się coś nieprzyjemnego.

Karl wsunął się do łóżka, łagodna ciemność okryła jego niespokojne myśli.

Teraz byli tylko oni. Tylko ich dwoje. Kiedy świat staje się tak mały, wtedy nietrudno jest odnaleźć się na­wzajem.

Ręce Karla dawały ciepłe, dobre bezpieczeństwo. Jego pieszczoty uwalniały ciało z niepokoju, lęk ulatniał się niczym woda z kałuży w ciepły lipcowy dzień. Marja czuła, że jej dłonie nie zaciskają się już w pięści. Serce, choć wciąż biło mocno, przestało się szamotać w piersi niczym uwięziony motyl. Dłonie Karla odnajdywały dawne drogi, bardzo dobrze wiedziała, dokąd zmierzają. Karl nigdy by nie zniszczył jej nastroju, zaskakując ją swym zachowaniem. Nigdy by nie dał do zrozumienia, że wie, czego ona pragnie, a potem wycofał się nagle. Karl był szczery, miły, znała go, czytała w jego oczach niczym w otwartej księdze. Zawsze wiedziała, co zamierza jej ofiarować. Był niczym opoka. Mimo tych powtarzają­cych się narzekań wiedziała, że może na nim polegać. Nawet przez moment nie zapragnąłby życia bez tego, co ich łączyło. Karl przyjmie z radością każdy najmniejszy okruch, jaki ona zechce mu dać.

Kiedy nadejdą złe czasy...

Kiedy sztorm zniszczy wiele, Karl będzie próbował poskładać rozbite kawałki.

Karl odnajdzie każdą najmniejszą rzecz z roztrza­skanej budowli, mającą jakąś wartość, i będzie mozol­nie próbował znowu wszystko odtworzyć.

To jego najwspanialsza cecha. I właśnie dlatego ona nadal czuje łączącą ich więź, nadal żywi to delikatne, drżące i piękne uczucie, które zwykle przesłaniają co­dzienne troski.

To chyba oznacza kochanie, myślała Marja.

Tak to zostało postanowione na początku świata.

Jako coś dobrego, z czego ludzie mogą czerpać ra­dość, niczym konie doprowadzone do wodopoju po ciężkim dniu w spiekocie.

Marja oplotła męża ramionami. Czuła, jaki jest sil­ny i gorący, jak dobrze znajomy.

Zapragnęła, by pobył z nią dłużej, drażniła go, dotyka­jąc lekko palcami czułych miejsc, słyszała, jak wzdycha z nieoczekiwanej radości. Widocznie już dawno tak go nie pieściła. Już dawno nie okazywała żadnej inicjatywy.

Zasłużył sobie na to, pomyślała z czułością. Zasłużył sobie na trochę rozkoszy, radości i bliskości. To prze­cież taki dobry chłopak! I nieustannie za wszystko wdzięczny... Wzruszające jest patrzeć, jak drży, kiedy całuję go po brzuchu, kiedy moje wargi dotykają jego ud... Jak nie jest w stanie uleżeć spokojnie, ten mój ko­chany małżonek, kiedy pieszczę biustem delikatną skórę na jego gładkiej piersi.

Marja zauważyła narastające również w niej pożąda­nie, jakby mały strumyk, wypływający z tej rzeki, która unosiła Karla, dotarł także do jej brzegu. Bardzo lubiła to niezwykłe uczucie mrowienia w dole brzucha, to przy­tłumione gorąco. Nie chciała już dłużej czekać, uniosła się na łokciach, kolana oparła na wypełnionym słomą sienniku po obu bokach jego ciała. Pozwoliła, by jej wło­sy opadły mu na twarz, wiedziała, że lubi w nich utonąć.

Nagle Karl przyciągnął ją mocno do siebie, jednym zręcznym ruchem obrócił i ułożył na plecach.

Czuła jego oddech, przyśpieszony, gorący, czuła, że Karl na nią patrzy.

- Marja, kocham cię!

W tym gwałtownym wyznaniu miłości brzmiało coś niedobrego, niczym groźba.

Marja zesztywniała, uczucie rozkoszy ulotniło się. Ale on nie zamierzał przerwać tego, do czego zmierzał.

- Kocham cię, rozumiesz? Właśnie teraz jesteś moja!

- Tak - szepnęła przestraszona. Nie lubiła, kiedy był taki rozpalony.

Wszedł w nią gwałtownie, władczo.

Całował ją gorąco, poruszał się miarowo, z przy­mkniętymi oczyma.

Zanim Marja zdążyła pojąć, co się dzieje, Karl zastygł w bezruchu. Wciąż jednak trzymał garścią jej włosy, a ciało spoczywające na niej nie było ciężkie i bezwładne jak zwykle, lecz wciąż jędrne i napięte, wciąż pełne sił.

- Marjo, dlaczego ty nie jesteś znowu brzemienna? Była tak zaskoczona, że nie potrafiła odpowiedzieć.

W jego głosie nie słyszała wyrzutu, chociaż słowa mo­gły brzmieć jak oskarżenie. Jeśli coś takiego się w nich zawierało, to chyba bez jego woli, bo Karl mówił dalej:

- Bardzo bym chciał widzieć, że znowu jesteś okrą­gła, ciężka i zadowolona... Że nosisz dzieciątko w brzu­chu. Dbałbym o ciebie bardzo... Nie musiałabyś nic ro­bić! Tylko chodzić po izbie i obejściu, szyć malutkie ubranka, piec nam chleb i bawić się z bliźniakami... Po­myśl, jak one by się cieszyły, czekając na małego bra­ta lub siostrę!

- Ja cię nie rozumiem, Karl. Nieustannie przycho­dzą do mnie kobiety, a często nawet mężczyźni, i py­tają, czy wśród swoich starych recept nie mam czegoś, co mogłoby zapobiec takim następstwom chwil mał­żeńskiej radości. Oni są zmęczeni, Karlu, i proszą Bo­ga, by dał im trochę spokoju. Mają za dużo dzieci...

- Ale przecież my mamy tylko dwoje...

- Tak, mamy dwoje ślicznych dzieci. Przestańmy się więc zastanawiać, dlaczego nie rodzi nam się więcej!

- Marjo, musisz mi teraz odpowiedzieć szczerze: czy ty dajesz coś tym kobietom?

Nie odważyła się odpowiedzieć twierdząco. Wie­działa, że w takim razie on by jej pilnował w każdej se­kundzie. Wzbudziłaby tym najgorsze podejrzenia, my­ślałby, że daje mu jakieś zioła, by osłabić jego męskie siły i zdolność do płodzenia dzieci.

- Nie. Nie ma takich środków. Mogę im tylko pora­dzić, co robić, kiedy są ze swymi mężami...

Karl wyglądał na uspokojonego.

- Będziemy się modlić, Marjo, aby moje nasienie za­puściło w tobie korzenie!

- Ty się módl, Karl. Ja myślę, że w tych sprawach ty masz największą władzę! - mówiła na pozór beztrosko, ale wszystko się w niej gotowało. Ostatnie, czego by chciała, to zajść w ciążę! Nie wolno do tego dopuścić. Nie zawsze była dość ostrożna, ale nie może tego sa­mego błędu popełnić dwa razy. Ciąża z Justitianem zrujnowała wiele jej planów. Choć nie do końca po­wstrzymała ją przed urzeczywistnieniem snów o ze­mście, to przecież zmusiła do szukania nowych sposo­bów. Przez tyle lat trzeba okazywać cierpliwość...

O następnych dzieciach nie może być w ogóle mo­wy. Już ona się o to zatroszczy. Istnieją przecież zio­ła... Marja wiedziała, że nie są całkiem bezpieczne, że ów napój, który przyrządza sobie dwa razy w miesią­cu, sprawia, iż dręczą ją mdłości i bóle brzucha. W cią­żę jednak nie zachodziła. A jeśli ich sprawy małżeńskie toczyć się będą tak jak dotychczas, to istnieje niewiele szans na kolejne dziecko.

- Maleńki chłopczyk... albo dziewczynka. Och, jak ja tęsknię za tym, by znowu widzieć cię z dzieckiem u piersi, Marjo!

Zirytowana odsunęła się od męża. Usiadła na posłaniu.

- Karl, nie wspominaj o tym więcej! Ja wiem, dlaczego tak mówisz, i bardzo mi się to nie podoba. Ty chcesz mnie związać z domem, prawda? Chcesz uczynić mnie wielką, grubą i niezdarną, żebym przez wiele miesięcy nie mogła wychodzić z obejścia! Zamkniesz mnie w chacie, chcesz wykorzystać nieszczęsne dziecko, by osiągnąć to, czego nie możesz uzyskać biadoleniem i oskarżeniami!

Dzieci na ławie popłakiwały przez sen. Karl również usiadł na łóżku. Marja nie widziała go teraz wyraźnie, było zbyt ciemno, ale żarzące się jeszcze w piecu wę­gle pozwalały jej dostrzec, że Karl jest zły.

- A jeśli nawet by tak było, Marjo, że chcę cię zwią­zać, to co? Czy gospodarz nie musi związać krowy, która wciąż przeskakuje przez ogrodzenie i nie wie, gdzie jest jej miejsce? Kiedy ciągle biega w szkodę? I gdy staje na drodze tak, że każdy, kto zechce, może ją wydoić...

Rozległ się suchy trzask, kiedy Marja uderzyła mę­ża otwartą dłonią w policzek.

Czuła, że ręka ją piecze.

Przez moment bała się, że Karl odda. Kiedy jednak tego nie zrobił, rzuciła się na posłanie, owinęła kołdrą i odwróciła od niego plecami.

- Pewnego dnia pożałujesz tego - powiedział cicho. Jego słowa drżały tuż przy jej uszach, ale ona nie chcia­ła ich przyjąć do wiadomości. - Któregoś dnia zrozu­miesz, jakie szalone jest twoje życie, Marjo. Jak mało dajesz z siebie...

- Daję to, co chcesz mieć, ale ty odpowiadasz mi oskarżeniami i pogróżkami. Może to ty powinieneś się zastanowić nad różnymi sprawami - syknęła spod koł­dry. Zorientowała się, że Karl położył się obok niej. Po­czuła, że zapanował między nimi chłód.

Trudno, w takim razie przez jakiś czas tego rodzaju historii między nimi nie będzie. Ona potrzebuje sił na inne sprawy. Pojmowała jednak, że co do jednej rzeczy Karl ma rację. Powinna więcej czasu poświęcać dzie­ciom. Są już teraz duże. Powinna częściej zabierać je do domu babci, żeby mogły przebywać w pięknych po­mieszczeniach. Zwłaszcza teraz, gdy wkrótce będą mia­ły... no właśnie, kogo? Małą ciocię albo wujka.

Marja musiała uśmiechnąć się sama do siebie. Dziwnie było myśleć o bliźniakach, którym urodzi się wu­jek siusiający w pieluchy i ssący pierś!

Cieszyła się, że opowie dzieciom o maleństwie Gjer­trud.

Jutro...

Amelia zrobiła wielkie oczy, podczas gdy Karl Martin nawet nie przerwał swojego nieustannego splatania włócz­ki. Marja była bliska irytacji na to dziecko, które jakby nie miało odwagi patrzeć ludziom w oczy. W takich momen­tach przypominał jej Justitiana, bała się, że wszyscy to widzą. Rozsądek jednak mówił jej, że to tylko nieważne drobiazgi, które jedynie ona dostrzega. A poza tym Karl kochał syna z niewypowiedzianym żarem. Wprost wielbił oboje, sądził, że to jego potomstwo. Marja uważała, że Karl rozpieszcza dzieci. Żadne z bliźniąt nie potrafiło wy­konywać nawet najprostszych prac. A przecież miały po cztery lata, wielu ich rówieśników nauczyło się już cho­dzić po polach w czasie żniw i pomagać. W każdym razie przynosiły drewno na opał do domu i sprzątały w oborze. Amelia i Martin nie robili nic...

- Kiedy się to dziecko urodzi? - zapytała Amelia.

- W kwietniu. Kiedy śnieg całkiem stopnieje i za­kwitnie podbiał...

- Ale będzie ładnie. Tylko... to przecież twoja siostra, mama! Bo Gjertrud jest twoją mamą, a ty jesteś moją mamą... Mama, czy ja też będę mieć siostrę?

Marja ukradkiem spojrzała w stronę Karla. Czyżby był taki prymitywny i kazał dzieciom wypowiadać wła­sne życzenia? On jednak patrzył na nią zakłopotany, widocznie wiedział, o czym myślała. Nie, nie posunął­by się tak daleko.

Marja uśmiechnęła się do córeczki.

- Nie, Amelio, tego nie mogę ci obiecać. Takie spra­wy się po prostu... zdarzają.

- Ale myślisz, że będzie mi wolno pożyczyć dziecko? Tak, żebym mogła je wozić w wózku, który zrobił tata!

Marja roześmiała się.

- Wymyślasz tyle dziwnych rzeczy, moja mała. Kto to widział wozić dziecko w wózku! Przestraszyłoby się i płakało, tak sądzę. Nie można takim małym dziec­kiem potrząsać, rozumiesz chyba. Ale może, kiedy bę­dzie większe... będziesz mogła się z nim bawić.

- Dobrze. Chciałabym, żeby to była dziewczynka... Marja wolno kiwała głową.

Karl Martin nie powiedział nic. Pozwoliła mu sie­dzieć w milczeniu. W tym dziecku było coś, co ją nie­mal krępowało. Poruszało w niej jakieś struny, o któ­rych sama najchętniej by zapomniała. Poza tym jednak Martin był grzecznym chłopcem. Spokojnym i cichym, łatwo dawał sobą kierować. Nie bał się samotności, przeciwnie, chyba lubił być sam. Budował sobie kry­jówki na strychu albo pod jesionem na podwórzu, we wszystkich zakątkach...

Marja nie miała nic przeciwko temu. Chłopiec niko­mu przecież nie wadził. Bała się tylko, że będzie zbyt nieśmiały. Postanowiła, że zabierze go na ostatni dzień tingu. Jutro. Spotkają tam wiele ludzi, wtedy będzie mogła zobaczyć, jak chłopiec się zachowuje. Amelia zo­stanie w domu. Ktoś musi pilnować ognia, a poza tym mała powinna ćwiczyć pisanie rysikiem na tabliczce, Marja zaczęła ją uczyć tej sztuki.

Drzwi trzasnęły. Karl wyszedł na podwórze. Karl Martin w tym samym momencie zerwał się na równe nogi i zanim Marja zdążyła zawołać, by włożył kurtkę, wybiegł z domu.

Wzięła Amelię na kolana.

- Jutro pójdziesz ze mną do domu lensmana. I bę­dziemy u babci jeść krem borówkowy.

- Dobrze.

- Dobrze? Tylko dobrze?

Amelia wysunęła się z jej objęć, zebrała okruchy chleba spod stołu.

- Trzeba tu posprzątać - oznajmiła dorosłym głosem. Mar ja westchnęła.

Nie potrafiła nawiązać kontaktu z dziećmi. Taki wiek, prawdopodobnie. Pamiętała przecież, jaka ona sama była trudna w wieku pięciu lat. To właśnie wte­dy tata ją zostawił.

Wkrótce jednak będzie lepiej. Kiedy wszystko się dopełni.

Kiedy spadek zostanie zabezpieczony.

Kiedy Justitian wróci do domu i pan Revelin utraci znaczną część swojej władzy. Wtedy dzieci będą miały w domu dużo więcej niż cudzy borówkowy krem. Marja była pewna, że nie utracą ojca. Karl zniesie wszyst­ko. Karl wszystko zrozumie. Wybaczy. A może Bóg da, że nigdy nie dowie się prawdy? Może uda się wszyst­ko przeprowadzić tak, by jej kłamstwo w sprawie dzie­ci nie zostało ujawnione nikomu więcej oprócz Justitiana i tego demona, który jest jego ojcem? Żaden z nich z pewnością nie zechce, by prawda o bliźniakach z Oppdal ujrzała światło dzienne. Przynajmniej dopóki stary pastor żyje.

ROZDZIAŁ IV

Kopenhaga, luty 1709

Mężczyźni, którzy wyszli z eleganckiego domu na Wiingaard Strasde, wytrzeszczyli oczy. W dół ulicy, skręcając w lewo do Ulchegade wiodącej ku morzu, po­dążał wielki orszak.

W ludzkiej gromadzie znajdowały się również krzy­kliwie ubrane kobiety o potarganych włosach. Wyma­chiwały ze złością rękami i wrzeszczały niczym chma­ra mew nad pełną ryb łodzią.

Młodzi mężczyźni na schodach byli przyodziani na czarno, nosili czarne długie peleryny i szerokie czarne spodnie. Tylko wąskie białe kołnierzyki świadczyły, że to studenci, prawdopodobnie wydziału teologii przy królewskim uniwersytecie. Obaj pochodzili ze wsi. Obaj przyjechali z odległych prowincji kraju daleko na północy, o których mieszkańcy Kopenhagi wiedzieli co najwyżej tyle, że są tam bardzo wysokie góry, sięgają­ce niemal do nieba. Kobiety w rozkrzyczanym tłumie wiedziałyby prawdopodobnie więcej, ale one rozma­wiały tylko ze sobą.

Justitian Revelin nerwowo oblizywał wargi. Jego towa­rzysz, zaszokowany, aż otworzył usta. Boże, co za widok!

- Spójrz! Na Boga, co to? Kobieta... to przecież musi być kobieta! Ale jak okropnie wygląda! Jest prawie naga!

Justitian nie był w stanie odpowiedzieć.

Język przykleił mu się do podniebienia niczym mar­twa ryba do rozpalonych w słońcu brukowych kamieni.

Toż to przecież Susanna!

Królowa Sussa z domu panien na Ostergade!

Ta sama Sussa, która zaledwie kilka godzin temu wzdychała zadowolona w jego objęciach i z uśmiechem posyłała mu słodkie pocałunki, kiedy tuż przed świtem wymykał się z jej małego pokoiku uboższy o trzy talary.

Umieścili ją w czymś w rodzaju klatki. W okrągłej, dziwnej klatce ustawionej na niewielkim wózku. Wózek ten ciągnęły dwie inne kobiety w podartych sukniach, ze śladami starej szminki i czegoś, co przypominało krew, na twarzach. Obie były bose, kamienny bruk otarł ich stopy do tego stopnia, że każdy krok znaczyły ciem­noczerwonymi plamami na zimnych kamieniach.

Ale Sussa...

Klatka, w której została zamknięta, obracała się w kół­ko jakby w jakimś niesamowitym tańcu, sprawiającym zapewne, że kobieta doznawała zawrotów głowy i miała mdłości. Na wpół leżała, wsparta na łokciu, ręce zesztyw­niały jej od rozpaczliwego ściskania giętkich prętów, z których klatka została upleciona. A wóz trząsł i kiwał niemiłosiernie, klatka trzeszczała, okropny taniec trwał, kobieta w środku przewracała się z boku na bok jak w śmiertelnych drgawkach. Jedną nogę miała chyba zła­maną, kostka była sina i opuchnięta, nie mogła dać jej wsparcia. Usta były otwarte jak do krzyku, ale żaden dźwięk nie przeciskał się przez spękane wargi.

Justitian odczuwał jej ból. Jego wściekłość byłaby w stanie powalić na ziemię mężczyznę w paradnym uniformie. Tego ponurego pyszałka, który szedł na przedzie pochodu, strosząc się niczym kogut pod pełnymi szacunku spojrzeniami gapiów. Objaśniał silnym głosem, o co tutaj chodzi. Mieszkańcy stolicy pokazy­wali orszak palcami i zasłaniali rękami usta, niektórzy zaciskali pięści i wykrzykiwali słowa uznania pod ad­resem mężczyzny w mundurze.

- Tak właśnie powinno być! Wyrzućcie te brudne dziwki z naszych ulic, chcemy, by nasze dzieci mogły chodzić po mieście bez obawy przed ich rozwiązłością!

Policjant kiwał łaskawie głową, przyjmując pochwa­ły. Donośnym głosem objaśniał, jak jego genialny po­mysł przysłuży się walce z zepsutymi kobietami, które stanowią taki wstyd dla ich pięknej stolicy.

Rozprawa z ulicznicami!

To jego własny wynalazek, oznajmiał z dumą.

Wypolerowaną białą laseczką poszturchiwał niby przypadkiem obie nieszczęsne kobiety, spełniające tu­taj upokarzającą funkcję zwierząt pociągowych. Jedna z nich miała na ramionach czerwone podłużne ślady - pamiątka po laseczce policmajstra.

Przeklęty pyszałek, myślał Justitian gniewnie.

Nowo mianowany policmajster Himmerich od pierwszego dnia urzędowania głównym celem działalno­ści uczynił walkę z ulicznicami. Postanowił oczyścić królewskie miasto z rozwiązłych kobiet, uporządkować domy publiczne, zrównać z ziemią domy schadzek, po­zamykać wszystkie lokale taneczne, zatrudniające zbyt wiele zbyt młodych dziewcząt w charakterze usługują­cych przy stole...

Justitian widział w Kopenhadze dostatecznie dużo zakazanych dzielnic, świetnie więc rozumiał, co ozna­cza misja policmajstra. Prawdę powiedziawszy, każdy choć odrobinę zorientowany w tej sprawie człowiek musiał się zgodzić, że rozpusta i rozwiązłość zaszły za daleko. Niemal codziennie dochodziło do morderstw, pieniło się złodziejstwo, napady i obraza boska.

Nie wszyscy są tacy jak ja, myślał Justitian.

Nie wszyscy klienci traktowali cię równie dobrze, Sussa. Ale na to sobie nie zasłużyłaś, ten upokarzający pochód powinien był być ci oszczędzony.

Moja biedna, nieszczęsna Sussa!

Justitian zauważył, że kolega trącił go ostrożnie w ra­mię, odwrócił więc oczy od pochodu. Wkrótce orszak zniknął za rogiem ulicy, oni jednak wciąż słyszeli pełne du­my oświadczenia policmajstra i histeryczne krzyki kobiet, oddalające się od Stroget i zbliżające do kościoła świętego Mikołaja, w którym dzisiaj studenci teologii mieli uczest­niczyć w nabożeństwie odprawianym przez biskupa.

Niels nie przestawał mówić, rozgorączkowany i wzburzony, gdy szli szybko w dół ulicy Kościelnej, mijając lipy zwieszające smutnie gałęzie nad murami miejsca wiecznego spoczynku. Dumny kościół święte­go Mikołaja wzywał ich do siebie ciężkimi uderzenia­mi dzwonów. To największy kościół, jaki Justitian wi­dział. Wciąż jeszcze nie mógł się nadziwić kolorowym witrażom i dekoracjom. Jakie to niezwykłe, kościół miał wiele ołtarzy i wiele naw! O czymś takim nigdy przedtem nie słyszał. Dumny kościółek w Lysterw po­równaniu z tym był jedynie nędzną kapliczką! Portal, który kiedyś wydawał się Justitianowi taki wspaniały, teraz jawił się niemal żałośnie...

Justitian słyszał, że kolega mówi i mówi, teraz zmie­nił temat i opowiadał coś o wykładzie, którego wysłu­chali poprzedniego dnia, na temat kar kościelnych i dróg zbawienia... Jego słowa unosił lekki wietrzyk, który roz­wiewał wzdłuż rynsztoków zeszłoroczne liście.

Sussa.

Co oni zamierzają z nią zrobić?

Cóż to za ponurą grę podjął policmajster?

Dokąd ją zabrali?

Justitian wciąż z trudem przełykał ślinę, kolana ugi­nały się pod nim, kiedy wkraczał do domu Bożego z głową pełną różnych myśli, z których ani jedna nie była czysta.

- Och, mój słodki Norweg, mój ukochany Justitian, już wróciłeś?

Sussa narzuciła na ramiona lekki czarny szal i poda­wała mu świeżo pomalowane wargi.

Była niczym zjawisko.

W jej pokoju znajdowało się niewiele mebli, najwię­cej miejsca zajmowało ogromne, ciężkie łoże. Zostało wykonane w Niemczech blisko sto lat temu i miało wielki baldachim z niebieskiego aksamitu. Kiedy się na nim leżało na plecach, co zdarzało się nader często, można było w każdym narożniku widzieć bawiące się amorki. Niegdyś były one pozłacane, teraz tylko tu i ówdzie widziało się resztki starych złoceń.

Łóżko Sussy okrywała jasnoczerwona narzuta, deli­katna niczym obłok. Materac miał prawdziwe spręży­ny. Dla Justitiana było to niezwykłe doświadczenie wówczas, gdy jako nowo przybyły do królewskiego miasta znalazł się w pokoju Sussy.

Dziewczyna wynajmowała pokój u Księcia, zwaliste­go żołnierza, który na wojnie stracił nogę, a teraz zara­biał na życie wynajmowaniem pokoi w pięknym domu swej zmarłej matki. Mieszkały tu wyłącznie dziewczy­ny. Nie był to zresztą przypadek. Książę miał wszystkie papiery w porządku i posiadał królewskie zezwolenie na wyszynk alkoholu. Wśród gości jego domu zdarzali się szlacheccy synowie, a także biedni marynarze. Dziew­częta od Księcia dawały im niezapomniane przeżycia, wracali więc tutaj nieustannie. Interes rozwijał się zna­komicie. Książę był sprytnym człowiekiem, wiedział, że w równych odstępach czasu należy posłać woreczek pe­łen srebra ważnym osobom. Jak dotychczas władze po­licyjne nękały jedynie jego konkurentów. A miał ich aż nadto. Kwartał pomiędzy ulicą Winniczą a Małą Królewską przepełniały domy schadzek i knajpy. W lo­kalach za zamkniętymi drzwiami półnagie dziewczęta tańczyły na stołach. Istniały też ponure piwnice, gdzie za parę łyków alkoholu mężczyzna mógł sobie kupić to­warzystwo jednej z bardziej umęczonych życiem dam. Obok zaś znajdowały się eleganckie, wysokie domy z pięknie urządzonymi pokojami, w których ubrane w jedwabie i pióra kobiety ze wschodu i zachodu pro­ponowały swoje towarzystwo panom z najlepszych sfer. Ale takie miejsca jak Ogród Nadjany oraz Zamek Serc otwierały podwoje jedynie panom posiadającym naj­wyższą pozycję i dobrze wypełnione sakiewki.

Zakład Księcia plasował się pośrodku. Jego goście rzadko bywali bogaci, nie wpuszczano tu jednak żad­nej hołoty.

Sussa była jego najwierniejszą lokatorką. Mogła przy­jąć w ciągu jednego dnia pracy ośmiu różnych panów...

Przy pierwszym spotkaniu Justitian nie miał o ni­czym najmniejszego pojęcia. Wszedł do tego domu w pewien łagodny letni wieczór, ponieważ chciał po­słuchać pieśni, której dźwięki dotarły do niego na uli­cy. Śpiewała kobieta, słowa pieśni były niemieckie, z trudem zrozumiał, o czym opowiadają. Wkroczył więc do środka, rozejrzawszy się najpierw dokładnie na wszystkie strony. Wiedział bowiem, że to przed takimi właśnie miejscami ostrzegają swoich młodych studen­tów profesorowie na uniwersytecie.

Kiedy wszedł, Sussa siedziała na stole, a jej szczupłe nogi kołysały się w takt melodii. Wyglądała na nie wię­cej niż piętnaście, szesnaście lat.

Usiadł obok niej, wkrótce na stole pojawił się kufel piwa. Na szczęście miał dość pieniędzy, by zapłacić za swój napitek, a także ofiarować co nieco dziewczynie, która uśmiechała się czule.

Zafundował jej wino, a potem bawili się jeszcze długo.

Jęknął, gdy usłyszał cenę, za taką sumę bowiem mógł­by kupić sobie u Fru Hannah trzy lub cztery obfite po­siłki. Ale niebieskie oczy dziewczyny wpatrywały się w niego z taką czułością, a powieki drgały niczym skrzy­dełka motyla. Włosy miała długie aż do pasa, brunatne i połyskujące niezwykłym czerwonawym blaskiem.

Justitian uważał, że jest trochę podobna do Maryjki. Wciąż nosił w sercu tę straszną gorycz, jaką wywo­łał pierwszy list od ojca.

Marja nie czekała nawet, aż woda, wzburzona przez statek, którym odpłynął, się uspokoi, i poszła do ołta­rza z innym. Wyszła za Karla Oppdala. Ów dzierżaw­ca był dla Justitiana kimś tak anonimowym, że młody student musiał się bardzo wysilać, by przypomnieć so­bie rysy tego człowieka.

Mar ja była więc stracona na zawsze.

W ciele Justitiana wciąż pulsowała gorąca, niezno­śna tęsknota.

Może właśnie dlatego topił się niczym masło na słońcu pod rozpalonym wzrokiem tej obcej kobiety? Może właśnie dlatego poszedł za nią po stromych scho­dach do pokoiku nad gospodą.

I może dlatego kochał ją z takim bolesnym zapamiętaniem, że kiedy było już po wszystkim, dziewczyna śmiała się do niego perliście i na pożegnanie zafundo­wała mu kieliszek...

Tamtego pierwszego wieczora nosiła jasnoczerwoną sukienkę. Teraz miał tyle doświadczenia, by wiedzieć, że sam kolor sukienki powinien był mu wskazać, z ja­kiego rodzaju kobietą ma do czynienia.

Spożył wtedy swój pierwszy soczysty kęs z jabłka grzechu i przez wszystkie następne lata regularnie ra­czył się owocami, które dawały kobiety pokroju Sussy. Były to owoce zakazane! Słodkie, ale niebezpieczne, grzeszne owoce, które uwodzą i zatruwają mężczyzn!

Raczył się nimi również wczoraj wieczorem.

Właściwie dzisiejszej nocy.

Podczas gdy Niels spał snem sprawiedliwego i na­wet nie przypuszczał, że jego towarzysz przebywa po­za domem.

Lubił Nielsa między innymi za to. Chłopak był tak na­iwny i prostolinijny, że wierzył w najbardziej oczywiste kłamstwa. Dawał mu zawsze wspaniałe alibi. Ten syn bi­skupa ze Stavanger stanowił wzór studenta oraz kandyda­ta na pastora. Ciężko pracował, śmiertelnie bał się kobiet, święcie wierzył w swoje powołanie i chętnie oddałby ostat­nią kroplę krwi za każdą błądzącą duszę. Poza tym kochał swoich rodziców tak, że Justitian na myśl o tym szalał z zazdrości i gniewu. Czułe listy od rodziców, które Niels mu odczytywał, wywoływały w nim żal i bunt.

Zaczynał zdawać sobie sprawę z tego, iż dotychczas nie pojmował, co w życiu utracił.

Pomyśleć, że istnieją tacy ojcowie! Ile szczęścia miał ten Niels, który co miesiąc otrzymywał arkusiki pełne cie­płych, czułych i troskliwych słów od stęsknionego ojca.

Niels urodził się po słonecznej stronie. Po skończeniu studiów wróci do domu, otrzyma posadę w dobrej parafii, ożeni się z jakąś sympatyczną proboszczowną i wkrótce zostanie ojcem gromadki równie sympatycz­nych dzieci.

Justitian nie był natomiast w stanie wyobrazić sobie Nielsa w pościeli Sussy. Wybuchał śmiechem na myśl o tym, jak kolega czerwieni się i traci głos na widok ko­biety w łóżku. Zdarzało się, że razem z Sussą żartowali na ten temat, wyobrażali sobie, jak by mógł się zachowywać skrępowany chłopiec, wymyślali najrozmaitsze zasadzki, jakie można by zastawiać na niedoświadczonego Nielsa...

Zazwyczaj śmiali się i śmiali, aż w końcu znowu kon­centrowali się na sobie nawzajem.

Sussa miała najgorętsze usta, jakie Justitian zdołał poznać.

Chociaż, szczerze powiedziawszy, oprócz ust Ma - ryjki i warg strasznej Elisabeth nie poznał znowu tak wielu. Sussa jednak przewyższała wszystkie kobiety. Może właśnie dlatego nazywano ją takim imieniem?

Zawierało w sobie szum wiatru i smak pocałunków.

- Szum? Nie, tego słowa nie będziemy używać - ucię­ła krótko, kiedy starał się wytłumaczyć jej, co czuje. - Nie będziemy się zastanawiać nad moim imieniem.

- Jesteś najsłodszą ze wszystkich dziewcząt, jesteś najpiękniejszym kwiatkiem w królewskim ogrodzie... i najbardziej zuchwałym!

Ona drapała go leciutko pod brodą, jej długie pa­znokcie były zawsze czyste, chętnie też malowała je krwistoczerwonym lakierem. Niekiedy dla zabawy ozdabiała je dodatkowo, małym pędzelkiem rysowała czarnym atramentem wzorki na paznokciach, a ktoś, komu pozwoliłaby obejrzeć je uważnie, dziwiłby się bardzo temu, co rysunki przedstawiają.

- Sussa, jesteś niezwykła!

Justitian wypowiadał te słowa tak często, że aż dziw, iż jej się nie znudziły. Ona jednak zawsze uśmiechała się z wdzięcznością, słysząc jego komplementy, zawsze zajmowała się nim niczym rozradowana gejsza. Wciąż wymyślała nowe pieszczoty, którymi obdarzała go pod zakurzonym baldachimem.

Wczoraj wieczorem...

Dała mu jeszcze więcej rozkoszy niż zwykle.

Odrzuciła swój nowy czarny szal i była jego bogi­nią, a on najbardziej oddanym niewolnikiem w jej świą­tyni. Odgrywała rolę kochającej Wenus, niebezpiecz­nej Medei i Diany z łukiem na ramieniu. Wabiła go, podniecała, nie przestawała pieścić. Sussa potrafiła bar­dzo długo utrzymywać go w bolesnej ekstazie, zdają­cej się trwać wieki, graniczącej z udręką. Polowała na niego w przepastnym łożu, a on zawsze pozwalał się schwytać.

- Na dworze wkrótce się ściemni, mój Justi, a ty je­steś daleko od domu! Jesteś moim więźniem, obcy, nie masz najmniejszej szansy wobec mojej władzy!

Podchodziła do niego, wyłaniała się spod swojego szala ani trochę nie skrępowana, choć jej białe ciało okrywała jedynie koszulka ozdobiona koronkami.

Włosy spływały jej na plecy. W blasku dwóch wo­skowych świec wyglądały niczym strumień krwi.

Objęła jego biodra, długie paznokcie były jak broń, przesuwała dłońmi po jego najbardziej czułych miejscach.

Justitian oparł się o ścianę, wyczuwał pod skórą nie­równości tapety.

To jeszcze wzmacniało rozkosz.

Pogłębiało mroczną tęsknotę za bólem i rozkoszą.

Teraz jej włosy dotykały podłogi, klęczała bowiem przed nim, nie przestając go pieścić. Wstyd i ekstaza walczyły o władzę nad jego świadomością.

Justitian krzyknął, Sussa cofnęła się.

Skulił się, wciąż oparty plecami o ścianę, z płonący­mi policzkami.

Dziewczyna odsłoniła zęby, wargi były tak wilgot­ne, że lśniły niczym szkło. Sama poodpinała małe gu­ziczki spinające koszulę. Miała bardzo piękne piersi.

Justitian widział, że jedną ręką przytrzymuje delikat­ną koszulkę, a drugą szuka czegoś w szafie.

Po chwili w białych rękach trzymała jakąś czarną tkaninę.

Jej uśmiech był bardziej niebezpieczny niż kiedykol­wiek.

Zaczęła wkładać to czarne ubranie przez głowę.

Szata sięgała jej do połowy uda, był to rodzaj pele­rynki z przypominającego jedwab ciężkiego materiału. Justitian patrzył z otwartymi ustami na wznoszące się pod tkaniną piersi.

Nigdy nie byłby w stanie wyobrazić sobie kobiety w takim stroju.

Najbardziej podniecający okazał się jednak kaptur.

Przesłaniał całą twarz, w otworach widać było dwo­je roziskrzonych oczu.

Na tkaninie wymalowano rysy twarzy, Justitian krzyknął z niecierpliwości.

- Mój Boże, wiem, co to będzie - szepnął gwałtownie.

Dziewczyna nie odpowiadała, zajęta była przygoto­waniami. Czarny skórzany pas, który on sam przed kil­koma minutami odrzucił, teraz uderzył w podłogę le­dwie kilka centymetrów od uda Justitiana.

- Do łóżka, niewolniku!

Pełzał po podłodze, czując zapach własnego potu, klęczał, podpierając się rękami, a ona dosiadła go, obej­mując udami jego boki. Justitian o mało nie zemdlał z wrażenia, czuł jednak ogarniające go podniecenie tak silne, że gotów był zapłacić za to przeżycie jeszcze większym upokorzeniem.

Sussa, moja władczyni!

Sussa, moja bezlitosna kochanka!

- Sussa, rzuciłaś na mnie Urok swoimi sztuczkami, ale za nic nie chciałbym się od ciebie uwolnić!

- Oczywiście, że nie, mój chłopcze. Oczywiście, że nie!

Nigdy nie mówili ze sobą o miłości, ich zabawy zwy­kle pozbawione były czułości, nigdy nie doprowadza­ły żadnego z nich do płaczu. Zaspakajali nawzajem swoje pożądanie, wiedząc, że muszą się rozstać.

Ona nigdy nie domagała się, by mówił o uczuciach.

On nigdy o nic nie pytał.

Bardziej wyzwolonej kobiety Justitian nie mógł so­bie wyobrazić. A jeśli czasami zdarzało się, że cichła po miłosnych uniesieniach i na jej twarzy pojawiał się wy­raz, jaki można zobaczyć u skrzywdzonego dziecka...

W takich momentach wypędzała go od siebie, naka­zywała wynosić się natychmiast.

Justitian wiedział, że po jego wyjściu będzie płakać.

Sussa płakała zawsze w samotności.

Zwykle odczuwał wtedy pełną wdzięczności ulgę. I za­wsze, kiedy znowu odwiedzał jej izdebkę, była uśmiech­nięta i świeża, a w jej oczach nie dostrzegał śladu łez.

Sussa sprawiała wrażenie osoby nieustannie zado­wolonej. Witała go zawsze bardzo serdecznie, tak że niemal zapominał o banknotach, które w niemal rytu­alny sposób zmieniały właściciela, kiedy podróż po­śród fal niebieskiego aksamitu dobiegała końca. Nigdy mu nie dziękowała, on jej także nie. Całowała go na pożegnanie niczym najdroższego kochanka i zawsze prosiła, by wkrótce do niej wrócił.

Tak też uczyniła i dzisiejszego ranka.

Na wspomnienie tamtej chwili Justitian doznawał bo­lesnego ukłucia w sercu. Obraz czułej, sennej Sussy z war­gami opuchłymi od gwałtownych pocałunków mieszał się z obrazami, jakie zobaczył dzisiaj na ulicy, widział wargi Sussy popękane i sine, pokryte brunatną zakrzepłą krwią.

To niemożliwe.

Nad jego głową unosił się dźwięk organów, pragnął, by muzyka zagłuszyła w nim ból, rozsadzający mu głowę.

Niels śpiewał głośno czystym, silnym barytonem.

Justitian wiedział, że gdyby on chciał zaśpiewać, wy­dobyłby ze swego gardła jedynie prymitywne wycie.

Sussa.

Sussa.

Wszyscy zwrócili oczy na Justitiana, gdy nagle ze­rwał się z twardej ławki pod amboną i wybiegł z ko­ścioła, zakrywając dłonią usta.

Została ulokowana w małym pomieszczeniu w piw­nicy pod miejskim ratuszem, gdzie kobiety jej pokro­ju często zamykano, ponieważ nie zdołały uciec, kiedy policja wpadła do lokalu.

Te, które nocami spacerują po ulicach, dobrze zna­ją to miejsce.

Te, które sypiają na śmietnikach i w portowych ma­gazynach, dobrze znają to miejsce i wystrzegają się go.

Kobiety z baraków opowiadały sobie zawsze nawza­jem o tym okropnym miejscu, ostrzegały swoje nie­szczęsne córki, mówiły im, co robić, by tam nie trafić.

Trafiały tam jednak wszystkie te, które żyją określane ironicznym mianem wesołych panienek. Były tam wrzu­cane przez żołnierzy i innych mężczyzn w mundurach, którzy niejednokrotnie chętnie korzystali z ich usług.

Niektórzy lekarze specjalizowali się w zarabianiu sporych pieniędzy na swoich potajemnych wyprawach do lochów. Pod pozorem higienicznych inspekcji mogli robić z kobietami, co chcieli. Mundurowi, którzy je przesłuchiwali, też korzystali z okazji. Strażnicy lochów również mieli po swojej stronie prawo silniejszego.

Sussa dygotała z zimna, chociaż gorączka trawiła jej ciało. Wciąż jeszcze miała na sobie podarte gałgany i pióra, które przywiązał jej policmajster. Włosy były pozlepiane od krwi i brudu, tkwiły w nich kawałki zgniłych liści kapusty, którymi rozbawieni ludzie obrzucali nieszczęsne kobiety. W ustach jej zaschło, opuchnięte wargi pękały przy najmniejszym ruchu.

Sussa nie była w stanie płakać.

Czuła, że serce bije jej w takt bolesnego pulsowania w zwichniętej nodze, ale nie zauważała, że kapiąca z su­fitu woda spada na jej głowę. Stwierdziła, że brzeg suk­ni jest mokry, oderwała więc kilka kawałków tkaniny i zrobiła wilgotne okłady na usta i oczy.

Potem skuliła się na podłodze, ciemność wokół niej zlała się w jedno z ciemnością w jej sercu. Nie miała sił, by jeszcze walczyć.

Ocknęła się pod wpływem gwałtownego bólu w bo­ku, miała wrażenie, że ktoś wyrywa jej żebra.

Tuż przy swojej twarzy zobaczyła brązowy but. Bły­skawicznie, niczym pantera, zerwała się na nogi, zapo­mniała jednak o zwichniętej kostce i ostry ból natych­miast powalił ją z powrotem na podłogę.

Mężczyzna w brązowym mundurze nie uśmiechał się, patrzył tylko na nią zmrużonymi oczyma.

- Sędzia czeka, mała! I policmajster. Nie są oni dzi­siaj łaskawi, muszę ci powiedzieć! Posłali już Starą i Ruthildę do zakładu! Osiem miesięcy, mała! Myślę jednak, że dla ciebie szykują coś jeszcze gorszego...

Sussa nie odpowiedziała, powoli usiłowała się pod­nieść. Czuła twardą kolbę na plecach.

- Muszę mieć coś do ubrania... nie mogę stanąć tak... przed sędzią...

- Ha, ha! To najlepsze, co słyszałem, mała! Nigdy bym nie pomyślał, że dziwka może się wstydzić nagości!

Dziewczyna wspierała się o szorstką kamienną ścia­nę i posuwała wolno naprzód, mężczyzna popychał ją za każdym razem, gdy z wahaniem stawiała na podło­dze chorą nogę. Na pogrążonych w półmroku scho­dach cuchnęło starą oliwą do lamp.

Hans Himmerich rządził miastem twardą ręką. Był burmistrzem i naczelnikiem policji, zaliczał się do ludzi, którzy mają dość srebra, by dobrze smarować koła swe­go pojazdu. Był przewodniczącym tingu, niekiedy bywał też sędzią. Krucjata przeciwko kobietom lekkich oby­czajów została rozpoczęta.

Sussę skazano na publiczną chłostę na głównym ryn­ku miasta, miała zostać ogolona, a ponadto spędzić dwa lata w więzieniu.

Justitian nie mógł spać, nie mógł jeść. Sam był za­skoczony tym, jak głęboko dotknęła go tragedia Sussy. Raz po raz powtarzał sobie, że przecież mimo wszyst­ko to tylko ulicznica. Do diabła, nie była jego żoną!

Niels nie potrafił zrozumieć, dlaczego jego współ - mieszkaniec krąży wciąż po pokoju.

Nie mógł jednak nie widzieć, że ów dziwny syn pa­stora z Sogn prawie wcale ostatnio nie wychodzi z do­mu. Przestał uczestniczyć w zajęciach na uniwersytecie. Nie odrabiał zadanych prac, a tekst kazania i analiza li­turgii, którą oddał, była w takim stanie, że gdyby Niels nie zdołał tego poprawić, mogłoby się to dla Justitiana skończyć bardzo źle.

Najbardziej jednak martwiło Nielsa to, że Justitian zaczął pić.

Każdego wieczora zastawał Justitiana nad butelką marnego samogonu. I chociaż Niels nie chciał nawet o tym myśleć, to nie mógł nie zauważyć faktu, iż przed trzema dniami z jego skrzynki na pieniądze zginęło kil­ka talarów.

W pokoju studentów teologii cuchnęło niczym w najgorszej knajpie.

W końcu Niels nie mógł już dłużej tego znosić.

Pewnej niedzieli po południu wrócił do domu i za­stał Justitiana w łóżku. Kilkudniowy zarost pokrywał ładną twarz kolegi, a smród unoszący się nad jego roz­dygotanym ciałem mógł sprawić, że nawet świniopas by się skrzywił.

- Justitian, tak dalej być nie może.

Z łóżka rozległo się jakieś mamrotanie, spod kołdry wysunęła się goła stopa.

- Wstańże, człowieku, dość już tego! Co cię dręczy, Justitianie? Od wielu tygodni jesteś jak odmieniony!

Niels podniósł kolegę i posadził na łóżku. Klepał go po policzkach, nalał wody do kubka i zmusił do wypicia.

- Czy to dzień? - zapytał Justitian ochrypłym gło­sem. - O Boże, moja głowa...

Niels usiadł na krawędzi łóżka. Złożył dłonie jak do modlitwy.

- Musimy być ze sobą szczerzy, Justitian. Od daw­na jesteśmy kolegami... chociaż pewnie za bardzo się od siebie różnimy, by móc się nawzajem zrozumieć.

- Mm.

- Ja... ja dłużej tak nie mogę. Próbowałem ci pomóc... Pomagałem ci, broniłem cię, usprawiedliwiałem... go­tów byłem kłamać z twojego powodu.

- O, fe, to nieładnie - mruknął tamten ironicznie. Ramiona Niels a opadły jeszcze bardziej.

- Justitian... tobie potrzebna jest pomoc. Bo to już tylko kwestia dni, kiedy wyrzucą cię z uniwersytetu. Wiesz, jacy oni są surowi... mamy być przecież sługa­mi Bożymi, stanowić przykład dla ludu, człowieku!

- Przykład dla ludu, tak. Mamy być czystymi baran­kami Pana!

Niels potrząsnął głową. Serce przyjaciela trawiła du­żo większa udręka, niż przypuszczał.

- Musisz potraktować tę sytuację poważnie! Czas mi­ja! Ludzie już gadają... o twoim pijaństwie. O tym, że opuszczasz zajęcia... że nie ma do tego żadnego powodu...

- No to co?

Justitian przyłożył karafkę do ust i wypił resztę zmętniałej letniej wody. Potem postawił z rozmachem karafkę na stole, wiedział, że Niels bardzo się boi o swój kryształ.

- Czy naprawdę chcesz, by odesłano cię do domu w niełasce, zaledwie miesiąc przed ostatnimi egzamina­mi? Przecież ojciec przez lata łożył na twoje wykształ­cenie, na twoje utrzymanie tutaj. Niczego ci przecież nie brakowało, prawda?

- Niczego, co można by kupić za pieniądze - wark­nął Justitian przez zaciśnięte zęby. - Na dodatek mo­głem mieszkać u ciebie za darmo.

- Tak, cieszyłem się z tego... przeważnie. Ale teraz...

- Wiem, Niels. Nie siedź tak i nie gap się na mnie! Zaraz mi powiesz, że albo skończę z tym, albo mam się wynosić, prawda?

- Brzmi to okrutnie, ale tak. Tak to jest. Dłużej te­go nie zniosę, akurat teraz mam mnóstwo pracy. To ważny okres... Wkrótce dowiemy się o wolnych para­fiach i otrzymamy papiery...

- Oczywiście. Wkrótce zostaniemy pokornymi słu­gami Pana. Na poważnie!

- Justitian, co się z tobą dzieje? Co dręczy twoje serce? Niels miał przeżyć jeszcze większy szok. Justitian zerwał się z łóżka, stanął na chwiejnych nogach. W po­śpiechu zaczął naciągać pogniecioną koszulę, zwiniętą razem z przepoconą pościelą. Spodnie nosił czarne i workowate, takie same jak wszyscy przyszli pastorzy. Oderwał biały kołnierzyk od koszuli, a na ramiona za­rzucił starą czarną kurtkę.

Oniemiały Niels z wytrzeszczonymi oczyma stał przy ścianie, gdy Justitian biegał po pokoju, zgarniając swoje rzeczy do węzełka. Butelka, która leżała pod łóż­kiem, znalazła się na samym wierzchu. Gdy spakował wszystko, z wykrzywioną twarzą zwrócił się do Nielsa:

- Zegnaj, kolego.

Nielsa przeraził ton, w jakim zostały wypowiedzia­ne te słowa.

- Nie odchodź w takim gniewie, bracie... Porozma­wiajmy... tobie potrzebna jest pomoc...

Justitian zachichotał.

- Jeszcze porozmawiamy, bracie. Może. Pozdrów Hansa Pettera i Reina, powiedz im, że zrobiłem sobie małą... przerwę na odpoczynek.

Zanim tamten zdołał powiedzieć, że to niemożliwe, Justitian był już za drzwiami, zbiegł po wąskich scho­dach do furtki i wyszedł na ulicę.

Niels opadł na niepościelone łóżko.

Pokój był pusty.

Po Justitianie został tylko ciężki odór alkoholu.

Niels wsparł głowę na rękach i pogrążył się w żalu nad utraconą przyszłością przyjaciela.

W jakiś czas później złożył ręce i modlił się o jego nawrócenie.

Przez całą noc tak siedział z czerwonymi, zapłaka­nymi oczyma i szukał w swojej czarnej Biblii słów, które powiedziałyby mu, co powinien czynić, by za­wrócić przyjaciela z drogi upadku.

Nie znalazł żadnej odpowiedzi, choć świeca na sto­liku przy oknie dopaliła się do końca.

ROZDZIAŁ V

Justitian szybkim krokiem szedł w dół ulicy Głębo­kiej, która w słońcu wyglądała ładnie i zachęcająco. Wszędzie kręciło się mnóstwo ludzi, dzieci bawiły się, ich matki, zrobiwszy krótką przerwę w domowych za­jęciach, przysiadły na schodach, by ze sobą porozma­wiać. Była niedziela, ale na tej ulicy nie dostrzegało się, iż to dzień odpoczynku. Tylko dalekie dzwony od świętego Mikołaja próbowały skłonić ludzi do zastano­wienia się nad sprawami nie dotyczącymi tego świata.

Justitian zatrzymał się przy kramiku i kupił kawa­łek wędzonego mięsa oraz wiązkę cienkich, twardych żytnich chlebków, które najbardziej ze wszystkiego przypominały kawałki drewna. Były jednak tanie, wie­dział ponadto, że znakomicie wypełniają głodny żołą­dek. Znalazł jakiś cichy kąt, gdzie mógł uporządkować myśli. Wyjął butelkę z żółtozielonym alkoholem, już wyciągnął zębami korek, ale rozmyślił się.

To przecież resztka, być może będzie jej potrzebo­wał później.

Zaczął się zastanawiać nad swoim położeniem. Co powinien zrobić?

Nawet tamtego dnia, gdy po raz pierwszy przybył do Kopenhagi, nie czuł się taki samotny w tym wiel­kim mieście. Wtedy przecież znał już Nielsa, którego spotkał na statku, miał listy polecające od ojca i liczne adresy do ludzi, którzy mogliby mu pomóc. Wszystko zresztą ułożyło się bardzo dobrze od pierwszej chwili, zarówno na uniwersytecie, jak i w mieszkaniu, które dzielił z Nielsem.

Pieniądze od ojca przychodziły regularnie, sam nie wiedział, jak ojciec to urządził, ale każdej pierwszej niedzieli miesiąca zjawiał się u niego ten sam nieduży człowieczek i wręczał kopertę. Justitian pokwitował już blisko siedemdziesiąt talarów. Nie mógł więc oskar­żać ojca o skąpstwo. Justitian żył w bardzo dobrych warunkach, nie należał do studentów, którzy muszą ciężko pracować lub wyprzedawać swoje rzeczy, by zdobyć parę nędznych szylingów na jedzenie. Jemu starczało na Sussę, na tani alkohol oraz na niezbędne wydatki i opłatę swojej części komornego.

Teraz wszystko się skończyło.

Aż do następnego miesiąca nie dostanie znikąd pie­niędzy. A gdyby pogłoski o jego haniebnym pożegna­niu z uniwersytetem dotarły do ojca... No, w takim ra­zie byłby skończony.

Justitian wątpił jednak, że ojciec dowie się o czym­kolwiek. Odległość z tego miasta do jego małej wioski nad zielonym fiordem była niemal taka sama jak do księżyca...

Wciąż jeszcze miał w sakiewce siedem talarów. To na jakiś czas wystarczy. Wystarczyłoby może nawet na podróż do domu.

Do domu?

Dlaczego miałby wracać do domu?

Justitian mrużył oczy przed bezlitosnym słońcem i czuł, że łzy spływają mu po policzkach, kiedy promienie raziły jego czerwone, zmęczone oczy.

Nigdy nie wróci do domu. Mar ja dla niego umarła.

Zdradziła, go, bezlitośnie i nieodwołalnie. Miał nadzieję, że jest teraz biedną, utrudzoną i wyniszczoną gospody­nią, a jej jedyną pociechą są uściski tego głupiego parob­ka Oppdalów. Dorobiła się już z pewnością gromady usmarkanych dzieciaków.

Nie, nigdy nie wróci do domu.

Niech sobie ojciec myśli, co chce. Stary nigdy nie za­sną już radości upokarzania go. Nigdy nie sprawdzą się jego wieczne proroctwa, że syn nie jest w stanie ni­czego osiągnąć.

Wargi Justitiana drżały lekko.

W jakimś sensie ojciec miał przecież rację.

Nigdy nie zdobędzie sutanny pastora. Wszystko za­szło już za daleko. Od chwili, gdy zniknęła Sussa... Justitiansam nie wiedział, co się z nim dzieje. Cały świat stał mu się jakby... obojętny.

Wyciągnął zębami korek.

Płyn o cierpkim smaku zagulgotał w gardle Justitiana.

Podniósł się na niepewnych nogach ze swego twar­dego miejsca na schodach i powlókł dalej ulicą. Znał ta - - i zakątek w parku nad wodą, gdzie nikt mu nie będzie przeszkadzał. Są w tym mieście tajemnicze miejsca, których za dnia nikt nie odwiedza. Tam mógłby się skulić wśród nagich jeszcze krzewów i starać się przemyśleć sytuację. Później, kiedy nadejdzie już wieczór, coś się przecież znajdzie. Musi istnieć jakaś możliwość przetrwania w takim mieście dla nieudanego studenta teologii.

Strzepnął z ubrania zeszłoroczne liście i wilgotną ziemię, spodnie jednak wciąż były brudne. No trudno, zaczęło się zmierzchać, kto zauważy plamy na ubraniu, skoro trudno odróżnić jednego człowieka od drugiego.

Justitian skierował się ku wielkiemu, rzęsiście oświe­tlonemu budynkowi na rogu ulicy Głębokiej.

To Ogród Nadjany.

Dotychczas oglądał go jedynie z zewnątrz. Wszyscy podziwiali piękne okna tego domu. Każde z nich obra­mowane rzeźbionymi liśćmi akantu. Kwiaty, kiście wi­nogron, stylizowane liście, a pośród tego małe amorki trzymające nad oświetlonymi oknami okrągłe wieńce. Nie można było przez szyby zajrzeć do środka, widzia­ło się tylko cienie poruszających się postaci za niezwy­kle pięknymi kremowymi firankami. Przy wejściu na chodniku stało dwóch mężczyzn w jaskrawoczerwonych kurtkach. Byli wielcy i zwaliści, trwali nierucho­mo ze skrzyżowanymi na piersiach rękami. Niczym posągi, pomyślał Justitian. Wiedział jednak, że ci dwaj należą do najgroźniejszych zapaśników w mieście. Nikt dokładnie nie pojmował, w jaki sposób drobna właścicielka tego domu potrafiła utrzymać ich w ry­zach, niezależnie od tego jednak, jakie środki stosowa­ła, były one skuteczne. Te dwa olbrzymy to strażnicy Nadjany, najwierniejsi obrońcy jej Ogrodu.

Justitian poprawił swój zniszczony jedwabny szalik, pieniądze miał teraz w kieszeni. Był przygotowany na to, by wsunąć monetę czy dwie do ogromnej dłoni któregoś ze strażników. Bo chyba tak czynili odwiedzający.

Zamierzał dzisiejszy wieczór spędzić w tym raju.

I niech kosztuje, ile chce.

Może w tym osławionym Ogrodzie Nadjany zdoła zatrzeć jakoś obraz Sussy, który nie dawał mu spoko­ju? W jakimś sensie to ona była odpowiedzialna za je­go stan, istniała między nimi dziwna, niewidzialna więź, która przysparzała mu takich cierpień.

Anioły Nadjany znajdą z pewnością balsam na jego rany. Anioły Nadjany. Jak pięknie to brzmi. Justitian zachichotał sardonicznie, zbliżając się zdecydowanym krokiem do wielkich, czarnych drzwi.

Anioły Nadjany.

Powinny wycisnąć z niego wszelkie soki, a wraz z ni­mi wypłukać ból. Powinny dać mu chwilę takiej rado­ści, z którą nie mogłaby się równać radość obcowania z aniołami w niebie.

A potem niech się dzieje co chce.

Właściwie cóż ma do stracenia?

Justitian przeszedł obok tych dwóch żywych posą­gów, chociaż jeden z nich wymamrotał coś pod nosem, kiedy drzwi się otworzyły.

Po drugiej stronie wyszedł mu na spotkanie inny ubra­ny na czerwono mężczyzna, pozdrawiając uprzejmie.

Justitian wyprostował się, patrzył gdzieś ponad ra­mionami niedużego człowieka. W pomieszczeniu wszystko lśniło i mieniło się bajecznie!

- Karta, proszę pana, jeśli pan tak uprzejmy... Justitian zaczął się jąkać.

- Karta? Eee... tak... oczywiście. Chwileczkę! Właśnie zobaczyłem kogoś, z kim muszę porozmawiać!

Strażnik stał bez słowa, gdy tymczasem Justitian ni­czym błyskawica pomknął w głąb barokowego salonu i zniknął za ciężkimi portierami.

Mały, ubrany na czerwono mężczyzna na moment utracił swoją nieruchomą, pełną życzliwości maskę. Na jego czole pojawiły się zmarszczki. Rzucił na podłogę starą kurtkę, którą zostawił mu Justitian, z takim obrzydzeniem, jakby nagle pojął, że dotknął czegoś oślizgłego.

Dyskretnie pociągnął za złoty sznur przy drzwiach.

W głębi domu rozległ się dźwięk dzwonka.

Justitian biegł z salonu do salonu. Trafił na jakieś schody i wpadł na nie, pokonując po dwa stopnie jed­nocześnie.

Schody były wyłożone grubym chodnikiem!

Szedł cicho, przy każdym kroku słychać było tylko chrzęst źle wyprawionej skóry jego butów. Wzrok Justitiana wprost nie był zdolny ogarnąć wszystkiego, co widział.

Ściany zostały tutaj pokryte lśniącym, pięknym ma­teriałem w czerwonej, liliowej i różowej tonacji. Zda­wało się, że farbę na materiał nakładano szerokim, jak­by roztańczonym pędzlem. Na ścianach wisiały obra­zy i portrety z podpisami. Niektóre wyglądają na bar­dzo stare, stwierdził Justitian z podziwem. Wkroczył teraz do ogromnego hallu.

Nigdzie jednak nie widział żywego ducha.

Nikt nie siedział w ciężkich, obitych brokatem fote­lach. Nikt nie pił z kryształowych kieliszków ustawio­nych na stole, tak pięknych, że Justitian musiał po pro­stu podejść i dotknąć ich.

Jakie delikatne!

I jednocześnie jakie ciężkie!

Uniósł jeden z nich do ust, zapragnął gwałtownie, by kielich był wypełniony owym francuskim złocistym koniakiem, którego niezwykły zapach pamiętał.

Przepełniony szacunkiem poszedł dalej.

Gdzie są anioły?

Muszą przecież gdzieś tu być? Justitianowi zdawało się, że słyszy muzykę harfy. Skierował się w tamtą stro­nę, szedł wąskim korytarzem oświetlonym woskowymi świecami w srebrnych lichtarzach, ozdobionych kry­ształowymi wisiorkami. Światło było rozproszone, mieniło się w kryształach, tworząc bajeczny, niemal ma­giczny nastrój. Grube dywany pokrywające podłogę uginały się niczym mech pod stopami.

Po obu stronach korytarza znajdowały się drzwi.

Znikąd jednak nie dochodził żaden dźwięk.

Justitian raz jeszcze otrzepał ubranie, w jakimś lu­strze oprawionym w srebrną ramę mignęło mu własne odbicie. Wklęsła, widocznie, powierzchnia lustra wydłu­żała groteskowo jego twarz. Nie zatrzymując się szedł dalej. Korytarz łączył się w jedno z wielkim pokojem.

Tu już bardzo wyraźnie usłyszał dźwięki harfy!

Posuwał się ostrożnie wzdłuż ścian, starał się być jak najmniej widoczny. Chciał patrzeć, rozkoszować się, radować oczy tymi wszystkimi światłami, pięknymi meblami i barwami nierzeczywistego świata.

Znajdowały się tutaj różnego rodzaju rośliny. Pokój niemal tonął w kwitnących krzewach, wśród których przybysz rozpoznawał wspaniałe rododendrony. Obok nich rosły pachnące białe lilie.

Pośrodku pokoju znajdowała się fontanna z szem­rzącą wodą.

Justitian wytrzeszczał oczy.

Woda w środku domu! Do tego na piętrze! Strumyk wody tryskał w powietrze wprost z ust kobiety wyku­tej w brązie.

Piękna statuetka przedstawiała syrenę, górna część posążku była niczym najpiękniejsza żywa dziewczyna. Nagie piersi wznosiły się ku pokrytemu kwiatami sufi­towi, kobieta odchylała głowę w tył, jakby oczekiwała pocałunku.

Rozpryskująca się woda spadała na ramiona i pier­si, po czym spływała na powrót do basenu.

Justitian z wolna ogarniał to wszystko wzrokiem.

Wiedział, że powinny się tutaj znajdować również in­ne, pełne życia kobiece ciała.

Anioły.

I rzeczywiście było ich w tym pomieszczeniu kilka, niektóre siedziały nad wodą i zanurzały w niej ręce. W basenie pływały złociste karpie. Kobiety pozwalały rybom pieścić swoje szczupłe, białe dłonie.

Wszystkie ubrane były na biało. Suknie opinały im ciała niczym przyklejone, nie przypominały w żadnej mierze ubrań, jakie Justitian widywał na ulicach. Przy­wodziły raczej na myśl spływającą wodę, spod uniesio­nych piersi opadały prostymi fałdami wzdłuż ciał. Ma­teria opinała nogi, lecz spojrzenia mężczyzn kierowały się raczej ponad haftowane perłami paski podtrzymu­jące suknie pod biustem.

Piersi kobiet nie były niczym osłonięte. Kołysały się tanecznie przy każdym ruchu, Justitianowi wydawało się, że wszędzie pełno jest wspaniałych kobiecych kształtów.

Akurat w tym momencie ciężka dłoń chwyciła go za ramię.

To jeden z posągów przy wejściu, który ocknął się do życia.

- Proszę za mną, mój panie.

Justitian odepchnął od siebie rękę. W oczach wielkie­go mężczyzny pojawił się niebezpieczny błysk. Justitian wyrósł wprawdzie od tamtego czasu, gdy opuścił dom, teraz jednak czuł się bardzo mały. Mężczyzna stał do­kładnie na wprost niego, pewnie po to, by różnica była jeszcze bardziej uderzająca. Włosy Justitiana łaskotały tamtego pod brodą.

- Wyjdziesz stąd spokojnie, obcy, bo jak nie, to zo­staniesz wyrzucony. A wtedy nie zadowolę się gołą ręką - rzekł mężczyzna cicho. Jego akcent przywiódł mu na myśl czarną Magrittę, którą przed kilkoma laty przelotnie znał.

- Dlaczego miałbym zostać wyrzucony? Czyż ten dom nie jest przeznaczony dla panów? Dla panów, którzy potrzebują prawdziwego damskiego towarzy­stwa? Ja przecież mam pieniądze. Ja mam...

- Nie masz tutaj wstępu. Ciesz się, że nie stłukłem cię na kwaśne jabłko za twoją bezczelność! Nie wiesz, że niebezpiecznie jest tak wkraczać do tego ogrodu? In­ni panowie...

Justitian zobaczył, że znajdujące się w pomieszcze­niu kobiety zgromadziły się pod jedną ze ścian. Jakiś łysy mężczyzna na sofie podnosił się mozolnie. Muzy­ka umilkła. Justitian chwycił się za kieszeń.

- Patrz, mam pod dostatkiem talarów!

Strażnik skrzywił się paskudnie. Patrzył na Justitia­na z szyderstwem w oczach.

- Jesteś naprawdę głupi, wieśniaku! Tego, co masz, nie wystarczy nawet, by zapłacić za to, co do tej pory otrzymałeś!

Stanowczo popychał go przed sobą.

Trzymał Justitiana za prawą rękę i potrząsał nim ni­czym szmacianą lalką. Ledwie dotykając stopami czerwo­nego, miękkiego dywanu, student teologii został odpro­wadzony tą samą drogą, którą przybył. Jedynie kątem oka zdołał dostrzec jednego anioła, piękniejszego niż inne ko­biety, który z różą w ręku nieśmiało pomachał mu na po­żegnanie. Policzki Justitiana były czerwone ze wstydu jak jej róża. Boże, wystawić się na takie pośmiewisko! Olbrzym ciągnął go jednak za sobą i nie rozluźnił uści­sku, dopóki Justitian nie upadł niczym kupa szmat na chodniku. Otulone szalami kobiety spacerujące po ulicy patrzyły na niego chichocząc. Mężczyźni rzucali ordynar­ne komentarze. Były powody, dla których dziewice nocy trzymały się blisko tego ogrodu: mogły zbierać okruchy ze stołu Nadjany. Im dostawali się klienci, których ona nie chciała, prości chłopi i marynarze oraz głupcy, którzy nie rozumieli, czym jest Ogród Nadjany.

To raj dla baronów.

Dla hrabiów i dla szlachty wszelkiego rodzaju.

Dla najznakomitszych obywateli miasta.

Tak, dla samego króla!

Justitian klął cicho, podnosząc się z ziemi. Upadł na coś śmierdzącego, teraz widział, że to koński nawóz!

Kobiety na ulicy śmiały się bez żenady. Justitian chwycił zimną cuchnącą kulę w rękę i cisnął nią w tłum. Jakaś kobieta krzyknęła głośno, wołała coś hi­sterycznie, starając się uniknąć zetknięcia z końskimi odchodami. Jej kawaler, jeśli tak można go nazwać, ru­szył groźnie ku Justitianowi.

Syn pastora uznał, że najlepiej jest zmykać, dokąd oczy poniosą.

Czmychnął w jakieś boczne przejście, znalazł się na tyłach podwórza, słyszał za sobą szybkie kroki. W koń­cu jednak nabrał pewności, że zaniechano pościgu. Do­strzegł mdłe światełko przy ciężkich brązowych drzwiach na brudnym podwórzu, na którym się znalazł.

Jakaś postać przemknęła obok niego, zapukała do drzwi i została wpuszczona do środka. Justitian stał bez ruchu w mroku, czuł, że pragnienie wypicia kieliszka wódki staje się coraz bardziej nieznośne. Upokarzają­ce wyrzucenie za drzwi, szyderczy śmiech kobiet, zdra­da Nielsa, sprawa Sussy, przerwana nauka...

Justitian potrzebował ukojenia.

Został wpuszczony za próg. Tutaj jego talary mogły wystarczyć na bardzo wiele.

Na stole przed nim pojawiła się pełna butelka.

Duża, spocona kobieta, której piersi ledwo okrywa­ła skąpa bluzka, uśmiechnęła się do niego i połaskota­ła go za uchem.

Justitian odepchnął ją od siebie. Chwycił butelkę, łapczywie wypełniał sobie żołądek jej zawartością. Po czwartym hauście świat jakby się uspokoił, przyjemna zasłona opadła na jego udręczone oczy.

Tutaj nie słyszał dźwięku harf. Tę izbę wypełniał zgiełk tłoczących się ludzi. Justitian próbował skupić wzrok na siedzących niedaleko kobietach. Widział, że noszą podarte ubrania, że mają zmęczone, zniszczone twarze. Brakowało im zębów, a włosy świadczyły, że biedaczki musiały nocować na gołej ziemi pośród ze­schłych liści, śmieci i innego paskudztwa. Jedna z nich nie miała oka, w każdym razie nosiła czarną skórzaną przepaskę zasłaniającą oczodół. Jej ciemne włosy były potargane, ręce pokrywały strupy. Wyjęła jedną pierś spod bluzki i oparła ją o łysą głowę siedzącego obok niej mężczyzny. Ten odwrócił się gwałtownie i wpił się moc­no w pierś. Kobieta zawyła z bólu, umilkła jednak, gdy mężczyzna przyciągnął ją do siebie i przyłożył jej do ust butelkę, z której dopiero co pił.

W miarę jak ubywało alkoholu w butelce Justitiana, kobiety wyraźnie ładniały.

Nagle ogarnęło go gwałtowne pożądanie. Przeklinał piękne anioły, przeklinał ich potężnych klientów, wśród których z pewnością znajdują się też odpowie­dzialni za los Sussy.

Życzył wiecznego potępienia pracowitemu Nielsowi i piekielnych mąk wszystkim, którzy go zdradzili.

W tej izbie jednak znajdowali się ludzie jeszcze nędzniejsi niż on sam. Kobiety, gotowe lizać mu buty za byle jaki grosz. Kobiety, którymi mógł się posługi­wać, kobiety, które nie miały twarzy, nie miały uczuć, nie miały już nawet łez.

Justitian chwiejnie podniósł się z miejsca, później nie mógł sobie przypomnieć, w jaki sposób zdołał wejść po wąskiej drabinie na pięterko.

Ale rany na twarzy kobiety prześladowały go jeszcze długo w nocnych koszmarach.

- To jakiś chłop, tak wygląda. Może to głupi wiejski parobek, który pierwszy raz wyjechał z domu?

- Nie. Ma białe ręce, ten fagas nie splamił się pracą! Może to jakiś student? Mól książkowy.

- Nieważne. Ściągaj z niego łachy, Mette! I pośpiesz się! Nie może się obudzić, zanim nie skończymy!

- A co, tchórz cię obleciał? Myślałam, że lubisz oczy­szczać ulice z takich jak ten tutaj?

- Lubię. Ale dzisiaj wieczorem przepytywali się o mnie.

- Uciekniemy. Zresztą nie zdziwiłabym się, gdyby poszedł do piekła bez naszej pomocy!

Kobieta, którą nazwano Mette, brutalnie ściągnęła Z Justitiana koszulę. Pełną garścią chwyciła jego włosy nad czołem i pociągnęła.

- Na ogień piekielny! Zdawało mi się, niech mnie dia­bli, że na mnie spojrzał! A to cholerny kozioł... Mógłby mnie zabić, jestem tego pewna!

Mężczyzna roześmiał się cicho.

- Nie gadaj, stara. Bywałaś chyba w gorszym towa­rzystwie! Stara Mette... dziękuj Bogu, że...

- Ech, zamknij pysk, ty psie!

Rzucili się nawzajem na siebie, trzeci, towarzyszący im mężczyzna, z wysiłkiem starał się ich rozdzielić. Ju­stitian poruszył się. To uciszyło wszelkie kłótnie.

- Do diabła, wynośmy się stąd, słyszycie?

- Może tak będzie najlepiej - szepnęła kobieta, spoglą­dając na bezwładne ciało na ziemi między nimi. - Najle­piej jak się stąd wyniesiemy!

Mężczyzna mamrotał coś pod nosem. Wepchnął so­bie do kieszeni pas Justitiana i jego sakiewkę, koszula zniknęła pod przepastnym fartuchem kobiety. Nawet cienki srebrny pierścionek z literami JR ściągnęli mu z palca. Spodnie zostawili, ale buty zmieniły właściciela.

Mężczyzna, który kłócił się z kobietą, zakończył sprawę potężnym ciosem pięści wymierzonym w skroń Justitiana. Głowa młodego człowieka stuknęła o kamie­nie bruku.

Ciało drżało przez chwilę, po czym bezwładnie opa­dło na ziemię.

Tamtych troje pospiesznie zniknęło w ciasnym za­ułku. Jakieś przestraszone szczury umknęły im spod nóg. Zwierzęta wiedziały, że noc ma się ku końcowi, i uciekały do swoich kryjówek, zanim ludzie i światło ponownie zawładną światem.

Justitian został znaleziony przez starego żołnierza, który zarabiał po parę szylingów, patrolując nocami ulice jako pomocnik policji.

Potknął się o półnagiego człowieka. Ciało leżącego nie zareagowało.

Rana na skroni wyglądała paskudnie, a kiedy żołnierz odwrócił tamtego na bok i odsunął włosy, zobaczył przyklejoną do nich zakrzepłą krew. Prawdopodobnie, padając, Justitian uderzył głową o kamień, na bruku również znajdowały się plamy ciemnoczerwonej krwi.

Morderstwo!

Jeszcze jedno!

Żołnierz westchnął ciężko, wiedział jednak, że mo­że zarobić parę groszy na tym trupie i oszczędzić po­licji kłopotu. Ujął nieszczęśnika pod pachy i zaczął go ciągnąć w stronę rogu ulicy, gdzie znajdowało się po­mieszczenie zajmowane przez medyków.

Istnieją ludzie, którzy za parę szylingów kupują cia­ła takich biedaków.

Wykorzystują je, krojąc według wszelkich zasad sztuki, i poszczególne części umieszczają w słojach peł­nych spirytusu. Powstają w ten sposób trwałe pomoce naukowe.

Żołnierz przesunął się ledwie kawałek po cichej ulicz­ce, gdy nagle tuż za nim ukazał się zamknięty pojazd.

Na drzwiach znajdował się herb, którego żołnierz nie znał, lecz złocenia wskazywały, że z pewnością kieruje się do Zamku.

Żołnierz uskoczył w bok, ciągnąc za sobą swój ciężar.

Wtedy z piersi człowieka wydobył się cichy jęk.

Przerażony żołnierz puścił go na ziemię.

W tym samym momencie pojazd się zatrzymał.

Żołnierz uznał, że najlepiej będzie zniknąć. Byłoby mu bardzo trudno wytłumaczyć, skąd wziął półnagie zwłoki. Może by pomyśleli, że to on sam powalił tego mężczyznę, a teraz próbuje ukryć zbrodnię?

Głowa Justitiana jeszcze raz uderzyła o kamienny bruk. On jednak nie odczuwał żadnego bólu.

Nadjana Angelika Oest, stukając ciężkim pierście­niem w ścianę powozu, nakazała woźnicy, by się za­trzymał.

Powóz przystanął natychmiast tak, że o mało nie spadła z miękkiego siedzenia na podłogę. Nadjana przysięgła, że ten woźnica wiezie ją po raz ostatni.

Wkrótce jednak skierowała uwagę z powrotem na zewnątrz. Przez małe okienko z boku powozu widzia­ła oszronioną poranną ulicę. Jakiś żołnierz ciągnął za sobą kompletnie pijanego człowieka. Zwyczajny widok, szczerze mówiąc. W jakimś momencie jednak Nadjana zobaczyła twarz bezwładnego mężczyzny. Była sina z zimna i pokaleczona, ale nie można się było pomylić. Nadjana myślała pospiesznie, działała jeszcze szybciej.

To ten młody człowiek, którego jej strażnik bezlito­śnie wyrzucił na ulicę poprzedniego wieczora.

Nadjana była przyzwyczajona do takich incyden­tów, chociaż w miarę upływu czasu coraz mniej męż­czyzn miało odwagę wedrzeć się gwałtem do jej domu. Właściwie była zaskoczona, że ten obcy chłopak się na to zdobył. Może jest po prostu głupi? Niezależnie od wszystkiego potraktowano go w sposób, na który nie mogła się zgodzić.

Było coś w jego oczach, gdy ich spojrzenia spotkały się na krótki moment, zanim intruz został zrzucony ze schodów przez Plitza. Coś, co jej przypominało o... Nadjana nie wiedziała o czym. Może spojrzenie kogoś, kogo kiedyś znała? Może ją samą...?

Żołnierz zostawił swój ciężar i uciekł. Obcy wciąż leżał jak martwy. Może naprawdę nie żyje? Nadjana nigdy chyba nie widziała tak bladej twarzy.

Ostro nakazała woźnicy wyjść.

- Podnieś tego człowieka. Ułóż go na podłodze po­wozu. Zawracamy, jedziemy do domu.

Woźnica, rzecz jasna, nie protestował, ale białe rę­kawiczki na jego rękach zrobiły się po prostu czarne, gdy tylko ujął Justitiana pod pachy. Z wyrazem obrzydzenia na twarzy woźnica ułożył bezwładnego mężczy­znę w powozie. Co, do diabła, sobie ta baba myśli? Do­brze, dobrze. Nie był bynajmniej pierwszym, który nie mógł zrozumieć zachowania Nadjany. Wielu uważało, że jest szalona. Że żyje we własnym świecie. Że ma ta­jemniczą, mroczną przeszłość... Ale właściwie nikt się tym specjalnie nie przejmował. Jakie to mogło mieć znaczenie dla panów ze szlacheckich rodów, którzy odwiedzali jej oazę w tym śmiertelnie nudnym świecie?

Nadjana robiła, co chciała.

Zawsze.

Czy słyszałeś o młynarzu Sachsie, nieznajomy?

Czy słyszałeś starą baśń o pijaku, który trafił do ło­ża barona?

Delikatny kobiecy głos wdzierał się do świadomości Justitiana.

Chory nie miał odwagi otworzyć oczu, wiedział, że w tym samym momencie głowa by mu pękła.

Leżał zupełnie bez ruchu i próbował opanować szum w uszach oraz ból przenikający jego ciało niczym roz­palone do białości żelazo. Kobiecy głos mówił dalej.

Justitian zauważył, że ów głos wypływa, a potem zni­ka za zasłoną ciemnoczerwonej mgły. Nie zauważył na­tomiast, że łóżko, na którym leży, porusza się, że prze­suwa się po jakimś korytarzu, mija wysokie drzwi. Nie słyszał też przerażonych szeptów gromadki kobiet.

Na trzeci dzień nareszcie otrzymała wiadomość, że obcy odzyskuje przytomność.

Nadjana nie zapomniała o nim, ale nie mogła prze­cież siedzieć przez cały czas przy łóżku młodego czło­wieka. Zarządziła, by otoczono go jak najlepszą opieką, sprowadzono nawet lekarza ze szpitala Świętego Ja­na. Potrząsał on długo głową, przepisał jakieś smaro­widła i lekarstwo na wzmocnienie, powiedział jednak, że nie ma sensu tracić drogich lekarstw i aptecznych mieszanek na takiego wraka. Nadjana odesłała go do domu, płacąc w zamian zdumiewająco niewielką sumę.

Natomiast dwie młode dziewczyny, które opiekowa­ły się chorym, prześcigały się w dogadzaniu mu. Wie­działy, że sprawią tym przyjemność swojej właścicielce, Nadjanie.

Natychmiast też zawiadomiły ją, gdy tylko mężczy­zna otworzył oczy.

- Gdzie ja jestem? - chciał spytać Justitian, ale nie mógł wykrztusić ani słowa. Pomieszczenie, w którym się znajdował, nie było spokojne. Czuł, jakby nadal płynął po wzburzonym morzu cierpienia. Mdłości i ja­kiś nieznośny ból rozrywały mu piersi. Nie potrafił na­wet ruszyć głową. Poza tym śmiertelnie się bał. Czyż­by już umarł? A może jest sparaliżowany? Co to za miejsce? Takie pełne światła i piękne, że aż razi w oczy.

Twarz jakiejś kobiety.

To anioł!

Jasne, niemal białe włosy. Niczym u staruszki. Ale ona nie jest przecież bardzo stara. Właściwie Justitian nie mógł się zdecydować, ile ta kobieta mogłaby mieć lat. Patrzyła na niego wielkimi oczyma. Szarymi jak dym. Ciężkie powieki wydały mu się trochę skośne. Upudrowane na biało policzki. Czarna plamka nad war­gą. Usta... czerwone, czerwone, czerwieńsze niż krew.

Mówiła do niego. O jakimś baronie...? Czy ona myśli, że Justitian jest baronem? A może ona jest baronessą?

Myśli krążyły w głowie Justitiana niczym liście w powiewach jesiennego wiatru. Nie był w stanie ich połapać. Chciał zapytać o tysiące spraw, chciał prosić o wyjaśnienia.

Ktoś położył mu coś mokrego i zimnego na czole. Na wargach poczuł silnie pachnący napój. Uświadomił sobie, że to zapach dobrego alkoholu i chętnie otwo­rzył usta. Potem znowu opadł na coś, co wydało mu się nieskończenie miękką wełną.

- Jesteś w Ogrodzie, obcy. Byłeś tu już przedtem, pa­miętasz?

Chciał potrząsnąć głową, ale mu się nie udało. Pani mówiła dalej. Zaczynał ją rozumieć.

- Widziałam cię tu. Zostałeś wyrzucony. Widziałam twoją twarz, kiedy strażnik przewiesił cię sobie przez ramię...

Roześmiała się. Justitiana to zirytowało, poczuł ostry ból w głowie.

- Nie wiem, co ci się stało, obcy, znalazłam cię po prostu w rynsztoku. Wydawało mi się, że muszę...

Reszty słów Justitian już nie słyszał. Znowu stracił przytomność, wszystko, co się działo, pojawiało się i znikało niczym fale tłukące o poszarpany brzeg.

Ona ma na imię Nadjana.

Jest właścicielką Ogrodu.

Z jakiegoś powodu chciała się nim zająć.

Justitian westchnął. Najwyższy czas, by życie oka­zało mu trochę więcej życzliwości.

Nazywano go pokojowym pieskiem Nadjany. Prowa­dzała go za sobą wszędzie, karmiła wyszukanymi daniami, pokazywała swoim eleganckim klientom i przyjaciołom z taką miną, jakby Justitian był naprawdę jakimś niezwy­kłym zjawiskiem.

Mieć kogoś takiego w domu, ubierać go w jedwabie i uczyć pięknych manier! Cóż za niezwykły pomysł, ja­kie nadzwyczajne odkrycie!

Panie klaskały w dłonie trochę przestraszone, więk­szość nie odważyłaby się dotknąć takiego człowieka na­wet pogrzebaczem. Żyły w warunkach, w których pijacy z ulicy i brudne ladacznice konające z głodu stanowiły tylko nieprzyjemne sygnały docierające z zewnętrznego świata. Panie drżały na widok dziobatych żebraków i po­śpiesznie przytrzymywały szerokie spódnice, gdy na spa­cerze w parku natknęły się przypadkiem na brudne dzie­ci o owrzodzonej skórze.

Ich takie sprawy nie obchodziły.

One są niczym motyle, latające po pięknym ogro­dzie, wesołe i barwne, wolne od wszelkich zmartwień. Kobiety ze szlachetnych rodów uwielbiają sensacje.

One kochają wszystko, co pochodzi z zagranicy, jak na przykład meble w stylu Króla Słońce oraz diamenty, piękne orchidee i kandyzowane owoce z Wiednia. Ko­chają muzykę i cukierki, paradne mundury, bale i świa­tło świec.

Rzadko kochają swoich mężów, a do Nadjany od­noszą się z mieszaniną niechęci i wdzięczności. A ona pomaga im jak może, chętnie pośredniczy w przekazy­waniu pachnących bilecików młodym oficerom, wsu­wa do ich kieszeni zaproszenia oraz inne drobiazgi świadczące o niezaspokojonych potrzebach tych pań.

Nadjana nigdy ich nie zdradzi.

Chociaż więc szlachetne panie nigdy nie będą jej traktować jak równej sobie, to dają jej pośród siebie specjalne miejsce. Panie z towarzystwa uważały, że dom na rogu jest na tyle podniecający i niebezpieczny, na tyle interesujący, by walczyć o zaproszenie na co­miesięczne legendarne wieczory dla pań.

Wszystko bardzo dyskretnie, rzecz jasna. O tym się nie rozmawia. O niczym takim nie wspomina się wła­snemu mężowi.

Ale to bardzo, bardzo ważna sprawa.

Damski wieczór, kiedy wspaniałe pokoje wypełnia­ją się paniami, które mdlałyby z pewnością na widok owych par, co jeszcze parę godzin temu leżały na po­krytych złocistą tkaniną kanapach. Damami wystrojo­nymi, obwieszonymi biżuterią, z malowanymi paznok­ciami i ustami. Damami, które znają Paryż i Wiedeń równie dobrze jak własne buduary i które bardzo lek­ko traktują życie.

Nadjana była ich ratunkiem.

Nadjana dodawała przypraw ich pozbawionym sma­ku dniom. Nadjana sprawiała, że śmiały się i rumieniły, żaden mężczyzna nigdy by ich nie wprawił w taki na­strój. Nadjana dawała im mieszaninę zuchwałości i eg­zotyki. Nadjana zawsze potrafiła przejść sama siebie!

Justitian był drugim mężczyzną, który dostąpił za­szczytu uczestniczenia w tym specjalnym damskim wieczorze. Sukces pierwszego z nich, młodego poety imieniem Ludvig, wciąż jeszcze pamiętano. A historie, które opowiadał, były naprawdę zabawne.

Gdy Nadjana wprowadziła Justitiana niczym ucznia, zgromadzenie jęknęło. Kilka pań opadło na krzesła, za­słaniając rękami usta. Jakaś filiżanka upadła na podłogę. Pani, która ją trzymała, pulchna hrabina szwedzkiego pochodzenia, była jedyną osobą, która się odezwała.

- No to już chyba przesada! Nadjana zlekceważyła ją.

- Oto jest Justitian - rzekła czystym głosem, patrząc wyzywająco swoim gościom w oczy. - On jest... spe­cjalnym przyjacielem tego domu.

Szelmowski błysk w oczach Nadjany sprawił, że pa­nie zaczęły uśmiechać się do siebie porozumiewawczo. Żadna już nie udawała, że potrzebuje soli trzeźwiących. Damy tłoczyły się wokół gospodyni i jej towarzysza.

Justitian próbował prosto trzymać głowę, musiał przyznać, że skierowana na niego uwaga całej tej groma­dy rozgdakanych kur to naprawdę zabawne przeżycie.

Niewiarygodnie szybko człowiek przyzwyczaja się do jedzenia delikatnych pasztetów, wędzonych cielę­cych serc, słodkich ciasteczek i trufli! Niewiarygodnie szybko, bowiem nie dalej niż dwa tygodnie temu Justi­tian leżał cuchnący w rynsztoku, ubrany jedynie w po­łatane spodnie.

Teraz miał wypomadowane włosy, a na palcu lśnią­cy pierścień, ubrany był w błękitny jedwabny surdut i wąskie skórzane spodnie. Lekkie niczym piórka buty ozdobiono srebrnymi sprzączkami, Justitian męczył się tylko ze zbyt wysokimi obcasami.

Panie uznały, że wygląda wspaniale.

Żadna z nich nie chciała uwierzyć, że to ten sam nę­dzarz, którego Nadjana sprowadziła do swego domu i pokazywała im w czasie poprzedniego spotkania ja­ko budzące odrazę kuriozum.

- Nie wierzycie, panie, że zdołam stworzyć z niego księ­cia? - zapytała wtedy ze śmiechem. Dwie z pań musiały opuścić pokój, bowiem nie były w stanie znieść smrodu. Człowiek na noszach był najokropniejszym stworzeniem, jakie kiedykolwiek widziały. I najbrzydszym!

Nadjana oddaliła dwie pielęgniarki, które zniknęły z noszami, otoczone zapachem lekarstw i kwaśnego al­koholu, końskiego nawozu i dawno nie mytego ludz­kiego ciała.

Panie gotowe były zakładać się o swoją biżuterię, że nie uda się Nadjanie spełnić tego, co obiecywała, a mia­nowicie, że niebawem przedstawi tego pijaka u dworu.

- Czy panie nie czytały historii o Pigmalionie? - za­pytała, unosząc brwi. - Ten człowiek będzie moim dziełem. Stworzę go od nowa z tej kupki odpadów, którą dopiero co widziałyście. Ukształtuję go, dam mu duszę i twarz, i na koniec dam mu życie u mego boku! Będzie moim Galateanem!

Panie słuchały z otwartymi ustami.

Ledwie jedna czy dwie znały opowieść Owidiusza o rzeźbiarzu, który z pomocą bogini wyrzeźbił dla sie­bie żonę.

ROZDZIAŁ VI

- Dlaczego, Nadjano? Co, na Boga, skłoniło cię, żeby...

- Nie marudź, mój drogi Stianie! Czy nie dość ci, że sypiasz w mojej jedwabnej pościeli, pijesz moje znako­mite koniaki, że karmię cię osobiście kwiatkami z marcepanu?

- Owszem, owszem, jestem zadowolony, ale...

Położyła się na nim, przywarła wciąż tak samo krwi­stoczerwonymi wargami do jego ust. Justitian czuł ten jej wyjątkowy zapach, którego nigdy nie potrafił ziden­tyfikować. Ciężki, obezwładniający zapach. Zapach, który powodował, że krew zaczynała w nim krążyć szybciej. Drażniący, podniecający, a jednocześnie osza­łamiający. Tak ciężki, że Justitian bywał zaskoczony, gdy otwierał oczy i widział, że to ta szczupła, jasna ko­bieta rozsiewa go wokół siebie.

Nadjana, królowa przemian.

- Bywa, że czuję się niczym te małpki, które eleganc­kie damy prowadzają za sobą na smyczy...

- Ależ najdroższy, nie wolno ci tak myśleć! Kobiety prowadzają małpki ze względu na ich brzydotę. Chcą wytworzyć uderzający kontrast, w porównaniu z brzy­dotą zwierząt one same wydają się jeszcze piękniejsze. A ty... tak, ty jesteś i ładniejszy, i młodszy ode mnie, Stian!

- Młodszy może, ale...

- O połowę młodszy, mój kochany! I dwa razy taki urodziwy... w każdym razie teraz.

Pocałowała go znowu, przesuwała językiem po jego mocnych zębach oraz pieściła miękką skórę po wewnę­trznej stronie warg.

Stian drżał z rozkoszy. Nadjana rzeczywiście jest niesamowita. Na co on się właściwie skarży? Dlaczego zastanawiają go motywy jej postępowania, dlaczego próbuje rozsypywać układankę Nadjany? Justitian opadł na piękne poduszki i kulił się pod jej doświad­czonymi dłońmi. Wchłaniał w siebie ów ciężki zapach, oddalał się od świata, zostawiał go za zasłonami jej bia­łych włosów. Z bliska widział, że mienią się w nich okruchy srebra. Małe, bardzo maleńkie ziarenka lśnią­cego metalu w jakiś kobietom tylko znany sposób zo­stały przymocowane do włosów. Mieniły się niczym jej oczy, które zresztą przeważnie były szare jak dym lub jak mgła nad morzem albo jak zimowe niebo. Wiało chłodem od tej jego ukochanej Nadjany. Ale gorętszej kobiety Justitian jeszcze nie spotkał. Nawet Sussa nie mogła się z nią równać...

O tamtej nie myślał już teraz tak często. Była ni­czym dawny sen, sen, który wspomina się niechętnie, ponieważ tuż przed obudzeniem przemienił się w ko­szmar. Sussa przestała istnieć. Sussa i jej wargi, Sussa z tą swoją cudowną zuchwałością. Teraz jest Nadjana. Nadjana jest wężem, podczas gdy Sussa była kotem. Nadjana wkradła się podstępnie w jego ciało i zmysły, zostawiając po sobie lśniące, piekące ślady.

Justitian leżał teraz z przymkniętymi oczyma, po­zwalał ciału odczuwać jej wyrafinowane pieszczoty. Nie dręczyła go myśl o tych wszystkich, których przed nim pieściła, by dotrzeć do miejsca, w którym znajdowała się dzisiaj. Justitian wiedział, że życie stawia suro­we wymagania, bardzo surowe. Córy i synowie życia muszą je wypełniać. Człowiek robi wszystko, co trze­ba, by przeżyć. I nie ma się na co skarżyć.

Nadjana była bliska ekstazy, Justitian czuł, jak przy­warła do niego, jak wczepia się w jego ciało, gdy nagle dwoje nagich ludzi owionął zimny wiatr.

Grube dywany tłumiły odgłos kroków, drzwi wio­dące na zewnątrz również ukrywała gruba zasłona. Dlatego Nadjana i Justitian niczego nie zauważyli aż do momentu, gdy silne ręce rozerwały gwałtownie ich złączone ciała. Justitian również znajdował się na gra­nicy tej największej rozkoszy, gdy każdy mięsień pul­suje własnym życiem, nie potrafił się więc opanować na tyle, by zerwać się na równe nogi, zanim silna dłoń uniosła również jego z posłania. Ramię oplatające mu szyję było grube niczym pień drzewa. Słyszał nad sobą ciche, ostrzegawcze słowa.

W pokoju znajdowało się dwóch mężczyzn. Jeden z nich był nieprawdopodobnie czarny. Justitian zmru­żył oczy. Co to za człowiek? A może to nie jest czło­wiek... Widział przecież kiedyś w szynku koło portu Turka, o znanym niemieckim zapaśniku, który łamał ludziom kości, też było głośno w okolicy. Ale on był biały niczym królewna Śnieżka w porównaniu z tym, który teraz trzymał mocno nagie ciało Nadjany. Ko­bieta wyglądała jak biały kwiat na czarnym tle. Justi­tian poczuł, że ciemnieje mu w oczach. Organizm nie zapomniał, że ledwie pięć tygodni temu on sam leżał na wpół umarły w rynsztoku z głową rozbitą o bruk.

- Nadjana, radzę ci, byś zachowywała się spokojnie. Moi ludzie i moje srebro zrobiło swoje, nie przyjdzie tu żadna służba, żebyś nie wiem jak głośno krzyczała.

Oszczędź sobie upokorzeń! Zapewniam cię, że przyby­wam w przyjaznych zamiarach.

- Hrabio Noir - Eclant! Wdarłeś się bezprawnie do mego domu! Będzie cię to drogo kosztowało!

- Nadjana dumna jak zawsze. Nie przestraszy się na­wet mojego Murzyna. Nie mów nic więcej, Nadjano, nie drażnij mnie. Bo mogę zmienić zamiar, mogę na­brać ochoty, by zniszczyć to miejsce, zamiast kochać...

Człowiek trzymający Justitiana musiał dać jakiś znak, bowiem Murzyn puścił Nadjanę równie gwałtownie, jak przedtem uniósł ją w górę. Ona stała na podłodze wy­prostowana, nie uczyniła najmniejszego gestu, by okryć swą nagość przed obcymi mężczyznami. Nieprzyjemne przeczucie sprawiło, że Justitian musiał zamknąć oczy. Wkrótce ucisk na jego gardle również zelżał, Justitian został brutalnie zepchnięty z posłania niczym nieposłu­szny pokojowy pies. Zerwał się na nogi, szukając po omacku spodni, wiedział, że jego nagość jest śmieszna i dużo bardziej beznadziejna niż nagość Nadjany. Mu­rzyn wyprowadził go z pokoju i brutalnie popychając, skierował w stronę prywatnych pomieszczeń pani Ogro­du. Justitian chciał protestować, chciał zostać z nią, bro­nić jej do ostatniej kropli krwi, gdyby się to okazało ko­nieczne. Nadjana jednak nie patrzyła na niego. Jej szare oczy stały się teraz ciemniejsze, wpatrywały się w hra­biego, jakby przyciągał je jakiś magnes.

Justitian domyślał się, że między tymi dwojgiem to­czy się walka o władzę. Pod wyniosłością Nadjany do­strzegał lęk. Ona jednak ani jednym gestem nie poka­zała, że życzy sobie obecności Justitiana.

- Nadjana... najpiękniejsza... przyjmij mój dar. Gdy tylko Justitian i czarny człowiek znaleźli się za drzwiami, hrabia upadł przy łożu na kolana. Wyjął za­winiętą w jedwab szkatułkę, którą z udawaną pokorą złożył u stóp Nadjany. Ona patrzyła na niego wciąż tym samym zimnym wzrokiem i nie sprawiała wraże­nia, że zechce przyjąć podarunek.

- O co ci chodzi, Max?

- O to samo co zawsze, moja piękna, mój zimowy kwiecie, mój zimny płomieniu... Chcę ci ofiarować mą rękę i herb oraz moją miłość...

Nagie ciało Nadjany pokryło się gęsią skórką. Szybko podeszła do szafy w ścianie, znalazła miękką pelerynę z króliczych skórek ufarbowanych na czerwono. Futro zwrócone było do środka, po zewnętrznej stronie peleryn­kę pokrywał gruby jedwab haftowany perełkami. Okrycie naprawdę godne królowej, lecz akurat w tej chwili Nadjana najbardziej ceniła ciepło, które jej dawało.

- Przybywasz na próżno - odparła chłodno. - I przy­bywasz jako gwałciciel i złodziej, którym w istocie je­steś, a nie jak pokorny wielbiciel! Skończ z tym przed­stawieniem, Max, i zabierz sobie swój dar. Nigdy nie będzie tak, jak chcesz! Nie będę przyjmować twoich darów, nie stanę się ofiarą twego gwałtu. Nie potrze­buję od ciebie niczego, nie boję się też twoich ciosów!

Mężczyzna wstał. Pochylił się nad nią. Nadjana sku­liła się niedostrzegalnie na wspomnienie ich pierwsze­go spotkania przed blisko dziesięcioma laty.

On był hrabią, ona dziewicą nocy. Kupił sobie wte­dy jej czas i jej oddanie, ale potraktował ją tak okrut­nie, że przez wiele dni musiała leżeć w łóżku, czekając, aż okaleczone ciało odpocznie. On...

Nie, nie chciała o tym myśleć. Hrabia jest zwyczaj­ną świnią. Sadystyczną, perwersyjną świnią. Hrabia czy nie, jest najbardziej odrażającym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek spotkała. Zdawała sobie sprawę, że jego nienasycone żądze zostawiały po sobie ciała martwych kobiet i sponiewierane małe dziewczynki.

Hrabia Max Noir - Eclant był ostatnim człowiekiem, którego chciałaby widzieć w swoim domu.

Powinien się cieszyć, jeśli Aurora dobrowolnie zgo­dzi się go przyjąć w swojej specjalnej izbie urządzonej w piwnicy. Aurora z biczami i żelaznymi kajdanami, z groteskowymi obrazami nad swoim czarnym łożem... Niektórzy mężczyźni szukają jej szczególnych pie­szczot, a Nadjana, kobieta interesu, akceptuje to.

Teraz odrzuciła od siebie szkatułkę, która uderzyła o ścianę i otworzyła się.

Nadjana jęknęła widząc, co z niej wypadło. Na po­dłodze mieniło się coś jakby nieduża lśniąca strużka.

Diamenty!

Setki, może tysiące!

Przemyślnie połączone złotym łańcuszkiem, jakby zrobionym z mnóstwa maleńkich serduszek, ułożone w dwóch rzędach tworzyły piękny naszyjnik.

Ozdoba, jakiej Nadjana nigdy przedtem nie widziała.

Wspaniały symbol małżeństwa. Mieniący się niczym anielskie łzy. Ciężki jak bogactwo hrabiego. Twardy i zimny, niewzruszony jak on sam. Łańcuszek został tak zrobiony, że nigdy nie zdołałaby go rozerwać, uwolnić się od niego.

- Chcę mieć twój Ogród, Nadjano. Chcę mieć ciebie... ale przede wszystkim Ogród. To miejsce... piękniejsze niż moje zamki. Ono jest żywe, czego o zamkach nikt by nie powiedział. Miejsce, w którym spotykają się męż­czyźni, które przypomina raj... Kocham to miejsce!

- Ja także. I ono jest moje! Tylko moje!

Hrabia podszedł do niej, pogłaskał dłonią w rękawiczce jej nagie ramię. Hrabia Max zawsze baczył, by strój, który nosi, pasował do jego nazwiska. Czarna Gwiazda... Noir - Eclant. Ubierał się zawsze w czerń i ja­sny granat, niczym nocne niebo. A diamenty były jego szaleństwem. Zgromadził ich tysiące, zbierał wszystkie, posiadające wielką wartość i pozbawione jej, kupował, gdy tylko dowiedział się o istnieniu nowych nawet w najdalszych częściach świata. Oprawiał je, tworząc fantastyczne ozdoby, albo po prostu naszywał je na ubrania. Nawet herb na drzwiach powozu otaczał wie­niec diamentów. Czarny niewolnik hrabiego nosił w uchu diament wielkości gołębiego jaja.

Hrabia usiadł. W tej pozycji wyglądał równie impo­nująco, Nadjana wciąż przy nim stała. Mówiąc, patrzył jej prosto w oczy. Jego głos był stanowczy i zimny. Sło­wa jasne, wypowiadane tonem, co do którego nie mo­gła się mylić.

- Nie znasz nowego policmajstra, Nadjano. Nie znasz Himmericha... To potężny człowiek. Razem bę­dziemy teraz rządzić tym miastem, większość szlachty jest nam podporządkowana. A on, ten nowy policmaj­ster, siedzi u mnie w kieszeni po same uszy. Wystar­czy, że kiwnę małym palcem, a pobiegnie załatwiać moje interesy. Na przykład tutaj...

Nadjana otworzyła usta, w jej oczach płonął gniew. Hrabia uniósł dłoń w pięknej skórzanej rękawicy, nakazał jej milczenie.

- Nie, nie, to się na nic nie zda. Wiem, że przenio­słaś na Himmericha przywileje starego policmajstra, któremu płaciłaś za to, że się nie wtrącał... Szybko dzia­łasz, moja droga. Naprawdę szybko jak na kobietę. Ale widzisz, twoje srebro nie wystarczy. Teraz już nie. Ku­powałaś sobie przyjaźń i milczenie przez blisko piętnaście lat, moja kochana. Ale teraz koniec. Teraz ja je­stem właścicielem Himmericha!

Nadjana wierzyła jego słowom. Można wiele zarzu­cić Maxowi, ale nigdy nie przesadzał, mówiąc o swojej władzy. Nie było takiej potrzeby. Poczuła dawny strach, o którym myślała, że zniknął piętnaście lat temu. Nagle jakby znowu znalazła się na dnie łodzi pozbawionej wio­seł, wydanej na łaskę wzburzonych morskich fal.

On mówił tym samym tonem:

- A więc rozumiesz, moja kochana, że nie masz wybo­ru. Latem zostaniesz moją panną młodą. Cudowną pan­ną młodą! Myślę, że... owszem, powinnaś mieć białą suk­nię! Z diamentami! Moja narzeczona powinna być biała jak śnieg, od stóp do głów. Ludzie będą mrużyć oczy...

- Nigdy nie będę twoją narzeczoną - powiedziała cicho. Nie zwracał na to uwagi.

- Będziesz mieszkać w moim zamku Lille Skov, bę­dzie ci tam naprawdę dobrze... gdy tymczasem ja będę tutaj wypełniał obowiązki nowego właściciela Ogrodu. Nie martw się jednak! Zamierzam cię odwiedzać, i to czę­sto... Mimo wszystko nikt tutaj nie ma takiej aksamitnej i białej skóry jak ty... Żadna z tych kobiet nie odpowia­da bardziej moim tajemnym marzeniom. Pamiętam...

- A ja nie! I nie chcę pamiętać. Nie jesteś człowie­kiem honoru, Max, nie będziesz moim narzeczonym. W żadnym razie nie nadajesz się na męża! Jestem wol­ną kobietą, musisz to zrozumieć. Dość mam mężczyzn, którzy chcieli mną rządzić, wykorzystywać mnie. Za­wsze walczyłam tylko o wolność! I raczej złożę życie w ofierze, niż oddam się tobie!

Miała nadzieję, że hrabia zrozumie powagę jej słów. Miała nadzieję, że dotrze do niego, iż jego plany są nie­wykonalne. Wiedziała jednak, że nosił się z nimi od bardzo dawna. Od tamtej chwili, przed trzema laty, kiedy w towarzystwie króla spędził wieczór w Ogro­dzie... To były królewskie urodziny. Uroczysty wieczór dworu. Zorganizowano go w jej Ogrodzie. To od tego momentu Ogród stał się czymś więcej niż tylko eks­kluzywnym domem publicznym.

- Szkoda, Nadjano. Bardzo żałuję. Musisz jednak wie­dzieć, że na samym początku mojej listy znajduje się Ogród. Nie ty. Ale oczywiście bardzo bym chciał, byś zachowała zarówno życie, jak i urodę. Trochę mnie to gniewa, moja droga, kiedy z taką złością odrzucasz pro­pozycję małżeństwa. Pamiętaj, kim jestem, a kim jesteś ty! Damy o nieporównywalnie wyższym pochodzeniu od ciebie przyjęłyby tę propozycję z zachwytem.

- Ale ja ciebie znam - szepnęła i mimo ciepłego fu­terka przeniknął ją chłód.

Hrabia wstał. Podszedł do niej i przycisnął z taką si­łą do siebie, że ledwie dotykała palcami podłogi. Uca­łował ją mocno, bardzo mocno.

- Pakt został przypieczętowany, moja droga. Przygotu­ję potrzebne papiery. Daję ci trzy miesiące na przygotowa­nie sukni, kwiatów, zaproszenie gości i wszystko inne, co uświetni ten ślub stulecia! I pamiętaj, suknia ma być biała!

Nadjana wciąż stała w tym samym miejscu, zmro­żona, nie mogąc się poruszyć. Twarz, którą od dawna starannie pudrowała na biało, była teraz dużo bielsza niż najczystszy ryżowy puder.

Justitian został ulokowany w głębokim fotelu w Błę­kitnym Pokoju, Murzyn stał niczym żywa kolumna przy drzwiach, krzyżując ręce na piersi. Twarz bez wy­razu, czarne oczy nie uśmiechały się, lecz też nie były specjalnie nieprzyjazne. Po prostu ten człowiek nie miał prawa do posiadania własnych uczuć. Był przedłu­żonym ramieniem swego hrabiego, nie powinien samo­dzielnie myśleć.

Syn pastora wyprostował się na krześle, zaczął wkła­dać koszulę i kurtkę, które zdążył w ostatniej chwili schwycić. Nadal był bosy.

- Cóż to za przedstawienie? - zapytał.

Murzyn nawet nie drgnął. Justitian westchnął głębo­ko. Ten człowiek nie mówi po duńsku, a już w żadnym razie po norwesku. No cóż, trzeba czekać. Jeśli tamten ponury drab nie odebrał Nadjanie życia, wkrótce ona sama mu wszystko wytłumaczy.

Justitian postanowił wykorzystać czas na przyjrzenie się temu niezwykłemu człowiekowi, znajdującemu się teraz nie dalej niż trzy łokcie od niego. Czarny człowiek! Od stóp do głów. Czarno - czerwone ubranie przesłania­ło większą część muskularnego ciała. Czarne, kędzierza­we włosy okrywały głowę. Kiedy jednak ów człowiek poruszył ręką, Justitianowi mignęła wewnętrzna część jego dłoni. Ze zdumieniem stwierdził, że jest biała!

To niezwykłe. Co by to było, gdyby tak ludzie w je­go rodzinnej wsi spotkali tego rodzaju człowieka? Ależ by powstało zamieszanie! Mimo lęku i niepewności Ju­stitian musiał się uśmiechnąć na myśl o tym, jak by za­reagowało stowarzyszenie kobiet katolickich, gdyby ta istota nagle stanęła w drzwiach ich kościoła.

Mój Boże, pomarłyby chyba ze strachu! A jego oj­ciec... Ojciec być może widywał Murzynów w Kopen­hadze w czasach, kiedy tu studiował? Owszem, statki ze wschodnich Indii przybywały wówczas i do kope­nhaskiego portu.

Nagle drzwi za plecami czarnego otworzyły się i Ju­stitian zobaczył błysk diamentów, gdy Murzyn odwrócił się i obaj mężczyźni zniknęli. Odetchnął z ulgą, je­szcze raz głęboko wciągnął powietrze. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że podczas całego zajścia oddychał bardzo płytko, niczym przestraszona mysz.

Teraz opanował się i wbiegł do Czerwonego Poko­ju Nadjany.

Leżała na łóżku i wyglądało to tak, jakby zamierza­ła prosić go, by kontynuował akt, który został przerwa­ny wtargnięciem intruzów.

Justitian widział jednak, że oczy jej lśnią, jakby mia­ła zamiar się rozpłakać. Takiego wyrazu jej białej twa­rzy nigdy jeszcze nie widział.

Nadjana, królowa, wyglądała niczym młoda, porzu­cona dziewczyna.

Sprawiała wrażenie przerażonej. Nie dodaje jej to urody, skonstatował Justitian z bijącym sercem.

- Znaleźliśmy się w poważnych tarapatach, Justitianie - oznajmiła Nadjana cicho.

Doznał dziwnej radości, słysząc, że użyła jego peł­nego imienia. Gdy mówiła do niego Stian, to było tak, jakby zwracała się do... psa. Maryjka go tak nazywała kiedyś, dawno temu.

- Kim oni są? - zapytał, podchodząc do niej. Usiadł na krawędzi łóżka tuż przy jej biodrze, otulił kołdrą to nagle tak bezbronne ciało.

- To hrabia Max Noir - Eclant. Słyszałeś chyba o Czar­nej Gwieździe?

- Tak, słyszałem. To postrach ulicznic... Mówią, że zamordował wiele swoich kochanek. I że on ma... że potrzebuje gwałtu. Najbogatszy człowiek w Kopenha­dze! Pominąwszy króla.

Justitian przełknął ślinę, przypominając sobie, co ro­bili z Sussą. Za nic by nie przyznał, że odrobinę rozumie tego ponurego hrabiego. Ale historie, jakie opowia­dano sobie szeptem o Czarnej Gwieździe, wywoływa­ły na jego policzkach wstydliwe rumieńce i przyśpie­szały oddech.

- Być może to prawda. To w każdym razie niebez­pieczny człowiek. Aż do tej pory nie odważył się mnie tknąć. Miałam wpływowych przyjaciół, wielkich do­broczyńców. Nawet w Zamku, na samym szczycie...

Nie wymieniła królewskiego imienia, ale też nie by­ło to konieczne. Teraz jednak nadeszły ciężkie czasy, wojna i niepokoje. Wielu jej młodych przyjaciół znala­zło się na polach bitew. Król miał inne sprawy na gło­wie niż rozrywki w Ogrodzie Nadjany.

- Nowy szef policji... Himmerich... on tkwi w kiesze­ni hrabiego. Wiem, że to prawda. Ja sama tutaj, w ubie­głym tygodniu, zapłaciłam... Dwa woreczki srebra i wspa­niały ogier krwi arabskiej... Hrabia chce dostać Ogród.

Justitian jęknął, chyba nie do końca zdawał sobie spra­wę z tego, jak majętna jest Nadjana. Teraz jednak nic nie mogło jej pomóc.

- No to może sprzedaj mu ten Ogród.

- Żeby on go przerobił na szlachtuz i miejsce upo­korzenia, żeby tutaj zaspokajał swoje ponure, złe za­chcianki? Nie. Moje dziewczyny są innego rodzaju. To dumne istoty. I wrażliwe!

W słowach Nadjany brzmiała gorzka ironia, gdy mówiła o wrażliwości swoich dziewczyn. Justitian skinął głową. To prawda.

- I co teraz zrobisz, Nadjano? - szepnął, gładząc ją delikatnie po gęstych białych włosach. Były niczym grzywa, sprężyste, pokryte pachnącą pomadą.

- Nie wiem, Justitianie. Nie mogę na nikim polegać... z wyjątkiem ciebie. Ty jesteś jak dziecko, pojęcia nie masz o intrygach i wszystkich złych sprawach tego świata. Pozwolił, by w to wierzyła, lecz zacisnął zęby.

- Musisz mi pomóc. Musisz być moim przyjacielem, Justitianie.

W jej oczach pojawił się jakiś nowy błysk, patrzyła teraz na niego jak na dorosłego mężczyznę. Nie był już pokojowym pieskiem. To skłoniło go, by pochylić się nad jej czerwonymi wargami. Tym razem kochał ją tak, jak doświadczony mężczyzna kocha swoją młodą na­rzeczoną. Nadjana była uległa i łagodna, poddawała się jego pieszczotom, ale oczy wciąż miała zamknięte.

Kiedy obudził się nazajutrz, był w szerokim łożu sam. Czerwony Pokój zalewało światło wczesnego poranka. Justitian pociągnął za jedwabny sznurek przy łóżku. Wkrótce weszła jedna z pokojówek Nadjany, niosąc ta­cę. Znajdował się na niej świeży chleb, upieczony z pu­szystego ciasta, tak chrupki, że rozpływał się w ustach. Obok stała filiżanka czarnej kawy, gorzkiego napoju, który Justitian zdążył polubić. Kawa tak wspaniale czło­wieka ożywia, zwłaszcza po długich wieczorach z Nad­jana, kiedy kochali się dużo i pili czerwone wino.

Cukierniczkę wypełniały po brzegi brązowe szlachet­ne kryształy. Justitian włożył dwa z nich do dymiącego napoju.

- Gdzie jest Nadjana?

- W swoim gabinecie. Prosi, by pan przyszedł tam natychmiast, gdy tylko pan zje i ubierze się.

Justitian w zamyśleniu skinął głową. Coś się najwy­raźniej zmieniło, dziewczyny nigdy dotychczas nie zwracały się do niego per pan, mówiły po prostu Stian.

Spieszył się bardzo, nie dopiwszy kawy pobiegł przez korytarze i salony, które oddzielały prywatne pokoje Nadjany od reszty domu. Tam właśnie przyjmowała swo­ich klientów, planowała przyjęcia, załatwiała interesy.

Teraz siedziała za wielkim biurkiem, zasypanym ar­kuszami papieru. Na ostatnich atrament nie zdążył je­szcze wyschnąć.

- Usiądź, mój przyjacielu. Musimy porozmawiać. O wielu rzeczach dotychczas ze sobą nie rozmawiali­śmy. Czas zabawy minął, Justitianie.

- Cieszę się z tego, Nadjano.

Ona uśmiechnęła się cierpko. Tamta dziewczyna z wczorajszego wieczoru znowu była dorosłą osobą. Nadjana jest i pozostanie królową.

- Justitianie, bardzo mało o tobie wiem. Pochodzisz z Norwegii, prawdopodobnie z zachodu. Twój język o tym świadczy. O ile rozumiem, jesteś wykształconym człowiekiem. Dobrze jednak skrywasz różne tajemni­ce, podobnie jak ja. Nie mam nic przeciwko temu, bę­dziemy się lepiej nawzajem rozumieć. Teraz jednak po­ra uchylić trochę zasłon. Muszę wiedzieć, kim jesteś.

Nie miał powodu niczego ukrywać.

- Nazywam się Justitian Revelin. Jestem synem pro­boszcza z Lyster. Urodziłem się dwadzieścia jeden lat te­mu, moja matka umarła w połogu. Wychowywałem się jako jedyny syn i życiowe rozczarowanie mego ojca.

Ostatnie słowa wypowiedział z goryczą, która Nadjanie powiedziała więcej niż oszczędne słowa.

- Prowadziłem samotne życie, w otoczeniu książek. Z powodu pewnej kobiety zostałem wysłany do Kopen­hagi, utrzymywał mnie tutaj mój zimny ojciec. Miałem zostać pastorem, Nadjano. Już prawie ukończyłem...

- Studiowałeś na uniwersytecie?

- Tam także. Oraz w niezliczonych gospodach, do­mach publicznych i knajpach...

- Dziękuję, to się zgadza. Kiedy cię znalazłam, byłeś wrakiem człowieka. Co z twoimi studiami? Przepiłeś wszystko?

- Tak można powiedzieć - rzekł Justitian z wolna - Ale akurat teraz nie żałuję nie zdanych egzaminów! Nigdy, nigdy nie wrócę do domu, do mego nieludzkiego ojca, i nie będę odgrywał roli jego wiecznie zapracowanego syna. Po­za tym bez dyplomu pastora nie mam po co do domu wra­cać. Przynajmniej dopóki ojciec nie umrze... Zresztą nie potrwa to chyba długo. On jest stary niczym Matuzalem!

- Tak. Tak to wygląda... Nie możesz wrócić do do­mu, w każdym razie nie z tą hańbą, jaką na siebie ścią­gnąłeś... Dobrze, to jasna sprawa. Znowu okazuje się, że jesteśmy do siebie podobni. Ja też nie mam domu, nie mam nic oprócz Ogrodu. A teraz zostanę stąd wy­pędzona, Justitianie.

Justitian wytrzeszczał na nią oczy.

- Musisz stąd uciekać?

- Tak. Albo będę żyć jako żona hrabiego, czego nie życzę najgorszemu wrogowi, albo muszę stąd uciekać, równie szybko i potajemnie, jak niegdyś przybyłam. Tylko że tym razem nie odejdę z pustymi rękami...

- Ale, Nadjano... ty kochasz Ogród... to twoje życie...

- Ech, moje życie... Zdarzyło się w nim tak wiele. Może czas znowu coś zmienić - rzekła lekko. Słyszał jednak w jej głosie głęboki żal.

Justitian miał ochotę zapytać, co się z nim stanie, wie­dział jednak, że brzmiałoby to bardzo głupio. I upokarza­jąco. Mimo wszystko jest przecież w stanie zadbać o sie­bie sam, nie musi się uzależniać od srebra tej kobiety!

Ale będzie ciężko. Będzie rzeczywiście trudno, nie­wiarygodnie szybko człowiek przyzwyczaja się do ży­cia pośród ścian obitych jedwabiem...

- Co zamierzasz robić? - zapytał.

- Ściany mają uszy - odparła. - Ale wiem już, co po­winnam wiedzieć. Wracaj teraz i dokończ śniadania. Zagraj może w karty z Winnie.

Posłuchał.

Ona znowu pochyliła głowę i zajęła się pieczętowa­niem grubego listu.

Stary człowiek nosił brokatowy surdut, a jego spo­dnie pochodziły od najlepszego krawca w mieście. Po lewej stronie przypiął tyle medali, że surdut lekko się przekrzywiał. Wysoka peruka świadczyła, że jest to człowiek bogaty i posiadający wpływy. Nie dodawało mu to jednak urody, twarz miał okrągłą i obwisłą z licz­nymi bliznami po dawnej ospie. Był pierwszym człon­kiem rady królewskiej. Nadjana sama poprowadziła go do gabinetu, pozwalając mu przedtem spędzić dłuższą chwilę pośród puchowych poduszek w towarzystwie lekko ubranych „dziewic” w pokoju haremowym.

- Proponuję ci kupno Ogrodu - rzekła Nadjana bez niepotrzebnych wstępów.

Stary o mało nie spadł z krzesła.

- Co ty mówisz, Nadjano? Proponujesz mi kupno Ogrodu? Ale... ale...

- Lubisz to miejsce, prawda? A ja wiem, że jesteś człowiekiem, który jest w stanie kupić sobie to, co lu­bi. Ogród jest teraz na sprzedaż...

- Masz rację, Nadjano. Jak dotychczas tylko jednego nie mogłem kupić... Liczę się jednak z tym, że ta cenna rzecz teraz także nie będzie wystawiona na sprzedaż?

Jego pożądliwe spojrzenie błądziło po głębokim wy­cięciu białej sukni Nadjany. Kobieta z uśmiechem po­trząsnęła głową. Była nieziemsko piękna w tym białym stroju z maleńkimi czerwonymi rubinami wpiętymi we włosy. Kamyki pogłębiały barwę jej warg.

- Wyjeżdżam stąd - odparła łagodnie.

Gość znowu miał większe powody do zastanowie­nia się, niż chciał to ujawnić.

- Wyjeżdżasz? Dokąd? Kiedy? Dlaczego? - jąkał oszołomiony.

- To naprawdę nie ma znaczenia - odrzekła, nagle zmęczona. - Jedyne, co powinieneś wiedzieć, to to, że proponuję ci kupno Ogrodu. Jeśli odmówisz, podłożę ogień pod to wszystko. Nikomu innemu nie odważy­łabym się powierzyć dzieła mego życia...

Mężczyzna wyprostował się na krześle.

- Oczywiście, że jestem zainteresowany. Choć ani przez sekundę nie wierzę w twoją groźbę, to myśl o tym, że ów raj mógłby znaleźć się w płomieniach, jest niezno­śna. Czasy jednak nastały ciężkie... wojenne podatki...

- Nie byłbyś sobą, gdybyś nie próbował mnie osku­bać - rzekła Nadjana sucho. - Wiem, ile Ogród jest wart. I wiem, ile mniej więcej chciałbyś za niego zapła­cić. Te dwie sumy bardzo się od siebie różnią. Ale je­steś człowiekiem honoru... Zawsze odnosiłeś się do mo­ich dziewcząt z szacunkiem. Znasz poza tym dobrze korytarze na Zamku... Jesteś zaufanym króla.

Mężczyzna skinął głową. Patrzył na nią dumnie.

- Dlatego mówię ci: działaj szybko! Jeszcze dziś wie­czorem daj mi znać i nie bądź zbyt skąpy. Jeśli tak po­stąpisz, już następnego wieczoru Ogród będzie twoją prywatną, małą kryjówką... i twoim zabezpieczeniem. Tutaj przepływają wielkie pieniądze... No cóż, nie mu­szę cię uczyć, jak robić interesy.

Oblizał wargi. Perspektywa posiadania tego luksuso­wego przybytku wydała się staremu pociągająca. Co za życie! Jakie szanse! Podstarzały radca dworu pragnął poznać, jakie wspaniałości kryją się w licznych poko­jach Ogrodu Nadjany.

Wychodząc obiecał, że jeszcze tego wieczora przy­śle prawników i zaufanego wspólnika z dokumentami.

Nadjana przyjęła hrabiego ubrana na czarno. Nikt jej jeszcze nie widział inaczej niż w jasnych, letnich ko­lorach. Zresztą i dzisiaj nikt inny prócz hrabiego nie miał jej widzieć.

Białe włosy upięła wysoko, ozdobiła je wspaniałym łańcuszkiem zrobionym z serduszek i diamentów, który znalazła w szkatułce hrabiego. Suknia z jedwa­biu z przodu i przy nadgarstkach miała mieniące się niebieskawo guziczki. Jedwab opinał piersi, co sprawi­ło, że ręka hrabiego drżała, gdy witał się z Nadjaną. Rę­kawy sukni były bufiaste, dół szeroki. Przy każdym kroku strój poruszał się niczym gigantyczny dzwon, choć to akurat nie było zgodne ze współczesną modą. Hrabia miał przez chwilę ochotę ukryć się pod tym czarnym jedwabiem.

Nadjanie dobrze było w czarnym.

Hrabia przyjął jej strój jako znak zgody na jego pro­pozycję. Wybrała bowiem jego kolor. Zrezygnowała z własnych przyzwyczajeń, a więc będzie mógł ją kształ­tować niczym żywe srebro.

Ucałował jej dłoń, popatrzył na nieruchomą twarz, która nie wyrażała niczego. Usiedli i podjęli rzeczową rozmowę na temat zbliżającego się ślubu oraz spraw majątkowych. Na koniec Nadjana dała mu to, czego, jak sądził, mógł oczekiwać od przyszłej małżonki. On obiecał, że zabierze ją już następnego ranka, by mogła zacząć urządzać nowy dom. Podróż potrwa około trzech dni. Dokumenty hrabia przygotuje sam. Jej zgo­da to wszystko, czego potrzebował.

- Dobranoc, hrabino - powiedział późnym wieczo­rem i wymknął się z jej domu. Nadjana długo jeszcze leżała na kanapie, czuła na plecach ślady jego paznok­ci. Skóra piekła ją jak po uderzeniach biczem.

Justitian został obudzony przez Nadjanę, która gło­śnym szeptem nakazała mu się śpieszyć.

- Nie mamy czasu, Justitianie! Wstawaj! Od tej no­cy zależy nasze życie, nie wolno się wahać. Nie wahaj się, jeśli jesteś moim przyjacielem! O nic nie pytaj!

Zaspany Justitian po omacku szukał ubrania. Nadja­na szarpała go niecierpliwie, bała się, że będzie za późno.

- Nie zapinaj guzików! Zrobisz to później. Spako­wałam twoje rzeczy... Wszystko, czego potrzebujesz. Musimy uciekać, dziś w nocy!

Nie zdążył o nic zapytać, nie wiedział zresztą, o co miałby pytać. Domyślał się, że ta ucieczka ma coś wspólnego z hrabią, że uciekając, ratują życie. Biegł za Nadjaną przez cały dom, zauważył, że pokonują wą­skie i ciemne korytarze, w których nigdy jeszcze nie był. Wkrótce znaleźli się w obszernym pokoju, które­go istnienia także nie podejrzewał.

Czekało tam już trzech panów, wszyscy w czerni. Zdyszana Nadjana zatrzymała się w drzwiach, ukłoni­ła im się z szacunkiem.

- Oto on! Możemy zaczynać!

ROZDZIAŁ VII

Jeden z panów przedstawił się jako sędzia Laudidian Silberkrohne, drugi jako pisarz Fihn. Trzeciego Justitian rozpoznawał, to ten sam mężczyzna o nalanej, dziobatej twarzy, którego Nadjana pokazała mu kie­dyś jako zaufanego radcę dworu. Potężny polityk. Ale wygląda dość żałośnie, uznał Justitian.

Nadjana dygnęła przed najstarszym z panów, przed sędzią. Teraz Justitian zobaczył, że nosi on na szyi rów­nież specjalny znak biskupa. Sędzia był ubrany w sze­roką, czarną pelerynę, z trudem ukrywającą kosztowną białą koszulę z jedwabiu. Pan Silberkrohne wyglądał niezwykle elegancko, nosił spiczastą bródkę i białą wy­soką perukę.

Nadjana wzięła Justitiana za rękę. Napotkał jej lo­dowato szare oczy, patrzyła na niego wzrokiem, jakie­go jeszcze u niej nie widział. Było w nim coś ostrze­gawczego, a zarazem coś uwodzicielskiego. Jak u kota, któremu ktoś próbuje odebrać zdobycz. W jej głosie brzmiała prośba, gdy mówiła do Justitiana cicho, od­wróciwszy się plecami do pozostałych panów.

- Pomóż mi, Justitianie. Nie widzę innej możliwo­ści... poza tym ja cię kocham.

Poczuł ukłucie w piersi. Jej słowa sprawiły, że serce zaczęło bić mu mocno, nierytmicznie, zaskoczony od­dychał z trudem.

- Tak, to prawda, ja cię kocham. Wiem, że jesteś oszołomiony tym wszystkim, że masz tysiące pytań. Ale ja mam tylko jedno: zechcesz się ze mną ożenić?

Nie dała mu czasu na odpowiedź, ciągnęła dalej tym samym cichym głosem:

- Jeśli zechcesz, to sędzia natychmiast udzieli nam ślubu, tu, teraz. Potem ja podpiszę papiery i pożegnam się z Ogrodem, Kopenhagą i z tym przeklętym hrabią. Zanim się rozwidni, już nas tu nie będzie, mój ukocha­ny. Będziemy w drodze do twoich fiordów...

Nie odważył się zapytać, co by się stało, gdyby powiedział nie. Nadjana mówiła dalej:

- Jeśli mnie odtrącisz, wyjadę dzisiejszej nocy sama. Nie wiem jeszcze dokąd... Ty też będziesz musiał pójść własną drogą. Żadne z nas nie może tutaj zostać. Kie­dy hrabia dowie się, co zrobiłam, nie będzie miał dla ciebie litości, Justitianie.

Chciał odpowiedzieć, zdołał jednak tylko chrząk­nąć, rzucał niepewne spojrzenia na panów w czerni, niecierpliwie czekających w rogu pokoju. Jeden z nich zaczął przeglądać jakieś papiery.

- Nadjano... ja chcę, ale...

- Wiedziałam, wiedziałam, że się zgodzisz. Obiecu­ję ci, Justitianie, że będziesz miał dużo bogatsze życie niż większość mężczyzn!

Rozumiał, że nie miała przy tym na myśli ani sre­bra, ani drogich kamieni. Pocałowała go pośpiesznie, ujęła jego dłoń i poprowadziła ku sędziemu.

- Może pan zaczynać, szanowny sędzio - rzekła, a jej policzki zarumieniły się jak u prawdziwej panny młodej, kiedy Justitian przytulił ją mocno do siebie. Wznosił się nad nią niczym skała. I tylko oczy Nadjany mówiły, kto będzie naprawdę dominującą stroną w tym związku.

- Nie ma już Ogrodu, równie dobrze mogłabym podłożyć ogień pod wszystkie zabudowania - rzekła Nadjana. Justitian nigdy nie widział bardziej zasmuco­nej kobiety, dziwił się tylko, jak to możliwe, że Nad­jana nie uroniła dotychczas ani jednej łzy.

Szacowni panowie poszli już sobie, wszyscy bardzo zadowoleni z darów, jakie otrzymali za dobrą wolę i prawdopodobnie również za milczenie. Ten, który miał zostać nowym właścicielem Ogrodu, nie zadowolił się uściśnięciem ręki Nadjany. Objął ją, przytulił i na oczach świeżo poślubionego męża ucałował mocno jej usta.

Nadjana pozwoliła na to. Nadjana wiedziała, że jest to cena za jego opiekę. Będzie miał pełne ręce roboty z hra­bią, ale też jego ręce są silne, ten człowiek potrafi oprzeć się burzy. Już zaczynał się cieszyć na te intrygi, walkę o władzę i zło, które wniesie trochę ożywienia w jego do­statnie, lecz nudne życie. On będzie walczył o Ogród tak, jak ja sama bym walczyła, myślała Nadjana. Ten starzec będzie żył bardzo długo, ponieważ teraz ma po co żyć.

Ja mogę odjechać.

Ja i Justitian.

- Nie ma już Ogrodu - powtórzyła, a Justitian po­gładził jej gładkie włosy, które w zimnym blasku księ­życa wydawały się jeszcze bielsze.

Nagle uświadomił sobie, że nie odwzajemnił jeszcze jej wyznania miłości.

- Kocham cię, Nadjano - szepnął i nagle zdał sobie sprawę, jaki głęboki sens mają te słowa.

To była prawda. Kochał ją, ale wcześniej o tym nie myślał.

- Jedziemy do domu, Justitianie.

- Do domu?

- Tak. Do Lyster!

Odsunął się lekko na bok, lecz Nadjanie wydawało się, że dzielą ich mile.

- Ja chyba nie mam domu, Nadjano. Nie sądziłem...

- Wiem, mój kochany. Domyślałam się wielu rzeczy. Nie musisz nic mówić, nie musisz mi opowiadać o swo­im okrutnym ojcu i o zapadłej wsi ani o utraconej mi­łości. Ja wiem, jak to boli, mój drogi. Ale teraz sytua­cja się zmieniła.

Skinął głową, wszystko stało się tak szybko.

Jego żona jest uciekinierką. Bardzo bogatą ucieki­nierką.

Justitian bez trudu mógł ją sobie wyobrazić w gabi­necie ojca, widział, jak się uśmiecha, jak promienieje, choć nie ma na sobie ciężkiej biżuterii.

Ojciec nie zdoła jej się oprzeć. Oczaruje również je­go. Ale czy do tego stopnia, by zapomniał o przerwa­nych studiach syna? Czy na tyle, by dostrzegł w swo­im synu mężczyznę?

Justitian nie wiedział.

Nadjana wstała z niskiej ławki.

Podała mu jakiś papier. Na cieniutkim pergaminie znajdowała się czerwona pieczęć. Czarny atrament tworzył rozmaite wzory. Justitian widział krzyż i ko­ronę oraz ozdobne litery.

To jego dyplom.

Świadectwo, że został sługą Pana. Szeroki uśmiech rozjaśnił twarz młodego człowieka.

- Wracamy do domu - powiedział.

Jakiś ptak śpiewał w jego piersi. Nigdy przedtem nie odczuwał niczego podobnego.

Łzy spływały mu z oczu, Nadjana ocierała je swymi włosami.

- Wszystko w porządku - szeptała. - Nie będzie nocy poślubnej w Ogrodzie, mój przyjacielu. Za to bę­dziemy mieć podróż poślubną.

- Wracamy do domu - powtórzył, ale ona w jego głębo­kim męskim głosie słyszała dziecięcą, pełną lęku tęsknotę.

Ledwie znaleźli dla siebie miejsce pośród wszystkich skrzyń i worków załadowanych do powozu. Mały, ob­darty mężczyzna siedział na koźle i coś gryzł. Szczęki poruszały się miarowo.

Justitian wniósł bagaż do powozu z resorami, które ugi­nały się pod ciężarem. Nadjana stała, przestępując z nogi na nogę, Justitian wiedział, że czegoś się boi. Nie powie­działa nic, on jednak domyślał się tego rodzaju lęku, jaki odczuwa lis, który stwierdził, że psy wpadły na jego trop.

Nareszcie usiedli, opierając nogi na jakichś workach. Koń ruszył z miejsca, koła w stalowych obręczach za­dudniły po bruku.

Nadjana nie powiedziała nic woźnicy, ale on bez wa­hania skierował się w stronę portu. Ulice pogrążone były w ciszy. Justitian nie miał odwagi wyglądać przez okienko. Smutno było tak odjeżdżać bez pożegnania.

Daleko za sobą słyszeli echo końskich kopyt i łosko­tu kół.

Raz czy drugi wydawało się Justitianowi, że echo ży­je jakby własnym życiem. A kiedy powóz zatrzymał się w porcie, słyszał, że echo brzmi nadal.

Z ciemności wyłoniło się pięciu mężczyzn, bez sło­wa zaczęli wyładowywać skrzynie i wnosić je po drew­nianym pomoście na stateczek, którego zarysy widzie­li w mroku.

Nadjana dała ludziom wypełnioną sakiewkę.

Wtedy usłyszeli kroki.

Mdła pochodnia nad drzwiami gospody przy bocznej ulicy oświetliła trzy niewyraźne postaci na rogu. Parsknął jakiś koń.

- To hrabia - powiedziała Nadjana cicho.

Teraz w jej głosie nie było lęku, jedynie chłodna kon­statacja.

Justitian poczuł, że robi mu się gorąco. Kolana drżały.

Pięciu mężczyzn zamarło w bezruchu jak na rozkaz.

Nadjana pochyliła się nad swoją podróżną torbą. Wyjęła z niej niewielką szkatułkę.

- To jest Moulinaar - szepnęła do jednego z pięciu pomocników. - Jest wasz. Będzie wasz, jeśli wyjdziemy stąd żywi.

Mężczyzna wahał się przez chwilę.

- Kim są ci ludzie?

Nadjana głęboko wciągnęła powietrze. Uznała, że należy mówić prawdę. Ten człowiek zasłużył sobie na to, by wiedzieć, z czyich rąk zginie.

- To hrabia.

- Ten czarny?

- Tak. I dwaj jego najlepsi ludzie!

W jej wzroku tliło się wyzwanie, które bardziej niż diamenty skłoniły mężczyznę do podjęcia walki.

Szorstka dłoń wyjęła szkatułkę z opiętych rękawicz­kami rąk Nadjany.

- Proszę wejść na pokład, pani - powiedział. Kącikiem oka Nadjana dostrzegła, że ludzie hrabie­go podchodzą bliżej.

Justitian pociągnął ją lekko za rękaw.

Drewniany pomost wydawał się nieskończenie długi.

A statek sprawiał wrażenie wymarłego.

Obcasy Nadjany stukały głośno o deski. Zanim ona i Justitian zdążyli dojść do burty statku, na nabrzeżu rozgorzała milcząca walka.

Któryś z ludzi hrabiego rzucił się do pomostu, ale właściciel diamentu okazał się szybszy. Jeden z jego po­mocników padł od miecza wysokiego cienia. Inny leżał zakrwawiony na skraju nabrzeża. Ciemna woda wabi­ła go w dół, w końcu upadł z pluskiem.

Gdy tylko Nadjana dotknęła stopą pokładu, statek ożył. Justitian ze zdumieniem stwierdził, że przynaj­mniej dziesięciu mężczyzn zaczęło bez słowa naciągać liny i nad pokładem rozpostarł się szeroki żagiel.

Dopiero teraz Justitian zauważył wiatr. Osuszył mu pot z czoła, przenikał do szpiku kości. Justitian poczuł, że jest mu chłodno, ale myślał jasno.

Na brzegu rozległ się strzał.

Kula.

Ktoś powalił Justitiana na ziemię.

Ktoś pchnął go mocno, Nadjana czołgała się wzdłuż burty. Poszedł w jej ślady, znowu chodził na czworakach niczym pies. Teraz jednak ona także szła w ten sposób.

Od strony lądu nadal padały strzały, słyszeli je je­szcze długo, gdy statek opuścił już nabrzeże, a jego ża­gle łopotały na wietrze.

Dopiero kiedy kule przestały uderzać w burtę stat­ku, Justitian pojął, że tym razem im się udało.

Nadjana powiedziała jednak:

- Jego najszybszy statek jest teraz w Lubece. Drugi co do szybkości popłynął do Indii, ale w porcie stoi „Lilith”.

- Czy to szybki statek? Myślisz, że naprawdę...?

- On z pewnością chciałby nas ścigać. Chociaż mo­że nie, nie wiem. Kiedy się jutro dowie, że zostałam nor­weską pastorową, być może zostawi nas w spokoju. Mi­mo wszystko Ogród i tak już utracił. Mnie również.

- Czy ty myślisz, że... zechce nas zabić?

- Chciałby na pewno. Hrabia jednak nie jest głupi. Potrafi ocenić sytuację i uznać, że przegrał. Mimo wszyst­ko jednak musimy być przygotowani. Tylko że trudniej zamordować pastorową niż jakąś samotną, pozbawioną tytułów uciekinierkę. Nawet hrabia musi się z tym liczyć.

Justitian uznał, że najlepiej będzie, jeśli uwierzy jej słowom.

Na ciemnej wodzie za nimi pojawiły się srebrne smugi.

Księżyc był widocznie po ich stronie. Dotychczas ukrywał się za gęstymi chmurami.

W kajucie stało mnóstwo skrzynek z winem, kosze pełne suszonych owoców, wędzonego mięsa, słodkich podpłomyków i słonego żytniego chleba oraz twarde­go sera. Nadjana poprosiła Justitiana, by usiadł.

Dziwnie było czuć znowu kołysanie statku. Justitian ze zdziwieniem stwierdził, że napełnia go to jakimś nie­pojętym smutkiem. W pierwszym momencie chciał uwolnić się od tego uczucia. Miał wrażenie, jakby po wielu latach spotkał dawnego przyjaciela.

Dziecko. Młody chłopak, którego te same fale koły­sały do snu tak dawno temu. Wówczas również statek orał tę samą wodę, szedł jednak w przeciwnym kierun­ku. Wtedy chłopiec tak bardzo zaciskał szczęki, że sły­chać było zgrzytanie zębów.

Przez chwilę Justitian miał nadzieję, że spotka zno­wu tamtego młodego chłopca. Że gdzieś tutaj na po­wierzchni rozległej wody znajduje się magiczny punkt, w którym będzie mógł spotkać tamtego Justitiana, po­zdrowić go i pożegnać na wieki.

Nadjana rozebrała się.

W kajucie było chłodno.

Ona jednak tego nie zauważała.

Suknia, Justitian dopiero teraz zorientował się, że nie jest czarna, lecz ciemnoczerwona, opadła na podło­gę przy jej szczupłych kostkach.

Bieliznę miała białą i śliską, bez sukni wydała mu się bardziej znajoma i bliska. Do takiej Nadjany był przy­zwyczajony. Ubranej w jasne, mieniące się kolory. Do­znawał wrażenia, że dzisiejszego wieczoru pożegna coś więcej, nagle zobaczył, że Nadjana pośpiesznie zdjęła białą bieliznę i zastąpiła ją czarną.

Motyl został wypędzony z Ogrodu.

Jeśli chce przeżyć, musi włożyć inny kostium. Musi włożyć coś, co sprawi, że drapieżne tutejsze ptaki niezbyt szybko zauważą zdobycz. Coś ciemniejszego, mniej rzu­cającego się w oczy. Nadjana pomyślała również i o tym.

Podróżuje teraz młoda pastorowa i tylko jej spojrze­nie świadczy, że nie bardzo pasuje do tej roli.

- Justitianie, dziękuję ci, że mnie zechciałeś.

Te słowa zdawały się teraz nie mieć sensu. Nie był w stanie odpowiedzieć jej tym jedynym banałem, który akurat tym razem zawierał najszczerszą prawdę, że to on powinien dziękować.

W ich wzajemnym stosunku zawsze tak było.

Mimo to widział, że Nadjana naprawdę myśli to, co powiedziała.

Dlatego skinął tylko głową.

Uśmiechnęła się do niego i nadstawiła twarz, by ją pocałował.

To też było nowe. Zwykle dbała, by leżał, a przynaj­mniej siedział, kiedy zaczynała swoje pieszczoty.

Justitian objął mocno jej szczupłą talię. Była taka leciuteńka. Uniósł ją wysoko, z przyjemnością odczuwał siłę własnych mięśni. Jej twarz znalazła się przy jego twarzy, Nadjana nie dotykała stopami ziemi. Justitian zauważył, że podłoga się pod nim kołysze, starał się więc jak mógł zachować równowagę, wciąż trzymając Nadjanę w objęciach.

Ona zarzuciła mu ramiona na szyję i ucałowała. Po­tem objęła jego biodra udami, jakby się wspinała po słu­pie. Justitian nie musiał jej już przytrzymywać, pieścił dłońmi jej delikatną skórę. Czuł napinające się pod nią mięśnie, nigdy przedtem ich u Nadjany nie widział.

Przeniósł ją do niezwykle szerokiej koi. Kiwała się pod nimi w rytm ruchów statku pokonującego fale.

Nadjana położyła się na nim, nadal mocno obejmu­jąc go nogami.

A kiedy się z jej objęć uwolnił, skuliła się u jego bo­ku i leżała tak, głaszcząc go delikatnie.

Justitian czuł się w jakiś sposób nowy i odrodzony.

Sygnały, jakie teraz do niego wysyłała, były tak odmienne, że wprost nie mógł uwierzyć, iż to jest Nad­jana, właścicielka Ogrodu.

- Teraz to twoja Nadjana - odpowiedziała mu na nie zadane pytanie.

Rozpierała go siła. Było to wyzwalające doznanie. Ujął obiema rękami jej piersi, jakby to były dwie po­marańcze, które on waży w dłoniach i mierzy, zanim je rozgryzie pozwoli, by ich sok spływał mu po brodzie. Nadjana była co najmniej tak samo egzotycznym owo­cem. I teraz naprawdę należała do niego.

Była ciepła, znajoma. Wciąż obejmowała go rękami za szyję, ale nie drżała, nie bała się.

Prawie go to zaskoczyło.

Przez chwilę czuł się rozczarowany. Zaraz jednak przy­tulił ją do siebie mocno. Jej usta smakowały jak pomarań­cze, były tak samo miękkie, ciepłe i soczyste.

Cieszył się, że ona nie słyszy jego myśli.

Usta Marji z pewnością nie miały takiego smaku.

ROZDZIAŁ VIII

Lyster, 28 kwietnia

Twarz Gjertrud była nabrzmiała niczym grzyb po deszczowej nocy. Marja z troską patrzyła na nogi swo­jej opiekunki, nie mieszczące się w butach. Spostrzegła, że srebrna obrączka znikła prawie całkiem pomiędzy fałdami podeszłej wodą skóry. Palce przypominały gru­be kiełbaski.

- Dzisiaj wyglądasz dużo lepiej - zawołała wesoło.

- Dziękuję. Wprawdzie nie czuję się dobrze, ale my­ślę, że wkrótce wszystko minie - westchnęła Gjertrud, przesuwając się mozolnie, by zrobić Marji miejsce na krawędzi łóżka.

Leżała w przestronnym, jasnym salonie w Enkesetet. Były tam duże przeszklone okna, ramy jeszcze pachniały świeżym drewnem. Anton wniósł wielkie małżeńskie łoże właśnie do tego pokoju, bo wiedział, że Gjertrud bardzo go lubi. Poza tym nie można jej by­ło już dłużej narażać na wysiłek pokonywania schodów wiodących do sypialni na piętrze.

Gjertrud leżała w blasku wiosennego słońca, które bezlitośnie ujawniało sine worki pod oczami brzemien­nej kobiety. Skórę miała napiętą, a jednocześnie jakby obwisłą. Usta bezbarwne. Nawet włosy sprawiały wra­żenie starszych, utraciły blask i sprężystość.

Marja pogłaskała ją po dużym brzuchu.

- Wychodź już, ty mały łobuziaku, bo robisz się za duży i za ciężki, mama nie ma już siły cię dźwigać!

- To dobre dziecko - rzekła Gjertrud i położyła dłoń na ręce Marji. Wielki brzuch nie był twardy; jakby napeł­niony cieczą, przypominał skórzany worek z mlekiem.

- Naprawdę dobre dziecko - powtórzyła Gjertrud, uśmiechając się błogo z oczyma pełnymi macierzyń­skiej miłości. - Nie kopie zbyt często, czuję jednak, że się porusza. Takie spokojne, łagodne ruchy. Jakby się zastanawiał, zanim zmieni pozycję - zachichotała.

- Widzę, że już go znasz.

- Tak - odparła Gjertrud trochę skrępowana. - Czy to dziwne?

Marja potrząsnęła głową, uniosła brwi w górę, ale nie powiedziała ani słowa.

Nie rozpoznawała tego blasku, który dostrzegała w zmęczonych oczach Gjertrud. Nie rozpoznawała dziwnego tonu jej głosu. Ona, kiedy nosiła bliźnięta, nie odczuwała niczego takiego. Ale może to normalne.

- Czy w ostatnim czasie zauważyłaś coś specjalnego? Marja uważała, że brzuch Gjertrud jest zbyt wielki i sterczący, w każdej chwili można się spodziewać po­rodu. Zgodnie z nowym kalendarzem dziecko powinno było przyjść na świat dwudziestego piątego kwietnia.

- A co miałabym czuć? Przecież ja nie wiem, jak to jest... Młoda kobieta najlepiej jak potrafiła pouczała starszą.

- Będziesz być może odczuwać jakiś niepokój w cie­le. Może ból w plecach...

- Plecy zawsze mnie bolały.

- Tak, ale to będzie inny ból. Jakby ucisk, jakby coś pchało się w dół.

Gjertrud słuchała z zainteresowaniem i kiwała głową, choć Maryjka opowiadała jej o możliwych obja­wach po raz co najmniej dwunasty.

- A poza tym plamienie.

- Nie, niczego jeszcze nie zauważyłam. Maryjka zmieniła temat.

Zobaczyła stos ubranek na małym stoliku przy łóż­ku. Brała po kolei koszulki i kaftaniki, oglądała je w blasku słońca przy oknie, zwróciła uwagę, że zosta­ły uszyte z bardzo dobrego materiału.

- Śliczne. Takie śliczne... i malutkie.

- Ja też tak uważam. Ale tak powinno być, tak mi mówiono.

- Będziesz go krępować?

- A czy wszyscy tak nie robią? A ty sama? Bliźniaki...

- Oczywiście. Związywałam je mocno, tak jak mi po­kazała mama Karla. Ale... wydaje mi się, że jest w tym coś nienaturalnego. Jakby jakieś przesądy, coś niegodnego...

Gjertrud roześmiała się. To cała Marja! W mgnieniu pamięci z innego świata Gjertrud zobaczyła maleńką Maryjkę, która zawsze gwałtownie protestowała, gdy opiekunka brała świeżo uprane powijaki, by związać mocno niemowlę, którym Maryjka wtedy była. Opo­wiedziała o tym. Marja uśmiechała się blado.

- Zawsze matki tak robiły. Żadna nigdy nie pytała dlaczego. Ale z drugiej strony jest też prawdą, że nóż­ki dziecka są silniejsze, jeśli zostawić im swobodę...

Rozmowa ucichła, gdy na twarzy Gjertrud odmalo­wało się jeszcze większe zmęczenie.

Marja wstała z łóżka, odłożyła na miejsce maleńkie ko­szulki i czapeczki. Okryła kołdrą swoją przybraną matkę.

- Spij teraz, Gjertrud. Musisz zbierać siły. Widzę, że to już niedługo. Pomyśl, jak to będzie cudownie trzy­mać go nareszcie w ramionach!

Gjertrud westchnęła zadowolona i przymknęła oczy.

Wierzyła we wszystkie piękne opisy Marji. Dodawa­ły jej odwagi, chociaż na moment odpędzały lęk.

Wszystko będzie dobrze. Marja jest o tym przeko­nana. A Gjertrud jej wierzy.

Marja wyszła przed dom i zawołała bliźniaki, które ba­wiły się na zalanym wiosennym słońcem podwórzu. Z ka­wałków drewna robiły łódeczki, które miały żeglować po ogromnych kałużach, jakie powstały po nocnym deszczu.

Amelia była brudna i kompletnie przemoczona, ale cu­downie zarumieniona. Wymachiwała kawałkiem drewna, który właśnie miał żeglować przez siedem mórz.

Martin siedział skupiony i wycinał literki na swoim kawałku drewna. Jego łódź miała mieć nazwę. Zamie­rzał wyposażyć ją w maszty i żagle, a nawet w maleń­ki szałas na pokładzie, dlatego nigdy podczas zabawy nie zdążył zrobić wszystkiego, jego łódki rzadko kiedy pływały po wodzie.

Amelia ujęła matkę za rękę, spojrzała na jej zatro­skaną twarz i domyśliła się, że z babcią nie wszystko jest w porządku. Ścisnęła mocniej dłoń Marji, bo wte­dy czuła się bezpieczniejsza.

- Mamo, czy dziecko urodzi się już niedługo?

- Tak. Niedługo.

- Czy to jest... niebezpiecznie urodzić dziecko? Marja spojrzała na małą zatroskana, chciała się uśmiechnąć, ale zmieniła zdanie, uznała, że pytanie córeczki należy potraktować z największą powagą.

Martin wciąż obrabiał swój kawałek drewna. Stał w pewnej odległości od nich, ale Marja wiedziała, że odpowiedź na pytanie Amelii interesuje również jego.

- Nie jest to bardziej niebezpieczne niż samo życie, moje dziecko. Nikt z nas przecież nie wie, jak długo będzie zdrowy ani jak długo będzie żył, prawda? Urodze­nie dziecka to dla kobiety jakby jeszcze jedno wzniesie­nie, które musi pokonać. Nie może tego uniknąć.

- Mama Olego umarła - szepnęła Amelia. Marja pogładziła ją po włosach.

- Tak. Umarła.

- Dziecko też.

- Mhm.

Marja nie chciała zapewniać dzieci, że babcia prze­żyje. Nagle przyszło jej na myśl, że córeczka wcale ta­kich zapewnień nie oczekuje.

- Będziemy się za nią modlić - powiedziała Amelia uspokojona i pociągnęła matkę za rękę, bo chciała już iść dalej.

Zdawało się, że wszystkie jej zmartwienia ustąpiły. Marja już nie raz dziwiła się, jak to się dzieje, że takie małe dziecko znajduje pociechę w modlitwie.

Ani ona, ani Karl nie byli przecież zbyt dobrymi przykładami pod tym względem.

Oboje częściej przeklinali, niż się modlili.

Nagle drgnęła w niej jakaś ukryta struna.

Może to krew pastora...? Czy to możliwe?

Pojawiła się przed nią twarz Justitiana, natychmiast jednak rozwiała się, zaraz potem Marja zobaczyła su­rowe spojrzenie Revelina. Zaczęła się w duchu modlić, nie zdając sobie z tego sprawy, by krew tego złego czło­wieka nie zatruła czystej duszyczki dziecka.

Karl nie wrócił jeszcze z pola, kiedy Marja i dzieci otrząsali błoto z butów na kamiennej płycie przed wej­ściem do domu w Oppdal.

Marja posłała Martina po wodę do strumienia, Ame­lia szybko zawiesiła saganek z wodą nad paleniskiem i zaczęła dmuchać w żarzące się pod popiołem węgle. Marja wyjęła ze skrzyni suszone mięso, oczyściła ko­rzenie pokrzyw z młodymi pędami, których nazbiera­li po drodze. Przynieśli też ziarna kminku i smakowi­te świeże pędy dzikiego czosnku.

Marja zmieszała zioła z przetartym ziarnem jęczmie­nia oraz z wywarem z krwawej kiszki, którą jedli po­przedniego dnia. Dołożyła jeszcze ziół ze słoiczków, stojących nad drzwiami, wszystko razem posypała drobnymi kawałeczkami suszonej baraniny.

Wyszła z tego pyszna pachnąca zupa. Marja bardzo lubiła zaskakiwać swoich bliskich potrawami, jakich przedtem nie próbowali. Rzadko się zdarzało, że dawa­ła im na obiad solonego śledzia z podpłomykami, co by­ło powszednim jedzeniem w małych gospodarstwach. Ale kiedy nie było jej w domu, gdy szła do szkoły albo do Enkesetet czy w odwiedziny do Dosen, wtedy Karl sam musiał przygotowywać sobie obiad. Dzięki temu solonych śledzi w beczce wciąż ubywało. Karl twierdził, że lubi te twarde, śliskie, solone ryby z oczyma tak mar­twymi i zamglonymi, że Marja zawsze musiała odwra­cać głowę, kiedy wydłubywał je czubkiem noża.

Karl nadszedł, tupiąc, słyszeli, jak czyści swoje drew­niaki przed domem. Otworzył drzwi, przywitał się z dziećmi, żartując i przytulając je do siebie. Marja od­wróciła się ku drzwiom, posłała mu uśmiech. Widzia­ła, jak bardzo się ucieszył, zdążyła też zauważyć, że przez ułamek sekundy oczekiwał czegoś innego. Karl nigdy nie traktował jej uśmiechów ani pieszczot jako czegoś, co mu się należy. To ona sama zasiała w jego sercu niepokój i lęk, to ona nauczyła go, że jest niesta­ła jak wiatr. Karl był niczym dziecko, wiedziała, że mo­że go kupić za odrobinę słodyczy. Tyle że za słodycze innego rodzaju niż te, które od czasu do czasu przyno­sił dzieciom. Karl buntował się też czasami, jak tamte­go wieczora, kiedy wyznał jej, że chciałby mieć więcej dzieci. Przeważnie jednak zachowywał spokój i pozwa­lał jej zajmować się swoimi sprawami. Zawarli jak gdy­by milczące porozumienie, Marja wypełniała je bez protestów. Ograniczyła swoje wyjścia z domu do trzech, czterech dni w tygodniu. Wieczory zrobiły się krótsze. Była zwykle w domu, kiedy dzieci się kładły spać i mogła ucałować je na noc. Karl bardzo to lubił, lubił, kiedy Maryjka była matką.

I żoną.

Jak teraz.

Jego oczy powiedziały jej, czego oczekuje od niej w ten czwartkowy wieczór. Ona nie przestała się uśmiechać, poprosiła tylko, żeby przyniósł jeszcze jed­no wiadro wody, bo zamierza umyć włosy. To był dla niego wystarczający sygnał.

Posiłek minął im w spokojnej, przyjemnej, prawie idyllicznej atmosferze. Amelia mówiła o fantastycz­nym nowym koniu Antona, młodym źrebaku, na którym pozwolono jej posiedzieć. Martin opowiedział zwięźle o łódce, którą zbudował, a ojciec obiecał, że pomoże mu zrobić do niej maleńką kotwiczkę. Marja przekazała Karlowi pozdrowienia od Gjertrud, cho­ciaż, szczerze mówiąc, tamta nie wspomniała jego imie­nia. Po jedzeniu Karl wyciągnął się rozkosznie na łóż­ku, zadowolony z minionego dnia. Zaorał dzisiaj nowy kawałek pola. Małe, nieurodzajne poletka Oppdalów stawały się coraz lepsze i bardziej żyzne, niż ktokol­wiek mógł się spodziewać. Karl okazał się znakomitym gospodarzem. Nikt nie mógł temu zaprzeczyć. Jak do­tychczas jest najsilniejszym oraczem, najlepiej radzi sobie z niepokornymi korzeniami, najlepiej sieje...

Dopóki tak jest, może się nie przejmować przezwi­skami. To nic, że ludzie szepczą o nim po kątach.

Marja - Karl.

Cień swojej żony.

Karl leżał i patrzył na żonę przymkniętymi oczyma. Kręciła się po izbie, sprzątając po jedzeniu. Amelia wy­cierała talerze, Marja zamiotła podłogę. Martin zabrał się do ćwiczeń w pisaniu. Używał tabliczki i znakomi­tego srebrnego rysika Marji.

Marja nadal jest najpiękniejszą kobietą, jaką Karl zna. Może nawet ładniejszą niż w młodości. Złagodnia­ła, nabrała miękkich kształtów.

Karl westchnął, całkiem zamknął oczy. Dobrze by­ło tak leżeć, odczuwać sytość i spokój na własnym wy­godnym posłaniu. Izbę wypełniały zwyczajne, dające poczucie bezpieczeństwa dźwięki, miał wszystko, o czym marzył. Wiedział jednak, że to złudzenie. Sen. Marja się po prostu bawi, ona odgrywa rolę gospody­ni. Czy odgrywa również rolę matki? Czy ich małżeń­stwo również jest grą?

Karl był czujny. Dawny ból nie dał się oszukać no­wym zachowaniem Marji. Karl odnosił wrażenie, że stąpa po bardzo cienkim lodzie.

A mieli przecież kwiecień.

Leżała spokojnie w jego objęciach i odpoczywała. Czu­ła się znakomicie. Ciało wydawało się jakby bardziej gib­kie, myśli płynęły spokojniej. Nawet bolące plecy uspoko­iły się i nie dokuczały tak bardzo. Karl leżał jak martwy, tylko jednym palcem kreślił leciutkie kręgi na jej nagim ramieniu. Tylko ta pieszczota wskazywała, że nie śpi. Mar­ja lubiła to. Palec Karla zataczał coraz szersze kręgi.

- Jesteś zadowolona, Marjo?

Drgnęła, choć jego głos brzmiał ledwie dosłyszalnie. Instynktownie ogarnęła wzrokiem niemal ciemne po­mieszczenie, upewniła się, że dzieci śpią spokojnie na łóżku pod drugą ścianą.

- Zadowolona? Tak, oczywiście. Przecież wiesz, że dajesz mi zadowolenie.

Karl westchnął, powinien być rad z odpowiedzi, ale ona odpowiadała nie na to, o co pytał.

- Marjo... tak często mi ciebie brak. Gwałtownie wciągnęła powietrze, w tym westchnieniu wyczuwał irytację, jakby miała zamiar parsknąć ze złością.

Wiedział, że jeśli natychmiast nie przerwie tej roz­mowy, to skończy się tak samo jak wiele razy przed­tem, powstanie między nimi dwa razy grubszy mur i lo­dowaty chłód.

Nie odezwał się już więcej.

Zamiast tego starał się ponownie odnaleźć jej ciało.

Rzadko mu tego odmawiała, czasami jednak odno­sił wrażenie, że żona wypełnia tylko swój obowiązek.

Nie miał dostępu do jej myśli ani do jej duszy. Nie chciała jego wsparcia ani pomocy, kiedy ta jakaś nie­znana udręka nadchodziła sprawiając, że oczy Maryjki mroczniały. To raniło Karla bardziej, niż gdyby set­ki razy odrzucała jego pożądanie.

Ale jak głodujący nigdy nie odmawia łyżki najmarniejszej nawet strawy, tak Karl czepiał się wszystkiego, co mogłoby wypełnić tę pustkę, którą Marja wywoły­wała w jego duszy.

Nagle, zanim zdążyli odzyskać spokój po zbliżeniu, rozległo się gwałtowne łomotanie do drzwi.

Marja zerwała się z posłania, Karl został brutalnie oderwany od jej ciepłego ciała, wciąż leżał, drżąc w strumieniu zimnego powietrza, bo kołdra zsunęła się na podłogę.

- Dobrze, dobrze, co się znowu dzieje? - mamrota­ła Marja zirytowana.

W tej samej sekundzie oboje zrozumieli, co się sta­ło. Poznali bowiem głos chłopca stajennego z Enkesetet, to on tak gwałtownie dobijał się do drzwi.

- Marja Oppdal, godzina twojej matki wybiła! Ogarnęła ją złość na te słowa, brzmiały jak wiado­mość o śmierci.

- Idę, już idę, dlaczego się tak śpieszy? Dzieci prze­cież nie zjawiają się na świecie niczym pożar!

Otworzyła drzwi i zobaczyła przerażoną i spoconą twarz. Chłopak trzymał w ręku pochodnię, można by­ło sądzić, że biegł przez całą drogę, ale na podwórzu za jego plecami Marja dostrzegła kariolkę, najładniejszą w okolicy. Leżało tam ciepłe okrycie, więc nie będzie musiała marznąć w tę chłodną wiosenną noc.

- Dlaczego wszystkie porody zaczynają się w nocy? - syknęła Marja. Zmęczenie długim aktem miłosnym obezwładniało jej ciało, powoli jednak rzeczywistość zaczęła do niej docierać. Dziecko Gjertrud ma zamiar przyjść na świat. Długie miesiące oczekiwania i cier­pień jej przybranej matki nareszcie się skończą. Marja wiedziała, że będzie to próba ogniowa zarówno dla niej samej, jak i dla Gjertrud. Rodząca jest przecież za sta­ra. Ale, jak to sama kiedyś powiedziała: kiedy Pan po­zwoli staremu drzewu wypuścić nowe pędy, to rodzą one najsłodsze jagody. Dzikie jagody.

To dziecko ma być błogosławieństwem. Marja nig­dy przedtem nie widziała bardziej czułego mężczyzny u boku jakiejkolwiek brzemiennej kobiety. Anton był najstarszym ze znanych jej ojców, na dodatek to miało być jego pierwsze dziecko. Prawdopodobnie jedyne. Znakomicie więc rozumiała, czym dla Antona i Gjer­trud będzie ten poród.

Żeby tylko wszystko poszło dobrze. Marja czuła cię­żar odpowiedzialności niczym młyńskie koło u szyi, kiedy pakowała w pośpiechu swoją zniszczoną skórza­ną torbę zawierającą zioła, smarowidła i narzędzia, mo­gące się przydać przy łóżku rodzącej.

Nawet się nie pożegnała z Karlem, który wciąż na­gi leżał w łóżku, owiewany nocnym chłodem płynącym z otwartych drzwi.

Gjertrud wyglądała ostatnio jakby zdrowiej. Teraz jej ciałem wstrząsały skurcze. Marja była samym spokojem, zawsze, kiedy znalazła się obok położnicy, zmieniała się gruntownie. Jej doświadczenia były ograniczone, cho­ciaż przyjęła już czworo dzieci i choć sama rodziła. Po­magały jej jednak informacje, jakie znalazła w książkach matki, Kari również przekazała jej wiele z tego, co wie­działa. Marja przypominała sobie każde słowo, kiedy by­ło potrzebne. Wiele z nich zresztą zdążyła zapisać.

Gjertrud także była spokojna.

Marja poważnie obawiała się o Antona, spotkał ją już na schodach trupio blady. Wzrok miał rozbiegany, oczy dzikie i wytrzeszczone, jakby lada moment chcia­ły wyskoczyć z orbit. Był spocony, dyszał ciężko ni­czym zmęczony koń. Marja przepędziła go do kuchni i poleciła kucharce, by miała tam na niego oko oraz na­poiła herbatą z przyniesionych przez Maryjkę ziół. Na pewno go to uspokoi, pozwoli, by serce przeżyło do­świadczenie i nie przestało bić akurat w momencie, gdy utęskniony syn znajdzie się na tym świecie.

Syn.

Marja była tego całkiem pewna, choć nie umiałaby powiedzieć dlaczego. Może wmówiła jej to Gjertrud, która uparcie nazywała swoje dziecko „on”. Ale nie tyl­ko to, Marja wiedziała, że kryje się za tym coś jeszcze.

- Czy mały między bólami kopie? - zapytała Marja cicho, gdy Gjertrud opadła na poduszki czekając na ko­lejny skurcz.

- Nnno... chyba nie. Czuję tylko coś jakby bulgotanie...

- No dobrze, to bez znaczenia. Jest z pewnością na ty­le mądry, by wiedzieć, jak ciężka praca go czeka - uśmiech­nęła się Marja wesoło. Przygotowała kubek napoju rów­nież dla Gjertrud, picie dobrze jej zrobi. Była to ta sama uspokajająca mieszanka z naparstnicy, sporyszu, lipy i ru­mianku. Marja wiedziała, że sporysz, którego nazbierała w ostatnim roku, to bardzo skuteczny środek. I bardzo niebezpieczny. Przekonała się o tym, gdy omal nie pozba­wiła życia pewnego nieszczęsnego starca.

Gjertrud otrzymała bardzo niewielką dawkę. Dzię­ki niemu jednak będzie mogła odpocząć pomiędzy skurczami, nawet jeśli staną się coraz częstsze.

Ponownie wezwała dziewczynę, którą przed chwilą odesłała do kuchni. Czas już przynieść gotującą się wo­dę, nóż do przecięcia pępowiny i miękkie szmatki, w które zawinie się dziecko. Gjertrud nie była w sta­nie ustać na nogach, leżała na łóżku, mimo że Marja zachęcała ją do ruchu. Uważała bowiem, że leżenie w czasie porodu jest czymś nienaturalnym. Dziecko posuwa się przecież w dół, prawda?

Podparła Gjertrud poduszkami i kołdrą. Położyła zwinięte prześcieradło między nogami rodzącej, które nadal były opuchnięte i grube jak kłody.

Gjertrud zaczynała marznąć. Marja dała jej kolejną porcję gorącego wywaru z ziół.

- Jesteś zmęczona, bardzo zmęczona - westchnęła.

Godziny wlokły się nieskończenie. Wkrótce nasta­nie dzień. Na wschodzie niebo stawało się żółte i bar­wiło drewno okiennych ram na ciepły złocisty kolor.

Nareszcie pierwszy promień słońca padł na podłogę.

Gjertrud parła.

Marja z niepokojem dostrzegła, że starsza kobieta bliska jest utraty świadomości. Kolejne skurcze budzi­ły ją, ale nie do końca. Marja musiała potrząsać rodzą­cą, poleciła dziewczynie, by klepała ją po policzkach, nie pozwoliła zemdleć.

Dziecko musi się wydostać na świat. Teraz.

Marja zawsze miała trudności z usłyszeniem bicia serca dziecka znajdującego się jeszcze w pełnym wód brzuchu. Bała się tego, choć samo w sobie to przecież nic strasznego. Teraz, podczas tego porodu, ani razu nie usłyszała tego upragnionego dźwięku. Ucho, które przykładała do brzucha Gjertrud, łowiło jedynie szum, wywołany ruchami wnętrzności.

Nagle obie z dziewczyną zobaczyły ciemną, okrągłą główkę. Cienka błona, w której płód się znajdował, pę­kła niczym zniszczona skóra. Była mocna i lepka.

Marja szeptała jakieś słowa, które miały pobudzić Gjertrud do działania. Tamta jednak nie reagowała, nie odpowiadała ani słowami, ani parciem. Leżała jak mar­twa. Marja widywała już przedtem coś takiego. Wszyst­ko może skończyć się jak najgorzej, jeśli rodząca straci siły. Nikt inny prócz niej nie wypchnie dziecka na świat!

Nakazała dziewczynie, by położyła się na brzuchu Gjertrud i naciskała całym swym ciężarem. Tamta wy­glądała na przerażoną, ale posłuchała.

Główka dziecka obracała się wolno, ale nie posuwa­ła do przodu. Trzeba było długo czekać na następny słaby skurcz, który świadczył, że ciało Gjertrud jeszcze nie całkiem zrezygnowało.

Światło słoneczne podeszło aż do stołu, mieniło się w stojących tam kryształach.

Na dworze ptasi chór zaczął witać rozpoczynający się dzień.

Nareszcie błona oblepiająca główkę zsunęła się. Tyl­ko mały kawałek został na ciemnych włoskach chłop­ca. Dziecko wyskoczyło na zewnątrz.

Marja powitała je radosnym okrzykiem, dziewczy­na, która jej pomagała, natychmiast przyniosła wodę i ubranka.

Gjertrud leżała bez ruchu, lecz Marja widziała na jej twarzy coś, co przypominało uśmiech ulgi.

Maleństwo w jej rękach zapiszczało żałośnie, ale bez najmniejszych kłopotów wciągnęło powietrze do płuc.

Kiedy otworzyło oczka, obie ze służącą zobaczyły, że są ciemne, niemal brązowe.

I skośne.

Cała duża głowa, która sprawiła Gjertrud tak wiele kłopotów, była pokryta długimi, czarnymi włosami. Resztki błony leżały niczym czapeczka na jej czubku.

Czepek. W czepku urodzony!

Marja przypomniała sobie nagle, że słyszała coś ta­kiego w związku z własnymi narodzinami.

Dziwne, pomyślała, że dwoje ludzi mających tak po­spolicie jasne włosy jak Anton i Gjertrud mogło spło­dzić takiego małego, ciemnego trolla... Ale dziecko by­ło rozkoszne. Naprawdę ładne, nie takie czerwone i umęczone jak większość noworodków, nie było też pokryte żadnym lepkim śluzem ani białym woskiem.

Chłopak urodził się w czepku, powinien być dziec­kiem szczęścia, ale wyglądał jak podmieniec. W końcu otworzył skośne oczka i spoglądał rozumnie na świat. Było w nim coś dziwnego. Choć ciałko miał pulchne, a nóżki i rączki mocne, choć miał po pięć paluszków u rą­czek i nóżek, brzuszek ładny i silny... Rączki zdążyły już odnaleźć drogę do buzi.

Marja przecięła pępowinę i położyła malca na wciąż dużym brzuchu Gjertrud. Dziewczyna umyła go ostrożnie letnią wodą i owinęła w białe pieluszki. Mar­ja koncentrowała się teraz na Gjertrud, która uśmie­chała się przez łzy. Marja nie była pewna, ile Gjertrud rozumie, ale odpowiadała jej uśmiechem.

- Twój synek jest rozkoszny - szepnęła. To przynajmniej była prawda.

Znowu ten daleki uśmiech, jakby Gjertrud znajdowa­ła się w innym świecie, w jakimś błogosławionym śnie.

- Możesz teraz sprowadzić Antona - powiedziała Marja do dziewczyny, która wcale się nie zmartwiła tym, że musi iść. Marja nie miała pojęcia, na ile ta dziewczyna orientuje się w sytuacji, ale ujęła ją za sze­roki rękaw, gdy tamta stała już w drzwiach.

- Nikomu ani słowa - ostrzegła surowo. Dziewczy­na oblizała suche wargi, potrząsnęła głową tak mocno, że warkocze zatańczyły na jej plecach. Zniknęła.

Marja obmyła twarz Gjertrud, włosy położnicy pozlepiały się od potu. Rozwiązała węzeł, pomogła Gjer­trud usiąść na posłaniu. Maleństwo leżało zadowolone w powijakach obok i wpatrywało się uparcie w matkę. W tym momencie Marja dostrzegła, jak bardzo dziec­ko jest podobne do Gjertrud. Malec wyglądał jednak dużo zdrowiej.

Matka wciąż się uśmiechała. Marja próbowała spoj­rzeć w jej zamglone oczy, wyrażające niebywałe szczę­ście.

- Usiądź, Gjertrud. Musimy porozmawiać. Muszę ci coś powiedzieć! O twoim dziecku, Gjertrud!

Położnica uczyniła słaby znak ręką, jakby chciała powiedzieć, że jest przytomna.

- Dziecko, Gjertrud, ono... on...

Marja nie wiedziała, jak to określić. Wiedziała, jak ludzie nazywają takich dziwnych malców, wiedziała, jakie nadają im przezwiska. Ale to nazwy złe i niedo­bre, w żadnym razie nie pasowały do tego pulchnego, ślicznego chłopczyka.

- On jest nasz - powiedziała Gjertrud nieoczekiwa­nie. - Daj mi go!

Marja ucieszyła się. Mgła przesłaniająca wzrok Gjer­trud zniknęła, przynajmniej na razie. Instynktownie wyczuwała, że Gjertrud nie chce, by mówić o tym, co dolega jej dziecku.

Malec był dziwnym stworzeniem. Jednym z tych, które nie przynoszą na świat rysów swoich przodków. To podmieńcy, mówią niektórzy. Dzieci nieszczęścia. Te, których nawet podziemne istoty nie chcą zatrzy­mać. Ze swymi skośnymi oczyma i silnie zabarwioną skórą zawsze będą się wyróżniać pośród jasnowłosych, niebieskookich rówieśników.

Nigdy nie dorosną. Ten chłopczyk umrze, zanim skończy dziesięć lat. Marja nigdy nie słyszała, aby ta­kie dziecko stało się dorosłe. Chociaż cóż to znaczy być dorosłym?

Takie dzieci w duszy nigdy nie mają więcej niż dwa, trzy lata.

Jest w nich coś ponurego.

Bywało, że ludzie wierzyli, iż takie dzieci zostały na­wiedzone przez diabelską siłę. Że śmieją się, kiedy in­ni płaczą, a wiele z nich porusza się i mówi w sposób całkowicie obcy ludziom. Dlatego najczęściej porzuca­no je, aby umarły.

Nie do końca są ludźmi.

Gjertrud wzięła synka w ramiona, był jeszcze spo­kojny, jakby cierpliwie czekał, by zamieszanie spowo­dowane jego pojawieniem się ucichło.

Niepewnie odsłoniła pierś, wiedziała, że tak należy postąpić.

Marja siedziała spokojnie, nie mówiła nic, nie pro­ponowała pomocy.

Gjertrud przesunęła palec po okrągłym policzku chłopca. Zareagował, zwrócił główkę w stronę jej płaskiej piersi. Potem otworzył buzię i ze wzrokiem utkwionym w oczy matki ujął wargami brodawkę i zaczął ssać.

Gjertrud znowu zamknęła oczy.

Słońce podeszło już do jej łóżka.

Anton wziął chłopca w ramiona, jakby malec zro­biony był z najszlachetniejszego, najczystszego złota. Nikt mu jeszcze nie powiedział, że z chłopcem jest coś nie tak. Gjertrud też tylko się uśmiechała, kiedy siwo­włosy mężczyzna po raz pierwszy unosił synka.

- Mój syn - powiedział Anton. - Nasz! - Jego roze­śmiana twarz pokryła się tysiącem zmarszczek. Przed chwilą był tak samo zmęczony i utrudzony jak Gjer­trud, teraz jednak promieniał siłą i dumą.

Mężczyzna położył dziecko z powrotem przy pier­si matki, sam usiadł przy niej na łóżku. Wyjął z kiesze­ni starannie zwinięty kawałek materiału. Wolno rozwi­jał gałganek. Pod nim lśnił czerwony kamyk.

Gjertrud wpatrywała się bez słowa.

Nie wiedziała, jak się kamień nazywa, nie wiedzia­ła, dlaczego mieni się tak wspaniale w blasku słońca.

- Dziękuję - powiedział Anton i Gjertrud już wiedzia­ła, że za każdym razem gdy zobaczy mieniący się ka­mień w pierścionku, przypomni sobie jego dzisiejsze łzy.

- Nienormalny? Co ty mówisz, Marjo Oppdal, stoisz tu i obrażasz mnie i moją żonę, która jest twoją matką...

Marja skuliła się, poczuła jednak, że narasta w niej coś w rodzaju gniewu. Na Boga, przecież to nie jej wi­na, że chłopiec jest, jaki jest!

- To się zdarzało i przedtem, Anton. Nie jesteś pierwszym ojcem, który przeżywa taki ból. Wielu przed tobą... takie rzeczy się zdarzały... słyszałam, że starsi rodzice...

Anton eksplodował.

- Nie musisz mnie więcej obrażać! Czy nie dość, że jakaś diabelska siła odmieniła mego synka, uczyniła go dziwnym, dała mu te skośne, okropne oczy trolla? By­łoby lepiej, gdyby on...

Marja zobaczyła w jego wzroku rozpacz, potem roz­czarowanie i żal. Na koniec wyrzuty sumienia. Zrozumia­ła. Większość rodziców nie godziła się na takie dzieci jak te. Wciąż w późne jesienne noce słychać było głosy nie ochrzczonych maleństw, wzywających swoje matki, wszyscy o tym wiedzą.

- Mój jedyny syn - rzekł Anton martwym głosem. Marja pojęła nagle, że mówi to stary człowiek. Nie znajdowała słów pociechy. Nie było takich słów. Gdy­by Anton był młodszy, łatwiej by go było uspokoić. Bę­dziecie mieć więcej dzieci, można by było powiedzieć. Ale Gjertrud z pewnością nie jest w stanie donosić wię­cej żywych istot. Nikt nie oczekiwał od niej nawet tej, która się teraz urodziła, Anton o tym przypominał. Przesłonił oczy pomarszczonymi dłońmi, prawdopodobnie chciał ukryć łzy. Marja poczuła się tu niepo­trzebna. Nie lubiła uczucia bezradności. Cicho prze­szła przez pokój i starannie zamknęła za sobą drzwi.

Karl przyprowadził już dzieci, chciała się z nimi przywitać.

Amelia niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę. Nawet pszenny placek, którym wabiła ją kucharka, nie był w stanie sprawić, by dziecko zapomniało, po co tu przyszło. W końcu mieli zobaczyć swego nowo naro­dzonego wujka!

Martin był spokojniejszy. Ale to on zadał pytanie, kiedy Marja weszła do kuchni.

- Dlaczego wszyscy tak dziwnie wyglądają, mamo? Dlaczego Mała płacze?

Służąca zacisnęła wargi, nie powiedziała nic. Marja usiadła na podłodze, oparła plecy o kamień wmurowany w ścianę obok paleniska.

- Dziecko nie jest takie, jak inne dzieci - powiedzia­ła cicho. Zobaczyła, że Karl drgnął.

Oczy Amelii rozszerzyły się ze strachu.

- Jak to, mamo? Czy on jest chory? Czy on jest jak... jak Ola Krestjana?

Marja westchnęła, nie, nie jest taki. Ma obie rączki i obie nóżki.

- No to co mu jest, mamo?

- On jest taki jak... jak dziewczyna, którą widzieli­śmy latem z kataryniarzem.

- Ach, ta gruba? Ta, która podskakiwała i wykrzyki­wała coś, ale nie umiała mówić, chociaż była prawie ta­ka duża jak ty, mamo?

Martin milczał zaszokowany.

Marja lekko skinęła głową, wiedziała jednak, że nie zdołała wzbudzić w dzieciach dobrej woli wobec tego nowego wujka. Bliźniaki cofnęły się z niechęcią. Amelia poszukała dłoni ojca.

- Chcę do domu, tato.

Martin wstał, wzruszył ramionami.

- W takim razie on pewnie niedługo umrze. I nie bę­dziemy mieć żadnego wujka.

Nie było w tych słowach niczego złego, uznała Marja. Po prostu realizm. Obrona Martina przed rozczaro­waniem, jakie przyniósł ten dzień.

Opuściła ręce, nie chciała zmuszać dzieci do ogląda­nia niemowlęcia, które rozczarowało nawet własnego ojca. Zresztą, może tak będzie lepiej. Skoro go nie zo­baczą, jego obraz nie będzie ich dręczył w myślach ani w snach.

Karl odezwał się dopiero teraz. Trochę za mocno chwycił Amelię za rączkę.

- Idziemy do niego. Przynieśliśmy przecież prezen­ty. Włożyliśmy najlepsze ubrania, by odwiedzić nasze­go małego krewniaka.

Marja była zaskoczona stanowczością w głosie mę­ża. Po co ten upór? Czy on nie rozumie? Czy nie zda­je sobie sprawy, że być może to dziecko zniknie rów­nie szybko, jak się pojawiło? Że tego rodzaju istoty nie żyją zbyt długo, nawet jeśli ich nikt nie wyniósł do la­su ani dyskretnie nie zapomniał pod ciężką poduszką? Nawet jeśli uda im się przeżyć pierwszą godzinę?

- Karl, to nie jest konieczne.

Spojrzał jej z uporem w oczy, jego wzrok dotarł do najgłębszych warstw jej duszy.

- Owszem, konieczne - rzekł po prostu.

Amelia poszła za nim niechętnie. Martin postępował kilka kroków za nimi, z pozoru całkiem obojętny na to, co się dzieje. Świat dorosłych nie zawsze był dla niego zrozumiały. Od tylu miesięcy z uśmiechem opowiada­no o tym dziecku, które ma się narodzić, a teraz wszy­scy mówią, że nie warto go nawet oglądać... Naprawdę trudno to zrozumieć.

Ale dziecko było bardzo ładne.

Nie było w nim nic brzydkiego, żadnych deforma­cji ani niczego takiego. Chłopczyk spał w swojej koły­sce obok łóżka Gjertrud. Pulchne piąstki były zaciśnię­te jak przed walką. To wzruszyło Martina, poczuł coś w rodzaju wspólnoty z tym malcem.

Amelia wpatrywała się w dziecko błyszczącymi oczyma.

- Biedny mały... jaki on śliczny... och, mamo, jakie to smutne...

Gjertrud obserwowała reakcję dzieci z łóżka, ale mgła wciąż przesłaniająca jej wzrok stanowiła miłosierny filtr. Marja nie była w stanie pogodzić się z tą sytuacją.

- Najlepiej będzie, jak pójdziemy, Karl - szepnęła.

- Mimo wszystko dzieci go zobaczyły... Bliźniaki cofnęły się grzecznie, cichutko opuściły pokój.

- Jak będzie miał na imię? - zapytał Karl i z miesza­niną lęku oraz szacunku pogłaskał czarne, bujne wło­ski na główce dziecka.

Marja wpatrywała się w niego, jakby pytanie było kom­pletnie nie na miejscu przy łóżeczku nowo narodzonego.

- Powinien mieć na imię Benjamin - rozległ się ci­chy szept na łóżku.

Marja lekko skinęła głową, tak, to odpowiednie imię. Nikt w rodzinie przedtem takiego nie nosił. To pod­kreślało, kim chłopiec jest. Poza tym to imię ostatnie­go syna, tego, którego wszyscy się lękali, a który osta­tecznie okazał się błogosławieństwem bożym.

W tym imieniu była też nadzieja, nadzieja na to, że Pan zechce łaskawie spojrzeć na ten dziwny kwiat w swoim ogrodzie i może zabierze go do siebie, zanim świat zdąży go zerwać lub zdeptać ciężkimi buciorami.

Karl podszedł spokojnie do łóżka swojej teściowej. Pochylił się nad nią i uściskał serdecznie. Poczuł, że jej policzki są gorące, niemal rozpalone. Ale ręce miała zimne jak lód.

- Gratuluję ci, moja kochana. Urodziłaś wspaniałe­go synka. Wielka odpowiedzialność... wielka radość. Czy mogę go potrzymać?

Gjertrud skinęła głową, wyglądało jednak na to, że wciąż drzemie. Marja zaczęła przygotowywać napój, jaki podaje się położnicom, by wzmocnić ich zdrowie po trudnym porodzie. Niepewnymi rękami nalała do naczynia alkoholu zmieszanego z pieprzem. Inne przy­prawy wsypywała już opanowana, wiedziała, co robi.

Gjertrud otworzyła usta, kiedy Marja przysunęła jej kubek, zakrztusiła się jednak napojem i zaniosła ka­szlem, który przeraził Marję. Kaszel wzmógł jeszcze krwawienie po porodzie.

- Marja, co z nią? - zapytał Karl cicho, gdy Gjertrud w końcu umilkła i ciężko dysząc, nieprzytomna leżała na poduszce.

- Nie wiem. Jest bardzo słaba. Zresztą nic dziwne­go, ciąża była taka trudna. Poród także. Poza tym, jak wiesz, ona jest stara.

- To twoja matka - rzekł Karl ze zdziwieniem. Mar­ja uświadomiła sobie, że mąż nie pojmuje dlaczego nie jest bardziej zaniepokojona losem Gjertrud.

Nie mogła mu przecież powiedzieć, że to nieprawda.

- Tak, to moja matka - odparła wolno. - Dlatego mu­szę ją pielęgnować wyjątkowo starannie i zachować spokój. Nie mogę przecież zacząć płakać, zanim je­szcze nie umarła, prawda?

Karl uznał, że brzmi to okrutnie, dostrzegał jednak logikę w postawie Marji. Nie wątpił zresztą, że bardzo się przejmuje losem matki.

- Dziecko jest bardzo ładne - powiedział cicho. Jego ręce nie chciały pozbyć się zawiniątka. Przyciskał je mocno do siebie, jakby to był jego własny synek. - Patrz! Obudził się!

Twarz Karla promieniała radością. A kiedy dziecko z wolna otworzyło oczka i z małych ust wydobył się dźwięk jakby na powitanie, Karl patrzył niby urzeczony.

- On do mnie mówi! Naprawdę wydaje mi się... tak! Uśmiecha się! Popatrz, Marjo, on się śmieje! Ma zale­dwie parę godzin, a już...

- To skurcze żołądka wywołują takie ruchy warg - rze­kła Marja cicho i odwróciła się, by uporządkować słoiki z ziołami rozstawione na stole.

Karl nie rezygnował, podszedł do niej, podniósł ma­leństwo i trzymał tuż przy jej twarzy niczym kwiat, który powinna powąchać.

Marja musiała się uśmiechnąć.

- Prawda, jaki on śliczny? Marja, czy ty jesteś pew­na? Czy jesteś pewna, że on...

- Widywaliśmy już przedtem takie dzieci - odparła z rezygnacją.

- Ale on jest taki... mądry.

- Wszystkie noworodki tak wyglądają. Ten nato­miast nigdy nie będzie mądrzejszy, możesz mi wierzyć.

- Mądrość to nie wszystko - mruknął Karl i nadal gładził czule maleńki policzek. Dziecko zwracało bu­zię w stronę palca, który go łaskotał i skłaniał maleń­ki żołądek, by domagał się jedzenia.

- Trzeba obudzić Gjertrud - powiedział Karl. - Ma­ły jest głodny...

- Sądzę, że ona nie ma pokarmu - odparła Marja.

- No to ty musisz zrobić dla niego napój z mleka, dlaczego nie przygotowałaś jeszcze gałganków, nie za­gotowałaś...

Marja wbiła w męża wzrok.

- To chyba nie będzie tutaj potrzebne - rzekła ze smutkiem, lecz niezwykle stanowczo.

- Ale... ale... on jest głodny!

- No to zapytaj Antona.

- Co ty mówisz? Czy on zamierza zagłodzić dziec­ko na śmierć? Nie! Nie wolno mu! Nie możesz na to pozwolić, Marjo!

Jego żona wyglądała na bardzo zmęczoną.

- Nie - westchnęła ciężko. - Rzeczywiście nie mogę, ale on nie jest moim dzieckiem.

- To twój brat!

Ze zdziwieniem musiała przyznać Karlowi rację. Ta mała istota rzeczywiście była w jakimś sensie jej bra­tem. Ale los tego dziecka nie leżał w jej rękach.

- Karl - zaczęła znużonym głosem. - Nie mogę ura­tować wszystkich nieszczęśników, którzy przychodzą na ten bezlitosny świat. Robię co mogę, posługuję się lekarstwami i wszystkim, czego się nauczyłam. Nie mogę jednak uratować wszystkich... Nie mogę urato­wać tych, których nawet rodzice nie chcą.

Karl odłożył dziecko do kołyski, malec rozczarowa­ny zaczął krzyczeć.

- Porozmawiam z Antonem - oświadczył Karl spo­kojnie.

ROZDZIAŁ IX

Nikt nie wiedział, o czym pułkownik i Karl Oppdal rozmawiali tego popołudnia. Karl wyszedł z gabinetu pułkownika z twarzą szarą i nieprzeniknioną. Pułkow­nika przez cztery dni nie widział nikt z wyjątkiem ku­charki, która donosiła mu kolejne butelki z alkoholem i tacę z podpłomykami. Podpłomyki nietknięte wraca­ły do kuchni.

Ale dziecko dostało jeść. Kucharka miała teraz nowe zadanie. Mimo wszystko polecono jej gotować mleko zmieszane z wodą i syropem, napełniać nim małe skórza­ne woreczki. Marja Oppdal szła od dworu do dworu, szukając mamki dla dziecka. Pogłoski jednak wyprzedza­ły ją i nie było w okolicy żadnej kobiety, która chciała­by użyczyć swojej piersi odmieńcowi z Enkesetet. Ludzie może nawet cieszyli się trochę tą myślą, siedząc w swo­ich nędznych chałupach z gromadą dzieci do wykarmienia. Tamci z Enkesetet mogli sobie kupić wszystko, ale jeśli chodzi o zdrowe dzieci... nie, w takich sprawach bie­dak był tak samo mały albo tak samo wielki.

W końcu znaleziono młodą dziewczynę, która uro­dziła dziecko bez niczyjej pomocy. Maleństwo umarło, ponieważ jednak kobieta nie ukrywała ciąży, a ponad­to potrafiła udowodnić, że dziecko urodziło się słabe i chore, uniknęła odpowiedzialności. Poza tym był czas wiosennych prac w polu i gospodarz potrzebował jej pomocy. Zwłaszcza teraz, kiedy jest wolna i nie musi opiekować się dzieckiem.

Młoda Milla przybyła do Enkesetet jako mamka w trzy dni po narodzinach Benjamina. Nie robiła wokół siebie zamieszania, ale małym opiekowała się wzorowo. Zresztą chętnie chwytał obcą pierś, mimo wszystko jed­nak był najbardziej zadowolony, kiedy dawano mu do ssania gałganek z mlekiem.

Marja odwiedzała Gjertrud każdego popołudnia, często nocowała u niej.

Trzeciego dnia gorączka zaczęła rosnąć.

Marja wiedziała, że to zazwyczaj oznacza koniec. Go­rączka połogowa jest najbardziej bezlitosnym katem ko­biet. Towarzyszką ich życia. Marja musiała się z tym po­godzić. Chociaż zdarzało się niekiedy, że chora zdołała przeżyć. Poza tym nie było przecież pewności... gorącz­ka mogła być spowodowana ciężkim porodem, tym, że piersi położnicy są puste, może była wynikiem szoku...

Marja mieszała mikstury według recept Kari, z wła­snej inicjatywy dodawała jeszcze sporyszu, nasion bobrka trójlistnego i liści kasztanowca. Przemywała wywarem z ziół drogi rodne Gjertrud. Miało to złago­dzić chorobę, w wyniku której temperatura ciała cho­rej wciąż tak niebezpiecznie rosła. Robiła jej najpierw gorące okłady, potem zimne. Wyglądało jednak na to, że nic nie pomaga.

Anton pojawił się trzeciego dnia, na chwiejnych no­gach, brudny, po przeżyciu osobistego piekła za za­mkniętymi drzwiami. Sprawiał wrażenie trzeźwego, lecz wargi miał popękane, a naczynia krwionośne na szyi pulsowały.

- Czy ona żyje? - zapytał ochrypłym głosem.

Marja skinęła głową.

- Wyjdź, chciałbym z nią porozmawiać.

Marja nie chciała niczego wyjaśniać, wyszła po pro­stu, jak sobie gospodarz życzył.

Stanęła po drugiej stronie drzwi, nie po to, żeby pod­słuchiwać, ale tak jakoś wyszło. Słyszała, że w pokoju Anton mówi cicho, lecz nie rozróżniała słów. Głos Gjertrud nie docierał do niej.

- Nie umieraj - usłyszała. - Nie umieraj, nie... Marja z trudem przełknęła ślinę. Poczuła, że zazdro­ści Antonowi, który potrafił wyrazić to tak prosto.

Karl przychodził do Enkesetet co najmniej raz na ty­dzień, mimo że trwały pilne prace w polu. Trzeba też było czyścić odwadniające rowy i naprawiać płoty. Przychodził zawsze sam, dzieci ze sobą nie przyprowa­dzał. Często gospodarz z Oppdal bywał późnym go­ściem, najchętniej zjawiał się tutaj, kiedy Marji już nie było. Ona miała swoje zajęcia, w każdy czwartek pra­cowała w szkolnej izbie. Rok szkolny zbliżał się do koń­ca, zarząd postanowił, że dzieci będą wolne od nauki od początku maja aż do października. Wtedy bowiem są najbardziej potrzebne w polu i w lesie, na górskich pastwiskach i jako pomocnicy, kiedy trzeba zwozić ziarno albo reperować budynki po zimie.

Odwiedziny Karla przebiegały według utrwalonego porządku. Najpierw zaglądał do Gjertrud, która w dal­szym ciągu była bardzo chora. Rozmawiał trochę z ku­charką, witał się z Antonem.

Potem szedł na górę, do pokoiku, w którym Milla mieszkała razem z maleństwem. Nie była to specjalnie rozmowna dziewczyna, często jednak dziwiła się, dla­czego ten prosty chłop tak często przychodzi przyglą­dać się noworodkowi. Jego zainteresowanie nie tylko ją zastanawiało, czasem się go nawet trochę bała.

Karl brał zwykle chłopczyka na ręce, przemawiał do niego, przynosił też drobne prezenty. Jakieś wyrzeźbio­ne w drewnie figurki nanizane na sznurek. Gwiazdka zrobiona z trzciny, ozdobiona kolorowymi sznurecz­kami. Wieszał to nad kołyską chłopca, zabawki poru­szały się nad jego buzią.

Pokój był mroczny. Nie miał okien. Karlowi się to nie podobało, ale nie protestował. Dziecko wciąż było bardzo sympatyczne, ciemne oczka patrzyły tak rozu­mnie, jakby malec wszystko pojmował. Machał bezła­dnie rączkami, ale od czasu do czasu dotykał zarośnię­tego policzka Karla.

Zawstydzona Milla ukrywała pełne piersi, kiedy Karl pozwalał dziecku ssać swój mały palec. Po kilku tygodniach jednak zaczęła tęsknić za otwartymi prze­strzeniami, za latem, choć wiedziała, że nie wolno jej opuszczać tego pokoju. Anton powiedział wyraźnie, że nie chce widzieć ani dziecka, ani jej, ani niczego, co by mu przypominało, iż urodził mu się nieudany syn. Przeważnie siedział przy łóżku półprzytomnej Gjer­trud, zjadał zaledwie parę kęsów jedzenia, które mu po­dawano. Nawet Mar ja nie była w stanie nawiązać z nim kontaktu. W końcu zaniechała wszelkich prób.

- Powinnaś wynieść dziecko na powietrze - rzekł Karl, jakby nie zdając sobie sprawy z sytuacji. - Ktoś powinien wynieść go na powietrze - poprawił się.

Chłopiec został z powrotem ułożony w kołysce. Karl postanowił, że jeszcze raz porozmawia z Antonem.

Pułkownik siedział teraz przy oknie, rozjaśniona słonecznym blaskiem część izby wyraźnie kontrasto­wała z ciemnym kątem, w którym stało łóżko.

Karl podszedł do nieszczęśliwego ojca, położył mu rękę na ramieniu.

- Anton... jesteś moim teściem.

Stary zwrócił ku niemu głowę, w jego oczach był smutek, a zarazem obojętność.

- Ona mi umiera - powiedział cicho. Karl nie był w stanie zaprzeczyć.

- Znowu będę sam.

- Nie. Masz dziecko. Masz syna.

Stary głęboko wciągnął powietrze, potem wolno je wypuścił.

- To żadna pociecha - rzekł z goryczą. - Żadna po­ciecha! To podmieniec! Dziecko nie takie, jak powin­no być! Czy to ma być dziedzic Enkesetet? Byłoby le­piej, gdyby...

- Ale on jest twój. To twoja krew.

- Naprawdę? Nic na to nie wskazuje. Nie ma mo­ich oczu, nie odziedziczył po mnie rysów twarzy, nic w ogóle... Po niej zresztą też nie.

- Ale on jest wasz - powtórzył Karl ostrożnie. Wi­dział, że nieszczęsny ojciec złagodniał od ich pierwszej rozmowy w dniu narodzin dziecka.

Anton nie odpowiadał. Karl mówił więc dalej.

- Pomyśl o Gjertrud! Czy ty myślisz, że ona by chciała, byś odwrócił się od dziecka plecami? Myślisz, że zechce ci wybaczyć, kiedy wyzdrowieje i stwierdzi, że pozwoliłeś, by maleństwo umarło ci na rękach?

- Ono nie umrze. Przecież sam mnie zmusiłeś, że­bym je karmił!

- Ono już jest martwe. Dla swego ojca jest martwe. A to dla syna jest wszystkim, Anton.

Stary zerwał się gwałtownie, podszedł do łóżka, na którym leżała bez ruchu jego małżonka.

Spojrzał Karlowi w oczy.

- Nie wiem, co by ona zrobiła, gdyby nie leżała tu­taj jak martwa. Nie wiem... ale przyjmuję twoje prośby.

- Jutro... jutro idź do niego!

Karl mówił z wielkim zapałem, dostrzegł w oczach starego jakiś nowy błysk. Odpowiedź była nieoczeki­wana, twarda.

- Nie. Jeśli ona przeżyje, to oddam jej dziecko. Jeże­li jednak... Pan chce ją zabrać, to bardzo proszę, może sobie wziąć dziecko na dodatek!

Karl płakał w duszy nad zatwardziałością pułkowni­ka, ale nie uronił ani jednej łzy.

- Przeciwstawiasz się samemu Wszechmogącemu - szepnął i wyszedł.

- Jesteś taka zimna, Marjo! Ty nie jesteś już kobietą! Marja cofnęła się o krok, jakby jego słowa spadły na nią niczym bolesny cios. Gniew jednak dal jej ochro­nę, postanowiła się bronić.

Dzieci już jakiś czas temu wymknęły się z domu, po­szły szukać schronienia w oborze, by nie słuchać gniew­nych i zimnych niczym lód krzyków swoich rodziców.

- Nie jestem kobietą? Na Boga, Karlu Oppdal, jak możesz rzucać na mnie takie oskarżenia, na mnie, która urodziłam ci dwoje dzieci i wyszłam ci na spo­tkanie w najbardziej kobiecy sposób! Nie jestem kobie­tą? Niech cię diabli, Karl, że masz odwagę! Ty, z które­go nawet dzieci komorników się wyśmiewają!

Jej słowa ugodziły go co najmniej tak samo dotkliwie, jak przedtem jego słowa rzucone żonie, wiedział jednak, że zostały wypowiedziane w gniewie i że są obroną przed tym, co on sam przed chwilą powiedział. Już teraz, w tej sekundzie, musiał stwierdzić, że nie ma racji. Marja absolutnie jest kobietą. Jeśli mówił coś innego, to każdy może mu zarzucić, że jest szalony. Inni mężczyźni pożą­dali jej w tajemnicy, wszyscy co do jednego, tego był pe­wien. Widział ich spojrzenia. Widział ten szczególny błysk w ich oczach. Żaden nie wierzył, że Karl sobie z nią poradzi. Chętnie sami by spróbowali...

- Nie chciałem tak powiedzieć... Usiadł na łóżku, twarz ukrył w dłoniach.

- Ale jesteś zimna, Marjo. Czasem mam wrażenie, jakbym żył z... kobietą wykutą w kamieniu. Już nie je­steś mi bliska... Nie jesteś taką moją żoną, jak Bóg i lu­dzie by chcieli...

- Jestem twoją żoną! Na resztę życia! Zatrzasnęła drzwi, wychodząc, spódnice zgarnęły pęczki kurzu, które zbyt długo leżały obok skrzyni na drzewo.

Karl pragnął cofnąć wypowiedziane słowa. Gorycz w nich zawarta była trudna do zniesienia. Potrząsał gło­wą, jakby chciał pozbyć się z niej całego zła, niczym kro­pli wody po zimnej kąpieli. Potem wstał, zaczął machi­nalnie uprzątać odzież do reperowania, igły i włóczkę, którą Marja zostawiła na stole przy okiennym otworze. Na jednej kupce leżały ubrania poreperowane starannie, z ładnie przyszytymi małymi łatkami. W rzeczach na drugiej kupce wciąż widział paskudne dziury. Zawsze bardzo lubił przyglądać się rękom żony, które pracowa­ły szybko i z wprawą, niemal pieściły jego podarte ubra­nia. Było coś intymnego w tym, że Marja zaszywała dziury, które jego własne ciało wydarło. Karl ułożył wszystko na miejscu, potem wyszedł po dzieci. Zrobiło się późno. Ale wiosenny wieczór był tak jasny, że nawet dorosłych mógłby zwieść, iż to już lato.

Marja wróciła, kiedy się ściemniło, a dzieci już posnęły.

Karl zauważył ów niewidzialny dzielący ich mur i trzymał się z daleka.

Rozpoznawał to wszystko. Marja sama zdecyduje, kiedy lód może stopnieć. Za każdym razem trwało to dłużej. Dni, potem tygodnie. Zawsze kiedy widział jej wąskie, blade wargi, przepełniało go pragnienie, by znowu się do niego czule uśmiechały, rozpalały jego serce.

Dostrzegał lodowaty błysk w jej niebieskich oczach. Kiedy Marja była zła, jedno jej oko robiło się ciemniej­sze niż drugie. Gdy jednak jej serce znowu łagodniało, błękit jej oczu był gorętszy niż ktokolwiek mógł przy­puszczać, że to możliwe.

Karl nie mówił nic, kiedy wyjęła kromkę chleba i ka­wałek solonego mięsa. Nie mieli teraz mleka, krowy do­piero będą się cielić. Stały w oborze wielkie i ciężkie, ale wymiona zwisały puste niczym skórzane worki.

Musieli się zadowolić rozwodnionym piwem. Wielu piło jedynie wodę.

- Idziesz jutro do wsi? - zapytał, choć te proste sło­wa musiały ją prowokować.

Odparła zupełnie obojętnym głosem:

- Tak. Jutro jest nauka. Ostatni raz przed letnią prze­rwą. Przyjdzie pastor.

Wiedział, że ona nie lubi Revelina, i świetnie rozu­miał, że pastor budzi jej niechęć. Wolno kiwał głową.

- Potrzebowałbym twojej pomocy na polu. Na tym nowym ugorze. Trzeba wykopać karpę... Sam nie dam rady.

- Może ci chyba pomóc Anders Kar? - powiedziała. Powoli żuła solone suche mięso, aż stało się kleistą sub­stancją wypełniającą usta i żołądek.

- Może i tak.

Zaległa cisza. Słychać było tylko oddechy dzieci. Karl nasłuchiwał niespokojnie, zdawało mu się wieczo­rem, że Amelia jest jakaś rozpalona.

- Mała źle się czuła - rzekł z westchnieniem.

- Tak? Wydawało mi się, że jest całkiem zdrowa, kie­dy grała w klasy z dziećmi z Plass.

- Tak. Ale teraz ciężko oddycha. Nie słyszysz?

- Śpi mocno - stwierdziła Marja po prostu, biorąc jeszcze kawałek kwaśnego chleba.

Nie zapalili lampy na stole, oczy przyzwyczajały się do zapadającego zmroku, nie zauważyli, że jest już cał­kiem ciemno.

- Możemy się chyba położyć - rzucił Karl.

- Mam jeszcze trochę do reperowania, muszę skoń­czyć - odparła Marja.

Karl westchnął i wstał. Poszedł najpierw zajrzeć do zwierząt, umył się pośpiesznie przy studni. Potem wrócił do domu, spodnie i kurtkę powiesił na zwykłym miejscu. Okrycie w łóżku wydawało mu się ciężkie, ale zimne. Leżał i patrzył na Marję, światło lampy, którą ustawiła po swojej lewej stronie, rzucało na jej twarz chybotliwe cienie. Wyglądało to okropnie. Czarne wło­sy wymknęły się z węzła i otaczały jej białą twarz. Pal­ce miała długie i szczupłe, pracowały teraz szybko. Wy­raz ust wskazywał jednak, że Marja nie lubi tej pracy. Karl nie zdążył się jeszcze całkiem pogrążyć we śnie, gdy zauważył, że żona zgasiła światło i wsunęła się do łóżka. Było ono na tyle szerokie, że mogła się ułożyć, jak zwykle w pozycji płodu, plecami odwrócona do niego, tak daleko, że ciała nie musiały się dotykać. Karl leżał nie śpiąc aż do czasu, gdy światło znowu powróci­ło i drozd na dachu rozpoczął pieśnią kolejny dzień.

Wtedy wstał, nie budząc Marji. Ona należała do ludzi, którzy mogliby pracować do północy, ale rano nie zrywają się razem z ptakami.

Było za wcześnie, by iść do obory. Krowy też mają swój rozkład dnia, nie oczekują gospodarza o trzeciej czy czwartej rano. Ziemia jednak na wiosnę nie śpi. Więc Karl zanurzył stopy i ręce w zimnej, mokrej i ży­wej roli. Pola zmieniały się z dnia na dzień, niektóre pokryły się już delikatnymi zielonymi roślinkami. Te­raz, wcześnie rano, na zboczu wzgórza rosa mieniła się niczym szlachetne kamienie. Powietrze było czyste i świeże, wyczuwało się zapach soli idący od morza. Tylko tu i ówdzie w bruzdach połyskiwały jeszcze pa­sma lodu, ale i one stawały się z dnia na dzień węższe. Śnieg zalegał tylko wysoko na górskich szczytach, ale bywało że tam pozostawał nawet przez całe lato. Mo­że nie tylko moje serce stało się zimniejsze w ostatnim czasie, zastanawiał się Karl, idąc za pługiem. Może ca­ły świat zaczyna marznąć?

Pług uderzył o wielki kamień, Karl przyniósł łopa­tę. Ciężkie narzędzie podwajało jego siłę i wkrótce wielki szary kamień leżał nagi u jego stóp. Podniecony otarł pot z czoła i ruszył do miejsca, gdzie stary pień dębowy zamykał drogę prostym bruzdom, które żłobił pług Karla. Nadszedł czas, by usunąć karpę. Miał ocho­tę zmierzyć się ze starym pniem, pokazać mu, że Karl Oppdal nadal ma krzepkie ramiona. Wyobrażał sobie, że podziemne rozgałęzienia korzenia to ludzkie gada­nie i upokorzenia. Najgrubszy korzeń to jego ból, sta­ry pień to jego miłość. Ziemia, która trzymała mocno martwy pień, była mu przyjazna, ale nie teraz.

Chciał ją zmusić, by wypuściła z objęć karpę. Gotów był, jeśli to konieczne, wyciągać gołymi rękami korze­nie. Czuł ogień w plecach i w ramionach, przed oczyma tańczyły mu białe i czerwone płatki, gdy podejmo­wał ostatni, decydujący wysiłek. Łopata uderzyła o so­lidny kamień, stawiająca opór szara, wielka gruda, którą wydobył, stała się teraz jego pomocnikiem. Łopata zsu­nęła się, korzeń odrobinę się poruszył.

Karl Oppdal ujął ramionami korzeń i pociągnął z ca­łych sił, jasne gwiazdy eksplodowały w jego głowie, a pot mieszał się w ustach ze smakiem krwi, gdy chłop upadł na wilgotną ziemię. Korzeń wyrwał się nieocze­kiwanie, jakby człowieka spotkała nagła śmierć.

Poczucie zwycięstwa mieszało się w sercu Karla z ża­lem, że drzewo musiało się poddać.

W nowo wybudowanej szkolnej izbie ściany wciąż były złociste. Izba miała ledwie kilka miesięcy, a An­ton z Enkesetet nie szczędził na niczym. Na jednej ścia­nie wisiała duża mapa, pokazująca obce kraje i części świata. Wielkie morza pomalowano na niebiesko, a sta­ranne rysunki przedstawiały najrozmaitsze morskie potwory, które napełniały dzieci pomieszanym z cie­kawością lękiem. Na północy znajdowały się wielkie kontynenty, wyraźnie zaznaczona była Grenlandia. Znacznie większy kontynent na południu nazywał się Afryka. Nazwisko twórcy tej mapy zostało wypisane trudnymi do odcyfrowania pełnymi zakrętasów litera­mi, ale Marja wiedziała, że nazywa się on Gerhardus Mercator. Wielki uczony. W dłuższej ścianie znajdowa­ły się trzy okna pozbawione szyb, które zamykano okiennicami, ale przy ładnej pogodzie zostawiano otwarte. W jednym z narożników wymurowano duży piec, pokryty żelazną płytą. Gromadziła ona ciepło i kiedy piec napełniono po brzegi brzozowymi bierwio­nami, robiła się czerwona. Na stole nauczyciela leżały wysokie stosy książek. Większość z nich była stara, po­chodziła z prywatnych zbiorów Antona. Nowiuteńka Biblia stała w szafie przy ścianie, za szybkami z cien­kiego szkła. Wędrowny malarz wymalował na suficie sceny z Biblii i z baśni. Jeden z obrazów, który przed­stawiał boginię Dianę, natychmiast został zamalowany przez pastora. Została po nim biała plama, ale jeśli się dobrze przyjrzeć, można było zobaczyć plecionkę z li­ści, która osłaniała uda i piersi bogini.

Z początku dzieci siedziały z wytrzeszczonymi oczy­ma i wpatrywały się w cały ten przepych. Ale Mar ja bez trudu umiała zainteresować je nauką. Zaczynała bardzo ostrożnie, od rysowania literek. Delikatnie prowadziła dziecinne rączki o stwardniałej od ciężkiej pracy skórze po tabliczkach, potem wymazywała chwiejne kreseczki i kazała pisać od nowa, nie przynaglała, starała się, by nabrały zaufania do tej niezwykłej umiejętności, jaką jest pisanie. Niektórzy uczniowie potrafili napisać swo­je imię już przed pierwszą lekcją. Inne nigdy nie myśla­ły, że słowa można wyrazić inaczej niż tylko dźwię­kiem. Nawet niektórym dorosłym łzy napływały do oczu, kiedy po raz pierwszy widzieli na piśmie swoje imię. Powoli, powoli pisane słowa otwierały przed ni­mi nowy świat. Marja z uśmiechem i radością w sercu stwierdzała, że coraz więcej mieszkańców wsi odkrywa, jak książki mogą nasycić wygłodniałe dusze. A kiedy przychodzili do niej, by porozmawiać o słowach Pana, które sami przeczytali, jej serce wypełniało tajemne, buntownicze zadowolenie. Czuła się niemal jak wielki nauczyciel, jak Galileusz, który pewnego razu objawił ludziom, że ich stare wyobrażenie o świecie należy odrzucić. Jego też księża nienawidzili.

Marja bardzo lubiła czuć na sobie spojrzenia ludzi.

Otwarte, pełne podziwu spojrzenia. Była pewna, że większość z nich nie przygląda się jej pięknym piersiom ani nie obserwuje różowego koniuszka języka, którym od czasu do czasu śliniła palec, by odwrócić kartę w książce. Patrzyli na nią dlatego, że była jedną z tych, którzy wiedzą. Dlatego, że była ich przewodniczką, kie­dy wyruszali w podróż do nieznanych światów. Tym sa­mym wzrokiem patrzyli na wędrownych bajarzy, którzy gromadzili wokół siebie ludzi w zimowe noce, w czasie Godów, lub kiedy jesienne wichry wpędzały lu­dzi pod dach. Czuła się niemal oszołomiona ich uwagą, świadomość jakiejś specjalnej władzy nad nimi wprawia­ła w drżenie jej ciało, widziała, że łowią i ukrywają jej słowa niczym skarby. Czuła się wtedy wolna, miała lek­ką, jasną głowę. Bardzo lubiła spacerować tam i z po­wrotem przed słuchaczami, kiedy czytała im książkę al­bo opowiadała. Lubiła widzieć, jak głowy śledzące jej ru­chy odwracają się wolniutko od lewej strony na prawą i z powrotem. Kochała ich nieśmiałe pytania, które z czasem stawały się coraz trudniejsze i coraz odważniejsze. Niektórzy bardziej wierzący marszczyliby z pewnością nos, słysząc jej odpowiedzi, ona jednak da­wała takim ludziom do zrozumienia, że mogą nie przy­chodzić na spotkania z nią. Mogą się zadowolić nauka­mi pastora, a czytania nauczy ich dzwonnik.

Właściwie nie powinna była robić nic innego, tylko podczas tych lekcji ćwiczyć naukę pisania i czytania. Ale jak to możliwe? Jak można nauczyć kogoś czytać, nie zajmując się myślami, które czytanie rodzi? Biblia i katechizm, księgi psalmów i opowieści historyczne by­ły elementarzami tych dzieci. Marja nie miała książek, które zostałyby stworzone wyłącznie z myślą o nauce pisania. Bardzo tego żałowała, chociaż przecież nie ma sensu czytanie czegoś, co nie posiada treści. Mimo to zdarzało się, że sama układała krótkie zdanka złożone z prostych słów tak, aby nawet najmniej pojętni ucznio­wie byli w stanie je zrozumieć. Książki bowiem bywa­ją zbyt trudne. Język, którym się posługują, na ogół nie odpowiada codziennej mowie. Marja stwierdziła też, że większość z jej uczniów po prostu nie rozumie duń­skich słów, których zazwyczaj używają księża i urzędy. Zawsze dzień nauki kończyła śpiewem. Pewna kobie­ta z Północy napisała kilka pięknych psalmów, które Marji bardzo się podobały. Nie było w nich oskarżeń ani napomnień, jakie zawiera większość kościelnych te­kstów. Były to dobre, pełne wiary w życie pieśni. Nau­czyła się na pamięć kolejnych zwrotek i z zadowoleniem stwierdziła, że udało jej się spełnić przy tym również po­lecenie Revelina, by godziny w izbie szkolnej wypełnio­ne były budującą treścią. Odmawiała też z dziećmi krót­ką modlitwę. Teraz, na zakończenie pierwszego okresu pracy, pożegnała wszystkie dzieci serdecznie i każdemu wręczyła ładnie ozdobiony arkusik papieru. Na każdym wypisała nazwisko dziecka oraz informację, że z powo­dzeniem uczestniczyło w nauce czytania i pisania. Dzie­ci przyjmowały te świadectwa ze zdumieniem, od tej chwili kochały ją jeszcze bardziej. Dyplomy nawet w najbiedniejszych domach komorniczych zostały opra­wione w ramki i powieszone na ścianie. Pewnie jeszcze w wiele dni po tym będzie można spojrzeć na ów pa­pier ze łzami w oczach, gdy życie wyda się zbyt trudne. Będzie wtedy można wyprostować plecy i poczuć się nieco bardziej wartościowym.

Kiedy w ten piątkowy wieczór Marja przyszła do dworu, gorączka Gjertrud spadła. Anton, już spokojniejszy, zaprosił pasierbicę na kolację. Był to znak zgo­dy, porozumienie umacniane z każdym kęsem kiełba­sy i każdym łykiem słodkiego piwa.

- Rozmawiałem z Karlem - zaczął Anton. Marja skinęła głową, żując w milczeniu.

- On przychodzi teraz rzadziej. Ale nie rozumiem, dlaczego.

Marja rozsmarowywała masło na chlebie gwałtow­nymi ruchami.

- Ja też nie rozumiem. Może dlatego, że sam chciał­by mieć jeszcze jedno dziecko - powiedziała szorstko i natychmiast pożałowała, że ujawniła najgłębsze pra­gnienie swego męża. To nie w porządku z jej strony. Karl byłby boleśnie zraniony.

- Powinien się cieszyć, że ma dwoje zdrowych. I nie upominać mnie, że martwię się takim, jakie mi los ze­słał.

Jego głos był suchy, pełen żalu, zmęczony po wielu nieprzespanych nocach.

- Twoje dziecko jest, jak mi się zdaje, zdrowe? Pytała ostrożnie, a jej spuszczony wzrok sygnalizo­wał, że nie oczekuje odpowiedzi.

- Oczywiście. Chłopak żyje i rośnie, jak powiada Karl. Marja jadła dalej, jedzenie smakowało jej, mimo że znajdowała się w domu smutku. Zawsze po dniu spę­dzonym w izbie szkolnej czuła się wyjątkowo głodna.

- Moja matka... rozmawiałeś z nią ostatnio? Czy ona cię... poznała? Dzisiaj wydawało mi się, że wraca jej przytomność.

Anton spojrzał na nią rozjaśnionym wzrokiem.

- Tak myślisz? Czy to może być prawda? Ja nicze­go nie zauważyłem, nie odwiedzałem jej za często w ciągu ostatniej doby. Nie mam już sił... Musiałem wyjść na powietrze. Przeszedłem się trochę i zobaczy­łem, że brzozy są już zielone...

- Bardzo dobrze - rzekła Marja. - Nie pomożesz Gjertrud, zadręczając się na śmierć przy jej posłaniu.

Anton mrugał wolno powiekami. W oczach pojawi­ły się dawne łzy.

- Dlaczego ty zawsze używasz jej imienia, Marjo? Wiesz, nigdy nie słyszałem, żebyś mówiła mama albo matka!

- To prawda. Tak się jakoś złożyło. Zawsze tak by­ło, odkąd pamiętam. Może mówiłam mama, kiedy by­łam mała. Ale dorosłej kobiecie to chyba już nie bardzo wypada, prawda? A poza tym ona ma na imię Gjertrud.

Marja umilkła, zamyśliła się.

Odczuła lęk, bo nie potrafiła sobie przypomnieć, czy jej własne dzieci mówią do niej mama, czy też zwraca­ją się po imieniu.

Anton skończył jedzenie, zjadł tylko kawałek zim­nego mięsa. Bardzo wychudł od czasu narodzin syna.

- Chodźmy do niej - rzekł i ujął Marję pod rękę, nie zastanawiając się, czy nie chciałaby się jeszcze napić pi­wa po jedzeniu.

Ciało Gjertrud tonęło w puchowych pierzynach i poduszkach, którymi Anton ją otoczył, by stworzyć możliwie najbardziej komfortowe warunki. Marja odrzuciła pierzynę z wciąż rozpalonego ciała, uchyliła okno, by wywietrzyć zapach choroby z pokoju. Gjer­trud nadal krwawiła, ale teraz dużo mniej. Wydzielina nie była już taka cuchnąca, wszystkie straszne objawy gorączki połogowej ustąpiły. Marja nie mogła zrozu­mieć, co się dzieje. Gjertrud nie była zdrowa, ale nie umierała. Nie mogła też odzyskać świadomości!

Ani wywary z ziół, ani smarowidła nie pomagały, nie odniosły widocznego skutku tajemnicze formułki, które Marja w desperacji szeptała nad głową chorej. Kiedyś, chociaż bez wielkiego przekonania, próbowa­ła położyć dłonie na ciele Gjertrud i skoncentrować się, ale ciepło, które przenikało ją strumieniami wtedy, kie­dy masowała kręgosłup Kari, nie pojawiło się. Ręce Marji pozostały tak samo letnie jak skóra, na której spoczywały. Zresztą Marja nie spodziewała się niczego innego. Pamięć tamtego przeżycia z Kari prawie cał­kiem się ulotniła, pojawiała się czasem we wspomnie­niach niczym dawny sen.

- Ona wciąż śpi - powiedział Anton tym pełnym nie­pokoju szeptem, jakim chętnie posługujemy się przy łożu chorego. Jakby nam się zdawało, że normalny głos go zadławi.

- Jest nieprzytomna. Nie reaguje na nic, ani kiedy ją myję, ani kiedy ją przebieram, ani kiedy karmię czy mówię do niej.

- Wiem - odrzekł zrozpaczony. - Ale przecież nie wolno nam tracić nadziei prawda?

- Nie wolno - odparła Marja.

- Posiedź ze mną trochę - poprosił Anton i Marja uświadomiła sobie nagle, że samotność przy łożu mał­żonki zabija tego człowieka.

Usiedli.

Anton zaczął coś mówić. Marja milczała, lecz gładzi­ła dobrze znaną twarz tej kobiety, która była jedyną matką, jaką znała. Rysy wydawały się dziwnie młode. Głębokie zmarszczki na czole wygładziły się, zostały tylko cieniutkie kreski. Gjertrud miała białą skórę, na której pojawiały się czasami nienaturalnie płomienne rumieńce. Ciało raz po raz drgało lekko, czasami zda­wało się, jakby oczy miały się otworzyć.

Po chwili jednak znowu zapadała w bezruch, tylko gałki oczne poruszały się za cieniutką zasłoną powiek.

Anton i Marja byli zmęczeni i przygnębieni. Nie mogliby zasnąć, ale siedzieli przy łóżku bez słowa. Dla­tego oboje podskoczyli i otworzyli oczy, gdy nagle cho­ra wydała z siebie zrozumiały dźwięk.

- Dziecko - rzekła Gjertrud i uniosła głowę, która zaraz ciężko opadła z powrotem.

- Moja kochana, obudziłaś się! Panie Boże, obudzi­łaś się!

Anton ujął jej słabe ręce, potrząsał nimi, szukał wzroku żony. Gjertrud otwierała je z trudem. Minęło wiele sekund, zanim zdołała popatrzeć w oczy męża. Słaby uśmiech ukazał się na jej wargach.

- Dziecko, Anton. Co... gdzie... żyje...

- Tak! Tak! Ono żyje!

- To chłopiec, prawda? Gjertrud mówiła szeptem.

- Tak! To chłopiec.

Anton i Marja spoglądali po sobie. W oczach Marji czaiło się ostrzeżenie. Anton zmienił temat.

- Moja kochana... musisz wyzdrowieć! Musisz do mnie wrócić, musisz...

- Opiekuj się nim dobrze, Maryjka - poprosiła Gjer­trud, ale żadne z nich nie wiedziało, czy ma na myśli męża, czy syna.

Po chwili znowu straciła przytomność. Czekali jednak nie dłużej niż godzinę, gdy ponownie się odezwała. Tym razem chciała się podnieść na posłaniu, poprosiła o wodę.

Marja wspierała ją, dała jej wzmacniającej zimnej herbaty z miodem. Gjertrud piła z wdzięcznością. Na­pój nareszcie dodawał jej sił. Głos miała czysty, kiedy do nich mówiła.

- Anton, jak on ma na imię? Ile on ma... ile czasu mi­nęło...

- Parę tygodni - odparł Anton, chcąc uniknąć do­kładnej odpowiedzi na to pytanie.

- Kto go trzymał? - zapytała Gjertrud z uśmiechem, mając na myśli chrzest.

Mar ja westchnęła.

Anton nie znajdował odpowiednich słów.

- On jeszcze nie został ochrzczony - odparła Marja niepewnie. - Chcieliśmy zaczekać, aż ty...

- Nie czekajcie! Nawet jeśli jest zdrowy i silny, trze­ba go jak najszybciej wpisać do Księgi Bożej. Nie prze­żyłabym, gdyby...

Anton ciężko przełknął ślinę.

- On... dziecko... on nie jest... Marja przerwała mu pospiesznie.

- Zajmiemy się tym. Anton porozmawia z probo­szczem, ochrzcimy go w następną niedzielę.

- Ty go zaniesiesz, Marjo. Skoro ja sama nie mogę, to powinnaś ty...

Marja bez słowa skinęła głową. Obietnice nie miały najmniejszego znaczenia. Gjertrud wracała do życia. Z wdzięczności gotowi jej byli obiecać gwiazdkę z nieba.

Marja wracała do domu lekkim krokiem, cieszyła się, że opowie Karlowi o tym, jaki cud się wydarzył. On z pewnością najbardziej się ucieszy obietnicami Antona. Pan dotrzymał swojej części umowy. Małżon­ka wraca na drogę życia. W takim razie Anton z Enkesetet powinien dotrzymać swojej i pozwolić synowi żyć! Jeszcze tego samego wieczora Milla i chłopczyk przeprowadzili się do innej izby i chłopiec po raz pierwszy od dnia narodzin mógł zobaczyć światło dnia.

Tego wieczora uśmiech Karla był czuły i szczery, głowę młodego gospodarza przepełniały dobre myśli. Dla­tego Marji łatwiej było go zrozumieć, kiedy poszukiwał zbliżenia i kiedy później wyrażał jej wdzięczność.

Tej nocy także Revelin nie zaznał spokoju. Tym ra­zem jednak to nie demon z dawnych snów go dręczył, to nie ta roześmiana jasnowłosa kobieta nie pozwalała mu zasnąć. Tym razem nie spał z powodu jej córki. Marji Oppdal.

To, czego dowiedział się od bogobojnych dobrych ludzi, sprawiło, że zaciskał pięści w gniewie.

Od pierwszej chwili występował przeciwko szkolnej izbie, w której Marja miała uczyć dzieci sztuki czytania. Wielokrotnie przestrzegał przed złymi nauczycielami i fałszywymi prorokami, przed ludzką pychą. Przestrze­gał przed pułapkami, w które wpaść mogą wierni, gdy­by ważyli się na własną rękę czytać trudne słowa Pana.

Teraz miał dowód.

Jedna nieszczęsna owieczka została sprowadzona nad przepaść przez fałszywego pasterza. Z trudem uda­ło się pastorowi doprowadzić ją z powrotem do stada.

Ostatnia lekcja Marji dobiegła końca.

Może jej heretycka działalność wystarczy, by wypę­dzić również ją z parafii?

Revelin nie spał i rozmyślał. Rozmawiał ze swym Bogiem i otrzymał odpowiedź.

Kiedy więc ta sama kobieta następnego dnia nieocze­kiwanie wkroczyła do jego gabinetu, odpowiedział sza­leńczym śmiechem na pytanie, które zadała.

Anton i stary lensman wyglądali na przestraszonych. Żona lensmana, Karl Oppdal i Marja spoglądali po so­bie niepewnie.

Pastor rozkoszował się tą chwilą, gdy spokojnie pochylony wspierał ręce na blacie swego szerokiego biur­ka. Każde słowo wypowiadał tak wyraźnie, że Anton z Enkesetet otworzył usta.

- Chcesz, by Marja Oppdal była matką chrzestną twego dziecka, mój dobry człowieku? Powiadam ci jed­nak, że dopóki ja jestem proboszczem w tej parafii, do niczego takiego nie dopuszczę. Skoro ziemski ojciec nie troszczy się o dobro swego dziecka, to musi wkroczyć Wszechmocny Ojciec i Pan. Marja nigdy nie będzie po­dawać do chrztu niewinnego dziecka przy moim ołta­rzu. Szczerze powiedziawszy, posiadam wiadomości, które mogłyby doprowadzić do wykluczenia jej ze świę­tej wspólnoty. Ale o tym będzie się rozmawiać później. Sporządźmy teraz dokumenty związane z chrztem twe­go syna. Ja sam będę go trzymał do chrztu.

To wielki zaszczyt.

Proboszcz jako ojciec chrzestny!

Anton zrozumiał jednak, o co chodzi.

- Odmawiasz Marji Oppdal, siostrze tego chłopca, prawa trzymania go do chrztu?

- Tak, nie należy ona do osób, którym powierzył­bym los niewinnego dziecka.

Marja zrobiła krok do przodu. Górowała nad pasto­rem wspartym o biurko. Revelin miał ochotę wstać, bar­dzo źle się czuł, kiedy Marja mówiła nad jego głową.

- Posunąłeś się za daleko, Revelin - powiedziała cicho. A jej oczy dodały: myślałam, że zawarliśmy umowę.

Bez lęku przyjął jej niebezpieczne wyzwanie. Marja zrozumiała, że coś się stało, że równowaga sił została zachwiana. Odzyskała jednak trochę nadziei, widząc, że na jego łysej głowie perli się pot.

- Opuść ten dom, Marjo Oppdal! Jesteś tu niepożą­dana! Spotkamy się w kościele następnej niedzieli, spadnie wtedy na ciebie gniew Pana. Bądź pokorna, Marjo Oppdal, to może zostanie ci jeszcze trochę nadziei na wieczne zbawienie...

- Mam gdzieś twoje zbawienie! Niech ci się nie wy­daje, że możesz mnie wycisnąć niczym gomółkę nie­dojrzałego sera. Ja jestem zrobiona z twardego mate­riału, Revelin! Ja też nie jestem bezsilna!

Wpatrywał się w nią zmrużonymi oczyma. Musiał jednak jeszcze raz poprosić, by opuściła pokój, zanim drzwi zamknęły się za małżonkami Oppdal.

ROZDZIAŁ X

Kiedy Justitian wróci. Kiedy twój jedyny syn wróci, w księżej sutannie albo bez. Wtedy zobaczysz, Revelinie... Wtedy zobaczysz, że Marja Oppdal posiada wła­dzę, której nie chciałbyś jej udzielić. Już teraz się mnie boisz, klecho, widziałam niepewność w twoich oczach i drżenie twoich starych rąk. Ale będziesz miał powód bać się mnie jeszcze bardziej. Nie zejdziesz spokojnie do grobu, ty przeklęty złodzieju!

Marja leżała sztywna przy swojej krawędzi łóżka, Karl zasnął już dawno temu. Czuł się upokorzony wstydem z powodu zajścia u pastora. Nigdy przedtem nie słyszał, by jakiś pastor zabronił człowiekowi trzy­mania dziecka do chrztu, takiego zaszczytu odmawia­no jedynie kobietom lekkich obyczajów, ludziom wy­jętym spod prawa i heretykom. Jak on mógł? Karl mówił, że trzeba złożyć skargę do króla, a w każdym razie do biskupa. Marja prychnęła tylko i powiedziała, że król ma teraz ręce pełne szwedzkiej krwi, nie znaj­dzie więc czasu na takie bagatelki. A biskupi nigdy nie występują w obronie zwyczajnych ludzi, w każdym ra­zie jeśli chodzi o tego rodzaju sprawy. Może nawet bi­skup zechciałby wzmocnić stanowisko swego sługi i za­mknąć im obojgu drzwi do kościoła? Wtedy ich życie we wsi byłoby nie do zniesienia. Trzeba machnąć ręką, chodzi w końcu tylko o chrzest.

Karl nie zgadzał się z nią, twierdził, że gdyby cho­dziło o normalne dziecko, to Marja walczyłaby pazu­rami z pastorem. Wiedziała, że w jakimś sensie Karl ma rację, ale nie chciała się do tego przyznać.

- Maleństwo powinno zostać zaniesione do kościo­ła - powtarzał Karl.

- A nie zostanie, jeśli my się nie wycofamy. Anton ma innych... Nawet sam proboszcz zaproponował, że zostanie ojcem chrzestnym. To dziecko też chyba za­służyło sobie na więcej honorów niż rodzice chrzestni tacy jak my, ja pyskata i niepokorna, a ty nieśmiały!

Te ostatnie słowa po prostu wykrzyczała. Karl mu­siał dostrzec logikę w jej rozumowaniu. Westchnął więc głęboko, szepnął dobranoc i zasnął.

Serce Marji było zimne niczym stal. Ta upokarzająca scena w gabinecie pastora to jedna sprawa. Wprawdzie nie oczekiwała, że po tak długim czasie Revelin podej­mie ofensywę. I dawał coś do zrozumienia. Co to może być? Starała się przypomnieć sobie wszystko, zastana­wiała się, oceniała, ale nie mogła dojść do żadnych wnio­sków. Może to tylko takie straszenie, może właśnie o to chodziło, by nie mogła w nocy spać? Rozmyślała o szko­le, ale wiedziała przecież, że pastor już raz przegrał w tej sprawie. Najznakomitsi mieszkańcy parafii zaakcepto­wali szkołę, płacili na nią, posyłali do niej własne dzieci i dzieci swojej służby. I wszyscy kłaniali się pięknie Mar­ji, kiedy spotykali ją w drodze do szkoły albo ze szkoły.

Nie, jego brudne ręce nie dotkną szkoły.

I chociaż Marja rozważała wszelkie możliwości, nie mogła odgadnąć myśli pastora. Nie znajdowała żadne­go punktu zaczepienia. Dotychczas jeszcze nie. Nic się nie stanie, dopóki Justitian nie wróci.

Wtedy ożyje w nim znowu jego pierwsza młodzieńcza, gorąca miłość, wybuchnie z całą siłą. Syn pastora, probostwo, ba, cała parafia zostanie dotknięta skanda­lem. Dla Marji jednak nie będzie to już miało żadnego znaczenia. Bo zanim kurz opadnie, ona wypełni swoją wolę. Justitian będzie w jej rękach najskuteczniejszą bronią. I dotknie starego pastora w miejsca dla niego najboleśniejsze. Narazi go na utratę czci oraz pieniędzy.

Justitan musi się już zbliżać do końca swoich studiów. Prawdopodobnie wróci do domu, zanim lato zmieni się w jesień. Do Bożego Narodzenia Marja zdoła zrealizo­wać swoje plany. A nim nadejdzie kolejne lato, Justitian będzie w jej rękach niczym nowo narodzone jagniątko.

Marja uśmiechała się w ciemnościach, ręce składały się, ale nie do modlitwy. Czuła drżenie w całym ciele, jakiś niepokój, coś, co przypominało głód, ale głodem nie było. Przez chwilę zastanawiała się nawet, czy nie wstać i nie zjeść kawałka sera. Zmieniła jednak zdanie, postanowiła obudzić Karla. Delikatnymi palcami po­głaskała uśpioną twarz.

Poruszał ustami, mamrotał coś, miała wrażenie, że coś mu się śni. Szturchnęła go lekko i powiedziała cichutko:

- Obejmij mnie, Karl.

Na wpół rozbudzony oplótł ją posłusznie ramionami.

Przytuliła mocno policzek do jego twarzy, wilgot­nym językiem pieściła kąciki jego ust. Karl obudził się już całkiem, przytulił ją mocno do siebie. Marja przy­warła do niego, chciała, żeby wiedział, iż go pragnie, ale on wciąż leżał z zamkniętymi oczyma.

Błądziła teraz palcami po jego ciele, po silnym, cie­płym brzuchu. Zsuwała dłoń ku dołowi, leciutko jak w zabawie, a zarazem dawała do zrozumienia, czego oczekuje. On leżał spokojnie, niezwykle spokojnie, i Marja zastanawiała się, czy rzeczywiście nie śpi. Stała się bardziej natarczywa w pieszczotach, poczuła, że najgorętsza okolica jego ciała reaguje na jej dotyk, od­dech męża wciąż jednak był spokojny, twarz nie wyra­żała żadnych uczuć.

- Karl...

Szept zabrzmiał w ciszy niczym krzyk.

- Mmm...

- Czy nie rozumiesz, że chcę...

- Mmm...

Marję zirytował brak reakcji. Podniosła się na posła­niu, a potem położyła na Karlu, siłą rozchylała jego wargi, całowała go namiętnie. Wtedy obudził się na do­bre. Jakby udzielił mu się głód, który ona odczuwała. Przyjmował jej pocałunki łapczywie, niemal desperac­ko. Marja odsunęła się odrobinę, ale nie zerwała kon­taktu z jego wargami i lędźwiami. Tuliła się do niego mocno, nie miała czasu na nic innego.

Ale nic się nie działo.

Ze zdumieniem stwierdziła, że ciało Karla nadal po­zostaje uśpione. Jeszcze przez chwilę próbowała je roz­budzić, jeszcze raz dotknęła pieszczotliwą, ale stanow­czą dłonią jego najbardziej wrażliwych miejsc. Ale twarz Karla wciąż była ukryta w jej czarnych włosach, drgnął tylko lekko, kiedy doświadczoną ręką ujęła jego członek.

Policzki Marji płonęły teraz już nie tylko z pożądania. Co jest nie tak? Co się stało? Karl nie okazywał ani odro­biny podniecenia, w ogóle nie odpowiadał na jej starania. Coś musiała zrobić nie tak jak trzeba. Przecież zawsze tak łatwo było go rozpalić, to on okazywał więcej zapału, to on nigdy nie miał dość, to on dopraszał się dostępu do jej ciała niczym małe dziecko do garnka z miodem.

- O co chodzi? - zapytała odrobinę zbyt zirytowa­nym szeptem, by mógł jej odpowiedzieć.

Opadła z powrotem na posłanie, zaniosła się szlo­chem. Przyciągnęła mocno okrycie i zawinęła się w nie.

Do diabła.

Co się dzieje z jej mężem?

Marja postanowiła, że będzie mu okazywać rozczaro­wanie, złość, irytację. Jeśli tego nie uczyni, to jak obro­ni się przed głupimi myślami, że jest nie dość dobra?

Pastor czytał list we wczesnym świetle majowego poranka i gładził siwy zarost powykrzywianymi przez reumatyzm palcami.

Wiele myślał o synu w ostatnim czasie. Może dlate­go, że ciało zaczynało marzyć o wiecznym spoczynku. Zmysły i myśli się przeciwko temu buntowały, Reve­lin nie był jeszcze gotów umierać. Jeszcze są sprawy niezałatwione, wciąż jest coś szczególnego, co, jak są­dził, Pan musi mu powierzyć jako swemu wiernemu słudze. Życie nie może przecież sprowadzać się tylko do tego, co już pozostało za nim.

Zdrowie miał niezłomne, wiedział o tym. Ciało mo­gło się wydawać stare i połamane, ale przecież udźwi­gnęło wszystkie trudy tego świata. Wszelkie próby, od pokus z najwcześniejszych lat aż po przekleństwo, które zaciążyło na całym jego życiu.

Demony Marii. Te, które odbierały mu sen i radość. Udało mu się parę razy je oszukać i w nagrodę za zwycię­stwo otrzymał syna. Żałosna Cecilia, jego małżonka, na­wet tego prostego zadania nie wypełniła z honorem. Uro­dziła mu słabowite dziecko, mdłą karykaturę mężczyzny.

No cóż, pozostaje mieć nadzieję, że studia w wiel­kim mieście zrobiły z niego człowieka. Może się cze­goś nauczył. Może wróci do domu i stanie się dumą swego dobrego ojca? Niestety, Revelin w to nie wierzył. Ale gdzieś w jego sercu znajdowało się takie miej­sce, taki wrażliwy punkt, który z latami stawał się co­raz większy. Nadzieja.

Syn jest wszystkim, co posiada.

Tylko on może przekazać jego nazwisko dalej.

A to jest najważniejsze.

Wprawdzie potrzebna jest do tego również kobieta, Revelin nie zapominał o tym, ale nietrudno będzie ją znaleźć, trzeba tylko porozmawiać z tymi właściwymi. Proboszcz w sąsiednim Gaupne, na przykład, ma cór­kę. Uczciwa i dobra młoda kobieta o krągłych ramio­nach i rumianych policzkach. Nie mówi wiele, ale tak powinno być. Poza tym punktem honoru jej matki jest wypełnienie po brzegi posażnych skrzyń panny wszel­kim dobrem, jakim ich gospodarstwo rozporządza.

Nieźle też będzie związać trochę ze sobą dość zaro­zumiałego kolegę. Może powściągnie nieco swoje zbyt liberalne poglądy.

Tak, tak sprawy powinny się ułożyć.

Revelin postanowił jak najszybciej pomówić o swych planach z ojcem panny. Niech wszystko bę­dzie jasne, kiedy Justitian wróci do domu. To już chy­ba niedługo. Wprawdzie Revelin nie dostał od syna ani jednego listu przez te wszystkie lata, ale też niczego ta­kiego nie oczekiwał. Stary nauczyciel, Magellan, nato­miast słał wierne sprawozdania z poczynań młodego człowieka na uniwersytecie. Minionego lata, w ostat­nim liście, stary człowiek drżącą ręką donosił, że Reve­lin junior może zakończyć studia z najlepszymi wyni­kami. Tak więc okrągła sumka wydana na kształcenie syna nie poszła na marne. Magellan osobiście przeka­zywał ją rok po roku Justitianowi.

Prawdopodobnie zostawiał sobie co najmniej połowę za fatygę, Revelin nie miał co do tego najmniejszych wąt­pliwości. Ale pamiętał Magellana dobrze, nie zapomniał jego zasług. Pamiętał, że ten nieduży, wierny człowieczek był niczym opoka, kiedy studenci teologii zaczynali się burzyć. Justitian znajdował się pod właściwą kontrolą. Słowa o jego pracowitości i sukcesach budziły w starym ojcu zarówno wątpliwości, jak i oczekiwanie.

Pieniądze nie zostały roztrwonione, te przynajmniej nadzieje Justitian spełnił. Pewnego dnia zajmie stano­wisko ojca i pomnoży honor oraz srebro rodziny Revelinow. Jego pierwszy syn będzie nosił imię dziadka. Dzięki temu nazwisko Revelina pozostanie po wiecz­ne czasy na ustach ludzi, budzić będzie ten lęk i szacu­nek, na który zasługuje.

Stary pastor odłożył list. Czytywał go ostatnio co­raz częściej, a od czasu do czasu łapał się na tym, że spogląda na wody fiordu, myśląc o Justitianie.

Syn niedługo wróci.

Chłopiec przemienił się w mężczyznę.

Revelin musiał przyznać, że cieszy się, niebawem sam zobaczy różnicę. Chociaż wciąż nie pozwalał so­bie na zbyt wiele radości, liczył się bowiem z tym, że rozczarowanie też nie zostanie mu oszczędzone.

Justitian jest z pewnością dorosły. Ale słabość ma we krwi, a nawet klimat Kopenhagi nie jest w stanie odmienić ludzkiej natury.

Dziecko z Enkesetet zostało przyniesione przed ołtarz Pana w drugą niedzielę maja. Towarzyszyło mu czworo najznakomitszych obywateli wsi, a syna przy­niósł Anton osobiście. Równie dobrze sam może być oj­cem chrzestnym dziecka. Choć mógłby być dziadkiem...

Anton nie promieniał, jak to się zdarza, kiedy podeszły wiekiem ojciec niesie do chrztu pierwszego syna. Szedł pewnym krokiem, trzymał dziecko w objęciach, odsuwając je trochę od siebie. Malec, jak na swój wiek, był duży, wyglądał na parę miesięcy. Buzia spoczywa­jąca wśród brokatów i koronek, haftów, pereł i falba­nek, wydawała się może niewielka, ale też sukienka, w którą dziecko było ubrane, ważyła chyba więcej niż ono samo. Wszyscy musieli wiedzieć, że dziecko po­chodzi z zamożnego domu. Towarzyszący mu orszak kroczył w głębokiej powadze. W ławkach słychać było szepty, ludzie wyciągali szyje, gdy pastor odsunął cza­peczkę, by pobłogosławić małego.

Ludzie widzieli, że dziecko jest dziwne.

Nie całkiem zdrowe.

Kobiety próbowały dostrzec jakieś paskudne znamio­na lub zniekształcenia, ale buzia była okrągła, uśmiech­nięta, z wielkimi, ciemnymi, nieco skośnymi oczkami. Włosy czarne! Sterczące, czarne, stanowczo zbyt długie!

Anton wiedział, co ludzie myślą, wiedział, że to dla nich sensacja, dla niektórych też złośliwa radość. Ci nieszczęśni nędzarze odczuwali teraz wielki triumf. Mogli sobie siedzieć w otoczeniu zdrowych dzieci. An­ton wiedział, co czują.

Zaraz po ceremonii oddał dziecko żonie lensmana, która przyjęła je więcej niż chętnie. Ojciec małego nie za­praszał na wielkie przyjęcie, nie wypadało się radować, skoro pod tym samym dachem matka chłopca leżała ciężko chora. Parę osób jednak mu towarzyszyło, kiedy po raz pierwszy przenosił przez próg domu w Enkesetet swoje ochrzczone dziecko. Proboszcz oznajmił wpraw­dzie, że nie zamierza uświetniać przyjęcia swoją obecno­ścią, skoro ma w nim uczestniczyć Marja Oppdal.

Anton odparł na to, że obejdą się blaskiem pięknych żyrandoli z Salzburga, które zdobią salon w Enkesetet.

Dlatego Marji przypadł zaszczyt podania dziecku ry­tualnego kawałeczka masła po chrzcie. Malec lizał z za­pałem srebrną łyżeczkę, dopóki była na niej choć odro­bina smakowitej złocistej masy. Widocznie lubił masło.

Goście rozchmurzyli się, gdy piwo i pyszne jadło po­jawiły się na stole. Kobiety brały chłopczyka na ręce, ale patrzyły na niego raczej z ciekawością pomieszaną z lękiem niż z macierzyńską czułością. To naprawdę podmieniec. Ci jednak, którzy czuli jego żywe, ciężkie ciało w ramionach, musieli przyznać, że był czarują­cym chłopaczkiem. Mimo wszystko.

Anton pozostał poważny i milczący, dobry nastrój gości mu się nie udzielił. W środku przyjęcia zniknął nie­oczekiwanie, a później Marja odnalazła go w łóżku Gjer­trud. Chora spała, Anton zaś drzemał, leżąc u jej boku. W pomarszczonych dłoniach trzymał osłabłą rękę żony.

Marja chciała się wycofać, zostawić ich w spokoju, ale nagle Gjertrud odezwała się cicho:

- Dziecko, Maryjko. Mały Benjamin... może byś go przyniosła do nas?

- Oczywiście. Ale czy jesteś w stanie...

- Pewnie, że jestem. Chcę mieć ich obu przy sobie. Moich chłopców.

Uśmiechnęła się blado. Oczy jej lśniły.

Marja przyniosła malca, wciąż ubranego we wspania­łą sukienkę. Usteczka błyszczały mu od masła, uśmiechał się radośnie jak zawsze. Głupi uśmiech, uważała Marja. Dowód na to, że dziecko nie jest takie jak powinno.

Gjertrud nigdy o niczym nie wspomniała. Odmien­ność chłopca musiała być dla niej oczywista, ale zacho­wywała się jakby nigdy nic. Marja uważała, że to dziw­ne. Kalectwo dziecka nie zniknie przecież, jeśli się go nie będzie dostrzegać. Niezależnie od tego, czego Gjertrud sobie życzy, czego pragnie, nie odmieni rzeczywistości.

- Patrz! On się do mnie śmieje - mówiła matka uszczę­śliwiona.

Oczywiście. Nieustannie śmieje się jak głupi.

- Spójrz, Maryjko! On jest podobny do mojej mamy! Skąd niby mam to wiedzieć?

- Maryjko, dlaczego ty nic nie mówisz? Czy to nie najpiękniejsze niemowlę, jakie widziałaś? No, dla cie­bie to może trzecie najpiękniejsze...

- Mm. Jaki zdrowy! A apetyt ma, ten mały łobuziak!

Nagle Gjertrud spoważniała. Wolną ręką pogłaska­ła przerzedzone włosy męża. Ogarniało ją zmęczenie, ale Marja nie chciała zabierać jej synka.

- Spij, Gjertrud. Niech dziecko leży między wami. Spij, przyjdę później i przyniosę wam coś do zjedze­nia. Anton... On też jest pewnie bardzo zmęczony. Te­raz muszę się zająć gośćmi.

- Tak. Dziękuję ci, Maryjko. Dziękuję za wszystko. Marja uścisnęła chorą. Poczuła, że skóra na policz­ku tamtej jest sucha niczym pergamin.

Kiedy nieliczni goście się pożegnali, Marja weszła ci­cho do trojga śpiących. Stanęła w drzwiach i patrzyła na nich przez chwilę. Wydawali się bardzo spokojni.

Anton ocknął się, słysząc kroki. Usiadł na posłaniu, uświadomił sobie, że to dziecko ciąży mu na ramieniu. Niechętnie odepchnął od siebie zawiniątko w stronę Gjertrud, potem wstał. Przepraszał Marję, że usnął, pytał o gości. Marja uspokajała go, że wszystko w porządku.

Twarz Gjertrud nawet nie drgnęła.

W jej uśpionym ciele był jakiś upiorny spokój.

Kiedy dziecko poruszyło się i zapłakało, a matka nie otworzyła oczu, Marja zrozumiała, co się stało. Z krzy­kiem dopadła do Gjertrud, uklękła przy łóżku, szarpa­ła ją za ramiona, potrząsała całym ciałem. Głowa tam­tej kiwała się z boku na bok jak u szmacianej lalki.

Marja zakryła rękami usta. Bezradnie patrzyła w przerażone oczy Antona.

- Boże, Anton, ona nie żyje!

Słowa brzmiały niczym jęk, w gardle dławiło ją ty­siące niewypowiedzianych lęków.

- Nie - rzekł Anton, kręcąc głową. Przez moment wydał jej się podobny do Benjamina. Niczego nie poj­mujący, uśmiechnięty, jakby Marja powiedziała wątpli­wy dowcip. - Ona żyje... rozmawiała ze mną... przed chwilką... rozmawialiśmy... spaliśmy razem...

Marja skuliła się, przyłożyła ucho do piersi Gjertrud. Nie słyszała bicia serca, nic nie słyszała, tylko szum w uszach.

- Ona... odeszła - wykrztusiła. - Mamo... Dopiero teraz ponura prawda dotarła do Antona.

Nigdy przedtem nie słyszał, żeby Marja mówiła do Gjertrud mama. A teraz Gjertrud już tego nie słyszy.

Dziecko uspokoiło się, pewnie znowu usnęło, przy­tulone do nieruchomego ciała matki, jakby chciało wchłonąć w siebie resztki jej ciepła. Marja przygarnęła małego do siebie, na moment zanurzyła twarz w słodkawym zapachu niemowlęcia. Potem ułożyła zawiniąt­ko w kołysce przy łóżku i wybiegła z pokoju, nie pa­trząc na odrętwiałego ojczyma.

Chłopczyk wrzasnął jak kot boleśnie ukłuty ostrym narzędziem. Były w tym krzyku ból i intensywność, które sprawiły, że w głowie Antona eksplodowało ty­siąc czerwonych słońc.

Dziecko nie umarło.

Znaleźli je w kącie, ciche niczym młody zajączek, który pojął, że lis zamierza się z nim pobawić, zanim wbije zęby w delikatne gardziołko.

Anton nie uśmiercił malca, a później, pośrodku ca­łego zamieszania leżał na podłodze przed łóżkiem zmarłej jak złożony w ofierze. Tylko Karl miał odwa­gę się do niego zbliżyć. Marja zasłaniała sobą dzieci i patrzyła na straszny spektakl, który się przed nią roz­grywał. Za nią niczym posągi stały kucharka i Milla, Marja zauważyła, że kobiety wstrzymują oddech.

Karl podniósł starego człowieka z podłogi, ale ten dosłownie leciał mu przez ręce. Z gardła wydobywał się jakiś okropny bełkot. 'W pozbawionych łez oczach by­ło tyle rozpaczy, że patrzącym na niego serca krajały się z bólu.

- Marja! Daj mu coś... na uspokojenie. Ingrid, trze­ba pochować alkohol, jaki jest w domu, zamknij w sza­fie i pod żadnym pozorem nie dawaj mu klucza.

Kucharka bez słowa kiwała głową, patrzyła gdzieś w bok, niepewna, czy ma słuchać poleceń dzierżawcy z Oppdal. No ale jest przecież zięciem zmarłej gospo­dyni.

Marja widziała, jak Karl wyniósł Antona z pokoju, i dopiero wtedy zobaczyła w kącie chrzcielną sukienkę.

Dziecko!

Pobiegła tam, Milla ze zdławionym okrzykiem za nią, potrząsały na pierwszy rzut oka martwe ciałko, rozwinęły z pieluszek.

Ale Benjamin oczy miał otwarte. Popatrzył na Marję tak, że do końca życia miała tego nie zapomnieć.

- Żyje - rzekła po prostu, nie była w stanie już nic więcej zrobić.

Kucharka i Milla z pomocą służącej zajęły się przygo­towaniami do pogrzebu. Umyły i ubrały zmarłą, zawia­domiły pastora, wyszukały Antonowi porządne ubranie, zanim zjawią się w domu ludzie z kondolencjami. Chło­pi pracujący na polach nie mogli zrobić przerwy, robo­ta nie może czekać, kiedy ważą się przyszłe zbiory. Ale dwóch stolarzy trudziło się we dworze dzień i noc, by zrobić dębową trumnę, w której gospodyni zostanie zło­żona na wieczny spoczynek. Anton sam poszedł do ko­wala, by zamówić najpiękniejsze okucia, jakie w tej wsi można było kupić za pieniądze. Na drodze wszyscy kła­niali mu się z szacunkiem, nikt jednak nie odważył się do niego zagadać. Nigdy nie widzieli tego pełnego życz­liwości człowieka w takiej rozpaczy, nigdy żal wdowca po utracie żony nie zawierał takiej nienawiści.

Tylko trzy kobiety z Enkesetet i Karl domyślali się nie­pohamowanej wściekłości Antona. Gniewu, od którego serce mogło mu pęknąć na kawałki. Gniewu skierowane­go przeciwko światu, przeciwko Bogu i złemu losowi. I przeciw synowi. Marja zastanawiała się, czy rzeczywi­ście zamierzał zabić dziecko. Karl nie chciał o tym mówić, wiedziała jednak, że i jemu nie daje to spokoju.

- Musisz z nim porozmawiać, Karl. Ciebie jednego wysłucha. Obawiam się o jego władze umysłowe.

Karl obiecał, że porozmawia. Nie tylko Marja widzia­ła mgłę w udręczonych oczach Antona. A kucharka opo­wiadała, że śpiewał w środku nocy, słyszała też śmiech w jego izbie na górze, głuchy, ponury, złowieszczy śmiech. Lensman dawał do zrozumienia, że może trze­ba by ustanowić prawnego opiekuna. Anton z Enkese­tet, jeden z pierwszych w parafii, zmierzał chyba za swo­ją żoną do grobu. Rozpacz pomieszała mu zmysły.

- Wynoś się z mojego domu, Karlu Oppdal! Nie chcę cię więcej widzieć, nie chcę słyszeć twoich głupich słów! Ty niczego nie rozumiesz, nie pojmujesz...

Oczy Antona lśniły matowo, kryło się w nich mo­rze, ciemne morze buntu i rozpaczy. Karl czuł dławie­nie w gardle, serce mu się krajało. Niepokoił się, prze­rażało go szaleństwo i gniew pułkownika. Powtarzał sobie jednak, że to przecież Anton, człowiek honoru, który nigdy nikomu nie wyrządził krzywdy.

Aż do tej chwili. Bo teraz usiłował zamordować wła­sne dziecko. To było dla Karla ostatecznym dowodem.

- Anton, chciałbym ci pomóc. Wiem, że poniosłeś wielką stratę, ale...

- Stratę? Czy ktoś, kto leży w grobie, może wzru­szyć ramionami i powiedzieć „ale”? Jestem martwy, człowieku, nie rozumiesz tego? Tak samo zimny i sztywny jak... ona.

Karl spuścił wzrok, przełknął ślinę. Rozpacz Anto­na była głębsza, bardziej nieukojona niż można było sądzić. Karl niczego podobnego nigdy nie doświadczył. Nawet Ole tak nie rozpaczał po śmierci Kari.

- Musisz myśleć o przyszłości. Musisz zebrać siły, żeby się z tego wydostać.

- Wynoś się, powiedziałem! Zabieraj się! Chcę być sam! Anton chwycił mosiężny świecznik, zaczął nim wy­machiwać.

Karl zasłonił twarz, w jednej chwili złapał świecznik i wykręcił Antonowi ręce, obaj runęli na podłogę. Karl był młody i silny, błyskawicznie zdobył przewagę.

- Anton, ty nie jesteś zdrowy!

Trzymał mocno ręce starego, przyciskając go z całej siły, mówił i mówił nad jego głową, ale słowa zdawały się nie mieć sensu. W końcu Karl wymienił imię dziecka, co sprowokowało Antona, dodało mu sił do walki. Teraz on znalazł się na wierzchu, przytrzymując się jedną ręką krzesła, wstał. Mroczne morze w jego oczach przesłaniała gęsta mgła.

- Dziecko nie żyje. Umarło. Ona zabrała je ze sobą. Bądź przeklęty, Boże! Nie dotrzymałeś umowy!

Karl poczołgał się do drzwi, serce krwawiło mu z ża­lu nad rozpaczą Antona i bał się jego szaleństwa. Tego człowieka nic już nie uratuje. A teraz bluźni Bogu. Je­śli ktoś to usłyszy, na Antona czeka już tylko jedno miejsce na ziemi.

Klatka dla szaleńców.

Karl zadrżał, gdy Anton wybuchnął przejmującym śmiechem, takim samym jak ten, który w nocy słysza­ły służące.

W głębi domu krzyczało dziecko.

- Dłużej już nie wytrzymamy - mówiła kucharka, a służąca powtarzała słowa niczym echo. - On zwario­wał, ten człowiek zwariował, Bóg wie, jakie demony w sobie nosi. I dziecko... Nie, nie chcemy...

Milla słuchała kucharki ze łzami w oczach, stała jed­nak obok służącej i powtarzała, że ona też się boi. Karl próbował przemówić im do rozsądku.

- O co wam chodzi? Czy nie był dla was przez wie­le lat dobrym gospodarzem i chlebodawcą? Czy czegoś wam brakowało w jego domu? Czy nie dostawałyście jedzenia i zapłaty, ubrań i wszystkiego, co potrzebne?

Potwierdzały, że owszem, nigdy nie miały na co na­rzekać, ale kucharka trwała przy swoim.

- Idziemy sobie. On nic nie jest nam winien, nie ma­my o nic pretensji, ani o to ubranie, które obiecał nam kupić jesienią, ani o nic, dłużej tu nie można wytrzymać, W tym domu rządzą złe moce i jako chrześcijan­ki powinnyśmy opuścić dwór - oznajmiła kucharka z zaciętością.

Karl schylił głowę.

- Nie mam żadnej władzy, niczego nie mogę wam nakazać.

- Masz władzę. Kto jak nie ty zostanie wyznaczony opiekunem Antona? Lensman powiedział, że to ty po­winieneś brać odpowiedzialność.

- Z nim też rozmawiałaś? Komu jeszcze o tym na­gadałaś, babo?

Karl był zły. I przestraszony. Nie wolno dopuścić, żeby cała wieś się dowiedziała, że Anton usiłował... Wtedy postawiono by go przed tingiem, a sędziowie są bardziej surowi niż ludzie w domu dla szaleńców.

- Nikomu nie nagadałam! Ale mam prawo bronić swe­go dobra i tych dwóch, które oddano mi pod opiekę.

Objęła obie dziewczyny.

- A co z dzieckiem? - zapytał Karl ze złością. - Czyż nie ponosisz odpowiedzialności za jedynego syna swo­jej zmarłej pani?

Kucharka jeszcze mocniej zacisnęła wargi.

- Jeśli Bóg zechce, to uratuje mu życie. Ja nie wiem, co się powinno robić z takimi - rzekła, popychając dziewczęta przed sobą. W jakiś czas później Karl zo­baczył, że opuszczają dom, dźwigając wielkie toboły i ciężkie worki. Ludzie na polach przerywali pracę i przyglądali im się.

Karl usiadł na progu.

Poczuł przeciąg, w kuchni było otwarte okno. Wstał, żeby je zamknąć.

Dziecko znowu zaczęło krzyczeć.

Karl poszedł do pokoju, w którym umarła Gjertrud.

Dziecko kopało nóżkami, protestując przeciwko sa­motności, kołyska w najciemniejszym kącie pokoju podskakiwała.

Krzyk ustał, gdy tylko malec zobaczył nad sobą twarz Karla. Szeroki, bezzębny uśmiech. Małe, wymachujące piąstki. Mokre od łez policzki wyschły momentalnie.

- Benjamin - szepnął Karl i wziął dziecko na ręce. Zebrał pieluszki, ubranka, wziął puchową pierzynkę i szmatki do ssania, które przygotowała kucharka, po czym wyszedł z tym wszystkim z pokoju. Z dzieckiem na rękach poszedł na górę do sypialni, gdzie znajdował się Anton, nie dając znaku życia.

Z bijącym sercem, przyciskając dziecko mocno do sie­bie, otworzył drzwi. Anton siedział tam gdzie przedtem.

Spojrzał na Karla. W oczach na moment pojawił się błysk rozsądku.

- Zabieram go teraz. Ale nie pozwolę ci zapomnieć, że to twój syn!

Anton odwrócił głowę.

- On jest twój, słyszysz? Spójrz mu w oczy i zaprzecz!

- Zabierz... stąd dziecko!

Głos był chrypliwy i ponury, brzmiała w nim roz­pacz. Karl poczuł łzy w oczach.

- Niedługo wrócę tu z lensmanem. Potrzebujesz po­mocy.

Anton nie odpowiedział. Siedział z nieprzeniknioną twarzą i rękami bezczynnie spoczywającymi na kolanach.

Zanim pierwsza trawa padła tego lata pod ostrzem kosy, Marja poznała ciepło maleńkiego ciałka, które często nosiła w ramionach. Początkowo nie mogła się wyzbyć goryczy, czuła się bardziej bezradna niż za­mknięty w klatce ptak. Powoli jednak zdołała sobie przetłumaczyć, że przecież to, co się stało, nie jest wi­ną malca. Zresztą ona sama wzięła to sobie na głowę. W jakimś sensie to był jej wybór.

Karl go na niej wymógł, ale jednak.

To Karl przyniósł dziecko do domu i wcisnął jej za­winiątko w ramiona z wyrazem twarzy, który nie po­zostawiał miejsca na protesty. Wolała nie myśleć, co by się stało, gdyby wtedy odmówiła.

Później tamtego wieczora próbowała mu wytłuma­czyć, że to bez sensu. Dlaczego mieliby się opiekować dzieckiem Antona? Przecież nikt ich nawet nie wyzna­czył na opiekunów. Lensman postanowił osobiście zająć się dużym dworem w Sollia, teraz również Enkesetet znalazło się pod jego administracją. To w domu lensma­na zawisły piękne żyrandole pułkownika, które tak im­ponowały Gjertrud, takie wspaniałe, największa ozdoba domu! Nikt nie zajmował się zabudowaniami gospodar­skimi, tylko raz dziennie chodziła tam służąca. Sprząta­ła i gotowała jedzenie dla nieszczęsnego właściciela, naj­więcej czasu spędzającego w pokoju, w którym umarła jego żona. Okazało się bardzo szybko, że nie jest zagro­żeniem dla nikogo. Nie miewa napadów szaleństwa, nie jest agresywny. Służąca mówiła, że leży głównie na łóż­ku i czeka na śmierć. W każdym razie postanowił leżeć spokojnie na posłaniu żony, która umarła, gdy on przy niej spał. Jakby chciał wchłonąć ciepło jej ciała. Leżał spokojnie, nie miał żadnych wymagań, chciał tylko, że­by okna były zamknięte i żeby każdego wieczora palo­no w kominku, chociaż na dworze panował upał.

Pozałatwiał swoje sprawy. W obecności lensmana i trzech świadków spisał testament, większość majątku przeszła we władanie lensmana. Kiedy przypominali staremu, że ma dziedzica, zaprzeczał. Mimo to lensman spełnił swój obowiązek i Benjamin został zabezpieczo­ny. Lensman uczynił to bez żalu, wiedział, że takie dziecko długo nie pożyje, on sam zaś cieszył się znako­mitym zdrowiem.

Marja miała dostać spadek po matce dopiero, kiedy Antona braknie. Lensman liczył na to, że kiedy już doj­dzie do odbierania spadku, nie będzie on zbyt wysoki, bardziej odpowiedni dla żony biednego dzierżawcy. Ta­kim ludziom nie należy dawać za wiele, to często spro­wadza na nich nieszczęście. Nie przywykli do bogactwa. Lensman był świadom swoich obowiązków, uchroni Marję przed czyhającym na nią niebezpieczeństwem.

Marja zdawała sobie sprawę z tego, co się dzieje, ale nie miała siły walczyć. To zresztą również część cichej umowy, jaką zawarła. Obiecała, że będzie matką. I żo­ną. Karl tego żądał. Niczego dotychczas od niej nie wy­magał, w każdym razie nigdy aż tak poważnie. Nie na­leżał do ludzi, którzy grożą i straszą, ale widziała w je­go oczach ultimatum.

To była ostatnia szansa. Więcej Karl nie ścierpi.

Jej wieczny opór, walka o szkołę, odwiedziny u przyjaciół, te jego wszystkie samotne wieczory... Miał dość. Mogła krzyczeć i protestować, nazywać go nadzorcą niewolników, a dom więzieniem. Nic nie po­może. I Marja to pojmowała, jasno i wyraźnie.

Trzymała się więc daleko od gospody, szkoła była na lato zamknięta. Spotykała inne kobiety nad wodą przy praniu albo gdy przyjechał kupiec. Nie piła już kawy u lensmanowej ani u żony dzwonnika, ale jeśli któraś przyszła w odwiedziny do Oppdal, przyjmowa­ła je piwem i chlebem.

Obiecała nawet Karlowi, że tego lata pójdzie z by­dłem i z dziećmi na górskie pastwisko. Wyruszy zaraz po świętym Janie. Ale dłużej niż osiem tygodni nie wy­trzyma! Marja musiała mieć wokół siebie ludzi, innych dorosłych, myślących ludzi, którzy swoją obecnością, swoimi słowami utrzymywali ponure tajemnice jej ser­ca z dala od niej.

Jutro wieczór świętojański.

Za trzy dni wyruszą. Amelia i Martin nie mogli się już doczekać. Wszystkie dzieci uwielbiają górskie pa­stwiska, lubią smak świeżej śmietany przyprawionej delikatnym zapachem wrzosów i traw. Dzieci przez ca­łe dnie pilnują inwentarza, wracają do domu z pusty­mi kobiałkami na jedzenie i domagają się kolacji. Po­liczki mają rumiane, są zdrowe, wciąż się śmieją.

Mały Benjamin też z pewnością będzie rad, że znajdzie się trochę bliżej nieba. Zresztą on na nic się specjalnie nig­dy nie skarżył. Prawdziwy mały aniołek, to trzeba przy­znać. Syn Gjertrud. W głębi duszy Marja wiedziała, że nie mogła postąpić inaczej, to naprawdę ona powinna była zająć się tym dzieckiem. Mogła protestować, ale poczucie sprawiedliwości mówiło, że to jej obowiązek.

Gjertrud ofiarnie zajmowała się córeczką Marii z Meisterplassen i teraz ta córka miałaby zdradzić jej rodzonego synka?

Karl wierzył, że chłopczyk jest jej przyrodnim bratem.

To zresztą nie miało znaczenia. Obowiązek był ten sam. A Karl niech jeszcze przez jakiś czas żyje w tym przeświadczeniu.

ROZDZIAŁ XI

Miasto Bergen pławiło się w promieniach piekącego słońca, gdy duński kuter kołysał się na spokojnej wo­dzie niedaleko od brzegu.

Na pokładzie pachniało smołowanym drewnem, skrzypiały cicho maszty, kiedy lekki wiatr poruszał li­nami.

Siedziało tam kręgiem ośmiu mężczyzn, grających w karty. Przeklinali raz po raz i mrużyli oczy do pra­żącego słońca, tęsknie spoglądali ku lądowi, takiemu bliskiemu już i przyzywającemu, a mimo to niedostęp­nemu. Kapitana nie było widać, najczęściej chronił się w swojej kajucie. Tam zresztą atmosfera wcale nie by­ła lepsza niż na pokładzie.

- Niech to szlag trafi! Żebym to nie wiedział, ale przecież wiedziałem, że baba zawsze oznacza nieszczę­ście! - wykrzyknął jeden z marynarzy i pociągnął solid­ny łyk zmętniałej wody.

- Ale to przecież przez chłopa.

Nikt nie odpowiedział na tę logiczną uwagę. Wszy­stko jeden diabeł, siedzą tu i będą siedzieli Bóg wie jak długo. Droga z Kopenhagi była wystarczająco trudna, sztorm i niepogoda, zewsząd wrogie statki. Ale dla tych surowych mężczyzn to normalne życie. Byli silni, nie bali się burz ani wiatrów, zawsze gotowi stawić czoło zarówno ludziom, jak i morskim potworom. Przenikał ich prymitywny optymizm, to dzięki niemu byli nie­zrównanymi marynarzami.

Ale cierpliwość nie była ich największą cnotą.

Teraz, po czterech tygodniach bezczynnego kiwania się na falach, nerwy mieli napięte do ostateczności, by­le co mogło doprowadzić do wybuchu.

Kiedy ludzie zarządcy portu weszli na pokład, nikt nie przypuszczał, że wynikną jakiekolwiek problemy. Kwity celne mieli w najlepszym porządku, bo Nadjana wynajęła solidnego kapitana. Wymieniono zwycza­jowe toasty, ale człowiek z zarządu portu w Bergen miał poważniejszą minę, niż można się było spodzie­wać w taki piękny dzień.

- Gorączka utrwaliła się na dobre - powiedział, mru­żąc oczy pod słońce.

Kapitan uśmiechnął się. Tak, na pogodę nie można narzekać, przyznał jowialnie.

- Niebezpieczny jest taki upał.

- Co pan ma na myśli?

- Dżumę - odparł mundurowy ponuro. - Obywate­le miasta się niepokoją. Sporo ludzi umarło w tym ty­godniu, sprawy kiepsko stoją. Wrzody na ciele i para­liż. Żadne cholerne smarowidła nie pomagają. Jak już ktoś raz złapał świństwo, to...

Kapitan kiwał głową, wiedział jednak, że takie po­głoski nie powstrzymają go przed zejściem na ląd. Z chorobami człowiek zawsze musi się liczyć. Nikt nie może przewidzieć, kiedy kolejna epidemia wybuchnie i dla kogo okaże się ona wyrokiem losu.

- Postanowiono, że statki mają być dokładnie kon­trolowane. Nikt stąd nie wyjdzie, dopóki lekarz - wskazał głową na drugiego mężczyznę - nie obejrzy wszyst­kich ludzi po kolei. Kapitan rozłożył ręce.

- Proszę bardzo! Moi chłopcy są zdrowi i silni.

- Ma pan jakichś pasażerów?

- Tak, dwoje. Norweski pastor z małżonką. Oboje mło­dzi, także silni. I zdrowi! Krzepcy bardzo, trzeba przyznać, zwłaszcza wieczorami łatwo to stwierdzić, bo ściana mię­dzy moją kajutą a ich jest cienka - zachichotał kapitan.

- No, dobrze. Proszę sprowadzić załogę na pokład, niech zdejmą koszule. I zechce pan poinformować pa­sażerów, że lekarz odwiedzi ich kajutę.

Nadjanie nie bardzo się podobało rozbieranie w obe­cności mężczyzny, lekarz czy nie, zawsze to krępujące. Sama zdumiewała się tą nieoczekiwaną nieśmiałością. Po tylu latach w Ogrodzie... po tylu mężczyznach.

Lekarz również się zarumienił, zadowolił się pobież­nymi oględzinami piersi, pleców i ramion. Zapisał coś na kawałku papieru, przeprosił za kłopot i pozwolił jej się ubrać. Potem przyszła kolej na Justitiana.

Doktor poprosił go, by otworzył usta, zapytał, czy dobrze się czuje. Justitian nie wspomniał nic o gorącz­ce ani o bólach głowy, lekarz przyglądał mu się jednak długo i uważnie oceniał nagie ciało młodego pastora. Niełatwo jest podejrzewać sługę Bożego o kłamstwo, jednak coś we wzroku Justitiana budziło jego niepokój.

- Zechce pan stanąć przy świetle? - poprosił i pod­prowadził Justitiana do ściany kajuty, w której znajdo­wał się otwór. Wpadał tamtędy wąski strumień słonecz­nego światła.

Padło teraz na bladą skórę.

Lekarz przesuwał dłoń po ręce Justitiana.

Na wysokości łokcia zatrzymał się.

Teraz, w blasku słońca, Justitian zobaczył czerwony wrzód. Niezbyt wielki, nie sprawiał najmniejszego bólu, ale był.

Lekarz mamrotał coś pod nosem, poprosił o zdjęcie spodni.

- Czy to konieczne? - zapytał Justitian, czując, że ję­zyk pęcznieje mu w ustach. - O co chodzi?

Lekarz znalazł więcej czerwonych znaków pod ko­lanami Justitiana, nic ponadto, ale młody człowiek był skrępowany takimi intymnymi oględzinami.

Na koniec doktor zapisał wszystko w swojej czar­nej księdze i poinformował, co wynika z jego badań:

- Pełna izolacja!

Statek nie może przybić do brzegu przez co naj­mniej cztery tygodnie. Nie można narażać miasta na kolejną epidemię. Wrzód na ciele Justitiana może nie mieć najmniejszego znaczenia, w połączeniu jednak z innymi symptomami może stanowić zapowiedź gro­źnej choroby. Najgroźniejszej.

Justitian nie pytał o nic więcej. Zaszokowany stał po prostu bez słowa. Doktor natomiast sprawiał wrażenie zadowolonego, że udało mu się ubrać w słowa swoje podejrzenia. Choroba, o której myślał, należy do ta­kich, jakich się raczej nie spodziewał wykryć u pastora.

Nadjana klęła niczym szewc i krążyła bez chwili przerwy po ciasnej kajucie. Justitian był spokojny, przeważnie leżał w łóżku, jakby wizyta lekarza rzeczy­wiście uczyniła go chorym. Miał obrzęki w pachwinach i pod pachami, gorączka się podniosła. Musiał przy­znać w końcu, że ostatnimi czasy czuł się nie najlepiej. Zabrakło mu tylko czasu, by się nad tym zastanawiać, zresztą naprawdę istniały powody złego samopoczucia.

Zaledwie dwa miesiące temu został znaleziony w ryn­sztoku, nagi, nieprzytomny. Wprost trudno w to uwie­rzyć. Nadjana skierowała jego życie na drogę, jakiej sam nigdy by pewnie nie odkrył. To jej zawdzięczał, że może oto wrócić do domu z podniesioną głową i peł­nymi kieszeniami.

Jeśli otrzymają pozwolenie zejścia na ląd!

Co za okropna historia, myślał Justitian, przeklina­jąc swoje słabe ciało.

Nadjana chciała go nacierać wonnymi olejkami, lecz on z irytacją machał rękami. Siadała wtedy spokojnie przy otworze w ścianie, przez który, wpadało światło, z jedwabną tkaniną, złotą igłą i kolorowymi nićmi. Nigdy przedtem nie widział, by haftowała, i zdziwił się bardzo, że jego żona ma takie zainteresowania.

Najwyraźniej wielu jeszcze rzeczy nie wiedział o swojej małżonce.

Marja stała nad skrzynią z jedzeniem i zastanawiała się, czy wziąć jeszcze trochę podpłomyków, czy dać już spo­kój. Juki były wypełnione po brzegi, stary koń sąsiadów uginał się pod ciężarem, wyglądało na to, że w każdej chwili może się przewrócić. Droga na górskie pastwiska była długa i stroma, liczyli się z tym, że zajmie im cały dzień, nawet bez inwentarza. Dzieci gotowe do drogi przestępowały z nogi na nogę. Dźwigały ciężkie torby, które zdawały się wcale ich nie obciążać. Marja uśmiecha­ła się do nich przez otwarte drzwi, powinny wiedzieć, że podróż będzie długa.

Obchody wieczoru świętego Jana ograniczyły się do odwiedzin we Flaken. Młodzi i starzy tańczyli tam w świe­tle ogniska, ale Karl i Marja poprzestali na paru zaledwie tańcach, pogadali trochę z przyjaciółmi i znajomymi. Mieli ze sobą Benjamina i malec marudził, przyzwyczaił się sypiać w łóżku, które uważał za swoje. Marja huśtała go, starała się uspokoić, ale chłopiec nie dał za wygraną i w końcu Karl, wziąwszy dziecko na ręce, ruszył ku do­mowi. Marja bez protestów poszła za nimi. Kiedyś pocią­gały ją zabawy i tańce, teraz nie miało to już takiego zna­czenia. Z przyzwyczajenia wodziła wzrokiem nad woda­mi fiordu w tę jasną noc, na wodzie kołysały się tysiące łodzi, na niektórych śpiewano, ludzie przekrzykiwali się wesoło. Trudno stwierdzić, czy ktokolwiek wypływał tej nocy z innego powodu jak tylko dla czystej rozrywki. Nie­łatwo też było dostrzec jakąś obcą łódź.

Probostwo leżało pogrążone w ciszy.

Nic nie wskazywało na to, by dzisiejszej nocy ocze­kiwano tu gości.

Revelin z pewnością śpi, jeśli śmiechy i śpiewy roz­bawionych ludzi pozwoliły mu zmrużyć oczy. Uważał pewnie ich zachowanie za grzech, a przynajmniej wstyd. Kto to widział, tak się cieszyć!

Marja spoglądała ukradkiem na ciemne korony drzew, kiedy wędrowali na skróty przez zagajnik.

Amelia i Martin poszli spać, marudzili trochę, że chcą na zabawę, dali się jednak uspokoić obietnicą oczekiwanej wyprawy w góry za kilka dni.

I teraz właśnie nadeszła ta chwila. Marja zostawiła podpłomyki, zamiast nich zapakowała słoik maści i torbę suszonych ziół. Na wypadek, gdyby nie .mogła spać. Na wypadek, gdyby było zbyt spokojnie.

Potem zawiązała cienki czepek na głowie, stopy wsu­nęła w ciężkie buty, których używała w zimie. To naj­odpowiedniejsze obuwie, kiedy pójdą przez Wężowe Zarośla, a właśnie tamtędy wiedzie droga. Nie było ro­ku, żeby akurat w tym miejscu niebezpieczne gady nie ukąsiły ludzi lub zwierząt. Inna droga w góry wymaga­ła dodatkowego dnia marszu. Dlatego chodzono tą krótszą, chroniąc się jak kto mógł, kijami, amuletami, drobnymi ofiarami składanymi na skraju zarośli. Buty chroniły najlepiej.

- Mar ja! Chodź już! Czekamy!

- Idę, nie marudźcie, dzieci! Ruszymy, jak wszystko będzie gotowe!

Pomachała bliźniętom przez drzwi. Widziała, że wo­żą się na furtce. Przyszły też dzieci sąsiadów, tkwiły przy płocie i z zazdrością spoglądały na tych dwoje gotowych do drogi. Szczęśliwy ten, kto może latem kąpać się w gór­skich potokach, biegać po zielonych pastwiskach, zaja­dać masło, śmietanę i pieczone w górach podpłomyki! A tymczasem inni biedacy mają przed sobą tylko nieu­stanną pracę w polu i pełną kurzu, pogrążoną w upale wieś. Zazdrość była wyraźnie wypisana na chudych, opa­lonych buziach, a Martin i Amelia promienieli radością.

- Może wcale nie będzie tak wesoło. Może będzie pa­dać? W deszcz pasienie owiec to żadna przyjemność! A jak ziemia jest mokra, to różne stwory wałęsają się po górach.

Martin słuchał tego ze śmiechem, nie bał się, nie przejmował się kolegami, którzy starali się zakłócić choćby odrobinę radosne oczekiwanie bliźniaków.

- W górach nie pada! Tam zawsze jest piękna, sło­neczna pogoda! A dzisiaj na kolację mama obiecała nam pszenne placki!

Obcy chłopiec zacisnął wargi. Kopnął jakiś kamyk. Jeszcze raz przejechał się na furtce.

- My też będziemy mieć! My też. I jeszcze masło i śmietanę, bo mama powiedziała, że przyniesie wszy­stko, jak pastor będzie świętował powrót swego syna!

Martin prychnął po prostu pogardliwie na te prze­chwałki, ale Marja zesztywniała.

- Co ty mówisz, chłopcze?

- No że syn pastora wrócił do domu. Wczoraj.

Mały wyprostował się, oczka lśniły radością, że zdo­łał zwrócić na siebie uwagę dorosłych. Wspaniale jest powiedzieć coś, o czym inni nie wiedzą!

- On, ten Justitian, wrócił do domu wczoraj, wszy­scy gadają, jakie wspaniałe rzeczy ze sobą przywiózł! Nie słyszała pani? Karafki i srebrne świeczniki, i kolo­rowe ubrania, i słodycze, i...

Marja nie chciała więcej słyszeć.

Zdumione buzie dzieci przesłoniła czerwona mgła, zrobiły się niewyraźne. Po omacku wróciła do izby, po drodze zdjęła czepek i upuściła na podłogę. Czarne włosy opadły na ramiona i Marja nie słyszała przestra­szonych pytań Amelii.

- Mama, co się stało? Czy my nie jedziemy? Juczny koń pocił się w upale. Parobek, który go przyprowadził, narzekał, że zwierzę nie może tak stać, obładowane, w pełnym słońcu.

Maria odwróciła się wolno, nieobecna myślami, jak­by nie słyszała, co dzieci mówią.

Amelia zadrżała mimo gorąca. Marzenie o lecie w górach rozwiało się. Dziewczynka wiedziała, zanim matka powiedziała cokolwiek.

- Ruszajcie z nimi, Ola Nerplassen. Dostaniecie go­dziwą zapłatę. Lepszą niż by wam dał gospodarz z Kleiva za całe dnie harówki na polu.

Chłopak wiedział, że nikt specjalnie nie będzie się martwił jego nieobecnością. Górskie powietrze wabi­ło, w dodatku jedzenie w górach bywa zawsze bardzo dobre.

- Ja przyjdę później, może za kilka dni. Pilnujcie mi dzieci!

Amelia miała łzy w oczach, Martinowi drżały usta. Żadne nie protestowało. Dorośli tacy są. Nigdy nie wia­domo, czy nie zachowają się tak, że dziecięce serca omal nie popękają z żalu. W milczeniu powlokły się za obcym parobkiem i jego starym koniem. Nie oglądały się, wiedziały, że mama dawno im już nie macha na po­żegnanie od furtki.

Wrócił.

Boże, on naprawdę wrócił!

Głowa Marji była niczym gniazdo os, nie mogła opa­nować myśli, serce tłukło się w piersi, przed oczyma la­tały jaskrawe płatki.

Dzień był piękny, gorąco, koniec czerwca, pachnia­ło świeżo ściętą, nagrzaną w słońcu trawą. U jej stóp kołysały się niebieskie dzwonki, w trawie kwitły sto­krotki, ale deptała po nich, niczego nie widząc.

Poszła do pralni, szukając chwili spokoju. Tam za­wsze było cicho, panował chłód. Woda, ciemna i taje­mnicza, stała w wielkiej drewnianej balii. Zanurzyła w niej dłonie. Strumień światła od drzwi pozwalał jej zobaczyć w nieruchomej tafli odbicie swojej twarzy. Kobieta w balii uśmiechała się do niej. Dłonie tamtej ujęły pod powierzchnią wody ręce Marji.

Przymknęła oczy, starała się przywołać w pamięci obraz Revelina. Świeże jeszcze wspomnienie upokarza­jącej rozmowy w sprawie chrztu Benjamina wzbudzi­ło w niej gniew.

Bardzo dobrze.

Teraz będzie potrzebny wielki gniew.

Aż dziw, że to się tak wszystko wspaniale ułożyło, że dzieci poszły w góry i w ogóle. Benjamin jest w do­mu, oczywiście, ale do niego nie dotrze ludzkie gada­nie, żeby nie wiem jaki skandal wybuchł lub rozpoczę­ła się otwarta wojna.

Miała na załatwienie tej sprawy kilka tygodni lata. Pierwszy krok, to na nowo przywiązać do siebie Justitiana. To chyba nie okaże się specjalnie trudne. Był jak opętany, kiedy stąd wyjeżdżał, wiedziała o tym. Nie mógł jej zapomnieć, żeby najbardziej chciał. Poza tym przywykł do uległości wobec silnej woli innych...

Wychowując go w ten sposób, Revelin sam ułatwiał jej sprawę.

Marja wróciła do domu. Upał spadł na zimną skórę rąk, aż zapiekło. Opłukała chłodną wodą twarz, czuła się teraz odświeżona i silna.

Wyjęła pachnące mydło, duży kawałek materiału, swoją najładniejszą suknię... A zresztą, chyba nie warto. Wystarczy ta stara bladoniebieska. Zrobiła się wpraw­dzie przyciasnawa w biuście, ale akurat dzisiaj to pew­nie dobrze. Zabrała ze sobą Benjamina, niosła go pod pachą niczym zawiniątko. Dziecko będzie spało w cie­niu pod ścianą pralni, kiedy ona pójdzie do kąpieli.

Ciało zanurzyło się w chłodnej, pieszczotliwej wo­dzie. Ze zdziwieniem stwierdziła, że kuli się i drży w pełnym podniecenia oczekiwaniu.

Nadchodziła chwila spełnienia. Wiedziała o tym każda najmniejsza jej cząstka.

Rozprowadzała pieniące się mydło po rękach i no­gach, bardzo starannie myła szyję i pod pachami. Wło­sy zamoczyły się, więc i je umyła. Później wypłukała je w occie i wywarze z głogu. Wiedziała, że będą po tym błyszczały w słońcu.

Jeszcze nie była gotowa, kiedy na podwórzu rozległ się głos Karla. Rozmawiał z kimś, z jakimś mężczyzną. Mar­ja wyszła z balii, jej ciało ociekało wodą. Owinięta tkani­ną, zbliżyła się do drzwi i ukradkiem wyjrzała na zewnątrz.

Jeden z robotników, którzy kosili trawę, szedł kule­jąc, oparty o Karla. Obaj zmierzali ku domowi. Dopie­ro kiedy kulawy przekraczał próg, Marja zobaczyła, że jest ranny w nogę.

Zaklęła cicho. A to co znowu?

Pospiesznie narzuciła na siebie starą suknię, nie mia­ła teraz czasu myśleć o bieliźnie czy butach. Pobiegła do chaty.

- Jeszcze tu jesteś? - zapytał Karl z dość głupią mi­ną. Zaraz jednak uśmiechnął się szeroko. - Bogu dzię­ki, że jeszcze nie poszłaś, na pewno mu pomożesz. Ko­sa była bardzo ostra. Rana już nie krwawi, ale on nie może ruszać stopą...

Marja zaklęła pod nosem. Rana wyglądała pasku­dnie. Widywała już dawniej takie głębokie, ostre roz­cięcia, które prawie nie krwawiły, ale miesiącami nie chciały się goić.

- Zaraz go obejrzę. Ale dlaczego przyprowadziłeś go tutaj? Czy już gdzie indziej nie ma ludzi, którzy by mu pomogli?

- Chciałem wziąć maści i szmatki do opatrunków z twojej skrzynki. Przecież wiem, jak dobrze działają.

- Połóż go teraz. Nie, nie ruszaj buta! Karl, zagotuj wody! I przynieś te moje ostre nożyczki!

Karl skinął głową, nagle pobladły. Mężczyzna na podłodze jęknął.

- Boli?

- Nnnie...

- Hm. No, dobrze, zaraz zobaczymy. Będę bardzo uważać...

Ranny zamknął oczy, był wdzięczny Marji za spo­kój i rzeczowość. Nie wszystkie kobiety są takie. Więk­szość z nich nie przepuściłaby okazji, by nie pokazać światu, że ból to dla mężczyzny ciężka próba.

Marja ostrożnie zdjęła but. Z cholewą do pół łydki, jakich używają kosiarze dla ochrony właśnie przed przypadkowym cięciem kosą, zrobiony z najtwardszej skóry, z podeszwą z drewna. Skóra chyba świńska. Ostrze kosy trafiło nogę tuż nad krawędzią buta, Sevat musiał być nowicjuszem w tym rzemiośle, chociaż wyglądał na co najmniej dwadzieścia pięć lat.

Ranny jęknął, kiedy pociągnęła but, i drgnął przera­żony, gdy zebrana w bucie krew chlusnęła na podłogę. Karl też nie mógł powstrzymać jęku.

- Karl, wody!

- Jeszcze się nie zagotowała!

- To daj mi trochę tej zimnej, która została od wczo­raj, z tego wiadra pod ścianą! I szmat, dużo!

Marja przyglądała się ranie, oczyszczonej teraz z ka­wałków trawy, nasion i brudu. Kosa wbiła się w nogę od tyłu, Bóg wie, jak mogło do tego dojść. Ostrze zo­stawiło po sobie długie, skośne, na pozór płytkie cięcie na prawej łydce mężczyzny. Marja wiedziała jednak, że kiedy rozchyli brzegi rany, okaże się, że jest ona prze­rażająco głęboka, aż do kości! Ilość krwi na to wskazy­wała. Poza tym rana otwierała się, gdy mężczyzna kuś­tykał w stronę Oppdal.

Przewiązała mocno nogę pod kolanem. To powstrzy­ma krwawienie, kiedy trzeba będzie rozewrzeć ranę, by ją dokładnie oczyścić. Marja wiedziała, że to najważ­niejsza sprawa przy takich poważnych wypadkach. Wiele znachorek tego nie robiło, uważały, że niebez­piecznie jest rozdrażniać głębokie skaleczenie. Ona jednak widziała dość ropiejących ran i paskudnych wrzo­dów, by postępować po swojemu. Kari też tak robiła.

Przyniosła słoik z ziołowym wywarem na skalecze­nia, znajdowały się w nim namoczone zioła. Na szczę­ście przygotowała właśnie świeżą porcję naparu z my­ślą o wyprawie na górskie pastwiska. Nigdy przecież nie wiadomo, co się może przytrafić przez tyle letnich tygodni. Jak się okazało, nie będzie żadnej wyprawy w góry, lekarstwo jednak się przyda. W tym roku zio­ła były soczyste, emanujące leczniczą mocą.

Marja wzięła garść nasiąkniętych wodą roślin i wyło­żyła je na talerz. Napar przecedziła przez szmatkę. W izbie rozszedł się dziwny zapach. Czuło się woń ka­sztanów i bobrka trójlistnego, rzepiku i dziurawca i jakiś mdły zapach ciemnej mieszanki, którą Marja odziedzi­czyła po Kari, ale której sama przyrządzać nie potrafiła. Wiedziała jednak, że pomaga w takich przypadkach.

Brunatnozielony wywar spływał na nogę rannego, a potem do naczynia, które Marja postawiła. Ostroż­nie rozchyliła brzegi rany i wlewała płyn w upiorną głę­bię. Mięśnie zostały przecięte w poprzek. Marja widzia­ła biały brzeg rany, drugi przylegał do kości.

A gdyby go tak podnieść i oba razem zeszyć, pomy­ślała nieoczekiwanie.

Ale przecież tak nie można. Zszyć rozciętą skórę to tak, ale nigdy nie słyszała, by ktoś haftował skalecze­nia w głębi ciała.

Zamknęła ranę, założyła na skórę kilka szwów z końskiego włosia. Nie wyglądało to za ładnie, ale nie miała teraz czasu się nad tym zastanawiać. Ranny pro­mieniał uszczęśliwiony, dziękował jej serdecznie, cho­ciaż poznawała po oczach, że dopiero teraz ból zaczął się na dobre. Dała mu kubek wywaru i kazała pić wolno, niedużymi łykami. Podziękował z radością, poczuł, że to alkohol! Karl z uznaniem kiwał głową. Potem sprowadził dwóch pozostałych robotników, żeby od­nieśli rannego z powrotem do izby parobków w Skar.

- Poradziłaś sobie wspaniale - rzekł z dumą do Marji. Ona wzruszyła tylko ramionami.

- Ale dlaczego nie pojechałaś jeszcze na pastwisko? Gdzie dzieci? Gdzie Benjamin?

Zapomniała o malcu. Ale z pewnością śpi nadal. W przeciwnym razie słyszeliby jego płacz.

- Śpi w pralni - odparła. - Zaraz go przyniosę! Wybiegła z domu. Nie spieszyła się, miała nadzieję, że Karl wróci na łąkę. Ale on poszedł za nią, wkrótce stanął w drzwiach. Niczym wielki cień na tle zielonka­wego światła na zewnątrz.

- Co się stało, Marjo? Dlaczego...

W głosie brzmiała groźba. Granicząca z rozpaczą. Widziała, że Karl się przede wszystkim boi.

- Mam coś załatwić. Coś ważnego. Dzieci poszły z parobkiem. Będzie się nimi opiekował. Solveig zosta­nie tam z nimi jeszcze parę dni.

- Załatwić? - Tak.

Próbowała go wyminąć, ale on stał w przejściu i za­gradzał jej drogę.

- Marja, gdzie ty się wybierasz?

- Nie wezmę ze sobą Benjamina. Wrócę... wieczorem. Karl zaciśniętą pięścią uderzył w ścianę.

- Do diabła! Do wściekłego diabła!

Złapał ją mocno za ramiona, potrząsnął z całych sił, aż krople wody spadały z mokrych włosów na ziemię.

- Do cholery, Marjo, wykąpałaś się, pachniesz jak bukiet kwiatów! Co to za interesy będziesz załatwiać?

Z kim się masz spotkać? Kto jest ważniejszy niż dzie­ci, które wysiałaś w góry? Kto?

- Głupi jesteś, Karl - szepnęła. Spojrzenie jej oczu było zimne i uparte, a zarazem płonęło jakąś chorobli­wą gorączką.

- Dziecko, Marja! Obiecałaś... Nie zamierzam tu znowu siedzieć jako niańka!

- To ty chciałeś je wziąć!

Karl stał z otwartymi ustami, nie wiedział, co powie­dzieć, nie znajdował słów. Pewnie w ogóle nie istniały odpowiednie słowa.

Przecisnęła się koło niego.

- To syn pastora!

Przystanęła gwałtownie, zaskoczona logiką jego do­ciekań.

- To on! Ten cały Justitian! Teraz sobie przypomi­nam! Pamiętam, jak się na ciebie gapił w tamtych cza­sach, pamiętam...

Marja nie zaprzeczała. Ale też nie potwierdziła jego domysłów. Z czasem Karl wszystkiego się dowie. Próbo­wała jak najdłużej nie ujawniać strasznej tajemnicy. Ale gdyby nie było innej rady... No cóż, Karl i tak jest pion­kiem w tej grze. Taki los przypadł mu na loterii ży­cia. Marja wierzyła szczerze, że coś takiego istnieje.

Usłyszała popłakiwanie Benjamina, wiedziała, że Karl się nim zajmie. Kiedy wychodziła z domu ubrana w swoją piękną niebieską suknię, ledwie na ułamek se­kundy napotkała wzrok męża. Zmienił się nie do po­znania. Przypominał jej Antona. Zadrżała, ale nie za­trzymała się. Poszła dalej.

Wszystko minie.

Karl zniósł wiele. Ale kiedy już się dokona... ona po­święci wszystkie siły, by zaleczyć jego rany. Wszystko naprawi, załata tak jak jego podarte skarpety, które ceruje.

Najpierw trzeba usunąć przetarte kawałki, oczyścić, a potem zacerować.

Jak ranę.

Karl przewijał Benjamina, karmił. Robił wszystko mechanicznie, nieobecny myślami. Dziecko kuliło się, wyczuwając chłód dorosłego mężczyzny, drobne ciał­ko wstrząsały dreszcze i raz po raz szloch. Ale kiedy malec najadł się do syta, przestał zwracać uwagę na świat zewnętrzny i zadowolony gaworzył w kołysce.

Karl stał pośrodku izby i miał wrażenie, że ściany za­mykają się wokół niego. Zaciskał pięści. Czuł wokół sie­bie pustkę. Tylko gaworzenie niemowlęcia w cichej izbie pozwalało mu zachować resztki zdrowego rozsąd­ku. Nad kołyską krążyły muchy. Okrył ją kawałkiem niepotrzebnej firanki. Zerwał starą strzelbę zawieszoną na ścianie na rogach renifera. Wybiegł z domu.

Dziewczyna od sąsiadów obiecała dojrzeć dziecka. Patrzyła pytającym wzrokiem, jakby Karl był kimś ob­cym, a nie sąsiadem, za którym tyle razy chodziła po polu z motyką.

Potem długo jeszcze opowiadała, że widziała wtedy w jego oczach szaleństwo. Nie widziała, dokąd poszedł.

Marja zbliżała się do probostwa od strony zagajni­ka, rozglądając się uważnie. Na dziedzińcu pomiędzy wysokimi dębami piętrzyły się wielkie skrzynie i pu­dła. Cóż za bagaż! Czy rzeczywiście on to wszystko ze sobą przywiózł?

Statek, którym wrócił, dawno już odpłynął w swoją drogę, pewnie ktoś podwiózł szukającego okazji pasto­rowego syna.

Marja na chwilę zatrzymała wzrok na otwartych drzwiach wejściowych w nadziei, że może stanie się cud i on się ukaże w progu. Serce jej biło głośno, ale nie tak szaleńczo, dławiąc w gardle, jak to bywa, kiedy czeka się na powrót ukochanego.

Uderzało mocno, głośno, lecz miarowo i spokojnie.

Przysiadła w zaroślach, zdecydowana rozejrzeć się w sytuacji. Słońce chyliło się ku zachodowi, ale prze­cież teraz, w środku lata, nie zrobi się ciemno.

Dwaj służący 'wyszli z czeladnej izby probostwa i podnieśli z ziemi wielką skrzynię. Stękając i dysząc ciężko, dźwigali ją z wysiłkiem do chaty dzwonnika, nie dalej niż sto metrów.

Marja była kiedyś w tym domu. Justitian tam mie­szkał, zanim...

Parobcy ocierali pot, jeden z nich zdjął koszulę w ten ciepły wieczór. Minęło wiele czasu, zanim wszy­stkie rzeczy zostały wniesione do środka.

W dalszym ciągu jednak Justitiana nigdzie nie było widać. Nikogo innego też nie.

Marja zaczęła się niecierpliwić, zdrętwiała od długie­go trwania w bezruchu. Nogi najchętniej by pobiegły ku otwartym drzwiom, usta chciały zawołać jego imię, ręce pragnęły pochwycić jego serce i trzymać mocno, bardzo mocno.

A gdyby tak...

Nie, to niemożliwe!

Marja nie spotkała jeszcze mężczyzny, który by nie dawał sygnału, że wystarczy jeden ruch jej małego pal­ca, a on zapłonie niczym pochodnia. Akceptowała tę swoją zdolność, traktowała jednak na równi z umiejętnością przygotowywania wywarów z ziół, opatrywania ran oraz smażenia najlepszych kotletów we wsi.

Ciii!

Na ścieżce od zagrody dzwonnika pojawiła się jakaś postać. Mroczna, wysoka, w czarnej pelerynie. Revelin.

Boże drogi, on się uśmiecha!

Nigdy jeszcze nie widziała, żeby ten człowiek się uśmiechał, a teraz wręcz sprawiał wrażenie zadowolo­nego! To naprawdę życzliwy uśmiech! Nie było w nim niczego podstępnego, w oczach pastora nie dostrzegła tych złych błysków, które tylekroć w nich lśniły.

Zamknęła oczy, zacisnęła zęby. Pozwoliła, by nienawiść przeniknęła ją całą, oszołomiła. Przyszło jej to bez trudu.

Minął ją w odległości ledwie kilku kroków, ale na­wet nie spojrzał na zarośla na skraju lasu.

Tak więc czas nadszedł. Justitian jest z pewnością w domu dzwonnika, zawsze tam szukał schronienia. Sprawy nie mogły ułożyć się lepiej.

Na początek dostanie tylko maleńki kęs. Dla zachę­ty. A to przeciągłe spojrzenie, a to słowo, które wzbu­dzi w nim dawne uczucie, ożywi wspomnienia. Będzie musiał pokonać wiele progów. Wie pewnie, że Marja jest mężatką. Ale czy to jest w stanie powstrzymać zde­sperowanego kochanka? Justitiana to nie powstrzyma, była przekonana.

Przemykała się wzdłuż zaniedbanych grządek z dzi­ko rosnącymi obsiewkami. Były niegdyś wielką dumą żony dzwonnika, ale teraz pieniły się jak chciały, po­kryły już prawie wysypywaną dawniej żwirem alejkę. Z domu nie docierały żadne dźwięki. Ściany były so­lidne, grube bale spalone od słońca. Zatrzymała się na chwilę przed wejściem, czy powinna zapukać?

Tak będzie najlepiej.

Drzwi otworzyły się.

- Stian!

Włożyła w to imię całe ciepło, jakie zdołała z siebie wydobyć.

- Witaj w domu...

Zdumienie na jego twarzy sprawiło jej przyjemność, było w nim bowiem o wiele więcej niż tylko zaskocze­nie. Nabrała odwagi. Przyglądała mu się badawczo. Jak bardzo się zmienił! To niemal piękna twarz! Nieprzy­stępna, surowa. Dojrzała. Żadnych puszków pod no­sem ani na brodzie, żadnej cienkiej szyi ani bladych chłopięcych policzków, które tak dobrze zapamiętała.

Był też chyba wyższy!

Wciąż jednak szczupły i gibki.

Coś jeszcze uległo zmianie, ale nie wiedziała, co. Zrozumiała dopiero, kiedy zaczął mówić.

- Marja, cóż za niespodzianka...

- Mogę wejść?

- Tak... naturalnie, ale...

Dawna nieśmiałość na jedno mgnienie... ale tylko na mgnienie. I głos brzmiał pewnie, żadnego zacinania się, jąkania, które pięć lat temu w takiej chwili odebrałoby mu mowę.

- Wyglądasz... wspaniale.

- Ty też. Jesteś ładna... starsza. Nie, nie starsza, prze­praszam, chciałem powiedzieć...

- Pewnie bardziej dojrzała - podpowiedziała mu, opierając się o ścianę z dłońmi splecionymi na plecach. Musiał patrzeć na kształty, które dzięki temu stały się dużo bardziej widoczne. Uśmiechała się niepewnie.

- No i jak ci tam było?

- Dobrze.

Zdziwiła się trochę, że odpowiada jej tak krótko i w ogóle jest nienaturalnie spięty. Nie oczekiwała, że natychmiast rzuci się na nią, ale jednak...

- Tyle się wydarzyło, Stian. Tylu spraw nie byliśmy w stanie kontrolować...

Poczuła, że ma w oczach łzy.

- Wyszłaś za mąż?

- Taak... twój ojciec... groził mi. Zmusił mnie.

- A nie kochasz tego... Karla?

Nie odpowiedziała, bawiła się lokiem czarnych włosów.

- Nigdy o tobie nie zapomniałam, Stian. I kiedy te­raz tu jesteś...

Skinął głową bez słowa.

Chciał wyrzucić z siebie wszystko tu, przed nią, tę dawną gorycz, ból, który go trawił od chwili, gdy list ojca przyszedł do Kopenhagi i starał się rozbić na ka­wałki obraz demonicznej czarnej dziewczyny. Kobiety.

To wciąż w nim trwało. Resztki dawnego bólu. Nie­zasłużone cierpienie. Gorycz pierwszej, naprawdę głę­bokiej zdrady.

Ale jej miękkie wargi były ważniejsze, nawet teraz. Te wielkie, niebieskie oczy, które patrzyły na niego z taką otwartością i czymś jeszcze, co mogło przypo­minać ciepło.

Mimo woli jego wzrok skierował się na drzwi, za którymi Nadjana odsypiała podróż. Czy słyszy, że ma­ją gościa?

Marja prawdopodobnie nie wiedziała o jej istnieniu. Nie przyszłaby tak, gdyby wiedziała. Nie zjawiłaby się, nieproszona, żeby go powitać. Czego ona właściwie chce?

Tak wiele się wydarzyło. Tak wielu rzeczy nie wie­działa. On także o tylu sprawach nie miał pojęcia. Ale czy nie lepiej zostawić wszystko tak jak jest?

Justitian poprosił, by usiadła, nie miał wyjścia. Z irytacją stwierdził, że krew zaczyna mu pulsować na wi­dok ruchu jej biodra, kiedy podchodziła do krzesła i siadała. Postawił przed nią szklaneczkę, przyniósł dru­gą dla siebie. Nalał drogiego francuskiego koniaku.

- Skal, Marja!

- Za twój powrót.

- Za mój powrót - skinął głową i wypił.

Alkohol palił wargi. Po chwili rozwiązał języki. Mar­ja kurczowo trzymała kieliszek, szukała oczu Justitiana. Chciała w nich wyczytać...

- Opowiedz mi o Kopenhadze. Czy naprawdę jest taka piękna, jak mówią?

Parsknął krótkim śmiechem. Nalał jeszcze raz. Spoj­rzał ukradkiem na drzwi. W tamtym pokoju było ci­cho. Dziwnie się czuł, siedząc tak i popijając z Marją, podczas gdy Nadjana spała zaledwie kilka metrów da­lej. Bawiło go to. Dawało jakieś gorzkie zadowolenie.

- Kopenhaga jest piękna. I okrutna. Poznałem i jed­no, i drugie.

Opowiadał jej o wielkich budowlach, o pięknych ko­ściołach z wieżami sięgającymi nieba. Mówił o wspa­niałych statkach zawijających do portu, o pałacach za miastem, o królewskim zamku.

Ona siedziała z roześmianymi oczyma, chłonęła je­go słowa. Justitian nie wspomniał o Ogrodzie ani o stu­diach. Ale wplatał jakieś wyniesione stamtąd przeżycia, by ubarwić opowiadanie.

W końcu umilkł.

- Teraz twoja kolej, Marjo.

Odwróciła od niego wzrok. Popatrzyła na stojące w pokoju skrzynie.

- Tutaj nie działo się aż tak wiele.

- Masz dzieci?

- Tak, dwoje. To znaczy troje. Moja mama, Gjer­trud... może wiesz, że urodziła synka, a potem zmarła...

Potrząsnął głową.

- Wyszła za mąż za właściciela Enkesetet. Anton... oszalał. Wzięliśmy dziecko do siebie. Mały nie jest... ta­ki jak inne dzieci.

- Jak to ładnie z waszej strony! Zarumieniła się.

- Opowiedz mi o szkole! Słyszałem, że mój ojciec nie był łaskawy.

- Szkoła... tak, to była walka. Ale dopięłam swego. Przez całą zimę dzieci się uczyły. Ale teraz... nie wiem. Lensman zarządza majątkiem Antona, szkoda, żeby się miało skończyć. Justitian, to ważne, szerzyć wiedzę! Ja­kie to ważne dla ludzi, żeby umieli czytać...

Mówiła rozgorączkowana, policzki jej płonęły. Te­raz ją poznawał, taką pamiętał ją przez te wszystkie la­ta. Ożywioną, pełną zapału, gestykulującą.

Nagle poczuł się stary. Uświadomił sobie, jakie do­świadczenia zgromadził. I jak się zmęczył. Chyba po­znał zbyt wiele ze świata.

Marja umilkła, spostrzegła, że jego myśli błądzą gdzie indziej.

Na dworze panował niebieski mrok.

- Stian... pamiętasz?

Wiedział, co ma na myśli. Musiał przytaknąć.

Marja wstała. Podeszła do niego. Położyła mu rękę na ramieniu. Drgnął gwałtownie, jakby ciało przenik­nął jakiś prąd.

Jej twarz, tak blisko. Pamiętał zapach, tamtego dnia także pachniała jak łąka latem. Chciał się jej wyrwać, pójść do Nadjany, jak najdalej od tej gorączki, która go ogarnęła pod wpływem jej dotyku.

Marja podeszła jeszcze bliżej. Boże, czy ona napraw­dę zamierza mnie pocałować?

Nie. Dotknęła tylko policzkiem jego twarzy.

- Wybacz - dotarło do niego i poczuł, że ma łzy w oczach.

Skrzypnęła deska w podłodze.

Justitian odskoczył.

Odepchnął Marję i w tej samej sekundzie stwierdził, że drzwi do drugiego pokoju się otwierają. Twarz Nadjany była spokojna, opanowana, uśmiechnięta i piękna jak zawsze. Jasne włosy sięgały aż do bioder i wyglądały ni­czym welon panny młodej. Szła, jakby płynęła nad podło­gą, lekko niczym elf. Wyciągnęła szczupłą, ładną dłoń.

- Dobry wieczór. Jestem Nadjana Revelin.

Marja przez moment nie wiedziała, czy ująć wyciągnię­tą rękę. Oczu nie mogła oderwać od tej dojrzałej, a mi­mo to dziwnie eterycznej piękności, słowa wypowiedzia­ne przez te jasne wargi dotarły do jej uszu niczym grzmot.

Na szczęście drzwi na dwór były uchylone. Marja jak ślepa wybiegła w ciepły, letni mrok.

- Czy to twoja dawna flama, kochanie?

Głos Nadjany brzmiał łagodnie, bez cienia zazdro­ści, jeśli już, to można się w nim doszukać rozbawienia.

Justitian wolno skinął głową. Przytulił Nadjanę do siebie.

- Tak. Flama. Młodzieńcza przygoda.

Nadjana rozumiała, oczywiście. Ogarnęło ją przelot­ne współczucie dla młodej kobiety, która stąd uciekła.

ROZDZIAŁ XII

Ziemia drżała i uginała się pod nogami Marji. Biegła nic przed sobą nie widząc, bez celu. Stopy skierowały się na ścieżkę w stronę domu, potykały się o korzenie i nierówności, zarośla głogu poszarpały jej spódnicę.

Na szczęście nikogo po drodze nie spotkała. Biegła wciąż w mroku.

Kiedy na koniec zdawało jej się, że serce pęknie w piersi, zatrzymała się, oparła plecami o chropowaty pień sosny i długo, ciężko dyszała. Powoli spoza zasło­ny łez świat wracał do niej. Z wolna do uszu Marii za­częło docierać wieczorne kwilenie ptaków. Czuła obez­władniające zmęczenie ogarniające całe ciało. Trzeba było wielkiego wysiłku, by unieść i postawić przed so­bą stopę, wiedziała jednak, że nie może tak tu stać.

Musi wracać do domu.

Do domu.

Chociaż właściwie nigdy nie miała żadnego domu, nigdy do żadnego domu nie tęskniła.

Nigdy, aż do dzisiaj.

Marja wolno powlokła się naprzód, ścieżka wiodąca w górę do Oppdal była sucha, dobrze wydeptana, na brzegach rosły pęki czerwonej koniczyny. Kwiaty pach­niały teraz oszałamiająco. Grube trzmiele krążyły nad łą­ką, a ich brzęczenie odbijało się echem w głowie Marji.

Wciąż przed oczyma majaczył jej obraz jasnowłosej kobiety, zwiewnej postaci, która nieoczekiwanie wpły­nęła do pokoju, a jej słowa sprawiły, że wszystkie pla­ny Maryjki legły w gruzach. Była przygotowana na wszelkie przeciwności. Na to, że zniszczy małżeństwo z Karlem, że na walkę z pastorem poświęci wszystkie siły i cały czas, jaki został jej dany.

Z ponurym wstydem w sercu Marja musiała przy­znać, że gotowa była nawet ujawnić pochodzenie dzie­ci, okaleczyć je na całe życie. Skutki szoku, jaki musia­łyby przeżyć, gdyby się okazało, że ukochany tata nie jest ich ojcem, byłyby nie do odrobienia. A ona zimno i spokojnie wkalkulowała to w swoje rachuby, uznając, że korzyści warte są tego.

Odzyskanie spadku po Marii.

Symbol.

Nie tylko kupka książek, nie tylko utracona cześć, trzy zagrody...

To sam fundament jej życia. Bo bez pościgu za wszy­stkim, co zostało po matce, kim by teraz była? Siedzia­łaby w Meisterplassen. Spracowana i samotna. Prawdo­podobnie dużo uboższa niż teraz. I wiecznie czekająca na ojca. Przegrane życie, bo ojciec by przecież i tak do niej nie wrócił.

Marja dotarła do swojego obejścia, poczuła w sercu życiodajne ciepło, kiedy spostrzegła cienką smużkę dy­mu nad kominem.

Karl jest w domu!

Czeka na nią!

Miała ochotę złożyć dłonie w modlitewnej podzięce.

Nie mogła opanować wzburzonych uczuć, spadło to wszystko na nią jak potężny cios. Pojawiały się teraz zupełnie nowe myśli, dziwne, cudowne. Widziała Kar­la, jak stoi przy palenisku, może robi teraz koszyki z wierzbowych gałązek, żeby było w czym znosić plo­ny z pól za kilka tygodni. Widziała go oczyma duszy przy oknie, gdzie zwykł stać, kiedy na nią czekał. Du­ży, silny, o twarzy tak dobrej i otwartej, że nigdy na­wet by jej do głowy nie przyszło szukać dowodów je­go wierności i oddania.

Mój Boże, jak okrutnie obeszła się z tym człowiekiem.

Marja czuła się jak obudzona z koszmarnego snu.

Wszystko stało się jakby jaśniejsze. Poczuła piekący ból, gdy uświadomiła sobie, że żyła wciąż z wielkim, złym ciężarem w myślach. Ciężarem, który rozrastał się i przytłaczał wszystko, co dobre i piękne. Jak wrzód zwiastujący dżumę.

Nadjana samą swoją obecnością przekłuła to wszystko.

Nawet teraz, kiedy Marja stała już przed własnymi drzwiami, z ciałem drżącym od palącej tęsknoty za bez­piecznym schronieniem, nie mogła powiedzieć, że jest obojętna. Spotkanie z Justitianem roznieciło w niej ja­kiś tlący się żar. Jej własne młodzieńcze uczucie także ożyło, przyspieszało bicie serca. Nadjana jest starsza, o wiele starsza. Jednak w tej chwili kiedy się obie spo­tkały, Marja musiała przyznać, że tamta obdarzona jest niezwykłą, wyjątkową urodą.

Była niczym motyl, gdy tymczasem Marja przypo­minała raczej lśniąco czarnego kota.

Marja nacisnęła na klamkę, uśmiechała się niepew­nie. Nie miała wątpliwości, że Karl wybierze dzikiego kota, teraz i na zawsze.

Młoda dziewczyna od sąsiadów machała rękami, nie, nie wie, dokąd poszedł gospodarz. Nie powiedział ani słowa. Ale wziął strzelbę, więc może ktoś go wezwał do rannego konia, albo...

Marja wolno wypuściła powietrze z płuc, zmusiła się, by pokazać obcej spokojną twarz, zmusiła się, by z uśmie­chem podejść do śpiącego w kołysce Benjamina i połasko­tać go ostrożnie pod brodą. Poruszył usteczkami. Żyje.

- Och, bardzo ci dziękuję, że opiekowałaś się ma­łym. Proszę, to kawałek sera, jeśli nie odmówisz...

- Ależ dziękuję. Niech cię Bóg błogosławi, Marjo, i nie wahaj się, gdybym ci była znowu potrzebna. Dziecko jest rozkoszne!

Młoda twarz promieniała, dziewczyna była w tym okresie rozwoju, kiedy naturalne instynkty kobiece rozkwitają niczym kwiat. Marja uśmiechała się, widząc lśniące oczy dziewczyny, patrzyła, jak odruchowo po­prawia kołderkę dziecka.

- Niedługo sama będziesz miała dzieci - powiedziała. Tamta zapłoniła się aż po korzonki włosów i przy­znała, że jesienią wychodzi za mąż.

Marja starała się utrzymać na twarzy sztywny uśmiech, dopóki dziewczyna nie zniknęła na dziedzińcu.

Kiedy już kroki tamtej ucichły, opadła skulona na łóż­ko i poddała się fali bólu. Chciała go powstrzymać, ale dłużej już nie mogła, czuła się jak ktoś rzucony na głębo­ką wodę, a nie umiejący pływać. Strumień dawnych uczuć, tłumionej tęsknoty, pragnień i bólu, dławił ją z nie znaną dotychczas siłą. Dźwięki pojawiające się na jej war­gach nie były ludzkie. Marja starała się jeszcze walczyć, wiedziała jednak, że nie ma sił i musi dać za wygraną.

Ale przecież jest silna... zawsze była taka silna... mu­si... jeszcze ten jeden raz. Karl nie może zastać jej w ta­kim stanie... kiedy wróci do domu. Jeśli wróci. Strach szarpał jej wnętrzności, zerwała się, wzięła Benjamina na ręce, przycisnęła go z całych sił, domagała się od nie­go pocieszenia.

- To niemożliwe, to się nie może stać... Powiedz, że to niemożliwe...

Ciemne oczy dziecka spoglądały na nią z powagą. Usta wydawały jakieś pozbawione sensu dźwięki.

- Boże drogi, ty przecież wszystko rozumiesz! Uśmiechała się do maleństwa, znajdowała pociechę w cieple ciała dziecka, które z taką ufnością zasnęło przytulone do niej, z główką na jej ramieniu.

Na dworze panował mrok, jasny i delikatny, prze­sycony tysiącami zapachów lata.

Marja wiedziała, że już za późno, by mogła wyjść z domu z niemowlęciem na ręku.

Karl poszedł w góry, na pastwisko.

To jedyne wytłumaczenie. Poszedł do dzieci, wziął ze sobą strzelbę na wypadek, gdyby po drodze napotkał dzi­kiego zwierza. Znowu miał do niej żal, rozczarowała go. A zawsze kiedy tak się działo, Karl szukał bliskości dzie­ci. Z pewnością i teraz tak postąpił. Pocieszała się tą my­ślą, próbowała pokryć choćby cieniutką warstewką spo­koju potworne wzburzenie, które jej nie opuszczało.

Jutro wyruszy za mężem. Jutro do niego pójdzie, po­wie mu, że była i pozostanie jego żoną.

On jej na pewno uwierzy, przyjmie ją do siebie. A gdyby się wahał, gdyby rany, jakie mu zadała, oka­zały się zbyt głębokie, to ona uleczy je ziołami z wła­snego, wewnętrznego ogrodu. Jeszcze Karl się przeko­na. Będzie musiał od nowa poznawać swoją żonę.

Bo istnieją przecież wyjaśnienia, jest wytłumaczenie nawet dla jej strasznej zdrady.

Powinna w to wierzyć. Musi.

Jeśli nie, to nie pozostanie jej nic innego, jak wziąć strzelbę z jego rąk i przyłożyć sobie czarną lufę do serca.

Nie, nie wolno tak myśleć. Nie wolno dopuszczać zwątpienia, pozwalać, by się rozrastało, strach nie mo­że paraliżować wątłej nadziei. Marja uczepiła się myśli o pogodnym usposobieniu Karla, o poczuciu bezpie­czeństwa, jakie wokół siebie stwarza, o tym, że to lato może się dla nich wszystkich stać początkiem nowego życia. Ona zabrnęła w ślepy zaułek. Nie znalazła tam tego, czego szukała, cel jej dążeń znajdował się gdzie indziej, więc bez trudu zawróciła. Wróciła tam, gdzie Karl na nią czeka jak zawsze. Czeka na pewno! Musi czekać! Nie może odejść teraz, kiedy ona odrzuciła ostatecznie dręczącą ją marę!

Strzelba!

Marja popatrzyła na rogi, nie ma strzelby. Oczy za­szły jej mgłą. Nie miała odwagi zamrugać powiekami. Starała się wywołać obraz strzelby, zobaczyć, że wisi jak zawsze na swoim miejscu i że nie ma się czego bać.

Ale strzelby nie było.

Dlaczego?

Z rozdzierającym szlochem powstrzymywany z takim trudem ból wylał się z serca Marji, ogarnął ją całą.

Czy on naprawdę byłby w stanie?

Ściągnęła na niego aż takie cierpienie?

Świadomość tego faktu dławiła ją w piersiach. Krtań zaciskała się boleśnie, Marja z trudem wciągała powie­trze. Wszystko w niej burzyło się w gwałtownym pro­teście. Przecież świat nie może być aż tak okrutny. Da­leki Bóg nie może być taki mściwy, żeby otworzyć jej oczy i zaraz potem zgasić słońce!

Marja nie mogła dłużej siedzieć bez ruchu, nie mo­gła dłużej czekać.

Przygotowała śpiące dziecko i ułożyła je w skórza­nym plecaku, który przymocowała do siebie dwoma pasami tak, że mały leżał wygodnie i bezpiecznie. Szukała kija, którym bliźnięta zwykle zaganiały krowy, ale nie znalazła.

Co tam, jeśli spotka na drodze jakieś dzikie zwierzę, to kij i tak niewiele pomoże! Dostała gęsiej skórki na rękach na myśl o niedźwiedziu czy rysiu lub innych drapieżnikach, zbliżających się, bo wyczuły niezwykle smakowity kąsek, kobietę z niemowlęciem na ręku! Wszystko, co miała dla ochrony, to modlitwa.

Zatrzasnęła za sobą drzwi i ruszyła w stronę zagaj­nika na granicy lasu. Dość dobrze znała drogę na gór­skie pastwiska, wiedziała, że nie zabłądzi. Potrzeba ca­łego dnia, by dotrzeć na miejsce z inwentarzem. Sama, bez żadnych obciążeń z wyjątkiem niemowlęcia na ple­cach, powinna dojść, zanim słońce ukaże się na niebie.

Potykała się, przechodząc przez małe strumyki, raz upadła i boleśnie uderzyła się w biodro, ponieważ instynk­townie starała się ochronić zawiniątko przytroczone do pleców. Cale ciało jej zesztywniało od szybkiego marszu, zrobiło się nieczule, ale nie zdawała sobie z tego sprawy. Po prostu szła. Chyba nigdy ta droga nie była taka długa.

Najpierw miał zamiar pójść w góry, pozwolić, by chłodne nocne powietrze na rozległych halach ukoiło wzburzone zmysły, uciszyło ból.

Ale sama myśl o pytających spojrzeniach dzieci spra­wiła, że zmienił zdanie. Wiedział, że dzieci dostrzegły­by jego ponury niepokój, że przejęłyby część jego bólu, nie wiedząc nawet, co się stało. Widziały już dość bólu. Już i przedtem były świadkami upokorzeń.

Nie był już chyba dla nich takim ojcem, jak powi­nien. Nie stanowił wzoru dobrego gospodarza. Karl często się tego wstydził. Dużo rozmyślał o tym, czy je­go słabość przejdzie na syna. Nie cieszy się szacunkiem mężczyzna, który nie potrafi utrzymać własnej żony pod kontrolą. A już zwłaszcza, kiedy ta żona robi ta­kie dziwne i nienormalne rzeczy jak Mar ja. Kiedy na­wiedzają ją myśli, o jakich nikt przedtem nie słyszał...

Ludzie przezywają go Marja - Karl. Już samo to jest wystarczająco obraźliwe, na szczęście dzieci chyba je­szcze nie słyszały tych poniżających słów.

Czy one sobie zasłużyły na takiego ojca?

Czy nie byłoby lepiej, gdyby nie miały w ogóle żad­nego?

Wtedy nikt by się nie dziwił, że Marja jest silna i że załatwia różne sprawy także poza domem. Wdowa mu­si sobie radzić najlepiej jak potrafi. Wtedy pewnie sło­wa ludzi byłyby łagodniejsze, a dzieci mogłyby być dumne ze swojej matki.

Marja by za nim nie tęskniła.

To właśnie ta prawda sprawiała, że świat stawał się dla Karla mroczny i nieprzyjazny. Marja miała inne sprawy. On był dla niej tylko kulą u nogi. Kimś, kto nie­ustannie marudzi. Kto buduje klatkę dla wolnego ptaka. Był głupim prostakiem, który potrafi tylko orać ziemię i doić krowy. Na pewno nigdy go nie kochała. W każ­dym razie nie tak, jak kiedyś w swojej naiwności sobie marzył, patrząc na radośnie uśmiechniętą Maryjkę w stroju panny młodej. Ale chyba i wtedy się tego do­myślał. Ze nie dla niego taka kobieta, że w swej prosto­cie nie będzie wiedział, jak z nią postępować. Był jednak młody, oszołomiony miłością, pełen wiary w jej ciepło i dobro. Poczucie bezpieczeństwa bardzo wzrosło, kie­dy tak szybko okazało się, że młoda żona jest w ciąży. Wciąż jeszcze pamiętał szczęście, kiedy głaskał jej wiel­ki, okrągły brzuch. Nigdy nie czuł się tak wspaniale jak w tamte noce, kiedy spala przy jego boku i mógł prowadzić swoje bezgłośne rozmowy z maleństwem rosnącym pod jej serem. Z maleństwami! Bo przecież było ich dwoje! Rany w sercu Karla zaczęły ponownie krwawić na myśl o bliźniakach. Mają wprawdzie matkę, ale jak­by jej nie miały, nie znają jej prawie. Marja nie jest do tego stopnia złą kobietą, by pozwalała dzieciom chodzić bez opieki. Nie, ona ma tylko zbyt wiele innych spraw na głowie, no i pociesza się, że dziećmi zajmie się ojciec.

Kiedy jego nie stanie, Marja z pewnością podejmie swoje obowiązki. Dzieci będą miały matkę. I jeśli nawet jednocześnie utracą ojca, to i tak wyjdzie im to na dobre.

Kochał dzieci ponad życie. Naprawdę bardziej niż życie. I właśnie teraz, dzisiejszej nocy, tego dowiedzie.

Zranione uczucia Karla uczepiły się tej myśli. Ręka trzymała mocno zimną kolbę strzelby. Proch w rogu był suchy i czarny.

Z każdym krokiem Karl znajdował się bliżej nieba.

Pastwiska leżały w przeciwnym kierunku.

Dzieci obudziły się nagle, słysząc głos matki, jakiś dziwnie wysoki, skrzekliwy, że aż Karl Martin ciężko przełknął ślinę. Wciąż jeszcze czuł smak jedzonej wie­czorem gęstej śmietany.

- Mama przyszła - szepnęła Amelia, a jej przestra­szony wzrok sprawił, że Martin wsunął rękę pod chu­de ramię siostry.

- Jest zła!

- Nie, coś ty! Nie jest zła. Chyba się boi.

- Mama nigdy się nie boi!

- Boi się. Tylko nie płacze!

- Trzeba do niej zejść!

- Cicho! Nic nie mów! Będziemy leżeć bez ruchu, słuchaj, co ona mówi.

Dzieci spały na niskim stryszku nad pasterskim sza­łasem. Tuż nad siennikami znajdował się dach z cięż­kich starych belek. Nie mogli nawet usiąść, by się o nie nie uderzyć.

Mama pytała o tatę. Benjamin popłakiwał po nocnej wycieczce. Solveig powiedziała, że taty tutaj nie było, pytała, co się stało. Mama mówiła jak młoda dziewczy­na, jej głos był wysoki i dziwnie drżał, prawie jak glos Amelii, kiedy w zimie weszła na cienki lód koło młyna.

Słychać było kroki, zamykanie drzwi.

Potem Solveig zaczęła śpiewać jakąś bardzo ładną, ale smutną kołysankę.

Dla Benjamina.

Amelię również uśpiły ciche tony. Martin jednak le­żał nie śpiąc, ale nie usunął ręki spod głowy siostry. Wiedział, że do rana już niedaleko.

Droga powrotna była tak samo długa, ale Marja prze­mknęła przez wrzosowiska, jakby wiatr ją unosił. Nie wiedziała, dokąd się udać, wiedziała tylko, że musi go od­naleźć. To krzyczała pod zaróżowionym już niebem, to zasłaniała ręką usta i szeptała imię męża w górskiej ciszy.

Nigdzie żywej duszy.

Tylko tu i ówdzie jakaś kopa siana, gdzieniegdzie krowy przeżuwające wczorajszą soczystą trawę.

Wracała w stronę wsi. Karl musiał pójść gdzie in­dziej. Może do jakichś przyjaciół? Próbowała odszukać w pamięci jakieś nazwiska, choćby ślad, próbowała so­bie przypomnieć, czy Karl ma kogoś zaufanego, do ko­go mógłby się zwrócić w takiej chwili jak ta.

Doznała niemal szoku, kiedy sobie uświadomiła, że naprawdę nie wie, z kim jej mąż jest w bliższych kon­taktach, czy w ogóle ma jakichś znajomych, przyjaciół...

Może nie ma nikogo takiego?

Stopy niosły ją na dół. Nie protestowała, w jej gło­wie nie było już ani jednej jasnej myśli, tylko chaos.

Pasterskie szałasy, które zostawiła za sobą, wydawa­ły się coraz mniejsze, las poniżej stawał się coraz gęst­szy. Pośród drzew nadal panowała ciemność.

Wschodzące słońce wyzłacało grzbiety wzgórz. Wy­soko w górach było już całkiem jasno. I nagle, jak na dany sygnał, ptasi chór rozpoczął poranną pieśń dzięk­czynną. W chwili gdy pierwsze promienie słońca do­tknęły skraju lasu, rozległ się strzał.

Mar ja, jak trafiona, upadła na ziemię.

Ale strzelano daleko i nie ona była celem. Mimo to krew stężała jej w żyłach.

To strzelba Karla. Niewielu ma podobne. Słyszała kie­dyś jej dźwięk, gdy dobijano rannego byka czy konia.

Opadła na kolana, we wrzosy.

- Nie...

Tłukła pięściami o ziemię, o tę ziemię między góra­mi a fiordem. Zaciskała mocno ręce, wbijała w policz­ki tak, że sprawiało jej to ból.

- Nieee! Karl, Karl!

Nagle wydało jej się, że widzi Nadjanę, ubraną na biało, z anielskimi skrzydłami i czerwonymi jak krew wargami. Uśmiechała się do Karla, wzięła go w objęcia i poniosła daleko ponad rozległymi moczarami. Marja nie mogła jej zatrzymać. Pojawił się też pastor, ubrany na czarno, z czarną księgą w ręce.

Marja upadła, ukryła twarz we wrzosie, rwała silne krzewinki pełnymi garściami, natrafiła na kamień i z pal­ców trysnęła krew. Krople krwi padały na pierś Karla, gdy Nadjana oddalała się i rozwiewała w blasku poranka.

ROZDZIAŁ XIII

Żółte liście brzozy, ciężkie od deszczu, uderzały w ścia­nę domu. Marja słyszała ten smutny dźwięk aż w izbie. Ale w piecu płonął ogień i napełniał falami ciepła pomie­szczenie. Przytuliła się mocniej do męża. Poczuła, że od niego płynie to samo ciepło i to samo poczucie bezpie­czeństwa co od trzaskających wesoło płomieni.

Karl również płonął!

Ale nie zawsze tak było.

Teraz, bezpieczna i spokojna, odważyła się cofać my­ślami w przeszłość. Coraz dalej i dalej, a Karl pomagał jej za każdym razem, gdy uchylały się drzwi i Marja mu­siała iść na spotkanie upiorów z dawnego życia.

Nie było dnia, żeby nie szukała jego opieki i blisko­ści, nie było godziny, żeby o nim nie myślała.

Wdzięczność.

Radość z tego, że mogą być razem.

Czy to w końcu miłość do niej przyszła?

Marja dotknęła pieszczotliwie dłonią jego twarzy.

Mój Boże, przecież on jest bardzo urodziwy!

Że też dawniej tego nie zauważała!

Aż do tego budzącego się dnia wysoko w górach, do tego złego poranka, do tamtego okrutnego snu.

Ogłuszona bólem szukała Karla, w środku nocy bie­gła przez las na pastwiska, a potem znowu na dół, bo go tam nie znalazła.

Wystrzał.

Cały świat wokół niej runął. Dzisiaj nietrudno stwierdzić, że wtedy była bliska utraty zmysłów i zdro­wego rozsądku. Załamała się niczym wielkie drzewo pod naporem burzy.

Rozpaczliwie szukała Karla, tak rozpaczliwie, że za­wiodło ją to na skraj jakiegoś koszmaru, miała straszne przywidzenia.

W końcu to on ją odnalazł. Podniósł ją z ziemi nie­przytomną i przyniósł do domu.

Nie umarł.

Minęło sporo czasu, zanim to nareszcie pojęła. A kie­dy już do tego doszło, przywarła do niego całym cia­łem, wybuchnęła strasznym płaczem i szlochała w jego ramionach tak długo, dopóki całkiem nie osłabła.

Gdy sztorm przycichł, leżała, pochlipując od czasu do czasu jak dziecko. Karl bez słowa głaskał ją po głowie, jak zwykł był to robić, kiedy dzieci płakały przez sen.

Nie zaraz poszli oboje na pastwisko, chcieli mieć tro­chę czasu dla siebie. Krążyli po okolicy, szukali nowych dróg i ścieżek, odkrywali mroczne, górskie krajobrazy, tutaj wysoko odczuwało się pełną wolność. Rzadkie po­wietrze sprawiało, że słowa płynęły jakby łatwiej. Te, które dawniej odbijały się o grube ściany domu, tu do­cierały bez przeszkód do celu. Te, które dawniej kryły się za powszednimi troskami, teraz padały swobodnie.

Marja opowiedziała Karlowi bardzo wiele.

Odmalowywała przed nim życie samotnej Maryjki. Ukazywała mu się naga, nie ukrywała niczego, co się wy­darzyło, zanim przybyła do Lyster. Kiedy prawda dotar­ła do niego, patrzył na nią przerażony. Ciężko wzdychał, słuchając o jej ojcu, kacie, i o matce, tej Marii, o której ludzie opowiadali sobie w długie zimowe wieczory.

- Czarownica Maria... To ona była twoją matką? - Tak.

- No, a Gjertrud?

- To najlepsza przyjaciółka mamy.

Przełknął ślinę, jakby starał się znaleźć w duszy miejsce dla tych trudnych do pojęcia wiadomości. Marja jednak nie miała zamiaru przerwać. Opowiadała mu o ponurych myślach, które ją dręczyły, o nocach wy­pełnionych tylko jedną myślą: Revelin musi zostać uka­rany. Ona go ukarze, wciągając jego jedynego syna w zastawione przez siebie grzeszne sieci.

- Moja kochana, nie miałem pojęcia...

- Nie, oczywiście, skąd miałbyś mieć? Opowiedziała też o upokarzającym spotkaniu z Justitianem. I o tym, że przywiózł tu ze sobą żonę. O swoim strasznym wstydzie. I o tym, jakiego szoku doznała, kie­dy sobie uświadomiła, jaka potworna była ta jej mara, jak zatruła wszelką radość i wszystko, co dobre w życiu.

- Zobaczyłam go, urodziwego młodego mężczyznę, człowieka. Cóż on temu winien, że jest synem Reveli­na? Chciał mi pomagać w szkole... to dobry człowiek - szeptała.

Karl szukał jakichś dodatkowych tonów w jej głosie, czegoś, co by go zaniepokoiło. Ale Marja mówiła szcze­rze. Na to wyglądało. Uznał, że powinien jej wierzyć.

- Kochałaś go kiedyś... przede mną?

- Nie - uśmiechnęła się Marja i wiedziała, że mówi prawdę. - Ja chciałam tylko... niszczyć, ranić. Powie­działam Revelinowi, że zepchnę jego syna na dno pie­kła. To wtedy on zamknął Justitiana, a potem wypra­wił do Kopenhagi.

Bogu dzięki, pomyślał Karl, ale głośno tego nie po­wiedział.

Marja milczała. Teraz, kiedy myśl o zemście ulotni­ła się niczym czarodziejsko lśniąca rosa w promieniach słońca, dziękowała Bogu, że jej tajemnica może zostać pogrzebana na zawsze. Karl nigdy się o niczym nie do­wie. Dzieci też nie. To będzie jej brzemię, tylko ona bę­dzie je dźwigać. Kłamstwo, które będzie dawało o sobie znać zawsze, gdy spojrzy w oczy Karla Martina i do­strzeże w nich podobieństwo. Dla nich nie będzie to mieć najmniejszego znaczenia. Dla Justitiana także nie. Odpowiednia kara dla Marji, będzie z nią żyć do koń­ca swoich dni.

Karl nie miał wiele do opowiadania. Strzał, który słyszała, mówił sam za siebie.

- Nie miałem odwagi. Nawet wtedy, kiedy już palec nacisnął spust, odskoczyłem w bok, upadłem na ziemię. Stchórzyłem.

- To nie tchórzostwo, mój kochany. Nie jesteś tchó­rzem! Jesteś najsilniejszym, najodważniejszym czło­wiekiem, jakiego znam. I masz w sobie tyle ciepła! Je­steś najlepszym człowiekiem na świecie.

Wierzyła w to, co mówi. Każde słowo było prawdą.

Karl dowiedział się tamtego dnia tak wiele niepraw­dopodobnych rzeczy, że bez trudu przyjmował i te ostatnie zapewnienia.

Wciąż ręce trochę mu drżały, wciąż podejrzliwość dawała o sobie znać. Ale oczy Maryjki znowu płonęły, po raz pierwszy płonęły tak tuż przy jego twarzy. Był w nich ten sam czarodziejski blask, który kiedyś tak go zauroczył. Tylko wtedy ten ogień nie oznaczał miłości, były w nim śmierć, nienawiść, pragnienie zemsty.

Teraz oczy Maryjki płonęły dla niego.

Nareszcie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lerum May Grethe Cory zycia 08 Owoc Zimy
Lerum May Grethe Córy Życia 08 Owoc zimy
Lerum May Grethe Córy Życia 08 Owoc zimy
Lerum May Grethe Córy Życia 28 Srebrne zwierciadło
Lerum May Grethe Córy Życia 03 Więzy krwi
Lerum May Grethe Córy Życia 33 Na krańcu tęczy
Lerum May Grethe Córy Życia 06 Drogi przez morze
Lerum May Grethe Córy Życia 14 Księżyc w nowiu
Lerum May Grethe Córy Życia 09 Grzechy przeszłości
Lerum May Grethe Córy Życia 05 Zesłanie(1)
Lerum May Grethe Cory zycia 20 Ruda Kotka
Lerum May Grethe Cory zycia 11 Miasto Niewolnikow
Lerum May Grethe Cory zycia 17 Nocna Wedrowka
Lerum May Grethe Cory zycia 27 Czas Zarazy
Lerum May Grethe Cory zycia 33 Na Krancu Teczy
Lerum May Grethe Córy Życia 04 Zerwane kajdany
Lerum May Grethe Cory zycia 13 Taniec Aniolow
Lerum May Grethe Cory zycia 16 Zamie
Lerum May Grethe Córy Życia 03 Więzy krwi

więcej podobnych podstron