WIESŁAW WERNIC
Colorado
Ilustrował
STANISŁAW ROZWADOWSKI
CZYTELNIK— WARSZAWA— 1974
Tak się zaczęło
Przebudziłem się. W pokoju było ciemno. Na tle niewidocznej ściany
polśniewały dwa wąziutkie pasemka szarości. To szpary w okiennicy
przepuszczały pierwszy dzienny brzask.
Siennik zachrzęścił. Podniosłem się ostrożnie, aby nie zbudzić towarzysza
śpiącego po przeciwległej stronie izby. Zbliżyłem się na palcach do okna, wolno,
wolniutko odsunąłem żelazny haczyk przytrzymujący szeroką, ledwie
oheblowaną deskę i lekko ją pchnąłem. Zawiasy zaskrzypiały piskliwie, ktoś
poruszył się i usłyszałem senny głos Karola:
— Co tam robisz, Janie?
— Oddycham świeżym powietrzem. Śpij, jeszcze nie ranek.
Mruknął coś w odpowiedzi, słoma zachrzęściła i znowu zapadła cisza.
Oparłem się o poprzeczną belkę i wyjrzałem. Pode mną rozciągał się czarny pas
ziemi ogrodzonej palisadą z bali, wysoką na półtora chyba człowieka, z bramą o
dwu skrzydłach zamkniętą na głucho, podpartą długimi tykami. Za bramą w
cieniu ustępującej nocy widać było niezmierzoną, pustą przestrzeń. Na jakichś
odległych krańcach, gdzie przeczuwać należało horyzont, czerniała nieregularna,
zamazana linia — dalekie pasmo Gór Skalistych.
Spojrzałem w lewo. Tam toczyła swój płytki nurt niewidoczna rzeka. Za nią
ciągnęła się taka sama płaszczyzna, ograniczona z jednej strony atramentową
ścianą lasu.
Sięgnąłem po lornetkę. Przestrzeń rozrosła się w jej szkłach, góry stały się bliższe
i jeszcze groźniejsze, las posępniej rysował się czarnym konturem. Tylko wody
nadal nie dojrzałem. Musiała płynąć w dolinie, bezgłośna w tej ciszy.
Skierowałem szkła prosto przed siebie i wydało mi się, iż dostrzegam jakiś
ruchomy punkt. Czy była to antylopa biegnąca do wodopoju, czy jakiś drapieżnik
powracający z nocnych łowów — nie mogłem stwierdzić.
Szarzało coraz bardziej, tumany mgieł przewalały się równiną. Wówczas
usłyszałem lekkie skrzypienie piasku w dole. Ktoś podniósł się z ziemi, z
ciemnego kącika utworzonego przez dwie krzyżujące się ściany ogrodzenia.
Przetarłem zaspane oczy: Colorado! Oczywiście on. Dziwny człowiek.
— Ja mam spać pod dachem? O nie, dżentelmeni! To ujdzie w zimie, jak śnieg
zawali ziemię, ale nie teraz...
Colorado! Dostrzegłem, jak wspiął się na półkę biegnącą w połowie wysokości
palisady i wyjrzał za ogrodzenie. Stał nieruchomo przez chwilę, potem lekko
zeskoczył i zniknął w mroku. Pewnie wrócił do swego legowiska.
Spotkaliśmy go przed dwoma dniami w pustej okolicy. Mieliśmy już wówczas za
sobą spory szmat przebytej drogi. Skrajem jałowcowego lasku, potem poprzez
krzaki pachnącej szałwi jechaliśmy prosto, jak strzelił, aż nagle podniosła się
kurtyna lasu, drzewa odbiegły w prawo i lewo odsłaniając nagi, obły wzgórek. Na
jego szczycie stał samotny jeździec z kolbą rusznicy wspartą na łęku siodła,
nieruchomy i wspaniały w swej nieruchomości. Wyglądał jak pomnik albo jak
aktor na scenie uwolnionej z czarnozielonej zasłony. Mimo woli ściągnąłem
cugle. Słońce migotało na lufie broni, a przejrzyste powietrze pozwalało dostrzec
każdy szczegół ubrania nieznajomego. Było bajecznie kolorowe.
— Jak w teatrze — szepnąłem do Karola. — Albo jak w cyrku... Któż to jest, u
licha?
Pytanie było usprawiedliwione: jeździec mienił się barwami tęczy. Od błękitu
kapelusza, poprzez krwawą czerwień okręcającego szyję szala (którego końce
spadały sztywno i ciężko, jakby zrobione z ołowiu), poprzez cytrynową kurtę, aż
do spodni zielonego koloru.
Staliśmy, dopóki posąg nie ożył nagle. Podniósł broń i zjechał galopem z
pagórka. Zatrzymał się tuż przed nami tak gwałtownie, że koń wyrzucił kopytami
chmurkę kurzu i przysiadł na zadzie.
— Witam podróżnych. — Głos miał nieco chropawy, ale przyjemny dla ucha. —
Witam — powtórzył. — Dokąd to dobre czy złe bogi prowadzą?
Karol w milczeniu wykonał ruch ręką: za i przed siebie. Przez tę krótką chwilę
przyjrzałem się nieznajomemu. Z bliska nie wydawał się już tak bajecznie
kolorowy: błękitny kapelusz jakby poszarzał, czerwień szala zbladła, cytrynowa
kurta świeciła wyblakłymi plackami łysin, zielone spodnie, pełne łat i cer, przy-
brały barwę szarozgniłą. Jedynie buty wyglądały solidnie.
— Jestem Colorado — rzekł jeździec.
Skinąłem głową.
Kiedyśmy przed trzema dniami opuszczali malutkie miasteczko o hiszpańskiej
nazwie Santa Rosa — pamiątka z czasów konkwistadorów — gospodarz
obskurnej tawerny powiedział:
— W tych okolicach łatwo zabłądzić. — Tu popatrzał na nasze aż zbyt schludnie
wyglądające sylwetki (nowicjusze?) i dodał: — Przed wami wyjechał Colorado.
Jak dobrze popędzicie koni, to go dognacie. On się nie spieszy.
— A kto to jest? — zagadnął Karol. — Nie byliśmy nigdy w tych stronach.
— Obrzucił nas pogardliwym spojrzeniem:
— Tak właśnie myślałem. Kto to jest? Zapytaj się pan lepiej, kto to nie jest.
Chociaż i na to pytanie nie odpowiem. Colorado jest wszystkim po trochu, a
jednocześnie... niczym.
Po tym niezrozumiałym wyjaśnieniu zebrał puste kufle po piwie i odwrócił się do
nas plecami.
A więc mieliśmy przed sobą Colorado. Nie trzeba było odgadywać, że jest to po
prostu przezwisko. Kolorado — to imię wielkiej rzeki mającej swe źródła w
Górach Skalistych, a ujście w Zatoce Kalifornijskiej.
Na terytorium Nowego Meksyku, na Dzikim Zachodzie — jak określano te
ziemie — przedstawiał się, kto chciał, kiedy chciał i jak chciał, albo nie czynił
tego wcale.
— Ach, Colorado... — powtórzyłem.
— Słyszeliście o mnie?
— W Santa Rosa powiedzieli nam, że jeśli pognamy konie, to dopędzimy
Colorado, bo on się nie spieszy.
Uśmiechnął się.
— To prawda. Życia nie przegonisz. W Santa Rosa siedzi w gospodzie “El Paso"
jakiś niby Hiszpan, niby Metys o strasznie długim nazwisku, ale wielki cymbał.
Na pewno on was tak objaśnił. Zdzierus! Chętnie wskażę gospodę lepszą niż “El
Paso" i znacznie tańszą, bo... bezpłatną.
Zawrócił konia.
— No, dżentelmeni, jeżeli to panom odpowiada, ruszajmy.
Nie wiedziałem, czy śmiechem, żartem, czy też w pełni powagi mamy przyjąć to
niespodziewane zaproszenie.
Karol rozstrzygnął sprawę:
— Bezpłatna gospoda... rzecz nie do pogardzenia. W Santa Rosa zdarto z nas
dziesiątą skórę. Więc jeśli droga wiedzie na południe...
— A wiedzie, wiedzie.
Ruszyliśmy strzemię w strzemię. Jałowy step stanowił najszerszy gościniec
świata.
Colorado okazał się niezwykle rozmowny, ale ile w jego słowach tkwiło prawdy,
a ile fantazji — nie sposób odgadnąć.
— Tak, tak, koledzy — mówił — przyjemna jest konna jazda. Przedkładam ją
ponad inne, chociaż i kolej to dobry wynalazek. Oczywiście, jak się komuś
spieszy. Ale mnie się nie spieszy, wam chyba również? Pierwszy raz tutaj?
A na nasze potwierdzenie rzekł jakby od niechcenia:
— W wagonie pociągu jest znacznie bezpieczniej.
— Napady? — zagadnął Karol.
— Zdarza się. Apacze, Komańcze, Indianie Pueblo, no i oczywiście dobrana
partia obiboków spod ciemnej gwiazdy, czyli... przybyłych ze wschodu.
Musieliście taką drogę wybrać? Wyglądacie na nowicjuszy. Ubranka jak z igły...
— A pan dawno tutaj? — zapytałem.
— Ho, ho! Widziałem ja już, jak wbijano srebrne ćwieki w Promptory Point...
Ileż, u licha, mógł mieć lat? Kiedy w Promptory Point, pod Ogden, wbijano
uroczyście srebrne haki w ostatni podkład torów pierwszej na świecie linii
kolejowej łączącej Atlantyk z Pacyfikiem, był rok 1869. Przed piętnastu laty!
— Bawił pan tam z rodzicami? — zapytałem niewinnie.
Spojrzał na mnie przenikliwie. Jakiś skurcz przebiegł mu po twarzy.
Przez trzy lata pracowałem przy budowie tej linii i zaręczam, że nie była to robota
na siły chłopca. Ale dajmy temu spokój. Lepiej popatrzcie, jak preria zielenieje.
Jedyna to pora roku, podczas której nieco wilgoci zbiera się w tej ziemi.
Przyjemnie oddychać. Potem robi się piekielnie gorąco, a wiatr podnosi tumany
kurzu, że świata nie widać. Wy tego nie znacie.
— Byliśmy w zeszłym roku w Arizonie — wtrąciłem.
Wstrzymał na sekundę konia i popatrzał na nas uważnie. Wydało mi się, że mnie
świdruje na wylot swym spojrzeniem. Nieprzyjemne uczucie.
— Nie wyglądacie na blagierów — stwierdził po chwili milczenia. — Arizona?
Ho, ho! To jeszcze dziki kraj. Prawie jak ten.
— Czy to oznacza, że Nowy Meksyk jest właśnie dziki?
Znowu zerknął na mnie:
— W tych stronach nigdy nie było spokojnie. Pamiętam pierwsze powstanie
Apaczów w 1857, potem... chyba od 1861, przez dziesięć lat stałe walki z
napierającym od wschodu osadnictwem. Potem próby zgromadzenia Apaczów na
jednym terytorium, w rezerwacie. Generałowi Crookowi udało się wprawdzie
ściągnąć garstkę czerwonoskórych i osadzić na wyznaczonym obszarze, ale
reszta wędruje sobie, dokąd chce i kiedy chce. Raz spacerują po Nowym
Meksyku, raz po Arizonie, kiedy indziej odwiedzają nawet Meksyk,
przekraczając Rio Grandę * albo posuwają się z biegiem Kolorado i... szukaj
wiatru w polu. Co robią dzisiaj, co zrobią jutro... któż odgadnie? Na dodatek żrą
się między sobą: Apacze Mescalero, Apacze Tonto, Apacze Lipan, Apacze
Zachodni... kto ich tam zliczy? Tak, tak, moi panowie. Jeśli wybraliście się na
krajoznawczą wycieczkę, trzeba było udać się w inne strony. Chyba że macie
ważne sprawy do załatwienia. Zresztą, nie moja rzecz.
Wszystko to powiedział jakimś nieprzyjemnym tonem, bez cienia uśmiechu.
Wolałem więc nie pytać. A Karol? Karol milczał przez cały czas jak zaklęty w
kamień.
Jechaliśmy w miarę prędko, w miarę wolno, preria z rzadka porosłą trawami.
Czarny lasek pozostał daleko za nami, a teraz cała przestrzeń migotała w słońcu
barwami kwiatów, których łodygi chwiały się w podmuchach ciepłego wiatru i z
suchym szelestem biły po końskich nogach.
Te barwy cieszyły początkowo wzrok, ale wkrótce ogarnęło mnie znużenie. Jakże
jednostajny krajobraz! Z nudów począłem przyglądać się broni naszego nowego
towarzysza. Popatrzyłem na długaśną rusznicę. Jak na człowieka nieco
obeznanego z bronią wrażenie było wstrząsające! Powiem krótko: to była
zupełnie haniebna broń, nie przynosząca właścicielowi zaszczytu. Nie wierzyłem
własnym oczom: lufa jakby nieco krzywa, a na dobitkę w dwu miejscach
przytwierdzona do łożyska drutem! Kurek — jak w muszkietach z ubiegłego
stulecia. Chyba to “coś" należało nabijać od przodu. Jak z takiego muzealnego
eksponatu można strzelać? A kolba? Kolba barwy nieokreślonej, o nierównej
powierzchni. Wyglądało na to, iż wielokrotnie musiała zastępować... młotek. O
broni krótkiej niewiele mogłem rzec. Z bardzo głębokich i zniszczonych
futerałów pasa sterczały tylko czarno lśniące uchwyty.
Przed samym południem zatrzymaliśmy się nad srebrzystym strumykiem, gdzie
Rio Grandę del Norte — rzeka stanowiąca w swej dolnej części granicę państwową między USA a
Meksykiem, zwana również Rio Bravo.
trawa rosła gęściej, a malutki jałowcowy zagajnik rzucał nieco cienia. Obaj z
Karolem powiedliśmy konie nad strugę. Ale Colorado postąpił inaczej. Obszedł
najpierw oba brzegi strumyka, z kilkanaście chyba jardów, potem zniknął wśród
jałowców, by wreszcie wyłonić się z gąszczu, lekko pogwizdując.
— W porządku — oświadczył. — Stary Colorado wszystko dobrze przepatrzył.
Na przyszłość radzę wam naśladować go, jeśli nie chcecie stracić pewnego dnia
swego pięknego uwłosienia głów lub zwiększyć ciężaru ciała o wagę jednej kuli.
Zajął się rozsiodłaniem konia.
Ten monolog uznałem za próbę zastraszenia nowicjuszy. Za takich nas przecież
uważał. Spojrzałem wymownie na Karola i wzruszyłem ramionami. Colorado
musiał dostrzec ten ruch, bo nie przerywając swej czynności, dorzucił:
— Możecie w to wierzyć albo nie, nie trzeba jednak lekceważyć człowieka, który
zna Nowy Meksyk jak własną kieszeń.
— I nie trzeba się też obrażać — próbował go udobruchać Karol. — Mój
przyjaciel na pewno nie ma takiego doświadczenia, ale przecież coś niecoś świata
oglądał.
— Pewnie chodzi o tę Arizonę. Oglądaną z okien dyliżansu, eee... gdzie tam!
Prędzej z okna kolejowego wagonu.
Odwróciłem się gwałtownie, aby odpowiedzieć na złośliwość. Mój towarzysz
trącił mnie w ramię.
— Zbyt powierzchownie ocenia pan ludzi, Colorado — powiedział spokojnie. —
Nasza podróż przez Arizonę w niczym nie przypominała jazdy koleją.
— Może... Chociaż coś za bardzo, nie obrażajcie się, wyglądacie na zasiedziałych
mieszczuchów, którzy wybrali się na letnią wycieczkę. Wasz ubiór, wasza broń...
Zresztą, co mi do tego? Lepiej rozpalmy ognisko. Nie znoszę zimnego jedzenia w
najgorętsze nawet dni.
Roześmiał się, jak z dobrego żartu, po czym z osmolonym, pogiętym garnkiem,
który wydobył z juków, powędrował po wodę.
— Nieprzyjemny typ — mruknął Karol.
— Raczej dziwny — odparłem półgłosem i począłem ścinać jałowcowe gałązki.
Kiedy zgromadziłem ich sporą naręcz, cisnąłem na miejsce, z którego Karol
usunął myśliwskim nożem trawę. Tak postępowaliśmy zawsze podczas
obozowania na prerii. Karol był pod tym względem pedantem. Niegdyś
żartowałem z takiej ostrożności, ale jeden widok pożaru stepu zmienił mój
pogląd.
Colorado powrócił i z aprobatą pokiwał głową. Potem ukląkł, zgarnął nieco
chrustu i wydobył z głębin przepastnej kieszeni najprawdziwsze krzesiwo. Z
trudem powstrzymałem uśmiech. Z kolei Colorado wyjął blaszane pudełeczko z
hubką. Szczęknął krzemień o metal, błysnęły iskierki, uniósł się szary słupek
dymu, a w chwilę później buchnął płomień.
— Gotowe — stwierdził i postawił bokiem do ognia pogięte naczynie.
Postąpiliśmy podobnie. Gdy woda poczęła bulgotać, wsypaliśmy zmielonej na
pył kawy, a Colorado nie odmówił jej przyjęcia. Natychmiast odwzajemnił się
wręczając każdemu z nas po sporej garści pemikanu — suszonego, zmielonego
mięsa, wspaniałej potrawy, przyrządzanej od wieków przez wszystkie chyba
plemiona indiańskie Północnej Ameryki. Dołożyliśmy do tego nieco sucharów
zabranych na drogę jeszcze w Milwaukee i uczta wypadła znakomicie. Kiedy
wreszcie nabiliśmy fajki tytoniem, zapytałem:
— Nie używa pan zapałek?
— Nigdy. Łatwo nasiąkają wilgocią. Można co prawda próbować dwoma
kawałkami drewna...
— Raczej kołkiem i deseczką — wtrąciłem;
— O, znacie ten sposób? — zdziwił się.
— Znamy — stwierdził Karol. — Jest jednak zawodny. Kiedyś po ulewnym
deszczu żaden z wojowników Czarnych Stóp nie mógł wykrzesać ani iskierki.
— Właśnie, właśnie. Nie masz jak krzesiwko. Służy mi od wielu lat i nie psuje
się. Hm... ale gdzież to oglądaliście Czarne Stopy? W cyrku?
— Colorado — odezwał się mój przyjaciel — lepiej rozstańmy się. Wolę stracić
bezpłatną gospodę niż wysłuchiwać pańskich złośliwości.
Myślałem, że traper wybuchnie gniewem. Ale nie. Twarz mu się tylko skurczyła
nieprzyjemnie.
— Złośliwości? — powtórzył. — Tacy jesteście drażliwi. Kto lubi złośliwości?
Ale ja mam zwyczaj gadać, co chcę i kiedy chcę.
— Colorado! — krzyknąłem podrażniony. — Rozstańmy się w spokoju. Ani ja,
ani Wielki Bóbr nie przyjechaliśmy tu szukać zwady.
— Co? — spojrzał na nas uważnie. — Wielki Bóbr? Niby: kto?
Wskazałem palcem na Karola:
— To jego przezwisko. Znane jest dobrze w Kanadzie, ale nie tylko tam...
Traper podniósł się wolno od ogniska. Wstaliśmy również.
— Ludzie — powiedział jakby wzruszonym głosem — czy to prawda?
— Ale uparty — mruknąłem.
— Jeśli to prawda — ciągnął pomijając milczeniem moją uwagę — to wy dwaj
zlikwidowaliście przed rokiem jakąś bandę w Arizonie, tak? Słyszałem coś o tym.
Karol skinął głową, a ja dodałem:
— Było nas tam więcej..:
— Wielki Bóbr! Marzyłem, żeby was spotkać. Prawdziwych westmanów coraz
mniej na świecie. Przyjdzie czas, że po preriach uganiać się będą już tylko
hodowcy bydła. A pan — zwrócił się do mnie — musi być tym lekarzem, który
pomagał Wielkiemu Bobrowi. Jeśli chociaż ćwierć prawdy jest w tym, co mi o
was opowiadano, jesteście zuchy, co się zowie! Zmylił mnie wasz wygląd.
— Nasze nowe ubrania? — zapytałem złośliwie. — i nasza broń, która nie
rozpada się w kawałki?
Spojrzał na mnie ostro, ale zaraz uśmiechnął się.
— To przytyk. Nie obrażę się. Niektórzy twierdzą, że ubiór o niczym nie
świadczy. To zależy kiedy. Strój to cząstka człowieka, coś o nim mówi. A co się
tyczy broni, hm, jeszcze zobaczymy, która celniej strzela.
Klepnął się po udach i znowu siadł. Uznaliśmy spór za zlikwidowany.
— Co pan tam wywęszył w lasku i nad strumieniem? — zapytałem zajmując
miejsce przy ogniu.
— Mogę ci na to odpowiedzieć — wtrącił się Karol. — Colorado odnalazł czyjeś
tropy, ale mocno już zatarte, dlatego teraz zachowuje się tak beztrosko.
— Rzeczywiście. Zatarte ślady. Ktoś tu obozował, jeśli się nie mylę. I odjechał, ot
tam — wskazał ręką.
— Jak pan na to wpadł?
— Przypadkowo. Mam niezły wzrok. Ale uznałem, iż jedno sprawdzenie
wystarczy. Dlatego dałem spokój poszukiwaniom.
Mruknął coś do siebie, a później poinformował:
— Trzech ich było tutaj.
— Czerwonoskórzy? — zapytałem.
— Nie. Konie podkute i buty z obcasami. Nocowali w lasku. Dwa razy słońce od
tamtej pory zaszło, jeśli się nie mylę. A poza tym... jeden koń stąpał bardzo
dziwnie. To rzadko się trafia. Musiał być kradziony, a złodziej nie poznał się w
czas.
Zaskoczył mnie taki nieoczekiwany wniosek.
— Dlaczego?
— Wytłumaczę panu, doktorze. Pan pozwoli, że będę używał tego tytułu.
— Proszę...
— Powiedziałem, że koń kradziony, bo nikt, kto wybiera się na prerię, takiego
wierzchowca nie kupi. Chyba ślepy! Pan wie przecież, jak koń chodzi: lewa noga
przednia i prawa noga tylna, potem: prawa przednia i lewa tylna. Ale niekiedy
trafia się takie zwierzę, które posuwa się bokami.
— Jak to?
— Tak, że najpierw stawia dwie lewe nogi, potem dwie prawe. Zupełnie jak
wielbłąd. Powiadają wówczas, że chodzi kroczem albo skroczem, albo że ma
skrocza... Mniejsza z tym. Takie konie są bardzo szybkie.
— No więc!
— Ba, to nie są konie dla westmanów. Zostawiają tak inne ślady, że nie sposób
nie zwrócić na nie uwagi. Jednego takiego konia bez trudu rozpoznać by można w
całym tabunie. Kto się zna na koniach, nie kupi takiego zwierzęcia na prerię.
Spojrzałem pytająco na Karola. Skinął głową.
— No właśnie. Wielki Bóbr wie, ale z pana, doktorze, to żaden koniarz.
Przyznałem, że koniarzem żadnym nie jestem, chociaż potrafię na oko odróżnić
chabetę od dobrego wierzchowca.
— Ba — podjął znów Colorado. — Są inne, jeszcze gorsze, ale poznać się na nich
można dopiero podczas jazdy. Takie zdradliwe bestie. Trzeba panu wiedzieć, że
istnieją wierzchowce, które w galopie uderzają tylnymi kopytami o przednie. Jeśli
jeździec w porę się nie zorientuje i nie będzie mocno ściągał cugli, konik
przekoziołkuje. Najczęściej nie podniesie się więcej.
Ani on, ani jeździec. O takich koniach mówią, że się “ścigają". To fachowe
określenie.
— Pan się chyba wychowywał z końmi, Colorado?
— Tylko przez pewien czas. Ale opowiedzcie lepiej, jak tam było w Arizonie.
Już otwierałem usta, ale Karol wpadł mi w słowo:
— Może później, to długa historia.
Colorado nie nalegał. Spojrzał w niebo, sięgnął do którejś z licznych kieszeni
swego przyodziewku i wydobył z niej najprawdziwszy zegarek. To było dla mnie
zaskoczenie. Jakiż westman nosi zegarek? Ten delikatny przyrząd, tak mało
odporny na wstrząsy i wilgoć. Traper czy westman regulują swój dzień według
położenia słońca, a noc według gwiazd i zaręczam wam, iż nawet ja nie
odczuwałem braku jakiegokolwiek innego czasomierza!
Zegarek był solidny, wielki, metalowy, mocno porysowany i błyszczący od
stałego zapewne wycierania. Colorado otworzył solidną kopertę i spojrzał na
tarczę.
— Już po pierwszej. Jeśli na wieczór mamy stanąć w zagrodzie Sama O'Brien,
zbierajmy się. To mój imiennik — dodał — ja jestem również Samuel. No,
szybko, szybko. Po nocy jechać nieprzyjemnie. Można wpaść w jakąś dziurę albo
wprost w ramiona Mescalerów, Lipanów, Tantów, czy jak tam jeszcze się wabią,
innymi słowy: Apaczów. Mnie co prawda skalp nie grozi, ale wy obaj macie dość
bujne czupryny.
Tak gadając zabrał się do siodłania konia. Ruszyliśmy za jego przykładem.
— Colorado, czyżby pana już raz oskalpowano? — zapytałem.
— Mnie? — wrzasnął dopinając popręgu. — To im się nie udało i nigdy nie uda!
Spójrzcie!
Zerwał kapelusz z głowy — była naga jak kolano.
— W młodości przechodziłem jakąś paskudną chorobę — wyjaśnił — a po niej
wszystkie włosy mi wypadły.
— Tyfus plamisty — stwierdziłem.
— Może i tak. Doktor lepiej się na tym zna.
— Miał pan szczęście, Colorado — zauważyłem. — Tanim kosztem się pan
wykręcił. Najczęściej to się umiera.
— Nie będę zaprzeczał. No, jak tam? Gotowe?
Uderzyliśmy wierzchowce cuglami i ruszyli kłusem, a potem galopem.
Colorado dobrze ocenił odległość, bo nim słoneczna tarcza dobiegła horyzontu,
zgrzani, zakurzeni i szczęśliwi na widok ludzkiego domostwa, wjeżdżaliśmy
w bramę wysokiej palisady. Za nią, na obszernym podwórcu, wznosiła się
budowla zbita z grubych bali, z wąskimi okienkami i dachem spadzistym,
pochylonym w jednym kierunku. Na nasz widok wybiegł podrostek ze strzelbą w
garści.
— Jak się masz, George? — zawołał Colorado. — Odłóż tę pukawkę. Gdzie
ojciec?
— Ach, to wy!
W tej chwili druga postać ukazała się na podwórzu. Był to starszy mężczyzna, z
odkrytą głową, z włosami lekko przyprószonymi siwizną, o ruchach energicznych
i twarzy spalonej na brąz.
— Halo, Sam! — krzyknął znowu nasz przewodnik. — Sprowadziłem gości.
— Halo, Sam! Witaj! Zejdźcie z koni, panowie. Proszę w moje niskie progi.
George, zawiadom matkę — a kiedy chłopak oddalił się, zaczął wypytywać Colo-
rado: — Gdzieś się kręcił? Chyba rok ciebie nie oglądałem.
— Ani ja ciebie, stary niedźwiedziu. Nie byłem pewien, czy ta buda stoi jeszcze
na swoim miejscu.
— A dlaczegoż nie miałaby stać?
— Ba, dużo jeszcze wody popłynie w Rio Grandę, zanim w tych stronach domy
rozpadać się będą tylko ze starości. Ale mnie już wówczas tutaj nie znajdziesz.
— Pleciesz głupstwa, Sam. Pozwólcie, panowie — zwrócił się do nas.
Przez wąziutką sionkę wprowadził nas do nieco mrocznego wnętrza. Malutkie
otwory okienne skąpo przepuszczały światło, a na dworze poczęło zmierzchać.
— Siadajcie!
Zdjęliśmy kapelusze, broń odstawili do kąta i opadli na ciężkie, ledwo
oheblowane ławy, z czterech stron otaczające równie prymitywny stół.
— Colorado od czasu do czasu lubi straszyć — uśmiechał się gospodarz — ale tu
kraj spokojny i nie ma się czego obawiać.
— Obawiać! A to dobre! Popatrz na nich, Sam, popatrz dobrze. Oni i obawa!
Palec Colorado wskazywał raz na Karola, raz na mnie. Nie mogliśmy pojąć, o co
mu chodzi.
— Słyszałeś o tej hecy w Arizonie? Na pewno słyszałeś. Żebyś wiedział, że to
właśnie oni. Te dwa zuchy dały radę całej bandzie.
O'Brien spojrzał na nas pytająco. Kiwnąłem głową, ale dodałem:
— Przesada. Tam było nas dobrych kilka dziesiątek.
Farmer roześmiał się:
— Co za skromność! Słyszałem o was, pewnie, że słyszałem. Mówiono, że
zrobiliście porządek w Arizonie. Sami czy nie sami... nieważne.
Rozmowę przerwał George, który wniósł trzy zapalone świece w prymitywnych
lichtarzach, a po chwili gospodyni postawiła na stole zimne i gorące mięso i zajęła
miejsce obok nas, uścisnąwszy każdemu rękę. Tak oto miałem przed sobą typową
rodzinę osadniczą, przedstawicieli wielkiej masy drobnych rolników, jacy od
dziesiątków lat parli na zachód, szukając urodzajniejszych, a przede wszystkim
obszerniejszych od dotychczas uprawianych terenów. Jeszcze w roku 1861 nie-
zmierzone ziemie rozciągające się między doliną Missisipi a Kalifornią stanowiły
kraj prawie dziewiczy. Żyło tu nie więcej niż pół miliona ludzi, a po pustych
obszarach wędrowali swobodnie Indianie, których liczba sięgała trzystu tysięcy.
Na północy Siuksowie (a raczej — prawidłowo — Dakoci), na zachodzie
Czejenowie i Arapahowie, na południu Apacze, Komańcze i szereg mniejszych
plemion. W trzy lata później, w roku 1864, co najmniej 150 tysięcy osób
wywędrowało z terenów leżących nad Missouri na Daleki Zachód. Jak obliczano,
w jednym tylko roku przez Omaha przeszło 75 tysięcy ludzi z 75 tysiącami sztuk
bydła, 30 tysiącami koni i mułów, 22 tysiącami ton bagażu załadowanego na
wielkie wozy. Wielu z nich dążyło w góry szukać “skarbów", wielu było
włóczęgami, ale potężną grupę stanowili ludzie pragnący zaorać i obsiać niczyje
dotąd i nie tknięte pługiem stepy. Teraz, w 1884 roku, na dawnych pustkowiach
rosła pszenica, ogromniały stada domowego bydła i wznosiły się błyszczące
świeżością ściany zagród. Jednakże kraj był wielki, więc ciągle jeszcze w jego
południowych i południowo—zachodnich partiach częściej spotykało się płową
zwierzynę czy indiańskiego wojownika niż farmera. W takim kraju
znajdowaliśmy się obecnie: Karol i ja, a chociaż siedzieliśmy za stołem przy
blasku luksusowych podówczas świec, wiedziałem dobrze, że o milę dalej, poza
linią pól i pastwisk O’Briena, rozciąga się pierwotna głusza, nie zbadana jeszcze
przestrzeń lasów i stepów, przecięta rzeczkami o nie ustalonych nazwach,
poprzedzielana pasmami górskimi o szczytach, na które nikt jeszcze się nie
wspinał. 'Takim był Nowy Meksyk, obszar nie posiadający praw stanowych,
rzadko zaludniony i pełen niespodzianek witających podróżnego.
Właśnie jedna z nich ukazała się teraz w półmroku nadciągającego świtu, gdy
wychylony przez okno obserwowałem daleką przestrzeń, podwórze otoczone
płotem i Sama—Colorado leżącego tuż przy ogrodzeniu.
Przyłożyłem znowu lornetkę do oczu. Za rzeką błysnęły różowo pierwsze zorze.
W ich ł łagodnym blasku dostrzegłem trzech jeźdźców galopujących otwartą
płaszczyzną. Dopadli doliny rzeki, zniknęli na chwilę, a potem ukazali się znowu
na drugim brzegu.
Odjąłem szkła od oczu, wychyliłem się jeszcze bardziej przez otwór i
powiedziałem półgłosem w kierunku śpiącej na dole postaci. Głos mój w
porannej ciszy zabrzmiał czysto i wyraźnie:
— Colorado, wstawaj! Indianie…
Tropy nad wodą
A teraz — nieco wyjaśnień. Od paru lat stało się moim zwyczajem w okresie
wiosny opuszczać miasto, w którym spędzałem zimę. Nauczył mnie tego Karol
Gordon, znakomity traper, noszący również przydomek Wielkiego Bobra, nadany
mu przez plemię Czarnych Stóp zamieszkujące kanadyjską prerię.
Karol Gordon w wyniku nieszczęśliwego wypadku (spotkania z szarym
niedźwiedziem) odniósł poważne rany. W efekcie — trafił na oddział
chirurgiczny szpitala w Milwaukee nad jeziorem Michigan. To był rok 1880, a ja
pełniłem w tym właśnie szpitalu funkcję zastępcy naczelnego chirurga. Reszty
łatwo się domyślić. Karol stał się moim nieodłącznym towarzyszem i on to
właśnie wiosną 1881 roku namówił mnie na wyprawę w głąb kanadyjskiej prerii,
by odwiedzić plemię Czarnych Stóp. Z tej wyprawy wróciłem dopiero jesienią,
pełen energii i zachwytu nad wspaniałym pejzażem tamtego kraju. Wiosną
następnego roku wyruszyłem w te same strony. Wówczas to czarodziej Czarnych
Stóp nadał mi imię Orlego Pióra. Jak byłem z tego dumny — nie sposób opisać.
Żeby wreszcie zakończyć te wspominki, dodam, iż w roku ubiegłym (to znaczy
1883) bawiliśmy na terenie Arizony, dokąd Karol udał się ze specjalną misją
mającą na celu zażegnanie niepokojów, a nawet zbrojnych wystąpień
największego z tamtejszych plemion czerwonoskórych, Nawajów. W wyniku
tego przedsięwzięcia zawarliśmy znajomość z szeregiem interesujących osób,
między innymi z don Pedro Gonzalesem, hacjenderem przybyłym wraz z córką z
Meksyku. On to zobowiązał nas do odwiedzenia go przy najbliższej okazji.
Okazja — oczywiście — nie zdarzyła się i nic nie wskazywało na to, by
kiedykolwiek mogła się zdarzyć. Bo jakiż interes do załatwienia mogłem mieć w
tak odległej krainie? Postanowiliśmy więc z Karolem rzecz całą odwrócić: jechać
do Gonzalesa, a po drodze zwiedzić Nowy Meksyk. Dlaczego właśnie Nowy
Meksyk?
Widzę — wbrew swym pragnieniom. — iż sprawy nie da się jednak streścić w
paru zdaniach. Wybaczcie!
Otóż w roku ubiegłym poznaliśmy wodza Apaczów Mescalero, imieniem
Pehnulte, co znaczy w języku tego narodu: Wielki Jeleń. Nie tylko poznaliśmy,
ale — Karol i ja — wypaliliśmy z nim kalumet, czyli fajkę pokoju. Jakie to ma
znaczenie we wzajemnych stosunkach między Indianami a białymi, nie
potrzebuję chyba wyjaśniać. Ale na tym sprawa się nie zakończyła. Bo oto,
znowu we dwójkę, zdołaliśmy Apacza wyciągnąć z samego środka paszczy
śmierci. Stało się to również w Arizonie, w ponurej, na odludziu leżącej jałowej
dolinie. W niej dopadliśmy po długiej pogoni niebezpiecznego złoczyńcę,
prowadzącego od lat podwójny żywot: raz właściciela gospody w małym
miasteczku, raz przywódcy bandy rabusiów. Dzięki szczęśliwemu zbiegowi
okoliczności, któremu nieco pomogliśmy, herszt bandy został zdemaskowany.
Jako gospodarz saloonu żył pod nazwiskiem Toma Lessera. Czy było ono
prawdziwe, czy nie — to sprawa obojętna. Lesser w ostatniej chwili zdołał nam
umknąć i teraz buja gdzieś po świecie. Najprawdopodobniej przedostał się do
Meksyku, graniczącego z Arizoną. Wspominam o nim dlatego, że podczas
pościgu Apacz o mało się nie zabił. Stało się to we wspomnianej już przeze mnie
dolinie, która nosi nazwę Doliny Śmierci. Lesser uciekał z niej jadąc konno
wąziutką, skalistą percią, stopniowo wznoszącą się w górę po zboczu. Gnaliśmy
za nim we trójkę: Pehnulte, Karol Gordon i ja. Lecz Apacz dosiadał
najściglejszego konia, wyprzedził nas znacznie i byłby z wszelką pewnością
schwytał Lessera, gdyby nie obsunął się nagle spory kawał skały. Koń stoczył się
na samo dno doliny. Jeździec potrafił uchwycić się występu stromego zbocza. W
ostatniej chyba sekundzie zdołaliśmy rzucić lasso i wciągnąć wiszącego na
ścieżkę. Pamiętam słowa, z którymi wówczas Apacz do nas się zwrócił:
— Gdyby nie moi biali bracia, leżałbym tam — wskazał na widniejącą pod nami
na głębokości kilkudziesięciu jardów przepaść. — Pehnulte nigdy im tego nie
zapomni.
I tak zyskaliśmy sobie wiernego sprzymierzeńca.
Teraz, wybrawszy się w drogę do siedziby don Pedro, postanowiliśmy najmniej
nam znaną jej część przebyć konno. Wyjechałem pociągiem z Milwaukee wraz z
Karolem Gordonem pewnego wczesnowiosennego dnia, wioząc ze sobą broń i
uprząż. Wierzchowce mieliśmy nabyć później. I tak też się stało. Obraliśmy
marszrutę wiodącą poprzez tereny Arizony, którą zamierzaliśmy przeciąć po linii
ukośnej, aby jak najkrótszą drogą dotrzeć do granicy Meksyku i Stanów.
Koleją przebyliśmy Illinois i Kansas, dążąc wprost na południowy zachód aż do
miejsca, w którym tory skręcały w kierunku Los Angeles. Tam pożegnaliśmy się
z szynami i rozpoczęli wędrówkę przez obszar Nowego Meksyku. Teren
olbrzymi, słabo jeszcze zaludniony i prawie pozbawiony dróg.
Dlaczego więc taką wybraliśmy trasę zamiast jechać dalej w wygodnym
wagonie?
Dlatego, że pragnęliśmy odwiedzić Pehnulte. Wiedzieliśmy, iż Apacze Mescalero
kręcą się gdzieś po Nowym Meksyku. Właśnie — gdzieś. To jest chyba najbliższe
prawdy określenie. To znaczy: możemy ich spotkać wszędzie lub nigdzie.
Indianie wędrowali tu i tam, pojawiali się w najmniej spodziewanym czasie i
miejscu.
Po opuszczeniu pociągu na małej stacyjce minęliśmy domek z werandą, przez
nikogo nie zamieszkany, opatrzony (na wielkiej tablicy) napisem: “Blue Water":
Poszliśmy szukać tej “niebieskiej wody". Odkryliśmy ją bez trudu w postaci
małej rzeczki wesoło bulgocącej po dnie z żółciutkiego piasku. Nie była zresztą
bardziej niebieska niż wszystkie inne rzeki Ameryki Północnej. Autor napisu
musiał mieć sporo fantazji.
Widok wody bardzo mnie ucieszył — okazja do zmycia z siebie kurzu drogi.
Jeszcze większą naszą radość spowodował widok znad brzegu: wznoszące się w
pobliżu zabudowania.
— Tego nam najbardziej potrzeba — zauważył Karol. — Tego oczekiwałem,
chociaż informatorzy często się mylą, a budynki w tych stronach potrafią szybciej
ginąć, niż się je wznosi. Mamy przed sobą czyjeś gospodarstwo. A jak
gospodarstwo, to i konie.
— Ciekaw jestem, co byś począł, gdyby okazało się, iż “Blue Water" to
pustkowie?
— Nie wyznacza się przystanków kolejowych w szczerej pustyni. Bo i po co?
Nikt nie wsiądzie, nikt nie wysiądzie. Towarzystwa kolejowe wiedzą, co czynią.
Idziemy.
Pomaszerowaliśmy skrajem rzeczki, potem w bok, wydeptaną w rzadkiej trawie
steczką. Zawiodła nas prosto przez otwartą na ścieżaj bramę na podwórze, na
które właśnie wytaczano wóz ze stojącej w głębi szopy. Dwu ludzi w rozpiętych
koszulach i poplamionych spodniach ciągnęło za dyszel, a trzeci, nieco schludniej
odziany, prowadził konia wlokącego za sobą długą uzdę. Ujrzawszy nas zestawił
zwierzę i podszedł. Nasz wygląd musiał natychmiast zorientować go w sytuacji:
nieśliśmy na plecach siodła, derki i całą resztę uprzęży. Stanowiło to ciężar
niemały i chociaż na niebie zaledwie wstał ranek — raczej chłodny — byłem
mokry od potu.
— Szukacie koni? — i nie czekając na odpowiedź dodał: — Chodźcie ze mną, coś
wam pokażę.
Ruszyliśmy bez słowa. Jakieś sto jardów w bok znajdował się corral. Tak w tych
stronach — z hiszpańska — zwano zagrodę dla koni. Była to budowla bez dachu,
ogrodzenie zbite z grubych belek, sięgające piersi człowieka. Tworzyło spory
kwadrat, pośrodku którego pasło się pięć wierzchowców. Cisnąłem — z
westchnieniem ulgi — swój ładunek na ziemię, przysięgając nie dźwigać go ani
przez minutę dłużej. Karol uczynił podobnie. Zdaje się, że i jemu dopiekło.
— A teraz, dżentelmeni, spójrzcie! Każde zwierzę innej maści. Możecie
wybierać, jeśli tylko posiadacie gotówkę.
Istotnie, było w czym wybierać. Najbardziej przypadł mi do gustu koń czarny jak
smoła, z białą plamką na czole. Głośno wyraziłem swój zachwyt, być może zbyt
żarliwie, bo Karol trącił mnie łokciem w bok. Bał się, że w ten sposób podbiję
cenę. Farmer popatrzał na mnie przeciągle i zapytał:
— A pan dobrze jeździ?
— No, nie najgorzej... chyba.
— Nie najgorzej? Nie radzę brać tego konia. Jest trochę narowisty, potrzebuje
silnej ręki i bardzo dobrego jeźdźca. Przynajmniej przez pierwsze kilka tygodni.
Później się przyzwyczai.
— Ależ... — usiłowałem zaprotestować, boleśnie dotknięty w swej jeździeckiej
dumie.
— Daj spokój, Janie — przerwał mi Karol — jeździsz zupełnie nieźle, ale ten koń
wygląda nieco groźnie. To raczej nie dla ciebie.
— Jak uważasz — mruknąłem urażony.
— Doskonale, Janie. Zdaj się na mnie.
Wzruszyłem ramionami. Karol wybrał dwa wierzchowce, ale nie było wśród nich
karosza. Kiedy przyszło do ustalenia ceny, okazała się zbyt wygórowana, jak na
nasze możliwości. Wówczas wybrał dwa inne, lecz i tym razem nie było wśród
nich karego. Znowu farmer zażądał zbyt wiele.
— Ha — westchnął mój towarzysz — nie będzie handlu. Idziemy, Janie, dalej...
Zmartwiałem. Perspektywa dalszego marszu z siodłem na karku była
przerażająca. Ale cóż mogłem począć? Zarzuciłem na plecy ładunek, który wydał
mi się jeszcze cięższy, i ruszyliśmy w kierunku bramy. Chwilkę trwała cisza, a
potem:
— Poczekajcie panowie! Przecież jakoś dojdziemy do ładu.
Stanęliśmy:
— Weźcie karego:
— Jak to! — krzyknąłem: — Sam pan odradzał..:
— Bo to nie koń dla każdego, ale pański towarzysz da sobie z nim radę. Ja znam
się na ludziach.
Teraz dopiero zaczął się targ. Kiedy dziś o nim wspominam, wygląda nawet
zabawnie, ale wówczas nie było mi do śmiechu. Lękałem się, iż transakcja znowu
nie dojdzie do skutku. Co prawda tym razem gospodarz aż trzykrotnie obniżał
cenę, ale ciągle pod warunkiem nabycia karosza. A Karol zgadzał się na każdego
innego konia, byle nie na tego. W końcu uległ i ze zniechęconą miną przystąpił do
szczegółowych oględzin naszych nabytków: karego i przeznaczonego dla mnie
gniadosza. Potem założyliśmy uprząż i wskoczyli na siodła. Gniady zachowywał
się spokojnie jak normalny, przyzwoity wierzchowiec. Ale koń Karola! Najpierw
stanął dęba, potem rzucił się prosto na ogrodzenie corralu, wreszcie usiłował
rozciągnąć się na ziemi. Miałem okazję podziwiać, jak doskonale dawał sobie
radę mój przyjaciel. Zabawa trwała przeszło godzinę. Czarny konik lśnił od potu,
z pyska spadała płatami piana, a nogi mu drżały. Dopiero wówczas Karol opuścił
siodło, ciężko oddychając.
— Coś mi się chyba... należy za... ujeżdżenie... tego diabła — powiedział
przerywanym głosem.
Farmer roześmiał się:
— Zuch z pana. Zapraszam was obu na dobre jedzenie i dobre spanie. Chyba nie
odjedziecie przed jutrem?
Gospodarz zapraszał tak gorąco, że ustąpiliśmy. Zaraz też poznaliśmy czterech
synów i małżonkę pana Gilberta Freemana. Wymieniając swe nazwisko farmer
z humorem zauważył, iż ono to właśnie doprowadziło go do celu: teraz istotnie
czuje się wolnym człowiekiem *•
Z długiej rozmowy prowadzonej przy obficie zastawionym stole wynikło, iż
Freeman przed paru laty był dzierżawcą skromnego gospodarstwa w okolicach
Nowego Jorku, że zebrał nieco pieniędzy i przy pierwszej nadarzającej się okazji
powędrował na zachód szukać szczęścia. Od przedsiębiorstwa kolejowego nabył
spory szmat ziemi tuż przy torach, w zamian za co wyznaczono tu przystanek,
któremu on sam — jak się chwalił — nadał nazwę “Blue Water". Takie miano
nosił strumień, nad którym mieszkał w stanie Nowy Jork. Stara nazwa
przywędrowała wraz z osadnikiem na nowe miejsce.
Zapytałem, jak się czuje na tym gospodarstwie i czy nie był niepokojony przez
Indian. W odpowiedzi usłyszałem chóralny śmiech. Gospodarz natychmiast
wyjaśnił, iż odkąd tu przebywają, nie widzieli ani jednego czerwonoskórego. W
przeciwieństwie do białych!
— To znaczy, iż w sąsiedztwie znajdują się jeszcze inne gospodarstwa —
stwierdził Karol.
— Ależ nie!
— No to skąd się biorą tutaj osadnicy?
— Nie ma osadników. Ci biali to po prostu pasażerowie pociągów
zatrzymujących się w Blue Water. Nie wiem, dlaczego tu właśnie opuszczają
wagony. Chciałbym, aby jechali jak najdalej, na wschód czy na zachód, to
obojętne. Byle nie do Blue Water, bo z tego wynikają tylko kłopoty.
— Kradną?
— Otóż to. Próbują kraść. Każdy gwizd parowozu czy turkot kół po szynach
stawiają nas na nogi. To jest alarm, moi panowie. Najgorsza rzecz z tym, że jeden
z pociągów zatrzymuje się na długo przed świtem. Gdyby nie mój czujny sen, nie
mógłbym wam sprzedać ani jednego konia. Niedawno przepędziliśmy ich, jak to
się mówi, w ostatniej chwili.
— Kogo?
— Trójkę. Było jeszcze dobrze ciemno i nie bardzo mogłem przyjrzeć się
twarzom. Zresztą i czasu nie starczyło, uciekali dość szybko.
— Konno?
— Gdzie tam! Konie mieli zamiar znaleźć dopiero u mnie. Pewnie liczyli, iż trafią
na samotnego farmera. Srodze się zawiedli. Każdy z moich synów umie
Fr e e m a n (ang.) — dosłownie: wolny człowiek (free man).
trafić w podrzuconą dziesięciocentówkę.
— Była strzelanina? — zapytał Karol.
— W niebo, prosto w chmury. Dla postrachu. Poskutkowało, ale później przez
trzy kolejne noce pilnie baczyliśmy na okolicę. Rozumiecie, panowie, wędrowali
pieszo, nie mogli daleko odejść.
— Mieli broń?
— A jakże. Jednak nie ośmielili się jej użyć.
— Oczywiście sprawdziliście ślady — wtrącił się Karol.
— Ślady? A po co? Kto by je zresztą odnalazł? Wystarczy, że przez kilka godzin
powieje wiatr. Wszystko się wygładzi równiutko.
— To wielka nieostrożność. Farmer popatrzał na nas uważnie:
— Nie żartujecie? Przecież od tamtego wypadku minęło... zaraz... — zastanowił
się chwilę.
— Dziesięć dni — przypomniał jeden z synów.
— Właśnie, dziesięć dni. Musieli dawno odejść albo odjechać, albo... umrzeć z
głodu, bo ze zwierzyną tu trudno. Zresztą nie słyszeliśmy żadnych strzałów.
— Hm — mruknął Karol — z tego może wynikać, że są teraz dość daleko od Blue
Water, radzę jednak na przyszłość dokładniej śledzić, dokąd udają się tacy
nieproszeni goście. Chyba... chyba, że zamierza pan z powrotem przenieść się
pod Nowy Jork.
— O, nie! Pod Nowy Jork? Ja tu jestem wolny człowiek, a z koniokradami damy
sobie radę.
Po skończonym posiłku oprowadzono nas po okolicy. Farmer chciał pochwalić
się swą orną ziemią. Przechadzka nie była zbyt ciekawa. Krajobraz monotonny. Z
ulgą więc udaliśmy się na zasłużony spoczynek na pachnącym sianie w stodole.
W gospodarstwie wstawano bardzo wcześnie, dzięki temu wskoczyliśmy na
siodła, zanim zgasły ranne zorze. Głośno żegnani, pognaliśmy konie.
Karosz mego przyjaciela znowu próbował brykać, ale Karol szybko dał sobie z
nim radę. Była to ostatnia próba krnąbrności wierzchowca, bo później stał się
łagodny jak baranek. Jednakże tylko w stosunku do swego pana. Innym nie dawał
się dosiąść. Mój gniadosz natomiast nie zdradzał żadnych narowów.
Kiedy odjechaliśmy od farmy tak już daleko, że nas nikt ani słyszeć, ani widzieć
nie mógł, Karol klepnął mnie po ramieniu:
— Ale zrobiliśmy interes, Janie!
— Co za interes?
— Trzeba być ślepym, by nie dostrzec, że mój kary to najprawdziwszy indiański
mustang.
— Przecież nie chciałeś go kupić?
— Właśnie! Gdybym zdradził swe zamiary, farmer zaśpiewałby cenę nie na nasze
kieszenie. A tak sytuacja się odwróciła. Kiedy usłyszałem, że koń jest narowisty,
nabrałem podejrzenia, a ono zamieniło się w pewność. Indiańskie konie nie
znoszą białych i farmer musiał mieć sporo z nim kłopotów. Nic dziwnego, ze
wolał się go pozbyć za każdą cenę.
— Ale skąd on takiego mustanga wytrzasnął?
— Musiał od kogoś kupić. Nie ma już w tych stronach dzikich koni, więc nie
schwytał. To jasne.
Jechaliśmy teraz wzdłuż tego samego strumienia, jaki napotkaliśmy przy
kolejowym przystanku. Pewnie wypływał gdzieś z południowego zachodu, a
więc jego bieg zgodny był z kierunkiem obranej przez nas jazdy. Posuwaliśmy się
bez przerwy aż do chwili, w której słońce dosięgło szczytu nieba. Wówczas
urządziliśmy krótki popas. Przestrzeń była otwarta ze wszystkich stron i tylko na
zachodzie ograniczało ją pasmo zamglonych wzgórz. Nikt więc nie mógł nas tutaj
zaskoczyć.
Rozkulbaczyliśmy wierzchowce, ściągnęli z siebie kurty, koszule i całą resztę
odzieży, aby w płytkim strumieniu zanurzyć się i orzeźwić.
— Musimy korzystać z okazji — gadał Karol kładąc się raz na lewym, raz na
prawym boku w płyciutkim nurcie. Ja szorowałem się czystym, żółtym piaskiem,
uznając to za wspaniały sposób przywracający sprawność mięśniom, a dobre
samopoczucie sercu i głowie. Karol wydziwiał nad tym moim zwyczajem twier-
dząc, iż “prawdziwi" traperzy i westmani nie myją się miesiącami, a zawsze są
rześcy, do późnych lat. Odparłem na to, iż widać nie jestem prawdziwym
westmanem i tropicielem śladów, mimo że właśnie dostrzegam bardzo wyraźny
odcisk buta na przeciwległym brzegu, tuż przy linii wody.
— Tego oczywiście nie zauważyłeś — dodałem ze złośliwą satysfakcją. —
Zapewne myjesz się zbyt często.
— Co tam? — zainteresował się.
Wskazałem ręką i począłem spłukiwać z siebie piasek.
Karol, jak stał, wybiegł z wody i począł krążyć po brzegu z pochyloną głową. Na
koniec wyprostował się.
— To jedyny znak, jaki się zachował. Tu jest gliniasty grunt. Dalej trawa zdążyła
się już wyprostować, chociaż ostatnio nie padał deszcz. Możemy głośno gwizdać
na takie tropy. Człowiek, który je pozostawił, dawno stąd odszedł. Ale na wszelki
wypadek, popatrzmy jeszcze.
Karol był zaiste znakomitym tropicielem, jakich już coraz mniej na kurczących
się preriach i w trzebionych puszczach tego kontynentu. Nie pamiętam, aby
kiedykolwiek się pomylił. Przemaszerowaliśmy więc wzdłuż brzegu, on w jedną,
ja w drugą stronę. Po chwili dostrzegłem czarną plamę wypalonej darni, a wokół
niej trochę okruchów sucharów, ogryzek cygara i nieco kostek i piór jakiegoś
ptaka. Ukląkłem nad samą wodą. Tu natrafiłem na kolejne ślady: odcisk obcasa,
nieco dalej — zastygła w mule forma podeszwy, tuż obok — zagłębienie kształtu
całego spodu buta. Nigdzie jednak nie doszukałem się najdrobniejszego nawet
odcisku końskiego kopyta. Człowiek bez konia na takim odludziu? Rzecz
przedstawiała się zagadkowo. A może był tu ktoś z farmy?
Wyprostowałem się i pomachałem ręką.
— Ognisko! — krzyknąłem.
Wzruszył ramionami:
— Jak będziemy szukać wszystkich starych śladów, nigdy nie dotrzemy do
Meksyku.
Ale zaraz począł krążyć wokół wypalonej trawy, jak pies gończy wietrzący za
tropem.
No — powiedział wreszcie — albo ja jestem ślepy, albo ci ludzie wędrowali
pieszo.
— Ludzie?
— Tak. To nie był samotny człowiek.
— Gdzie masz na to dowody?
— Przypatrz się tym szczątkom — wskazał palcem na kupę rzuconych w jednym
miejscu kosteczek.
— Dziki indyk — stwierdziłem. — Zaczęła się pora wędrówek ptactwa. Nic w
tym dziwnego.
— Oczywiście, ale rzecz w tym, że największy nawet żarłok nie zje czterech
indyków podczas jednego posiłku.
— Skąd wiesz, że zjedzono cztery?
— Bo żaden ptak, jak mi wiadomo, nie posiada czterech par nóg. Popatrz
uważnie.
— Do licha... — zawstydziłem się.
Teraz widziałem wyraźnie osiem ptasich nóg, indyczych. Sam już odnalazłem
cztery głowy, co mnie we własnym mniemaniu nieco zrehabilitowało, bo Karol
właśnie tych głów nie dostrzegł. Nie dałem jednak za wygraną.
— Nieznajomy — powiedziałem — mógł upiec cztery ptaki, ale mięso dwu lub
trzech zabrał z sobą na drogę.
— Zbyt dużo tu kości, ale przypuśćmy, że masz rację. Chodź, coś ci pokażę.
Powiódł mnie w bok, do miejsca, na którym widniały jeszcze dwa, nie zauważone
przeze mnie odciski stóp.
— Przyjrzyj się dokładnie, Janie.
Nie potrzebowałem się przyglądać. Wystarczył jeden rzut oka. Oba ślady
stanowiły odbicie dwu różnych; butów, obu z prawej nogi. Jeden z nich posiadał
ostro zakończony szpic, drugi — płasko ścięty.
— Jak widzisz, wędrowców było dwu. Moim zdaniem... nawet trzech. Ślad
obcasa przez ciebie odkryty j nie pasuje jakoś do żadnego z tych butów. No, ale
dosyć z tym. Bierzmy się do jedzenia.
Miał rację. Cóż nas mogły obchodzić te tropy sprzed paru dni? Zauważyłem więc
tylko:
— Przypuszczam, że są to ci sami trzej ludzie, którzy usiłowali okraść Freemana.
— Na pewno, jeśli farmer nie blagował.
Po zakończeniu posiłku, umyciu naczyń i dokładnym zagaszeniu żaru
osiodłaliśmy konie i ruszyli w drogę. Po dwu dniach podróży zatrzymaliśmy się
w Santa Rosa. Co dalej nas spotkało — już wspomniałem.
Dodam tylko, że gdybyśmy wiedzieli, czyje to tropy odkryliśmy nad strumieniem
Blue Water, kierunek naszej jazdy uległby zmianie. Ale wtedy... nie miałbym o
czym dalej pisać.
Tropy po raz drugi
— Colorado, wstawaj! — powtórzyłem.
W przedrannym blasku dostrzegłem, jak spod palisady dźwignął się szary cień.
Jednocześnie w głębi pokoju zachrzęściła słoma i ozwał się senny głos Karola:
— Co mówisz, Janie? Kogo tam diabli niosą? Aaach... ja się chyba nigdy nie
wyśpię.
Bose stopy zatupotały po deskach. Karol wysunął rozczochraną głowę przez okno
i przyłożył do oczu lornetkę.
Patrzał przez nią tak długo, że gołym okiem mogłem dostrzec sylwetki ludzi i
koni.
— Ubieraj się, Janie. Wydaje się, że jest ich trzech, ale nigdy nic nie wiadomo.
Jeśli to są właśnie Apacze... Patrz, gospodarz już wyszedł na podwórko. Ten ma;
czujny sen!
Odziałem się z pośpiechem, naciągnąłem buty, chwyciłem sztucer i skoczyłem do
okna. O'Brien i Colorado stali na półce biegnącej wzdłuż palisady. Po chwili
przyłączył się do nich syn gospodarza.
— Co o tym sądzicie? — zapytałem wychylając się przez okno. — Czy mamy
zejść?
— Halo, doktorze! Zobaczymy, jak kij popłynie. Sam powiada, że nigdy go nie
napastowali, więc pewnie chodzi im o coś innego. To wygląda na poselstwo,
Colorado. Ale na wszelki wypadek zostańcie lepiej na górze. Z pukawką pod
ręką.
Odwrócił się i znowu zapadła cisza przerywana odgłosami krzątania się mego
towarzysza. Na koniec Karol stanął obok mnie, akurat w chwili, gdy trzej konni
zatrzymali się przed zawartą bramą.
Dostrzegłem, jak Samuel O’Brien wytknął głowę ponad ogrodzenie.
Czerwonoskórzy podnieśli prawice dobrze mi już znanym gestem, oznaczającym
pokojowe zamiary. Potem padły jakieś słowa, których nie zrozumiałem. Colorado
podbiegł do bramy i uchylił nieco jedną jej połowę. Ujrzałem, jak Indianie
zeskoczyli z koni i wiodąc zwierzęta za cugle wkroczyli w obręb ogrodzenia.
— Zejdźmy, Karolu.
— Przecież Colorado prosił, żebyśmy zostali na górze.
— Chciałbym się przyjrzeć wojownikom...
— Nie. Nie ruszajmy się. Colorado wie lepiej.
— Mówisz, jakbyś nigdy nie bawił na prerii.
— Mówię, jakbym bawił... Nie może decydować pięć osób jednocześnie.
Jesteśmy w tym domu obcy, a ponadto nie znamy tych Indian. Nie wiemy, co ich
łączy czy dzieli z O’Brienem. Dlatego właśnie trzeba się zastosować do poleceń
Colorado.
— Czy to Apacze?
— Oczywiście.
— Okazja, żeby się zapytać, gdzie przebywa Pehnulte.
— Można to uczynić i z tego miejsca.
Tkwiłem więc w oknie, a Karol zawołał:
— Colorado!
Głowy stojących na podwórzu obróciły się w naszą stronę.
— Colorado — powtórzył Karol — zapytaj, gdzie teraz znajduje się Pehnulte?
— Kto?
— Pehnulte, Wielki Jeleń..
Zanim Colorado zdołał powtórzyć pytanie, jeden z indiańskich wojowników,
najwyższy wzrostem, z sępim piórem wpiętym w węzeł czarnych, na czubku
głowy skręconych włosów, zwrócił się do Karola:
— Kto ty jesteś?
— Czarne Stopy nadały mi imię Wielkiego Bobra. Jestem bratem * Wielkiego
Jelenia.
— Dowiedź tego!
Mimo woli wzruszyłem ramionami: jak można było dowieść tej oczywistej
prawdy właśnie tutaj, wśród obcych ludzi?
— To jest Wielki Bóbr — odezwał się Colorado. — Ja go znam.
— Ile wiosen spędził Colorado z tym człowiekiem?
Czerwonoskóry powiedział “Colorado", a więc nasz przypadkowy towarzysz nie
był kimś nie znanym Indianom.
— Ja poznaję ludzi od pierwszego spojrzenia.
Taka odpowiedź nie zadowoliła wojownika. Przestał spoglądać ku oknu i wdał się
w rozmowę z O’Brienem. Nie mogłem zrozumieć, o co w niej szło, mimo że
dyskusję prowadzono w indiańsko—angielskiej gwarze, używanej powszechnie
na zachodnim pograniczu i przystępnej nawet dla nowego w tych stronach
przybysza. Dodam, iż Apacze posługują się dialektem podobnymi do języka
Nawajów, który zdołałem poznać przed rokiem. Wszystko to na nic mi się teraz
zdało, ponieważ rozmowa toczyła się półgłosem, a do moich uszu dobiegały tylko
strzępki zdań. Wreszcie ujrzałem, jak Apacze wskakują na konie i znikają za
bramą.
— Hej, dżentelmeni, chodźcie tu do nas! — zabrzmiał głos Colorado.
W sekundę znaleźliśmy się na dole.
— To tylko pokojowa misja, nie ma strachu — wyjaśnił traper. — Sprawa
handlowa.
— Handlowa!? — wrzasnął gospodarz. — To jest zwykła napaść. Chyba nie
opuścicie mnie w potrzebie?
— Na pewno nie — odparł Karol — ale o co chodzi?
W językach Indian słowo “brat" oznacza przyjaciela. Brata w naszym rozumieniu, określa się jako
“syna mego ojca".
— Te czerwone skóry domagają się, abym im zapłacił za ziemię. Słyszeliście
kiedy o czymś podobnym? To przecież bezczelność! Ktoś ich musiał podmówić,
bo pięć lat już tu siedzę i nigdy tego ode mnie nie żądano. Nie dam ani centa, ani
jednego złamanego centa! Mało się tu napracowałem? I jeszcze mam płacić?
Wrzeszczał tak, aż poczerwieniał na twarzy.
— Samuelu, Samuelu — mitygował go traper. — Po co tyle krzyku? Trzeba całą
rzecz rozważyć w spokoju. Zastanów się chwilę...
— Nad czym się mam zastanawiać? Sprawa jasna jak słońce!
— Ale może ją odłożymy na później? Twoi goście na pewno są głodni. Ja
również.
O'Brien zapomniał na chwilę języka w ustach, po czym w widoczny sposób
zawstydzony, wybąkał jakieś niezdarne usprawiedliwienie i opuścił nas. Zjawił
się po kilku minutach, już z uśmiechem na wargach, prosząc, abyśmy weszli do
wnętrza domu. W izbie, której centralnym punktem był głęboki kominek
zbudowany z potężnych głazów, przyjęła nas żona farmera nie tyle wymyślnym,
ile obfitym śniadaniem, w którym sery i mleko stanowiły główne danie.
Podjedliśmy sobie nieźle, po czym O’Brien — nie wspominając już ani słowem o
rannym wydarzeniu — udał się do koni wraz ze swym synem.
Siadłem z Karolem na progu, by popatrzeć na grający tęczą barw wschód słońca
(tak było jeszcze wcześnie) i rozważyć konsekwencje indiańskiej wizyty.
Po chwili przysiadł się do nas Colorado i począł dokładnie opowiadać o przebiegu
całego zdarzenia. Stwierdził, że O’Brien mówił prawdę: czerwonoskórzy nigdy
dotąd nie żądali od niego zapłaty za ziemię. Co ich do tego skłoniło?
— To nieważne — odparł Karol. — Fakt jest faktem. Od kogo farmer nabył ten
teren?
— Hm, jeśli się nie mylę... od nikogo.
— Powiedz pan uczciwie, Colorado, czyje to były ziemie?
— Na pewno Apaczów.
— No, to chyba sprawa jasna, prawda, Janie?
— Najjaśniejsza.
— Więc O’Brien powinien jakoś to załatwić. Inaczej długo tu nie usiedzi.
— Co prawda, to prawda — mruknął traper. — Przywołam Sama. Niech się
wypowie.
Przesiedzieliśmy kilka minut w milczeniu, aż ściągnął farmera. Musiał mu już coś
szepnąć o naszej rozmowie, bo O'Brien, nie czekając na pytania, od razu wystąpił
z żalami:
— Zawędrowałem tu ze wschodu jak tysiące innych i dobrze się namordowałem,
zanim zebrałem pierwsze plony. I teraz mam to wszystko zostawić? Dlatego, że
im się tak podoba? Niedoczekanie ich!
— Uspokój się, Sam — wpadł mu w słowa Colorado.
— Łatwo ci gadać, bo to nie o twoją skórę chodzi.
— Posłuchaj, człowieku!
Zabawnie było patrzeć, kiedy się tak spierali.
— Nie będę słuchał głupstw. Pobędziecie u mnie i jak te czerwone diabły zjawią
się tu, damy im nauczkę Odechce się im zaczepiać starego O’Briena!
Należało natychmiast wyprowadzić farmera z błędu. Bój z Apaczami nie miał
żadnego sensu. Taki zupełnie idiotyczny przelew krwi w tej sytuacji musiałby
zakończyć się naszą klęską. A poza tym... Indianie mieli rację. Otwierałem już
usta, gdy uprzedził mnie Colorado. Zapytał bardzo spokojnie:
— A ile to lat, Sam, mamy u ciebie bawić? Może do czasu, aż twoje nie urodzone
wnuki nauczą się trzymać broń palną?
— Nie kpij!
— Ani mi to w głowie. Po prostu: pytam. Zupełnie poważnie, jak najmądrzejszy
szeryf największego miasta. Jak długo mamy tu tkwić? Bo jeżeli nawet zdołamy
odeprzeć pierwszy napad, natychmiast po naszym odjeździe, za kilka dni, za
tydzień czy miesiąc, nastąpi drugi. I nie obronisz się.
Dostrzegłem, jak farmer sposępniał.
— Taką mi radę dajesz, Sam? Nie spodziewałem się tego po tobie. Mam więc
czekać bezczynnie, aż znowu się tu zjawią i wyrzucą z mojej własnej ziemi?
— Z ich ziemi — sprostował Karol.
— Z ich ziemi? — powtórzył gospodarz. — Jak to? — Te tereny zawsze należały
do Indian. Czy można się dziwić, że chcą za nie zapłaty?
— Nigdy tego ode mnie nie żądali! — wybuchnął gniewem O’Brien. — Dopiero
teraz, jak się zagospodarowałem.
— Widać z nich lepsi kupcy, niż myślałeś — zaśmiał się Colorado.
— Więc co mam robić?
— Słyszałeś, czego żądali od ciebie?
— Siedem fuzji. Skąd mam je wytrzasnąć?
— Nie zadawaj niemądrych pytań. Pojedziesz do Santa Rosa. Tam nabędziesz, co
zechcesz, a ja ci gwarantuję, że nie ruszę się stąd, dopóki sprawa nie zostanie
załatwiona. Zgoda?
— Jaką mam pewność, że jak stąd odjedziesz, to znowu nie przyjdą czerwoni i
jeszcze raz nie zażądają zapłaty?
— Nie znasz Indian, ty stary niedźwiedziu. Zawrzemy z nimi układ i ziemia
będzie twoją raz na zawsze. Czy nie mam racji, panowie?
Przytaknęliśmy.
— Ale ja uczynię dla ciebie jeszcze więcej, po dawnej znajomości. Sam pojadę do
Santa Rosa i kupię te pukawki. Dobrze wiesz, że ta ziemia jest warta więcej niż
sto strzelb najlepszego gatunku.
To ostatnie stwierdzenie nieco udobruchało farmera, bo zauważył tylko:
— Dawać czerwonoskórym palną broń to przecież szaleństwo.
— O co ci chodzi? O te siedem pukawek? A wiesz, ile ich już nabyli od
wędrownych handlarzy?
— Niech i tak będzie — westchnął O’Brien. — Ale w razie czego na ciebie
spadnie odpowiedzialność.
— No i patrzcie, dżentelmeni — Colorado zwrócił się do Karola i do mnie — jak
takiego przekonać? A wszystko przez to, że ma węża w kieszeni. Żałuje setki
dolarów na zakup strzelb, żeby nimi zapłacić za ziemię wartą już dziś sto razy
tyle.
— Ile jej jest? — zainteresował się Karol. Okazało się, iż farmer nie zna
dokładnie obszaru, na którym gospodarzył. Po długim namyśle oświadczył, iż
będzie tego ze czterdzieści akrów *. Nie licząc pastwisk w stanie pierwotnym.
Uważał bowiem, że tereny, gdzie pasie się jego bydło, stanowią również jego
własność, podobnie rozumowali wszyscy inni osadnicy ruszający na zachód.
Granice własności ziemskiej i spory o te granice narodziły się dopiero wówczas,
gdy puste obszary poczęły się coraz gęściej zaludniać. W tym właśnie roku doszło
do konfliktu o prawa graniczne między osadnikami a hodowcami bydła w
Teksasie. Skwaterzy hodowali bydło już od wielu lat i z wiosną gnali je poprzez
“niczyje" prerie aż do Kanady, układając się lub walcząc z napotykanymi po
drodze oddziałami Indian *. Teraz biali osadnicy sprzeciwili się przepędowi przez
swe orne pola i pastwiska — i walkę wygrali.
Poradziłem farmerowi, aby zatroszczył się nieco o oznaczenie granic swych
posiadłości celem uniknięcia najróżniejszych potem kłopotów, a Karol zapytał,
jaki to właściwie obszar chcą sprzedać Apacze? Okazało się, iż wysłannicy
plemienia wymienili teren ograniczony z jednej strony doliną rzeki, a z
pozostałych trzech — kępkami ledwie widocznych z okien domu drzew. Na oko
wyglądało to na 300 do 400 akrów.
I za taki obszar żądano siedmiu strzelb! Colorado miał rację. Z O’Briena musiał
być nie lada kutwa!
Akr — 0,4 hektara.
Mieliśmy szczery zamiar wyruszyć w dalszą drogę tego samego dnia, jednak
zmianę decyzji wywołała propozycja Colorado, by następnego ranka o świcie
wybrać się do lasu za rzekę, gdzie “zwierzyny w bród, moi panowie".
— Radzę się zaopatrzyć w mięso — dowodził. — Jedziecie na południe, a tam
przecież pustynia. Nawet o szczura trudno.
Przyznaliśmy rację, a że ranek był pogodny i rzeźwy, dosiedliśmy koni i ruszyli
na krótką wycieczkę. Wiosenny step kwitnął tęczami kolorów, gdzieniegdzie
błyszczał szmaragdem traw, gdzie indziej złocił się wysokimi łodygami uschłych
chwastów. Kiedy tak wędrowaliśmy konno, przecięło nam drogę pokaźne stadko
dzikich indyków. Ciekawe zwyczaje mają te ptaki: corocznie na wiosnę ciągną
przez dalekie przestrzenie kraju aż ku północy, jesienią zaś wracają na południe.
Nie to jednak jest dziwne, ale fakt, że swą wędrówkę odbywają piechotą i
używają skrzydeł tylko do przelotu nad wodami lub bagnami. A jeszcze
dziwniejsze, że drogę przebywają z zwartych kolumnach: oddzielnie samce,
oddzielnie samice. Napotkaliśmy dwie takie grupy, których wcale nie spłoszył
nasz widok.
— No! — krzyknął Colorado. — Marna to jeszcze pieczeń o tej porze roku, ale
żona O’Briena ucieszy się nawet z takiej zdobyczy. Upolujemy trzy sztuki.
Wystarczy. Zaczynajcie.
Wstrzymaliśmy konie.
— Pokaż, co potrafisz, Janie — odezwał się Karol. Skinąłem głową, chociaż takie
polowanie to wcale niełatwa sprawa. Oczywiście, że trafić w indyka śrutem
nawet greenhorn potrafi, ale ja nie miałem dubeltówki, jedynie sztucer na kule.
Jednakże bez słowa wyciągnąłem go z futerału przy siodle i złożyłem się.
Mierzyłem do ptaka, który
1884 r. 4 tysiące cowboyów przegnało na północ prawie milion sztuk bydła.
się odłączył — na swą zgubę — od reszty gromady, aby trafienie nie wyglądało
na przypadek. Nie chodziło mi tu o Karola, który w ubiegłych latach niejeden raz
był świadkiem moich haniebnych pudeł, ale o Colorado. Pociągnąłem za cyngiel.
Ptak zatrzepotał skrzydłami, uniósł się nieco i runął. O dziwo, nie wywołało to
wcale popłochu w stadzie. Ptaki nie zmieniły kierunku swej drogi i tylko
przyspieszyły kroku, co wyglądało nader zabawnie.
Teraz przyszła kolej na Karola.
— Pierwszy z lewej, ot, tamten — powiedział wskazując palcem.
Wyciągnął strzelbę, zniżył lufę i nie przykładając broni do ramienia oddał strzał.
Trafił bezbłędnie i — jak się po chwili okazało — prosto w głowę ptaka. To był
zaiste mistrzowski wyczyn.
— Ho, ho — odezwał się Colorado — nie chciałbym z warni spotkać się po
przeciwnych stronach. Ale i ja nie jestem od macochy.
To rzekłszy, zamiast chwycić za swą odrutowaną jednorurkę, wyszarpnął zza
pasa potężny rewolwer i dał ognia nie naciskając cyngla, lecz szarpiąc za kurek.
Trzeci ptak został trafiony równie celnie jak dwa poprzednie. O mało nie
krzyknąłem ze zdziwienia.
— Colorado, pan chyba od dziecka uczył się strzelać? — powiedziałem z
uznaniem.
— Przesada, doktorze. Dziś nikt w to nie uwierzy, ale za młodych lat nie do kolby
przywykała ta ręka. Stare to dzieje i do licha z nimi.
Mówił to tak samo swobodnie, jak zwykle, ale na twarzy nie dostrzegłem ani
cienia uśmiechu. Wydało mi się, że sposępniał.
— No, panowie — zmienił temat — co byście powiedzieli, gdybym
zaproponował małe pieczyste? Sprawdzimy, jak smakuje wiosenny indyk.
Nie czułem głodu, ale nie sprzeciwiłem się. Tylko Karol zauważył, iż nie będzie
czym rozniecić ognia.
— Pojedziemy jeszcze kawałek. Tu nie tylko opału brak, ale jeszcze czegoś...
Skręcił w prawo i pognał galopem. Jechaliśmy z pół godziny, lekko podnoszącym
się terenem, aż przybyliśmy w obręb równiny porosłej tu i ówdzie kępkami
krzewów. Niektóre z nich pokryte były listowiem, inne sterczały uschłymi
patykami gałęzi.
— Mamy już opał — stwierdził traper —— ale to nie wszystko. Jeszcze kawałek,
a będziemy na miejscu. Zapowiedzianym miejscem okazała się kotlinka o dnie
jałowym, gliniastym, otoczona obrączką traw i krzaków. Colorado zbadał
najpierw otoczenie. Ja i Karol wydobyliśmy lornetki, ale jak daleko sięgał przez
nie nasz wzrok, nie było widać żadnych śladów człowieka ani zwierzęcia.
Rozkulbaczyliśmy konie i na długich lassach przywiązali do palików wbitych na
naprędce w ziemię, aby mogły paść się poza obrębem czerwonego ugoru.
Drewniany palik z zaostrzonym końcem jest podczas podróży przez bezdrzewne
prerie tak samo nieodzowną rzeczą, jak broń i żywność.
Teraz nacięliśmy i nałamali suchych gałęzi, a Colorado przy pomocy swego
niezawodnego krzesiwa i hubki rozpalił ogień. Potem okiem znawcy obejrzał
ustrzelone ptaki i jednego wypatroszył. A dokonał tego z wprawą zawodowego
kucharza. Z kolei natarł ptaka solą wyjętą z juków, a później wypchał go garścią
liści.
— No, potrawa gotowa do upieczenia. — Z piórami? — zauważyłem.
— O, pióra odejdą same. Dorzućcie więcej drewna. Muszę mieć sporo żaru.
To mówiąc udał się na dno dolinki, gdzie wśród gliniastej ziemi błyszczało oko
niewielkiego stawku, raczej kałuży, tyle że pełnej przejrzystej wody. Co ją
utworzyło — nie miałem pojęcia, nie dostrzegłem żadnego źródła. Dokoła
widniały odciśnięte w mule i błocie kopyta antylop, a nawet pazury jakiegoś
drapieżnika.
Colorado nabrał sporo czerwonej gliny, po czym zaczął nią oblepiać ptaka, aż
gruba warstwa pokryła dokładnie całe upierzenie.
— I to będziemy jeść? — zapytałem pełen wątpliwości.
— Jeszcze jak! A teraz, więcej drzewa!
Dorzuciliśmy nową wiązkę suszu. Płonął szybko, prawie nie dając dymu. W kilka
minut utworzyła się na spodzie gruba warstwa żaru, Colorado rozgrzebał ją
patykiem, włożył w dołek spreparowanego ptaka i zasypał go popiołem.
Gotowe. Mamy pół godzinki czasu. Niech się każdy zabawia, jak chce.
Strzepnął resztki ziemi z ubrania, umył ręce w stawku, usiadł przed wygasającym
ogniskiem, wyciągnął kapciuch i począł nabijać fajeczkę równie starą i równie
zniszczoną jak jego broń i odzież.
— Noszę ją z sobą od dwudziestu lat — powiedział dostrzegłszy, jak przyglądam
się krótkiemu cybuszkowi, prawie czarnemu. — Jest zrobiona z korzenia jałowca.
Człowiek, który mi ją sporządził... ach, nie żyje już dawno. Kiedy mi ją wręczył,
powiedział, że to talizman. Dopóki ją noszę, dopóty nic mi grozić nie może. Może
to i prawda? W różnych znajdowałem się tarapatach, a że mi nie ściągnięto
skalpu, to nie tylko dlatego, że jestem łysy jak kolano, ale pewnie dzięki tej
fajeczce.
Siedziałem milcząc i spoglądając na jego twarz: pociągłą, suchą, o wąskich
wargach i wystającym podbródku, co mogło świadczyć o silnej woli, ale i o
skłonności do okrucieństwa. Lecz kto by tak pomyślał, tego natychmiast z błędu
musiały wyprowadzić oczy. Jasnoniebieskie, o łagodnym spojrzeniu, stanowiące
kontrast z twarzą spaloną na ciemnoczerwony kolor. Ile mógł mieć lat?
Zmarszczek prawie nie było widać. Włosów... brakowało. Zauważyłem jednak
siwiejący zarost na skroniach i podbródku. Dostrzegł moje spojrzenie, bo —
pykając z fajki — potarł dłonią policzki i powiedział:
— Wożę z sobą brzytwę i golę się przy każdej okazji, nawet bez mydła, ale przez
ostatnie trzy dni jakoś okazja się nie nadarzyła.
A potem, zmieniając temat:
— Co to ja mówiłem o fajce? Aha, to właśnie dlatego mam zwyczaj dobrze
oglądać okolicę, w której przebywam. Kiedyś tak nie postępowałem. Sporo lat
temu, obozowałem z dwoma podobnymi jak ja włóczęgami, nad źródełkiem, w
dolince. Nie w tych stronach. Bardziej na północ, na szlakach Komanczów.
Mieliśmy kolejno czuwać podczas nocy. Obudziłem się przed świtem, gwiazdy
jeszcze nie pogasły, a mnie już odechciało się spać. Sięgnąłem do kieszeni bluzy.
Do jednej, do drugiej, do trzeciej. Fajka przepadła jak kamień w wodzie.
Wstałem, żeby jej poszukać. Wzrok miałem lepszy niż dziś, a ognisko świeciło
nie wygasłym żarem. Spostrzegłem, że ten, który miał czuwać, śpi jak suseł.
Postanowiłem go nie budzić. Starając się stąpać jak najciszej, począłem okrążać
nasze obozowisko z okiem utkwionym w ziemię. Nigdzie nie zauważyłem
fajeczki. Oddaliłem się nieco i posuwając się krok za krokiem trąciłem czubkiem
buta jakiś przedmiot. Schyliłem się, to była moja zguba. Nie macie pojęcia, jak się
ucieszyłem. I właśnie w tej samej chwili usłyszałem parsknięcie mojego konia. O,
to był znakomity wierzchowiec, przeszedł indiańską tresurę. Potrafił wiele
rzeczy, zupełnie jak mądry człowiek, ale przede wszystkim potrafił przestrzegać
przed niebezpieczeństwem cichym rżeniem albo parskaniem.
Nasze konie stały w krzakach. Podobnych do tych — wskazał ręką — ale
gęściejszych. Pobiegłem w ich stronę, na palcach, jak kot. Mój karosz spostrzegł
mnie i natychmiast się uspokoił. Wtedy rozległ się nagle przeraźliwy wrzask.
Znacie go zapewne, a jeśli nie znacie, życzę wam, byście nigdy nie usłyszeli. To
brzmi jak jakieś “wiii..." o bardzo wysokich tonach. Wiedziałem, co oznacza:
napad czerwonoskórych. Ale w pobliżu mnie nie było nikogo. Pomacałem
rewolwery i już, już chciałem skoczyć ku ognisku, gdy nagle zapanowała cisza.
Ujrzałem odblask płomieni zwiększający się z każdą chwilą. Błyskawicznie
zmieniłem plan. Dosiadłem konia i pognałem, na oślep, prosto przed siebie w
ciemną prerię. Moja strzelba została wraz z siodłem. Nie zważałem na to, tylko
gnałem. Byle dalej, byle dalej. Czy postąpiłem jak tchórz?
Popatrzył badawczo na Karola i na mnie. Nie odpowiedzieliśmy.
— Hm, tak to i wyglądało. Na pozór. Ale czerwonoskórych była cała banda, a
moich towarzyszy zaskoczono we śnie. Na pewno się nie bronili, nie słyszałem
strzałów. Uznałem, iż jeśli zawrócę, dostanę się do niewoli i w niczym nie
poprawię sytuacji. Pragnąłem ukryć się, doczekać świtu, a dopiero potem iść
tropem czerwonoskórych. Nikt mnie nie ścigał. Nad ranem wróciłem na nasze
obozowisko. Znalazłem ich trop wiodący ku północy, trop bardzo wyraźny, co
najmniej dwudziestu koni.
Zamyślił się nad czymś.
— A pańscy towarzysze? — zapytałem.
— Przenieśli się do krainy wiecznych łowów. Zabito obu. Na miejscu. Gdyby nie
fajeczka, podzieliłbym ich los.
— Dziwne, że napastnicy nie zorientowali się, ilu was było — wtrącił Karol.
— Dla mnie również to było dziwne. Później dowiedziałem się, że napadła nas
grupa Komanczów stanowiąca przednią straż większego oddziału. Wykopali
topór wojenny przeciw Apaczom. Śpieszyli się bardzo, aby przed świtem
zaatakować znienacka przeciwników. Pewnie dlatego nie brali jeńców. Tak, moi
panowie. No, ale dość wspomnień, pieczyste czeka.
Podniósł się, rozrzucił warstwę popiołu i patykiem wypchnął sporą bryłę
rudoczerwonej gliny. Rozłupał twardą skorupę. Odpadła razem z piórami.
Wewnątrz ukazało się różowe mięso indycze. Jeszcze parujące. Jedliśmy je
rozłożone na wielkich liściach jakiejś polnej rośliny. Nic mi dotąd w życiu
bardziej nie smakowało!
Biesiadę niespodziewanie przerwał kwik koni. Byłem jeszcze pod wrażeniem
opowiadania Colorado, zerwałem się więc jak polany ukropem, z bronią gotową
do strzału. Pierwszy dopadłem wierzchowców, ale nie dostrzegłem nikogo.
Przyczyną alarmu okazał się gniadosz Colorado, który — dzięki długiej lince —
zbliżył się do wierzchowca Karola. Ten ostatni uznał to za objaw wrogości;
wyszczerzywszy zęby wspiął się na tylnych nogach, przednimi usiłując uderzyć
w pierś przeciwnika. Wierzchowiec trapera nie uląkł się ataku i również stanął
dęba. Odciągnęliśmy konie na bezpieczną odległość.
— Diabeł wcielony — zauważył Colorado. — Skąd pan go wytrzasnął?
Karol opowiedział historię kupna obu naszych koni.
— No, to nabył pan prawdziwy skarb na czterech nogach. Nie każdy potrafi
dosiąść takiego rumaka, czyli że... trudno go ukraść.
— Na początku nieco brykał — stwierdził mój przyjaciel.
— Brykał! — krzyknąłem. — Żeby pan widział, Colorado, co ten diabeł
wyrabiał... — i tu opowiedziałem o pierwszej przejażdżce Karola.
— Wierzę. Gdybym nawet wątpił, że jesteście tymi, za których się podajecie,
widok tego konia musiałby mnie przekonać.
— Wyglądało na to, że pan wątpił, Colorado — zauważyłem.
— Dajmy temu spokój. Nigdy nie można być zbyt pewnym, różnych ludzi
spotyka się w tych stronach. Niech mnie to wytłumaczy. Oho... — zawołał —
przecież ten koń nie jest podkuty! Warto by sprawdzić, czy zgubił podkowy, czy
też nigdy ich nie miał.
— Ostrożnie, Colorado — ostrzegł Karol.
— Wiem, wiem. Nie mam zamiaru sam oglądać kopyt, ale nich pan to zrobi dla
zaspokojenia mojej ciekawości.
Karol uczynił zadość jego prośbie; na rogowych podeszwach nie widać było
śladów po hacelach.
— To najprawdziwszy mustang. Powiadacie, żeście go kupili w Blue Water?
Ciekawe, skąd ten farmer wziął mustanga? Nie ma już ich tutaj.
— Może go kupił — zauważyłem.
— Warto by sprawdzić, czy tresowany.
— Co pan chce uczynić? — zaciekawił się Karol.
— Nic groźnego. Może ten koń przeszedł indiańską szkołę? Tylko w jakim
języku doń zagadać? A może to konik Komanczów? Nie tak daleko do nich. No,
zrobimy egzamin.
Zbliżył się do karosza i powiedział:
— Eta, eta...
Koń zastrzygł uszami, ale nie wykonał żadnego ruchu.
— Co to znaczy? — zapytałem.
— Chodź, chodź. To właśnie w języku Komanczów, ale konik widać nie od nich.
Spróbujemy z innej beczki.
— Chwileczkę — przerwał mu Karol. — Może właśnie utrafię — zawołał: — Isz
hosz!
Wierzchowiec znowu zastrzygł uszami, spojrzał na Karola, po czym podkulił
najpierw przednie, następnie tylne nogi i... legł w trawie. Osłupiałem. “Isz hosz"
znaczy w dialekcie Apaczów “połóż się".
— Świetnie! — krzyknął Colorado. — Więc to Apacz. Tresowany koń, oko mnie
nie zmyliło.
— Pan jest domyślny, Colorado — stwierdził z lekkim uśmieszkiem Karol. —
Nie wpadłbym na taki koncept — a zwracając się znowu do konia: — Sziszi!
Zwierzę posłusznie wstało z ziemi.
— A teraz ja wam coś pokażę — poderwał się traper. — Uważajcie! Mój konik to
co prawda żaden tresowany mustang, ale nie sprzedałbym go za całą furę złota.
Gwizdnął cicho, tak cichutko, iż ledwie dosłyszałem. Koń natychmiast truchtem
podbiegł do swego pana, ale tylko na długość lassa, którym był przywiązany do
kółka. Colorado powtórzył gwizdnięcie. Koń szarpnął się raz i drugi, a kiedy to
nie dało skutku, chwycił rzemień zębami. Upłynęła chyba minuta, gdy lasso
zostało przegryzione, wierzchowiec podszedł do Colorado i oparł głowę na jego
ramieniu. Mimo woli klasnąłem w dłonie.
— Nadzwyczajne! Na oko ten koń niewart i dolara.
— Właśnie — przytaknął westman. — To dodatkowa zaleta, nikt się na niego nie
skusi.
Istotnie, koń wyglądał bardzo niepozornie; maści nie gniadej ściśle, lecz jakiejś
jasnorudej, z odstającymi łopatkami i żebrami, które można było policzyć.
— A nie zdarzyło się, aby bez pańskiego wezwania urwał się z linki?
— Nigdy. Może gdyby step się palił. Ja go nie dlatego przywiązuję, żeby nie
uciekł, ale by wiedział, że nie wolno mu się oddalać. No, dosyć tych końskich
sztuczek. Trzeba wracać. Sam może się niepokoi, tym bardziej że ma tych Indian
w głowie. Będę musiał tu zostać z kilka dni. A wy?
— Ruszamy pojutrze — odparł Karol. — Mamy przed sobą dobry szmat drogi.
— A dokąd to ona prowadzi?
— Do Meksyku, nad Zatokę Kalifornijską.
— Ho, ho! Długa przejażdżka. Odprowadziłbym was kawałek, do El Paso *,
gdybyście poczekali na mnie.
Odrzuciliśmy tę propozycję. Towarzystwo Colorado na pewno było cenne, ale nie
mogliśmy przerywać podróży na samym jej początku.
Do farmy O’Briena wracaliśmy teraz inną drogą, a raczej bezdrożem, przez które
Colorado wiódł nas bezbłędnie i bez wahania. Długie przebywanie na prerii
wyrabia w ludziach jakiś specjalny zmysł orientacji.
Słońce już dawno minęło szczyt nieba i chyliło się ku zachodowi, kiedy wśród
pustej przestrzeni trafiliśmy na ślad ogniska, na odciski końskich kopyt i ludzkich
butów. Sądziłem, że nie będziemy się zatrzymywać z tego powodu, bo nawet
Karol przyhamował tylko wierzchowca i rozejrzał się dokoła raczej obojętnie. I
tak by się stało, gdyby nie Colorado. Ten nie dał się odciągnąć, ba, natychmiast
zeskoczył z siodła. Chcąc nie chcąc musieliśmy przystanąć. Traper obszedł
wielkim kołem czarną plamę, raz po raz pochylając głowę. W swym kolorowym
ubraniu robił wrażenie jakiegoś egzotycznego ptaka, co kilka kroków
uderzającego niewidzialnym dziobem w ziemię.
— Prędzej, Colorado — powiedziałem. — Ten trop nic nas nie obchodzi.
— Skąd taka pewność? Musicie jednak dotrzymać, chociaż przez chwilkę,
towarzystwa staremu wiarusowi, co to nie z jednego ogniska pieczeń jadł.
Powiadam wam, że każdy trop wart jest chwili uwagi.
El Paso — miasto graniczne pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Meksykiem, nad Rio Grandę del
Norte.
Wzruszyłem tylko ramionami, ale Karol nie wytrzymał:
— Colorado, ma pan rację, ale wydaje mi się, że powinien pan zostać
nauczycielem w szkółce dla greenhornów. Badaj tropy, ale nie nudź.
Nie obraził się, machnął tylko ręką i nadal krążył wokół starego obozowiska.
Wreszcie zatrzymał się.
— A teraz wam powiem, że tu biwakowało trzech włóczykijów z trzema końmi.
A jeden z tych koni posuwa się kroczem. Czy to nie dziwne, że nagle rozmnożyły
się tego rodzaju konie?
Dymy nad prerią
Trwała jeszcze noc, gdy nazajutrz opuszczaliśmy zagrodę O’Briena. Gwiazdy co
prawda zdążyły już zblednąć, ale do świtu brakowało paru godzin.
Colorado popędzał nas, jakby się za nim paliła preria.
— Musimy zdążyć nad rzekę, zanim zacznie szarzeć. Wtedy do wodopoju ciągną
wszystkie zwierzęta lasu. Prędzej, panowie, prędzej.
Ruszyliśmy kłusem zaraz za palisadą farmy. Na galop było zbyt ciemno, zresztą
od rzeki dzieliła nas niewielka odległość. Przebyliśmy ją szybko. Dostrzegłem, a
raczej poczułem, iż płaszczyzna obniża się raptownie, wilgotny podmuch owiał
mi twarz, a w chwilę później końskie kopyta zachlupotały w wodzie.
Zatrzymaliśmy wierzchowce w czarnym jak smoła nurcie. Schyliwszy głowy piły
powoli wodę.
— Słyszycie? — szepnął Colorado.
Z mrocznej dali, gdzieś z przeciwległego brzegu doleciał pokrzyk żałosny o
wysokich tonach.
— Sowa poluje...
Ruszyliśmy w poprzek rzeki, a potem kopyta zadźwięczały po kamieniach.
Przebrnęliśmy piaszczystą Plażę, za którą ciągnęła się preria. Ściana lasu
widniała po lewej stronie, o kilkanaście jardów. Colorado skierował konia w
tamtą stronę. Przy pierwszych zaroślach zeskoczyliśmy z siodeł.
— Konie zostaną tutaj — zarządził traper.
— Same? — mruknąłem.
— Nie odejdziemy daleko.
Zagwizdał cicho i jego wierzchowiec położył się pod najbliższym krzakiem.
— Isz hosz — szepnął Karol swemu karoszowi. Posłuchał natychmiast, ale ja cóż
miałem uczynić? Próżno szarpałem za uzdę. Zwierzę nie mogło pojąć, o co mi
chodzi. Podprowadziłem je więc do najbliższego drzewa i przywiązałem na
rozpuszczonych cuglach. Teraz wkroczyliśmy w gąszcz pierwotnego lasu, gdzie
nie docierał najsłabszy nawet blask gwiazd. Traper torował nam drogę.
Posuwaliśmy się bardzo wolno i ostrożnie, a przecież niejedna gałązka trzasnęła
pod nogami i niejedna przejechała po mej twarzy, kłującymi igłami. Na koniec się
trochę rozjaśniło. Między drzewami dostrzegłem lustro rzeki. Las dochodził tutaj
do brzegu.
— Uwaga — szepnął traper. — Przed nami biegnie ścieżka do samej wody.
Zatrzymamy się na skraju.
Powiódł nas jeszcze kilka tylko kroków. Splątany gąszcz nagle się rozstąpił.
Wąziutka steczka przecięła nam drogę.
— Doktorze, pan stanie tutaj, za tym krzaczkiem.. Wielki Bóbr nieco dalej, za
tamtym zwalonym pniem, ja jeszcze dalej. Proszę się położyć i dobrze
wytrzeszczać oczy. Wiatr dmie od rzeki, a poza tym pełno tu szałwi. Miejsce
wymarzone, nikt nas nie zwietrzy.! A teraz uwaga: strzelamy kolejno. Najpierw
doktor, ale dopiero wówczas, gdy zwierzyna będzie u wodopoju. Jeśli doktor
spudłuje, poprawi go Wielki Bóbr. Jeśli i on nie trafi, spróbuję ja.
Ległem na wskazanym miejscu, za młodym jałowcem. Po lewej ręce miałem
rzekę, przed sobą — ścieżkę, po prawej — gęstwę drzew, a wśród nich ukrytego
Karola.
Szałwia pachniała mocno, aż w nosie wierciło, jakieś patyki uwierały mnie w
pierś.
— Uff — odetchnąłem głośno.
— Doktorze — ozwał się przenikliwy szept Colorado — niech pan nie wzdycha.
Słychać o milę.
Nic nie odpowiedziałem. Wysunąłem przed siebie lufę sztucera, opierając kolbę
na ramieniu, i czekałem. Pisać o tym wszystkim — bardzo łatwo, ale zmusić się
do czekania w bezruchu — znacznie trudniej. Właśnie w takich wypadkach chce
się nagle zakaszleć albo zmienić położenie ciała, albo podrapać się po karku.
Leżysz, człowieku, jak kamień wśród mroku i sam nie wiesz, kiedy powieki
zaczynają opadać na oczy, a głowa na leśne poszycie. Więc pocierasz twarz,
szczypiesz się w policzki i w tym drobnym ruchu naciskasz łokciem gałązkę,
która akurat znalazła się przy tobie. Gałązka — jak na złość — jest sucha i pęka z
trzaskiem, który w tej ciszy brzmi jak grom. Nieruchomiejesz. Ale już po
sekundzie czujesz swędzenie w nosie. Trzesz go, żeby nie kichnąć, i w tej samej
chwili słyszysz wściekły, chociaż stłumiony szept sąsiada:
— Czy nie możesz przez chwilę poleżeć spokojnie?
Przez chwilę! W takiej sytuacji każda chwila wydaje się godziną. Wlepiłem
wzrok w ścieżkę, której istnienie bardziej przeczuwałem niż dostrzegałem, sta-
rając się myśleć o czymkolwiek, byle nie zapaść w półsenną drętwotę,
przedsionek snu.
Stopniowo robiło się coraz chłodniej, ciemność ustępowała tak niedostrzegalnie,
iż zdumiałem się stwierdziwszy nagle, że widzę dokładnie szarawą wstęgę
drożyny przecinającej czerń leśnych ścian. A potem wśród ciągle jeszcze
trwającej ciszy usłyszałem lekki szelest. Tuż przede mną przemknął jakiś niski,
czworonożny stwór z długim ogonem. Widziałem, jak dobiegł do rzeki, zatrzymał
się nad nią. Podnosił i opuszczał głowę. Pił. Kiedy odwrócił się do mnie bokiem,
z głową zadartą ku niebu, jakby węszył — poznałem. Zrobiło mi się nagle zimno,
a potem niesłychanie gorąco. Z wrażenia. To skunks! Wielkości lisa, nosi piękne,
czarne futerko z dwiema jasnymi pręgami wzdłuż grzbietu, ma wspaniały,
puszysty ogon i wygląda wcale sympatycznie. Ale... zwierzątko to posiada
jeszcze drugą nazwę, świetnie ilustrującą jego zasadniczą cechę: śmierdziel
amerykański. Skuns przestraszony lub zaatakowany ustawia się tyłem do wroga,
podnosi ogon i ze specjalnego gruczołu wyrzuca cieniutki strumień cieczy,
cuchnącej w sposób przeraźliwy i powodującej u człowieka mdłości. Odzież, na
którą padła choć kropla tego płynu, nie nadaje się do noszenia. Nie pomaga
pranie, moczenie w wodzie. Nieznośny odór nie ustaje. Jedyna rada — zakopać
ubranie na kilka miesięcy w ziemi. Jeśli przez ten czas nie zbutwieje, można
jeszcze będzie w nim chodzić. Tylko jak tego dokonać ma traper wędrujący przez
pustkowia z jedną koszulą i jedną kurtką na grzbiecie?
Teraz pojmiecie, dlaczego przeraził mnie widok skunksa. Na szczęście nie
dostrzegł mnie. Otrząsnął łapy z wody i prawie bezszelestnie przemknął ścieżką
w głąb puszczy.
— Widziałeś? — szepnąłem w kierunku Karola.
— Doskonale. Mamy szczęście, Janie. Niewiele brakowało, a nasza wyprawa
zakończyłaby się w tym właśnie miejscu.
Przewróciłem się na lewy bok, aż coś tam pode mną zachrzęściło, i czekałem.
Drożyna szarzała coraz bardziej. I oto nagle rozległ się lekki, delikatny tupot.
Ucichł na chwilę, potem ozwał się znowu. W mlecznej pomroce przedświtu
ujrzałem dwie antylopy. Zbliżały się truchtem, co chwila przystając, jak gdyby
niepewne, czy z gąszczu nie wyskoczy na nie czworonożny drapieżnik.
Przesunęły się tuż obok mnie jak cienie. Dopadły rzeki. Stały nad jej brzegiem,
nieruchome posągi puszczy. Potem raptownie pochyliły głowy ku wodzie. Teraz
powinienem był strzelić wprost pod lewą łopatkę. Dla myśliwego jest to podobno
chwila niesłychanej emocji. Ja nic takiego nie odczuwałem. Miałem już co
prawda na rozkładzie — w ubiegłych latach — wielkiego orła, który mnie
zaatakował w Górach Skalistych, a nawet szarego niedźwiedzia grizzli. W obu
jednak przypadkach walczyłem we własnej obronie. To były istotnie pełne
wrażeń momenty.
Automatycznym ruchem przycisnąłem kolbę do ramienia, powodując lekki
szelest poszycia. Obie antylopy poderwały się do skoku. Muszka sztucera
błyskawicznie powędrowała na obrany punkt, nacisnąłem cyngiel. Smuga blasku
buchnęła z lufy. Jedna z antylop runęła jak rażona gromem. Jej towarzyszka prze-
mknęła tuż przede mną. W sekundę później ozwał się drugi strzał. Usłyszałem
trzask łamiących się krzewów i okrzyk Colorado:
— Znakomicie! No, zabieramy się. Na dziś dosyć. Wynurzył się z zarośli i
pochylony oglądał zdobycz.
— Doktor trafił wprost w komorę. Nie zrobiłbym tego dokładniej. Wielki Bóbr
miał trudniejszą sprawę, strzelał z prawej strony. Świetnie. Chodźcie, panowie.
Zaciągniemy nasze łupy do koni. O’Brien się ucieszy.
Zaproponowałem zrąbać jakiś większy chojak i obie antylopy przenieść
zawieszone na drągu, ale nie mieliśmy z sobą nic ostrego poza nożami
myśliwskimi.
— Szkoda czasu na dłubaninę. Ciągnijcie za nogi, jakoś ten kawałek przejdziemy.
Ba, antylopy ważyły sporo, a chociaż od koni dzieliła nas niewielka odległość, to
przecież droga była zarośnięta gąszczem, przez który z trudem mogliśmy się
przecisnąć. Leśną ciszę przerwało nieoczekiwanie słabe, a przecież wyraźne
rżenie konia. Colorado puścił natychmiast antylopią nogę, zerwał strzelbę z
ramienia i prawie biegiem, jak na to pozwalały splątane gałęzie, począł
przedzierać się ku skrajowi lasu.
— Idźcie za mną! Tam coś się stało.
Po sekundzie straciliśmy go z oczu. Antylopy stały się jeszcze cięższe, a w chwilę
później gdzieś w pobliżu rozległ się huk strzału. To musiała być flinta Colorado,
współczesna broń nie czyni tyle hałasu. Cisnęliśmy swe łupy i ruszyli szybko
poprzez gąszcz. Karol torował drogę. Biły mnie po twarzy gałęzie, do nóg
czepiały się rozplenione na poszyciu rośliny podobne do lian i tak mocne, iż
parokrotnie o mało nie runąłem zaczepiwszy o nie stopą. Resztką sił przedarłem
się za towarzyszem na skraj lasu, gdzie senna preria spoczywała jeszcze w
szarości przedświtu, i oto, co ujrzałem:
Colorado, bez fuzji, z krótkim nożem myśliwskim w dłoni, tkwił oparty o pień
samotnego drzewa. Naprzeciw niego, wyprostowany, stał kudłaty stwór —
czarny niedźwiedź. Przyłożyłem sztucer do ramienia, ale zmęczenie nie
pozwoliło mi utrzymać muszki w jednym miejscu. Karol strzelił pierwszy. Ja —
w sekundę później. Huk obu strzałów zlał się w jedno przeciągłe echo. Po nim
ozwał się krótki, urywany ryk. Kudłate cielsko zwaliło się na ziemię, łapy o
straszliwych pazurach poczęły drzeć trawę, potem znieruchomiały. Nasza trójka
stała w miejscu: Colorado z nożem w ręku, Karol ze strzelbą wciąż jeszcze
przyłożoną do ramienia, ja ze sztucerem w zaciśniętej dłoni.
Stary traper oprzytomniał pierwszy, skoczył, ale nie w stronę niedźwiedzia, tylko
gdzieś w bok. Schylił się i wyciągnął z kępy krzaków swą rusznicę. Nabił ją i
dopiero wówczas podszedł do nieruchomego cielska. Obszedł je dokoła, pochylił
się i stwierdził:
— Wspaniały strzał. No, wracajmy po antylopy...
To wszystko. Ani słowa podzięki!
Zawróciliśmy, przyciągnęliśmy antylopy i położyli obok misia. Traper
przyklęknął i w milczeniu zaczął nacinać skórę przy głowie i łapach zwierzęcia.
— A gdzie wasze konie? — wykrzyknąłem podchodząc do mego wierzchowca,
który drżał jeszcze na całym ciele.
— Widać uciekły — stwierdził filozoficznie Karol. — Dobrze, żeś swego
przywiązał. Ale jak to się stało, Colorado?
— Gdyby nie wy... ciężką miałbym przeprawę. Nóż trochę przykrótki, a pazury
niedźwiedzia ostre jak brzytwa. Niech to licho! Nigdy wam tego nie zapomnę...
Zapadło znów milczenie.
— Niedźwiedzie łapy — powiedział Colorado zabierając się z powrotem do
pracy — to przysmak!
— Jadłem je nieraz. Nie taki przysmak, jak powiadają.
— Dla mnie łapy tego niedźwiedzia będą najlepszym przysmakiem w życiu.
Rozpalmy ogień.
— A konie?
— Niech się przejaśni, wrócą same. A jeśli nie wrócą, poszukamy. Nie mogły
odbiec daleko.
Nazbieraliśmy chrustu. Buchnął płomień. Colorado z wielką uwagą począł
przypiekać na dwu ostruganych jałowcowych patykach niedźwiedzie łapy. Mięso
pachniało przyjemnie, jałowcowy dym również. W cieple bijącym od ogniska
ogarnęła mnie senność. Milczałem, mimo że nadal nie wiedziałem, jak to się
stało, iż stary wyga tak haniebnie spudłował. Karol również się nie odzywał.
Colorado nie powiedział ani słowa więcej.
Niedźwiedzie łapy rzeczywiście smakowały nadzwyczajnie. Kiedyśmy
spożywali ten wczesny posiłek, zapłonęły pierwsze zorze: najpierw różowo,
potem purpurowo, jak ogniste słupy wspierające niebo. Wreszcie wyjrzał rąbek
słońca.
Colorado szybko uporał się z mięsem, wytarł ręce o spodnie, wydobył kapciuch i
fajeczkę, nabił ją tytoniem i zapalił błyszczącym węgielkiem. Puścił parę kłębów
dymu, spojrzał na nas, znowu wypuścił dym.
— Dawno czegoś podobnego nie przeżyłem — powiedział wreszcie. — Takiego
pudła, takiej... kuli w płot. Ale to nie wina ręki ani oka, tylko gałęzi.
Znowu pyknął z fajeczki. Niesporo szło mu opowiadanie.
— Kiedy was zostawiłem przy antylopach, pognałem, jakby się las palił. To był
głos mego konia, a mój koń nigdy nie daje znaku bez ważnego powodu.
Podejrzewałem nieproszoną wizytę ludzi. Niedźwiedź ani mi nie przyszedł do
głowy. W tych stronach nigdy nie spotkałem misia. Więc gnam przed siebie. Las
rzednie i już widzę: dwa konie pędzą aż dudni, za nimi niedźwiedź. Ale konie
okazały się szybsze. Miś przystanął. Na placu pozostał jeszcze jeden
wierzchowiec, ten pański, doktorze. Widziałem, jak się wspinał i targał rzemień.
Miś rzucił się ku niemu. Przyłożyłem kolbę do ramienia jeszcze w biegu. Takie
sztuczki udawały mi się niejeden raz. Pociągnąłem za cyngiel i w tej samej
sekundzie przeklęta gałąź ostatniego drzewa podbiła lufę, a ja runąłem w
pierwsze trawy. Zerwałem się jak oparzony, strzelba poleciała gdzieś w krzaki.
Niedźwiedź zaniechał konia. Zmierzał teraz wprost ku mnie. Wyciągnąłem nóż...
Co dalej, to już wiecie. No, chodźmy teraz poszukać naszych dzielnych rumaków.
Antylopy zabierzemy, ale misia nie. Chudy jak szczapa.
Odeszli obaj z Karolem, ale wrócili niespodziewanie szybko. Razem z końmi,
które jak psy kroczyły za swymi panami. Okazało się, iż odbiegły niezbyt daleko.
Colorado zagasił resztki ogniska, rozłożył niedźwiedzie futro podszewką do góry
i ciepłym jeszcze popiołem począł starannie nacierać każdy cal skóry. Karol
natychmiast zaofiarował swą pomoc. Wkrótce jeden i drugi mieli zasmolone
twarze i czarne ręce. Nacieranie skóry drzewnym popiołem zapobiega jej tward-
nieniu i kurczeniu się. Jest to prymitywny sposób garbowania, stosowany od
dawna przez Indian i westmanów.
Nie czekałem, aż mnie zaproszą do tej roboty. Poszedłem do swego konia, który
najspokojniej szczypał trawę. Obejrzałem siodło, poprawiłem popręgi. Że nie
odniósł żadnych obrażeń — to zasługa Colorado. Obejrzawszy raz jeszcze
zwierzę od pęcin po głowę, ruszyłem skrajem lasu. Tędy wiodły tropy
zastrzelonego drapieżnika. Czarny niedźwiedź, wbrew opinii niektórych, wcale
nie jest jaroszem. Co prawda przepada za pewnymi gatunkami ziół, żywi się
leśnymi jagodami, malinami, jeżynami, ale nie stroni od mięsa. Ofiarą jego
padają wszystkie prawie zwierzęta. Jedynie puma (lew amerykański) i bizon to
równorzędni przeciwnicy.
Gdy zawróciłem do obozowiska, niedźwiedzia skóra została już spreparowana,
pięknie zwinięta i przytroczona do siodła Karolowego rumaka. Obaj moi
towarzysze spłukiwali teraz w rzece resztki popiołu z rąk i twarzy. Wreszcie
wpakowaliśmy antylopy na konie, dobrze zadeptali ognisko i ruszyli w powrotną
drogę. Słońce wspięło się już na pierwszą ćwiartkę nieba, ciemny las jałowcowy
rozbrzmiewał gwarem ptaków, a nad miejscem, któreśmy dopiero opuścili,
krążyły już dwa skrzydlate drapieżniki.
— Sępy — zauważył Colorado. — Zrobią porządek z misiem.
Przebrnęliśmy rzekę. Woda rozpryskiwała się pod kopytami koni, jej kropelki
migotały w słońcu barwami tęczy. Czułem się rześko w tym chłodnym jeszcze
poranku. Cieszyłem się na myśl, że jutro ruszymy dalej, ku południowemu
zachodowi, wprost do naszego celu: do Meksyku, do hacjendy don Pedro
Gonzalesa.
A po drodze, kto wie, może uda się nam napotkać Pehnulte, wodza Apaczów
Mescalero?
Las pozostał za nami. Jeszcze chwila, a wśród płaskiej przestrzeni powinny się
ukazać zarysy zabudowań. Rozglądałem się dokoła i nagle...
— Patrzcie! — zawołałem. — Dym! Widzę dym... na wprost!
Wstrzymali konie. Karol sięgnął po lornetkę. Uczyniłem podobnie. Teraz
widziałem wyraźniej: szarobury stożek wystrzelający gdzieś z ziemi.
— To chyba nie preria? — powiedziałem.
— Na pewno nie preria i nie ognisko — stwierdził Karol.
Podałem lornetkę Colorado. Spojrzał i natychmiast wykrzyknął.
— Do licha! Ten dym nie podoba mi się. Popędzajmy konie!
Wierzchowiec Karola od razu nas wyprzedził. Niósł na swym grzbiecie
najmniejszy ciężar — tylko skórę niedźwiedzia. Ja dowlokłem się na samym
końcu do zagrody O’Briena, a raczej do tego, co z niej jeszcze pozostało.
Przetarłem oczy myśląc, że śnię. Osmolona, miejscami całkowicie zwęglona
palisada, resztki sczerniałych bali — to było wszystko. Nie pozostało nic ani z za-
budowań gospodarczych, ani ze sprzętów... Gdzie podzieli się mieszkańcy?
Widziałem, jak Karol kolbą swego sztucera roztrącał zwęglone szczątki, jak
stąpał po zwałach popiołu wzbijając przy każdym kroku chmurkę szarego pyłu.
Jedyny zachowany narożnik budowli tlił się jeszcze słabym płomieniem. Pożar
nie mógł wybuchnąć wcześniej niż godzinę, dwie temu, a więc już rankiem.
Gdyby stało się to przed świtem, widzielibyśmy łunę na niebie. Ale kto
spowodował ogień?
Colorado krążył dokoła palisady, z twarzą surową, z oczyma utkwionymi w
ziemię. Skinął na mnie, a gdy się zbliżyłem, wskazał zamazane tropy, widoczne
jeszcze w miejscu, które było dawniej wjazdową bramą.
— Znowu koń, który stąpa kroczem — powiedział. — To nie przypadek. Co o
tym sądzicie? O'Brien był zbyt ostrożny, aby zaprószyć ogień. Gdzież zresztą sam
się podział, gdzie jego żona, gdzie syn?!
Pierwszy raz widziałem starego trapera w stanie tak silnego wzruszenia. Ostatnie
słowa prawie wykrzyknął. Zniknięcie O’Briena naprawdę nim wstrząsnęło.
Zniknięcie czy... śmierć? Należało rzecz dokładnie zbadać. Przeszukać
drobiazgowo całe otoczenie domostwa i ruiny zabudowań.
— Do środka nie sposób wejść — stwierdził. — Trzeba poczekać, aż nieco
ostygnie. Teraz możemy tylko zająć się tamtym tropem. Głowę dam, że tu bawili
ci sami ludzie, których obozowisko znaleźliśmy na prerii. Konie stąpające
kroczem nie chodzą stadami. To musiał być napad. Co pan znalazł? — zwrócił się
do Karola.
— Nic. Nic, co stanowiłoby dowód obecności obcych ludzi. Pan znał rodzinę
O’Brienów, Colorado. Czy mieli jakich wrogów w sąsiedztwie?
— W sąsiedztwie? Jakie tam sąsiedztwo? Dokoła pustka.
— A więc chyba... Apacze.
— Apacze?! — krzyknąłem zdziwiony. — Żądali tylko zapłaty...
Nie dokończyłem zdania. Usłyszałem parsknięcie konia. Karol szarpnął mnie za
ramię. Odwróciłem się błyskawicznie. Krąg czerwonych wojowników otaczał
całą przestrzeń dawnych zabudowań i nas, uwięzionych wewnątrz tej przestrzeni.
Apacze! To właśnie byli oni.
Karol wysunął się na czoło naszej trójki:
— Czego szukają nasi czerwoni bracia? Dom naszego brata spłonął. Czy wiecie,
kto jest podpalaczem?
Nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Czyżby nie zrozumieli Karola? Kiedy zacząłem
powątpiewać o umiejętnościach językowych przyjaciela i chciałem powtórzyć
pytanie w języku angielskim, odezwał się wojownik, na głowie którego sterczało
granatowoczarne pióro ptasie, wetknięte w równie czarny węzeł splecionych
włosów.
— Iszarshiutuha wie, kto podpalił wigwam Ob-liena. Iszarshiutuha znaczy “mały
jeleń". Co za dziwny zbieg okoliczności: przed rokiem zadzierzgnęliśmy przyjaźń
z wodzem Apaczów Mescalero, który nazywał się Pehnulte “wielki jeleń".
Uznałem to za pomyślną dla nas wróżbę. Zupełnie bezpodstawnie. Oczywiście
słowo “Ob—lien" było przekręceniem nazwiska O’Briena. Ale nie to mnie
zdziwiło. Osłupiałem dopiero wówczas, gdy Mały Jeleń dokończył swe krótkie
przemówienie.
— Wy jesteście podpalaczami!
Kiedy to rzekł, podniosły się ku nam lufy strzelb i strzały łuków. Popełniliśmy
straszne głupstwo odszedłszy daleko od swych koni i zostawiwszy przy siodłach
długą broń. Teraz byliśmy bezbronni. Cóż nam pozostało? Tylko zachować
spokój. I tak też postąpił Karol.
— Wojownicy Apaczów mylą się. Niech popatrzą na tropy wokół pogorzeliska.
Zobaczą, że tu byli inni ludzie.
— Blada twarz nie będzie rozkazywać Małemu Jeleniowi. Oddacie broń i
pojedziecie z nami.
— Dokąd? — zapytałem.
— Do obozu Apaczów.
— Dlaczego? — zapytałem powtórnie.
— Jesteście podpalacze i mordercy. Gdy długie noże * dowiedzą się o spaleniu
wigwamu Ob—liena, ruszą przeciw nam, wówczas wydamy was długim nożom.
Howgh!
Odetchnąłem. Sprawa nie przedstawiała się tak źle. Jeśli nas przekażą
żołnierzom, automatycznie staniemy się wolni. Najgłupszy przecież dowódca nie
uwierzy w to, że lekarz z Milwaukee czy słynny traper Karol Gordon stali się
nagle podpalaczami lub mordercami!
A poza tym — Pehnulte! O tym samym musiał pomyśleć Karol, bo odezwał
się:
Długie noże — tak nazywali Indianie żołnierzy regularnej armii, od szabel, które nosiła ongiś
amerykańska kawaleria.
— Jesteśmy przyjaciółmi Wielkiego Jelenia. Prowadźcie nas do niego.
Mały Jeleń spojrzał nań ponuro:
— Blada twarz kłamie! Pehnulte odjechał na wiosenne łowy.
Wzruszyłem ramionami. Mały Jeleń musiał być wyjątkowym tępakiem. Nie
chciał nas wysłuchać, nie chciał zbadać tropów odkrytych przez Colorado. Jakim
sposobem wybrano go na wodza?
— Wojownicy Apaczów nie potrzebują zabierać nam broni. Udamy się za nimi
dobrowolnie.
To powiedziawszy mój przyjaciel uczynił krok w kierunku koni. Nie wiem, jak by
postąpili Indianie wobec takiego oświadczenia i nigdy się nie dowiedziałem. Bo
oto rozległ się lekki szelest, po nim — gwizd, tętent kopyt i piekielna wrzawa na
zakończenie. Krąg ludzi rozerwał się. Ujrzałem Colorado, jak gnał na swym
wierzchowcu. Początkowo nikt go nie ścigał. Apacze zostawili mustangi na
uboczu i teraz kilku wojowników pobiegło je dosiąść. Iszarshiutuha coś krzyknął,
rzucono się na nas. Zostałem obalony i skrępowany. Napastnicy odstąpili. Kilka
kroków dalej leżał Karol, równie bezwładny jak ja. Znaleźliśmy się w niewoli
Apaczów.
W niewoli
We wnętrzu panował półmrok. Wysoko na kilka stóp pięły się drewniane tyki, na
których trzymała się ścianka spleciona z łoziny i okryta płatami kory. W górze,
gdzie tyki się łączyły, malutki otworek błyskał światłem pełnego dnia.
Spoczywałem na posłaniu z traw nakrytych bizonią skórą i gapiłem się w ten
otwór ukazujący skrawek błękitnego nieba. Cóż miałem innego czynić? Wigwam
Apaczów zbyt jest ciasny, aby w jego wnętrzu można odbywać spacery.
Dwa kroki ode mnie leżał Karol. Prawdopodobnie patrzał w tę samą dziurę i
rozmyślał. Byliśmy jeńcami Mescalerów i teraz odpoczywaliśmy po długiej i
męczącej jeździe od zagrody O’Briena aż tutaj, do indiańskiej wsi. Zdążyłem już
zauważyć, iż znajdowała się w dolinie otoczonej lasem, nad strumykiem
wypływającym ze wzniesień piętrzących się dokoła na kształt schodów jakiegoś
olbrzyma, porosłych starodrzewem. Po jednej stronie rzeczki ciągnęły się
pastwiska, po drugiej — szeregi szałasów. Po przybyciu zdjęto z nas rzemienie i
więcej już nie krępowano, tyle że swoboda ruchów ograniczona została do
wnętrza wigwamu. Przed jego wejściem siedzieli dwaj wojownicy.
Colorado uciekł! Spryciarz. Wiedzieliśmy, że pogoń wróciła z niczym. Ale ten
fakt nie polepszał sytuacji, przeciwnie. Mały Jeleń uznał ucieczkę westmana za
dowód naszej winy.
— Udało mu się — powiedziałem głośno. — I tyle go będziemy widzieli.
— Myślisz o Colorado? — zapytał Karol. — Chyba się mylisz. Jeśli Colorado jest
uczciwym człowiekiem, nie opuści nas w biedzie.
— Ostatecznie — westchnąłem — nic nam tu nie grozi. Pehnulte w końcu
powróci.
— Ba, ale kiedy? Nie bardzo mi się uśmiecha spędzić całą wiosnę i całe lato w
tym wigwamie. A poza tym... — urwał w połowie zdania.
— Co jeszcze?
— Tylko tyle, że Dziki Zachód ciągle jeszcze jest dziki. Wielu tu padło, i
czerwonych, i białych. Gdyby tak Pehnulte nie wrócił?
— Nie przerażaj mnie, Karolu. Wydadzą nas najbliższemu posterunkowi
wojskowemu. Tak mówił Mały Jeleń.
— Mówił, ale nie do niego należeć będzie ostateczna decyzja, tylko do rady
starszych plemienia.
Roześmiałem się:
— Wróżysz nam śmierć przy palu? Nie poznaję cię. Skąd taki pesymizm? Nie
istnieją już męczeńskie pale, stare to dzieje i przebrzmiałe.
— No, no. Co za pewność? Czuję się jak greenhorn wobec starego tropiciela
lasów i pól. Ale nie podzielam twego spokoju *.
— Karolu — obruszyłem się — jeszcze jedno takie słowo...
— ...a opuścisz wigwam, śmiertelnie na mnie obrażony. Obawiam się jednak, iż
przeszkodzą ci w tym strażnicy czuwający nad nami przy wejściu. A teraz mówię
poważnie: jeśli Pehnulte nie wróci, Apacze najprawdopodobniej odstawią nas do
najbliższego fortu. Powiadam: najprawdopodobniej.
— No, właśnie. Dowódca posterunku nie uwierzy oczywiście...
— A nie przychodzi ci na myśl, że może się trafić tak głupi podoficer czy oficer i
tak leniwy, że nie będzie chciał sprawdzić, kim jest człowiek podający się za
lekarza i kim jego towarzysz. To nie przelewki. Jeśli O'Brien zginął, a tak
przypuszczam, oskarżą nas o mord.
— Chyba kpisz?
— Ani mi to w głowie. Na tych ziemiach powieszono już sporo niewinnych i
Karol Gordon nie mylił się. Spokój nie zapanował na tych ziemiach. W dwa lata później, w marcu 1886
r., Apacze wykopali topór wojenny.
naiwnych.
— A niech to... Musimy więc stąd uciekać.
— Cały czas nad tym się zastanawiam.
Dalszą rozmowę przerwało wejście indiańskiej sąuaw. Postawiła przed nami
dzban wody i dwie miski pełne parującej zupy. Barwę ta potrawa miała
nieosobliwą, szarobrązową, ale zapach! Dawno czegoś tak wspaniałego nie
miałem w ustach. Do tego otrzymaliśmy po placku kukurydzianym. Squaw bez
jednego słowa opuściła wigwam.
— A może byś tak ją zagadnął?
— O co i po co? Nie odpowiedziałaby.
Westchnąłem zabierając się do jedzenia. I tak minął pierwszy dzień naszej
niewoli.
Następnego, samym rankiem, wyprowadzono nas na dwór. Sądziłem, iż Mały
Jeleń pragnie z nami pomówić. Już szykowałem argumenty, które miały go
przekonać o naszej niewinności. Nadaremnie. Iszarshiutuha nie pokazał się.
Przywiązano nas do dwu samotnych pinii. Ręce jednak pozostawiono wolne.
Mało tego! Jeden z wojowników przyniósł nam kapciuchy z tytoniem i fajki.
Kiedy się oddalił, mruknąłem do Karola:
— Odnoszą się do nas z szacunkiem...
— Po prostu traktują jako zakładników, baczą, abyśmy zbytnio nie cierpieli w
niewoli. Ale nie wysnuwaj z tego żadnych wniosków. Jak mi wiadomo, ze
skazanymi również obchodzono się bardzo łagodnie.
— Dziękuję za pocieszenie. Wymyśl coś innego. Nikogo nie widzę w pobliżu,
może spróbować?
— Nic z tego, Janie. Za nami siedzi wartownik. Nie zdołalibyśmy zrobić nawet
paru kroków, a tylko pogorszyli swą sytuację.
Po paru godzinach, gdy słońce dosięgło szczytu nieba, poczułem coś jakby
wdzięczność dla Indian. W wigwamie musiało być teraz piekielnie gorąco i
duszno, tu zaś cień pinii chronił głowy, a spadający od czasu do czasu z górskich
wyżyn wiaterek chłodził twarze. Troszczono się o nas niebywale. Jeśli na
przykład podbiegał ku nam któryś z włóczących się po wsi indiańskich psów,
siedzący za nami wartownik odpędzał go kamieniem.
Popołudniowy posiłek otrzymaliśmy na dworze, wieczorny — już w wigwamie,
gdzie zdjęto z nas pęta.
Opisałem dokładnie przebieg drugiego dnia niewoli. Następne niczym się nie
różniły. Straszliwa monotonia poczynała nam ciążyć nieznośnie. O wydostaniu
się niepostrzeżenie z wigwamu nie było co marzyć. Wartownicy nigdy nie spali, a
sforsować ściany szałasu nie dałoby się bez pomocy długiego i ostrego noża. Po-
cząłem złorzeczyć w myślach Colorado, który teraz buja sobie na wolności.
Karol — dostrzegłem — posępniał z dnia na dzień i na moje pytania odpowiadał
tylko półsłówkami. Parokrotnie domagaliśmy się rozmowy z Małym Jeleniem.
Bezskutecznie. Podejrzewam, że strażnicy nie przekazali mu naszej prośby. Na
pytania o Pehnulte zawsze otrzymywaliśmy tę samą odpowiedź, że pojechał do
Alczeze—czi, co w języku Apaczów oznacza Mały Las, i jeszcze nie wrócił.
Gdzie znajdował się ten Mały Las: dziesięć mil stąd czy sto — nie mogliśmy się
dowiedzieć. Strażnicy po prostu ogłuchli i oniemieli.
— Któregoś dnia — oświadczył mi Karol — zrobię taką awanturę, że będą
musieli przywołać Małego Jelenia.
Monotonia przymusowego pobytu raz jeden przerwana została przez wydarzenie,
którego konsekwencje ujawniły się znacznie później. Oto szóstego czy siódmego
dnia naszej niewoli — dokładnie nie pamiętam — w samo południe, gdy
siedzieliśmy przywiązani do “swoich" pinii, w głębi doliny dostrzegłem dwie
obce, nie pasujące do otoczenia sylwetki ludzkie. Zbliżyły się powoli w naszą
stronę.
— Karolu — powiedziałem półgłosem — popatrz.
— Widzę. Jacyś biali.
— To koniec naszej niewoli!
— Nie wyglądają na żołnierzy.
— Kimkolwiek są, nie zostawią nas w takim położeniu.
— Zobaczymy.
W pewnej od nas odległości obaj nieznajomi zatrzymali się. Ujrzałem, jak
podszedł do nich Indianin, zapewne Mały Jeleń, ale przestrzeń ciągle jeszcze była
zbyt wielka, abym mógł kogokolwiek rozpoznać. Stali w grupce przez kilka
minut, a potem wolnym krokiem znowu skierowali się ku nam. Rozpoznawałem
już twarze. Nie, to nie byli żołnierze. Niestety.
— Halo! — zawołałem niefrasobliwym głosem. — Dżentelmeni, wytłumaczcie
wodzowi, że bierze nas za kogoś innego.
Oczekiwałem teraz okrzyku zdziwienia, pytań, a nawet przecięcia więzów. Nic
takiego nie nastąpiło. Podeszli jeszcze bliżej i bez słowa przyglądali się nam
przez chwilę. Potem jeden z nich nachylił się w stronę Małego Jelenia i coś mu
szepnął. Odwrócili się do nas plecami i poczęli się oddalać.
— Co to ma znaczyć? — wrzasnąłem.
Dopiero wtedy usłyszałem zaiste osłupiającą odpowiedź:
— Dowiecie się niedługo, podpalacze!
— Podpalacze! Czyście zwariowali? Nic mi już nie odpowiedziano.
— Karolu, czemuś milczał? — zwróciłem się z kolei do Gordona.
— Te dwa typy nie podobały mi się od samego początku. Może miałem ich
błagać o zdjęcie więzów? Myślę, że komuś bardzo zależy, aby nas uznano za
podpalaczy.
— To świństwo! — denerwowałem się. — Biali zostawiają rodaków w rękach
czerwonoskórych!
— Właśnie. Zupełnie niezgodnie z fabułą wielu opowiadań o Dzikim Zachodzie.
Tam zawsze szlachetni biali wyzwalają równie szlachetnych traperów z rąk
krwiożerczych Indian. Teraz zapoznałeś się z rzeczywistością, Janie.
Nic na to nie rzekłem. Karol miał niekiedy nieco denerwujący sposób
formułowania swych poglądów...
Tego samego dnia wieczorem niebo zaciągnęło się chmurami, uderzył wicher tak
porywisty, że nasz wigwam trząsł się cały. Później nastała cisza, a po ciszy
błyskawica rozświetliła wnętrze szałasu. W jaskrawym blasku ujrzałem przez
otwór wejściowy przestrzeń wioskowego placu, którą biegiem przemierzało paru
wojowników. W ciągu dwu sekund atramentowa ciemność zakryła wszystko.
Usłyszałem, jak drobne krople deszczu poczynają monotonnie uderzać o poszycie
naszego schronienia. Przetoczył się po niebie daleki grzmot. I znowu błyskawica.
Tak się zaczęło.
Minęła godzina, po niej druga. Deszcz nie ustawał. Zamienił się w ulewę.
Nieustanny plusk zagłuszał wszystko. Ze szczytowego otworu poczęła płynąć
woda, tworząc na ziemi malutkie jeziorko. Przesunęliśmy się jak najbliżej ścian.
Leżałem wsłuchany w monotonny szum, aż wreszcie zapadłem w
półsen—półjawę. Z takiego stanu nieświadomości wyrwało mnie gwałtowne
szarpnięcie. Usiadłem. Dokoła panowała nieprzenikniona ciemność. Nadal
szumiała ulewa, ale poprzez jej głos dobiegł mych uszu szept:
— Doktorze, szybko. Niech pan mnie trzyma za rękę. Idziemy.
Zerwałem się. Pierzchnęła senność. Postaci nie dojrzałem, ale ten szept
natychmiast zdradził mi osobę. Colorado!
— Karolu!
— Jestem tutaj.
— Nie gadać! Trzymajcie się mnie.
Wyszliśmy przez otwór, który był równie czarny jak wnętrze wigwamu. Z
niewidocznego nieba spadał prawdziwy wodospad. W parę sekund przemokłem
od czubka głowy po pięty. Nogi ślizgały się w błotnistej mazi. Byłbym runął,
gdyby Colorado nie ujął mnie pod ramię. Nie potrafię opisać drogi, jaką
przebyłem. Wśród nieustannego chlupotu posuwaliśmy się dość gładką
płaszczyzną, później trzeba było wspinać się po jakiejś stromiźnie. Od czasu do
czasu zaczepiałem o gałęzie. Swobodną ręką zasłoniłem oczy. I tak nic nie było
widać. Na koniec dobiegła kresu wspinaczka.
— Uwaga — ostrzegł Colorado — schodzimy...
To było jeszcze gorsze. Miejscami woda rwących potoków sięgała kolan. A do
tego ciemność! Colorado musiał mieć sowie oczy!
Zmordowany do kresu sił zostałem na koniec wepchnięty w głąb jakiegoś
pomieszczenia. Colorado puścił moje ramię. Usłyszałem lekki trzask, ujrzałem
kilka złocistych iskierek, potem malutki płomyk, wreszcie ogień, który mi ukazał
nierówne ściany jakiejś pieczary. Odetchnąłem.
— Siadajcie — wskazał na kupę chrustu. Natychmiast ściągnąłem buty, kurtę,
koszulę, spodnie.
— Możemy tu przeczekać ulewę? — zapytał Karol.
— Tak. Myślę, że ruszymy przed świtem.
— W porządku.
Rzekłszy to, poszedł za moim przykładem. Siadł na chruście i wyciągnął bose
nogi w kierunku ognia.
— Colorado, jak pan tego dokonał?
— Prosty przypadek. Czekałem na okazję. Deszcz nieczęsto się trafia, ale
przecież się trafia. Jesteście pewno głodni — stwierdził kierując się w głąb
jaskini. — Mam dwa kawałki pieczeni.
— I co ty na to, Karolu? Co za historia!
Nie otrzymałem odpowiedzi, bo traper znowu pojawił się przy ognisku niosąc
mięso i suchary.
— Jedzcie. Wodą nie częstuję, pewnie macie jej dosyć.
— Na całe życie — mruknąłem. — Jak pan nas odnalazł?
— A jak zdobył konie? — dodał Karol.
— Konie? Nie widzę żadnych koni. Skąd o tym wiecie?
— Wskazuje na to zdrowy rozsądek. Colorado nie mógł nas uwolnić, nie
zapewniwszy nam wszystkim możliwości szybkiej ucieczki. Co prawda ulewa
zatarła nasze ślady, ale ręczę ci, Janie, że już jutro zostalibyśmy schwytani
wędrując piechotą.
Traper uderzył się dłońmi po kolanach:
— Są konie. Trzy konie. I siodła, i broń.
— Wykradzione z wigwamu Małego Jelenia?
— Zgadza się.
— Colorado — zaniepokoił się mój przyjaciel — myślę, że obszedł się pan z nim
łagodnie? Bardzo by to zagmatwało nasze położenie w przeciwnym wypadku.
— Uśpiłem ich jak dzieci w kołysce.
— Ich?
— Dwu. Małego Jelenia i waszego strażnika. Jeśli nawet przebudzą się wcześniej
niż należy, to skrępowani i z kneblami w ustach.
— A konie, a broń? — zapytałem.
Traper roześmiał się półgłosem.
— W taką noc jak ta, doktorze, można by wynieść na plecach cały obóz, nie tylko
broń. Zresztą... posłuchajcie.
Przy wtórze szumu ulewy opowiedział o swej wyprawie. Gdy wyrwał się z kręgu
Indian otaczających zgliszcza chaty O’Briena, pognał prosto ku rzece.
— Myślałem, że wyduszę ostatni dech ze swej szkapy ….
Miał przewagę nad Apaczami. Zanim dopadli swych koni, znajdował się dobrą
milę na przedzie.
— Strzelali — wtrąciłem.
— A jakże, ale w biegu.
Przebył rzekę. Pierwotnie miał zamiar przeskoczyć kawałek drogi samym
nurtem, aby zatrzeć ślady.
— Ale widzieli mnie. Pognałem więc prosto, ciągle jeszcze z duszą na ramieniu.
Musieli mieć jakieś wyjątkowo kiepskie chabety, bo odsądziłem się jeszcze dalej.
— Ilu ich było? — wtrącił Karol.
— Trzech — mogłem się z nimi inaczej załatwić. Po prostu przycupnąć za
krzakiem i poczekać. Nie będę się chwalił, ale ja nie chybiam. Nie jestem jednak
pożeraczem czerwonoskórych. To po pierwsze. Po drugie: nie chcę zadzierać z
Apaczami. Nie uczynili mi nic złego. A po trzecie: mogłoby to wam zaszkodzić.
Na szczęście, o dwie mile dalej linia lasu wygina się ku wschodowi, a preria
tworzy długi, zwężający się półwysep. Skręciłem tam i ścigający musieli mnie
stracić z oczu. Gnałem aż do samego cypla zarośniętego krzewami. Za nimi
wznosi się wysokopienny las. Prowadząc konia za uzdę, przebrnąłem las aż do
wody. Wtedy znów wskoczyłem na siodło, wjechałem w nurt i tą drogą dotarłem
do miejsca, w którym poprzednio rzekę przebyłem. Uczyniłem w ten sposób koło.
Wpędziłem konia w gąszcz leśny i kazałem mu się położyć. W kilka minut
później ujrzałem pogoń. Stanęli na skraju lasu, chwilkę się naradzali, później
pociągnęli brzegiem wody na zachód. Nadal czekałem. Wrócili, zanim słońce
zaszło, raz jeszcze przebyli rzekę i oddalili się. Więcej ich nie widziałem.
Wczesnym rankiem ruszyłem starym tropem do zagrody O’Briena, a potem krok
w krok waszym śladem, aż dotarłem tutaj. To wszystko.
— Na pewno nie wszystko — zaprotestowałem.
— Wszystko, jak na jeden dzień. Później ułożyłem sobie nowy plan.
Podniósł się i poszedł w kierunku wyjścia.
— Leje wciąż jak z cebra — stwierdził. — Do świtu nie ustanie. A więc...
I rozpoczęła się opowieść obejmująca cały okres naszej niewoli. Przez ten czas
Colorado zdołał przetrząsnąć okolicę indiańskiej wioski, odkryć jaskinię, w której
znajdowaliśmy się obecnie, i zaopatrzyć ją w drzewo na opał i w trochę mięsa.
Ale polować musiał daleko stąd. Huk strzału na pewno zwróciłby uwagę
czerwonoskórych.
— Bardzo to dziwne — wtrącił się Karol. — Miałem lepsze wyobrażenie o
Apaczach i o ich czujności.
— I słusznie. Ale wiecie, ilu tu zostało wojowników? Nie więcej niż tuzin. Reszta
pociągnęła z tym waszym Pehnulte.
— Do Małego Lasu?
— Nic nie słyszałem o żadnym lesie. Dość, że odjechali, i to na długo przed
waszym tu przybyciem.
— Wyprawa wojenna? — zapytałem.
— Mało prawdopodobne — stwierdził Karol. — Pehnulte nie wygląda na głupca,
który wykopuje topór wojenny przeciw białym.
— Kto mówi o białych? To może być porachunek z którymś z sąsiednich
plemion. Nie macie pojęcia, jak się tu oni żrą między sobą! Więc, jak już
mówiłem, zostało zaledwie dwunastu wojowników, kobiety i dzieci. Odszukałem
wasze konie, sprawdziłem, gdzie schowano uprząż i broń,
— W wigwamie Małego Jelenia — stwierdził Karol.
— Oczywiście. Byłem tam przed kilku dniami, ale nie mogłem nic ruszyć.
Spostrzegliby natychmiast i poczęli szukać mojej cennej osoby. Musiałem więc
czekać sposobności.
— To znaczy: czego? — zagadnąłem.
— Sprzyjającej pogody. No i doczekałem się. Roboty miałem sporo. Najpierw z
końmi. Zwłaszcza z tym czarnym diabłem — zwrócił się do Karola. — Ale ja
mam swoje sposoby. Sporządziłem dwie uździennice z rzemieni i jakoś poszło.
Sprowadziłem rumaki aż tutaj. Obok jest druga jaskinia, tam stoją.
— I tak pan skromnie o tym mówi, Colorado? Przecież to była piekielnie trudna
sprawa — pokiwał głową Karol.
— Trudna, ale nie dla takiego koniarza jak ja. Zresztą deszcz dopomógł. Deszcz i
szałwia. Szałwia doskonale zabija zapach białego człowieka. Chodziło mi o to,
aby mnie nie zwietrzyły indiańskie mustangi pasące się w pobliżu waszych koni.
Wytarzałem się w szałwii i ponapychałem jej we wszystkie kieszenie. Udało się.
Potem złożyłem wizytę Małemu Jeleniowi. Dał się skrępować jak niemowlę.
Chyba nawet nie wiedział, kto go wiąże. Tak zgłupiał. Zabrałem siodła, waszą
broń i złożyłem w bezpiecznym miejscu. Na koniec powędrowałem do waszego
wigwamu. Strażnik był tylko jeden, prawie utopiony w tej ulewie. Ścisnąłem go
lekko. Ani pisnął. A potem związałem. Co jeszcze chcecie wiedzieć?
— Coś o dwu białych — powiedziałem.
— Białych? Takich moje oczy nie oglądały. O kogo chodzi?
Karol opowiedział o wizycie nieznajomych. Colorado potrząsnął głową:
— Nie, nie widziałem ich. Ale wobec tego wygląda na to, że ktoś chce nas
urządzić. Czy na pewno nie spotkaliście się przedtem z tymi ludźmi?
— Hm, nie przypominam sobie — stwierdził Karol.
— A mnie się zdaje — wtrąciłem niepewnie — że twarz jednego z nich jest jakaś
znajoma.
— “Zdaje się" czy “na pewno"?
— Nie, nie jestem pewien...
— A więc to niczego nie wyjaśnia. Zresztą przez ten czas zdążyłem nieco
przetrząsnąć okolice farmy. Ślad jest jeszcze wyraźny. Gdyby nie Apacze,
dognalibyśmy ich w parę godzin. Ba, ja sam mimo zwłoki potrafiłbym ich
doścignąć. Ale nie mogłem was zostawić.
— Czy słusznie? — wyraziłem wątpliwość. — Przecież nam nie może tutaj stać
się nic złego, a tamtym...
— Do licha! — zaśmiał się. — Taka to wdzięczność, doktorze?
— Colorado — przerwał Karol. — Przyznaję, że nie docenialiśmy pana. Trzeba
być nie lada zuchem, żeby dokonać tego, czego pan dokonał. Jesteśmy pana
dłużnikami...
Potwierdziłem żarliwie tę deklarację.
— Jeśli mówiłem, że lepiej było gonić za O'Brienem...
— Dobrze, dobrze, doktorze. Wiem, co pan chce powiedzieć: że Pehnulte by
powrócił i was uwolnił, a tropy zatrą się. Jestem jednak przekonany, że O’Brien
wraz ze swą rodziną są cali i zdrowi i że im przez dłuższy czas nic grozić nie
będzie.
— Skąd taka pewność?
— Nie znalazłem wokół zagrody nic, co stanowiłoby dowód jakiejś walki.
O’Brien został porwany żywcem. Widać jest komuś potrzebny cały i zdrowy. Ale
po co i na co? Zabijcie, a nie odgadnę!
— A jeśli się... spalili?
— Dobrze się naszukałem w pogorzeliskach. Ani śladu. Nie, ich porwano.
Przyznaję, lżej mi się zrobiło wysłuchawszy tej informacji.
— Więc co teraz mamy zrobić? — zapytałem.
— Przede wszystkim trzeba się stąd oddalić — zauważył traper.
Podniósł się od ognia i zniknął u wejścia do jaskini.
— Nie możemy zostawić Colorado z całym tym kłopotem — oświadczył
półgłosem Karol.
Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo traper zjawił się znowu.
— No, dżentelmeni — powiedział wesoło — mam nadzieję, żeście już wyschli.
Ulewa się skończyła, ledwie mży. Niebo się przeciera, niedługo świt. Czas na nas.
Czy wiecie, jak daleko znajdujemy się od Apaczów? W prostej linii nie będzie
więcej niż pięćset jardów. Diabelnie blisko. Rozumiecie więc, iż nie wolno dłużej
ryzykować.
Rozumieliśmy dobrze. Teraz każda chwila zwłoki groziła powtórną niewolą.
Ubraliśmy się pospiesznie, zarzuciliśmy na plecy siodła, do ręki wzięli broń i wy-
szli na dwór. Z widocznego już nieba siąpił przenikliwy deszczyk.
— Tędy — wskazał drogę Colorado. Poprowadził nas ścieżką wzdłuż podstawy
zbocza.
Za tym właśnie zboczem leżała indiańska wioska. Gdyby na skalnym grzbiecie
rozstawiano posterunki, mieliby nas jak na dłoni. Ale nikt tam nie wartował. Cho-
ciaż takiej nieostrożności nie usprawiedliwiała nawet paskudna pogoda. Mały
Jeleń musiał być doprawdy bardzo małym... wodzem.
— Prędzej, panowie — poganiał nas Colorado. — Jeszcze kilka kroków.
Za skalnym występem znajdował się w chropowatej ścianie czarny otwór
obszernej jak komnata groty. Tu ujrzeliśmy wszystkie trzy konie uwiązane na
lassach do wbitych w ziemię kołków. Założyliśmy uprząż, zbadali zawartość
juków. Niczego nie brakowało.
Wywiedliśmy wierzchowce na dwór i wolno, wolniutko ruszyli pochyłą
płaszczyzną, porośniętą z rzadka trawą, wśród której leżały dość gęsto kamienie
najrozmaitszej wielkości. Nie sposób było jechać szybciej. Wlekliśmy się tak z
pół godziny, aż mordercza droga skończyła się jak nożem uciął. Teraz mieliśmy
przed sobą step gładki jak powierzchnia stołu.
— W konie! — krzyknął Colorado i wysunął się naprzód.
Ruszyliśmy kłusa, później galopem. Gdzieś na horyzoncie błysnął pierwszy
promień zorzy. Przestało padać. Szara opona nieba rozdarła się przed nami. Na
niebieskim tle ukazały się białe obłoki.
Po kilku godzinach takiej jazdy Colorado zwolnił tempo, wreszcie zatrzymał się.
— Krótki postój. Zwierzęta muszą wytchnąć — powiedział.
Zeskoczyłem z siodła. Teraz poczynałem odczuwać zmęczenie po nieprzespanej
nocy i forsownej jeździe. A Colorado? Ten się przecież najbardziej napracował.
A nawet nie usiadł. Przechadzał się cały czas, spoglądając na wszystkie strony.
Po krótkim odpoczynku znów dosiedliśmy koni. Trawiasty step przeszedł
wkrótce w płaszczyznę porosłą rzadkimi chwastami, ale i one rychło znikły.
Dokoła rozciągała się pustynia rudego piachu.
— Szybciej. To najgorszy kawałek drogi. Nie ma gdzie się ukryć. Widać nas ze
wszystkich stron, jak pieczeń na patelni.
Pędziliśmy teraz, na ile tylko stać było nasze konie, a za nami podnosił się
czerwony tuman kurzu. W końcu drogę przecięła mała rzeczka płynąca między
brzegami wypłukanymi w ceglastej glebie.
— Tego właśnie potrzeba — powiedział Colorado. ——Chwyćcie za szkła i
popatrzcie za siebie. Ja nikogo nie dostrzegam.
Spełniliśmy jego życzenie. Pustka rozciągała się dokoła, ani człowieka, ani
zwierzęcia. Stwierdziłem to głośno.
— Doskonale. Teraz hop, w strumień! Jedziemy jego korytem. Co prawda dno
nieco piaszczyste, ale ślady zatrze prąd.
Ruszyliśmy, jeden za drugim, znacznie już wolniej. Upał wzmagał się, ale od
wody bił chłód, a drobne kropelki tryskające spod końskich kopyt przyjemnie
rzeźwiły twarze. W ten sposób jechaliśmy z dobrą godzinę, aż Colorado
zdecydował się wyprowadzić wierzchowce na brzeg.
— Jeszcze kawałeczek — stwierdził — a odpoczniemy w zacisznym lasku i nad
wodą lepszą od tej.
To powiedziawszy obrócił koniem w kierunku przebytej przed chwilą drogi.
— Wracamy? — zadziwiłem ssie.
— Niezupełnie. Będziemy posuwać się równolegle do naszego starego tropu, w
odpowiedniej odległości.
— W ten sposób zbliżamy się do wioski Apaczów.
— Ale dzięki temu — wtrącił się Karol — odległość między nami a
przypuszczalnym pościgiem będzie jeszcze bardziej wzrastać. Apacze jadą w
jedną stronę, my w drugą. Wręcz przeciwną. Zanim odszukają nasz trop ginący w
rzece, zapadnie noc. Potem już nas nie dopędzą.
— Wielki Bóbr się nie myli — przytaknął traper. — Odgadł mój plan.
Jeszcze około czterech godzin trwała nasza wędrówka, aż na horyzoncie ukazała
się granatowoczarna ściana lasu. Bór był mieszany, liściasto—iglasty z przewagą
świerków, które nadawały mu nieco posępny wygląd. Za niskimi krzewami
głęboki cień padał od obwisłych konarów na poszycie bujnie porosłe, pokryte
mchem, gdzieniegdzie trawą lub zawalone uschłymi gałęźmi, poprzegradzane
potężnymi pniami padłych olbrzymów. Jechać konno nie było już można.
Ujęliśmy cugle i prowadząc na nich wierzchowce przedzierali się powoli, jeden
za drugim, jakąś wydeptaną przez zwierzęta steczką. Tak dotarliśmy nad małe
jezioro, o toni granatowej i lustrze wody błyszczącym w słońcu. Drzewa
podchodziły do samego brzegu, który uginał się pod stopami. Dalej — już w
wodzie — wyrastało pasmo sitowia. Colorado kazał nam stanąć.
— Muszę wykonać swój plan — powiedział. — Na wypadek, gdyby Indianie
przywędrowali za nami aż tutaj. Jeśli jesteście ciekawi, przyglądajcie się. Jeśli
nie, idźcie dokoła jeziora, tylko nie za blisko brzegu. Obóz rozbijemy po drugiej
stronie.
Oczywiście — zostaliśmy. Colorado pociągnął swego wierzchowca za uzdę.
Zwierzę chrapnęło ostrzegawczo i stuliło uszy, ale nie stawiało oporu. Stąpało
powoli i ostrożnie, aż w ciemnych zagłębieniach od kopyt poczęła ukazywać się
bagienna wilgoć. Jeszcze chwila, a koń zapadnie się w rozkisłym błocie. Wtedy
Colorado zatrzymał się, wykonał ruch ręką i na ten znak koń począł się cofać. Ale
jak! Jeśli obserwowaliście zachowanie się koni, wiecie, jak niechętnie, z oporem,
waląc tylnymi kopytami w ziemię lub nawet wspinając się, stąpają te zwierzęta do
tyłu. Dlatego zdumiałem się widząc, jak taki manewr wykonuje wierzchowiec
Colorado. I to nawet bez dalszej zachęty ze strony swego pana. Stąpał lekko,
delikatnie, od czasu do czasu odwracając łeb.
Przebył w ten sposób chyba trzy jardy do miejsca, w którym zatrzymaliśmy się.
Dopiero wówczas stanął.
— No — powiedział traper — skończone. Idźcie, ja pozacieram zbędne ślady.
— Po co to wszystko? — zapytałem.
— Jeśli Apacze nadciągną, zobaczą ślady dwu koni ginące w wodzie. Do głowy
im nie przyjdzie porównywać odciski, aby stwierdzić, że było tu tylko jedno
zwierzę, ale raz szło naprzód, raz do tyłu. Poczną się zastanawiać, w jakim celu
dwu szaleńców wjechało w bagnistą wodę. Nic mądrego nie wymyślą, a jeśli
zechcą posuwać się tym tropem, natychmiast ugrzęzną. Chociaż tacy głupi chyba
nie będą. Nie odkrywszy tajemnicy, poczną się naradzać. Ile to im w sumie
zajmie? Ponad godzinę. A teraz zauważcie, w którym miejscu wpędziłem konia w
wodę? Tu właśnie jest prześwit. Z przeciwległego brzegu możemy wszystko
dokładnie obserwować. Starczy czasu, aby w porę zniknąć. No ruszajcie, ja tu
jeszcze trochę pomarudzę.
Ruszyliśmy półkolem wzdłuż zdradzieckiego brzegu, w bezpiecznej jednak
odległości. Zatrzymaliśmy się na przeciwległym krańcu jeziora. Colorado
przyszedł, gdy poczynało już zmierzchać.
— Mamy całą noc przed sobą — stwierdził — bo dzisiaj już nie przybędą, jeśli w
ogóle się tu zjawią. Trzeba to wykorzystać. Musimy napoić konie.
Normalnie zwierzęta prowadzi się do wodopoju. Tu tego nie można było uczynić.
Wędrowaliśmy więc na niebezpieczny brzeg z worami i przynosili wodę, która
pachniała zgnilizną. Konie nie bardzo chciały pić, ale jakoś skłoniliśmy je do
tego.
Kiedy na niebie ukazały się pierwsze gwiazdy, powiódł nas Colorado w głąb lasu
na niewielką polankę, gdzie zasiedliśmy przy skromnym ognisku. Po raz
pierwszy tego dnia miałem okazję napić się kawy. Przyrządzona na bagiennej
wodzie, smakowała nieosobliwie, ale za to była gorąca. Garść pemikanu
uzupełniła ten skromny posiłek.
Z siodłem pod głową, nakryty derką, prawie natychmiast zapadłem w sen.
Ognisko w lesie
Nie wiem, czy dlatego, że poszycie leśne było twarde, czy też dała mi się we znaki
całodzienna jazda — dość, że rankiem zwlokłem się ze swego legowiska z bólem
wszystkich mięśni. Colorado natychmiast to zauważył:
— Coś doktora połamało — stwierdził. — Pewnie wilgoć. Nie każdy ją dobrze
znosi. Złe tu miejsce na nocleg, ale szybko stąd ruszymy dalej. Spenetrowałem
tamten brzeg. Czerwonoskórych ani słychu, ani dychu, co nie znaczy, że wolno
nam mitrężyć. Ruszamy!
— Zaraz, zaraz, trzeba by teraz wspólnie się zastanowić. Dokąd mamy ruszać? —
zapytał Karol.
— Jak to, dokąd? Oczywiście, do El Paso. Tam mieliście jechać. Podprowadzę
was kawałek, dalej traficie sami. Ja muszę wracać.
Spojrzałem na Karola porozumiewawczo. Colorado wytłumaczył to opacznie, bo
dodał:
— Ja muszę przecież wyjaśnić całą tę sprawę.
— Nie jedziemy do Meksyku — odparł Karol. — W każdym razie nie teraz.
— A dokąd?
— Posłuchaj, Colorado. Myślę, że w pojedynkę trudno będzie uwolnić rodzinę
O’Brienów.
— O, jeśli tylko o to chodzi...
— Nie przerywaj. My również korzystaliśmy z gościny farmera, a poza tym
zostaliśmy wplątani w jakąś tajemniczą historię. Tak to uważam. Nie możemy
stąd odjechać, nie możemy zostawić ciebie samego. Nie znasz Pehnulte, my go
znamy i liczę na to, iż krążąc w tych okolicach wreszcie się na niego natkniemy.
To bardzo nam pomoże.
— Znaczy, że decydujecie się towarzyszyć mi?
— Oczywiście. Zostajemy razem, Colorado, tak długo, aż odkryjemy ludzi,
którzy napadli na farmera.
— Do licha! Coraz mniej teraz na prerii takich jak wy! Zgoda. Dziękuję. I wobec
tego nie marudźmy!
W pół godziny potem, prowadząc konie, brnęliśmy przez las. Tym razem droga
nie trwała długo. Błysnęło światło poranka, urwały się rzędy drzew, ukazała się
rozległa przestrzeń prerii.
Wskoczyliśmy na siodła. Ruszyliśmy poprzez rzadkie trawy, spłachcie piasku,
omijając samotne kępy drzew. Nigdy nie wiadomo, co w ich cieniu może się kryć.
Na koniec dotarliśmy nad strumień toczący swe wody wśród szpaleru krzaków.
Tu rozsiodłaliśmy konie. Należał się im odpoczynek, zwłaszcza memu
wierzchowcowi. Umyliśmy się od stóp do głów w przezroczystym nurcie,
naznosili chrustu i rozpalili ogień. Przestrzeń była otwarta na wszystkie strony.
Nikt nie mógł nas zaskoczyć. Wymarzone miejsce odpoczynku. Kiedy
zaspokoiliśmy jako tako głód i zapalili fajeczki, odezwałem się:
— Colorado, jedziemy, jak ślepcy. Dokąd nas prowadzisz?
— Słusznie. Wybaczcie. Mój plan jest taki: wracamy do punktu wyjścia, tylko
nieco okólną drogą.
— Do chaty O’Briena?
— To tego, co było chatą. Tropy na pewno już się zatarły, ale może będziecie
mieli więcej szczęścia i dogrzebiecie się czego w pogorzelisku. Według mnie
napastników było trzech albo najwyżej czterech. To jest najdziwniejsze. Bo
przecież trzy osoby zniknęły bez śladu, a trzeba wam wiedzieć, iż żona Samuela
włada bronią nie gorzej od niejednego westmana. Syn również. Dlatego zadałem
sobie pytanie, jak to możliwe, że trzy uzbrojone osoby znajdujące się w solidnym
budynku, i do tego otoczonym palisadą, uległy w tak krótkim czasie trzem czy co
najwyżej czterem napastnikom?
— Jaki z tego wniosek? — zagadnął Karol.
— Żaden. Nie znalazłem wyjaśnienia. Ruszcie teraz głowami. Może zagadkę
rozwiążecie.
— Zdaje się, iż już ją rozwiązałem — odparł mój przyjaciel. — Któryś z
przybyszów musiał być znajomym O’Briena.
— Trudno o znajomych na tym pustkowiu. Ile razy wpadałem do Samuela, tyle
razy zastawałem go tylko z rodziną.
— A jak często odwiedzałeś go, Colorado?
— Hm, różnie bywało. Trafiały się okresy, że co miesiąc, były i takie, że i przez
pół roku nie gościłem w tamtych stronach.
— No, właśnie.
— Ale przecież Samuel zawsze mi opowiadał, co się u niego wydarzyło podczas
mojej nieobecności.
— Mógł zapomnieć albo... nie chciał powiedzieć. Co o nim wiesz?
— I dużo, i mało jednocześnie. Tyle tylko, co mi sam opowiedział. Z tego nic nie
wynika. Przypuśćmy jednak, że to jakiś znajomek tak go urządził. Ale dlaczego?
Z jakiego powodu? Nic nie rozumiem. I po co podpalono chałupę? Żeby
zasygnalizować dymem swą obecność? Jeśli wśród napastników był znajomy
O’Briena, farmer na pewno pochwalił mu się, że ma gości, którzy lada chwila
wrócą.
— Tak myślałem — powiedział Karol. — I to właśnie sporo tłumaczy.
— Co?
— Pożar.
— Tego to już zupełnie nie pojmuję.
— Przypuszczam, że napastnicy nie podpalili zabudowań.
— Tylko kto?
— Nikt. Może się przecież zdarzyć, iż ogień rozpalony na prymitywnym
palenisku spowoduje pożar. Napastnicy najpewniej bardzo się spieszyli. Nie
zgasili ognia. Pożar wybuchł już po ich odjeździe. A teraz pytanie: czy O’Brien
nie miał żadnego majątku poza swą farmą? Myślę na przykład o pieniądzach.
— O niczym podobnym nie wspominał.
— Był skąpy?
— Oho, z pewnością!
— Tacy ludzie nie chwalą się swym dorobkiem:
— Prawda, ale to wszystko tylko domysły. Brak dowodów.
— Mówisz jak prawnik, Colorado. Nie jak westman. Trochę wyobraźni nigdy nie
zaszkodzi.
Pochwyciłem baczne spojrzenie, jakim Colorado szybko obrzucił Karola, i na
tym rozmowa została przerwana. Colorado uznał, że odpoczęliśmy już
wystarczająco, a poza tym, że powinniśmy zaopatrzyć się w nieco żywności na
dalszą drogę. Czyli po prostu: zapolować.
Wzięli strzelby i ruszyli na prerię. Ja zostałem przy koniach. Od czasu do czasu
przykładałem do oczu lornetkę lustrując cały horyzont. Przez długi czas
obserwowałem sylwetki towarzyszy, później zakryły ich dalekie wzniesienia
gruntu. Wierzchowce pasły się spokojnie. Wiedziałem, że potrafią mnie ostrzec o
każdym niebezpieczeństwie. Począłem znów zastanawiać się nad dziwną historią
napadu na O’Briena. Nad niespodziewaną wizytą dwu białych w wiosce
Apaczów i nad zbiegiem okoliczności, które tak pokrzyżowały nasze pierwotne
plany. Czy pojedziemy do Meksyku? Czy spotkamy Pehnulte? Czy próba
schwytania sprawców napadu nie stanie się przysłowiowym szukaniem igły w
stogu siana? Opowiadano mi co prawda o tropicielu, który odnalazł uczestników
napadu na dyliżans po dwu latach, ale przecież nie rozporządzaliśmy tak długim
czasem. Przed nastaniem zimy musiałem wracać do Milwaukee, do swych zajęć,
a Karol chyba nie zamierzał dłużej przebywać w tych niegościnnych stronach.
Moje smętne rozważania przerwał powrót towarzyszy. Zmęczeni długą
wędrówką wrócili z kwaśnymi minami. Całe trofeum stanowiły trzy indyki.
Bardzo chude i żylaste. Po takim kiepskim posiłku Colorado przeprosił nas,
zabrał koc i siodło i ruszył ku kępie drzew. Oznajmił, iż musi teraz odespać tamtą
deszczową noc, jeżeli “ma być do czegoś".
Gwarzyliśmy półgłosem, zerkając od czasu do czasu na okolicę. Była nadal pusta
i cicha, zalana słońcem, pachnąca trawą i kwiatami.
— Długo będziemy sterczeć w Nowym Meksyku? Jak sądzisz, Karolu?
— Dopóki nie schwytamy bandytów albo nie stracimy ostatecznie ich śladów.
— Przewiduję trzecią możliwość — odparłem. — Będziemy gnać po tropach
kilka miesięcy, a uciekających nie schwytamy. Co wówczas?
— Powrócisz do Milwaukee sam. Zostanę tu tak długo, jak długo będą istnieć
jakiekolwiek szansę zakończenia sprawy.
— Zostanę z tobą.
— Niemożliwe. Nie przywykłeś do zimy na preriach. A to nie żarty.
Wzruszyłem ramionami i na znak całkowitego braku zainteresowania położyłem
się pod pobliskim krzakiem, ale nie mogłem zasnąć. Za to Colorado spał od
wieczornego posiłku, a potem jeszcze przez całą noc, z przerwą na kolejną wartę.
Twierdził, iż taki sen znakomicie regeneruje jego siły, że praktykował ten system
w roku 1868 podczas budowy linii Union Pacific.
Dopiero rankiem opuściliśmy zaciszną kępę. Równa jak stół płaszczyzna poczęła
teraz dźwigać się ku horyzontowi. Ukazało się pasmo wzniesień, aż w końcu
wjechaliśmy w skalisty wąwóz porosły na zboczach krzewami dzikich malin.
Wąwóz piął się łagodnie i doprowadził nas do płaskowzgórza pokrytego rzadkim
lasem.
— To nieco trudniejsza droga — powiedział Colorado — ale krótsza, szybciej nas
doprowadzi do farmy O’Briena.
Posuwaliśmy się teraz znacznie wolniej, a po przebyciu jakiejś pół mili
zatrzymali konie. Na moją prośbę. Bo wydało mi się nagle, iż słyszę głos ludzki.
Niewyraźny i bardzo daleki.
Staliśmy chwilę w milczeniu. Cisza. Już chciałem przyznać, że się przesłyszałem,
gdy nagle rozległ się ten sam daleki dźwięk.
— To tam — stwierdził Colorado. — Ruszamy. Przez kilka następnych minut nic
nie było słychać poza suchym szelestem igliwia pod nogami koni. A później —
znowu głos, jakieś słowo, którego nie mogłem rozróżnić, coś jakby “stój!" ; —
Zejdźmy z koni — szepnął Colorado.
Ostrożnie, zatrzymując się co parę kroków i nasłuchując, podchodziliśmy do
niewidocznego celu.
— Stój! Ty diable wcielony!
O, teraz brzmiało już zupełnie wyraźnie. A po krótkiej przerwie, znowu:
— Stój! Bodaj cię grom strzelił!
Z bronią gotową do strzału wyszliśmy na malutką polankę, gdzie rosło potężne
drzewo. Przy jego pniu stał koń, na koniu siedział jeździec. To on tak wrzeszczał,
bo poza nim nie było tu nikogo. Spostrzegł nas.
— Ludzie, ktokolwiek jesteście, ratujcie niewinną duszę! Stój, ty bestio!
Ostatnie słowa — jak spostrzegłem — zwrócone były do... konia. Nie mogłem
pojąć, o co mu chodzi. Dopiero podszedłszy bliżej stwierdziłem, iż człowiek miał
ręce skrępowane z tyłu, a szyję oplatał mu rzemień, którego drugi koniec został
przyczepiony do potężnego konaru, wysoko w górze. W tej chwili opadał luźno.
Wystarczyło jednak, aby wierzchowiec uczynił dwa kroki w którąkolwiek stronę,
a rzemienna pętla zacisnęłaby się na szyi nieszczęśnika. Karol w jednej chwili
wydobył nóż i dwoma cięciami oswobodził niedoszłego wisielca, który zeskoczył
z konia i odetchnął głęboko.
— Panie, kimkolwiek jesteś, i wy, dżentelmeni — zwrócił się do nas —
ocaliliście niewinnego od straszliwej śmierci.
— Cóż to się przytrafiło? — zapytał Colorado. — Chyba nie wplątaliście się sami
w taką pułapkę?
— Żli ludzie — odparł nieznajomy. — Żli ludzie wszystkiemu winni.
— Zawsze wszystkiemu są winni źli ludzie. Hm, wzięli was za koniokrada? Jak
mi wiadomo, to w ten sposób karze się amatorów cudzych wierzchowców.
— Nie kradłem koni! Bodajbym znowu wisiał, jeśli kłamię.
— Nie konie? To co?
— Nic, zupełnie nic. Chciałem po prostu zamienić swego konia na innego. Czeka
mnie daleka droga, a zwierzę mi ustawało.
— Gdzież się to przydarzyło?
— Tam — wskazał jakiś nieokreślony kierunek. — Trafiłem zupełnie
przypadkowo. Koń mi już padał.
Colorado krytycznym okiem ogarnął wierzchowca:
— Ale jakoś nie pada — stwierdził. — Wygląda wcale nieźle.
— To teraz. Odpoczął.
— Więc jak to było z tą zamianą?
— Najpierw zgodzili się, a później dopadli mnie w tym lesie.
Spojrzałem na ziemię. Była dobrze zdeptana. Kandydat na wisielca nie we
wszystkim kłamał.
— Wybaczcie, panowie — mówił dalej — ale czas mi w drogę.
— Nie zatrzymujemy — odparł KaroL — A dokąd to droga prowadzi?
— Do Santa Fe.
— Spory kawałek — zauważył Colorado.
— Jeszcze raz dziękuję. Bywajcie zdrowi. Wskoczył na siodło, cmoknął i ruszył
truchtem.
Wkrótce zakryły go pnie drzew, a po kilku minutach ucichł i tętent kopyt.
— Koniokrad — stwierdził Karol. — Poszkodowani nie byliby nam wdzięczni.
— Więc co? — zapytałem. — Mieliśmy go tak zostawić?
— Tego nie twierdzę. Zastanawia mnie jednak, dlaczego kradł mając własnego,
dobrego konia? Bo w żadną zamianę nie wierzę.
— Dlaczego kradł? — powtórzył Karol uważnie przyglądając się śladom
odciśniętych kopyt aż do miejsca, w którym ginęły w lesie. — Słuchajcie! On
naprawdę chciał zamienić konia. Spójrzcie na ten trop. Colorado odwrócił się i
cicho gwizdnął.
— Rzeczywiście — powiedział przeciągle. — To chyba nasz stary znajomy. Ten
koń ma skrocza, a jego jeździec brał udział w napadzie na O’Briena. Dalej za nim!
— Chwileczkę — powstrzymał go Karol.
— Ucieknie.
— Nie ucieknie. Do wieczora sporo jeszcze godzin.
— Ależ o co chodzi?
— Radzę nieco poczekać. Nie wyszłoby nam na dobre, gdyby spostrzegł, że go
ścigamy. Na pewno uważnie spogląda za siebie. I druga sprawa: nie powinniśmy
go schwytać. Jeśli brał udział w napadzie, doprowadzi nas prościutko do swych
wspólników.
Postaliśmy chwilkę.
Ślady wiodły przez las, przez ten sam wąwóz, którym jechaliśmy niedawno, przez
prerię. Ale później poczęły coraz bardziej skręcać, aż wreszcie zatoczyły wielkie
półkole, całkowicie zmieniając kierunek.
Po dwu godzinach drogę przecięła rzeczka, a za rzeczką trop urwał się nagle.
Zupełnie jakby ścigany pofrunął do nieba.
— Patrzcie, jaki spryciarz — zauważył Karol. — Podejrzewa, że za nim
jedziemy.
— Może tak, może nie — odparł Colorado. — Sądzę, iż raczej zabezpiecza się na
wszelki wypadek. Teraz musimy się rozdzielić. Jeden pojedzie w górę, dwu w dół
rzeki.
— Stracimy mnóstwo czasu — stwierdził Karol.
— Nie widzę innego sposobu...
— A ja widzę. Pan się najlepiej w tych stronach orientuje. Dokąd płynie rzeczka?.
— Do większej rzeki, tej samej, nad którą polowaliśmy bawiąc u O’Briena.
— A skąd wypływa?
— Z gór. Cztery do pięciu mil stąd. Bawiłem tam kiedyś. Zupełne pustkowie.
— Wobec tego powinniśmy posuwać się z prądem.
— A to czemu? Sądzi pan, iż jegomość zdąża w okolice farmy?
Nieprawdopodobne. Raczej właśnie w góry, żeby się połączyć z ludźmi, którzy
porwali Samuela i jego rodzinę. Przecież z jeńcami musieli się skierować w
najbardziej bezludne strony.
— W okolicach spalonej farmy, jak pamiętam, również nie ma nikogo. Zresztą,
jeśli się mylę, nie zmarnujemy więcej czasu niż rodzielając się i czekając jedni na
drugich.
— Karol ma na pewno rację — poparłem gorąco towarzysza.
Colorado zastanowił się chwilę, a potem oświadczył z uśmiechem.
— Co dwie... przepraszam: trzy głowy, to nie jedna. A ja przyzwyczaiłem się
zawsze samotnie podejmować decyzję.
Ruszyliśmy wolno, bacznie obserwując oba brzegi w poszukiwaniu miejsca, w
którym ścigany przez nas człowiek wyjechał z nurtu. Przede wszystkim trzeba
było uważać na brzeg kamienisty i na zarośla — najwygodniejsze okazje, by nie
zostawić śladów.
Niestety, nigdzie nie mogliśmy trafić nawet na żwir. Wszędzie ciągnęły się
piaszczyste plaże, gładkie, jak gdyby je kto przed chwilą szczotką zamiótł. Poczy-
nałem już wątpić, czy słusznie postąpiliśmy wybierając ten kierunek jazdy, gdy
Colorado zatrzymał konia w miejscu, gdzie na granicy lądu i wody rosła rzadka
trawa. Zeskoczył z siodła i schyliwszy się, coś bacznie obserwował. Potem
przeszedł kilka kroków ukląkł. W końcu wyprostował się.
— Jedziemy — oświadczył — tylko niech mnie nikt nie wyprzedza. To jest
chytrus pierwszej klasy: zacierał ślady, prostował trawę, ale mnie w pole nie
wyprowadzi. Sądzę, że po kilku jardach wszystko stanie się bardziej jasne.
Przewidywał słusznie. Kawałek dalej trawa była lekko zdeptana, jeszcze dalej —
wyraźny już ślad, prowadzący ciągle wzdłuż rzeki, zgodnie z jej biegiem. Tak
więc tropiony przez nas człowiek zmierzał albo ku szczątkom zagrody O'Briena,
albo w ich pobliże. Karol uważał, że wyprzedza nas o godzinę dobrej jazdy, a
Colorado potwierdził ten pogląd. Jednakże nawet lornetki nie ukazały nam na
horyzoncie ani cienia jeźdźca.
Zbliżał się wieczór. Widoczność pogarszała się z każdą chwilą. Należało
przerwać pościg i rozbić obozowisko w jakimś odkrytym miejscu. Szczęśliwym
zbiegiem okoliczności ujrzeliśmy w niewielkiej dali czarną linię lasu. Wieczorne
zorze gasły już na niebie, gdy przekroczyliśmy granicę drzew. Colorado
zeskoczył z konia i spenetrował najbliższy teren. Wrócił zadowolony.
— Jesteśmy bezpieczni — stwierdził. — Przynajmniej na tę noc. O ogniu jednak
nie ma mowy.
W wyniku takiej decyzji jadłem najgorszy od wielu dni posiłek: pemikan i
suchary.
— Teraz trzeba się przespać — stwierdził Colorado. — Na noc zaplanowałem
małą wycieczkę. Pieszo. Nasz uciekinier także gdzieś nocuje, myślę, że niezbyt
daleko. Pójdziemy we dwóch — zwrócił się do Karola — doktor zostanie przy
koniach. Niech więc nas teraz popilnuje.
To rzekłszy wziął siodło, derkę i powlókł się najbliższe drzewo.
Przyznam, trochę mnie dotknęło takie postępowanie. Należało chyba zapytać, co
o tym sądzę. Karol okazał się zdrajcą. Na moje wymowne spojrzenie pokiwał
głową, uśmiechnął się i owinąwszy w koc mruknął:
— No, to czuwaj nad nami, Janie.
Kiedy już obaj chrapali w najlepsze, siadłem ze strzelbą w ręku na samym skraju
lasu. Widoczność stawała się coraz gorsza. Szara zasłona opadała z nieba na
ziemię i nim zabłysły pierwsze gwiazdy, uczyniło się bardzo ciemno i bardzo
cicho. Na koniec księżyc wypłynął zza chmury i rozproszył mrok. Nagle
wszystko pobielało. Pusta preria osnuła się srebrzystą mgiełką, później ukazał się
na niej zamazany cień ptaka. Przeniknął bezszelestnie nad moją głową. Począłem
ziewać, zerknąłem na towarzyszy. Spali. Wstałem, przeciągnąłem się i...
ruszyłem wzdłuż linii drzew, w kierunku niewidzialnej rzeczki. Postanowiłem, iż
przejdę tylko kawałek, aby odpędzić sen, i zaraz zawrócę. Ale za każdym razem,
kiedy mówiłem sobie, że odszedłem już zbyt daleko, coś mnie korciło, aby
przejść nieco dalej. W ten sposób ujrzałem wreszcie ciemniejszy pas przecinający
płaszczyznę prerii. To musiała być rzeczka. Zawróciłem, zerknąłem w głąb leśnej
głuszy i natychmiast padłem plackiem. Dostrzegłem złotawy ognik migocący
daleko między pniami. Leżałem długo, wpatrzony w światło.
Powinienem był teraz zawrócić. Ostrzec towarzyszy. Jakiś duch przekory skłonił
mnie do pozostania na miejscu. W sekundę później powziąłem decyzję do-
kładniejszego zbadania źródła blasku. Pochyliwszy się i bacząc na każdy krok,
wkroczyłem w leśną gęstwę. Mimo ostrożności niejeden raz nastąpiłem na suchy
patyk, którego trzask brzmiał w moich uszach jak huk gromu. Przystawałem, cały
zamieniony w słuch, ale jakoś nic się nie działo. Płomyk nadal migotał w głębi
ciemności. Rozpoczynałem więc dalszą wędrówkę, padłem na kolana, na ręce i
zacząłem się czołgać. Strzelba teraz zawadzała mi przy każdym ruchu, musiałem
ponadto uważać, aby nie zapchać wylotu lufy mchem lub ziemią. Spociłem się
setnie, a chociaż ogień był coraz wyraźniejszy, ciągle jeszcze nie potrafiłem
dojrzeć, kto przy nim siedział. Wreszcie podpełznąłem tak blisko, że blask
ognistego kręgu padał tuż, tuż przed moją głową. Płomień wystrzelał ze środka
malutkiej polanki, dokoła niego tkwiły nieruchomo trzy sylwetki ludzkie. Na
drewnianym rożnie, osadzonym na dwu rozwidlonych gałęziach, piekł się spory
kawałek mięsa. Leżałem przez kilka minut w zupełnej ciszy. Wreszcie
usłyszałem głos:
— Co z Tomem? — zapytał nieoczekiwanie człowiek zwrócony do mnie
plecami. — Dlaczego nie wraca? A chociaż dla ciebie to lepiej. Miałbyś się z
pyszna, gdyby zastał tylko nas dwu.
— Gadasz głupstwa, Fred
To powiedział drugi z siedzących, zwrócony do mnie bokiem. Płomień strzelił
mocniej i oświetlił twarze. Poznałem go natychmiast. Koniokrad! Uratowany
przez nas koniokrad!
— Tom nie uważałby tego za głupstwo.
— Gdyby nie moja wyprawa, nic byśmy o nich nie wiedzieli.
Nastawiłem uszu. O kim to mowa?
— Gdyby nie oni, wisiałbyś na rzemiennym postronku. Co cię napadło z tym
koniem?
— Ostrożność. Gdziekolwiek się ruszę, zostawiam po sobie adres. Takiego konia
nikt poza mną nie ma w tych stronach. To pewne.
— Bo tylko głupiec mógł wybrać taką chabetę.
— Sam jesteś głupiec!
— Uspokójcie się.
Teraz odezwał się trzeci głos. Chropawy i gruby. Wydało mi się, że już kiedyś go
słyszałem.
— Nie ja zacząłem.
— Ty zrobiłeś coś znacznie gorszego. Całe szczęście, że cię złapali w porę. W
przeciwnym wypadku dotarliby do nas.
— O czym mówisz?
— O tej drugiej idiotycznej kradzieży.
— Nie zawsze się udaje. Nawet tobie...
— Dosyć już tej gadaniny. Lepiej zastanówmy się, co robić z tą trójką?
— Nie ma co zawracać sobie głowy. Tak pozacierałem ślady, że tu nie trafią.
To mówił koniokrad.
— Nic nie rozumiesz. Jeśli oni są na wolności, to Pehnulte musiał wrócić. Wiesz,
co to znaczy?
— Wiem. Zabierajmy się stąd.
— Znowu gadasz głupstwa. Przecież musimy tu czekać na Toma.
— A jak Tom nie przyjdzie?
— Zwariowałeś?
— Przypomnij sobie, jak to było przed rokiem. Uciekł nie oglądając się na nas.
— Nie mógł inaczej postąpić, za bardzo go znano. Ech, do licha. Warto by się
nieco przespać. O świcie trzeba przeszukać okolicę. Diabeł nie śpi.
— Tom się wścieknie, jak się dowie, że są znowu na wolności. Ale co my ich
obchodzimy?
To znowu koniokrad.
— Ty kapuściana głowo! Przecież mieszkali u O’Briena! No, gaście ogień.
Począłem się wycofywać. Kiedy dotarłem do naszego obozowiska, obaj moi
towarzysze nadal spali. Zbudziłem ich bezceremonialnie i opowiedziałem o
swym odkryciu. Natychmiast osiodłaliśmy konie i prowadząc je za uzdy cofnęli
się od linii lasu dobre pół mili. Wówczas Colorado wrócił, aby zatrzeć ślady.
Kiedy tego wreszcie dokonał, rozbiliśmy obozowisko na otwartej przestrzeni,
gdzie widoczność była doskonała, a niespodziewany napad wręcz niemożliwy.
Otwartego starcia nie obawialiśmy się. Przewaga na pewno była po naszej
stronie: Colorado i Karol starczyliby co najmniej za trzech, nie mówiąc o mojej
skromnej osobie.
Pościg
Noc minęła spokojnie. Od wczesnego świtu, ukryci w trawie, obserwowaliśmy
skraj lasu. Roślinność była tutaj tak bujna i wysoka, iż sięgała łbów końskich, co
zresztą dla wierzchowców Karola i Colorado nie przedstawiało żadnej
praktycznej wartości — kładły się na każdy rozkaz swych panów. Mój kłusak nie
miał takich zwyczajów, ale teraz wysokie łodygi zieleni skryły go całkowicie.
Początkowo w zasięgu naszego wzroku nic się nie działo. Jednakże wkrótce
ujrzałem, jak z czarnej ściany drzew wynurzyły się dwie postacie. Przystanęły na
chwilę, potem ruszyły wolno skrajem puszczy, jedna w prawo, druga w lewo.
Obserwowaliśmy je z dużym zainteresowaniem i lekkim niepokojem, bo chociaż
odkrycie naszej obecności nie było specjalnie groźne, to jednak zdemaskowanie
nas przez przeciwników bardzo by utrudniło śledzenie odkrytej przeze mnie
trójki.
Obawy okazały się płonne. Colorado musiał znakomicie zatrzeć ślady naszego
pobytu, bo obserwowani przez nas ludzie zawrócili i zniknęli w głębi lasu.
Uczynili to bez pośpiechu, co — moim zdaniem — świadczyło o bezowocności
ich poszukiwań.
Resztę tego dnia nudziliśmy się setnie, na przemian śpiąc, na przemian czuwając.
Pod wieczór Colorado wyruszył w stronę lasu “przyjrzeć się", jak powiedział,
naszym sąsiadom. Z jego nieobecności skorzystał natychmiast Karol wygłaszając
szereg uwag na temat niebezpieczeństw czyhających na śmiałka zapuszczającego
się nocą w nieznane bezdroża leśne.
— Nie rozumiem, co ci strzeliło do głowy? Ty, taki ostrożny, Janie, nagle
postępujesz jak szaleniec!
— Przesadzasz — mruknąłem, nie bardzo potrafiąc uzasadnić motywy, jakie mną
kierowały.
— Nie przesadzam. Przecież mogli cię schwytać i przez ciebie znajdowaliśmy się
o krok od wpadnięcia w łapy tych opryszków. I kto by wówczas nas oswobodził?
Nie opanowałeś jeszcze wystarczająco sztuki podchodzenia..:
— Jestem tylko twoim pojętnym uczniem — rzekłem złośliwie, bo mnie począł
irytować.
Spojrzał na mnie ostro i... wybuchnął śmiechem.
— Niech będzie i tak. Ale proszę cię na przyszłość: poniechaj samotnych
wypraw, nie uprzedzając nas przed tym. To może się źle skończyć.
— Oczywiście — odparłem. — Ale tym razem skończyłoby się bardzo źle,
gdybym nie poszedł do lasu.
— To racja. Tak to się złożyło tym razem. Colorado musiał się tym przejąć.
Pewnie dlatego ani słowem nie wspomniał o twej eskapadzie. Weź teraz lornetkę
i popatrz w stronę lasu. Żeby nas znowu “coś" nie zaskoczyło. Ja zlustruję prerię.
Przykucnąłem w trawie. Ściemniało się coraz bardziej, pole widzenia kurczyło
się, wkrótce księżyc oświetlił step i czarniejszy od nocy las. Colorado nie wracał.
Zaproponowałem Karolowi wyprawę w kierunku obozowiska bandy. Nie zgodził
się.
— Po pierwsze — rzekł — nie wierzę, by Colorado dał się zaskoczyć.
— Mogli go schwytać — przerwałem.
— Oni? Takiego starego wygi nie złapie byle kto. Po drugie: możemy się zminąć
w drodze. Tu na prerii jest dość widno, ale w lesie? Nie, Janie. Czekajmy
cierpliwie, chociażby do świtu.
Tak też uczyniliśmy, na przemian wartując.
Gdy na niebie ukazały się pierwsze poranne zorze, Karol skapitulował.
Zwinęliśmy obozowisko, powiedli konie za uzdy i podeszli jak najbliżej lasu.
Tam przywiązaliśmy zwierzęta do wbitych w ziemię palików. Karol chciał się
wybrać na poszukiwanie sam. Zaprotestowałem.
— Jeżeli “wpadł" Colorado — mówiłem — jaka gwarancja, że z tobą nie stanie
się to samo? I co wówczas pocznę aż z trzema końmi? Uniemożliwią mi
jakąkolwiek próbę niesienia wam ratunku.
— Nie można koni zostawić samych.
— Lepiej, żeby zginęły konie niż my. Machnął ręką z rezygnacją.
Poprzez wysokie trawy, na pół schyleni, dotarliśmy do pierwszych zarośli. Nad
prerią różowiało niebo, tu panował jeszcze mrok i cisza przerywana pierwszymi
głosami ptaków, Starałem się odtworzyć w myśli kierunek mej nocnej wędrówki.
Nie bardzo mi się to udało, bo wówczas nie w tym miejscu zagłębiłem się w las.
Ale Karol szczęśliwie odnalazł tropy ludzi, którzy nas szukali. Zawikłane to były
ślady. Wiodły raz tu, raz tam. Na koniec jednak doprowadziły nas do miejsca, w
którym między pniami prześwitywać poczynała otwarta przestrzeń. Ostatni
kawałek drogi przebyliśmy czołgając się wśród mchów, opadłych gałęzi,
splątanych traw i zarośli. Wreszcie legliśmy na skraju polanki. Tej samej, na
której poprzedniej nocy ujrzałem trzech ludzi. Teraz świeciła pustką. Wśród
zieleni skąpej trawy dojrzałem czarny krąg wypalony ogniem, a na nim nieco
zwęglonych kłód i okrągłe, blaszane, błyszczące pudło.
Gdzież podzieli się obozujący? Co stało się z Colorado?
Przyłożyłem do oczu lornetkę, przeszukując przy jej pomocy przeciwległy
kraniec polanki. Najpierw nic nie dostrzegłem, dopiero po paru minutach
obserwacji ujrzałem sylwetkę człowieka. Stał tuż przy pniu potężnego drzewa, na
skraju wolnej przestrzeni. Zobaczyłem, że Karol w napięciu patrzy przez szkła w
tym samym kierunku. Nieruchomą sylwetkę zasłaniały od dołu krzewy, a twarz
zakryły liście wielkiego konaru zwieszającego się z sąsiedniego drzewa. Obaj
obserwowaliśmy tę postać, aż nagły poryw wiatru rozchylił gałązki krzewów.
— To chyba Colorado — szepnąłem zdumiony, nie ufając własnym oczom.
Chciałem wstać, gdy Karol położył mi dłoń na ramieniu.
— Obejdziemy polankę dookoła — powiedział. — Być może, że nikogo tu więcej
nie ma, ale lepiej nie wychodzić na otwartą przestrzeń.
Wolno i ostrożnie obeszliśmy nie zarośnięty krąg. Tak, to był Colorado.
Dokładnie przykrępowany do pnia. Natychmiast nas spostrzegł.
— Witajcie, dżentelmeni — powiedział zgoła beztroskim głosem. — Byłem
pewien, że mnie odwiedzicie, więc nie szarpałem więzów, chociaż zostały dość
kiepsko założone. Oni pojechali do Santa Fe. Tu wszyscy jeżdżą do Santa Fe,
jakby w Nowym Meksyku nie istniały żadne inne miasta.
Wyjąłem nóż i począłem przecinać rzemienie. Kiedy opadł ostatni, stary traper
odetchnął głęboko, rozprostował się i powiedział:
— No, udało się, jak nigdy jeszcze dotąd.
— Co się udało? — wykrzyknąłem. — Dać się złapać jak ryba w sieci! Gdzie
broń?
— Została w jukach mego konia — odparł spokojnie.
— Colorado, chyba nie przyszedł pan tu bezbronny?
— O nie. Wziąłem ze sobą najmniejszą z pukawek, ale z niej tylko ja potrafię
strzelać. Więc nie zabrali. Strzelby nie ryzykowałbym.
— Pięknie — wtrącił się Karol. — Słynny Colorado daje się związać trzem
włóczęgom.
— Nie trzem, tylko dwóm.
— Jeszcze lepiej!
— Nawet bardzo dobrze. Opłaciło się stokrotnie. Jestem po prostu wypełniony
informacjami, które bardzo się nam przydadzą. Wracajmy, tu nie ma co robić.
Weszliśmy z powrotem w las.
— Myślicie, że się dałem złapać jak pierwszy lepszy greenhorn? O nie, moi
panowie. Nic z tych rzeczy. Ale zacznę od początku. Musicie najpierw wiedzieć,
że jak dobrnąłem do tego ogniska, ujrzałem tylko dwu drabów. Tego trzeciego, o
którym mówił doktor, nie było. W jednym od razu poznałem naszego koniokrada.
Narobiłem szumu i szelestu, więc od razu porwali się od ognia, chwycili za
pukawki. Jak wyszedłem na polankę, wymierzyli do mnie obie rury.
— Jak się macie, chłopcy? — powiadam. — O, widzę tu znajomka.
Gęby roztworzyli na takie słowa. Stoją, jakby w ziemię wrośli.
— No, co z wami? — mówię. — Coście tak zaniemówili? Tak się przyjmuje
strudzonego wędrowca?
Wtedy trochę oprzytomnieli. Poczęli się rozglądać na wszystkie strony. Sądzili,
że nie jestem sam. Obeszli krzaki, ciągle z bronią w ręku. Przybrałem poważną
minę i mówię do tego koniokrada:
— Jedziecie do Santa Fe?
— A jakże — odpowiada.
— No, to dobrze się składa, bo i ja się tam kieruję. W towarzystwie będzie raźniej.
Dajcie co pojeść.
— A gdzież to tamtych zgubiłeś? — pyta koniokrad.
— Wybrali inną drogę.
— To jesteś tu sam?
— Jak mnie widzisz.
Nie wiedziałem, czy mi uwierzyli, czy nie, ale broń schowali i wydobyli kawał
pieczeni. Przerwał, bo właśnie wyszliśmy na prerię.
— Możemy teraz rozpalić ogień. Tamte draby już nie wrócą, a głodny jestem jak
szczupak. Doktorze, pan zna drogę, proszę przynieść wody ze strumyka albo...
Nie, sami przenieśmy się nad strumień.
Uczyniliśmy to bez zwłoki. Nad brzegiem rozpaliliśmy ognisko i wydobyli
resztki zapasów.
— Więc — opowiadał dalej traper — nakarmili mnie. Próbowałem ich jakoś
pociągnąć za język.
— Prędko ruszacie? — pytam.
Na to mi ten koniokrad odpowiada, że czekają na towarzyszy. Jego wspólnik, gdy
to usłyszał, zrobił minę, jakby kij połknął.
— Mielesz jęzorem, John, to nic naszego gościa nie obchodzi. Lepiej zapytaj go,
skąd się tu wziął tak nagle i bez konia?
Dobrze powiedział. Ale ja miałem obmyśloną odpowiedź.
— Zaraz przyprowadzę — zerwałem się, ale natychmiast siadłem z powrotem.
Spojrzałem na tego Johna — koniokrada i mówię:
— Wiem, że niektórych interesują cudze konie. Może lepiej, jak swojego
przyprowadzę trochę później.
Zrozumieli, o co mi chodzi, bo jeden się zmieszał, a drugi zaśmiał. I więcej mnie
o wierzchowca nie pytali.
— Kiedy ruszacie? — zagadnąłem.
— Jutro.
— Dlaczego dopiero jutro?
— Mamy tu interesy do załatwienia.
— W lesie?
— A w lesie. Nie bądź taki ciekawy.
— Lubię interesy — powiadam. — A chwilowo nie mam nic do roboty.
Popatrzeli po sobie i milczą.
— Siedzę tu od wielu lat — dodaję — i znam te tereny jak własną kieszeń. Byłem
przewodnikiem, traperem, wszystkim po trochu.
— Te tereny mniej nas obchodzą — odezwał się John—koniokrad.
— A jakie więcej?
— Arizona.
— Znam i Arizonę.
Znowu popatrzyli na siebie, wreszcie ten drugi tak się odzywa:
— Może wybralibyście się z nami? Wyglądacie na takiego, co trzem daje radę.
— Nawet czterem.
— Tym lepiej.
— Weźmy go — wtrącił się John. — Żeby nie on, dyndałbym na gałęzi.
Nie zaprzeczyłem, chociaż to niepełna prawda.
— Gadamy, gadamy — mówię, ale ciągle nie wiem, o co chodzi.
Chłopaki okazały się naiwne, aż trudno uwierzyć. Myślałem, że zaczną kręcić, ale
gdzie tam!
— O skarb — mówią. — O skarb chodzi.
Roześmiałem się:
— Przestańcie kpić ze mnie.
Wtedy poczęli zaklinać się, że to prawda.
— I gdzież ten skarb? — pytam.
— My nie wiemy.
Znowu się roześmiałem:
— Ja również nie wiem — powiadam. — Możemy tak szukać skarbu do końca
świata.
Nie w smak im to poszło, bo nastroszyli się.
— Nie masz z czego się śmiać — mówi John. — Nas jest więcej i są tacy, którzy
znają drogę do skarbu.
Powiedziałem, że wcale w to nie wierzę. Wtedy rozgadali się na dobre. Mówili,
że jakiś farmer przypadkowo zawędrował do Doliny Śmierci. Nie mógł znaleźć
wody...
— Dolina Śmierci! — krzyknął Karol. — Do licha... Słyszysz, Janie?
Kiwnąłem głową, udając spokój, bo przecież ta wiadomość mogła mnie łatwo
wyprowadzić z równowagi. Chciałem jednak, aby Colorado jak najszybciej
dokończył swej opowieści.
— Mów pan, Colorado — rzekłem. — Czekamy niecierpliwie końca.
— To po co mi przerywacie? Otóż powiedzieli mi, że ten jakiś farmer zabłądził w
Dolinie Śmierci i znalazł skarb. Część zabrał z sobą. Wygadał się o tym
w gospodzie w Santa Rosa.
— Pięknie — zauważyłem — a może wiecie, skąd znalazł się skarb w tej waszej
dolinie?
Dostrzegłem, że porozumieli się wzrokiem.
— Ktoś zakopał i tyle — odpowiedział John—koniokrad.
— Dobrze — mówię. — Jadę z wami, ale co z tego będę miał?
— Jak nas odprowadzisz w bezpieczne strony, dostaniesz szóstą część.
— A dużo tego jest?
— Starczy na każdego, nie martw się.
Tak sobie pogadaliśmy (opowiadam wam to w wielkim skrócie), aż poczęło się
zmierzchać. Potem tamci dołożyli szczap do ognia i z juków wyciągnęli flachę
wódki. Poczęli do mnie przepijać i częstować. Udałem, że niby piję, by ich nie
zrazić, ale tak naprawdę to łyknąłem chyba tylko kropelkę.
Ognista woda poszła im prosto do głowy i rozgadali się jeszcze bardziej. O tym
skarbie. Że naprawdę to oni w piątkę zgromadzili ten skarb, a potem ktoś odkrył
schowek i wszystkie kosztowności wyniósł i zakopał w innym miejscu. Na
szczęście ten właśnie farmer...
— Tak, tak — przerwałem — szczęśliwy to farmer dla was, bo nie dla siebie.
Dzięki niemu odzyskacie pewnie wszystko, a i ja coś na tym zarobię. Ale jak tam
traficie?
— Farmer nas doprowadzi.
— A gdzie on jest?
— Szef wie.
— Szef? Jaki szef?
— Tom Gordon, morowy chłop.
— Musieliście pewnie nieźle zarabiać, jak taki skarb uskładaliście?
— Handlowaliśmy.
— Czym?
— Bydłem, końmi, wódką.
Pomyślałem, iż w tym oświadczeniu może tkwi ziarno prawdy: handlowali
kradzionymi końmi i bydłem, a wodą ognistą rozpijali czerwonoskórych.
— Ale po co pieniądze zakopywaliście w ziemi? Nie lepiej było złożyć w jakimś
banczku? I procent byłby, i bezpieczeństwo.
— Ba — odezwał się John—koniokrad — pieniędzy to tam prawdę mówiąc
niewiele. Za to sporo różnych złotych przedmiotów.
— Pierwszy raz słyszę, żeby za konie płacono wyrobami ze złota.
— Nie za konie. Woziliśmy wódkę do Meksyku. To tam dawali nam za nią różne
takie stare świecidełka.
— Dobra — mówię, bo już wiedziałem to, com chciał. — Pojadę z wami.
Ucieszyli się i zaraz upiekli kawał antylopy. Kiedy skończyliśmy jeść ostatnie
kęski, usłyszałem głuchy tupot dochodzący gdzieś z głębi boru. Natychmiast
chwycili za broń i poczęli na mnie spoglądać podejrzliwie. Wzruszyłem tylko
ramionami.
Po paru minutach z krzaków wyszło trzech ludzi prowadząc konie za uzdy.
Powitano ich okrzykiem radości. Jegomość, który szedł na czele trójki, z brodą,
od razu skierował się do mnie.
— Kto to? — zapytał ochrypłym głosem. — Kto to jest?
Wtedy zaczęli opowiadać jeden przez drugiego, że zwerbowali pomocnika. A
brodacz ciągle gapił się, jakby chciał mnie wzrokiem przewiercić, aż wreszcie
wyrwał rewolwer zza pasa i wymierzył we mnie.
— Podnieś ręce — powiedział — i nie ruszaj się, bo strzelę. Zwiążcie go.
Rzucili się. Nie stawiałem oporu. Po co? Kiedy skończyli swą robotę, brodacz
począł wrzeszczeć:
— Ach, wy durnie! Wiecie, kto to jest? Popatrzcie tylko na jego ubranie! Nikt
inny tutaj tak się nie nosi.
Rozdziawili gęby.
— Nie wiecie? To Colorado. Ten sławetny traper.
— No to świetnie, szefie — ozwał się koniokrad. — On chce do nas przystać.
— Głupcy! — huknął.
— Szefie — zwrócił mu uwagę jeden z podkomendnych. — Słychać was po
całym lesie.
Zmitygował się i odsapnął.
— O czym żeście z nim gadali?
— A... o niczym takim...
— To dlaczego on chce przystać do nas? Dla towarzystwa?
— No... nie... myśmy tylko tak ogólnie...
— Bzdury! — wrzasnął. — Nie wiedzieliśmy, że się włóczy z tamtymi dwoma?
— Widziałem ich razem — powiedział koniokrad — ale się z nimi rozstał.
— Co takiego? Kiedy ich widziałeś? Tylko nie kłam! Koniokrad opowiedział całą
historyjkę naszego z nim spotkania. Brodacz, jak tego wysłuchał, wpadł w szał.
Zaczął wymyślać od durniów i osłów. Na koniec dodał, iż wystarczyło kilku dni
nieobecności, aby mu popsuto cały plan. Wreszcie kazał zgasić ognisko, siodłać
konie i ruszać w drogę.
— Po nocy? — któryś zaprotestował nieśmiało.
— Milcz!
— A może lepiej tamtych poszukać, szefie?
— Byli w niewoli u Apaczów, dlaczego są na wolności? Wiesz?
Zapytany tylko wzruszył ramionami.
— Jak nie wiesz, niedołęgo, to nie zabieraj głosu. Sądzę, że ich wypuszczono i
pewnie nas teraz tropią do spółki z czerwonymi skórami.
— A oo z nim poczniemy?. — koniokrad wskazał na mnie palcem.
Brodacz zastanowił się chwilę:
— On tu przyszedł na przeszpiegi. Daliście się podejść, jak dzieci. Żebym ja
wiedział, coście mu nagadali?
— Ależ nic... nic takiego... — zapewniał towarzysz koniokrada.
— Milcz! Wlec go z sobą nie możemy, a trupów nie lubię... Już raczej was
powywieszałbym. Za głupotę. Postawcie go pod tamtym drzewem i mocno
ściągnijcie krzemienie. Gdzie jego koń?
— Nie wiemy. Powiadał, że zostawił w lesie.
— I nie sprawdziliście? Bałwany!
— Jak rozkażesz, pójdziemy szukać.
— Nie ma na to czasu. Gdzie jego broń?
— Miał tylko tę pukawkę. Obejrzał mój rewolwer.
— Wsadźcie mu z powrotem za pas ten gruchot. Ruszamy.
Chwycili konie za uzdy i poczęli zagłębiać się w leśny gąszcz. Brodacz, kiedy
mnie mijał, warknął jak pies:
— Jak masz sprytnych przyjaciół, to cię uwolnią. Teraz ci uszło na sucho, ale za
drugim razem... Pamiętaj!
Potem zaklął obrzydliwie i odszedł. To wszystko — zakończył opowiadanie
Colorado.
— Oj — westchnąłem — jakoś nam się nie plecie... Wiadomości nie były
pomyślne. Ba, nawet niebezpieczne, o czym traper jeszcze nie wiedział.
— Janie — odezwał się Karol — co sądzisz o tym Tomie Gordonie?
— Trudno uwierzyć, ale to przecież musi być Lesser z Rainy Valley. Co za
bezczelność! Przybrał sobie twoje nazwisko, Karolu.
— I szuka swego skarbu. Tak, tak...
Teraz czas wyjaśnić, czego dotyczyła podsłuchana przez Colorado rozmowa i
dlaczego lekkie ciarki przebiegły mi po krzyżu.
Przed rokiem — jak już wspominałem poprzednio — na terenie Arizony
zdołaliśmy rozgromić bandę rabusiów, która nosiła pompatyczną nazwę: Słońce
Arizony. Jej ośrodkiem działania było małe miasteczko Rainy Valley, a szefem
właśnie Lesser. Część uczestników bandy poległa, część dostała się w nasze ręce.
Ale Tom Lesser zdołał uciec, pozostawiając w pewnej dolinie (zwanej Doliną
Śmierci) ukrytą część swych łupów. Trafiliśmy tam, wydobyli i zakopali na
nowo. Oczywiście nie w tym samym miejscu. Teraz stało się jasne, iż przywódca
Słońca Arizony powrócił. Ani na sekundę nie wątpiłem, że rzekomy Tom Gordon
jest Tomem Lesserem, który zdołał bądź zebrać niedobitki swej bandy, bądź
zwerbować nowych ochotników, aby odzyskać łupy. Najgorsze w tym było to, iż
wiedział o naszej tu obecności.
— Myślę, Karolu — zacząłem — że Lesser powróciwszy, chyba z Meksyku, udał
się do doliny, gdzie stwierdził, iż skarb znikł. Prawdopodobnie przypuszczał, że
zabraliśmy wszystko. Dłużej nie miał po co kręcić się po Arizonie, to było dla
niego niebezpieczne. Przeniósł się więc na teren Nowego Meksyku, naj-
prawdopodobniej nie mając jeszcze żadnego planu dalszego działania. Jakiś
przypadek mu dopomógł.
— Zgadzam się z tobą. Ale w tej sprawie istnieje wiele znaków zapytania. Można
by przypuszczać, że na przykład O’Brien zawędrował do Doliny Śmierci, odkrył
skarb, a później chwalił się swym odkryciem. Co na to powiesz, Colorado?
— Nie bardzo pojmuję, o co tu chodzi? Co za skarb? Skąd się wziął? Nic o tym
dotąd nie słyszałem.
— To zrozumiałe — odparł Karol. — Zaledwie kilka osób zostało
wtajemniczonych. I dlatego proszę, Colorado, zachowaj tę informację dla siebie.
I obaj opowiedzieliśmy całą historię Słońca Arizony. Traper słuchał z uwagą, ale
zdziwił się mniej, niż tego oczekiwałem. Zauważył tylko, iż “bardzo różne
rzeczy" wydarzają się w tych stronach.
— Teraz rozumiem, dlaczego O’Brien powinien być cały i żywy — stwierdził. —
Tak długo będzie żył, jak długo nie opisze dokładnie albo nie doprowadzi ich do
miejsca, w którym znalazł złoto. Sądzę, iż wygadał się tylko o znalezisku, ale nie
powiedział, gdzie tego dokonał. Jego szczęście. Jeśli nadal będzie sprytny, zdoła
przewlec sprawę. Tylko na jak długo? Lękam się o Samuela...
— Bardzo ryzykują — zauważyłem. — Wlec jeńca taki szmat drogi. Niechby tak
natknęli się na kogokolwiek!
— Nieprawdopodobne, doktorze. Na tych pustkowiach?
— Przypuśćmy. Czy jednak z farmerem znajduje się jego żona i syn?
— Nie sądzę — odparł Colorado. — Pewnie trzymają ich gdzieś na uboczu, jako
zakładników. Na wypadek, gdyby O'Brien próbował uciec.
— A ci dwaj z obozowiska Apaczów? Po co tam się zjawili? A może to nie byli
ludzie Lessera? W głowie mi się przewraca z tego wszystkiego — stwierdziłem
samokrytycznie.
— Teraz znowu mój domysł, Janie — odparł Karol. — Przypuszczam, iż Lesser
wysłał swych ludzi, aby potwierdzili podejrzenia Małego Jelenia i aby nas jak
najdłużej zatrzymano. Sam tam nie poszedł, nie chciał, abyśmy go poznali. Bo że
Pehnulte odjechał, o tym musiał wiedzieć. Ale z tego wniosek dość pocieszający.
— Nie widzę w tym nic pocieszającego.
— Lesser lęka się nas. Nie chce dopuścić do otwartej walki. Nic dziwnego, że się
tak wściekł usłyszawszy, że znowu bujamy na wolności.
— Ciągle nie pojmuję. Przecież Lesser nie mógł wiedzieć, że nas schwytano i
oskarżono o podpalenie!
— Nie tylko mógł, ale nawet musiał. Stawiam dolary przeciw orzechom, że kiedy
Mały Jeleń zdybał nas przy zgliszczach farmy, ktoś z członków bandy, (a może
sam Lesser?) znajdował się w pobliżu.
Westchnąłem głęboko:
— Widać to tutejszy klimat tak na mnie działa, ale jeszcze nie wszystko pojąłem.
Gdybym całą sprawę opisał w jakimś modnym westernie, nie uwierzyłby w nią
chyba żaden z czytelników!
— Ech, doktorze — wtrącił się Colorado — samo życie stwarza sytuacje, w
prawdę których trudno uwierzyć. Wiem coś o tym.
— Czego jeszcze nie pojąłeś, Janie?
— W jakim celu człowiek Lessera, lub sam Lesser, czekał pod farmą?
— Żeby sprawdzić, jak się zachowamy. Lesser musiał wiedzieć, że gościmy u
O’Briena. W godzinach, w których najspokojniej polowaliśmy sobie nad rzeką,
“ktoś" odwiedził Irlandczyka, i to ktoś mu znajomy. O’Brien zapewne pochwalił
się, jakich to gości ma w domu. Możesz sobie wyobrazić, jak taka wiadomość
zaskoczyła Lessera i przeraziła jednocześnie. Ale nie w tym stopniu, by
zrezygnował ze swego zamierzenia. Ani go odłożył na później. Być może, że i
tutaj nie czuje się zbyt bezpiecznie i nie chce przedłużać swego pobytu.
Postanowił więc działać błyskawicznie, uprzedzając nasz powrót z polowania.
Gdy porwano irlandzką rodzinę, czekał z kolei na nas. To było sprytne
posunięcie, ani słowa. Pewnie chciał z kolei i nas porwać.
— Albo zastrzelić — dodałem.
— Nie sądzę — włączył się do rozmowy Colorado. — Gdyby kto znalazł nasze
trupy, sprawa stałaby się zbyt głośna.
— Przypuśćmy. Chociaż moim zdaniem podpalenie domu to również “głośna"
sprawa.
— Dom mógł spłonąć przypadkowo. Gospodarze się wynieśli. Nie istnieje nawet
ślad przestępstwa. Mniejsza zresztą z tym. Faktem jest, iż Mały Jeleń nieświa-
domie bardzo dopomógł Lesserowi, biorąc nas do niewoli. I Lesser, albo ktoś z
jego ludzi, był tego świadkiem.
— Mogło tak być — odparłem. — Ale co teraz? Czy mamy go ścigać aż do
Arizony? To bardzo komplikuje nasze plany...
— Będziemy ścigać — odparł poważnie Karol. — Aż do skutku.
— I znowu zastępować szeryfów — powiedziałem zgryźliwie. — Jakby ich tu
brakowało...
— Są, są. Ale nie przemierzają tego kraju na koniach, tylko siedzą po
miasteczkach. Nie możesz temu się dziwić, Janie. Ostatecznie, pilnują swoich po-
dwórek.
— Chyba — zwrócił uwagę Colorado — nie jest dla nas najważniejsze, co robią
szeryfowie, a czego nie robią. Trzeba ścigać Lessera i schwytać go, zanim znowu
nie wyniesie się do jakiegoś Meksyku. Od tego przecież zależy uwolnienie
O'Briena. Nie wiem, jak wy, ale ja Samuela nie zostawię w takim nieszczęściu.
— Ani my — stwierdził energicznie Karol.
— No właśnie. Musimy capnąć Lessera najpóźniej w Dolinie Śmierci, kiedy
będzie ładował swe skarby. W przeciwnym wypadku życie O'Briena niewarte i
złamanego centa! Pamiętacie drogę do tej doliny?
Przytaknęliśmy, a ja dodałem:
— Żeby tylko nasz koniokrad i ten jego kumpel nie wygadali się przed Lesserem,
z czym to panu się zwierzyli. To by diabelnie zagmatwało sprawę.
— Dam sobie zdjąć skalp — oświadczył traper — jeśli to kto potrafi, że na ten
temat nie pisnęli nawet słówka. Ze strachu przed swym szefem. Nie, nie. Myślę
nawet, że mnie po cichu nadal uważają za nieszkodliwego dla nich człowieka.
No, ale dość tych rozważań. Udamy się prościutko śladami Lessera. Żeby nie
wiem jak kręcił, nie umknie. Ruszajmy!
— Jeszcze chwilkę — powiedziałem. — Czy nie wspominałeś, Colorado, że na
farmę napadło trzech ludzi?...
— Być może nawet czterech. Ale to nie ja wspominałem, to powiedziały tropy,
trochę zamazane.
— Zgoda. Gdzie byli inni z tej bandy?
— Nie jestem jasnowidzem, doktorze. Proszę tego ode mnie nie wymagać. Może
o tym dowiemy się później.
Wzięliśmy konie za uzdy i wkroczyliśmy w las. Tropy były wyraźne i odczytać je
bezbłędnie, potrafiłby nawet greenhorn.
— To właśnie mi się nie podoba — stwierdził stary traper, gdy wyraziłem
zadowolenie z tego faktu. — Są zbyt dokładne. Bardzo proszę, uważajcie na boki.
Patrzcie pilnie na prawo i na lewo. Zwracajcie uwagę na najdrobniejsze znaki.
Jestem przekonany, że ten wyraźny trop wyprowadzi nas na bezdroża.
Posuwaliśmy się przez coraz większy gąszcz krzewów i małych drzewek. Jeden
czy dwu uciekinierów mogło w takim miejscu wygodnie skręcić w bok i
anibyśmy zauważyli. Wytrzeszczaliśmy więc oczy, jak tego żądał Colorado.
Wreszcie wydostaliśmy się z zarośli, drzewa poczęły rzednąć. Wskoczyliśmy na
siodła i jechali stępa, a miejscami nawet kłusa. Dobrze po południu daliśmy
odpocząć zwierzętom. Na małej, szmaragdową trawą pokrytej polance
roznieciliśmy skromny ogieniek, a Colorado — wierny swemu zwyczajowi —
zanim usiadł, obszedł dokoła las.
Posiłek wypadł skromnie: resztki suszonego mięsa i suchary. Nie mogliśmy
przecież przewidzieć, że [wplatamy się w tragiczną przygodę O’Briena, że w
konsekwencji wielodniowego pościgu nie starczy nam czasu na polowanie.
Gdyby nie przymusowy pobyt wśród Apaczów, którzy nas tak dobrze karmili, już
dawno wyczerpałyby się nam resztki zapasów.
— A gdyby jednak zapolować? — zaproponowałem gryząc bez apetytu twarde
jak kamień kawałki mięsa.
— Ba — odparł Karol — nie wolno nam ryzykować ani jednego strzału. Ścigani
usłyszą huk. Nieodpowiednia to pora.
Nie nalegałem więc. W kwaśnym humorze docisnąłem popręgów swego konia.
On przynajmniej nie mógł narzekać. Na każdym postoju miał świeżej trawy w
bród.
Za polanką drzewa rosły coraz rzadziej, znikło wilgotne poszycie, spod którego
wyjrzała zbita, twarda ziemia, wydająca pod kopytami głuchy odgłos. Trop, po
którym dążyliśmy, nie był już tak wyraźny jak dawniej, miejscami zanikał. I tylko
doświadczone oczy pozwalały na jazdę bez przystanków. Tak posuwając się
minęliśmy ostatnie samotne świerki. Teraz przed nami ciągnęła się bezkresna
płaszczyzna jałowej gleby: jakieś zrudziałe piaski, obłe pagórki, porosłe
kolczastymi krzewami. Gdzieniegdzie sterczał kaktus o dziwacznych kształtach,
rozwidlający się na kształt postawionego sztorcem widelca. Cała ta przestrzeń
nawet w blasku słońca sprawiała posępne wrażenie. Wstrzymaliśmy konie i
patrzeli na daleki horyzont. Nigdzie najdrobniejszego śladu człowieka ani
zwierzęcia, nigdzie zielonej plamy. Wszystko namalowaną zostało przez
przyrodę jednostajnym, szarobrązowym kolorem. Mimo woli wzdrygnąłem się.
Colorado milczał i rozglądał się dokoła ze skupioną powagą.
— Niebezpieczne strony — odezwał się po chwili. — Prawie jak pustynia.
Zabłądzić łatwo, zginąć z pragnienia również. A poza tym: skorpiony, jadowite
pająki i żmije. Innej zwierzyny tu nie uświadczysz. Nie to mnie jednak
najbardziej martwi, ale brak wody w naszych worach, a po drodze jej nie
znajdziemy. I to długo. Niegdyś towarzyszyłem karawanie osadników jadących
przez te bezdroża. Tędy wiodła najkrótsza trasa, a przecież wlekliśmy się trzy dni.
I przez trzy dni nie widziałeś ani drzewka, ani najmniejszej trawki, ani
przyzwoitego zwierzęcia. Tylko sępy na niebie. Tfu! Diabelski to kraj, w sam raz
pasuje do Lessera i jego bandy. Pewnie dlatego wybrał sobie taką trasę.
— Zatrzymali się — przerwał mu Karol odejmując od oczu lornetkę.
— Widzisz ich? — zapytałem.
— Widzę ślady. Ziemia stratowana, jakby urządzali koński turniej. Jedźmy.
Ruszyliśmy cwałem, aby po paru minutach takiej jazdy stwierdzić, iż Karol nie
mylił się. Siady były wyraźne, konie musiały tu stać dłużej, bo piach został
skopany dokoła, i to na dużej przestrzeni.
— Rozdzielili się — stwierdził Colorado — spójrzcie.
Zeskoczyliśmy z siodeł, aby przyjrzeć się odciskom kopyt. Trop rozwidlał się
prawie pod kątem prostym.
— Tu stali i naradzali się — zwrócił nam uwagę Karol. — Następnie dwa konie
odjechały w bok, reszta ruszyła prosto. Zagadka.
— Zagadkę rozwiążemy — stwierdził traper — ale rozdzielać się nie będziemy.
Wystarczy wybrać kierunek. Gdyby tak można odczytać trop konia Lessera...
— Gdyby tak można — powtórzył Karol i zamyślił się chwilę. — Colorado,
wspominał pan, że nie ma tu ani odrobiny wody.
— W najbliższej okolicy na pewno nie. A dalej? Nie badałem tej pustyni. Zaraz...
poczekajcie, coś mi świta... Tak, słyszałem. Opowiadał mi przewodnik karawany.
Czy to bajka, czy nie bajka... nie wiem, ale gdzieś w tych stronach ma stać jakiś
dom... Gdzie?
— Podobno w samym środku tych bezdroży.
— Jak dom to i ludzie — powiedziałem.
— O ludziach nic nie wiem.
— Więc kto go i po co zbudował?
— Powiadano mi, że jakiś wariat ubzdurał sobie, że założy tu farmę. Twierdził, że
te piachy są niesłychanie żyzne, byle im dostarczyć wilgoci. Zabrał się do kopania
studni, sprowadził ludzi i materiały, wzniósł budynki. Kosztowało go to sporo.
— I wody nie znalazł — wtrąciłem.
— Właśnie, że znalazł. Dokopał się, sprowadził pompę. Ale na budowę kanałów
irygacyjnych nie starczyło mu już pieniędzy. Któregoś dnia zwolnił swoich
pomocników, wsiadł na konia i odjechał. Podobno budynki stoją po dziś dzień,
suchy klimat świetnie je konserwuje. A studnia z pompą jakoby nadal dostarcza
wody. Paru śmiałków usiłowało dotrzeć do zagrody, ale nie trafili. Tyle wiem. I
jeszcze jedno: podobno do tej opuszczonej chałupy jedzie się trzy, cztery dni. Ale
co nam z tego? Tak długo bez wody nie wytrzymamy. W głębi pustyni jest dwa
razy goręcej niż tu. Człowiek wypaca z siebie wszelką wilgoć, robi się suchy jak
szczapa i pada. Myślę, że to prawda. Gdy piasek się nagrzeje, pali jak wielki piec
pełen węgla. Nie mamy wody, nie mamy jedzenia. Czyżby Lesser mógł się nam
wymknąć? Musi być pewny swego, dlatego śladów nie zacierał.
— Najpierw wybierzmy kierunek — zaproponował Karol. — Nie możemy przez
pustynię, skręćmy w prawo, za tym bocznym tropem. Tak czy siak, zawsze
znajdziemy się na śladach bandy.
— Zgoda. Skręcajmy.
Z miejsca ruszyliśmy galopem. Bure obłoczki kurzu wzbiły się w powietrze. Po
kilku minutach czułem, jak pył pokrywa mi twarz, jak piasek trzeszczy w zębach
i drapie za koszulą. Słońce poczęło palić nieznośnie, więc z utęsknieniem
spoglądałem na czarną linię lasu, ciągnącą się równolegle do kierunku naszej
jazdy, w odległości dobrej mili. Ten galop nie trwał jednak długo, bo oto
Colorado raptownie wstrzymał wierzchowca:
— Patrzcie! Zatarli, wszystko zatarli, spryciarze!
Nie mylił się. Zdeptana ścieżynka zginęła nagle wśród piasku i twardych,
wielkich grud gliny.
— Obwiązali koniom kopyta — stwierdził Karol.
— I pięknie za sobą zamietli — dorzucił Colorado. — Spodziewali się nas.
Zeskoczyliśmy z siodeł. Nastąpiła najżmudniejsza część wyprawy.
Maszerowaliśmy zygzakiem, raz w prawo, raz w lewo, jak psy węszące za
zwierzyną. Trwało to długo, bardzo długo i... bezskutecznie. Zupełnie jakby
uciekający nagle zapadli się w ziemię lub frunęli w powietrze. Nużyło mnie to
szukanie, ale milczałem. Na szczęście Colorado widać również się zniechęcił.
— Dosyć — powiedział przystając. — W ten sposób nic nie osiągniemy.
Trafiliśmy na sprytniejszych. Proponuję coś innego: wsiadajmy na konie i jedźmy
równolegle do linii lasu. Jeśli się nie mylę, w ten właśnie sposób szybciej trafimy
na urwany trop.
— Skąd taka pewność? — zapytał Karol. — Mogli skręcić z miejsca wprost na
pustynię.
— To nieprawdopodobne. Zastanówmy się chwilę: w jakim celu rozdzielili się?
Dlaczego tylko dwu ludzi zmieniło kierunek, a reszta pojechała prosto? Czy po to,
aby nas zmylić? Dlaczego pierwszy ślad nie został zatarty, tylko ten boczny? No?
Pomyślcie.
— Wygląda na to, iż uciekającym zależy, abyśmy gnali za nimi wprost na
pustynię — powiedziałem.
— Albo po prostu wiedzą, iż tym tropem i tak nie ruszymy — sprostował
Colorado.
— Ależ dlaczego?
— Dlatego, doktorze, że nie wolno zapuszczać się w te bezdroża bez zapasu
wody. Więc według ich kalkulacji jeśli nawet za nimi ruszymy, wkrótce
będziemy zmuszeni zaniechać pościgu. Właśnie z braku wody.
— Pięknie — odparłem — może i tak być, ale to wszystko nie tłumaczy powodu
odłączenia się od całej grupy dwu jeźdźców.
— Pojechali po wodę dla oddziału — mruknął Karol. — To oczywiste.
— Gdzież tu woda?! — wykrzyknąłem.
— A jednak musi być — stwierdził stary traper — albo ja nie umiem myśleć
prawidłowo. A jeśli tu jest źródło wody, to tylko w pobliżu jakiejś kępy zieleni.
Nie widzę w okolicy nic zielonego poza lasem. Z tego wniosek, iż źródełko czy
jeziorko musi znajdować się albo na skraju pustyni, albo nawet wśród pierwszych
już drzew. Dlatego właśnie proponuję jechać równolegle do lasu. Jestem pewien,
że po pewnym czasie na nowo ujrzymy zagubione tropy, jakem Co lorado!
Wskoczyliśmy na konie. Przed nami ciągnęła się ciągle ta sama pustynia,
zupełnie jałowa. Minęła godzina.
— Colorado — odezwałem się — wracajmy. To błędny trop.
— Wręcz przeciwnie, doktorze.
Zatrzymał raptem wierzchowca, zeskoczył z siodła, pochylił się i podniósł z
piachu jakiś drobiazg, który podał mi na otwartej dłoni. Był to kawałeczek gałązki
iglastego drzewa. Zielonej gałązki.
— Jak pan myśli, doktorze, skąd to się tutaj wzięło? Nie wyrosło przecież, ani
wiatr nie przyniósł z lasu. Zbyt daleko. Ot, po prostu ten kawałeczek zieleniny
oderwał się od miotły, którą zacierali ślad. Naprzód, dżentelmeni!
Znaleziona gałązka była wystarczającym argumentem, aby popędzić konie.
Jeszcze kilkanaście minut jazdy i oto — porzucona gałąź, a za nią wyraźny ślad
kopyt.
— Wspaniale, Colorado! — zawołałem.
— Sza, doktorze. Nie tak głośno, jesteśmy zapewne niedaleko celu.
Od tego miejsca linia tropów wiodła nas coraz bliżej lasu, aż wreszcie przeciął
nam drogę zielony cypel. Tu puszcza werżnęła się w morze piasków. Gdy
podjechaliśmy, ujrzałem niewielkie jeziorko okolone pasem liściastych krzaków.
Woda była zimna i kryształowo czysta. Jakiś podziemny nurt musiał zasilać ten
zbiornik, bo odnalazłem tylko jego ujście — małą rzeczułkę zwężającą się coraz
bardziej, na koniec ginącą nikłymi strużkami wilgoci w czerwonym piachu.
Ziemia dokoła została zdeptana: odciski butów i kopyt znaczyły kraniec jeziorka,
a potem ciągnęły się wzdłuż tej dziwnej rzeczki i dalej, hen w głąb pustyni.
Samotny jeździec
Od chwili opuszczenia jeziorka minęły już dwa dni monotonnej jazdy. Wiodły
nas tropy. Raz wyraźne, innym razem ginące i mozolnie odszukiwane. Dokoła
ciągnęła się ta sama pustynia o ceglastobrudnej barwie, gdzie nawet kaktus
należał do rzadkości. Zapasy wody zebrane w worki i manierki zmniejszyły się w
sposób niepokojący. Pod koniec drugiego dnia musieliśmy ograniczyć porcje.
Chodziło tu przede wszystkim o konie. Jeśli one padną z pragnienia, nigdy nie
wydostaniemy się z tych przeklętych bezdroży! Na szczęście wieźliśmy jeszcze
sporo świeżej trawy i zielonych liści. Za przykładem Colorado narwaliśmy tego,
ile się dało, i poupychali, gdzie się dało. Zieleninę wiozłem nawet w kieszeniach
swej myśliwskiej kurty, nie mówiąc już o jukach. Na jak długo tego starczy? Z
żywnością dla nas sprawa przedstawiała się gorzej. Nie mieliśmy już ani kawałka
mięsa, nawet suszonego, a jedynie pemikan, suchary i kawę.
W smętnym nastroju kładłem się spać przy skąpym ogieńku roznieconym z kilku
zeschniętych drzazg kaktusa. A że Karol dowodził, iż w tych stronach nocne
ognisko to rzecz zbyteczna — nie ma tu drapieżników — nocny chłód, jaki
następował po dziennej spiekocie, dobrze mi się dawał we znaki. Kuliłem się pod
pledem, marząc o trzaskających złotym płomieniem polanach. W wyniku —
ledwo drzemałem, budząc się co chwila zmarznięty na kość, i nocną wartę
uznałem tym razem za przyjemną rozrywkę.
Do białego ranka nie przytrafiło się nic godnego uwagi. Kiedy niebo poczęło
różowieć, zrobiło się jeszcze zimniej. Szczękając zębami rzuciłem na prawie
wystygły popiół resztki kaktusowych wiórów, roznieciłem szybko ogień i —
niepomny na nakazy oszczędnościowe — nastawiłem wodę na kawę aż w trzech
pełnych po brzegi naczyniach. Moi towarzysze jeszcze spali. Kiedy woda zaczęła
wrzeć, dość bezceremonialnie ich zbudziłem. Byli tak zaspani i tak przemarz-
nięci, iż bez słowa protestu przyjęli z moich rąk wielkie kubki pachnącego
napoju. Ze słowami nagany spotkałem się dopiero podczas pojenia koni. Wtedy
mój postępek określił Karol jako szaleństwo, a Colorado stwierdził zgryźliwie, że
on sam jest bardzo wytrzymały na pragnienie, jeśli jednak “ktoś inny" — tu
zerknął na mnie — pocznie narzekać, niech sobie przypomni własny nierozważny
postępek. Na dalsze uwagi tego rodzaju nie starczyło mu czasu, bo trzeba było
jechać jak najszybciej.
Konie biegły rączo w rannym chłodzie i zanim słońce wspięło się na szczyt nieba,
przebyliśmy dobrych kilka mil. Taka szybka jazda była możliwa dzięki
zadziwiającej intuicji Colorado. Gdy tropy zacierały się, a nawet raptownie nikły,
nie zwalniał biegu, jakby instynktownie przeczuwając ich kierunek, i po paru
minutach znowu na nie trafiał. W południe uczyniło się tak gorąco, że nie sposób
było dalej wędrować. Zatrzymaliśmy się w samym sercu bezkresnej płaszczyzny,
rozglądając się dokoła w poszukiwaniu chociaż skrawka cienia. Ale nigdzie ani
marnego drzewa, ani skały. Siedliśmy na piachu, rozpinając
nad sobą prymitywny namiot z derek podpartych strzelbami.
W ustach mi zaschło, język stwardniał na kołek, ale pomny na ranną rozrzutność
ani słowem nie wspomniałem o wodzie. Moi towarzysze zapadli w głębokie
milczenie.
Siedzieliśmy ponurzy i nieruchomi jak trzy posągi. Przez otwór
improwizowanego namiotu widziałem nasze biedne konie sterczące z
opuszczonymi łbami. Krople potu ściekały po ich karkach. Spoglądałem na nie
wzrokiem pełnym apatii, ciężko oddychając rozgrzanym powietrzem. I właśnie
wówczas zauważyłem, jak kościsty wierzchowiec Colorado uniósł głowę.
Wstrząsnął grzywą i cicho parsknął. Jego pan również to zauważył, bo
natychmiast się zerwał z ziemi i wybiegł trącając jedną ze strzelb—podpórek.
Namiot zawalił się. Ledwo wygrzebałem się spośród zwojów sukna. I oto, co
ujrzałem: na pierwszym planie — Colorado z rewolwerem w dłoni, na drugim —
konie strzygące uszami, z rozdętymi chrapami i głowami wyciągniętymi w
kierunku wiatru, który nie przynosił ochłody, na trzecim planie, w dali jaskrawo
błyszczącej w słońcu — jakiś cień sunący w naszym kierunku. Zmęczenie znikło.
Chwyciłem za lornetkę:
— Jeździec — powiedziałem ochrypłym głosem.
— Tak to wygląda — przytaknął Colorado. — Ależ się wlecze...
— Może pada z pragnienia?
Podbiegłem do konia i wskoczyłem na siodło. Myśl, że zabłąkany wędrowiec tuż
prawie obok nas ginie z pragnienia, przywróciła mi siły. Spiąłem wierzchowca do
galopu i ruszyłem nie oglądając się. Usłyszałem jeszcze głos Colorado:
— Ostrożnie, doktorze! To może być zasadzka..? Potem ogarnęła mnie cisza
martwej przestrzeni mącona tylko głuchymi uderzeniami kopyt. Odległość
szybko malała, aż to, co było dotąd sylwetką, cieniem, stało się wyraźnym
kształtem. Zbliżał się ku mnie koń. Bez jeźdźca. Z opuszczonym łbem i cuglami,
które wlokły się po ziemi. Zatrzymałem się tuż przy nim. Sierść zwierzęcia
znaczyły białe płaty piany, oczy miał zamglone, niewidzące, a zad znaczyła
czerwona, podłużna plama zakrzepłej krwi.
Na pierwszy rzut oka łatwo było dostrzec, iż koń jest u kresu sił. Poznałem to po
drżeniu nóg i po całkowitej obojętności, jaką okazał, gdy go zatrzymałem.
Wiedziałem, iż nie ruszy się teraz z miejsca, a jeśli go do tego zmuszę — padnie.
Obejrzałem się. Moi towarzysze wciąż jeszcze byli dość daleko. Zeskoczyłem z
siodła, wyciągnąłem z juków płaski garnczek, napełniłem go wodą zaczerpniętą z
płóciennego bukłaka. Niełatwo mi to poszło, bo mój własny wierzchowiec,
poczuwszy wilgoć, począł się kręcić w miejscu. Krzyknąłem, żeby się uspokoił, i
podsunąłem naczynie pod nozdrza nieszczęsnego wędrowca. Wciągnął głęboko
powietrze i zanurzył pysk w garnku. Opróżnił go szybko, potem parsknął. To był
dobry znak. Moi towarzysze nadjeżdżali. Dosiadłem konia i ruszyłem dalej,
nękany wyrzutami sumienia, że dla konia zapomniałem o jeźdźcu.
Ślad był wyraźny. Biegł równolegle do tropów ściganych przez nas ludzi.
Ujechawszy z pół mili ujrzałem człowieka leżącego bezwładnie pod samotnym
kaktusem, w pyle pustyni. Kapelusz o szerokim rondzie zsunął mu się z czoła i
odsłonił głowę pokrytą gęstym, siwiejącym włosem.
Ukląkłem przy nim, chwyciłem za przegub ręki. Nie wyczułem tętna. Rozpiąłem
kurtę — rozchylona koszula była mocno skrwawiona. Ten człowiek wcale nie
zginął z pragnienia. Padł od kuli!
Jednakże nic tu nie wskazywało na walkę, nie dostrzegłem na piachu nawet
śladów pogoni. Więcej nawet — stwierdziłem, iż wierzchowiec zabitego od
dawna już posuwał się stępa. Prawdopodobnie bardzo długo niósł na grzbiecie
nieprzytomnego człowieka, który wreszcie — osłabiony upływem krwi i żarem
lejącym się z nieba — spadł z siodła.
Colorado nadjeżdżał cwałem. Zdumiałem się widząc, jak pobladł mimo
opalenizny.
— Roger Drake! — krzyknął ściągając cugle koniowi, a potem stając obok mnie,
powtórzył:
— Roger Drake. Któż by się spodziewał...
— Pan go znał? — zapytałem i w tej samej chwili zdałem sobie sprawę z
bezsensowności tych słów.
— To stare dzieje, doktorze. Co z nim?
Rozłożyłem bezradnie ręce:
— Żaden lekarz nie pomoże...
— Na to mu przyszło — szepnął, a później, zwracając się do mnie i do Karola: —
Szukałem go przez dwadzieścia lat...
Ukląkł przy leżącym i dodał tonem usprawiedliwienia:
— Muszę przeszukać ubranie. To ważne.
Staliśmy nieruchomi, gdy Colorado drobiazgowo badał kieszenie skórzanej
kurtki.
— Nie ma nic — stwierdził. — Woreczek z tytoniem i fajka. Szkoda.
Nie potrafiłem odgadnąć, czego poszukiwał stary traper i czego to mu było
“szkoda".
Straciliśmy sporo czasu na wykopanie grobu, bo chociaż ziemia była piaszczysta i
miękka, nie mieliśmy łopaty. Musiały ją zastąpić nasze dłonie.
Kiedy wreszcie przy samotnym kaktusie wyrósł malutki pagórek, siedliśmy
wokół, śmiertelnie zmęczeni. Bezlitosne słońce prażyło ogniem. Dyszałem jak
ryba wyjęta z wody. Wierzchowce stały nieruchomo i tylko słychać było cichy
szelest ziarenek piasku przesypującego się w lekkich podmuchach skwarnego
wiatru.
— To byłoby zabawne — odezwał się nagle Colorado. — Byłoby zabawne,
gdybyśmy właśnie przez niego — wskazał palcem na kopczyk — musieli tu
zginąć. Widział pan jego twarz, doktorze?
Skinąłem głową.
— I co pan o niej może powiedzieć? ,
Przypomina wizerunki rzymskich patrycjuszów, tyle w niej jakiejś godności —
odparłem zapominając, iż traper mógł nigdy nie słyszeć o Rzymianach, a tym
bardziej o patrycjuszach.
Ale on skinął tylko głową i dodał ku memu zdumieniu.
— Właśnie, wygląda jak podobizna Juliusza Cezara odbita na starej monecie.
— Ktoś bliski?...
Machnął przecząco ręką:
— O, nie! Nie uwierzycie, że ten człowiek o tak dostojnym obliczu wciągnął do
piekła więcej ludzi, niż miał włosów na głowie. Wszystko w nim było kłamliwe i
oszukańcze. A twarz najbardziej. Sam się o tym przekonałem, szkoda, że tak...
późno.
Ostatnie słowa wypowiedział już szeptem. Nie pytałem więcej, a Karol krótko
zagadnął:
— Ruszamy?
— Natychmiast. Wody coraz mniej, a amatorów na nią przyrosło. Pan napoił tego
konia, doktorze — stwierdził. — Piękne zwierzę, kiedy indziej bardzo bym się z
takiego nabytku ucieszył. Sprawdźmy juki. Może zdradzą nam, dlaczego
strzelano do tego człowieka.
Począł nerwowo odpinać paski. Zawartość juków okazała się zdumiewająca:
jeden z nich został wypchany po brzegi monetami. Były to meksykańskie
pieniądze, niektóre już dawno wyszłe z obiegu, z podobizną głowy cesarza
Maksymiliana lub jeszcze starsze, opatrzone dziwacznymi hieroglifami. Zupełnie
jakby pochodziły z okresu pierwszych konkwistadorów. I wszystkie złote.
Zagłębiłem rękę po łokieć i z głębi wyciągnąłem kilka francuskich ludwików.
— Sprawa się wyjaśniła — powiedziałem. — Dlatego go zabito.
— Ale czemu nie ścigano? — zagadnął Karol.
— On chyba obrabował muzeum — powiedział Colorado.
Ogarnęło mnie niedobre przeczucie. Spojrzałem na Karola. Oglądał w skupieniu
błyszczący krążek.
— Zajrzyjmy do drugiego z juków.
Odpiąłem szybko paski. Odchyliłem skórzaną klapę, sięgnąłem ręką w głąb i
wyciągnąłem półokrągłą zausznicę, złotą, wysadzaną błękitnymi kamieniami.
Nie znam się na tych rzeczach, ale sądząc po wykonaniu, przedmiot musiał być
bardzo stary.
— Obawiam się, Karolu, że ktoś jeszcze poza O’Brienem odkrył skarb Lessera.
— Być może, Janie.
— Może? — krzyknąłem. — Przecież w Dolinie Śmierci oglądaliśmy podobne
klejnoty.
— Podobne nie znaczy te same. Trudno coś twierdzić przed sprawdzeniem.
— A więc powinniśmy jechać do Doliny Śmierci. Najpierw O’Brien, a teraz
jeszcze to! Wydaje mi się, że w ten sposób nigdy nie dotrzemy do granic
Meksyku.
— Patrzcie — Colorado wydobył na światło słoneczne lśniącą broszę.
— Roger Drake miał nosa. Wiedział, co zabierać. Co chcecie z tym uczynić? —
zwrócił się do nas. — Nie będziecie chyba odwozić wszystkiego do Doliny
Śmierci. Nie pora teraz na to. I czy to na pewno jest skarb “waszego" Lessera?
Wyjaśniłem, iż przedmioty te bardzo przypominają to, co znaleźliśmy w dolinie. I
że moim zdaniem...
— Ot, fantaści — przerwał mi. — Nie mogliście od razu wszystkiego stamtąd
zabrać? Nie byłoby teraz wątpliwości, a biedny Samuel nie wplątałby się w taką
kabałę.
Więc znowu opowiedziałem, że gdy znaleźliśmy skarb, postanowiliśmy nic nie
zabierać, a wielkie bogactwo przeznaczyć na jakiś wspólny cel.
Colorado wzruszył ramionami:
— Strzeliliście głupstwo. Niejeden sądzi, że jak coś zakopie, to już tego sam
diabeł nie odkryje. A wiadomo: jak człowiek schował, człowiek odnajdzie.
Martwcie się teraz sami. Ja tylko pytam: co chcecie z tym robić? Jeśli macie
zamiar wieźć z sobą, umywam od wszystkiego ręce.
— Ależ Colorado! — zawołałem. — Co pan ma na myśli?
— Myślę, że ścigamy bandytów i że jeszcze możemy się znaleźć w nie lada
tarapatach, a to — wskazał na rozwarte juki — przysporzy nam kłopotów.
Zrabowane diabelskie złoto! Nie, nie! Ja z tym nie pojadę. Na dobrą sprawę konia
należałoby również tu zostawić, ale mi żal zwierzęcia. Wierzcie mi, mam dobre
doświadczenie. Musimy to zakopać, natychmiast. Właśnie tu, przy tej mogile.
Czekam na waszą decyzję.
Spojrzałem na Karola, Karol spojrzał na mnie:
— W tym, co mówi Colorado, jest sporo słuszności. Zakopmy — powiedział.
— A jeśli to jest część skarbu Lessera? — zaprotestowałem.
— To wrócimy tu później.
Nie sprzeciwiałem się dłużej.
W chwilę później musiałem wziąć udział w mozolnym grzebaniu nowego dołka.
Kiedy uznaliśmy go za odpowiednio głęboki, cisnęliśmy weń oba juki i dokładnie
zasypali. Pomyślałem wówczas, że dopóki widnieją nasze i tych, których
ściągamy, tropy, trafić do tego miejsca nie będzie trudno. Kiedy jednak wiatr
zawieje ślady i wyrówna grobowy kopczyk, nikt nie odnajdzie zakopanych
kosztowności.
Ruszyliśmy w dalszą drogę. Zająłem miejsce na końcu naszej małej kawalkady,
wiodąc na długiej uździe konia Rogera Drake. Kim on był? — myślałem. — Co
go łączyło z Colorado? Ale przede wszystkim: w jaki sposób wszedł w posiadanie
złotych monet i drogocennych wyrobów? I czy to część skarbów Lessera?
Nad wieczorem, gdy słońce poczęło sięgać horyzontu, dostrzegliśmy w dali szare,
zamazane zarysy jakiejś budowli czy też wzniesienia. Z takiej odległości nie
sposób było stwierdzić.
Zatrzymaliśmy; się na chwilę, aby napoić konie odrobiną wody. Wtedy Colorado,
który miał z nas wszystkich najlepszy wzrok, poprosił mnie o lornetką i długo
przyglądał się zagadkowym kształtom.
— To jest dom — stwierdził. — I to nie jeden, lecz parę zabudowań. Nic innego,
jak tylko zagroda tego zwariowanego rolnika. A skoro zabudowania, to i woda. W
tych stronach nie istnieje żadna inna chałupa. Z tego wniosek: dalej jechać nie
możemy. Być może Lesser z towarzyszami odpoczywają teraz na farmie. Szybko
by nas dostrzegł.
Zeskoczył z siodła, wyjął z juków zaostrzony palik, wbił go obcasem buta w
ziemię, zarzucił swemu koniowi koniec lassa na szyję, a drugi przywiązał do
kółka.
Postąpiliśmy podobnie.
— Colorado — zapytałem w pewnej chwili, gdy siedząc na kopczyku piachu
zapaliliśmy fajki — skąd pan wie o Juliuszu Cezarze? Na prerii tego nie uczą.
Zaśmiał się cicho, pyknął kłębem dymu:
— Myśli pan, doktorze, że ja zawsze wędrowałem prerią?.
Dom na pustkowiu
W miarę jak niebo ciemniało, robiło się coraz chłodniej. Pozbawiona roślinności
naga płaszczyzna bardzo szybko traciła ciepło. Nim pierwsze gwiazdy ukazały się
na niebie, począłem szczękać zębami. Rozwinąłem koc i otuliłem się nim
dokładnie. Skulony, oparłem głowę na podgiętych kolanach i w tak niewygodnej
pozycji zapadłem w jakąś półdrzemkę. Kiedy mnie zbudzono, rozprostowałem
zdrętwiały kark i ujrzałem nad sobą niebo czarne jak atrament, usiane srebrnymi
punkcikami. A że właśnie wypadł nów, noc była dość ciemna, sprzyjająca
naszym zamierzeniom.
Wsiedliśmy na konie i ruszyli, już nie zważając na ślady, wprost na dalekie
budynki rzekomej farmy. Tam przecież — jak twierdził Colorado — znajdowało
się jedyne w tych stronach źródło.
Jechaliśmy powoli, jeden obok drugiego, aby nie pogubić się w ciemnościach.
Skorzystałem z tej okazji i zapytałem półgłosem:
— Kto do niego strzelał?
Stary traper natychmiast pojął, o kogo pytam.
— Mógł go zabić każdy, na dobrą sprawę. Tylu ludzi oszukał, łatwiej mu było o
wroga niż komukolwiek na świecie. Myślę jednak, że wdał się w zwadę
z kimś z grupy Lessera. Kogóż innego, u licha, spotkałby na tym pustkowiu?
— Dlaczego go nie ścigali? Takie bogactwo!
— Nic o tym nie wiedzieli — wtrącił się Karol. — Nie wyobrażam sobie, aby
Lesser ujrzawszy, co znajduje się w jukach, wypuścił z rąk zdobycz.
— A powód strzelaniny?
— Nie miał prawdopodobnie żadnego związku z tym, co wiózł Drake. Tylko w
ten sposób można wszystko wytłumaczyć.
— Wielki Bóbr ma rację — mruknął Colorado. — Od samego początku tak
myślałem, ale dajmy spokój tym rozważaniom, lepiej popatrzcie przed siebie.
Z dalekich ciemności mrugał teraz ku nam złotawy punkcik.
— Światełko — powiedział Karol. — Tam ktoś jest.
— Zejdźmy z koni — zarządził Colorado. — Kawałek drogi piechotką dobrze
nam zrobi.
Teraz wędrowaliśmy jeden za drugim. Na koniec doszliśmy tak blisko, iż złotawy
punkcik urósł do rozmiarów sporego kwadracika.
— Tu zostawimy konie — odezwał się Colorado. — Pod pana opieką, doktorze.
Jeśli pan usłyszy strzelaninę, proszę wskoczyć na siodło i dobrze wytrzeszczać
oczy. Kto wie, może zajdzie konieczność szybkiego wycofania się z tego miejsca.
Gdyby przypadkiem wylazł na pana jakiś obcy człowiek, proszę natychmiast
uciekać.
— Z trzema końmi luzem? Jak pan sobie to wyobraża, Colorado?
— Zostawi pan nasze wierzchowce i tego znalezionego. Przydadzą się nam
później. Jeśli wpadniemy, oczywiście. Pana w tym głowa, aby ruszyć, jak tylko
będzie możliwe, naszym tropem i pomóc w odpowiedniej chwili.
Westchnąłem głęboko, a Karol roześmiał się półgłosem:
— Colorado snuje ponure przypuszczenia. Nie przejmuj się tym, Janie. Nie widzę
powodów, dla których mielibyśmy wpaść w łapy zbirów. No, idziemy!
Przez krótki czas dostrzegałem ich czarne sylwetki, później zakryła je noc.
Siadłem na piasku z oczami zwróconymi na dalekie źródło światła, nastawiając
dobrze uszu. Ale noc była cicha, a szelest kroków moich towarzyszy umilkł po
kilku sekundach.
Dłużyło mi się nieznośnie. Czułem się jak samotny patyk na pustyni lub jak kołek
w płocie, któremu powyrywano wszystkich sąsiadów. Niewiele brakowałoby, a
zapadłbym w drzemkę. Żeby temu zapobiec, podniosłem się i począłem wolno
krążyć dokoła gromadki koni. Tak minęła godzina i nic się nowego nie
wydarzyło. Na koniec jednak wydało ma się, iż słyszę daleki, przytłumiony
tętent. Padłem plackiem i przyłożyłem ucho do ziemi. Odgłos umilkł. Podniosłem
do oczu lornetkę. W niczym mi to nie pomogło, tylko daleki blask padający z
okna stał się wyraźniejszy. Gdy tak cisza trwała nadal, doszedłem do wniosku, iż
padłem ofiarą złudzenia słuchowego. Jakżeż mi się dłużyła ta noc! Zapaliłem
fajkę, co było dużą nieostrożnością, bo zapach dymu na otwartej przestrzeni,
zwłaszcza w porze nocnej, niesie się bardzo daleko. Fajka pozwoliła mi czuwać z
napiętą uwagą aż do chwili, w której ujrzałem przed sobą cień czarniejszy od
nocy, zbliżający się wolno w moim kierunku. Stanąłem za swoim koniem, gotów
do skoku na siodło. Czekałem natężając oczy. Po chwili cień stał się wyraźną
sylwetką człowieka. Jeszcze chwila, a rozpoznałem Karola. Nie będę ukrywał, iż
westchnienie ulgi wyrwało mi się z piersi.
— Idziemy, Janie.
Wzięliśmy konie za uzdy, ale z mustangiem Colorado wydarzyła się rzecz
kłopotliwa. Nie chciał ruszyć z miejsca. Próbowaliśmy na różne sposoby zmusić
do tego uparte zwierzę. Nic nie wychodziło. Wreszcie Karol znalazł sposób:
zagwizdał parokrotnie, za każdym razem zmieniając wysokość tonu, aż wreszcie
trafił na właściwy, bliźniaczo podobny do gwizdu Colorado. Poskutkowało.
— No i jak tam? — zapytałem, kiedy wlekliśmy się przez piachy.
— Znakomicie. Domyślasz się zapewne, iż Lessera już nie zastaliśmy. Ale za to
spotkaliśmy dwu drabów spod ciemnej gwiazdy. Oczywiście udawali
niewiniątka, zabłąkanych podróżnych, ale gdy odkryliśmy... no, zgadnij?
— Nie zgadnę, mów dalej.
— Dobrze. Otóż we wnętrzu stodoły, bo tam jest stodoła, znaleźliśmy żonę
O'Briena z synem. Całych i zdrowych, chociaż wymęczonych i
wymizerowanych. Dziwny człowiek z tego Lessera. Więźniami opiekowano się
dość troskliwie, sami to przyznali.
— Rzeczywiście — mruknąłem. — Ale nie przekonasz mnie, że Lesser to
dżentelmen. Co to, to nie! Po prostu pragnie mieć zakładników całych i
zdrowych. Tym trzyma w szachu O’Briena.
— Zgadzam się. Uważaj teraz, Janie. Ten zwariowany farmer pokopał tu jakieś
doły.
Zwolniliśmy jeszcze bardziej kroku, nie tyle z obawy o siebie, ile o konie.
Wreszcie wkroczyliśmy w smugę światła. Widziałem już wyraźnie zarys okna i
ścianę budynku. Usłyszałem, jak skrzypnęły drzwi i nowa ścieżka blasku padła
nam pod nogi. Ujrzałem na niej Colorado.
— Jesteście?
— A jakże — odparł Karol. — Razem z całą stadniną.
Teraz druga osoba wyszła przed budynek.
— To ty, George? Pomóż wprowadzić zwierzęta. Poszliśmy kawałek dalej,
omijając jasny kwadrat drzwi. Przed bramą następnego budynku George zabrał
mi konia.
— Tędy, tędy — usłyszałem głos Karola.
Chwycił mnie za rękę i powiódł wprost do wejścia. Przekroczyłem próg. Wnętrze
przedstawiało się nieco ponuro. Niska izba prawie pusta. Jedyne umeblowanie
stanowiły dwie ławy i wąski stół między nimi. Na stole sterczała wielka,
staroświecka lampa naftowa, rzucająca dokoła mdły blask. Ale światła dodawały
potężne polana buchające złotym płomieniem we wnętrzu obszernego, z
kamienia spojonego kominka. Nad ogniem, na haku wbitym z boku, wisiał
żelazny, mocno okopcony sagan, we wnętrzu którego coś bulgotało. W takich
garach duszono ongiś potrawki z wiewiórek, ulubiony przysmak osadników
Nowej Anglii.*
Pociągnąłem nosem. Pachniało wcale przyjemnie. Poczułem nagle głód, ale
przede wszystkim zapragnąłem napić się wody. Dostrzegłem wiadro i począłem
rozglądać się za jakimś kubkiem.
— Dobry wieczór, doktorze. Odwróciłem się.
— Kubek stoi na oknie, proszę wziąć.
Nowa Anglia — Taką nazwę nosiły pierwsze kolonie założone na wybrzeżu Atlantyku. W skład ich
wchodził m. in. obecny stan Massachusetts.
Woda była zimna, o lekko metalicznym smaku. Wyglądało na to, iż niedoszły
rolnik dokopał się mineralnego źródła.
— Dziękuję — powiedziałem odetchnąwszy głęboko. — Jak się pani czuje?
Chyba nie potrzebuję wyjaśniać, kim była jedyna w tym pustym domu kobieta.
Niewiele z nią rozmawiałem podczas krótkiego pobytu w zagrodzie O'Briena.
Stała teraz przede mną w złotawym blasku płomieni, wysoka i szczuplejsza, niż
mi się dotąd wydawało.
— Jakoś dałam sobie radę — odpowiedziała. — Oni nie byli źli.
— Jednakże... taka długa jazda..
Roześmiała się:
— Od dziecka jeżdżę konno. To był drobiazg. Martwię się tylko o Sama, ale go
przecież uwolnicie?
— Po to tu jesteśmy — wpadł jej w słowo Colorado wchodząc do izby.
Westchnęła:
— Co się dzieje w naszym gospodarstwie? Wszystko zmarnieje, jeśli to potrwa
dłużej.
Zerknąłem na Colorado. Pani O'Brien nie wiedziała, że jej dom padł ofiarą ognia.
A więc rację miał Karol przypuszczając, iż pożar wybuchł już po porwaniu
gospodarzy.
Colorado głośno odetchnął, spojrzał kobiecie prosto w oczy i rzekł:
— Nie ma tu co ukrywać, chałupa spłonęła.
— Co?! Spalili ją? Łotry! A zawsze powtarzałam Samuelowi, żeby nie jeździł do
Santa Rosa. Całe zło z tego poszło...
Oczekiwałem, że teraz pocznie lamentować. Nie byłoby w tym nic dziwnego.
Strata takiego dorobku była przecież wystarczającym powodem. Omyliłem się
jednak. Nieoczekiwanie zapytała:
— Pewnie jesteście głodni? — i nie czekając odpowiedzi dodała: — Siadajcie,
zaraz podam.
Spełniliśmy jej życzenie, a po chwili przyłączyli się do nas Karol i George.
Dopiero teraz Colorado wyjaśnił prawdopodobną przyczynę pożaru.
Zareagowała na tę wiadomość w sposób dla mnie nieco zaskakujący:
— A więc jednak nie są oni tacy źli. Przyjemnie o kimś pomyśleć, że jest lepszy,
niż się wydawał.
Pani O'Brien widać nie bardzo wzięła do serca stratę dobytku. Być może Samuel
był — zgodnie z opinią Colorado — nie byle jakim kutwą i miał odłożoną sporą
sumkę. Być może, iż jego żona zaliczała się do osób niełatwo dających
wyprowadzić się z równowagi. Kobieta, która zniosła ogromny trud
pionierskiego okresu gospodarki osadniczej, w niczym nie mogła przypominać
mieszkanek “ucywilizowanego" wschodu Ameryki. Nie każda przecież potrafiła
zdecydować się na rozpoczęcie nowego życia na tych pustych przestrzeniach i
wytrwać. Ale skoro wytrwała — niełatwo było ją złamać.
Podała nam na blaszanych talerzach mięso pokrajane w drobne kawałki, podlane
gęstym sosem.
— Potrawka, doktorze — zauważył Colorado. — Prawdziwa antylopa. Odkryłem
tu spiżarnię doskonale zaopatrzoną. Dom musiał być od dawna kryjówką bandy.
— A my siedzimy sobie spokojnie jak w centrum Nowego Jorku — wtrąciłem.
— Bez obawy, doktorze. Dobrze wszystko spenetrowałem. Oni odjechali jeszcze
o zmierzchu. I nie wrócą aż za kilka tygodni. Jeśli ich wcześniej nie capniemy.
— Skąd taka pewność?
— Z wypowiedzi tych dwu drabów. Są mrukliwi, lecz coś niecoś zdołałem od
nich wyciągnąć.
— Jakich drabów?
— Już ci mówiłem o tym, Janie — wtrącił Karol. — Chodzi o tych strażników,
którzy pilnowali panią O'Brien i jej syna.
— A jakżeście ich znaleźli?
— Niech powie Colorado — odparł Karol. — Nie będę odbierał mu tej
przyjemności.
Uśmiechnął się, ale Colorado zachował powagę na twarzy.
— Oczywiście, że opowiem — odparł. — Tylko trochę się pokrzepię. Nareszcie
jakieś prawdziwe jedzenie.
Pokrzepiał się dość długo, wreszcie odstawił na bok parokrotnie napełnianą
miseczkę. Po czym zwrócił się do George'a:
— Weź, chłopcze, jaką pukawkę i zobacz, jak się czują nasi jeńcy. Przy okazji
nakarm konie. W stajni leży kilka worów kukurydzy. I obejdź dokoła budynki.
Nie szkodzi popatrzeć. No, idź, mój chłopcze.
Dopiero teraz dowiedziałem się, jaki był przebieg nocnej wyprawy Karola i
Colorado. Pod same zabudowania dotarli bardzo szybko i bez przeszkód. Psów tu
nie było. Potem zajrzeli przez okienko, właśnie to oświetlone, i dostrzegli
wewnątrz izby dwu mężczyzn. Jeden z nich był zajęty krajaniem mięsa, drugi roz-
palał ogień w kominku. Okno było szczelnie zawarte i żaden odgłos rozmowy nie
docierał na zewnątrz.
Karol i Colorado wartowali pod tym oknem przez jakiś czas. Nie byli pewni, czy
ci dwaj mężczyźni są jedynymi mieszkańcami farmy. Jednakże nikt więcej nie
wszedł do wnętrza domu. Zdecydowali się obejść wszystkie zabudowania. W tej
wędrówce posuwali się wzdłuż ścian. W mieszkalnym domu było zapewne
więcej pokojów, bo natrafili jeszcze na dwa otwory okienne, pozabijane deskami.
Do domu prawie że przytykał drugi budynek. Przyłożyli uszy do ściany i usłyszeli
lekki tupot i parskanie. Colorado chciał uchylić wielkie, podwójne wrota, nie
mógł jednak tego dokonać bez odsunięcia potężnego, żelaznego rygla. Obawiając
się więc hałasu, zaniechał swego zamiaru. Poszli dalej. Za stajnią wznosił się
nieco niższy budynek, również bez okien, z drzwiami zaopatrzonymi w zamek.
Karol próbował je otworzyć, bez rezultatu. Obeszli więc dokoła całe
zabudowania, posuwając się ostrożnie, przystając co kilka kroków i nasłuchując.
Gdy przebyli większą część powrotnej drogi, usłyszeli lekkie skrzypienie, jakby
źle naoliwionych, zardzewiałych zawiasów. Przystanęli. Smuga blasku przecięła
im drogę. Usłyszeli obcy głos:
— Przyniosę wody...
Czyjeś kroki zaszurały po piasku. Przylgnęli do ściany. W blasku padającym
przez uchylone drzwi ujrzeli człowieka, jak z wiadrem w ręku zmierzał wprost
przed siebie i po chwili zniknął w ciemnościach. Colorado odczekał chwilę i
ruszył za nieznajomym, aby — jak się wyraził — “uspokoić go". Poszło mu to
bez trudu: podszedł z tyłu i uderzeniem pięści ogłuszył. Ręce związał mu jego
własnym pasem, a nogi — chustką zerwaną z szyi nieprzytomnego. Po czym
wrócił do Karola. Drzwi domu były nadal otwarte. Postanowili nie czekać dłużej.
Jeniec mógł w każdej chwili odzyskać przytomność i uwolnić się z prymitywnych
więzów. Karol stanął tuż za drzwiami i popchnął je lekko. Zaskrzypiały
przeraźliwie.
— To ty, Ralf? — ozwał się głos z wnętrza izby. — Co tam robisz?
Brak odpowiedzi jakoś nie zaniepokoił pytającego. Więc po paru sekundach
Karol powtórzył swój manewr. I tym razem bez rezultatu.
— Wówczas — opowiadał Colorado — poradziłem Wielkiemu Bobrowi, aby
zastukał. Poskutkowało. Z głębi budynku wyskoczył jegomość z pukawką w
ręku. Dosłownie osłupiał, jak zobaczył pańskiego przyjaciela, doktorze. Oniemiał
na kilka sekund, wreszcie wrzasnął:
— Czego?!
— Tam leży jakiś człowiek — powiedział mu Wielki Bóbr.
— Człowiek? — powtórzył i uczynił kilka kroków przed siebie. W ten sposób
znalazłem się akurat za jego plecami. Chwyciłem go za szyją. Niezbyt mocno.
Tyle, ile potrzeba. Nawet nie krzyknął.
Z dalszej opowieści wynikło, że moi towarzysze obu jeńców przenieśli do izby,
skrępowali starannie lassami i dokładnie ich przeszukali. Nie znaleźli nic poza
jedynym kluczem. Do których drzwi mógł pasować?
— Natychmiast przypomniałem sobie o wejściu do budynku przylegającego do
stajni — mówił Colorado. — I co powiecie? To był właśnie odpowiedni klucz. A
kto był za drzwiami? Lucy i George. No, to wszystko.
— A gdzie jeńcy? — zapytałem.
— W sąsiednim pokoju. Wrócili do przytomności i są łagodni jak baranki.
Przenieśliśmy ich tam, żeby nam nie przeszkadzali. Nawet rozmawiałem z nimi.
Najpierw twierdzili, że nie znają żadnego Lessera. Kiedy ich zapytałem, czy ten
Lesser nie ma przypadkiem drugiego nazwiska, nabrali wody w usta. Wówczas
pouczyłem obu łagodnym tonem, iż w ten sposób szykują sobie postronek na
szyje. Dopiero wówczas puścili nieco pary. Zapytali, co im zarzucam. Odparłem,
iż napad i porwanie, co w tych stronach równa się dwóm stryczkom. Przerazili
się. Poczęli przysięgać, że są biednymi traperami, że sobie w tym opuszczonym
domku obrali chwilową siedzibę, że — na koniec — przed paru dniami
przyjechała tu grupa jeźdźców ścigająca jakichś bandytów. Ci ludzie powierzyli
ich pieczy dwu jeńców: żonę i syna herszta bandy. Kazali ich pilnować jak oka w
głowie, póki tu nie powrócą... Znudziło mi się wysłuchiwanie tych bajeczek. Jutro
będzie okazja porozmawiać z nimi dłużej.
— A co z Samuelem? — zapytałem. — Dlaczego go porwano? Czy pani coś o
tym wie?
Okazało się, iż żona farmera była bardzo dokładnie zorientowana w całej sprawie.
Oto, czego dowiedzieliśmy się od niej:
Samuel O’Brien udał się pod koniec zimy z Nowego Meksyku do Arizony, aby
nabyć od Nawajów kilka sztuk owiec. Uważał, iż tylko ten gatunek najbardziej
nadawać się będzie do hodowli w podobnych dla obu terytoriów warunkach
klimatycznych. Żona proponowała, aby zabrał kogoś do pomocy. Nie chciał,
powiedział, że to tylko niepotrzebny wydatek. W czasie swej samotnej wędrówki,
będąc już u celu, zabłądził. W jakiejś bezludnej dolinie zaskoczyła go — rzecz
niezwykle rzadka w tamtych stronach — gwałtowna burza połączona z ulewnym
deszczem. Schronił się wraz z koniem w odkrytej przypadkowo, obszernej grocie.
Lało bez przerwy tak, jak gdyby wodospad Niagary nagle zawisł nad Arizoną.
Kiedy wreszcie ustał ten potop, farmer musiał kilka godzin przeczekać, aż spłyną
rwące potoki, jakie utworzyły się na dnie doliny. Tak zastała go noc. Dopiero o
świcie opuścił grotę. Posuwając się wzdłuż krawędzi stromego grzbietu doliny,
zauważył nagle w głębokiej zapadlinie wymytej przez wodę wierzch drewnianej
beczki. Zeskoczył z konia, oderwał pokrywę i zamarł z wrażenia spojrzawszy do
wnętrza. Było wypełnione złotymi monetami. Napakował ich, ile mógł, do juków
siodła i kieszeni swego ubrania. Z kupna owiec natychmiast zrezygnował bojąc
się podróżować z takim bogactwem. Zasypawszy znalezisko, jak mógł najlepiej, i
porobiwszy znaki na sąsiedniej ścianie skalnej, ruszył w powrotną drogę.
Szczęście mu sprzyjało, bo gdy opuścił dolinę i nie bardzo wiedział, w jakim
kierunku powinien jechać, napotkał wędrownego eksplorera. Ten udzielił mu
dokładnych informacji, a nawet kawałek drogi podprowadził.
O'Brien wrócił na farmę pełen dumy z dokonanego odkrycia. Wraz z żoną i
synem dokonali przeglądu przywiezionych monet. Rozczarowali się nieco, ponie-
waż żadna z nich nie znajdowała się już w obiegu. Należało je sprzedać. Ale
komu i gdzie? W niedalekim miasteczku Santa Rosa znajdował się mały kantor
bankierski. Jednakże O'Brien obawiał się, iż tego rodzaju transakcja obudzi
niebezpieczne zainteresowanie jego osobą. Tymczasem więc przywieziony skarb
zakopał w ziemi, w pobliżu domu. Cała rodzina O’Brienów przysięgła sobie nie
wspomnieć nikomu o zdarzeniu. Nawet Colorado! Tego ostatniego miano
wtajemniczyć dopiero po spieniężeniu zdobyczy. Farmer zamierzał później
odbyć drugą wyprawę do doliny i miał nadzieję, że namówi na nią starego trapera.
Jadąc we dwójkę, mogliby zabrać kilka koni jucznych.
Być może cały ten plan zostałby wykonany, gdyby nie zbytni pośpiech.
Zdecydowano, że po zakończeniu prac gospodarskich O’Brien wyruszy aż do
Santa Fe, miasta wielokrotnie większego od Santa Rosa, by wymienić złote
krążki na dolary. Ale farmerowi zabrakło cierpliwości. Chciał jak najprędzej
wiedzieć, jaką wartość przedstawia znaleziony skarb. W tajemnicy przed żoną
wydobył ze schowka garść monet i pod pozorem kupna nabojów do strzelby
wybrał się do Santa Rosa. W kantorku bankierskim wzbudził duże
zainteresowanie swym numizmatycznym zbiorkiem. Nawet się tego przeląkł i w
efekcie sprzedał tylko część monet. Po czym — zamiast natychmiast wracać do
domu — poszedł do gospody.
— Diabeł go skusił — komentowała ten wypadek pani Lucy.
Rzeczywiście, diabelska to musiała być sprawka, że Samuel O’Brien —
kutwa—dusigrosz — zdobył się nagle na gest. Postawił wszystkim obecnym w
salonie kolejkę whisky. Potem nastąpił rewanż ze strony zaproszonych. Dobrze
musieli sobie popić, bo ogarnięci pijacką czułością całą gromadką odprowadzili
O’Briena — w nocy — pod samą zagrodę.
Farmer, kiedy wytrzeźwiał, opowiedział o wszystkim żonie. To znaczy: tyle
opowiedział, ile pamiętał. W sumie: niezbyt wiele.
Tego właśnie ranka, kiedy Karol, Colorado i ja wybraliśmy się na polowanie, w
parę godzin po naszym odjeździe przybyło do farmy trzech jeźdźców. Powitali
Samuela jak starego znajomego, mimo że farmer nie bardzo ich sobie
przypominał. Mówili, że jadą do Santa Fe i wpadli na chwilkę, żeby się
zrewanżować. Rzeczywiście, przywieźli kilka butelek whisky.
— Bardzo mi się to nie podobało — opowiadała pani Lucy. — Odciągnęłam
męża na stronę; “Będziesz pił od rana, Samuelu, czyś ty zgłupiał? Poczekaj
chociaż, jak wrócą z polowania nasi goście". Przyznał mi rację.
Przybysze nie chcieli jednak czekać na nasz powrót. Pani O’Brien przyrządziła
naprędce skromne śniadanie, odbito butelki i całe towarzystwo zasiadło za
stołem. Nie na długo zresztą. Szybko uporano się i z jedzeniem, i piciem. Poczęto
się żegnać. Przed samym odjazdem nieproszeni goście zapytali, czy nie mogliby
— za odpowiednią dopłatą — zamienić swych koni na wierzchowce farmera.
O’Brien, jak zwykle łasy na pieniądze, chętnie się zgodził. Dwu spośród
przybyłych udało się wraz z gospodarzem do stajni, trzeci pozostał z gospodynią i
jej synem. Usiłował zabawiać ich rozmową. Nie bardzo mu to wychodziło. Jak
zauważyła pani Lucy, był bardzo niespokojny. Co chwila spoglądał ku bramie,
raz nawet wyszedł poza ogrodzenie mówiąc, że słyszy tętent. Gospodyni
ucieszyła się sądząc, że to wraca nasza trójka.
— Miałam złe przeczucie — mówiła. — Chociaż ci znajomi Samuela byli bardzo
grzeczni, jakoś mi się nie podobali.
Oględziny koni się przedłużały. Wreszcie przyszedł jeden z nabywców mówiąc,
iż Samuel prosi, aby żona udała się do stajni. Uczyniła to natychmiast, ale ledwo
przekroczyła próg, zarzucono jej płachtę na głowę, przewrócono i skrępowano. A
gdy po kilku minutach zdjęto jej z głowy zasłonę, stwierdziła, iż leży obok męża i
syna. Całych i zdrowych, ale tak samo związanych jak ona.
Zapytała wówczas, siląc się na spokój:
— Czego od nas chcecie?.
— Niech się pani nie denerwuje — odparł jeden z drabów. — Nic wam nie grozi,
a o co nam chodzi, pogadamy później.
Wsadzono całą rodzinę na konie, uprzedzając, iż w razie próby ucieczki będą
strzelać.
— Mnie tym nie zastraszyli — opowiada pani Lucy — ale Samuel zupełnie stracił
ducha. Przykrępowali go do konia i tak ustawili w szeregu jadących, że nie
mogłam z nim zamienić ani jednego słowa. Początkowo miałam nadzieję, że
wrócicie szybko i zdołacie nas doścignąć.
Jechali cztery dni i cztery noce, ciągle nie wiedząc, dokąd ich wiozą i dlaczego.
Piątego dnia przybyli na tę opuszczoną farmę. Tu czekało czterech ludzi, a wśród
nich widać przywódca bandy, bo tytułowano go “szefem".
— Przepraszam — wtrącił się Karol — czy nie dowiedziała się pani jego
nazwiska?
Zaprzeczyła.
— Nazywano go “szefem" — powtórzył George.
— Proszę, niech pani mówi dalej. To wszystko jest bardzo interesujące i bardzo
dla nas cenne — stwierdził mój przyjaciel.
Jak wynikało z dalszej relacji, szef rozmawiał z całą pojmaną trójką. Zażądał od
O’Briena wskazania kryjówki, w której znalazł skarb. Pytał, czy farmer odkrył go
sam, czy też z kimś innym.
— Zachowywał się zresztą bardzo grzecznie — stwierdziła pani Lucy. —
Opowiadał, że ten skarb należał do niego, że go obrabowano.
— Samuel milczał, jakby zapomniał języka w gębie — mówiła. — Ale ja
uważałam, że takie postępowanie do niczego dobrego nie prowadzi. Więc
powiedziałam szefowi, że jeśli to jest jego złoto, trzeba wezwać szeryfa. Wtedy
złożymy zeznanie, a Samuel poprowadzi ich do doliny. Zapytałam, skąd wie o
odkryciu Samuela. Roześmiał się:
— Przecież pani mąż sam mi to powiedział przed kilku dniami w “El Paso".
Możecie sobie wyobrazić, jak się zezłościłam. Wszystko przez wódkę wypitą w
tej obskurnej gospodzie! Ale nie dałam nic poznać po sobie.
— Jeśli mój mąż o tym powiedział — odparłam — należało natychmiast iść do
szeryfa. Przecież w Santa Rosa jest szeryf! Dziwny to sposób dochodzenia swej
własności przez napadanie na spokojnych farmerów.
Szef wcale się tym nie stropił. Powiedział, że byłoby mu bardzo nie na rękę
wciągać do sprawy szeryfa. Wtedy zrozumiałam, że to wszystko kręcenie i
kłamstwo.
Z dalszego opowiadania pani Lucy wynikało, iż szef domagał się od jej męża, aby
udał się z nimi do doliny. Po raz pierwszy wówczas padła nazwa Doliny Śmierci.
Farmer odmówił. Szef odparł, że daje mu trzy dni do namysłu, a pani Lucy radził,
aby wpłynęła na męża. Na tym rozmowa została zakończona. Trójkę więźniów
przeprowadzono do budyneczku, który prawdopodobnie był składem narzędzi
rolniczych. Leżały tam jakieś pordzewiałe pługi i brony, z podartych worków
sypały się resztki ziarna pszenicy i kukurydzy.
Przy uwięzionych siadywał niekiedy strażnik, niekiedy zostawiano ich samych —
skrępowanych i za zamkniętymi drzwiami. Ponury i obrośnięty drab, który im
dostarczał jedzenia i wody, przestrzegał, że ucieczka nie ma żadnego sensu, bo
dokoła — jak sami przecież widzieli — rozciąga się jałowa pustynia, na której
zabłądzi i zginie z pragnienia każdy, kto nie zna drogi.
Mimo tego ostrzeżenia pani Lucy liczyła na przysłowiowy łut szczęścia, gdyby
udało się jej wydostać z magazynu. Niestety, nie trafiła się ku temu okazja. Nawet
wówczas, gdy więźniów wyprowadzano na dwór dla zażycia powietrza i ruchu.
Podczas przeraźliwie długich godzin dni i nocy, które spędzali w mroku budynku,
O’Brien zwierzył się żonie, iż według jego mniemania schowek ze skarbami przy
domu nie został naruszony, a tylko zabrano mu kilka monet, jakie nosił w
kieszeni. Rozmawiali często o Colorado licząc, że już ruszył za nimi w pościg.
Czy jednak zdoła trafić do tego domu na pustyni?
Rozmyślając nad tym pani Lucy doszła do wniosku, iż tylko jakimś pozornym
ustępstwem będzie można polepszyć ich położenie i zwiększyć szansę
odzyskania wolności.
— Powiedziałam Samuelowi, że powinien przystać na żądania ich szefa.
Opuścilibyśmy wreszcie te przeklęte strony, a w drodze mogłaby się nadarzyć
jakaś okazja ucieczki.
Uparty a jednocześnie chciwy farmer nie chciał się zgodzić na tę propozycję.
Nadal uważał znaleziony skarb za swą wyłączną własność. Jednakże pod łącznym
atakiem żony i syna — ustąpił. Kiedy na koniec zjawił się przed nimi szef,
oświadczył mu, że za cenę wolności całej trójki zgadza się na podróż do Doliny
Śmierci. Szef pogratulował mu rozsądku, ale natychmiast wyprowadził z błędu.
Żona i syn zostaną tu jako zakładnicy. Farmer pojedzie z nim i dopiero gdy
schowek zostanie odnaleziony, odzyskają wolność.
— Pani Lucy — mówił dalej szef — będzie traktowana z całym należnym jej
szacunkiem: ani jej, ani synowi włos z głowy nie spadnie, chyba... chyba żeby
O’Brien zrobił jakieś głupstwo, na przykład próbował uciec.
Tak więc cały chytry plan nie udał się. Mimo tego farmer nie oponował przeciw
wyjazdowi.
— Zabrali go przed dwoma dniami — kończyła swą opowieść pani O’Brien. —
Zostałam z synem nadal w tej samej szopie. Pełna byłam najgorszych przeczuć.
Ale teraz myślę, że wszystko dobrze się skończy, skoro ty tu jesteś, Samuelu —
zwróciła się do Colorado — i ci dwaj panowie. Tobie się każda rzecz udaje.
— Gdyby to było prawdą, nie siedziałbym teraz w tej obskurnej izbie — mruknął
stary traper.
— Jak to? Nie przyszedłbyś nam z pomocą?
— Wcale bym was nie znał. Nie najlepiej los mną pokierował i nie wszystko mi
się udało.
— Czy po odjeździe Lessera nikogo tu nie było? — zapytałem widząc, że
Colorado dziwnie się zasępił. — Czy nic pani nie zauważyła?
— Owszem. Dzisiaj rano usłyszałam tupot kopyt. Z początku myślałam, że to
ktoś z bandy. Potem ucieszyłam się: strzelano. Byłam pewna, że to wy... Po-
częliśmy wołać, by zwrócić waszą uwagę. Ale nikt się nie zjawił. Kopyta jeszcze
raz zatętniły i wszystko ucichło. Kiedy nam przyniesiono jedzenie, pytałam, co
się stało. Ale nic mi nie wyjaśniono. Więc poczęłam się martwić, że znowu nasze
wyzwolenie odwleka się nie wiadomo na jak długo.
— Spotkaliśmy tego człowieka — odezwał się Colorado. — Na pewno nie
wiedział o waszym istnieniu, a gdyby nawet wiedział, w niczym by nie pomógł.
— Czy mówił, dlaczego strzelał?
— Nie mówił. I nic już więcej nie powie. Ranili go śmiertelnie. Ale o co poszło,
nikt z nas tego nie wie.
Nocna wędrówka
Zrobiło się późno. Dokładne przesłuchanie więźniów odłożyliśmy do
najbliższego ranka. Co mieliśmy z nimi począć? Było rzeczą oczywistą, iż nie
możemy ich zabrać ze sobą.
— Pozostaje nam tylko jedno — stwierdził Colorado — powierzyć straż nad
więźniami tobie, Lucy, i George'owi. Nie widzę innego wyjścia.
— Chyba pan żartuje, Colorado? — wyrwałem się. — Jeśli Lesser ze swymi
ludźmi...
— Nasza sprawa, żeby nie wrócił. Zresztą, wymyślcie coś lepszego. Nas trzech to
i tak niewielkie siły. Czeka nas ciężka przeprawa. Można by więźniów wypuścić,
ale wówczas ruszą za nami albo zawiadomią o wszystkim Lessera.
— Zabierzemy im konie — wtrącił się Karol.
— I to nie daje pewności, że stąd nie uciekną.
— Colorado ma rację — powiedziała pani Lucy. — Zostanę z synem do waszego
powrotu. Są tu dwa konie, wcale niezłe. W razie czego czmychniemy.
— Dokąd? — zapytał Karol.
— A chociażby do Santa Rosa...
— Za daleko.
— Nie ma co snuć tak ponurych przypuszczeń —= zauważył Colorado. —
Przecież banda nie wróci tu przed znalezieniem skarbu. To po pierwsze. A po dru-
gie: będziemy jej deptać po piętach i obserwować cały czas. Po trzecie: moim
zdaniem oni nigdy do tej doliny nie dojadą. Wyswobodzimy Samuela wcześniej.
Nie ma więc się czego lękać. Lucy może tu zostać do naszego powrotu. Chyba
was przekonałem?
— Nie widzę innego wyjścia z sytuacji — stwierdził Karol.
I na tym stanęło. Wyznaczyliśmy kolejność nocnych wart. Na mnie przypadła
pierwsza, najwygodniejsza, bo później aż do rana ma się spokój, a nic mnie
bardziej nie męczy, jak w połowie przerwany sen.
Wziąłem sztucer i podczas gdy reszta zajęła się moszczeniem legowisk przy
pomocy słomy przyniesionej ze stajni, począłem zapoznawać się z terenem
otaczającym budynki. Nie była to wcale łatwa sprawa. Długą chwilę stałem w
miejscu czekając, aż wzrok przyzwyczai się do ciemności. Potem przeszedłem
wzdłuż zabudowań i wróciłem pod oświetlone okno. Naftowa lampka została
nieco przyćmiona. Jej słaby blask nadal jednak wybiegał poza szybę. Czy nie było
nieostrożnością pozostawienie światła na całą noc? Chciałem wejść do izby, ale
jeden rzut oka przez okno przekonał mnie, iż wszyscy już leżą na warstwie słomy
i zapewne śpią. Postanowiłem nie wchodzić i nie budzić. Jeśli uważali, że blask w
oknie nie ściągnie tu żadnych nieproszonych gości, nie będę się upierał.
Nocna warta, jak każda zresztą, po pewnym czasie nuży. Zwłaszcza wówczas,
gdy dokoła nic się nie dzieje. Czujność tępieje, słuch i wzrok tracą na ostrości.
Znałem taki stan bardzo dobrze. Postanowiłem go w jakiś sposób zwalczyć. Od
mej czujności zależało przecież bezpieczeństwo czterech osób. A jeńcy? Nie
wyglądało to prawdopodobnie, ale mogli wyswobodzić się z pęt. Co pewien czas
zbliżałem się do okna i zaglądałem do wnętrza izby. Tam, pod ścianą, jak najdalej
od drzwi, umieszczono naszych więźniów. Colorado słusznie tak postanowił, nie
chcąc pozostawiać schwytanych w przyległej pustej izbie. Za każdym razem
kierowałem wzrok w tamtą właśnie stronę, ale nie zauważyłem nic podejrzanego.
Uspokojony wracałem na przeciwległy kraniec zabudowań.
Jak długo trwała moja wahadłowa wędrówka od stajni do okna i z powrotem —
trudno mi określić. W końcu doszedłem do wniosku, że warto zaznajomić się z
nieco dalszą okolicą. Na przykład ze źródłem wody. Gdzież tu jest studnia?
Począłem rozglądać się dokoła. Potem ruszyłem kawałek zupełnie na ślepo, ale
kierunek widać wybrałem właściwy. Kilka kroków dalej dostrzegłem jakieś
zamazane kształty i podszedłszy bliżej, ujrzałem pompę. Dotknąłem wielkiego
żelaznego koła, opatrzonego w korbę, połączonego z przekładnią ginącą we
wnętrzu metalowego cylindra. Niedoszły rolnik musiał stracić sporo dolarów na
takie urządzenie. Nic dziwnego, że nie starczyło mu na budowę systemu
irygacyjnego. A może ziemia była tu aż tak jałowa, że nawet dostarczenie jej
odpowiedniej ilości wilgoci na nic się nie zdało?
Okrążyłem pompę, pokręciłem kilka razy kołem, aż chlupnęła strużka wody, i
pomaszerowałem wprost w ciemność. Co pewien czas spoglądałem za siebie.
Żółty prostokącik dalekiego okna dodawał mi otuchy. Droga nie była równa. Raz
po raz wyrastały przede mną wydmy, które okrążałem to w prawo, to w lewo. Tak
klucząc musiałem zejść z linii światełka mrugającego za moimi plecami, bo kiedy
odwróciłem się — otaczała mnie ciemność nocy. Oddalałem się coraz bardziej od
farmy, czujnie rozglądając się dookoła. Przemierzywszy w ten sposób kilkanaście
jardów skręciłem w bok, pod kątem, zamierzając w ten sposób obejść dokoła
teren całej farmy. Światełka nadal nie dostrzegałem. Zauważyłem natomiast w
dali przed sobą różowy blask. Delikatny i zaledwie odbijający się od mrocznego
tła. Przystanąłem. Czy było to odbicie światła gwiazd na jakichś błyszczących
głazach, na odłamkach miki? A może w tamtej stronie znajdował się zbiornik
wody dającej kolorowy refleks?
Przyłożyłem do oczu lornetkę. Nic mi nie wyjaśniła. Ruszyłem w stronę
zagadkowego blasku.
W miarę przybliżania się do tajemniczego celu różowy refleks nabierał
intensywności, coraz mocniej kontrastował z otoczeniem, aż wreszcie poznałem
źródło światła. To była po prostu łuna! Odbicie na niebie jeszcze niewidocznych
dla mnie płomieni. Zatrzymałem się.
Gdyby otaczała mnie preria albo las, mógłbym przypuszczać, iż płonie skrawek
poszycia. Ale przecież dokoła ciągnęła się jałowa pustynia. Czyżby płomień był
dziełem rąk ludzkich? Wahałem się przez chwilę: iść dalej czy zawrócić?
Jednakże zdecydowałem się zbadać dokładnie przyczynę ognia.
Początkowo szedłem wyprostowany, później pochyliłem się. W ten sposób
dotarłem na odległość, z której mogłem stwierdzić, iż źródłem łuny musiało być
ognisko, chociaż płomienia wciąż jeszcze nie mogłem dostrzec. Widocznie
znajdowało się w jakimś zagłębieniu gruntu. Z tej odległości przypominało jakby
krater czynnego wulkanu, z wnętrza którego buchała smuga czerwieni. Od czasu
do czasu dostrzegałem snopy iskier lecące ku niebu. Któż mógł być tak niesły-
chanie lekkomyślnym w tych niebezpiecznych stronach? Na pewno nie Indianie,
ale i nie traperzy.
Rozpocząłem najmozolniejszą część wędrówki. Czołgałem się powoli, aż po pół
godzinie znalazłem się na skraju płaszczyzny spadającej łagodnie ku zagłębieniu
przypominającemu swym kształtem jakąś gigantyczną miskę. Tu przejście
zagrodził mi półkolisty pas niskich krzewów, całkowicie pozbawionych liści,
wyschniętych. Prawdopodobnie zapadlina była niegdyś zbiornikiem wody
zasilanym z podziemnego źródła lub rzeczką, którą zasypały piaski. Pozostał po
tym jedynie pas martwych badyli, tak blisko obok siebie rosnących, iż każda
próba ich sforsowania nieuchronnie wywołać musiała hałas. Jednakże poprzez
odstępy między nagimi łodygami mogłem dostrzec dostatecznie wiele. Wokół
trzaskającego ogniska siedziało czterech ludzi. Nieco z boku piętrzył się stos
narąbanego chrustu, a za nim w cieniach nocy i blaskach ognia — dostrzegłem
konie i piątego mężczyznę z karabinem w ręku. Czuwał nad bezpieczeństwem
towarzyszy. Ten ogień, ta warta z daleka widoczna, stanowiły dowód skrajnej
zaiste nieroztropności. Jeden dobry strzelec leżący na moim miejscu i posiadający
wielostrzałową broń mógł w ciągu minuty unieszkodliwić całą piątkę.
Zgromadzeni w kotlinie ludzie nosili mundury kawalerii federalnej. Serce zabiło
mi z radości. Los Lessera i jego bandy został przesądzony! Przy takiej pomocy
można by pokonać nawet znacznie liczniejszą grupę przeciwników. Nie wątpiłem
ani przez chwilę, iż żołnierze zechcą nam towarzyszyć. I chociaż sami niezbyt
widać byli otrzaskani z warunkami życia na prerii, pod kierunkiem Colorado czy
Karola oddać nam mogli olbrzymie usługi. Ewentualna pomoc Pehnulte —
gdybyśmy nawet przypadkiem na niego trafili — stawała się zbyteczną. Tak więc
teraz powinienem był pokazać się wojskowemu patrolowi i zaprosić jego
dowódcę do farmy na pustyni. Już chciałem się zerwać z ziemi i głośno oznajmić
swoją obecność, gdy nagle ogarnęły mnie zbawienne wątpliwości i nakazały
błyskawicznie zmienić decyzję. Pomyślałem, iż moje nagłe ukazanie się może
spowodować nieoczekiwane skutki. To przecież nie byli doświadczeni traperzy.
Mogło się więc zdarzyć, iż na mój widok oddadzą do mnie salwę. Trzeba było
jakoś przygotować to nieoczekiwane spotkanie. Wolno, wolniutko wycofałem się
poza obręb światła. Dopiero wówczas podniosłem się, przerzuciłem sztucer przez
ramię i swobodnym krokiem począłem zmierzać w stronę obozowiska. W tej
nocnej ciszy musieli mnie usłyszeć. Kiedy dotarłem do granicy uschłych
krzewów, ostry, przenikliwy głos kazał mi stanąć. Ujrzałem wartownika z
karabinem w dłoni, tkwiącego na skraju blasku i ciemności.
— Kim jesteście? — zapytał.
— Szukam pomocy.
— Jesteście sami?
— Moi towarzysze znajdują się niedaleko.
— O co chodzi?
— Pragnę mówić z dowódcą — odparłem. Przybliżył się i obejrzał mnie
dokładnie.
— Idźcie naprzód.
Ruszyłem depcząc z głuchym trzaskiem uschłe patyki krzewów. Ognisko, jak
stwierdziłem, zostało nieco przygaszone. Przy samym ogniu nie było nikogo.
Stanąłem rozglądając się dokoła. Dopiero wówczas z ciemności wyłoniła się
nowa postać.
— Sierżancie — powiedział mój konwojent — ten człowiek żąda pomocy.
— Dobrze. Wracajcie na posterunek. Thompson, chodź tutaj. Walker i Haig,
pilnujcie tamtej strony. Diabli wiedzą co... — przerwał w połowie zdania i
zwrócił się do mnie:
— Siadajcie... — wskazał ręką tobołek leżący obok.
Jakiś żołnierz, prawdopodobnie wezwany przez sierżanta Thompson, stanął tuż
obok mnie i spojrzał mi w twarz.
— To nie on — powiedział.
— Oczywiście, że nie on — przytaknął sierżant. — O co chodzi? — zwrócił się
znowu do mnie. — Komu potrzebna nasza pomoc? A przede wszystkim skąd
znaleźliście się na tym pustkowiu?
— Jestem lekarzem — odparłem.
Zrobił minę, jakby się chciał roześmiać.
— Lekarz? Czy szuka pan pomocy dla rannego?
— Nie, nie o to chodzi. Niedaleko stąd, w opuszczonej farmie, przebywają moi
przyjaciele: kobieta, dwu mężczyzn i chłopak. Czy nie może pan rozkazać swym
ludziom, aby udali się ze mną? W pół godziny będziemy na miejscu.
— Szukaliśmy tego budynku. Czy między wami nie znajduje się człowiek o
nazwisku Drake?
— Roger Drake?! — zawołałem zdumiony.
— Niech pan nie krzyczy. Czy moje pytanie jest takie dziwne? To przestępca.
Ścigamy go od dwu tygodni.
— Nie ma go wśród nas — odparłem. — Ale na farmie znajduje się ktoś, kto wie
bardzo dużo o Rogerze Drake. Chodźmy tam.
— Chwileczkę. Jak się nazywa ten znajomy Drake'a?
— Colorado.
— Colorado! — sierżant klepnął się dłonią po kolanie.
— Tego nam było potrzeba. Teraz złapiemy Drake'a, to pewne.
Wzruszyłem ramionami.
— Nigdy go nie schwytacie.
— Dlaczego?
— Dlatego — odparłem nieco głośniej niż chciałem — że wasz Drake nie żyje.
— Mam w to uwierzyć?
Spojrzał na mnie podejrzliwie.
— Zapytajcie się Colorado.
— Gdzie on?
— Już mówiłem. Bierzcie konie za uzdy, zaprowadzę was. Ja muszę wracać.
Będą się niepokoić o mnie.
To stwierdzenie nie wywołało żadnego efektu, zupełnie jakbym przemawiał do
skały.
— To wyście zabili Drake'a?
— Nie, nie zabiliśmy. Odłóżcie sierżancie śledztwo do stosowniejszej chwili.
Colorado powie wam wszystko.
— Poczekamy do rana.
Sierżant chyba podejrzewał podstęp, ale na bezczynne siedzenie do świtu nie
mogłem się zgodzić.
— To czekajcie — odparłem. — Ja wracam. Zrobiłem ruch, jakbym chciał się
podnieść.
— Nie wiem, kim pan jest: lekarzem czy włóczęgą, ale nie wolno panu stąd się
ruszyć bez mej zgody.
Roześmiałem się głośno:
— A to czemu?
— Wyglądacie na wspólnika bandyty.
— Bzdura! Drake'a widziałem raz jeden tylko. Martwego. Szkoda czasu,
sierżancie, na takie pogaduszki. Drake nie żyje, a my ścigamy niebezpieczną
bandę. O świcie musimy ruszyć w dalszą drogę.
— A to coś nowego! Jakaś banda? Pierwszy raz słyszę. Oddajcie broń, człowieku,
żeby się wam co złego nie stało.
Westchnąłem. Sierżant widać nie grzeszył wielkim rozumem, a jego ostrożność
wyglądała na postępowanie tępego służbisty, wychowanego na przepisach
regulaminu, którego nie potrafił dostosować do okoliczności i potrzeb. Dlatego
chyba zaświtał mu w głowie pomysł aresztowania. Nic gorszego nie mogło mnie
w tej sytuacji spotkać. Gdyby tak Lesser dla jakichś powodów zawrócił?
Schwytałby wszystkich.
Wolnym ruchem zsunąłem z ramienia sztucer, wyciągnąłem zza pasa rewolwery.
— Proszę — powiedziałem. — Nie mam zamiaru uciekać. A banda, o której
mówiłem, to nie wymysł. Nie wiem, czy słyszeliście kiedykolwiek o Słońcu
Arizony...
— Słyszałem — przerwał mi. — Cóż się z nią stało?
— Część zginęła, część rozproszyła się, część dostała się do niewoli. Ale
przywódca zdołał uciec...
— To mnie nie obchodzi. Powiedzcie, co stało się z jeńcami.
— Zostali doprowadzeni do fortu Huachuca.
— Kto ich przywiódł?
Nie mogłem pojąć, o co sierżantowi chodzi, ale odparłem:
— Pewien meksykański hacjender.
— Jak się nazywa?
— Don Pedro Gonzales.
— Zgadza się — mruknął — ale mogliście o tym słyszeć od innych. To była
głośna historia.
— O co panu chodzi, sierżancie?
— Należę do garnizonu Huachuca. Bawiłem wówczas w forcie i wszystko
widziałem.
— Na pewno?
— Mam oczy.
— Podejrzewam, że wówczas pan oślepł albo teraz..
— Ho, ho! Mocno powiedziane. I czemuż to miałbym zaniewidzieć?
— Oprócz Gonzalesa były jeszcze inne osoby. Na przykład szeryf z Rainy Valley,
traper o przezwisku Wielki Bóbr...
— Prawda. Pamiętam, że znajdował się wśród nich jakiś poszukiwacz złota,
bardzo zabawny jegomość, i...
Przerwał, począł mi się przyglądać z uwagą.
— I kto? — zapytałem zniecierpliwiony.
— I... pewien lekarz — odpowiedział przeciągając słowa. — Czy to... nie pan był
tym lekarzem? W biały dzień od razu bym poznał. Niech mi pan wybaczy, dok-
torze. Doprawdy nie wiem, jak to naprawić. Czemu mi pan tego od razu nie
powiedział?
— Przecież mówiłem, że jestem lekarzem.
— Ach, jakoś tego nie skojarzyłem z Huachuca. Pan mnie również nie poznał.
Wszystko przez to...
— Niestety, nie przypominam sobie pańskiej twarzy. Tam było tylu żołnierzy.
— Dajmy temu spokój. Pan wspominał, doktorze, o jakiejś bandzie. W czym
mogę pomóc?
— Chodźmy natychmiast do farmy.
— A droga bezpieczna?
— Co najwyżej można sobie zwichnąć nogę na jakimś dołku. Szkoda każdej
chwili. Ruszajmy!
Na to kolejne ponaglenie nic mi nie odpowiedział. Zwrócił się tylko do swych
podkomendnych i wydał im rozkazy. Obóz zwinięto migiem. Po paru minutach
konie uszykowano do drogi, a ognisko zasypano, mimo iż nie groziło tu
niebezpieczeństwo pożaru. Opuściliśmy wreszcie dolinkę. Ja otwierałem pochód
krocząc ramię w ramię z podoficerem, dalej szli żołnierze prowadząc
wierzchowce za uzdy.
Muszę się pochwalić: mimo iż moja nocna wędrówka nie odbywała się wcale po
linii prostej, jej powrotny kierunek wybrałem bezbłędnie. Po przejściu kilkunastu
jardów ujrzałem żółty punkcik — światełko w oknie. Kiedy podeszliśmy tak
blisko, że już rozpoznać można było dach domostwa, rzekłem do sierżanta:
— Niech pan rozkaże zatrzymać się, dalej pójdę sam.
Jeśli moi przyjaciele ujrzą grupę ludzi, mogą nas wziąć za bandę. Muszę ich
uprzedzić.
— Dobrze — zgodził się. — Pójdziemy we dwójkę. Nie bardzo mi jeszcze ufał!
— Niech pan idzie za mną.
Przystał na taką propozycję. Teraz pomaszerowaliśmy szybciej. Wreszcie
ujrzałem sylwetkę wysuwającą się zza węgła domu.
— Czy to ty, Karolu?
— Gdzież się pan podziewał, doktorze? — usłyszałem mocno podenerwowany
głos Colorado.
— Przyprowadziłem gości — odparłem.
— Kogo?
— Dzielnych żołnierzy z pewnym sierżantem na czele.
Ale już sam sierżant wysunął się zza moich pleców.
— Colorado! — zawołał. — Nie poznajesz mnie?
— A to kto znowu?
Zbliżył się szybko, zatrzymał tuż przed nami.
— Na pierwszego niedźwiedzia, jakiego w życiu zastrzeliłem! Toż to Francis
Dawson!
— Ten sam — potwierdził podoficer.
— Jak się masz, chłopcze?!
Padli sobie w objęcia, a ja odetchnąłem. Spodziewałem się bowiem gorzkich
wymówek za zejście z posterunku i wędrówkę po pustyni.
— Jesteś sam? — pytał sierżanta Colorado.
— Z czterema ludźmi.
— Z nieba nam spadłeś! Byliśmy w nie lada kłopocie.
— Coś mi o tym wspominał doktor.
— Wołaj tych swoich chłopaków i idziemy. Trzeba wszystko obgadać. Rankiem
stąd ruszamy. Co za spotkanie! Nie masz pojęcia, jak się cieszę. — Sierżant
krzyknął na żołnierzy, żeby podeszli, a potem zwrócił się znowu do trapera:
— Wiesz, skąd się tu wziąłem?
— Na pewno nie. Ale to jest bez znaczenia. Ważne, żeśmy się znowu spotkali. W
samą porę.
— To ma znaczenie, Colorado. Ścigam Rogera Drake.
— Uff! Aleś mnie zaskoczył. Co za zrządzenie losu: Spotykamy się akurat w
dniu, a raczej w nocy, przed którą zginął.
— Więc to jednak prawda... — sierżant powiedział te słowa głosem bardzo
smętnym. — Wspominał mi już o tym doktor, ale nie myślałem... to znaczy
sądziłem, że nie jest aż tak źle...
Powstrzymałem się od śmiechu, ale nie mogłem się powstrzymać od uwagi:
— Sierżant po prostu mi nie wierzył.
— Niech mu pan wybaczy, doktorze. Francis od urodzenia miał podejrzliwą
naturę, ale poza tym wart jest tyle złota, ile waży. Chodźmy.
Pobudziliśmy wszystkich i wyglądało na to, że o dalszym spaniu nie ma co
marzyć. Sierżant rozstawił swych ludzi wokół zabudowań, a my zasiedliśmy w
izbie dokoła stołu. Słusznie Colorado nazwał dowódcę człowiekiem
podejrzliwym. Sierżant raz jeszcze wrócił do sprawy Rogera Drake. Przede
wszystkim zagadnął, czy nie pomyliliśmy się co do osoby.
— Francis — odparł na to stary traper. — Wiesz dobrze, że znałem go nie od
wczoraj. Jakże mógłbym się pomylić?
Tu opisał, jak i kiedy natrafiliśmy na zwłoki.
— Kto go mógł zastrzelić? — zastanawiał się sierżant.
— Wiem tyle, co i ty. Posądzam któregoś z tych drabów, jakich chcemy
powierzyć twej opiece.
Tu Colorado musiał opowiedzieć o napadzie na zagrodę O’Briena i o
konsekwencjach tego napadu, a na zakończenie dodał:
— Oto właśnie pani Lucy O'Brien z synem. Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem. Ale kto to jest Tom Gordon? Przecież mister Gordon siedzi
przede mną. Pamiętam pana z Huachuca.
— Ten łobuz przybrał sobie moje nazwisko — odparł Karol. — Przed rokiem
nazywał się po prostu Tom Lesser.
— Coś mi świta! To ten przywódca bandy arizońskiej?
— Ten sam — mruknąłem zniecierpliwiony przedłużającą się rozmową. —
Chodzi o to, aby pan pomógł nam go schwytać.
— Musisz to zrobić, Francis — poparł mnie Colorado.
Sierżant poskrobał się za uchem, westchnął ciężko i wreszcie rzekł:
— Obejrzyj nasze konie. Nie damy rady. Gnamy od dwu tygodni za tamtym i tak
nam przeleciał przez palce... — znowu westchnął. — Bardzo mi przykro, Colo-
rado. Nie mogę ci towarzyszyć.
— Cóż on takiego zmajstrował, że armia federalna musiała mu deptać po piętach?
— zapytałem. — Raczej nie ścigacie pospolitych bandytów.*
— Prawda — powiedział sierżant. — Ale tym razem Drake nieco przeholował.
Okradł ekspedycję naukową.
— Zawsze zdolny był do wszystkiego — zauważył zgryźliwie Colorado. — Na
pomysłach mu nie zbywało. Cóż to za ekspedycja?
— Wziął udział w wyprawie kilku naszych naukowców w głąb Meksyku.
— Jako naukowiec? — zapytał Colorado.
— Nie, tak bezczelny nie był. Zabrali go jako ochronę!
— To świetnie — mruknął traper.
— Ekspedycja poszukiwała jakichś starych grobów. Podobno natrafili na skarby
ukryte jeszcze przez Hiszpanów. Drake miał im zabrać część tych znalezisk, gdy
wracali. Zrobiła się z tego wrzawa niemała. Nadeszło polecenie z Waszyngtonu,
żebyśmy się zajęli odszukaniem dowcipnisia. Nieco mnie to zdziwiło — tu
Nad bezpieczeństwem wewnętrznym czuwają szeryfowie, policja i milicja stanowa lub policja
federalna. W opisywanym okresie na zachodzie wojska tylko w wyjątkowych wypadkach używano do
tępienia rozbójniczych band.
zniżył głos — myślałem, żeś już go capnął, Colorado?
— Miałem pecha. Ale mów dalej.
— Niewiele już do powiedzenia. Od dwu miesięcy wojsko przetrząsało Arizonę i
Nowy Meksyk. Ale tylko ja trafiłem na ślad. Przed dwoma tygodniami. No i... nic
z tego.
— Nie narzekaj, Francis. Będziesz mógł się pochwalić odnalezieniem
skradzionych kosztowności. Sporo tego jest. Konia również zabierzesz. Nie chcę
nic, co należało do Drake'a.
Sierżant aż podskoczył na ławie.
— Gdzie ten skarb?
— Zakopaliśmy na pustyni. W jukach.
— Poprowadzisz mnie tam, Colorado, prawda? Spojrzałem porozumiewawczo na
Karola. Pochylił się ku mnie i szepnął:
— Wygląda na to, że Drake nie miał nic wspólnego ze skarbem Lessera.
Skinąłem głową.
— Słuchaj, Francis — odparł traper. — Już ci mówiłem, że nie mamy chwilki
czasu do stracenia. Prosimy cię o pomoc, a ty nie tylko odmawiasz, ale jeszcze
chcesz mnie odwieść od pogoni. Nie, nie pojadę z tobą. Ale opiszę miejsce, trafisz
na ślepo.
W odpowiedzi sierżant raz jeszcze potwierdził swą decyzję. Wraca do Huachuca.
Konie ma tak zdrożone, że lada dzień mogą paść.
Sądziłem, że teraz wybuchnie kłótnia, bo nie w smak to poszło traperowi.
Widziałem po jego minie. Ale nie: Musieli się znać od dawna i pozostawać w
zażyłych stosunkach. Colorado najpierw machnął ręką, a potem nieoczekiwanie
roześmiał się. Po sekundzie zawtórował mu Dawson.
— Do licha! — powiedział. — Nie będziemy się spierać z powodu takiego
człowieka!
— Do licha, Francis! Pomyślałem tak samo. Teraz już szybko doszli do
porozumienia. Sierżant miał zabrać ze sobą panią O'Brien z synem i obu naszych
jeńców. Jeden kłopot spadł nam z karku. Sierżant nieco się krzywił, że będzie
musiał wlec ze sobą dwu ludzi wcale nie związanych ze sprawą Drake'a.
— Co mam z nimi począć? O co ich oskarżacie i gdzie są dowody?
— Dostarczysz ich do fortu. To członkowie tej samej bandy Lessera. A poza tym,
oni musieli zabić Drake'a. Nikt inny. A więc to twoja sprawa.
Nie zabierałem już głosu, Colorado słusznie przypuszczał. Z tego, co nam
opowiadała pani Lucy, przecież wynikało, iż przed naszym przybyciem wybuchła
na farmie strzelanina. Prawdopodobnie Drake chciał się tu schronić przed
pościgiem. Zobaczywszy, że farma jest zamieszkała, zdecydował się uciekać
dalej. A może postanowił zamienić sobie konia? Czy chciał kupić nowego, czy
też po prostu ukraść, o tym mogli wiedzieć tylko nasi jeńcy. W wyniku
strzelaniny został ranny. Nikt go nie gonił. Ludzie Lessera mieli obowiązek
pilnowania pani O’Brien.
Wreszcie ułożyliśmy się do snu. Ale bez Colorado. Ten spędził noc na rozmowie
z sierżantem.
Samotny trop
Jeszcze szary przedświt okrywał ziemię, gdy Colorado bezceremonialnie ściągnął
nas z legowisk. W godzinę później dwa oddziałki opuszczały farmę udając się w
dwu przeciwnych kierunkach. Sierżant Dawsan, posuwając się po naszych
wczorajszych tropach, najpierw miał dotrzeć do grobu Drake'a i wydobyć zako-
pane przy nim juki z kosztownościami, a później odprowadzić O’Brienów do
Santa Rosa. Co się tyczy naszych jeńców, Colorado rzekł mu przed samym roz-
staniem:
— Rób sobie z nimi, co chcesz. Możesz ich nawet puścić wolno, ale nie
wcześniej, niż za tydzień. Pamiętaj jednak, że to najpewniej oni zastrzelili
Drake'a!
Po tej zwięzłej deklaracji sierżant i Colorado raz jeszcze uściskali się serdecznie.
— Kiedy się zobaczymy?
— Któż to odgadnie, Francis?
— Odwiedź mnie w Huachuca. Będę czekał.
— Obiecuję.
Przysłuchując się tej rozmowie nie przypuszczałem, że do tego spotkania nigdy
już nie dojdzie...
Kopyta wzbiły obłoczki brązowoceglastego pyłu. Znowu jechaliśmy przez
pustkowie. Wiódł nas Colorado, dziwnie jakoś milczący, prawie ponury. Czyżby
nań tak oddziałała nocna rozmowa z sierżantem?
Po godzinie jazdy traper zatrzymał konia czekając, aż się przybliżymy.
— A to co? — krzyknąłem spojrzawszy na ziemię.
— Ano... drugi trop. Jak wam się podoba?
W miejscu, w którym stanęliśmy, świeże odciski kopyt dołączały do szerokiego
pasa zdeptanej ziemi. Bez wielkiego wysiłku można było stwierdzić, iż nowy
podróżny zmierzał w tym samym kierunku, co ścigana przez nas grupa.
— Jakoś zbyt często spotykamy samotnych jeźdźców w tych stronach —
stwierdził Karol.
Colorado nawet się nie uśmiechnął. Zauważyłem, że ile razy zahaczano w
rozmowie o Rogera Drake, tyle razy markotniał.
— Ruszajmy — powiedziałem. — Im prędzej pojedziemy, tym szybciej
odkryjemy prawdę. Kto wie, może to jakiś uczciwy człowiek nieświadomie
zmierza prosto w łapy opryszków?
Stary traper przecząco potrząsnął głową.
— O co chodzi?
— O trochę cierpliwości, doktorze. Mnie również pilno widzieć Samuela na
wolności, ale niekiedy nadmierny pośpiech opóźnia rozwiązanie sprawy. Dlatego
proponuję, abyście obaj jechali tropem Lessera, tylko nieco wolniej. Żebym was
mógł dogonić.
— Co pan zamierza, Colorado? — zapytał Karol.
— Sprawdzić, skąd biegnie ten nowy ślad.
— Takie badanie może potrwać bardzo długo — zauważyłem.
— O, nie, nie. Tak daleko nie pojadę. Przekonam się tylko, czy tropy nie wiodą z
opuszczonej farmy.
— To niemożliwe! — zawołałem.
— Wszystko jest możliwe, doktorze. No, w drogę.
To rzekłszy zawrócił z miejsca i pognał galopem.
— Co mu strzeliło do głowy? — powiedziałem półgłosem.
— Coś podejrzewa, ale co, jeszcze nie wiem. A w ogóle... to jakiś zbyt dla mnie
zagadkowy człowiek. Nie podoba mi się...
— Co ci się nie podoba? — zapytałem zaskoczony takim stwierdzeniem.
— Widzisz... Wjechaliśmy na niebezpieczną ścieżkę. Lubię w takich wypadkach
coś niecoś wiedzieć o towarzyszach broni. Ciągle miałem nadzieję, że wreszcie
się rozgada, a tu nic. Kto to może być u licha?
— Przecież nie zbrodniarz, nie oszust ani niebieski ptak — spróbowałem w żart
obrócić całą sprawę.
Ale Karol zareagował na to z zupełnie ponurą powagą:
— Jakbyś zgadł! Pewnego dnia przez chwilę zastanawiałem się nad tym.
— Cooo?! Skąd takie przypuszczenie?
— Odrzuciłem je. Raczej to jakiś “nawrócony" przestępca i stąd znajomość z
tamtym sierżantem.
— Jeśli “nawrócony", wszystko w porządku — rzekłem swobodnym tonem.
— Nic więcej cię nie gnębi?
Pominął moje pytanie.
— To nie jest typowy traper. Ja to czuję.
— Nie wiem, co u ciebie znaczy słowo: typowy. Dla mnie Colorado stanowi co
prawda również zagadkę, ale nie taką, jaką masz na myśli.
Mruknął coś i przez chwilę staliśmy w milczeniu. Ale że Karol poruszył bardzo
interesujący mnie temat, nie wytrzymałem długo.
— Zauważyłeś, jak się zachował przy tym Drake'u?
— Właśnie! To pewnie dawny kumpel. O coś się pożarli.
— O nie, nie tak! — zaprzeczyłem energicznie.
— Błądzisz po mylnych tropach! Z zachowania się Colorado wysnułem inne
wnioski. Prędzej Drakę był kiedyś uczciwym człowiekiem, niż ten “nietypowy"
traper przestępcą.
— Jasnowidzenie? — zapytał ironicznym tonem.
— Nazwij to, jak chcesz, Karolu. Twoja podejrzliwość nie opiera się na żadnych
faktach.
— A twoja wiara wynika chyba z naiwności! Niewiele brakowało, a
pokłócilibyśmy się na dobre.
Spostrzegłem się w czas i nieco spuściłem z tonu.
— Nie poznaję cię, Karolu. Co zarzucasz Colorado? Brak odwagi?
Nieuczciwość? Nieznajomość terenu? Jako traper sprawuje się znakomicie, a
jako człowiek... Jego decyzja w sprawie O'Briena najlepiej o nim świadczy. A to,
że nas oswobodził?
— Gdyby było inaczej, Janie, nie zdecydowałbym się jechać z nim razem na tak
niebezpieczne przedsięwzięcie. Jednak lubię dokładnie wiedzieć, z kim mam do
czynienia. Zwłaszcza w takich sytuacjach. Coś w tym wszystkim się kryje i to mi
nie daje spokoju.
Klepnął wierzchowca po szyi i ruszyliśmy stępa.
— To świeży trop — zauważyłem zmieniając temat. Brak mi było argumentów
na przekonanie Karola, że się myli.
— Pochodzi sprzed paru godzin zaledwie. Jegomość gnał galopem. Spójrz.
Wierzchnie warstwy piasku zostały poodrzucane, wgłębienia kontrastują z
otoczeniem ciemną barwą, jeszcze z nich wilgoć nie wyparowała. Colorado
przypuszcza, że ten jeździec jechał z farmy. Ale ani słówka nie powiedział, na
czym opiera swoją teorię. Tego właśnie nie lubię. A poza tym, czy to możliwe,
abyśmy przeoczyli tamtej nocy obecność jeszcze trzeciego człowieka?
— Który zamiast natychmiast zmykać ukrywał się aż do świtu — dodałem. —
Nie. Colorado na pewno się myli. Tam nikogo więcej...
W tym miejscu umilkłem. Przypomniałem sobie nagle tętent, jaki usłyszałem
czekając na powrót Colorado i Karola. Wówczas sądziłem, że padłem ofiarą
złudzenia. A może to nie było złudzenie?
— Masz niekiedy dziwny zwyczaj przerywania zdań w połowie — zauważył mój
towarzysz. — Co cię tak zatkało?
— Widzisz, ostatniej nocy... — i tu zwierzyłem się ze swych wątpliwości.
— Czy odgłos tętentu się oddalał? Przypomnij sobie, to ważne.
— Jakoś na to nie wyglądało. Słyszałem go nagle i nagle ucichł.
— Może nie słuchałeś uważnie? Odgłos mógł narastać stopniowo, zwróciłeś nań
uwagę wówczas, gdy był najsilniejszy.
— Prawdopodobnie tak właśnie było. Ale potem znowu nastała cisza, więc
sądziłem, że musiałem się przesłyszeć. Dlatego nikomu o tym nie wspominałem.
— Hm, jeśli to są tropy nocnego przybysza...
— To co?
— To nie był na pewno nasz przyjaciel.
— Dlaczego?
— Prosta sprawa: zabłąkany podróżny szukałby schronienia na farmie, a nie
trzymał się od niej z dala.
— Jeżeli ten trop istotnie biegnie tu z farmy..
— To się okaże.
Kiwnąłem głową. Od tej chwili jechaliśmy w milczeniu. Robiło się coraz cieplej,
aż oczy poczęły mi się kleić. Nic w tym dziwnego, przecież prawie nie spałem od
dwudziestu czterech godzin! Sam nie wiem kiedy wpadłem w jakąś półdrzemkę,
z której wyrwało mnie nagłe zatrzymanie się wierzchowca. Przede mną koń
Karola szczypał jakiś szary badyl wyrastający z piachu, a jego pan, z ręką
przyłożoną do czoła, spoglądał za siebie.
— Colorado wraca — oznajmił.
— Już? — zdziwiłem się.
— Dopiero — sprostował mój towarzysz. — Spałeś przez kilka godzin.
Zabrzmiało to jak wyrzut, więc tylko mruknąłem:
— Mogłeś mnie obudzić.
— Nie było potrzeby. No i jak tam, Colorado? — zapytał, kiedy w tumanie kurzu
traper zatrzymał przed nami konia. I wierzchowiec, i jeździec pokryci byli od
głów do pięty jednolitym w kolorze czerwonym pyłem.
— Tfu, do diiabła! Piasek mi zgrzyta w zębach, piasek mam za kołnierzem, nawet
w butach. Nigdy jeszcze nie pędziłem tak szybko po tak paskudnym terenie.
— Po cóż było tak gnać?
— Trochę się obawiałem, iż was nie ujrzę.
— Co się stało? — zaniepokoił się Karol.
— Ten trop wiedzie do farmy! Ale to jeszcze nie wszystko. Znalazłem miejsce, w
którym tajemniczy jeździec oddzielił się od grupy Lessera.
— Dziwna historia — bąknął.
— Nie tak bardzo, doktorze. Po prostu Lesser czegoś zapomniał, a może coś
chciał jeszcze przekazać swoim ludziom pozostawionym na farmie i już z drogi
wysłał umyślnego gońca. Jestem pewien, że ten goniec spostrzegł nas, dlatego się
w farmie nie pokazał. Musiał widzieć i żołnierzy. Chyba tylko temu wypadkowi
zawdzięczamy fakt, iż Lesser — zawiadomiony o wszystkim — nie zawrócił, aby
oswobodzić swych ludzi i na nowo uwięzić panią Lucy i jej syna, a przy okazji
nas.
— To prawdopodobne — zauważyłem.
— To pewne. Jak również i to, że Lesser obecnie wie, iż gnamy jego tropem i że
nie towarzyszą nam indiańscy wojownicy. To mu doda śmiałości. Lękałem się, że
wpadniecie w zasadzkę.
— Lesser jest przekonany, że towarzyszą nam żołnierze — wtrąciłem — nie
będzie ryzykował nierównej walki.
— Pod warunkiem, że jego wysłannik nie czekał do świtu pod farmą i nie był
świadkiem naszego rozstania się z sierżantem.
— To brzmi nieprawdopodobnie — odparł Karol. — On nie mógł czekać do rana,
zbyt ważną uzyskał informację. A poza tym okolica jest otwarta na wszystkie
strony świata. W świetle dziennym łatwo dostrzec z daleka nawet samotnego
jeźdźca. A przecież nikogo nie zauważyliśmy.
— Prawda. Tylko że wysłannik Lessera jechał zupełnie inną drogą niż my, a więc
musiał się liczyć z naszym pościgiem. To oczywiście moje przypuszczenia.
Zobaczymy, jak kij popłynie. Trzeba mieć teraz oczy na wierzchu głowy, a uszy
wyciągnąć jak najdalej. Inaczej nie wyplączemy się cało z tej kabały. No,
ruszamy!
I pojechaliśmy. Męcząca to była jazda dzięki swej monotonii. Ciągle ten sam
czerwonobrązowy piach; jakieś zapadliny, na dnie których rosły niekiedy
zakurzone kaktusy o grubych kolcach i potężnych odgałęzieniach,
przypominających fantastyczne drogowskazy; samotne pagórki o obłych
kształtach, na koniec — długie pasma gruntu zawalone tu i ówdzie bryłami
wyschłej i twardej jak kamień gliny. Ponad tym wszystkim dzwoniąca w uszach
cisza, mącona jedynie głuchymi uderzeniami końskich kopyt.
Na szczęście, już w drugiej połowie dnia poczęły się coraz częściej ukazywać
drobne pasemka trawy o spłowiałej barwie, piasek znikał, aż nagle — dziwny
kaprys natury: ukazała się murawa ciesząca oczy świeżą zielenią. Od razu
poczułem się raźniej, a konie przyśpieszyły biegu.
Słońce dotykało swym rąbkiem linii horyzontu, gdy ujrzeliśmy dalekie zarysy
jakichś zabudowań.
— Tego nam właśnie brakowało — stwierdził Colorado. — Nareszcie będę mógł
się obmyć z piachu.
Po pół godzinie usłyszeliśmy szczekanie psów, a w chwilę później dostrzegli już
zupełnie wyraźnie dom o spadzistym dachu i wąską smużkę dymu bijącą z
komina ku błękitnemu niebu. Nieco z boku zauważyłem ogrodzenie sporządzone
z grubych bali, tak zwany w tych stronach corral dla bydła, którego spore stado
właśnie nadciągało ku nam gdzieś z głębi prerii. Przybiegły dwa potężne psy i
warcząc krążyły dokoła. Wreszcie ujrzeliśmy ganek domu wsparty na ozdobnych
kolumienkach. Na ganku stal mężczyzna ze strzelbą w ręku i bacznie się nam
przyglądał. Colorado ściągnął cugle.
— Dobry wieczór — powiedział. — Czy możemy u was skorzystać z noclegu?
Nie jesteśmy wymagający, starczy wiązka siana dla każdego.
Już chciałem zeskoczyć z siodła. W tych bezludnych okolicach gościnność jest
przecież nie tylko grzecznością, ale i obowiązkiem. Nie wolno odmówić
schronienia, gdy dokoła ciągnie się pustka. Zresztą, dla osadnika każde
odwiedziny to jedyna w tych stronach rozrywka, jedyna możliwość posłuchania
wieści z dalekiego świata. Dlatego znieruchomiałem ze zdumienia, gdy
usłyszałem słowa gospodarza:
— Obawiam się, że w naszym domu nie będzie dla was miejsca.
— Och — Colorado wcale się nie stropił tą oschłą odpowiedzią — możemy spać
pod gołym niebem.
— Możecie spać, gdzie chcecie, byle nie tu i... jak najdalej stąd.
To już było coś więcej niż odmowa. Obraza. Ale stary traper nie dał się
wyprowadzić z równowagi. Chęć obmycia się z kurzu musiała być silna.
— Ależ oczywiście — odparł. — Skoro jesteśmy tak niemile widziani, nie
pozostaniemy dłużej, a w drodze ostrzeżemy innych, aby was nie niepokoili. Czy
możemy napoić konie?
W trakcie tych słów dostrzegłem, jak w głębi werandki uchyliły się drzwi. Drugi
mężczyzna, również ze strzelbą w ręku, stanął obok pierwszego.
— O co chodzi? — zapytał grubym głosem.
— To właśnie oni — odparł nasz rozmówca.
— Aha, oczekiwaliśmy was. Nie macie tu co robić. Nikt z nas nie gra w karty.
— Co takiego? — Colorado podniósł głos o jeden ton wyżej.
Czułem, że zanosi się na awanturę. Karol również musiał to zauważyć, bo
natychmiast wtrącił się do rozmowy:
— Dżentelmeni — powiedział — to jakieś nieporozumienie. O jakie karty wam
chodzi?
— O jakie? Wiadomo, do gry.
— Wybaczcie, ale nadal niczego nie pojmuję. Czyżbyśmy wyglądali na
szulerów?
— Wyglądacie czy nie wyglądacie, na jedno wychodzi. Fakt, że gracie niezbyt
uczciwie.
— Przepraszam — wtrąciłem się z kolei. — To jakiś kiepski dowcip. Ci panowie
— wskazałem na werandkę — szukają pozorów, by nas nie przyjąć. Nie
będziemy ich prosić. Jedźmy!
Ostatnie słowo powiedziałem głośno i gniewnie.
— Poczekaj, Janie — zmitygował mnie Karol. — Nie zostaniemy tu, ale chyba
warto sprawę wyjaśnić. — A zwracając się do nieznajomych zapytał: —
Powiedzcie nam, panowie, od kogo uzyskaliście taką informację?
— Przestrzeżono nas. A kto... co to was obchodzi?
— Wszystko rozumiem — odezwał się znowu Colorado. — Gościło tu przed
nami kilku ludzi. To oni was tak okłamali. Nie jesteśmy szulerami ani rabusiami.
To my ścigamy rabusiów.
— Kogo tam ścigacie, to wasza sprawa — odezwał się starszy mężczyzna — ale
nie radzę gonić tych, którzy bawili tu przed wami.
— I czemuż to?
Obaj nieznajomi roześmieli się głośno,
— Dlaczego? Dlatego, że tamtym ludziom przewodzi pewien słynny traper,
Karol Gordon, o przezwisku Wielki Bóbr. Słyszeliście o nim?
— To świetne — stwierdził Karol rozbawionym tonem. — Wielki Bóbr się
rozdwoił, jak z tego wynika. Jednego macie przed sobą, a drugi w tej chwili
ucieka, aż się za nim kurzy. Rzecz byłaby zabawna, gdyby nie zagrażała mieniu, a
może i życiu spokojnych osadników — a zwracając się do nas: — Nie
powinniśmy stąd odjeżdżać, dopóki nie wytłumaczymy tym panom, że się mylą.
— Obejdzie się bez tłumaczeń. No, jazda, albo was poszczuję psami.
— Daj spokój, Karolu — szepnąłem. — Nie przekonamy ich.
— Fred — odezwał się starszy mężczyzna — sprowadź ludzi, za długo to trwa!
Colorado skinął ku nam ręką:
— Poszukamy szczęścia gdzie indziej.
Powiedziawszy to uderzył konia po zadzie i z miejsca ruszył cwałem. Karol nie
upierał się dłużej. Minęliśmy dom mieszkalny, zabudowania gospodarcze i
zagrodę dla koni. Tu traper przyhamował wierzchowca, a gdy zrównaliśmy się z
nim, powiedział:
— Nie zajedziemy daleko, już się ściemnia. Skręćmy byle gdzie, może
znajdziemy wodę. Ale ten Lesser! Tak nas urządzić!
Skierowaliśmy się w prawo, wprost na czerwoną tarczę zachodzącego słońca.
Nieprzewidziana przeszkoda wstrzymała dalszą jazdę. Z głębi prerii zganiano —
prawdopodobnie do wieczornego wodopoju — bydło. Stado krów, porykując,
zbijając się w grupy lub rozpraszając, otoczyło nas niespodziewanie i poczęło
spychać na pobliskie ogrodzenie. Zaraz jednak pojawiło się trzech konnych
pastuchów. Krzycząc i trzaskając z długich rzemiennych batów zdołali zmusić
stado na pół zdziczałego bydła do szybkiego biegu. Całe szczęście, bo mój
wierzchowiec począł już chrapać i drżeć, przyparty do grubej belki ogrodzenia.
Odetchnąłem, gdy ostatnia rogata sztuka minęła nas w niezdarnym kłusie.
Kawalkadę zamykał jeszcze jeden pastuch. Być może nadzorca, bo ubranie nosił
znacznie schludniejsze niż jego towarzysze. Przejeżdżając obrzucił nas uważnym
spojrzeniem i... raptownie zatrzymał konia.
— Czy mnie wzrok nie myli? — zawołał. — Przecież to Colorado! Sam Colorado
— powtórzył. — Dokąd to dobre bogi prowadzą?
Stary traper przymrużył oczy, a potem powiedział, przeciągając sylaby:
— Davy Paterson... Coś podobnego. Nie przypuszczałem, że się jeszcze
spotkamy, chłopcze. Myślę, że już nie polujesz na łosie? Przyznaj się. Ileż to lat?
— Będzie z dziesięć — odparł zagadnięty. — Chodźcie ze mną, przecież nie
możemy się tak minąć jak obcy. — A widząc nasze stropione miny dodał: —
Chyba się nie spieszycie. Już prawie noc. Nocna jazda licha warta.
Colorado krótko wyjaśnił, co nas tu spotkało. Davy roześmiał się:
— Nic o tym nie wiedziałem. Od świtu uganiam się za bydłem. Wszystko zaraz
załatwię. No, jedziemy.
Spojrzeliśmy na siebie porozumiewawczo i zawróciliśmy konie.
— Zdumiewające — odezwał się Colorado do cowboya. — Czy wiesz, że jesteś
trzecim znajomkiem, którego spotykam w ciągu dwu ostatnich dni? To chyba
musi coś znaczyć. Co, doktorze? — zwrócił się do mnie.
Wzruszyłem ramionami:
— Doprawdy nie wiem, o czym pan myśli.
— To chyba jakaś dobra... albo zła... wróżba.
— Ach, o to chodzi! Nic a nic nie rozumiem się na wróżbach. Może panu wyjaśni
jaki indiański czarownik, ja nie potrafię.
— Nigdy nie miał pan żadnych przeczuć?
— Nigdy. Nawet gdy straciłem pracę w szpitalu, co było dla mnie wówczas
dotkliwą klęską.
— Przepraszam — odparł i znowu zwrócił się do cowboya: — Davy, Davy, jakże
się cieszę, że cię widzę. Wyrosłeś na kawał chłopa!
— To pana zasługa, Colorado.
— Jaka tam zasługa? Ot, prosty przypadek.
Właśnie podjeżdżaliśmy do małego placyku. Davy Paterson wysunął się nieco
naprzód. Musiał się cieszyć dużym zaufaniem właściciela farmy. Teraz rzecz
poszła jak z płatka. Przeproszono nas i wprowadzono do wnętrza z honorami,
jakich mógłby oczekiwać gubernator stanu, gdyby taki tu istniał *.
Zdziwiłem się ujrzawszy przy stole samych mężczyzn. W trakcie rozmowy
okazało się, iż gospodarz miał tylko jednego syna, ale spodziewano się właśnie
następnego potomka. Żona wraz ze swą matką pojechały aż do St. Louis nad
Missouri. Szmat drogi! Dobrze musiało się powodzić farmerowi, jeśli się
zdecydował na poniesienie takich kosztów podróży, a następnie i szpitala, w
którym na świat miało przyjść drugie dziecko.
Tak więc tylko mężczyźni czynili honory domu. Tym większe, iż poczuwali się
do winy. Obaj, ojciec i syn, starali się zatrzeć niemiłe wrażenie pierwszego
przyjęcia. Oczywiście wyjaśnili powody swego postępowania.
Rankiem tego samego dnia przybyło do farmy sześciu jeźdźców. Jeden z nich,
wyglądający na przywódcę, oświadczył, że nazywa się Gordon, że jest
westmanem i że ze swymi ludźmi ściga bandę opryszków grasujących w
zachodniej części Nowego Meksyku.
Nowy Meksyk nie miał gubernatora, prawa stanowe uzyskał dopiero w 1912 r.
— Przyjęliśmy niespodziewanych gości, jak można najlepiej — opowiadał
farmer. — Chcieliśmy ich zatrzymać na dłużej, ale bardzo się spieszyli i po paru
godzinach postoju ruszyli dalej.
— Aż po paru godzinach? — zagadnął Colorado. — Czy czekali na kogo?
— Nie, tylko konie mieli bardzo pomęczone. Trzy z nich zgodziłem się zamienić.
— Dobrze przynajmniej, że nie sześć — powiedział Colorado. — Ale i tak będą
teraz szybsi.
— Doprawdy nie moja to wina — tłumaczył się gospodarz. — Wzięliśmy za
dobrą monetę wszystko, co mówili... Żeby rzec prawdę, chciałem wymienić
wszystkie sześć, ale nie miałem pod ręką lepszych wierzchowców.
Wybuchnęliśmy gromkim śmiechem.
— To był Tom Lesser — wyjaśnił Colorado. — Przed rokiem uciekł z Arizony po
likwidacji bandy. Może pan słyszał o tym?
— Coś mi się obiło o uszy.
— A przed odjazdem ostrzegł was przed nami, tak? — wtrąciłem.
— A jakże. Powiedział, że w tych stronach krąży trójka oszustów wyłudzających
od osadników pieniądze pod różnymi pozorami, przede wszystkim grą w karty,
no i... po trochu... kradnących. Doprawdy, bardzo mi...
— Nie ma o czym mówić? — wtrącił się Karol. — Widział pan dokładnie całą
szóstkę?.
— Jak was w tej chwili.
— Czy nie zaskoczyło pana zachowanie się któregoś?
— Zachowanie?
— Chodzi mi o to, czy któryś z tej gromadki różnił się od innych w sposób
zwracający uwagę?
— Hm, trudno mi na to odpowiedzieć. Fred — zapytał syna — nie zauważyłeś
czegoś takiego?
— Nie ojcze. Wszyscy byli bardzo gadatliwi, bardzo hałaśliwi. Ot, takie wesołe
chłopaki. Wszyscy z wyjątkiem tego chorego.
— Chorego? — wpadł mu w słowo Colorado. — Wyglądał na chorego? Po czym
pan to poznał?
— Prawie nie odzywał się. Jeden z towarzyszy wyjaśnił mi, że cierpi na gardło.
— To Samuel —— stwierdził traper. — Na pewno on.
— Czemu nie wezwał pomocy? — krzyknąłem.
— Ba, łatwo to panu powiedzieć. Samuel zgłupiał widać do reszty. W tym
wypadku trudno jednak mu się dziwić. Nic nie wie o tym, że żona i syn znajdują
się już na wolności. Zastraszono biedaka. Nie śmiał słówka pisnąć. Pewnie mu
zagrozili śmiercią najbliższych.
— Lesser nic by na tym nie zyskał — wtrąciłem.
— Na pewno. Nawet nie wierzę, że zdecydowałby się na taki krok. Ale Samuel
wierzy. Dlatego milczał. Czy możecie powiedzieć, jak wyglądał ten chory? —
zwrócił się do gospodarza.
Obaj zastanowili się chwilę, na koniec, uzupełniając się wzajemnie, z grubsza
opisali interesującą nas postać. To był O'Brien.
Reszta wieczoru upłynęła na mało ciekawej pogawędce. Colorado prawie nie brał
już udziału w rozmowie. Nad czymś rozmyślał. Potem przysiadł się do Patersona
i długo z nim gawędził. Gwiazdy już dawno pokryły niebo, gdy farmer przeprosił
nas, tłumacząc się późną porą.
Tej nocy spałem na materacu staroświeckiego łoża, pod dachem i bez obowiązku
odprawiania warty. Nazajutrz, obficie zaopatrzeni w żywność, ruszyliśmy w
dalszą drogę. Paterson odprowadził nas kawałek, a później długo jeszcze żegnał
się z Colorado.
Pułapka
Jechaliśmy prerią lekko falistą i z rzadka porosłą trawą. Horyzont zamykało
szarosiwe pasmo gór. W słońcu poranka wydawało się, iż paruje lekką mgiełką.
Od chwili opuszczenia farmy minęły już dwie noce i dwa dni. Trop był wyraźny:
szeroki pas śladów nie przecięty żadną ścieżką ani dróżką wśród tych bezdroży.
Po nielicznych wędrowcach, jacy tędy kiedyś przejeżdżali, wiatr dawno zamazał
wszelkie znaki.
Gdzieś koło południa dostrzegliśmy pierwsze wzniesienia. Ukazały się przed
nami pagórki porosłe jałowcem i kępkami pinii, a dalej drzewa. Dokoła pachniało
szałwią. Po jakimś czasie ujrzeliśmy potężne bloki piaskowca o dziwacznych
kształtach i kolorach, wysokie niby wieże średniowiecznych zamków. Nad wie-
czorem mieliśmy przed sobą, tuż, tuż, spadziste zbocza, gęsto porosłe białą i
niebieską jodłą lub meksykańską sosną. W zapadającym mroku nie sposób było
jechać dalej. Rozbiliśmy obóz nad brzegiem maleńkiego ruczaju, wypływającego
z gardła wąskiej doliny, wrzynającej się w głąb czarnych borów. Jałowcowe
gałęzie płonęły z delikatnym trzaskiem, napełniając powietrze zapachem żywicy.
Zaopatrzeni obficie na farmie, nie mieliśmy teraz kłopotu z żywnością. Colorado,
spenetrowawszy jak zwykle najbliższą okolicę i stwierdziwszy, iż nie ma tu
nikogo poza nami, zakrzątnął się koło wieczerzy. Przyrządził, z wprawą za-
wodowego kucharza, znakomity posiłek, tak potrzebny po całodziennej jeździe.
— Tego Patersona, cośmy go spotkali na farmie — odezwał się nieoczekiwanie
— poznałem przed laty w podobnych stronach, w jakimś odgałęzieniu Gór
Skalistych. Tak samo rósł tam las i ciurkał strumyczek. Ba, nawet okoliczności
były podobne. Ścigałem pewnego jegomościa, deptałem mu po piętach, aż mi się
w końcu wymknął.
— Kiepska to dla nas przepowiednia — wtrąciłem.
— Ech, co jeden, to nie piątka — odparł. — Samotnemu łatwiej zaszyć się w
leśnej głuszy.
— Nie byłbym taki pewien — powiedział Karol. — Zauważcie tylko: oni
wszystko o nas wiedzą. Ostatni wypadek przedstawia się dość tajemniczo.
— Co masz na myśli, Karolu?
— Uprzedzili o naszym przybyciu farmera. Skąd Lesser dowiedział się, że
będziemy go ścigać tylko w trójkę? A nie na przykład z oddziałem wojska?
— To rzeczywiście dziwne — odparłem. — Przecież uważamy, iż wysłannik
Lessera opuścił farmę przed naszym rozstaniem się z sierżantem.
— Z tego wniosek — stwierdził Colorado — że goniec Lessera wyjechał z farmy
znacznie później, niż przypuszczaliśmy.
— Nic teraz nie wymyślimy, lepiej dokończ swego opowiadania — zwrócił się
Karol do Colorado.
— A więc... Patersona spotkałem w zupełnie dzikiej okolicy i gdyby nie to
spotkanie, pewnie biedak nie chodziłby już po ziemi. Wyobraźcie sobie piękny,
słoneczny dzień, góry porosłe ciemnym lasem i dolinę pokrytą wiosenną trawą.
Na tej trawie widniały tropy wyraźne jak jajko na patelni. Gnałem wówczas tymi
tropami, ale coraz ostrożniej. Odciski kopyt stawały się tak świeżutkie, jak mleko
prosto od krowy. Więc nieco wstrzymałem bieg konia. Gdybym tego nie uczynił,
prawdopodobnie nie zauważyłbym Patersona i nie byłoby o czym mówić. Ale
stało się inaczej. Rozglądałem się na wszystkie boki i na ziemię przed sobą.
Dostrzegłem, iż półokrągłe odciski podków są teraz zupełnie czarne. Dolinka
okazała się podmokłym bagienkiem. To był sygnał ostrzegawczy. Zlazłem z
konia, cugle zarzuciłem mu na kark, a moja szkapa ruszyła za mną jak wierny
pies.
Krok za krokiem posuwałem się dalej, aż zbocza tworzące dolinkę rozbiegły się, a
przed sobą w odległości kilku jardów dostrzegłem falujący łan wysokich trzcin.
Trop, za którym postępowałem, wił się jak wąż, później skręcił w lewo, pod samo
lesiste zbocze. Właśnie wówczas usłyszałem strzał. Możecie sobie wyobrazić, co
to za wrażenie! Rzuciłem się w bok i biegłem nie zważając na to, iż murawa ugina
się pod moimi butami. Nie wiedziałem, kto strzelił i do kogo. A może właśnie do
mnie? Ale nie słyszałem świstu kuli. Tym bardziej należało się przekonać. I nagle
ujrzałem. Nie człowieka, nie! Rosochaty zwierz, wielki jak dobrej wagi cielę, z
trzaskiem łamał trzciny i parł w stronę lasu. Był do mnie zwrócony bokiem, a
więc nie ja go wystraszyłem. Pobiegłem za nim ściskając strzelbę w garści. Ale
okazał się szybszy. Przebrnął już trzciny i gnał kłusem w kierunku zbocza. Po raz
drugi zahuczało i wówczas ujrzałem sprawcę hałasu. Uciekał, jak to się mówi, na
złamanie karku, a za nim galopował łoś. Bo to był właśnie łoś! Wiecie, jak
wygląda, gdy się go rozwścieczy?
Karol skinął potakująco głową.
— Stado pędzących bizonów to jeszcze nic w porównaniu z nim. Przed stadem
można uskoczyć w bok, minie cię, ale przed podrażnionym łosiem nie umkniesz.
Dogna cię, uderzy rogami i koniec. Tak, tak, dżentelmeni.
Więc nie miałem co się namyślać, jeśli nieznany strzelec miał wyjść cało z
opresji. Zatrzymałem się, flintę przyłożyłem do ramienia, pociągnąłem za
cyngiel. Zwierz podskoczył i runął między drzewa lasu. Odczekałem chwilkę,
nabiłem broń i podszedłem bliżej. Łosie mają twarde życie, ale ten był już
nieruchomy jak kamień.
— Panie strzelec! — zawołałem. — Pokaż no się!
Wyjrzał zza jakiegoś krzaka, a wyglądał jak kolczatka. Zgubił kapelusz, włosy
mu sterczały jak u straszydła, a odzież miał naszpikowaną gałązkami i igłami
jodły. Roześmiałem się na jego widok. To był młodziutki chłopiec. Blady jak
księżyc, dychał jak miech kowalski. Kiedy mnie ujrzał, wytrzeszczył oczy.
Zerknął na leżącego łosia i począł mi dziękować.
— Strzelba mi drgnęła — powiedział — i żeby nie pan... — tu pobladł jeszcze
bardziej, więc krzyknąłem, żeby poszukał swej broni. Dopiero wówczas
zapomniał o przerażeniu. Strzelbę szybko odnalazł. Wyglądała niczego, zupełnie
jakby ją przed chwilą wyniesiono ze sklepu. Na mój gust była zbyt nowa i na
pewno jeszcze nie przestrzelana.
— Dwa razy ci ta pukawka drgnęła, chłopcze — powiadam. — Więcej na łosie
nie poluj, chyba że się nauczysz strzelać.
Pokazałem mu łeb zwierzęcia:
— Trafiłeś tylko raz, i to bardzo niefortunnie. Kula nie przebiła kości czołowej,
ześliznęła się powodując płytką ranę. To właśnie rozwścieczyło zwierzę.
Bardzo się stropił. Szukał jeszcze śladu drugiej kuli, ale nie znalazł.
— Tak, tak — powtórzyłem — dopóki się nie nauczysz dobrze trafiać, unikaj jak
ognia łosi, niedźwiedzi i pum. Możesz sobie pozwolić tylko na antylopy i na jakiś
mniejszy drobiazg. Ale powiedz mi, co tu robisz i dokąd zmierzasz?
I wyobraźcie sobie, że on... donikąd nie zmierzał! Opowiedział, iż przywędrował
ze wschodu, żeby zostać łowcą skórek. Myślałem, że sobie kpi ze mnie, ale nie,
mówił zupełnie poważnie. Wyjąłem z kieszeni półdolarówkę, wetknąłem w pień
drzewa i kazałem mu strzelać. Z odległości dwudziestu kroków trafił dopiero za
trzecim razem.
— Mój chłopcze — powiedziałem — wracaj na wschód. Boję się, że w
przeciwnym wypadku zginiesz najbliższego dnia pod pazurami niedźwiedzia lub
łosiowymi racicami! Któż ci poradził wybrać taki niebezpieczny zawód?
Okazało się, że nikt mu nie radził. Nasłuchał się bajęd o Dzikim Zachodzie, nie
będę powtarzał, czego. Możecie się domyślić. Chłopiec ma zamożnego wujaszka.
Dostał w prezencie broń, ekwipunek, konia. Chłopak głupi, bo młody, ale że tacy
głupi byli wujaszek i rodzice, temu się nadziwić nie mogę. Kazałem smarkaczowi
natychmiast wracać do taty i mamy. Uparł się, że nie. Ambitny. Nie dałem za
wygraną. Spędziliśmy z sobą prawie dwa miesiące. Ja polowałem, on — nadal
psuł proch i kule. Wreszcie przekonał się, że z tych futerek nic nie wyjdzie. Ale
wracać nie chciał. Ano, poszliśmy na wzajemne ustępstwa. Znalazłem mu pracę
w małym gospodarstwie hodowlanym. Został cowboyem. Polować nie potrzebo-
wał, ale mógł nosić broń, co mu bardzo odpowiadało. Jak się później
dowiedziałem, zmieniał trzykrotnie miejsce pracy, w miarę jak doskonalił się w
swym fachu. Teraz jest nadzorcą pastuchów. Powiedział mi, że zebrał sporo
pieniędzy, że rodzicom część posyła, a jak dobrze pójdzie, za dwa -trzy lata sam
farmę założy i żony sobie poszuka. Wyrobił się chłopak.
— Ciekawa historyjka — stwierdziłem, gdy skończył mówić. — A co się stało z
człowiekiem, którego pan ścigał, Colorado?
— Nie mogłem dwu srok za ogon łapać. Zostawić niedoświadczonego chłopca
samego... nie sposób. Brać go z sobą... tylko by mi przeszkadzał w pościgu. Więc
chwyciłem za ogon tylko jedną srokę...
— I wykierował pan chłopca na dzielnego człowieka.
— O, bez takich wielkich słów, doktorze. Po prostu naprowadziłem Davida
Patersona na właściwą ścieżkę.
— A tamten uciekł?
— Uciekł. Liczyłem na to, że się jeszcze spotkamy.
— I spotkaliście się?
— Tak. Ścigany przeze mnie człowiek to był Roger Drake.
Umilkł i począł czyścić fajeczkę. Poszedłem do koni pasących się w pobliżu,
wziąłem derkę i siodło, cisnąłem to wszystko w sąsiedztwie ognia i położyłem się
spać.
— Jak nadejdzie moja kolej, zbudźcie mnie — powiedziałem otulając się
szczelnie i marząc skrycie, że zapomną.
Ale nie zapomnieli. Colorado zbudził mnie, gdy poczynały gasnąć pierwsze
gwiazdy, a z gór spadał ku nizinom wiatr tak zimny, że nie odważyłem się
odrzucić pledu. Zawiązałem go pod szyją, jak płaszcz. W ten sposób
przynajmniej plecy miałem chronione. Równocześnie cisnąłem gałęzi do
ogniskowego żaru, aż buchnął mały płomień. Colorado przyglądał się temu
w milczeniu, po czym ziewnął, owinął się kocem i położył przy ognisku. Na
pewno natychmiast zasnął.
Obszedłem dokoła nasze skromne obozowisko. Konie stały jeden niedaleko
drugiego, milczące i nieruchome. A więc — w pobliżu nie mógł znajdować się
nikt obcy: ani człowiek, ani zwierzę. Powędrowałem nad strumyk, siadłem na
głazie, skąd mogłem obserwować ognisko, śpiących towarzyszy i wierzchowce.
Niebo bladło, znikały ostatnie punkciki gwiazd i zrobiło się jeszcze ciszej. Potem
nad czarną linią lasów pnących się ku szczytom począł podnosić się rąbek
czerwieni. Wąski pas światła rozszerzał się z każdą sekundą, aż objął pół nieba
jaskrawą purpurą. Zupełnie jakby gdzieś w dali płonęła puszcza.
Usłyszałem głos pierwszego ptaka, a w chwilę później gniewnie skrzecząc
ukazała się ruda wiewiórka. Zatrzymała się nad samym strumieniem w głębi
dolinki, ale w chwilę później we wspaniałym skoku ponad wodą zniknęła mi z
oczu. Coś ją spłoszyło. Jakiś bury cień wychynął z mroku puszczy. Ścisnąłem
mocniej sztucer, ale nie ruszyłem się z miejsca. Odległość była spora, nieznany
zwierz nie mógł mnie dostrzec ani zwietrzyć. Przytknąłem do oczu lornetkę.
Ujrzałem niedźwiedzia, jak przykucnąwszy zabawnie nad potokiem, jeszcze
zabawniej uderzał łapą w wodę. Na pewno szukał ryb. Niedźwiedzie przepadają
za rybami. Łowią je przy pomocy własnych pazurów. Jedno uderzenie łapy
wyrzuca rybę z wody. Nie miałem wątpliwości, że misio szykuje sobie pierwsze
śniadanie. Trwało to chyba z pół godziny, aż wreszcie kudłaty władca gór oddalił
się powoli.
Spojrzałem ku niebu. Gasły już ranne zorze, wstawał dzień. Zerwałem się z głazu,
podszedłem do ogniska, dorzuciłem wiązkę chrustu, a potem bezceremonialnie
pościągałem derki ze śpiących towarzyszy.
— Ruszajcie się!
Podnieśli się niechętnie. Ale potem już wszystko odbyło się szybko. Nie minęła
godzina, a wędrowaliśmy w głąb podgórskiej doliny. Strumyk nadal wił się po jej
dnie, a obok strumyka pas stratowanych traw znaczył drogę uciekinierów.
Gdy słońce minęło szczyt nieba, wjechaliśmy między wyniosłe grzbiety górskie.
Tu dolinka zwęziła się. Porośnięte starodrzewem stoki podchodziły prawie do
brzegów strumyka nadal wiernie nam towarzyszącego. Z jednej strony biegła
wąziutka steczka, dobrze zdeptana — nieomylny znak, iż tędy ciągnęła banda
Lessera. Gdzież jednak mogli nocować?
Pod wieczór dotarliśmy do miejsca, w którym strumyk kończył się małą
sadzawką, gęsto obrosłą wodnymi roślinami. Tu zauważyliśmy dwa okrągłe,
czarne placki wypalonej ziemi. Dokoła — liczne odciski kopyt.
Colorado kazał nam stanąć i nie pozwolił zejść z koni, póki nie zbadał
najbliższego otoczenia.
— Niech licho porwie! To nie są najświeższe ślady — stwierdził. — Oni nas
wyprzedzają co najmniej o dzień drogi. Muszą mieć znakomite konie.
W tej samej chwili wierzchowiec Karola cicho parsknął i natychmiast zawtórował
mu gniadosz Colorado.
— A to co znowu?
Gwizdnął cicho i zwierzę natychmiast położyło się w wysokiej trawie.
— Isz hosz — szepnął mój przyjaciel — połóż się — Niestety, na mego
wierzchowca nie było sposobu.
Sterczał nieruchomo jak drąg wetknięty w ziemię. Legliśmy na skraju lasu, z
bronią w pogotowiu.
— To pewnie jakieś zwierzę — szepnąłem.
— A jeśli to ludzie? — zapytał Colorado. — Czekajcie tu na mnie. Pójdę
brzegiem lasu i sprawdzę, dokąd wiodą tropy uciekinierów.
Zniknął bezszelestnie.
— Prawdopodobnie niedźwiedź — snułem dalsze przypuszczenia. — Widziałem
go wczoraj. Pewnie wędruje przed lub za nami.
Z lornetką w dłoni zbadałem wzrokiem jard po jardzie cały teren, jaki się przed
nami rozciągał. Nie było go wiele. Widoczność ograniczała puszcza
przeciwległego stoku doliny. Na lewo dolinka pięła się prawdopodobnie w
kierunku którejś z górskich przełęczy. Nic nie dostrzegłem. Wreszcie wrócił
Colorado.
— Wygląda na to — powiedział — że zwinąwszy obóz pojechali prosto w góry.
Ślady są wyraźne. Mimo to radzę zabierać się stąd. Mój koń nigdy się nie myli.
Popatrzcie, jak strzyże uszami. Jeszcze jest dość widno.
— Więc to nie niedźwiedź?
— Jaki tam niedźwiedź, doktorze. Nie znalazłem żadnych innych śladów poza
odciskami kopyt i butów.
— Ruszajmy — ponaglił Karol — coś mi się tu nie podoba...
Pierwszy podniosłem się z ziemi. Nie zdołałem jednak zrobić jednego kroku i
padłem między drzewa. Colorado uczynił to samo.
Przyczyna naszego postępowania była w tym samym stopniu zrozumiała, co
nieoczekiwana: grzmot strzału, który ozwał się raz jeszcze gromkim echem.
Mimo woli przetarłem oczy. Ujrzałem, jak mój wierzchowiec, spokojnie dotąd
stojący, poderwał się, a potem runął bezwładnie w trawę i spoczął nieruchomy,
podobny do pnia zwalonego drzewa. Poczułem dłoń na ramieniu.
— Nie ruszaj się — ostrzegł mnie Karol.
— Słyszeliście świst kuli? — szepnął Colorado. — Strzelec jest za nami, gdzieś
wyżej.
Ostrożnie zmieniliśmy pozycję i wpatrzyli w głąb mrocznego lasu. Powoli mijały
długie minuty ciszy. A potem raz jeszcze huk, któremu towarzyszył błysk, jaki
zapalił się na mgnienie oka w głębi leśnego gąszczu. Otworzyliśmy ogień z trzech
luf jednocześnie, na ślepo, w kierunku ukrytego napastnika. Ale jak długo można
było tak strzelać? Szkoda amunicji. Znowu cisza.
Colorado kiwnął ku nam ręką i powolutku, odsuwając się nieco w bok, począł się
czołgać ku górze. W tym momencie padł trzeci strzał. Nie było to przyjemne. Do
licha! Czułem się jak bezbronny zając wystawiony na kule myśliwych. Żeby się
pokrzepić na duchu, szepnąłem Karolowi:
— To jakiś kiepski strzelec. Nie trafił ani razu nawet w pień.
— Tak sądzisz? A ja myślę, że to strzelec znakomity. Właśnie dlatego, że nie
trafia w pnie, tylko w twego konia.
— Co to ma do rzeczy?
— To, że ten diabeł wcale nie do nas celuje, tylko do zwierząt. Strzela nad nami,
w sam środek dolinki. Na szczęście dwa konie są ukryte w trawie.
— No tak, chce nas pozbawić możliwości pościgu. To przecież ktoś z bandy
Lessera. Ale równie dobrze mógłby strzelać do nas.
— Zapewne. Lesser jednak, jak już kiedyś zauważyłem, nas oszczędza dopóty,
dopóki nie zagrażamy mu bezpośrednio. Boi się rozlewu krwi i ma nadzieję, że
uda mu się odzyskać swój skarb bez walki. Jak dotąd wszystko mu sprzyja.
Rozporządzamy już tylko dwoma wierzchowcami i nasze szansę wyglądają
zupełnie kiepsko.
Kiedy kończył mówić, z gęstwiny wysunął się Colorado.
— Ktoś tam był w górze — odezwał się nie czekając na pytania. — Czy jeszcze
krąży, czy już uciekł na dobre, nie mogłem sprawdzić. Wycofałem się. Mógł mnie
obserwować ukryty za krzakiem. Dostać kulką... żadna przyjemność.
— Nie było się czego obawiać — wtrąciłem. Spojrzał na mnie pytająco, więc
powtórzyłem słowa Karola.
— Jeśli Wielki Bóbr jest taki pewien, że strzelano nie do nas, lecz do zwierząt,
to... chodźmy do źródełka i rozpalmy ognisko. Chętnie bym coś przegryzł.
— O, nie, nie — zaprotestował Karol. — Tak daleko moja pewność nie sięga.
Stary traper roześmiał się cicho:
— I ja tak myślałem.
Rozmowę prowadziliśmy szeptem, a przez cały ten czas lufy naszych strzelb
wymierzone były w głąb lasu, oczy zaś utkwione w mroczniejącej głuszy.
— Co teraz poczniemy? — zagadnąłem.
— Czeka nas niespokojna noc — odparł Karol. — Wyjścia na otwartą przestrzeń
lepiej nie ryzykować, a chociaż nadal sądzę, iż strzelano do koni, lepiej pozostać
tutaj.
— A jeśli przywędruje jaki drapieżnik? I dobierze się, Karolu, do twego karosza?
— Mamy dobrą widoczność na dolinkę. Zresztą...
— Nic innego nie wymyślimy — dokończył Colorado.
Zaiste, była to niezapomniana dla mnie noc! Wzeszedł księżyc i srebrnym
światłem zalał drzewa i trawy. Żaden strzał nie przerwał ciszy. Niewidoczny
napastnik albo czekał lepszej sposobności, albo odszedł. Ale tego nie sposób było
stwierdzić. Leżeliśmy więc, nie ważąc się nawet na najkrótszą drzemkę. Och, to
nie było przyjemne! Ściółka leśna, zbyt cienka, nie chroniła przed twardym
podłożem, pełnym wystających korzeni. Po paru godzinach bolały mnie
wszystkie mięśnie. Na dobitkę zrobiło się bardzo chłodno. Co pewien czas
trącaliśmy się łokciami, aby sprawdzić, czy sąsiad nie zasnął. Nie wiem, jak czuli
się moi towarzysze, gdy blady świt począł przedzierać się poprzez gałęzie. Ja
byłem tak zziębnięty, że zęby mi szczękały, nie potrafiłbym normalnie mówić. Na
szczęście nie zaszła tego potrzeba.
Colorado raz jeszcze powędrował w las i zjawił się dopiero wówczas, gdy gasły
poranne zorze, a bór rozbrzmiewał już głosami ptaków. Wrócił zresztą z
przeciwnej strony: nie z lasu, lecz z głębi dolinki.
— Możemy rozpalić ognisko — powiedział. — Jestem głodny jak wilk, a zimny
jak bryła lodu.
Opuściliśmy swe stanowiska. Czułem ból całego ciała, zupełnie jakby mnie
wymłócono kijami. Zabrałem się natychmiast do gromadzenia opału. Gdy
wreszcie zgrabiałymi dłońmi podpaliłem niewielki stosik, podmuchy ognia
wróciły mi zdolność mówienia.
— Kto to był?' — zapytałem.
— Tylko jeden człowiek. Siedział na zboczu, kilkanaście kroków nad nami.
Potem wrócił tam, skąd przyszedł. Jeszcze w nocy.
— A skąd przyszedł?
— Stamtąd — traper wskazał za siebie. — Miał konia. Zrobiliśmy wielkie
głupstwo nie zbadawszy dalszej okolicy. Ale przepadło.
— Oczywiście to był jeden z ludzi Lessera — wtrącił Karol. — A chodziło nie o
nas, lecz o konie.
— Może Wielki Bóbr ma rację, może nie. Teraz we trzech nie dościgniemy
bandy. Trzeba by wsadzić dwu ludzi na jednego wierzchowca. Temu nie podoła
najsilniejsze zwierzę, jeśli będziemy się spieszyć. A musimy!
Po tym stwierdzeniu zapadliśmy w głęboką i ponurą zadumę. Nawet czarna jak
smoła i gorąca jak ogień kawa nie przywróciła dobrego nastroju.
— Nie ma innego sposobu — odezwał się powtórnie Colorado — tylko podzielić
się na dwie grupy albo... zrezygnować z pogoni. Ja oczywiście... nie zrezygnuję.
— Nikt z nas nie ma tego zamiaru — odparł Karol. — Więc co pan myśli,
Colorado?
— Pojadę sam. Wy dwaj będziecie posuwać się po moich śladach, oczywiście
znacznie wolniej. Musicie oszczędzać konia. Być może po drodze znajdziecie
drugiego wierzchowca. Będę wracał tą samą drogą. Jeśli nawet mnie nie
dościgniecie i tak się spotkamy.
— A O’Brien?
— Jeśli będę wracał, to tylko z nim.
— Ostrożnie, Colorado — powiedział Karol. — Jeden przeciw pięciu? Kiepska
zabawa.
— Bawiłem się już w większym towarzystwie, i, jak widzicie, chodzę jeszcze po
tym świecie.
— Dajmy spokój żartom — burknąłem. — Przecież to czyste szaleństwo.
— Oj, doktorze, doktorze. Nie zaprzeczam pańskim umiejętnościom. Nawet
strzela pan wcale nieźle, ale sposoby i sposobiki uwalniania więźniów ja znam
lepiej. Zresztą... zgoda! Nie pojadę sam, ale pod warunkiem, że tu, w tym lesie,
natychmiast wyczarujecie trzeciego konia albo wymyślicie niezawodny sposób
uwolnienia O'Briena bez naszego udziału.
— Nie jestem czarodziejem — odparłem. — Ale... co O'Brienowi przyjdzie z
tego, jak i pan dostanie się w ich łapy?
Roześmiał się.
— Zawsze będzie Samuelowi raźniej we dwójkę. Nie przewiduję jednak tak
smutnego zakończenia wyprawy.
— Colorado musi jechać — przyznał Karol. — Nie przypuszczam, co prawda,
aby O’Brienowi cokolwiek mogło grozić, bo Lesserowi chodzi tylko o skarb, ale
licho nie śpi. Albo tu jeszcze, albo w Arizonie zdobędziemy konia i dopędzimy
Colorado. Moja rada — tu zwrócił się do trapera — nie ryzykować zbytnio i lepiej
poczekać na nasze przybycie. To nie może potrwać długo.
Zgasiliśmy ognisko i oporządzili wierzchowce.
— No — rzekł Colorado — czas mi w drogę. Będę im deptał po piętach. Do
zobaczenia. Oby rychło.
Podszedł do swego konia. Zdawało mi się, że chce wskoczyć na siodło. Nagle
rzucił się plackiem. Błyskawicznie uczyniłem to samo.
— Co... — urwałem i głos mi zamarł w gardle. Przed nami, w głębi doliny,
ujrzałem strzelby: dwie, trzy, cztery lufy.
— Indianie — mruknął traper — wpadliśmy z kretesem.
Pehnulte
— Odłóżmy broń — powiedział Karol. — Obrona w tych warunkach nie miałaby
sensu. Otoczyli nas, tylko na co jeszcze czekają?
Wyprostował się i podnosząc otwartą dłoń ku górze — znak pokojowych
zamiarów — powiedział głośno:
— Witam czerwonych braci!
W odpowiedzi padło pytanie:
— Ti-arku? Kto tam?
— Apacze — szepnął Colorado.
— Wojownicy Czarnych Stóp nadali mi imię Wielkiego Bobra.
Nastała chwila ciszy. Potem przed nami zaszeleściły gałęzie i na otwartą
płaszczyznę dolinki wystąpił jeden tylko człowiek. Wysoki, z włosami zebranymi
na czubku głowy w lśniący, czarny węzeł, w którym tkwiło białe pióro. Pierś
zakrywała mu bluza opadająca na legginy, których szwy obszyto ciemnymi
frędzlami. W lewym ręku trzymał długą rusznicę, prawą podniósł na znak
powitania.
Tę sylwetkę dobrze miałem zachowaną w pamięci. Gdybym się mylił,
wystarczyło jedno spojrzenie na oblicze przybysza. Spalona wiatrem prerii twarz
o wyniosłym czole, lekko wystające kości policzkowe, kształtny, o nieco
rozszerzonych nozdrzach nos, wąskie usta, a pod nimi ostro zarysowany
podbródek. Czarne oczy spoglądały teraz na nas badawczo.
Oglądałem tę twarz w godzinach walki i w godzinach pokoju, w chwilach radości
i smutku. Jej wyraz nigdy nie ulegał zmianie. Trzeba było dobrego obserwatora,
by dostrzec cień uśmiechu czy zmarszczki na czole, znamionującej gniew.
To był Pehnulte, wódz Apaczów Mescalero.
— Witam moich białych braci!
Zbliżył się i podaliśmy sobie dłonie. Wówczas Apacz, zwracając się do starego
trapera:
— A to Colorado. Któż by go nie poznał? Pehnulte nieraz słyszał o sławnym
myśliwym, który umie trafić w ziarnko piasku.
Jak zwykle — indiańska przesada. Colorado lekko się uśmiechnął.
— Oto spotkały się ścieżki nasze, jak spotykają się strumienie spadające z gór w
ojcu wód naszych. Dokąd podążacie?
Usiedliśmy przy wygaszonym ognisku. Po chwili rozbłysło nowym płomieniem.
Dwu wojowników nałożyło gałęzi, dwu innych rozpaliło drugi ogień w pewnej
odległości od nas. Przyprowadzono dwa czy trzy konie. Na więcej nie starczało tu
miejsca. Nie wiedziałem więc, ilu ludzi prowadzi z sobą Pehnulte. I skąd się tu
nagle znalazł? Czy wracał z Małego Lasu, jak nam mówiono, gdy byliśmy
jeńcami Iszarshiutuhy?
Nie wypadało jednak tak od razu pytać. Należało zacząć od wypalenia kalumetu,
który dla nas dwu, Karola i mnie, był tylko symbolicznym odnowieniem
przyjaźni, ale dla Colorado ten obrzęd mógł mieć praktyczne znaczenie na
przyszłość.
Z namaszczeniem i w skupieniu podawaliśmy sobie fajkę z rąk do rąk, zaciągali
się dymem i wypuszczali go w cztery strony świata, aż wróciła do rąk wodza,
została oczyszczona i z powrotem zawieszona na piersiach na ozdobnym
rzemyku, tuż obok naszyjnika sporządzonego z kłów i pazurów szarego
niedźwiedzia, tuż obok haftowanego woreczka z lekami.
— Co sprowadziło tu moich braci? — zapytał wówczas Pehnulte.
Obaj z Colorado spojrzeliśmy na Karola.
— Mów — szepnąłem.
Pehnulte wysłuchał opowieści, nie przerywając ani słowem, a i później, gdy
słychać już było tylko szum lasu i trzaskanie palących się gałązek, nadal
zachował milczenie wpatrując się w ogień. Bo indiański wojownik nie zabiera
głosu nie zastanowiwszy się najpierw — niekiedy dość długo — nad tym, co
pragnie powiedzieć.
— Mały Jeleń postąpił jak dziecko, nie jak wojownik — powiedział wreszcie
Apacz odrywając wzrok od ognia. — Pehnulte naprawi jego błąd i wyruszy razem
z białymi braćmi. Howgh!
Tu — mała uwaga. Wśród ludzi o jasnej barwie skóry niekiedy mówi się, iż
dorosły postąpił jak dziecko. Nie jest to na pewno powód do dumy dla
mężczyzny, nie dyskwalifikuje go jednak. U Indian rzecz się przedstawia inaczej:
nazwanie wojownika dzieckiem — to ciężka obraza, surowy osąd, przekreślenie
wartości. To pociąga za sobą konsekwencje: przede wszystkim utratę powagi u
współplemieńców. Odzyskać ją można dopiero po dokonaniu czynu wymaga-
jącego hartu ducha i sprawności fizycznej. Słowa Pehnulte były ostre, ale i
sprawiedliwe. Gdyby nie głupota Małego Jelenia, O'Brien już dawno znajdo-
wałby się na wolności, a Lesser... w więzieniu. Pehnulte najprawdopodobniej
zdawał sobie z tego sprawę, dlatego pragnął nam pomóc. Jakie to miało dla nas
znaczenie, nie trzeba chyba tłumaczyć. Spotkanie Apaczów było
najszczęśliwszym wydarzeniem w naszej dotychczasowej wędrówce.
Cóż jednak doprowadziło do tego spotkania? Dwa razy chciałem zapytać i dwa
razy ugryzłem się w język. Na koniec doczekałem się.
Pehnulte opowiedział, iż przed kilku tygodniami rada plemienna Mescalerów
postanowiła położyć kres bratobójczym walkom, jakie od czasu do czasu
wybuchały między poszczególnymi grupami narodu Apaczów *.
Wodzowie Mescalerów wraz z licznymi wojownikami rozjechali się w cztery
Gdy w 1871 r. Rząd Federalny usiłował skupić rozproszone grupy Apaczów (Jicarilla, Lipan,
Mescalero, Apacze Zachodni, Tonto, Cibecue, San Carlos, Chiricahusa, Coyótero) na jednym
terytorium, przedsięwzięcie nie powiodło się, ponieważ poszczególne odłamy nie chciały żyć razem,
wykazując wzajemną wrogość.
strony świata. Małego Jelenia pozostawiono, ponieważ — zdaniem innych — nie
nadawał się do tak delikatnej misji.
Jak to przedsięwzięcie wszystkim się udało, Pehnulte jeszcze nie wiedział. On
sam — mówił o tym bardzo ostrożnie — nie uzyskał oczekiwanego sukcesu,
chociaż — jak sądził — rozsądek na pewno w końcu zwycięży i położy kres
krwawym zatargom. Ale na to potrzeba było czasu i nieustannych wysiłków. Peh-
nulte nie spotkał się z dobrym przyjęciem wśród Apaczów Lipan. Przypuszczał,
iż od bardziej wrogich wystąpień przeciw niemu uchronił go niedostatek żyw-
ności. Apacze Lipan nie natrafili jeszcze na ślad wiosennych wędrówek
nielicznych już stad bizonich, a polowanie na inną zwierzynę nie przyniosło
spodziewanych rezultatów. Bez zapasów żywności nie sposób prowadzić wojny.
W sumie jednak sytuacja wyglądała kiepsko. Tym bardziej cenić nam należało
pomoc Pehnulte. Tylko wielkoduszności wodza zawdzięczaliśmy, iż przełożył
ściganie bandy Lessera nad powrót do rodzinnej wioski.
Pehnulte prowadził z sobą pięćdziesięciu wojowników. Oczywiście, taka liczba
sprzymierzeńców nie była nam potrzebna. Raczej stanowiłaby przeszkodę. Nie
można bowiem było przewidzieć, czy nasza droga nie poprowadzi przez któreś z
małych miasteczek lub osiedli. Wjazd taką gromadą zbrojnych mógł
sprowokować awanturę. Wiadomo, jak na ogół odnosili się do Indian osadnicy.
Pehnulte musiał sobie z tego zdawać sprawę, bo czterdziestu pięciu wojowników
odesłał w powrotną drogę. Zabawne, iż dopiero wówczas ujrzeliśmy ich
wszystkich, jak powoli wyjeżdżali lub wychodzili spomiędzy drzew i krzewów, z
głębi lasu i z głębi dolinki. Gdy zniknął ostatni, dosiedliśmy wierzchowców i
ruszyli w przeciwnym kierunku. Dodam, iż otrzymałem dość łagodnego
mustanga. Nie sprawiał mi kłopotu. Droga wciąż pięła się ku szczytom, aż zatrzy-
maliśmy się na przełęczy, jak gdyby w leśnym dukcie obramowanym puszczą.
Słońce świeciło na błękitnym niebie, lekki wiatr owiewał twarze. Z najwyższego
wzniesienia przełęczy trawą zarosła przerywka spadała łagodnie, ginąc w
niebieskozielonej mgle dalekich borów, porastających wielką dolinę, jaka roz-
ciągała się na prawo i na lewo u naszych stóp. A po przeciwległej stronie,
dziesiątek mil przed nami, ponad czarną linią borów dźwigały się nagie skały, bo-
dące niebo poszarpanymi szczytami, błyszczącymi, jak gdyby je wykuto z brył
srebra. W dole leżał pod nami kraj cichy, niezmierzony, kryjący w swych
puszczańskich głębiach tajemnice pierwotnej przyrody. Nie mogłem oczu
oderwać od tej wspaniałej panoramy. Z niemej kontemplacji wyrwał mnie głos
Karola:
— Weź lornetkę, Janie. Może dostrzeżesz coś więcej niż ja.
Przyłożyłem szkła do oczu. Lasy stały się wyraźniejsze, skalne żleby i upłazy
bardziej ostre w konturach. Ale co mogło się dziać za kurtyną zieloności boru —
tego nie mogło ukazać najlepsze nawet powiększenie. Wodziłem lornetką po linii
duktu i w pewnej chwili wydało mi się, iż dostrzegam wiszący nad nią obłoczek
kurzu. Powiedziałem o tym. Ale Karol tylko pokręcił głową, Colorado skrzywił
się zabawnie, a twarz Pehnulte pozostała nieruchoma jak maska z brązu.
Poczęliśmy powoli zjeżdżać. Kawalkadę otwierał Colorado, za nim posuwał się
Pehnulte, dalej — Karol i ja. Pięciu wojowników zamykało pochód. Kopyta tępo
biły w ziemię, szumiał las, a z tego poszumu od czasu do czasu wyrywał się głos
niewidocznego ptaka. Ściana drzew, ciemnych gąszczów, towarzyszyła nam bez
przerwy. Trop był nadal wyraźny, ale teraz i bez tego tropu trudno było zmylić
kierunek. Droga stanowiła wystarczającą wskazówkę. Tutaj Lesser nie mógł
nigdzie skręcić. Nie przedarłby się przez te lasy, nie przeprowadził koni. Po
godzinie (na znak dany przez Colorado) puściliśmy wierzchowce galopem. Leśna
przerywka to rozszerzała się, to zwężała, czasem nawet zarastała krzewami.
Nad wieczorem dotarliśmy do krańca doliny, gdzie drogę zamykało jałowe i
strome wzniesienie. W tym miejscu trop skręcał i wiódł skrajem lasu,
ograniczony z jednej strony drzewami, z drugiej — skałą. To był najtrudniejszy
odcinek. Po pół godzinie dotarliśmy w pobliże wodospadu. Nieznana rzeczka z
hukiem i szumem rwała z wysoczyzny. Zachodzące słońce rzucało na nią
czerwone refleksy.
— Wygląda jak rzeka krwi — mruknął Colorado. Wzdrygnąłem się. Porównanie
było trafne. Zsiedliśmy z koni w miejscu, gdzie czuć było jeszcze
chłód bijący od wody, ale do którego nie dolatywała wilgotna mgiełka
drobniutkich kropelek. U naszych stóp wodospad zamieniał się w rzeczkę płynącą
wartko skrajem lasu, który tu odsuwał się daleko od skał, ustępując łące porosłej
bujną trawą i kolorowymi kwiatami. Na tej łące postanowiliśmy spędzić noc.
Colorado, mimo iż czerwoni wojownicy zbadali teren, zaczął swój cowieczorny
obrzęd. Towarzyszyłem mu, gdy wskazywał na trop ginący nagle w wódzie i nie
ukazujący się na przeciwległym brzegu.
— Niech pan spojrzy, doktorze. Myślałby kto, że się zapadli pod ziemię albo
utonęli. Pojechali korytem. Bezsensowna ostrożność, tylko greenhorna mogłaby
zwieść. Nie ma tu przecież innej drogi. Nikt nie potrafi wspiąć się koniem na
skały ani wedrzeć w bór. Lessera widać opuszcza zdrowy rozsądek, traci facet
cierpliwość.
Rozpalono dwa ogniska. Rozsiodłane konie pasły się już na łące pod bacznym
okiem indiańskiego wojownika. Nie miałem tu co robić. Powałęsałem się i
znęcony fantastyczną grą świateł w tumanach wodnych, skierowałem swe kroki
w górę strumienia. Naturalna ścieżka zawiodła mnie w samo pobliże potężnych
głazów, między którymi rwał falujący nurt. Postanowiłem dotrzeć wyżej,—
ponad wodospad. Zaciekawiło mnie, skąd wypływa strumień. Ale za głazami
droga, raczej bezdroże, stała się bardziej stroma:
Kolorowe skałki wyzierały coraz gęściej spod płytkiej warstwy gleby, tworzyły
jednak miejscami coś w rodzaju kamiennych stopni. Posuwałem się powoli i
ostrożnie, badając przy każdym stąpnięciu grunt. Nade mną piętrzyły się
niebotyczne szczyty, ale przecież strumień nie mógł stamtąd wypływać. Może na
zboczu znajdowała się jaskinia, w której biło podziemne źródło? Postanowiłem
rzecz sprawdzić. Wędrowałem brzegiem rzeczki, aż nagle ominąwszy występ,
zupełnie nieoczekiwanie ujrzałem zieloną równinę. Zbocze urywało się
raptownie, zaczynała się hala górska, na milę chyba szeroka, ograniczona
masywem skalnym sięgającym nieba. Z naszej doliny hala nie była widoczna.
Wydawało się, iż obie partie wysoczyzny, dolna i górna, stanowią jednolitą
ścianę. Stąd wynikło moje zdziwienie. Zwiększył je obraz jeszcze bardziej
nieoczekiwany. Rzeczka tworząca wodospad płynęła tu spokojnie wśród traw.
Dwu ludzi leżało nad wodą, zaledwie kilka kroków ode mnie.
Natychmiast padłem na ziemię, zdjąłem kapelusz. Chociaż słońce kryło się za
poszarpane szczyty, było tu znacznie widniej niż na dole. Widziałem ich
dokładnie. Jeden w wyświechtanym ubraniu cowbojskim, zwrócony do mnie
plecami, drugi — to było największe zaskoczenie — Indianin. Pomyślałem, iż
może to któryś z ludzi Pehnulte. Ale zastanowiła mnie sylwetka pierwszej
postaci. Leżałem więc zerkając jednym okiem w lukę między dwoma głazami.
Nie dostrzegli mnie, nie usłyszeli. Monotonny szum spadającej wody zagłuszył
moje kroki. A poza tym — zbyt byli pogrążeni w rozmowie. Na pewno
interesującej. O czym mówili?
Głos wodospadu, który dotąd tak bardzo mi sprzyjał, teraz przeszkadzał. A gdyby
tak zaryzykować? Podsunąć się bliżej chociaż kilka cali! Żeby tego dokonać,
musiałbym się prześliznąć ponad głazami. Nie, to niemożliwe. Natychmiast by
mnie dojrzeli.
Spojrzałem w prawo. Nic, zupełnie nic. Rumowisko kanciastych piargów, nie
tworzące żadnej zasłony.
Spojrzałem w lewo. Tam rwała ciemnosrebrna smuga wody. Wyciągnąwszy rękę
mógłbym dotknąć jej falującej powierzchni. Gdyby nie pewna przeszkoda:
między krawędzią rzeczki a łąką wznosiło się coś w rodzaju kamiennego
grzebienia, a że poziom wody był tu znacznie niższy, u podnóża tego występu do-
strzegłem nieco miejsca. W sam raz dla szczupłego mężczyzny. A ja właśnie
jestem szczupły. Powziąłem decyzję.
Ruchem ślimaka począłem się przesuwać, aż na koniec dobrnąłem do celu.
Bardzo niewygodna była ta wąska rynienka. Jakżeż łatwo ześlizgnąć się w spie-
niony nurt! Chociaż niegłęboki, poniósłby każdego i zwalił w sam środek
wodospadu. Uważnie, bardzo uważnie czołgałem się równolegle do kamiennego
grzbietu. Tak długo, aż usłyszałem wyraźnie poprzez szum strumienia ludzkie
głosy. Rozbrzmiewały dialektem pograniczników, mieszaniną
anglo—indiańskich słów. Ta gwara dobrze mi była znana.
— ...wojownicy nadejdą, dwa razy po dziesięć i jeszcze raz dziesięć.
To mówił czerwonoskóry. Poznałem po akcencie.
— Pomożemy wam, za to wydacie białych. Jest ich trzech.
Chwila ciszy, a potem odpowiedź:
— Wojownicy Lipan nie potrzebują pomocy. Blade twarze mogą odejść.
Potrzebujemy Pehnulte. Howgh!
— Więc co zrobicie z tamtymi?
— Jeśli nie będą się bronić, puścimy.
Przytłumiony śmiech.
— Będą się bronić, ja ich znam.
— Wojownicy Lipan są chytrzy jak węże. Idę. Usłyszałem lekki szelest, a potem
głos białego:
— Zanim słońce wzejdzie dwa razy, w dolinie pod grzmiącą wodą.
I jeszcze odpowiedź:
— Niech blade twarze czekają. Powtórzę Bawolemu Sercu...
Wstrzymałem oddech w piersiach i począłem wycofywać się z niebezpiecznego
sąsiedztwa. Mokry od potu dotarłem do swej poprzedniej pozycji. Tu znowu
zajrzałem w szparę między głazami. Indianina już nie było, ale ten drugi siedział
nieruchomo. Odetchnąłem. To pozwalało spokojnie zejść. Pewnie bym do tego
natychmiast przystąpił, gdyby nie szmer, na głos którego raz jeszcze przyłożyłem
oko do szpary. I natychmiast rozpłaszczyłem się jak żaba. Dostrzegłem bowiem,
jak nieznajomy podniósł się raptownie, ale zamiast iść w głąb hali, ruszył ku
skalnej krawędzi, za którą leżałem. Ba, wprost na mnie! Nie sposób było się
wycofać. Lepiej leżeć. Może nie zbliży się. jeśli wie, że obozujemy w dolinie.
Zostałby zauważony.
Jednakże odgłos kroków stawał się coraz wyraźniejszy. Nagle ucichł. Odgadłem
po lekkim szmerze: ten człowiek teraz się czołga. A jeśli się czołga, to znaczy, że
pragnie dotrzeć do samej krawędzi hali i spojrzeć w dół. Musi mnie dojrzeć.
Bierna obrona nie mogła mnie ocalić. Uniosłem nieco głowę, wyprostowałem
prawą rękę, później lewą. Wówczas ujrzałem obok głazu czarne włosy brody, nad
nią ogorzałą twarz i oczy wpatrzone we mnie, jak w upiora. Decydowała każda
sekunda. Brodacz poruszył się, ale ja okazałem się szybszy. Obu rękami
chwyciłem go za szyję i ciężarem całego ciała pociągnąłem w dół. Nie doceniłem
swej siły, a może i momentu zaskoczenia. Bowiem przeciwnik przeleciał poprzez
krawędź zbocza, głową naprzód, nogami w górze, i to tak, iż wielkie buciska
śmignęły obok mojej twarzy. Przekoziołkował i pacnął
ciężko o skaliste zbocze. Musiałem go puścić. Jeszcze chwila, a sam bym runął.
Bezwładne ciało poczęło się staczać. Stromizna nie była tu wprawdzie znaczna,
ale zupełnie wystarczająca, by zjechać — i to szybko — na dno doliny. W ten
sposób można się było dobrze potłuc, poranić, a nawet zabić. Na szczęście
zatrzymał się na jakimś występie i leżał nieruchomy z rozkrzyżowanymi rękami,
z rozrzuconymi nogami, z bezwładnie opadającą głową, jak człowiek martwy.
Tam go wreszcie dopadłem. Ale i z dołu musiano zauważyć wypadek. Ktoś
wspinał się wielkimi susami. Nie patrzałem kto, zajęty — w arcyniewygodnej po-
zycji — badaniem leżącego. Wyczułem puls, serce biło.
— A to kto?
Colorado spoglądał nad moim ramieniem.
— Nie wiem. Przede wszystkim musimy go przetransportować. Reszta później.
Nie po raz pierwszy stwierdziłem, iż stary traper odznaczał się niezwykłą siłą. Na
pół stojąc, na pół leżąc zdołał przerzucić przez plecy bezwładne ciało i zejść. Tak
doniósł — z moją pomocą — zemdlonego do rzeczki. Chlusnąłem mu w twarz
pełne dłonie wody. Otworzył oczy i stęknął.
— Każ pilnować tego człowieka — zwróciłem się do Pehnulte. — On nie może
uciec. Zbadamy go później, teraz chodźcie...
Odeszliśmy do ogniska, a tam jednym tchem opowiedziałem o swej przygodzie.
Pehnulte bez słowa odwrócił się, odszedł kilka kroków i przywołał najbliższego
ze swych wojowników. Co mu powiedział, nie dosłyszałem. Indianin natychmiast
skierował się do koni i po paru minutach przejechał koryto rzeczki, a później
pełnym galopem zniknął w głębi drożyny.
Pehnulte powrócił. Spojrzeliśmy nań pytająco.
— Kazałem zawrócić wojowników. Doścignie ich nad ranem, będzie jechał całą
noc, droga jest dobra. Grozi nam wielkie niebezpieczeństwo. Howgh!
— I ja tak myślę — zauważył Colorado. — Szykuje się jakaś grubsza awantura.
Ale chyba nie zaraz. Jeśli nasz doktor dobrze słyszał, za dwa dni mamy wpaść w
pułapkę, nie wcześniej. Czy tak, doktorze?
Potwierdziłem dodając:
— Nie znam całej rozmowy, tylko jej końcowy fragment. Apacze Lipan
przygotowują na nas napad. Komu zależy na naszych osobach poza... Lesserem?
— Nikomu — odpowiedział Colorado. — To jego sprawka. Nie dałbym i pięciu
centów, że nas właśnie gdzieś z góry w tej chwili podgląda.
Zaprzeczyłem.
— Zbyt już ciemno. Mam wrażenie, iż człowiek, którego schwytałem, był sam.
Nie licząc Indianina.
— Wysłałem wojownika do źródeł wody — odezwał się Pehnulte. — Sprawdzi.
— Nie mogę pojąć, jak oni się zwąchali? — mruknął Colorado.
— Dojdziemy i do tego. W tej chwili trzeba porozmawiać z jeńcem. Najpilniejsza
sprawa — zauważył Karol.
— Pozwólcie, że się tym zajmę. Colorado ma wprawę — zaśmiał się cicho.
Jeniec leżał mocno skrępowany, pod strażą wojownika, który siedział przy nim
nieruchomy jak wyciosana w drzewie figurka. Gdy zbliżyliśmy się, podniósł się
bez słowa i odszedł. Stanęliśmy nad głową leżącego, aby obejrzeć go dokładnie.
Twarz miał spaloną na mahoń, zarośniętą gęsto czarnym włosem. Pierś zakrywała
mu straszliwie sfatygowana koszula, a na niej bluza nieokreślonego koloru,
zakończona skórzanym pasem. Ten pas był teraz zdjęty i rzucony obok ogniska.
Nie o pas tu zresztą chodziło, ale o palną broń tkwiącą w futerałach. Z mieszanym
uczuciem obrzydzenia i litości przyglądałem się spodniom pełnym łat i cer,
opadającym na buty z wysokimi obcasami — meksykańska moda — i z
ostrogami w kształcie potężnych kółek. W sumie — mieszanina brudu, ubóstwa i
abnegacji życiowej. Przez ręce tego człowieka pewnie niejeden raz przesuwały
się srebrne monety dolarowe i szeleszczące papierki o większej wartości, aby
trafić bezpośrednio do kasy jakiegoś karczmarza, do rąk karcianego oszusta lub
sprzedawcy ognistej wody. Na zaspokajanie innych potrzeb już ich nie starczało.
Typowy dla Dzikiego Zachodu obraz człowieka żyjącego z dnia na dzień, bez
myśli o jutrze. Dostrzegłem przy skroni zakrzepłą plamę krwi. Musiał uderzyć
głową o głaz, gdy spadał. Kazałem przynieść wody, obmyłem ranę, obmacałem
żebra, ręce i nogi. Przez ten czas leżał nieruchomo, nie odzywając się, tylko oczy
miał niespokojne, rozbiegane, obserwujące pochylone nad nim postacie.
— Możecie oddychać? — zapytałem.
— Mogę.
— Nie boli?
— Nie.
— Atu?
— Nie boli.
— Jak głowa?
— Trochę szumi, można wytrzymać. Uśmiechnąłem się mimo woli.
— Przejdzie. Wygląda na to, że nic mu nie jest — powiedziałem podnosząc się z
klęczek.
— Doskonale — stwierdził Colorado. — Będziemy mogli teraz pogadać jak
starzy znajomi.
Jeniec usiłował powstać.
— Leż, leż, bratku. Odpocznij sobie.
— Kto to jest? — wtrącił Karol.
— Jeden z mojej leśnej trójki. To on przywiązał mnie do drzewa. Gdzie Lesser?
Milczał przez chwilę, pewnie się namyślał.
— Czego ode mnie chcecie? Nie znam żadnego Lessera, nie zrobiłem wam nic
złego...
— Nie znasz Lessera, to znasz Gordona. Tak się przecież przezwał. Ja ci również
nic złego nie zrobię. Przed odjazdem przywiążę do drzewa. Jak ty mnie. Chyba,
że zaczniesz odpowiadać.
— Colorado — szepnął — przecież nie zostawi mnie pan tutaj?
Dostrzegłem, jak pobladł pod maską opalenizny.
— A, więc poznałeś mnie. Cieszę się. Może teraz powiesz, z kim to prowadziłeś
rozmowę tam na górce? No?
— To Indianin.
— Dobrze o tym wiemy i nie o to pytam. Kto to był?
— Ostra Strzała — zawahał się chwilę, a później dodał szybko, zbyt szybko: —
Oni mają na was napaść...
— Jacy: oni?
— Apacze Lipan. Chciałem was o tym uprzedzić i właśnie próbowałem zejść...
— Kłamiesz. Bardzo nieudolnie. Gdzie Lesser——Gordon?
— Chciałem was zawiadomić — powtórzył poprzednie słowa tak, jakby nie padło
żadne nowe pytanie. — My biali powinniśmy trzymać się razem.
— Colorado — odezwał się Karol — szkoda czasu na wysłuchiwanie tych
głupstw. Jeśli do świtu nie zdecyduje się na powiedzenie prawdy, postąpimy z
nim tak, jak powiedziałeś. Odchodzę.
Ruszył w kierunku ogniska, które już tylko żarzyło się czerwonymi węgielkami.
Powodowani ostrożnością, przygasiliśmy płomienie. Poszedłem za nim, a po
chwili przyłączył się do nas Pehnulte. Colorado został przy więźniu. Czy z niego
co wyciągnie? Usiedliśmy.
— Co to może być “grzmiąca woda"? — odezwał się mój przyjaciel. — Czy nie
przesłyszałeś się, Janie?
Pokręciłem przecząco głową:
— Zanim słońce wzejdzie dwa razy, nad grzmiącą wodą — powiedziałem. —
Powtórzyłem słowo w słowo to, co wówczas usłyszałem. Grzmiąca woda to
oczywiście wodospad.
— Tego nie trzeba tłumaczyć. Ale który wodospad? Ten? — wskazał ręką za
siebie, gdzie w narastającej ciemności wieczoru huczały spienione nurty. — Prze-
cież nie mogą spotkać się tutaj.
— Chyba mogą...
— Nie — zaprzeczył energicznie. — Sam powiedziałeś, że za dwa dni. Wówczas
nas tu już nie będzie.
— Właśnie! Tu się spotkają i ruszą za nami.
— Moi bracia niepotrzebnie się spierają — odezwał się Pehnulte. — Ja znam
tamto miejsce. Nargoleteh-tsil.
W języku Apaczów i w pokrewnych dialektach słowo “tsil" oznacza górę.
Nargoleteh-tsil — to po prostu Deszczowa Góra. Co miał na myśli wódz
Mescalerów? Spojrzałem nań pytająco.
— Tam się znajduje inna grzmiąca woda, potężniejsza od tej, a obok wąwóz o
bardzo stromych ścianach, pozbawiony roślinności. Niebezpieczne miejsce.
I wytłumaczył nam, na czym to niebezpieczeństwo polega. Dno wąwozu jest
zupełnie równe, nikt nie może się ukryć — ani śladu drzewka, krzaczka czy nawet
trawy. Wejście jest tylko jedno. Jeśli obsadzić dobrymi strzelcami krawędzie tej
zapadliny i pilnować wąziutkiego do niej wjazdu, ludzie znajdujący się wewnątrz
nie mają żadnej szansy ratunku. Zostaną wybici, nawet nie widząc napastników.
Deszczowa Góra wznosi się nad wąwozem. Z niej spływa rzeczka. To właśnie
grzmiąca woda. Rzeczka stwarza jeszcze jedno niebezpieczeństwo dla ludzi ko-
czujących w wąwozie. Deszczową Górę — zgodnie z jej nazwą — co pewien czas
zlewają krótkotrwałe co prawda, ale bardzo gwałtowne deszcze. Wówczas woda
w strumieniu raptownie przybiera i nie mogąc przecisnąć się przez wąskie
wyjście, zalewa wąwóz.
— Dlaczego Apacze Lipan chcą napaść na naszego brata? — zapytałem.
— Nie bądź naiwny, Janie — odpowiedział Karol. — Porwać Pehnulte to nie byle
jaki triumf. Myślę, że tą drogą można sporo osiągnąć u Mescalerów. Zwiadowcy
Lipan musieli iść za tobą — zwrócił się do wodza. — Stwierdzili, że odesłałeś
swych wojowników. I tak zapewne narodził się pomysł napadu.
Spojrzałem na Indianina. Skinął głową.
— Spotkali się z Lesserem chyba przypadkowo — zauważyłem.
— Sądzę, że tak. To było spotkanie bardzo nie na rękę czerwonoskórym.
Wyobrażam sobie, jak się przerazili. Początkowo pewnie przypuszczali, że banda
Lessera stanie w obronie naszej trójki, a więc i w obronie Pehnulte. Widać jednak
się dogadali. I chociaż wojownikom Lipan wcale nie chodzi o nas trzech, dla
świętego spokoju gotowi są nas wydać tamtym.
— Może masz rację. Jak powinniśmy teraz postąpić? Nasz czerwony brat zna
Deszczową Górę, czy można ukryć się w jej pobliżu?
Wódz nie zdążył odpowiedzieć, bo z ciemności nocy wyszedł Colorado.
Deszczowa Góra
O świcie ruszyliśmy zbadać dokładniej halę. Poprzedniego wieczoru niewiele
mógł wskórać wojownik wysłany przez Pehnulte. Teraz więc za tropem naszego
jeńca powędrowaliśmy obaj z Colorado, śladami Indianina — Karol i Pehnulte.
Poprowadziłem całą trójkę znaną mi już drogą ponad wodospad, aż do miejsca, w
którym dostrzegłem nieoczekiwanych przybyszów. Rosnąca nad strumieniem
trawa jeszcze się nie podniosła, była nadal mocno przygnieciona. Czy Indianin
czekał na cowboya, czy odwrotnie — tego oczywiście nie wiedzieliśmy i nie
mogliśmy odczytać ze śladów. Faktem było, że musieli w tym miejscu spoczywać
bardzo długo. Wyglądało to na zastanowiąjącą beztroskę. Chyba można było
wytłumaczyć tylko tym, że ściana skalna wydawała się absolutnie niedostępna.
Nie zatrzymywaliśmy się nad tym wyraźnym tropem. Ruszyliśmy wzdłuż
odcisków nóg, które do niego wiodły, ale wkrótce musieliśmy się rozdzielić.
Ślady grubych podeszew i wysokich obcasów ciągnęły się wzdłuż koryta
strumienia, za to szerokie, płaskie znaki mokasynów skręcały w prawo. Karol
pomachał mi ręką posuwając się szybko, krok w krok za Pehnulte.
Spoglądałem za nimi widać zbyt długo, bo traper pociągnął mnie za rękaw.
— Nie mamy wiele czasu, doktorze — powiedział tonem nagany. — Czeka nas
daleki spacerek i mało bezpieczny. Niech pan dobrze wytrzeszcza oczy, nagłe
spotkanie bardzo prawdopodobne. I wszystko zależy od tego, kto kogo wcześniej
zauważy.
Po krótkiej wędrówce dotarliśmy do punktu, w którym odciski butów były
jeszcze wyraźmiejsze. Widniały na granicy wody i ziemi, po czym nikły.
— Przeszedł — zauważył traper. Uczynimy to samo.
W tym miejscu rzeczka rozlewała się szeroko, ale dlatego właśnie była bardzo
płytka. Przekroczyliśmy ją nie zdejmując obuwia. Siady nadal wyraźne, później
nieco zamazane, ciągnęły się dalej w poprzek łąki, nieco na ukos.
— Bardzo niedobrze — mruknął Colorado. — Sądziłem, że jegomość ruszy w
pobliże skałek, tam łatwiej się ukryć. Nie podoba mi się przestrzeń.
— Za godzinkę wzejdzie słońce i będziemy widoczni jak ryby na patelni.
— Zostawmy trop — zadecydował. — Nie może nigdzie skręcić. Chodźmy pod
skały. Korzyść z tego podwójna: łatwiej się skryć, a nasze ślady nie będą tak
wyraźne.
Natychmiast opuściliśmy wijącą się wśród traw ścieżkę. Jak już wspominałem,
halę ograniczała z jednej strony skalista ściana, bardzo stroma i naga, nie do
sforsowania. Ku niej skierowaliśmy swe kroki. Już na kilka stóp od podnóża skał
ciągnął się jednolity pas piargów. Nie była to wygodna droga, ale za to nasze
obuwie nie pozostawiało odcisków.
Ostatniej nocy Pehnulte, znający okolicę, stwierdził, iż wędrując halą można
również dotrzeć do Deszczowej Góry, że ta droga jest nawet krótsza. Dla nas
jednak nie miało to znaczenia, jako że nie można było wprowadzić na nią koni.
Natomiast bardzo łatwo mogli opanować łąkę wojownicy, Lipan, przybywszy z
zupełnie innej strony, pozostawić na miejscu wierzchowce i zaatakować nas
pieszo. Ale z tego, co podsłuchałem, wynikało, iż napad nie tu jest zaplanowany.
Tak sobie rozmyślałem depcząc po piętach Colorado. Minęła dobra godzina, nim
zauważyliśmy, że płaszczyzna łąki pochyla się w kierunku naszej wędrówki,
ukazując bardzo dalekie, siwociemne pasmo lasu. Gdy czerwony rąbek słońca
wyjrzał zza skalistej grani, Colorado pociągnął mnie za rękę w głąb dziwnego
tworu natury, jaki wyrósł przed nami. Prawdopodobnie kiedyś, zapewne w
wyniku kataklizmu, olbrzymi złom skalny oderwał się od szczytu i runął na łąkę.
Tu zarył się w ziemię u samego podnóża góry i pękł, tworząc trzy oddzielne
części. Osiadły one w miękkim gruncie jako wysoka ściana o półkolistym
kształcie. Pęknięcia spowodowały powstanie dwu szczelin, bardzo wąskich, ale
stanowiących doskonałe miejsca obserwacji dla każdego, kto by ukrył się we
wnętrzu tej kamienej barykady. Odkryło ją bystre oko Colorado.
— Wszystkiemu winna konna jazda — powiedział, gdy znaleźliśmy się w środku
kamiennej komnaty. — Człowiek odwykł od chodzenia, nogi mnie rozbolały na
tych głazach i muszę kapinkę odpocząć.
To powiedziawszy rozciągnął się na trawie, z głową tuż przy szparze biegnącej od
szczytu do podstawy głazu. Ja zająłem miejsce kilka kroków dalej, przy drugim
bliźniaczym pęknięciu.
Odpoczywając rozważałem wczorajszą relację Colorado z rozmowy
przeprowadzonej z jeńcem. Jaką sztuczką zdołał coś wyciągnąć z milczącego jak
głaz człowieka — nie wiedziałem. Zagadnięty o to traper niechętnie przyznał, iż
obiecał mu “dobre traktowanie". Zdziwiło mnie bardzo, iż na taką przynętę dał się
schwytać nasz więzień. Do dziś podejrzewam, że było to coś więcej. Może
obietnica uwolnienia?
Z relacji Colorado wynikało, iż wywiadowcy śledzący Pehnulte spotkali się z
bandą Lessera przypadkowo. Do walki nie doszło. Obu stronom jednakowo
zależało na uniknięciu strzelaniny, której echa mogły nas zaalarmować. Zawarli
więc porozumienie. Lesser i Bawole Serce — według informacji naszego jeńca
— uznali zgodność swych interesów. I jednemu, i drugiemu zależało na rozbiciu
naszej grupy. Jednakże Bawole Serce — prawdopodobnie jakiś pomniejszy wódz
Indian, bo Pehnulte nie znał takiego — nie mógł podjąć decyzji. Musiał
porozumieć się z kimś ważniejszym ze swego plemienia. To wymagało czasu.
Rozmówiwszy się z Lesserem albo sam ruszył, albo też wysłał któregoś ze swych
zwiadowców, by doniósł pobratymcom, że Pehnulte spotkał się z nami, że odesłał
swych ludzi i że Lesser proponuje wspólną akcję. Tyle opowiedział Colorado.
Z fragmentu podsłuchanej przeze mnie rozmowy wynikało jednak, iż Apacze
Lipan niezbyt chętnie zgadzali się na współpracę. Najprawdopodobniej
orientowali się w sprawkach Lessera. Z drugiej znów strony mogli się obawiać, iż
w razie odmowy Lesser w jakiś tam sposób pokrzyżuje ich plany.
Prawdopodobnie pierwsza narada obu stron odbyć się musiała przed kilku dniami
i wówczas ustalono miejsce powtórnego spotkania. Lesser już nie przyszedł na
nie — może bał się zasadzki? — tylko wysłał zaufanego człowieka. Czemu
jednak do tej pory nie zatroszczył się o jego los? Może sądził, iż jego wysłannik
powędrował gdzieś dalej, do obozowiska Lipan?
Colorado jednak przypuszczał, że Lesser wcale nie czekał na tego człowieka.
Wyruszył albo jeszcze w nocy, albo wczesnym świtem.
— To zrozumiałe. Wie, że mu depczemy po piętach.
— Ale gdzie go ten wysłannik miał szukać?
— Musieli z góry ustalić nowe miejsce spotkania. Niestety, nie zdołałem
wyciągnąć od naszego jeńca żadnych na ten temat informacji. Sami powinniśmy
dojść do sedna rzeczy. No, i po to przecież ta cała nasza wędrówka...
Nieźle sobie odpocząwszy opuściliśmy kamienne schronisko. Osiem już godzin
minęło od wyruszenia z obozu, gdy wreszcie trawiasta hala doprowadziła nas
łagodnie opadającym stokiem w pobliże rosnącej w dole puszczy. Skrajem boru
toczył swe wody strumień. Najprawdopodobniej ten sam, nad którym rozbiliśmy
wczoraj biwak.
Przekroczyliśmy płytkie koryto i szli dalej coraz ostrożniej wśród pni pierwszych
drzew, co chwila przystając i nasłuchując. Poza łagodnym szumem gałęzi, lekkim
pluskiem wody i rzadkimi głosami ptaków ukrytych w gęstwinie żaden inny
dźwięk nie dobiegał jednak naszych uszu. Tak wędrując wkrótce odnaleźliśmy
wydeptany kopytami szlak, a nieco później czarne koło wypalonej trawy.
Colorado natychmiast zajął się badaniem śladów.
Krążył tam i z powrotem, na koniec zniknął wśród drzew nakazując mi surowym
głosem ukryć się za którymś z pni i cierpliwie czekać.
Czekałem. I to dość długo.
Wreszcie Colorado wychynął z gąszczów. Ale nie sam. Prowadził za uzdę
osiodłanego konia.
Zaniemówiłem.
— A to co? — wykrztusiłem po chwili.
— Koń. Zwykły koń, doktorze.
— To widzę. Ale skąd się tu znalazł? Nie powie pan, że o nim zapomnieli.
— Nie powiem. Bo to po prostu wierzchowiec naszego jeńca. Czekał w ukryciu
na powrót właściciela. Co jest najlepszym dowodem, że posuwamy się po
właściwym tropie.
— A może...
— Chce pan powiedzieć, iż może posiadaczem tego zwierzęcia jest ktoś inny?
Nie, nie. Dobrze wszystko przeszukałem. W okolicy nie ma nikogo. Człowiek,
którego schwytaliśmy, część drogi odbył pieszo. Dla ostrożności, a rumaka tu
właśnie ukrył. Na hali trudno to było uczynić.
— Zwierzę stać musiało całą noc. Dziwne, iż nie zaatakował go żaden z
drapieżników.
— Ot, po prostu zbieg okoliczności. Mam nadzieję, że Lesser nie zdąży już
nikogo wysłać na poszukiwanie. Bardzo by się zdziwił dowiedziawszy się o znik-
nięciu i jeźdźca, i wierzchowca.
— Nasze ślady powiedziałyby mu wszystko.
— Nie będzie żadnych śladów, doktorze. W tym miejscu ziemia została dobrze
zdeptana, na łące szliśmy po skałkach, a co się tyczy znalezionego konia,
zabierzemy go z sobą, aby nie zostawić tropów. Powędrujemy nurtem rzeczki.
Doprowadzi nas do celu może nieco dłuższą, ale za to bezpieczniejszą drogą. No,
doktorze, ruszamy. Posuwać się dalej byłoby zbyt wielkim ryzykiem. Zresztą i
tak przed nocą nie wrócimy do swoich. Teraz już jestem pewien, że Lesser nic nie
wie o schwytaniu swego wysłannika i nic jeszcze nie przedsięwziął, aby go
odszukać.
Wskoczył na siodło i wskazał mi miejsce za sobą. Po czym skierował
wierzchowca do wody. Dno strumienia usiane było kamieniami i szybka jazda
groziła upadkiem. Wlekliśmy się więc w tempie ładownego wozu.
Zgodnie z przewidywaniami Colorado dopiero nocą dotarliśmy do celu. Nasz
obóz wyglądał tak samo, jak rano. Ledwie żarzące się ognisko i stłumiony tupot
spętanych koni. Ludzi nie dostrzegłem. Pomyślałem, że wojownicy Apaczów
jeszcze nie nadciągnęli, a nasi towarzysze z godną nagany niedbałością
zlekceważyli obowiązek wystawienia wart. Wjechaliśmy, nie zatrzymywani, w
sam środek obozu.
— Co to znaczy? — mruknąłem do siebie. — Pospali się?
Zeskoczyłem pierwszy. Traper uczynił to w sekundę po mnie, cicho jak kot. W tej
samej chwili poczułem czyjąś dłoń na ramieniu. Odwróciłem się, wyciągając zza
pasa rewolwer.
— Spokojnie, Janie. Bądź łaskaw nie strzelać. Ręka mi opadła.
— Karolu — powiedziałem z wyrzutem w głosie. — Cóż to za żarty?
— Czułem pismo nosem — odezwał się Colorado. — Nie jechałbym tak
beztrosko. Co wam do głowy strzeliło?
—Chcieliśmy sprawdzić, czy można tu ukryć ponad pół setki ludzi tak, aby ich
nie dostrzegło najbystrzejsze oko i nie dosłyszało najczulsze ucho. Colorado
mówił, iż czuł pismo nosem, ale przecież nic nie zauważył!
— To znaczy, że wojownicy Pehnulte już przybyli?
— Właśnie tak. Zaraz ich ujrzycie.
Ktoś dorzucił gałęzi do żaru, bo ogień buchnął wysoko, oświetlając kilka
zaledwie postaci Indian. Rozejrzałem się dokoła.
— Gdzież oni?
— Niech wódz da znak — odezwał się Karol.
Pehnulte wymówił jedno krótkie słowo. Nawet nie podnosząc głosu. I nagle ożyły
otaczające nas ciemności. W blasku migocących płomieni ujrzałem wyrastające
jak spod ziemi sylwetki zbrojnych.
— Uff — Colorado głośno odsapnął. — Takiej sztuczki, jak żyję, nie widziałem.
— To jeszcze nie wszystko — odparł Karol. — Wiedzieliśmy, że nadjeżdżacie.
Zwiadowcy czatowali wzdłuż rzeczki.
— Wspaniale!
— Chodźmy do ogniska — zaproponowałem. — Jestem głodny i wszystkie kości
mnie bolą po tej jeździe we dwójkę.
— Skąd ten koń? — zapytał mój przyjaciel.
— Niech Colorado opowie — odparłem lokując się jak najwygodniej przy ogniu.
— Czuję się jak po tuzinie wykonanych operacji.
— Współczuję ci, Janie. Obawiam się jednak, że czeka cię jeszcze sporo takich
operacji, i to w okresie najbliższych dwu dni.
Byłem zbyt zmęczony, żeby cisnąć w Karola patykiem leżącym u mych stóp. Nie
zważałem na to, co opowiadał Colorado, wpatrzywszy się tępo w płomienie.
Ocknąłem się dopiero wówczas, gdy wetknięto mi do ręki plaster pieczeni i
podsunięto pod nos kubek z parującą kawą. Pijąc i jedząc nastawiłem uszu na
słowa Karola. Teraz dowiedziałem się o rezultatach wędrówki Pehnulte i mego
przyjaciela. Obaj po rozstaniu się z nami szli wyraźnym tropem, wędrując —
podobnie jak my — wzdłuż skalnego podnóża. W ten sposób dotarli do miejsca,
w którym górski łańcuch skręcał raptownie, odsłaniając daleką przestrzeń
zielonej prerii. Widoczność ograniczały tylko gdzieniegdzie kępy liściastych
drzew i krzewów — świetne miejsca dla ukrycia się przed wrogiem, ale również
znakomita okazja dla zasadzek. Ryzyko pieszej wędrówki było więc niemałe.
Jednakże bez dalszych niespodzianek dotarli do opuszczonego obozowiska
czerwonoskórych. Tu musiał przez pewien czas przebywać Bawole Serce ze
swymi towarzyszami. Stąd pewnie wyruszył na spotkanie większego oddziału
Apaczów Lipan. Od tego miejsca trop stał się jeszcze wyraźniejszy. W drugiej
połowie dnia Karol przy pomocy lornetki ujrzał w sporej odległości jakiś
ruchomy punkt. Natychmiast ukryli się w gąszczu najbliższej kępy drzew.
Ruchomy punkt zbliżał się coraz bardziej, aż wreszcie można było dostrzec, iż
składa się on z jeźdźców podzielonych na dwie grupy. W pierwszej znajdowało
się zaledwie kilku indiańskich wojowników. W drugiej — znacznie poważniejsza
liczba. — Oba oddziały dzieliła przestrzeń kilkunastu jardów: wyglądało to na
ucieczkę i pościg. Tak sądził przez chwilę Karol, ale Pehnulte wyprowadził go z
błędu, stwierdzając, iż widzi tylko wojowników Lipan. Dlaczego jechali dwoma
oddziałami — za chwilę się wyjaśniło — Oto pierwsza grupa skręciła nagle w
prawo i po chwili znikła z oczu. Druga — zatrzymała się mniej więcej w
odległości pół mili od kępy. Na tej otwartej przestrzeni nie sposób było ich
podejść. Powstało poważne niebezpieczeństwo, że wojownicy Lipan będą
posuwać się dalej w tym samym kierunku i zauważą wówczas ślady Karola i
Pehnulte. Nasi towarzysze postanowili więc wycofać się, przebiegając od kępy do
kępy. Podczas wykonywania tego planu usłyszeli strzały, a drogę przecięły im
dwie antylopy. Zaledwie zdążyli uskoczyć poza kępę krzaków, gdy ukazał się
oddział indiańskich wojowników. Obie antylopy padły, ale jeźdźcy zamiast
zabrać trofea i odjechać, zbliżyli się jeszcze bardziej do przypadkowego schro-
nienia śmiałków.
— Zimno mi się zrobiło — opowiadał Karol — kiedy zauważyłem ich manewr.
Dostrzegałem już twarze pomalowane jaskrawymi farbami (oznaka, iż plemię
znajdowało się na wojennej ścieżce) i mogłem wszystkich dokładnie policzyć.
Była ich równa dziesiątka.
Wojownicy zatrzymali się, zsiedli z koni. Kilku z nich zajęło się oprawianiem
antylop, kilku poczęło zbierać chrust, o parę zaledwie kroków od naszych
towarzyszy. Indianie widać jednak tak byli pewni swego bezpieczeństwa, że
nawet nie zwrócili uwagi na niezbyt wyraźny, ale przecież dostrzegalny ślad stóp
wśród trawy.
Rozpalili ognisko, a kiedy zakończono ściąganie skór z upolowanej zwierzyny,
pokrojone na długie płaty mięso, zatknięte na patyki, poddane zostało procesowi
przypiekania. Przez cały ten czas żaden z ludzi siedzących wokół ognia nie
odezwał się ani słowem. P° jakichś trzech godzinach (“Zdrętwiałem cały od tego
leżenia w bezruchu — mówił Karol — a ruszyć się nie można było") — kilku
wojowników poderwało się gwałtownie. Rozległ się tętent kopyt i nowy przybysz
pojawił się w kręgu ognia. Widzieli go obaj dokładnie, jak zsiadał z konia. W
kruczoczarnych włosach nosił ptasie pióro. Pewnie był wodzem, ale
pomniejszego znaczenia, bowiem Pehnulte podczas swych niedawnych
odwiedzin Apaczów Lipan nie zauważył go w kręgu członków plemiennej rady.
Koło siedzących natychmiast się rozsunęło robiąc wolne miejsce.
— Jeszcze nigdy tak nie nasłuchiwałem, jak wówczas — stwierdził Karol. —
Miałem nadzieję, że na koniec dowiemy się czegoś interesującego. Ale okazało
się natychmiast, iż muszę się jeszcze uzbroić w cierpliwość.
Przybysz milczał, siedzący wokół niego milczeli również. Zadawanie
niecierpliwych pytań zaliczane jest wśród Indian do bardzo złego tonu. Po prostu
świadczy o braku wychowania, i to tym bardziej, im wyższą rangę społeczną lub
wiek posiada zapytywany. A ten przecież był wodzem!
Na szczęście wszystko ma swój kres, więc i milczenie zostało wreszcie
przerwane.
— Niech wojownicy Lipan słuchają — odezwał się przybysz głosem
przypominającym skrzypienie zawiasów starych drzwi.
Było coś tak zaskakującego w kontraście, jaki zachodził między młodym
wyglądem Indianina a jego starczym głosem, że Karol z trudem powstrzymał się
od śmiechu.
Niech wojownicy Lipan słuchają — powtórzył. — Przynoszę im słowa Ostrego
Noża. Moje usta są jego ustami.
— Nie potrafię dokładnie odtworzyć tego, co mówił — opowiadał dalej Karol. —
Ale sens zapamiętałem. Jeśli się pomylę, niech mnie mój czerwony brat poprawi
— tu zwrócił się do Pehnulte, a na potakujące skinienie głową począł streszczać
podsłuchaną rozmowę. Niezwykle dla nas ważną.
Wynikało z niej bowiem, że wojownicy Lipan już nazajutrz mieli ruszyć za nami.
Jednakże nie z miejsca, w którym znajdowaliśmy się obecnie. Próg skalny — jak
wspominałem — uniemożliwiał sprowadzenie koni z hali w dolinę. Indianie mieli
najpierw dotrzeć do podnóża hali, tam gdzie łączyła się ona z lasem.
— Z relacji Colorado wynika, że właśnie tam dotarliście dzisiaj — dodał Karol.
Przytaknęliśmy.
— Świetnie. Tam mają się ukryć Indianie Lipan i czekać na nasze przybycie, po
czym deptać nam po piętach.
— Trzeba będzie dobrze zacierać ślady — wtrącił się stary traper. — Jak
zauważą, ilu nas jest, gotowi zawrócić.
— A niech zawracają — powiedziałem. — Tym lepiej.
— Niezupełnie — odparł Karol. — Lipan zasługują na nauczkę, żeby więcej nie
próbowali takich sztuczek.
— Słusznie — mruknął Colorado. — Należy się im dobra nauczka.
— Oczywiście — zacząłem — ale..
— Daj mi skończyć, Janie.
Umilkłem, chociaż perspektywa walki z Indianami wydawała mi się posunięciem
zupełnie bezsensownym. Zdziwiło mnie stanowisko Karola w tej sprawie, i to
tym bardziej, iż znałem go od lat jako zagorzałego przeciwnika bratobójczych
wojen plemiennych, wyniszczających czerwonoskórych co najmniej w tym
samym stopniu, co walki z białymi. Nie było jednak czasu na medytację,
interesowała nas obecnie inna sprawa.
Otóż Ostry Nóż miał iść za nami wiodąc trzydziestu wojowników i zaatakować
nas dopiero wówczas, gdy znajdziemy się u stóp Deszczowej Góry, w wąwozie
opisanym przez Pehnulte.
— A jaką rolę w tym wszystkim ma odegrać Lesser i jego ludzie? — zapytałem.
— Dowiedzieliśmy się i tego — stwierdził Karol — Zadanie Lessera ma polegać
na wejściu w głąb wąwozu i natychmiastowym wycofaniu się stamtąd. Chodzi po
prostu o ślady, jakie nam mają zasugerować rzekomą obecność bandy wewnątrz
wąwozu.
— Chyba musiałby mieć skrzydła — zauważyłem zgryźliwie — i unieść się w
powietrze wraz z końmi. Pozostawiliby przecież tropy biegnące w odwrotnym
kierunku.
— Mój biały brat nie zna wąwozu — odezwał się Pehnulte. — Tamtędy płynie
rzeczka. Wjeżdżając do wąwozu można zostawić ślady na jej brzegach, ale
wyjeżdżając środkiem wodnego nurtu, oszuka się nawet najlepszego tropiciela.
Howgh!
Karol kiwnął potwierdzająco głową.
— Rozumiem — odparłem. — Coś jak pułapka na myszy. Myszy to właśnie my,
a przynęta to tropy oddziału Lessera. Pięknie sobie obmyślili. A co my na to?
— Za jednym posunięciem złapiemy i Lessera, i wojowników Lipan — odezwał
się niespodziewanie Colorado. — Dostaną się we własne sidła. Rzecz polega
tylko na tym, aby skłonić Indian do wkroczenia w głąb wąwozu nie po nas, ale
zamiast nas. Czy nie mam racji?
— Na to trzeba by chyba cudu — zauważyłem.
— Nie trzeba cudu — odparł Karol. — Posiadamy olbrzymią przewagę i nawet
nie mam na myśli liczby osób, ale po prostu fakt, iż Lesser nie został
zawiadomiony o planie Ostrego Noża. To oczywiście twoja zasługa, Janie. Jestem
gotów się założyć, iż obierze wąwóz za miejsce chwilowego postoju, że tam
właśnie będzie oczekiwać powrotu swego wysłannika. Gdy wojownicy Lipan
nadciągną, uznają tropy jego oddziału za nasze. Przecież Ostry Nóż nic nie wie,
że siły nam tak wzrosły.
— Bardzo to skomplikowane — wyraziłem swą wątpliwość. — A poza tym zbyt
liczymy na nieostrożność i naiwność przeciwników. A może to właśnie my
jesteśmy naiwni? Czy Lesser będzie czekał przez cały dzień na powrót wysłanego
do Lipan człowieka? Na pewno nie. Zacznie go szukać albo po prostu zostawi
swemu losowi i podejrzewając, iż wpadł w nasze ręce, czym prędzej ruszy dalej.
— Słusznie rozumujesz. Dlatego musimy uprzedzić Lessera.
— W jaki sposób?
— Wyruszając do Deszczowej Góry jeszcze tej nocy.
— Czy zdążymy przed świtem?
— Na pewno. Tak twierdzi Pehnulte.
Wódz skinął głową. Nie zabierałem więc już głosu, całkowicie zgnębiony
perspektywą nocnej jazdy. Nie odpocząłem jeszcze po przebytej drodze. Jak
pech, to pech!
— Jedno mnie zastanawia — mruknął Colorado. — Dlaczego Ostry Nóż pragnie
nas wpędzić w wąwóz? Mając taką przewagę, jak sądzi, mógłby napaść w każdej
innej, dogodnej dlań chwili.
— A tę uważa za najdogodniejszą — powiedział Karol. — Przypuszczam, że
pragnie zapobiec strzelaninie. Chce Pehnulte wziąć żywcem i uważa, iż dokona
tego bez walki, zamykając nas w wąwozie. No.. ale teraz pozwólcie, że dokończę
opowiadania, chociaż nic interesującego już nie mam do powiedzenia. Otóż
wojownicy Lipan upiekli mięso, wskoczyli na konie i odjechali. A myśmy
skorzystali natychmiast z okazji i pod ochronę zapadającego zmroku wrócili do
naszego obozowiska.
Wyczerpawszy swe informacje Karol pierwszy podniósł się od ognia.
— Nie mamy zbyt wiele czasu — stwierdził. — Ruszajmy.
Nie minęło i pół godziny, a ognisko zostało zgaszone, nasz jeniec przytroczony
do końskiego siodła i wzięty pod opiekę przez dwu aż wojowników, a ja
znalazłem się na grzbiecie swego wierzchowca, w długiej kolejce jeźdźców.
Rozpoczynaliśmy nocną wędrówkę podzieleni na dwa oddziały. Pięciu
wojowników, Pehnulte oraz nasza trójka ruszyliśmy brzegiem strumienia.
Pozostali musieli posuwać się środkiem rzeczki. Bardzo im współczułem, ale nie
istniał inny sposób zatarcia śladów tak licznej grupy. Co prawda Ostry Nóż miał
oczekiwać znacznie dalej, ale chodziło o to, aby na wszelki wypadek tropy na jak
najdłuższej przestrzeni świadczyły, iż nadal stanowimy zaledwie garstkę
wędrowców.
Długo będę wspominał tę noc. Najpierw było ciemno jak w dziupli i zaledwie
rozróżniałem plecy jadącego przede mną Karola. Później księżyc zajrzał w głąb
doliny ożywiając fantastyczne cienie wśród drzew i krzewów. Po pewnym czasie
te cienie poczęły mi się dwoić i troić w oczach. Poczułem przemożną senność.
Walczyłem z nią, jak mogłem, i chyba zwycięsko, bo jeszcze widziałem
dokładnie miejsce ostatniego obozowiska Lessera, znane mi już z rannej
wędrówki. Ale później straciłem świadomość czasu i przestrzeni, zapadłem w
drzemkę.
Kiedy otworzyłem oczy, nie dojrzałem już księżycowego blasku, a mimo to nie
było tak ciemno, jak na początku naszej drogi.
Staliśmy na samym skraju lasu. Gdzieś z prawej strony, w odległości kilku chyba
jardów, cicho pluskała rzeczka. Ze zdziwieniem zauważyłem, iż wpada do niej
drugi strumień, a połączony nurt skręca raptownie i ginie w głębi puszczy.
— Co tam? — szepnąłem w kierunku pleców Karola.
Odwrócił się i położył palec na ustach:
— Jesteśmy w pobliżu wąwozu. Pehnulte wysłał zwiadowców. Spójrz —
wyciągnął rękę przed siebie.
Przetarłem oczy. W mrocznej dali wznosiła się niewyraźnym zarysem potężna
ściana skalna, której szczyt tonął w oparach mgieł.
— Deszczowa Góra — szepnął Karol;
Nagle zrobiło mi się zimno. Trochę z wrażenia, trochę z przedrannego chłodu.
— Co to za druga rzeczka? — zapytałem.
— To strumień wypływający z wąwozu. A teraz.. sza! Nie gadaj!
Siedziałem więc w milczeniu rozglądając się dokoła, ale niewiele mogłem
dostrzec. Zauważyłem tylko, że oddział czerwonoskórych, który posuwał się
korytem rzeczki, zniknął teraz bez śladu, jakby się w ziemię zapadł.
Chyba jeszcze z pół godziny sterczeliśmy na siodłach, aż wreszcie Karol — nie
wiem na czyj sygnał, może Colorado, a może Pehnulte, bo oni obaj znajdowali się
gdzieś na przedzie — zeskoczył z konia i skinął na mnie.
— Chodź — powiedział półgłosem.
Zsunąłem się z siodła i omal nie przewróciłem, tak miałem zdrętwiałe nogi. Ale
jakoś mi przeszło. Ująłem wierzchowca za cugle i krok po kroku ruszyłem za
przyjacielem. Z początku wiódł mnie skrajem lasu, potem skręcił gwałtownie
między drzewa. Poszedłem w jego ślady, przeklinając po cichu kostropate gałęzie
szarpiące mnie za ubranie i uderzające po twarzy. Tu panowała jeszcze noc.
Odetchnąłem, gdy wreszcie wyszliśmy na jakąś trawiastą polankę. Dostrzegłem
kilku Apaczów siedzących z filozoficznym spokojem pod drzewami lub
wspartych na strzelbach o niezmiernie długich lufach: Opowiadano mi niegdyś, iż
tego rodzaju broń rozpoczęto produkować na żądanie “łowców skórek", traperów
zajmujących się polowaniem na zwierzęta futerkowe i handlarzy skupujących
skóry. Otóż za broń palną, bardzo chętnie nabywaną przez wszystkie plemiona
Indian północnoamerykańskich, żądano tyle skórek futrzanych, ile zmieści się w
stosie równym postawionej kolbą na ziemi strzelby. Im dłuższa lufa — tym
większy stos skór!
— Zostaw tu konia i weź sztucer — zarządził Karol. — I nie śpij już.
— Dałbyś spokój — burknąłem. — Wleczesz mnie przeklętym bezdrożem i
jeszcze wmawiasz sen!
— Przecież drzemałeś na koniu.
— Możliwe... Co mam dalej robić? Gdzie Pehnulte i Colorado? Kiedy mi
wreszcie wytłumaczysz...
— Nie tak głośno. Chodź. Zaraz wszystko zrozumiesz.
Znowu musiałem przedzierać się przez gęstwinę: Gdy wydostaliśmy się z lasu,
Karol poprowadził mnie spory kawałek drogi. Na koniec kazał się położyć wśród
krzaków i zanim zdążyłem to uczynić, pierwszy dał nurka w zarośla. Czołgałem
się za nim, starając się unikać najmniejszego szmeru. Spocony z wysiłku
znalazłem się wreszcie tuż obok Karola. Przed moim nosem rosły dwa małe
krzaczki, ale na prawo i na lewo czerniała cała gęstwina.
— Wysuń głowę, tylko ostrożnie.
Przygiąłem gałązkę, która mi zasłaniała widoczność, posunąłem się ze dwa cale i
natychmiast przywarłem piersiami do ziemi. To było zaskoczenie.
Przede mną raptownie urywała się zielona płaszczyzna. Naga ciemnobrązowa
ściana spadała stromo ku równie brązowemu podłożu. Wąwóz! Dostrzegałem
jego przeciwległe zbocze, tak samo nagie i tak samo porosłe na szczycie
krzewami i wysoką trawą. Zdumiewający wybryk natury, która przy pomocy
wody stworzyła w tym miejscu miniaturowy kanion. Jego gładkich ścian nie
potrafiłby sforsować nawet najbardziej doświadczony w wysokogórskiej
wspinaczce człowiek.
W wąwozie—przepaści kłębił się jeszcze nocny mrok i na jego dnie nie byłem w
stanie nic zauważyć. Usłyszałem tylko monotonny szum. Gdzieś w głębi waliła
ze stoków Deszczowej Góry woda. Właśnie ta “grzmiąca woda", o której po raz
pierwszy dowiedziałem się z podsłuchanej rozmowy.
Pode mną toczył swe wody niewidoczny strumień wypływający gdzieś dalej
jedynym wyjściem wąwozu. Ale gdzie znajdowało się to wyjście — na próżno
starałem się dojrzeć. Cofnąłem się.
— Karolu — szepnąłem.
Uniósł głowę.
— Gdzie Lesser?
— W środku. Dolina jest przez nas otoczona. Nie wymknie się. A teraz możesz
sobie pospać. Mamy czas.
Nie odpowiedziałem. Posępne godziny kończącej się nocy działały na mnie
dziwnie niepokojąco Miałem nerwy napięte do granic wytrzymałości i nawet
najwygodniejsze łoże nie skłoniłoby mnie teraz do snu.
Co się stanie za godzinę, za dwie... Gdy z przedrannych oparów wynurzą się
zamazane zarysy Deszczowej Góry, a wnętrze wąwozu rozbłyśnie światłem dnia?
Przed walką
Leżałem pełen niepokoju, stwierdzając, że najtrudniejszą na świecie rzeczą jest
oczekiwanie. Tymczasem nadal nic się nie działo. Było ciemno i coraz chłodniej.
Cisza lasu i daleki szum wodospadu. Podziwiałem wojowników Mescalerów,
którzy zachowywali tak doskonałą ostrożność, że do uszu moich nie dobiegł ani
dźwięk trąconej broni, ani szelest rozchylanych gałęzi, ani przytłumiony tupot
kroków.
Ktoś mnie trącił w ramię i znajomy głos zaszeptał nad uchem:
— Mamy ich, doktorze.
Odetchnąłem głęboko. Colorado! Od niego na pewno czegoś się dowiem.
— O'Brien? — powiedziałem pytająco.
— Jest, jest. Zdrowiutki jak ryba, jeśli się nie mylę. A dokoła niego cała banda.
Śpią jak susły.
— Na co czekamy?
— Aż się obudzą.
— Kpisz, Colorado?
— Ani mi w głowie. Czekamy na Apaczów Lipan. To będzie piękny dzień.
— Właśnie — mruknąłem myśląc o nieuniknionej walce. Gdy nadciągną
wojownicy Lipan, przemówią strzelby i rewolwery. Nigdy nie lubiłem słuchać
takiej “gadaniny". A teraz przyrzekłem sobie, że dziś nie oddam ani jednego
strzału. Mieliśmy tak ogromną przewagę, że moje postanowienie w niczym nie
zmniejszało naszych szans.
— Colorado — powiedziałem — jeśli oni śpią, trafia się świetna okazja
uwolnienia O’Briena.
— Zrobiłbym to już ze sto razy, gdyby właśnie nie Samuel.
— Nie rozumiem.
— Z niego żaden traper. Jeśli się go wyrwie ze snu, gotów narobić hałasu.
Rozbudzi wszystkich i zacznie się walka. Przedwczesna. I zupełnie zbędna.
— Na niej przecież sprawa się zakończy.
Roześmiał się cicho:
— Nie będzie żadnej walki, doktorze. Chyba, że ci Lipan mają w głowach sieczkę
zamiast mózgu.
— To dla mnie jakaś zagadka.
— Taki jest plan Pehnulte. Otoczyliśmy wąwóz, że mysz się nie wymknie. Nie
ruszamy Lessera, ma być przynętą dla Lipan. Gdy nadciągną, zaraz wpakują się
do wąwozu. Wezmą ludzi Lessera za naszą gromadkę. Wówczas ich zamkniemy.
Byliby szaleńcami przyjmując walkę w takich warunkach, i to tym bardziej, że
Pehnulte zamierza ich puścić wolno. Dziwny z niego Indianin. Jeszcze takiego
nie spotkałem.
— Więc po co ta cała zasadzka? Wystarczy, abyśmy się pokazali wojownikom
Ostrego Noża. Wobec tak nierównych sił zrezygnują z walki.
— Ba, pewnie. Ale Pehnulte zażąda nie tylko wydania nam ludzi Lessera, ale i
całej palnej broni. Powinni przecież ponieść jakąś karę. Według mnie łagodna to
kara.
— Musicie tyle gadać? — ozwał się z boku groźny szept Karola. — Umarłego
można by zbudzić.
Umilkliśmy, ale nie na długo. Paliła mnie ciekawość. Więc tylko przysunąłem się
bliżej trapera.
— Uważam — powiedziałem — że Ostry Nóż byłby durniem, gdyby przed
napadem nie zapragnął raz jeszcze porozumieć się z Lesserem. Wyśle
zwiadowców i odkryje naszą obecność.
— Ostry Nóż będzie się spieszył. Jest przekonany, iż z nami da sobie radę nawet
bez pomocy bandy. Przecież bardzo niechętnie tę pomoc przyjął. Tak wynikło z
pańskiego opowiadania, doktorze.
Potwierdziłem ten wniosek.
— A kiedy należy się ich spodziewać? — zapytałem mając na myśli wojowników
Lipan.
— Trudno określić. Jednakże na pewno nim skończy się dzień.
Zrobiło mi się nagle bardzo wesoło.
— Colorado — powiedziałem — niech pan natychmiast posypie tych bandytów
jakimś proszkiem nasennym albo napoi ich odwarem z peyotlu *, żeby spali jak
najdłużej. W przeciwnym bowiem wypadku gotowi obudzić się przed
przybyciem Ostrego Noża i cały nasz plan weźmie w łeb!
— Pozostawiam to panu, jako lekarzowi — odciął się. — Jeśli przebudzą się
przed czasem, nic w tym dla nas groźnego. Sprawa nieco się pogmatwa, kiedy
będą chcieli stąd wyjść. Musimy ich zatrzymać.
— Z odpowiednim hałasem i strzelaniną — dodałem — co uprzedzi Ostrego
Noża.
— Uprzedzi albo nie... Czekajmy cierpliwie, a zobaczymy, jak kij popłynie...
Ależ on miał nerwy! Ja mało ze skóry nie wyskakiwałem z niecierpliwości. Po raz
wtóry przysunąłem się bliżej krawędzi wąwozu. Wydało mi się, iż obecnie
dostrzegam już w dole rzeczkę, a nieco w głębi czerwone węgielki gasnącego
ogniska.
— Gdzie Pehnulte? — szepnąłem.
— Po tamtej stronie wąwozu, da nam znać wystrzałem albo przyśle wojownika.
Piekielnie dłużył mi się czas. Co kilkanaście minut zerkałem w głąb doliny, nic
się w niej nie działo. Aż wreszcie z oparów ustępującego mroku — tam w dole —
wyłoniła się postać człowieka. Widziałem, jak ściągał z pleców koszulę, a potem,
schylony, opryskiwał się wodą strumienia. Na koniec odszedł, lekko
Peyotl (Lophopnora Williamsii) — mały kaktus barwy niebiesko—zielonej. Jego sok jest silnym
środkiem odurzającym. Indiańscy czarownicy od wieków stosowali go często podczas rytualnych
obrzędów. Peyotl, popularny na terenie Meksyku, znany był w Ameryce Północnej aż po krainę
Wielkich Jezior. Obecnie zakazany w handlu jako narkotyk.
pogwizdując. Bardzo bezpiecznie musiał się tu czuć Lesser i jego ludzie.
Minęło z pół godziny, gdy różowa, maleńka łuna podniosła się nad rozpadliną.
Pewnie się rozbudzili i rozpalili ognisko. Z kolei usłyszałem tępy stukot kopyt
uderzających o stwardniały grunt. Z głębi wąwozu wynurzył się człowiek na
koniu. Jechał stępa, kierując się w stronę wyjścia. Czyżby Lesser wysyłał go dla
zbadania okolicy i odszukania zaginionego od wczoraj gońca? Na to wyglądało.
Koń i jeździec znikli mi z oczu za skalnym załomem.
— Jeśli napotka teraz Lipan... — szepnąłem do Colorado.
— Niech się Pehnulte tym martwi. Droga jest obstawiona i nie powinien daleko
ujechać.
Poczułem blask światła na twarzy. Uniosłem głowę. Nad zboczem Deszczowej
Góry ukazał się czerwony rąbek słonecznej tarczy. Las rozbrzmiał nagle głosami
ptaków, a liście krzewów, wśród których spoczywałem, zaszeleściły w porannym
wietrze. Oczekiwałem lada chwila całego oddziału Lessera opuszczającego
wąwóz. Ale nic podobnego się nie zdarzyło. Prawdopodobnie szef sądził, iż my
również jeszcze nie wyruszyliśmy w drogę, a może nawet przypuszczał, że nas w
nocy napadnięto i pojmano.
Zerknąłem w kierunku Karola. Leżał w tym samym miejscu. Usłyszał
spowodowany przeze mnie szelest gałęzi i zgromił mnie wzrokiem, a potem
położył palec na ustach.
Słońce dźwigało się coraz wyżej, promienie jego sięgały już połowy wysokości
ścian wąwozu. Począłem marzyć o swym rodzinnym Milwaukee i o wygodnym
łóżku. Nerwowe podrażnienie już minęło i teraz czułem się straszliwie senny.
Powoli zapadłem w jakąś drętwotę, z której wyrwało mnie gwałtowne szarpnięcie
za rękaw. To Colorado.
— Czy pan śpi, doktorze?
Mruknąłem coś niewyraźnego, byle się odczepił, podłożyłem łokieć pod głowę,
zmrużyłem oczy. I prawie w tej samej chwili poderwałem się jak dźgnięty
szpilką. Przeraźliwy dźwięk ozwał się w dole, chyba w okolicy wejścia do
wąwozu. Jakieś: ii-ii-ii-ii! — w górnych, przenikliwych tonach.
— Leż spokojnie, Janie — odezwał się Karol. — To bojowe zawołanie Apaczów,
pewnie Lipan nadciągnęli i wzięli ludzi Lessera za naszą gromadkę.
Spojrzałem w dół. Dwa szeregi Indian biegły po obu stronach strumienia,
wrzeszcząc ogłuszająco. Odpowiedziały im jakieś inne głosy. Tumult trwał chyba
jeszcze ze dwie minuty, po czym raptownie ucichł. Wówczas zagrzmiał huk
strzału z rusznicy. Jeden raz tylko.
— Colorado! Janie! Biegnijmy!
Karol wyskoczył z zarośli wielkim susem i począł gnać wzdłuż krawędzi wąwozu
tak szybko, że ledwie mogłem dotrzymać mu kroku. Za mną tupotały ciężkie
buciory trapera. Oczekiwałem, że lada chwila potknę się o któryś z wystających
korzeni i runę w gąszcz. Na szczęście, po przebiegnięciu kilku jardów, zarośla
ustąpiły wysokiej trawie porastającej opadającą łagodnie równinę. Prawie bez
tchu dotarłem do dna jakiejś kotlinki, przegrodzonej połyskującym korytem
wody. Mała rzeczka płynęła pieniąc się i bulgocząc. Tu mój przyjaciel zatrzymał
się. Stanąłem obok niego, mocno robiąc piersiami.
Kotlinka, szeroko otwarta z trzech stron, z czwartej ograniczona była pionową
ścianą, pękniętą od szczytu do podstawy. Szpara pęknięcia — jak stwierdziłem
pobieżnie — pozwalała jednak na swobodne przejście człowieka z koniem. Ze
szczeliny wypływał strumień, nie wypełniający całej jej szerokości. Po obu
stronach dwa wąziutkie spłachcie piasku poznaczone były odciskami kopyt i stóp
ludzkich. Zdążyłem to zauważyć przez jedno mgnienie oka, bo Karol natychmiast
odciągnął mnie w bok. Przy samej rozpadlinie, z wysuniętymi strzelbami,
spoczywało kilku wojowników Mescalerów. Dalej, oparty o zrąb skalny, stał
Pehnulte.
— Moi bracia przybyli w samą porę — odezwał się beznamiętnym głosem. —
Ostry Nóż znajduje się w wąwozie. Będzie chciał się wydostać. Nie dopuścimy
do tego. Howgh!
— Pułapka się zamknęła — mruknął Colorado. — Czy oni są z końmi?
— Nie — odparł wódz. — Konie zostały tam — wskazał ręką poza siebie. —
Strażników schwytaliśmy.
— Co teraz nasz czerwony brat zamierza? — zapytał Karol.
— Nie chcę przelewu krwi. Jeśli zapragną sforsować przejście, damy salwę w
górę. Howgh!
Karol przytaknął skinieniem głowy.
— Oby tylko strzały na postrach wystarczyły —— dodał niepewnie.
— Tym przejściem mogą się przecisnąć najwyżej dwie osoby jednocześnie. Biorę
na siebie jednego.
— Ja drugiego — dodał Colorado. — A pięści mam nieliche. Zdaje się, że
nadchodzą.
Usłyszeliśmy jakieś pomieszane głosy, tupot nóg, aż wreszcie w głębi węzizny
ujrzałem grupę zbrojnych. Na czele posuwał się Indianin olbrzymiego wzrostu, z
piórami wpiętymi we włosy, za nim biegli w długim szeregu wojownicy z łukami
i strzelbami w dłoniach. Zorientowali się w pomyłce i teraz spieszyli opuścić
wąwóz. Zauważyłem człowieka, który towarzyszył Indianinowi. Poznałem
natychmiast, mimo iż zmienił się bardzo od chwili, w której ostatni raz go oglą-
dałem. To nie był już ten pozornie ociężały, o bladej, wygolonej twarzy, nieco
pochylony właściciel gospody “Arizonac" w Rainy Valley. Pod rondem
wygniecionego kapelusza zdążyłem dostrzec twarz ogorzałą od wichrów i słońca,
czarny zarost, opadającą na pierś, w szpic przyciętą brodę.
— Lesser — powiedziałem do Karola.
Nie wiem, czy również poznał, odpowiedzi nie dosłyszałem lub w ogóle nie
nastąpiła. Zamiast Karola przemówiła długa rusznica Pehnulte, głosem
podobnym do gromu. Nacisnąłem dwukrotnie cyngiel sztucera. Broń ozwała się
trzaskiem przypominającym dźwięk, jaki wydaje łamana sucha gałąź. Ale ten
dźwięk prawie zginął w potężnej palbie. To wojownicy Mescalerów, ukryci w
gąszczu porastającym krawędzie wąwozu, dali znać o swej obecności. Na
naszych przeciwnikach wywrzeć to musiało wrażenie, jak to się mówi,
piorunujące.
Jednym okiem (za każdym razem, gdy stawałem tuż przed szczeliną, Karol
gwałtownie odciągał mnie w bok!) dostrzegłem, że biegnąca grupa zatrzymała
się, a potem szybko rozproszyła. Wyobraziłem sobie, jaki popłoch spowodować
musiała nieoczekiwana strzelanina, jak w pierwszej chwili rozglądać się poczęli
za rannymi i zabitymi. Biedacy! W tym nagim wąwozie stanowili cel równie
otwarty, jak tarcza na strzelnicy.
Gdy tylko zamilkło trzecie, najsłabsze echo, ozwał się donośnym głosem
Pehnulte:
— Niech mnie słuchają wojownicy Lipan!
Przerwał na sekundę dla wywołania większego efektu. Ani jeden dźwięk nie
zamącił ciszy tej przerwy. Wydało mi się, że zamilkły nawet leśne ptaki.
— Wojownicy Lipan! Mówi do was wódz Apaczów Mescalero. Niewiele słońc
minęło, gdy przebywałem w waszych wigwamach. Przyniosłem czerwonym
braciom zieloną gałązkę pokoju. Mówiłem, że nadszedł czas zjednoczenia
wszystkich plemion Apaczów rozsianych jak ziarnka piasku na pustyni. Krew
przelana we wzajemnych walkach mogłaby wypełnić koryta wszystkich rzek
płynących tym krajem, a groby poległych wojowników wyznaczyć drogę od
jednej wielkiej wody do drugiej! Co mi odpowiedziano? Ostry Nóż słuchał w
milczeniu moich słów, ale kiedy mnie żegnał, jego język stał się jak kolec
skorpiona: ostry i trujący. Chociaż byłem jego gościem, a topór wojenny nie
został między nami wykopany.
Znowu przerwał. Z głębi wąwozu nie ozwał się ani jeden głos protestu czy
nienawiści.
Wojownicy Lipan na dobre odpowiedzieli złem. Wyruszyli, aby mnie napaść.
Sprzymierzyli się z pięcioma bladymi twarzami, których ręce czerwone są od
krwi Indian. Takich przyjaciół znalazł sobie Ostry Nóż! Słuchajcie mnie!
Jesteście otoczeni, nie możecie się obronić. Wzywam Ostrego Noża, aby
przyszedł do mnie. Dowie się, na jakich warunkach wypuszczę go i wszystkich
wojowników. Niech się pospieszy. Gdy na wąwóz padnie cień Deszczowej Góry,
zamiast mnie przemówią strzelby Mescalerów. Howgh!
Odwrócił się i skinął na nas.
— Niech moi bracia mają się na baczności. Będą znowu próbowali przedrzeć się.
— Jeśli tak, to nie obejdzie się bez pukaniny — odparł Colorado. — Nie widzę
innego sposobu pochwycenia tej bandy.
— Colorado się myli. Jest sposób.
Spojrzałem pytająco na wodza, na Karola, na trapera. Co miał na myśli Pehnulte?
Odpowiedź otrzymałem bardzo szybko. Najpierw dostrzegłem kilku Indian
wbiegających do kotlinki, w której staliśmy, z olbrzymimi naręczami gałęzi i
chrustu. Rzucili je na dwa stosy tuż przy wylocie wąwozu, po obu stronach
rzeczki. Sądziłem, iż budują w ten sposób coś w rodzaju zasłony dla nas, a
jednocześnie barykady tarasującej przejście. Jakżeż licha to była zapora!
Jednakże pomyliłem się. Nie o to chodziło. W chwilę później skrzesano ogień i
płomień objął oba stosy, strzelił wysoko ku górze, tworząc jakby świetlisty most
nad wodą.
— Niech spróbują skakać! — krzyknął Colorado.
Dołożono jeszcze więcej drewien, a temperatura tak wzrosła, iż musieliśmy się
cofnąć kilka kroków. Szaleniec, który próbowałby sforsować tę ścianę ognia,
nawet gdyby się mu to udało, wyszedłby z takiej próby ciężko, jeśli nie
śmiertelnie poparzony. A jednak Ostry Nóż próbował — co prawda jeden tylko
raz — wyrwać się na zewnątrz. Przewidująco i roztropnie położyliśmy się nieco z
boku wejścia. Wówczas poprzez buzujące płomienie grzmotnęła w naszym kie-
runku salwa co najmniej kilku fuzji. Z ognia strzeliły snopy iskier, a parę
płonących głowni z suchym szelestem wyleciało ze środka ogniska i padło gdzieś
za nami. Teraz cały stos począł drgać, jakby go usiłowano zepchnąć w rzeczkę, na
koniec buchnął z niego kłąb pary i dymu. Musiano chlusnąć wodą.
Dwukrotnie nacisnęliśmy cyngle, celując i tym razem nie w głąb rozpadliny, ale
wysoko ponad płożenie. Równocześnie dorzucono nową porcję suchych
gałęzi. Przygaszone drewno buchnęło silniejszym płomieniem. Okolicznością
jeszcze pomyślniejszą stała się zmiana kierunku wiatru. Począł dąć nam w plecy,
kierując płomienie w gardziel wąwozu i daleko poza nią, uniemożliwiając
naszym przeciwnikom podejście do ognia.
Jak długo jednak mieliśmy czekać na ostateczny wynik akcji?
Termin wyznaczony przez Pehnulte był odległy. Gdy słoneczna tarcza w całości
wyjrzała zza szczytu Deszczowej Góry, zorientowałem się, iż cień, o którym
mówił wódz Mescalerów, paść może dopiero w drugiej połowie dnia. Ten
wniosek — przez dziwne skojarzenie — przypomniał mi, iż od rana nic jeszcze
nie miałem w ustach. Natychmiast poczułem głód. I to jaki! Powiedziałem o tym
Karolowi.
— Wytrzymaj jeszcze trochę, Pehnulte na pewno o tym pomyślał.
Cicho westchnąłem. Ostatecznie jednak moje dolegliwości fizyczne warte były
ceny bezkrwawego zwycięstwa. Więc nic nie odpowiedziałem. Ale oto — co
mnie bardzo podniosło na duchu — poprzez zaporę płomieni przedarł się ku nam
donośny głos:
— Ostry Nóż chce mówić z Pehnulte!
— Niech wyjdzie z wąwozu — odparł Wielki Jeleń.
— Czy Pehnulte przyrzeka Ostremu Nożowi, że będzie mógł odejść nie
zatrzymywany?
— Przyrzekam, jeśli zjawi się przede mną bez broni w pokojowych zamiarach.
— Czy ma przyjść sam?
— Wojownicy Lipan są gadatliwi jak stare sąuaw! Czy Ostry Nóż lęka się
Mescalerów? Powiedziałem, że go nie zatrzymamy. Howgh!
Nie padło już żadne dalsze pytanie. Po tamtej stronie musiano zapewne naradzać
się, bo znowu zaległa cisza. W końcu po wielu, wielu minutach oczekiwania ten
sam głos zawołał:
— Odsuńcie ogień! Ostry Nóż chce przejść:
— Uwaga — szepnął Karol.
— Niech moi biali bracia przesuną się na jedną stronę. Jeżeli Ostry Nóż będzie
próbował się przebić, moglibyśmy się nawzajem pozabijać.
Zastosowaliśmy się natychmiast do tego polecenia. Pehnulte był przewidujący.
Teraz dwu Mescalerów długimi gałęźmi zmoczonymi w potoku poczęło rozwalać
jedną z ogniowych barykad, tę, która płonęła na lewym brzegu. Część żarzących
się głowni odsunięto pod ścianę, część zepchnięto w nurt. Uniosła się chmura
pary i dymu. Gdy opadła — ujrzałem po raz drugi tego ranka wyniosłą postać
Ostrego Noża.
Szedł teraz ku nam nie spiesząc się. Za jego plecami dojrzałem grupę trzech czy
czterech Indian, ale ani jednego białego. Pehnulte ostrzegł:
— Niech Ostry Nóż natychmiast odprawi swych wojowników. Będę rozmawiał
tylko z nim.
Poskutkowało. Widziałem, jak wielkolud odwrócił się na chwilę, a grupka
postępująca za nim zaraz się cofnęła. Usiedli półkolem, ale w odległości kilku jar-
dów od cieśniny. Chyba zrozumieli, że żadne sztuczki nie poprawią ich sytuacji.
Pehnulte — dotąd stojący — teraz usiadł mając za plecami stok kotlinki. Nasza
“biała" trójka zajęła miejsca nieco z boku, aby móc swobodnie obserwować wylot
wąwozu. Trzej wojownicy Mescalerów nadal spoczywali w trawie z bronią
wymierzoną w rozpadlinę.
Ostry Nóż wysunął się wreszcie przed skalne wrota. zatrzymaj się i rozejrzał
dokoła. Siadając naprzeciwko Pehnulte, musiał odwrócić się tyłem do wąwozu.
Czekałem, co dalej nastąpi. Indianie nie spieszą się z rozpoczęciem rozmowy.
Długotrwałe milczenie symbolizuje wielką mądrość, dodaje powagi wojowniko-
wi. Teraz więc, gdy Ostry Nóż zajął przeznaczone dlań miejsce, milczeli obaj.
Wielki Jeleń udawał, że w ogóle nie dostrzega swego przeciwnika: bawił się
woreczkiem od leków zawieszonym na szyi i od czasu do czasu spoglądał w
niebo, jak gdyby właśnie stamtąd oczekiwał przybycia wysłannika.
Obserwowałem twarz Ostrego Noża. Początkowo nie zdradzała żadnych uczuć.
Jednak po paru minutach poczęła chmurnieć. Wodza ogarniało zdenerwowanie
pomieszane z gniewem, którego nie potrafił już ukryć. Na koniec wybuchnął:
— Czego Pehnulte szuka na niebie?! Przyszedłem na rozmowę o ludziach, nie o
ptakach!
Dostrzegłem nikły cień uśmiechu na twarzy Wielkiego Jelenia. Dopiero teraz
spojrzał przed siebie.
— Witam Ostrego Noża — powiedział spokojnie. ——Gdyby jego słowa były
inne, gdy bawiłem u wojowników Lipan, nie siedziałby teraz przede mną jako
wróg. Ale ja nie pragnę przelewu krwi. Howgh!
Umilkł. Widziałem, jak pierś Ostrego Noża podniosła się w głębokim oddechu.
Po raz drugi w tak krótkim odstępie czasu wódz Mescalerów zapewniał go, iż nie
chce walki.
— Czy Pehnulte wypali ze mną fajkę pokoju?
Jak na mój rozum było to bezczelne pytanie. Tak samo musiał je ocenić Pehnulte,
bo odparł ostro:
— Wojownicy Lipan oddadzą wszystką broń, zanim zostaną wypuszczeni. Koni
nie odzyskają. Ostry Nóż rozbroi trzech białych i przywiedzie do mnie człowieka,
który jest ich jeńcem. O niego najbardziej nam chodzi. Kiedy to wszystko
zostanie dokonane, zastanowię się, czy mam wypalić fajkę pokoju. Howgh!
Ostry Nóż widać nie spodziewał się tak ciężkich warunków. Zbyt wiele wiązał
nadziei z niechęcią wodza Mescalerów do rozlewu krwi. Teraz dowiedział się
prawdy i to go rozzłościło. Zerwał się z ziemi i ochrypłym głosem krzyknął:
— Nigdy!
Na twarzy Pehnulte nie drgnął ani jeden muskuł, nawet nie poruszył się.
Obojętnym głosem, jak gdyby kończąc przerwaną pogawędkę, dodał:
— Wojownicy Mescalerów czekać będą do zachodu słońca. Teraz Ostry Nóż
może odejść.
Powiedziawszy to podniósł się powoli i nie patrząc na swego przeciwnika
odwrócił się do niego plecami. Tamten stał przez chwilę nieco pochylony, gotując
się do skoku. Widziałem, jak dłonie jego zacisnęły się niby drapieżne szpony, a
oddech stał się szybki. Ale to trwało krótko. Wyprostował się i nie obdarzywszy
nas ani jednym spojrzeniem, ruszył w kierunku szczeliny. Kiedy ją minął i
zniknął nam z oczu, stos płonących drew znowu zatarasował przejście.
— Gniew mu rozum odebrał — odezwał się pierwszy Colorado i tak głośno, aż
drgnęliśmy. — To szaleniec!
— Wieczorny cień przywróci mu rozsądek — odparł Pehnulte i zaraz dodał, jak
gdyby dla zaakcentowania, iż szaleństwa Ostrego Noża nie traktuje poważnie: —
Na moich białych braci czeka już pieczeń z antylopy. Wojownicy rozpalili ogień
pod lasem. A trzech z nich należy tu przysłać. Do wieczora będzie spokój, ale
przezorność jest równa mądrości. Idźcie.
Z kotlinki znajoma już droga doprowadziła nas nie do jednego, ale do kilku
ognisk, przy których Indianie piekli mięso. Wreszcie mogłem zaspokoić głód.
Ale zaraz potem uczułem wracającą falę ociężałości i snu. Karol na pewno musiał
być równie zmęczony, lecz stary nawyk traperski nie pozwolił mu kłaść się pod
najbliższym drzewem. Widząc, iż zamierzam tak właśnie postąpić, zapewnił
mnie, iż najwygodniej będzie spocząć obok własnych koni. Odprowadziliśmy
więc trzy wierzchowce na sam skraj lasu i tu rozsiodłali. Karol natychmiast otulił
się pledem i podsunął siodło pod głowę.
— Radzę wam postąpić tak samo — mruknął. — Nie wiadomo, co nas czeka w
nocy.
Odwrócił się plecami i — założę się — po minucie spał. Począłem sobie mościć
legowisko. Nareszcie odeśpię zaległości. Jednak nie dane mi było tego dokonać.
Colorado skończył czyścić konia, ale nie położył się. Widziałem, jak krążył tu i
tam, bez jakiegoś widocznego celu. Coś go niepokoiło. Na koniec przystanął,
rozejrzał się dokoła i zerkając na śpiącego Karola, podszedł do mnie.
— Nie mogę spać, doktorze — rzekł jakby usprawiedliwiającym tonem.
— Co pana gnębi? — zapytałem nieco sennie. — Indianie?
— Nie, nie w tym rzecz. Dziwne myśli przychodzą mi do głowy i nie mogę się ich
pozbyć. Ot, wspomnienia przeszłości... Czuję, że muszę się wygadać, doktorze,
może odzyskam spokój.
W pierwszej chwili nie zwróciłem uwagi na dziwny ton słów ani na samą
propozycję i odparłem machinalnie:
— Dobrze, pogadamy, jak się wyśpię. Ziewnąłem rozciągając na murawie pled.
Traper
położył mi dłoń na ramieniu.
— Później może nie starczyć czasu.
Przetarłem dłonią oczy.
— Co? Co pan powiedział, Colorado? Może z Karolem, jeśli to coś ważnego... ale
on już śpi — westchnąłem.
— Nie trzeba budzić — zaprotestował. — Ja mam sprawę do pana, doktorze, ot,
taką prywatną... Chodźmy gdzieś na boczek.
Ujął mnie pod ramię i odprowadził poprzez gęstwinę krzewów aż na trawiasty
wygon, gdzie rosło samotne drzewo.
— Siadajmy, doktorze. Tu nam nikt nie przeszkodzi, a i my nikomu.
Byłem zmęczony, ale zaniepokoił mnie wygląd Colorado. Twarz miał poważną, a
oczy spoglądały prawie surowo. Usiadłem na trawie, plecami oparłem się o
kostropaty pień.
— Czy pan wie, doktorze, kim ja jestem? — zaczął dość nieoczekiwanie.
Uśmiechnąłem się:
— Znakomitym strzelcem i doświadczonym traperem.
— Ach tak, ale to jeszcze nie wszystko, to prawie nic. Ale pan się dowie.
Zupełnie mnie to zdezorientowało. Czego chciał ode mnie Colorado?
— Dobrze — zgodziłem się ustępliwie — ale dlaczego...
— Niech pan nie przerywa. Muszę to powiedzieć. Właśnie panu. Jest pan
jedynym tutaj człowiekiem, który potrafi zrozumieć.
— Przesada, Colorado.
Nie. Jest pan człowiekiem z dalekich miast wschodu, skąd i ja pochodzę.
— Domyślałem się tego.
— Lecz na pewno nie domyślił się pan, dlaczego i w jakim charakterze w te
strony przybyłem. Po co przyjechałem na Dziki Zachód, a był on wówczas na
pewno dzikszy niż obecnie. Odległe to lata.
Odetchnął głęboko. Jeszcze nigdy nie widziałem Colorado w takim nastroju.
— Ja tu, doktorze, przyjechałem jako.. prawnik. Stwierdzenie to stało się dla mnie
czymś tak nieoczekiwanym, że głośno krzyknąłem: — Co?!
— Jako prawnik, z dyplomem uniwersyteckim w kieszeni — powtórzył. — Niech
pan posłucha...
Tajemnica starego trapera
Wyrzuciło go wnętrze zakurzonej karocy—dyliżansu, który dwa razy na dobę
przebiegał ten ostatni odcinek przetartego szlaku. Dalej na zachód nie istniało już
nic poza dziką przyrodą, poza rozproszonymi plemionami Indian, poza górami,
które wznosiły swe posrebrzone śniegiem szczyty hen, daleko na horyzoncie.
Wypchnęła go z wnętrza dusznego pojazdu niecierpliwość, która nie zezwoliła
czekać, aż umilkną ostatnie uderzenia końskich kopyt, a woźnica triumfalnie
strzeli z bata za pomyślnie skończoną podróż.
Wyskoczył, gdy tylko ujrzał pierwsze zabudowania, a dyliżans z gwałtownego
pędu przeszedł w leniwy trucht. Szybciej nie sposób było tu się posuwać,
przeszkadzała wąskość uliczki i dziwna jej nieregularność. Domki, szopy, budy i
stragany stały tu zupełnie dowolnie: raz cofały się, raz posuwały, tworząc
nieoczekiwane placyki lub węziny, przez które z trudem przecisnąć się mogła
szeroka kolasa. Wyskoczył na jednym z takich placyków przed piętrowym,
nieforemnym domem.
Słońce zachodziło i deska wisząca nad wejściem do gospody “Pod Dzielnym
Psem" przybrała czerwoną barwę. Popatrzał na napis, na brudne, małe okienka,
na ściany nieokreślonej barwy, szare jakieś i zgniłe, na śmiecie walające się przed
obejściem, na cały ten obraz zaniedbania, chociaż żaden budynek nie mógł tu być
stary. Ale widać czas upływał w tych stronach szybciej.
Pomyślał, że tej gospodzie pasowałaby raczej nazwa “Pod Zdechłym Psem", lecz
cóż było robić? Pchnął drzwi i wkroczył do środka. Znalazł się w długiej izbie,
mrocznej, wypełnionej krwawym refleksem wieczornej zorzy błyskającej na
szybach. Pod wpływem pierwszego wrażenia aż się cofnął, lecz zaraz się
zreflektował: nie zna przecież nikogo w tym miasteczku, a inne gospody
przedstawiają się na pewno podobnie albo gorzej.
Podszedł do szynkwasu, który w odległym kącie dziwnie złowieszczo połyskiwał
metalowymi okuciami, podobny do wielkiej barykady tarasującej przejście w
głąb domostwa. Spodziewał się, że ujrzy za blachą obitą ladą oberżystę z
obliczem zbrodniarza, co pasowałoby do tego ponurego wnętrza. Zapomniał więc
języka w ustach, gdy zagadnął go głos o brzmieniu nieoczekiwanie delikatnym, o
wysokiej tonacji:
— Słucham pana...
Spojrzał na młodą dziewczynę i zająknął się:
— Czy tu ktoś obsługuje?...
— Właśnie ja. Zaraz przyniosą światło — i odwróciwszy głowę powiedziała
głośno i wyraźnie: — Francis! Przynieś lampy. — I znowu powtórzyła: Słucham
pana...
— Chcę wynająć pokój na kilka dni. Czy jest jaki wolny?
— Tak, proszę pana...
— Zastałem gospodarza?
— Nie, proszę pana. Ojciec wyszedł na chwilę.
— Mam z panią załatwić?
— Tak, proszę pana.
— Chciałbym obejrzeć pokój.
— Tak, proszę pana. Chłopiec zaprowadzi....
“Tak, proszę pana. Nie, proszę pana..." — uśmiechnął się.
— Pusto tu — zauważył.
— Tak — potwierdziła — Przeważnie schodzą się wieczorem, a dzisiaj jest
piątek.
Nie zrozumiał, co ma wspólnego piątek z pustą salą, ale nie zapytał, tylko
stwierdził pół żartem, pół serio:
— Nie jest pani rozmowna.
Nie odpowiedziała od razu, dopiero gdy zabłysły jak małe słońca dwie metalowe
lampy naftowe wniesione przez chłopca, rzekła:
— Zawieś, Francis — a zwracając się do przybysza, z nutką niecierpliwości w
głosie: — Tu często lepiej mówić mniej, zwłaszcza kiedy się stoi za ladą. — I
podnosząc ton o pół nuty wyżej: — Pan myśli, że to przyjemne?
Przerwała nagle i po sekundzie dodała już zupełnie beznamiętnym akcentem:
— Francis, zaprowadź pana na górę, weź klucze z tablicy, siódemkę.
Po czym odwróciła się do półek zastawionych butelkami i szkłem.
“Patrzcie ją! — pomyślał podróżny. — Jaka harda! Nawet na mnie nie spojrzała."
Jednakże mylił się. Nie zdając sobie z tego sprawy, zwracał na siebie uwagę
ubiorem. Nikt tak się tu nie odziewał. W czarny, miejski garnitur, w kołnierzyk z
krawatem, w kapelusz z małym, lekko podwiniętym rondem. Walizeczka, którą
trzymał w ręku, była na pewno równie elegancka, co mało pakowna. Takich tu
nikt nie używał.
Dziewczyna zza lady dobrze to wszystko zauważyła, ale wnioski zachowała dla
siebie. W półdzikim kraju nieoględne słowo było równie niebezpieczne, jak
ukąszenie żmii. Więc już lepiej: “tak, proszę pana... nie, proszę pana..."
Podróżny nie bawił długo na piętrze. Zszedł do sali, zamówił kolację i skończył ją
wtedy, gdy przy oświetlonym już bufecie gromadzić się poczęli stali i
przypadkowi bywalcy “Dzielnego Psa". Ludzie różnych zawodów i bez zawodu,
rozmaitego pochodzenia, wieku, umiejętności. Przybysze ze wszystkich stron
świata szukający szczęścia na ziemiach dziewiczych. Pionierowie przyszłej
cywilizacji tych obszarów, ale jednocześnie — jakże często! — lenie, obiboki i
zwykłe rzezimieszki szukające łatwego chleba.
To były czasy wielkich wędrówek, lata, w których przystępowano do budowy
pierwszej linii kolejowe] mającej połączyć wschód z zachodem wielkiego
kontynentu *. To były lata, w których Oklahoma należała jeszcze do
czerwonoskórych *, a odkryte świeżo bogactwa mineralne nowych ziem w
jednym tylko roku ściągnęły na Dziki Zachód prawie sto pięćdziesiąt tysięcy
ludzi do pracy w górnictwie.
Jednakże przybysza nie interesowały tego wieczoru postaci coraz gęściej tłoczące
się przy szynkwasie. Prawdopodobnie był zmęczony całodzienną podróżą.
Skończywszy posiłek udał się do swego pokoju i natychmiast zasnął. W jego
wieku zasypia się natychmiast, a czarno ubrany podróżny nie liczył sobie więcej
niż dwadzieścia kilka lat.
Nazajutrz wstał wcześnie i opuścił gospodę. W tym samym ciemnym ubraniu, ale
bez walizeczki Przed wyjściem powiedział do gospodarza zastępującego córkę za
kontuarem:
— Nazywam się Lytton, Samuel Lytton. Mieszkam tu od wczoraj.
— Wiem. Gabriela mi mówiła. Czy o pana będzie kto pytał?
— Bardzo wątpię — odparł żartobliwie. — Byłoby to wydarzenie
nieprawdopodobne.
Gospodarz odwzajemnił się uśmiechem:
— Tu wszystko jest prawdopodobne. Pan pierwszy raz?
— Tak. Nie znam nikogo w tych stronach.
Uczynił krok w kierunku drzwi, ale jeszcze zatrzymał się na chwilę:
— Gdzie mieszka szeryf?
Gospodarz, potężnej budowy blondyn o siwiejących włosach i czerwonym
obliczu, przerwał ustawianie kufli na półce.
— Ma pan jakieś kłopoty? — zagadnął poufnym tonem, ale zaraz dodał: — Nie
wtrącam się w cudze sprawy. Tu jest tylko jedna ulica. Pójdzie pan na prawo,
gdzie stacja dyliżansu. Jeszcze nikt tu nie zabłądził.
Roześmiał się krótko i zabrał się do wycierania lady, mimo że nie było na niej ani
kropelki wilgoci, ani pyłku kurzu.
Mowa o linii kolejowej “Union Pacific", której budowę rozpoczęto w 1863—64 r.
Oklahoma — dziś jeden ze stanów Ameryki Północnej. Drugi po Arizonie, stan z największą liczbą
ludności indiańskiej. Mowa tu o roku 1864.
Nieznajomy pożegnał go skinieniem głowy. W chwilę później wędrował
piaszczystą drogą—ulicą, po której z rzadka przemykał lekkim truchtem samotny
jeździec lub przechodzień brząkający wielkimi ostrogami. Biuro szeryfa odnalazł
przy niewielkim placu, na którym tkwiła teraz zakurzona buda dyliżansu, a
czwórkę koni przy dźwięku łańcuchów, potupywaniu zwierząt i okrzykach
woźniców zaprzęgano właśnie do wehikułu. Grupka osób stała z boku, odziana w
różnobarwne opończe. Podróżni: trzech mężczyźni i dwie kobiety. Zauważył to
jednym spojrzeniem i poszedł dalej. Niedaleko. Dyliżans stał przed szeroką,
ocienioną spadzistym daszkiem werandą, a zaraz pod daszkiem wisiał kolorowy
szyld. Pod słowem “Colorado" * namalowano falistą linią niebieski poziomy pas,
symbolizujący zapewne słynny kanion, przez który przepływa rzeka o tej samej
nazwie.
Obok wznosił się domek, węższy i niższy, z jednym oknem zaopatrzonym w
mocną kratę. Komu ta krata nie zdradziła tajemnicy wnętrza, tego informował
ostatecznie napis umieszczony na wąskich drzwiach osadzonych w ścianie o dwa
kroki od okna: “Szeryf w Little Price".
Uśmiechnął się. Ta nazwa bawiła go od pierwszej chwili, gdy o niej usłyszał *.
Zastukał do drzwi. Wesoły głos zawołał z wnętrza:
— Wejść!
Nacisnął klamkę, pchnął. Zawiasy nawet nie skrzypnęły. Ujrzał pustą przestrzeń
izby ograniczoną nagą ścianą. Aż zdziwił się, że tyle miejsca znajduje się we
wnętrzu tak niewielkiego budynku.
Po prawej stronie stały dwa biurka, jedno niedaleko drugiego, zagradzające drogę
do następnych drzwi na głucho zawartych. Za jednym z tych biurek sterczało
puste krzesło, za drugim siedział człowiek o twarzy suchej, pociągłej,
Kolorado — jedna z najdłuższych rzek A.P. (2.900 km), słynna z malowniczego kanionu.
krzaczastych brwiach, z kosmykiem czarnych włosów spadającym na czoło i
zarysowującą się na czubku głowy łysiną.
— Czy można? — zapytał gość.
Został zmierzony bacznym spojrzeniem szaroniebieskich oczu:
— Pan nietutejszy. Miejscowi nie mają takiego zwyczaju.
— Jakiego? — zapytał nieco zdziwiony.
— Nie pytają, czy można. Weź pan tamten stołek i siadaj. Nie lubię rozmawiać,
gdy kto przede mną stoi. No więc, o co chodzi?
— Nazywam się Samuel Lytton. Do Little Price przybyłem wczoraj. Szukam
pracy.
— Tu nie kantor pośrednictwa, młodzieńcze — ocenił natychmiast jego wiek. —
Ale dam radę: trzy mile stąd są roboty ziemne przy budowie kolei. Niech się Pan
tam zwróci. Inżynier? — zakończył pytaniem swą informację.
— Nie.
— Technik?
Przeczące potrząśnięcie głową.
— Hm, to na nic. Do roboty z łopatą chyba się pan nie nadaje. Proszę pokazać
dłonie. Nigdy pan nie pracował fizycznie. Czego pan tu szuka? A może jakieś
grzeszki na sumieniu? Radzę natychmiast wracać. Rolnik, górnik, inżynier,
kupiec, traper... tylko tacy mają tu jakąś szansę i przyszłość. Pan nie jest żadnym z
nich. Moje stare oczy od razu to zauważyły. Wracaj, młodzieńcze, wracaj.
Dyliżans, zdaje się, jeszcze nie odjechał.
Jakby na zaprzeczenie tych słów, gdzieś zza okna dobiegł przytłumiony turkot
kół.
— Do licha! Właśnie odjechał. Ale jutro będzie drugi.
— Nie mam zamiaru stąd wyjeżdżać*.
Little Price — dosłownie: mała cena.
— Nie? Dlaczego? A może... Ma pan broń?
— Nie.
— Umie pan strzelać?
— Nigdy nie strzelałem:
Szeryf wybuchnął gromkim śmiechem:
— Przez sekundę podejrzewałem, że mam do czynienia z którymś z takich
obiboków, co to nie sieją ani orzą... Ale nie. Przykro mi, że nie mogę w niczym
pomóc. Może w którejś z gospod? Słyszałem, że potrzebują do obsługi... Co pan
właściwie potrafi?
— Jestem prawnikiem. Skończyłem uniwersytet harwardzki *.
— Ho, ho! Rzadko się tu trafia ktoś taki. Powiem, że raczej się nie trafia.
Wybralibyśmy pana na sędziego. Za jakie... dwa, trzy lata. W tej chwili pański
zawód nikomu tu na nic się nie przyda. Ach, gdyby pan był chociaż lekarzem! Ale
prawnik...
— Nie przyszedłem tu bez celu, szeryfie, a do właściwego miejsca pracy.
— Co pan ma na myśli? Tu pracować? U mnie?
— Właśnie tak — stwierdził z lekkim uśmiechem. — Przecież szeryf... to prawo.
— Pięknie powiedziane. Jednak w naszych specyficznych — przymrużył oko —
warunkach wystarczy znajomość kilku przepisów i umiejętność władania bronią.
Tak, tak, młody człowieku. Resztę pozostaw sędziemu. Jak się masz, Roger?
Ostatnie słowa zostały skierowane do nieoczekiwanego gościa, którego wejścia
Lytton nawet nie zauważył.
— Co słychać?
— Może przeszkadzam?
— Nigdy nie przeszkadzasz — stwierdził szeryf. — Patrz, to kandydat na
Słynny uniwersytet założony w 1636 r. w Bostonie.
wiceszeryfa. Co ty na to? Przyjrzyj mu się.
Lytton odwrócił głowę. Nieco z boku, oparty o puste biurko, stał mężczyzna o tak
charakterystycznej twarzy, że nie mógł od niej oczu oderwać. Profil, czoło, łuki
brwi, zarys nosa i podbródka tworzyły zaskakujący wizerunek. Tak musiał
wyglądać Juliusz Cezar w młodzieńczym wieku. Rzymianin w Little Price!
Przybysz zauważył badawcze spojrzenie, ale nie zmieszał się ani zadziwił.
— Przepraszam — odezwał się Lytton. — Pańska twarz przypomina mi oblicza
starożytnych posągów.
A dostrzegłszy zdziwione spojrzenia obu, dodał: — Pan wygląda jak Juliusz
Cezar... .
— Czy to jakiś prawnik? — mruknął szeryf marszcząc krzaczaste brwi.
— Nie znam żadnego Cezara — stwierdził nieznajomy.
Lytton stłumił śmiech.
— Ja go również nie znałem — odparł — ale czytałem o nim wiele. To był wielki
wódz w dawnych czasach.
— Jeśli tak, bardzo pasuje do Rogera. On z pewnością kiedyś będzie wodzem —
powiedział półżartem szeryf. — Mógłby zrobić karierę pracując ze mną, ale nie
chce.
— Pomagam, jak mogę. Chyba pan nie zaprzeczy? Kto zdemaskował szulera w
oberży Patricka? Albo zaprowadził do więzienia Czarnego Billa?
— Nie zaprzeczam, ale to była twoja ochotnicza akcja. A ja ciągle myślę o tobie
jako o swoim zastępcy.
— Nie, Pool, tego się nie doczekasz.
Lytton wreszcie dowiedział się nazwiska szeryfa.
— Futerka bardziej mi się opłacają — mówił dalej Roger. — Nie znam się nic a
nic na prawie. Masz zresztą kandydata.
— Kandydat chce, ale ja go nie chcę. Wiesz, czym on jest?
— Dla mnie wygląda w sam raz na zastępcę szeryfa — tu skłonił się Lyttonowi.
— Nie żartuj, Roger. On jest, nie zgadniesz: prawnikiem!
— Świetnie! Jakby z nieba spadł. Nie ma się nad czym zastanawiać.
— Nie umie strzelać.
— Tym lepiej.
Tu Lytton wtrącił się gwałtownie:
— Czy pan wie, dlaczego tu przybyłem? Bo uważam, że trochę prawa i
praworządności przydałoby się w codziennym życiu mieszkańców Zachodu.
Rozmowa z panem potwierdziła jeszcze ten pogląd. Wymiar sprawiedliwości to
wcale nie pewne oko i pewna ręka z palcem na cynglu.
— Brawo! — wykrzyknął Roger. — Wreszcie ktoś powiedział prawdę.
— Uważam — mówił dalej Lytton mile zaskoczony nieoczekiwanym poparciem
— że na tych ziemiach zbyt wiele jest strzelaniny. W końcu czasami nie
wiadomo, co różni szeryfa od... — zaciął się.
— Od zwykłego bandyty — wpadł mu w słowo Roger.
Szeryf poczerwieniał.
— Czy to do mnie pite? Jak na kandydata na mego pomocnika wysuwa pan
zadziwiające argumenty. Tobie również się dziwię, Roger. No — podniósł się z
krzesła — skończmy rozmowę.
— Nie przesadzaj, Pool. Nasz gość przecież nie ciebie miał na myśli. Ani ja.
Jesteś najlepszym szeryfem, jakiego poznałem od lat. Właśnie dlatego, że umiesz
wysłuchiwać innych. Weź go.
Było coś tak przekonywającego w głosie, iż Pool z powrotem osunął się na
krzesło.
— Obiecuję swoją pomoc — dodał Roger. — Jeśli się nie zgodzisz... umywam
ręce od wszystkiego.
— To się nazywa szantaż, jeśli się nie mylę.
— Nie będziemy się spierać o nazwę.
— Ale dlaczego ci tak zależy?
— Nie znajdziesz nikogo lepszego. Nie znajdziesz w ogóle nikogo. Brak tu
amatorów na tak kiepską płacę i na tak odpowiedzialną robotę.
— Zapomniałeś chyba, że nasi ludzie to nie baranki. Jak sobie wyobrażasz
doprowadzenie do aresztu jakiegokolwiek awanturnika przez nie uzbrojoną
osobę?
— Uzbroisz go. Kto tam będzie wiedział, że nie umie strzelać? Zresztą zapoznam
go z bronią.
— I zginie w pierwszej bójce — upierał się szeryf.
— Powiedziałem już, że nauczę go strzelać.
— Dobrze, ustępuję. Będziesz go miał na sumieniu.
Odsunął z hałasem szufladę, pogrzebał w jej wnętrzu, zatrzasnął i cisnął na blat
lśniącą, sześcioramienną gwiazdę. Brzękła metalicznie i potoczyła się wprost w
kierunku ręki Lyttona.
— Trzymaj pan aż do chwili — tu spojrzał surowo — w której zażądam jej
zwrotu. Co, jak sądzę, wkrótce nastąpi. Nazywam się Pool, Gerald Pool, a ten —
wskazał palcem — to Roger Drake. Jemu pan zawdzięcza nową posadę. Radzę
podziękować, i to zaraz. Po paru dniach odejdzie już panu ochota. Little Price to
nie Waszyngton ani Boston. A teraz... idźcie sobie obaj! Pokaż mu, Roger,
miasto. To przecież twoja sprawka. Jutro, panie Lytton, oczekuję tutaj. Rankiem.
No, to na razie wszystko.
Wyszli zostawiając szeryfa w bardzo złym humorze.
— Dziękuję — Lytton odezwał się pierwszy. — Nie sądziłem, że natrafię aż na
takie trudności, gdyby nie pan..
— Głupstwo. Pool zawsze marzył, żeby mieć “kogoś", a chętnych brak.
— Szeryf darzy pana wielkim zaufaniem.
— To prawda. Niezły z niego chłop. Ale robota kiepska i zapłata kiepska. Nawet
dziwię się panu. — Zniżył głos: — Co pana tu przygnało?
Lytton roześmiał się:
— Nic na mnie nie ciąży. Nie mam ukrytych celów. Po prostu będę tu miał
szersze pole działania niż na wschodzie. Siedzenie w murach kancelarii adwokac-
kiej, papierkowa robota..: to mi nie wystarcza. Po trzech latach doszedłem do
wniosku, że powinienem mieć więcej do czynienia z ludźmi niż z dokumentami.
Słowem i czynem pomagać prawu, a nie... pisaniną.
— Ach, tak...
Wydało się Lyttonowi, iż w głosie jego towarzysza zabrzmiał cień
rozczarowania.
— Pan jest sam?
— Jak palec. Drake kiwnął głową:
— Chodźmy. Gdzie pan mieszka?
— W gospodzie “Pod Dzielnym Psem".
— Dobrze wybrane. Na zewnątrz buda wygląda kiepsko, ale karmią świetnie, a w
pokojach czysto. Poznał pan Greiga? Solidny gość, chociaż trochę mruk. Za to
córeczka... oho! — przerwał i zerknął na Lyttona. — Widział ją pan?
Ten fragment rozmowy odczuł Lytton — sam nie wiedział dlaczego — jako
niemiły zgrzyt. Odpowiedział więc bez krzty wesołości:
— Z niej jeszcze większy mruk.
— Nie z każdym rozmawia. Przekonam ją do pana. I to przyrzeczenie nie
spodobało się Lyttonowi, ale szybko o nim zapomniał. Roger Drake okazał się
bowiem wspaniałym gawędziarzem oraz kopalnią wiadomości o Little Price i
dalszej okolicy. Dlatego przechadzka po miasteczku — mimo iż miało ono jedną
tylko ulicę — trwała nadspodziewanie długo. Z tej wędrówki zachował Lytton w
swej głowie nie byle jaki mętlik: imion, nazwisk, przezwisk spotykanych ludzi,
nazw saloonów, składów towarowych i małych sklepików. Kiedy wreszcie
rozstali się “Pod Dzielnym Psem", Lytton z przyjemnością siadł na twardym,
niewygodnym stołku, stwierdzając, iż trzyletnia praktyka w adwokackim biurze
odzwyczaiła go od chodzenia. Wędrówki, jakie odbywał podczas dni następnych
— już w towarzystwie szeryfa i ze srebrną gwiazdą przypiętą na wysokości serca
— były mniej męczące fizycznie. Pozostawiały jednak po sobie dokuczliwe ślady
jakiegoś zmęczenia psychicznego. Jego organizm źle znosił nadmiar
nieoczekiwanych wrażeń obcego dlań świata. Wprawiały one Lyttona w trwający
od świtu do zmroku stan nerwowego napięcia, przechodzącego wieczorami w
apatię. Ledwie był w stanie cokolwiek przełknąć i walił się bez czucia na łóżko w
swym skromnym pokoiku na piętrze. Co rano zastanawiał się, czy nie postąpił
zbyt pochopnie? Czy nie powinien był najpierw zaaklimatyzować się w Little
Price, jako skromny, nikomu nie znany przybysz? Poznać stosunki i atmosferę.
Przywyknąć do nowego stylu życia.
Od drugiego dnia swego pobytu wyrósł na postać o nie byle jakim znaczeniu. Stał
się przedmiotem obserwacji, dziesiątków rozmów z nieznanymi ludźmi, setek
podchwytliwych pytań i lekkich docinków. Mimo że utrzymywanych w
żartobliwo rubasznym tonie, przecież nieprzyjemnych. Jego samopoczucie
jeszcze się pogorszyło, gdy szeryf począł go wyciągać na nocne wędrówki,
wprowadzać do wnętrz saloonów, gdzie przy słabym świetle naftowych lamp
kłębił się tłum na pół pijanych gości, a opary dymu zmieszane z kwaśnym
zapachem piwa i wódki aż wierciły w nosie. Na szczęście w tym pierwszym
okresie szeryfoskiej służby nie doszło do żadnej awantury, w której konieczna
byłaby interwencja przedstawicieli prawa. Ale i bez tego Samuelowi Lyttonowi
nie brakło mocnych wrażeń.
Po kilku takich nocnych wędrówkach stwierdził, iż szeryf nie stroni od kieliszka.
Ten fakt sprzyjał co prawda rozładowaniu niejednej scysji (szeryf “stawiał" obu
powaśnionym stronom, po czym strony “stawiały" szeryfowi i rozchodziły się w
rozczulającej, pijackiej zgodzie), ale nie podobał się Lyttonowi, zwłaszcza iż Pool
nie potrafił zachować umiaru.
Drugie stwierdzenie dotyczyło osoby Rogera Drake. Roger lubił grać w karty, i to
o wysokie stawki. W trakcie nocnych wędrówek spotykali go często ,,przy
stoliku", od którego trudno go było oderwać. Kiedy jednak kończył grę, stawał się
znowu znakomitym kompanem i towarzyszył im w dalszym obchodzie Little
Price, podkreślając za każdym razem, iż czyni to “ochotniczo" i z czystej sympatii
dla obu przedstawicieli porządku. Zdarzało się jednak, iż szeryf wychylał
szklaneczkę za szklaneczką, a Roger Drake tkwił — obojętny na wszystko —
przy karcianym stole aż do szarego świtu. Wówczas Samuel Lytton odczuwał
boleśnie swą samotność w tłumie obcych twarzy. Jednakże cierpliwie znosił
bezceremonialne poklepywanie po plecach, mniej cierpliwie — zapraszanie na
“kolejkę". Nie zawsze mógł odmówić. Nieco alkoholu przywracało mu
wewnętrzną równowagę i pewność siebie, ale kiedy zanosiło się na dłuższe
“kolejki" — wymykał się z tłumu i wędrował ciemną i pustą ulicą, rozważając w
myślach, jak powinien postąpić na przykład w wypadku dostrzeżenia złodzieja
włamującego się do czyjegoś mieszkania albo na widok napadu z bronią w ręku?
Rewolwer już miał. Wręczył mu go szeryf z nieco ironicznym uśmieszkiem, a w
kilka dni później Roger — w podmiejskim lasku — udzielił mu pierwszej
poglądowej lekcji strzelania. Tłumaczył, iż celne oko to jeszcze nie wszystko.
Decyduje szybkość wyciągnięcia broni z futerału wiszącego przy pasie. Lytton
oświadczył, iż nie będzie używał takiego pasa, bo sam jego widok prowokuje do
strzelaniny. Rewolwer równie dobrze może spoczywać — niewidoczny dla
innych — w wewnętrznej kieszeni kurtki.
Nieco później wypadek pozornie drobny stał się dla młodego prawnika
początkiem powrotu wiary we własne siły. Podczas jednego z nocnych spacerów,
gdy Pool znajdował się już na granicy pijackiego bezwładu, a Roger Drake
zapomniał o świecie przy talii zatłuszczonych kart, Lytton zawędrował do
saloonu “Pod Dzielnym Psem". Kiedy pchnął drzwi, owionął go dobrze znany
zapach alkoholu i tytoniowego dymu. Stał chwilę na progu, wsłuchany w gwar
zmieszanych głosów, gdy nagle ponad te monotonne dźwięki wzbił się ochrypły
wrzask. Słów nie mógł zrozumieć, starczyło to, co zobaczył. Dwu tęgich
brodaczy trzymało za ramiona trzeciego, który wyciągał ręce w kierunku butelek
stojących na bufecie. Jakiś czwarty typ, z głową nakrytą dziwacznym szczątkiem
kapelusza bez ronda, gramolił się niezdarnie na blat bufetu — w przeciwległym
jego krańcu. Na koniec piąty, wpół leżąc na szynkwasie, trzymał Greiga za obie
ręce, nie pozwalając mu ruszyć się z miejsca. Lytton zdołał jeszcze zauważyć, iż
nikt z siedzących przy stołach nie zwracał uwagi na to, co się działo przy bufecie.
Gwar rozmów, przerywany głośnymi wybuchami śmiechu, nie ucichł ani na
chwilę, mimo iż jeden pijak wrzeszczał, a drugi wyrywał się współtowarzyszom
bełkocąc coś podniesionym głosem.
Lytton zatrzymał się na dwa kroki przed szynkwasem. W głowie miał pustkę, nie
mógł się zdobyć na żadną decyzję. Stał jak bezwolny manekin, wydawało mu się,
że bardzo długo. Nagle i niespodziewanie dla siebie samego ogarnęła go fala
gniewu. Na to, że przybył do Little Price z niedorzecznym pragnieniem wpojenia
w tych dzikich ludzi poczucia społecznego ładu i szacunku dla prawa, na samo
miasteczko, które wydało mu się teraz zbiorowiskiem jutrzejszych przestępców,
wreszcie — na tych zgromadzonych w sali, dla których jedyną rozrywką było
oszałamianie się alkoholem.
— Ja tu nie pasuję — powiedział do siebie, a równocześnie podszedł do
szynkwasu. Jednym chwytem ręki ściągnął gramolącego się na ladę osobnika,
który runął na podłogę jak wór piachu. Teraz Lytton poskoczył do drugiego,
szamocącego się z gospodarzem. Szarpnął go za rękaw, a gdy to nie
poskutkowało, trzasnął pięścią w miejsce między uchem a szczęką. Zaatakowany
zamilkł, odwrócił się bokiem i wolno osunął na deski.
Energia Lyttona na tym się wyczerpała.
“Co będzie, to będzie" — pomyślał ze wściekłą determinacją. Schylił się,
schwycił leżącego za kołnierz kurty i pociągnął po podłodze poprzez niski próg,
aż w mroczną przestrzeń nocy.
Stał teraz na dworze, oddychając głośno i dziwiąc się, iż wszystko tak gładko
poszło. Najbardziej jednak zdumiała go własna siła. Nigdy dotąd nie miał okazji
jej wypróbować. Dlatego to, czego dokonał przed chwilą, wydało mu się bajką?
Natychmiast jednak zjawiła się refleksja: co dalej?
Spodziewał się, iż za chwilę przez drzwi wypadnie gromada towarzyszy pijaka, a
im nie da już rady.
— Do diabła z Little Price — powiedział półgłosem. — Jutro wyjeżdżam, jeżeli
będę... żył.
Ujrzał w ciemności błysk światła. Drzwi otworzono, ale zamiast rozjuszonego
tłumu ujrzał chłopca i usłyszał jego głos pełen niekłamanego zachwytu:
— Ale im pan dogodził, szeryfie!
— To ty, Francis? Nie jestem szeryfem.
— Ale prawie...
— Co się tam dzieje?
— Ano nic. Gospodarz mnie przysłał do pana.
— Francis, przynieś wiadro wody, ten gość chyba zemdlał.
Chłopak zniknął w mroku, ale nie na długo. Ciekawość przygnała go bardzo
szybko. Lytton złapał za kubeł, chlusnął raz i drugi. Poskutkowało. Leżący
dźwignął się ciężko, siadł i trwał w takiej pozycji przez dobrą minutę. Wreszcie
stanął, spojrzał na Lyttona. Samuel oczekiwał wybuchu wściekłości. Pomylił się.
— Brrr — odezwał się pijak — ma pan twardą rękę, szeryfie. To pan mnie tak
oblał? — I nie czekając na odpowiedź dodał: — Nazywam się Carter. Jestem
kowalem. Gdyby pan chciał kiedy podkuć konia albo naprawić wóz, proszę do
mnie. Kapinkę za dużo dziś wypiłem.
Uścisnął oniemiałemu ze zdziwienia rękę i poczłapał w ciemność.
Nazajutrz rano Roger Drake powiedział:
— Wyrabiasz się, Lytton. Będą z ciebie ludzie. A szeryf niewyspany i z bolącą
głową:
— Słyszałem o wszystkim. Nie chcę cię chwalić, mój chłopcze, ale na twoim
miejscu nie postąpiłbym inaczej.
Tak więc jedna noc stała się punktem zwrotnym w małomiasteczkowym życiu
Lyttona. Zmienił się jego stosunek do otoczenia, zmienił się stosunek otoczenia
do niego. Już go nie obserwowano, ale witano! Co zresztą na początku napełniło
goryczą serce Lyttona. Jedno uderzenie pięścią sprawiło to, czego nie zdołał
osiągnąć głosząc szacunek dla prawa: dało mu autorytet. Gorycz rozpłynęła się
jednak w uczuciu samozadowolenia, a myśl o wyjeździe została ostatecznie
zapomniana.
Przez następne kilka dni nie wydarzyło się w Little Price nic godnego uwagi, ale
wiedza Lyttona wzbogaciła się o dwie nowe informacje.
Pierwsza — że w odległości trzech mil od miasteczka buduje się odcinek linii
kolejowej. Poinformował go o tym Pool.
— To nieustanna przyczyna moich kłopotów — stwierdził.
— Napady Indian? — wyraził przypuszczenie prawnik.
— Gdzie tam! Sami Indianie świetnie bronią robotników przed innymi...
Indianami *. Ale kto nas obroni przed białymi?
— Nie rozumiem — stwierdził skromnie Lytton.
— Roger panu nie wspomniał? Widzi pan, tam jest zatrudniony bardzo, jakby to
powiedzieć... rozmaity element. Nawet z pańskiego punktu widzenia.
— Co to znaczy, szeryfie?
— No, z prawnego punktu widzenia. Przedsiębiorstwo przecież nie sprawdza
przeszłości swych ludzi. Podejrzewam, że sporo wśród nich najzwyklejszych
zbójów poszukiwanych przez policję wschodnich stanów.
— Skąd takie przypuszczenie?
— Widzi pan, od roku trafiają się w okolicy napady na karetki pocztowe. A tak się
składa, iż od roku mamy za sąsiadów budowniczych kolei.
— A przedtem nie zdarzały się napady?
— Owszem, ale nigdy w pobliżu Little Price. Dlatego tak sobie powiązałem jedno
z drugim. Co na to pańska prawnicza wiedza?
— Może to tylko zbieg okoliczności, a może trafił pan w sedno rzeczy, szeryfie.
Czy były próby pochwycenia napastników?
— Nie z mojej strony. Ja tu od trzech lat jestem sam.
Autentyczne. Plemię Pawanczów (zwane również Pini) podczas budowy linii kolejowej “Union Pacific"
broniło zatrudnionych robotników przed napadami innych plemion czerwonoskórych.
— A Drake? To dzielny człowiek.
— Na pewno. Najdzielniejszy z całego miasteczka, tylko że nigdy nie chciał mi
towarzyszyć. Przepraszam, czy pan jeździ konno?
Lytton z pewnym zakłopotaniem oświadczył, iż nigdy jeszcze nie miał okazji.
— Masz tobie — jęknął Pool. — Tego tylko brakowało. Gdzieś się pan uchował?
Ach, prawda, w Bostonie. Ale tak dłużej być nie może. Daję panu dwa miesiące
na naukę jazdy albo się rozstaniemy.
— Nie mam konia — zauważył skromnie prawnik.
— Zwróć się pan do Rogera. On wszystkim handluje i ma szczęśliwą rękę.
Tajemnicy ciąg dalszy
Lytton ciągle nie mógł zrozumieć, co stanowi źródło dochodów Rogera Drake.
On sam — zapytany — oświadczył, iż jest łowcą skórek, że polowania na
skunksy, szare lisy oraz zastawianie wnyków na bobry i szczury piżmowe
pozwala mu nie tylko dostatnio żyć, ale nawet sporo odkładać.
Wszystko wskazywało na to, że mówi prawdę, bo chociaż nie wyglądał na
rozrzutnego, potrafił w przystępie dobrego humoru postawić kolejkę
przypadkowym gościom obecnym w saloonie.
Szeryf Pool zagadnięty w tej sprawie stwierdził, iż Roger jest nie tylko świetnym
myśliwym, ale równie dobrym handlarzem koni, na których zna się jak nikt inny
w całej okolicy. Lytton za radą szeryfa zwrócił się więc do Rogera. I nie zawiódł
się. Drake, po kolejnym wyjeździe i powrocie, sprezentował prawnikowi konika
zgrabnego, siwej maści, z kompletną uprzężą. Nie najnowszą, ale w bardzo
dobrym jeszcze stanie.
— Masz — powiedział. — To twój rumak. Naucz się dbać o niego.
Lytton zakłopotał się. Dobry koń był tutaj w cenie, a sakiewka prawnika — mimo
oszczędnego życia — nie wyglądała zbyt okazale.
Uspokoił go, a jednocześnie... zaniepokoił sam Roger.
— Wypożyczam tego konia — oświadczył. — Na moje własne ryzyko. Jak się
spodoba, pogadamy o sprzedaży.
— Ależ... — zaprotestował Lytton.
— Nie mówmy o tym więcej.
Że sprawa rozegrała się tuż przed gospodą Greiga, weszli do wnętrza i za
pomyślny nabytek wypili po szklaneczce whisky. Od tej chwili poczęli sobie
mówić po imieniu.
Następnym odkryciem, jakiego dokonał prawnik, było stwierdzenie, iż Gabriela
nie ogranicza się już do lakonicznych, urywanych odpowiedzi. Zaczęła
rozmawiać. Uznał to za swój osobisty sukces, na pewno związany z objęciem
stanowiska zastępcy szeryfa. Dziewczyna podobała mu się coraz bardziej.
Opowiedziała mu o śmierci swej matki, która zmarła po trudach dalekiej drogi na
zachód, i kłopotach związanych z osiedleniem się w Little Price. Od niej
dowiedział się o przygarnięciu sieroty, Francisa Dawsona. Jego rodzice zginęli
podczas potwornej rzezi, której ofiarą padło stu czterdziestu osadników
zdążających przez Utah na zachodnie wybrzeże. Ocalało wówczas tylko
siedemnaścioro dzieci. Napastnikami byli Indianie i sprzymierzeni z nimi biali —
Mormoni *.
— Nie dalibyśmy rady, gdyby nie jego pomoc! Cóż to za człowiek!
Lytton uśmiechnął się słysząc ten okrzyk entuzjazmu.
— O kim właściwie pani mówi, Gabrielo.?,
— Ach, przepraszam. Przecież i pan mu to zawdzięcza — wskazała palcem na
gwiazdę.
— Więc to Pool wam pomógł?
Potrząsnęła głową:
— Myślałam o Rogerze.
Lytton nagle spoważniał:
— To on pani powiedział, że ta gwiazda... — urwał w połowie zdania.
Jeśli Roger Drake był nawet samochwałem, nie wypadało mu tego wytykać
publicznie.
— Nie — odparła dziewczyna — on tego nie powiedział, ale ja tak zrozumiałam.
To przecież prawda?
— Oczywiście — mruknął.
Wydarzenie autentyczne z 1857 r. Mormoni — sekta religijna założona w 1830 r. — skłóceni z resztą
społeczeństwa amerykańskiego wyemigrowali ze wschodnich stanów na teren Utah, uznany w 1850 r.
przez Rząd Federalny za oddzielne terytorium, potem za samodzielne państwo do 1910 r. Mormoni
razem z Indianami napadali na białych osadników.
— Roger jest wspaniały — stwierdziła półgłosem. — Chociaż ojciec go nie lubi...
Lytton stracił ochotę do dalszej rozmowy, natomiast poczuł sympatię do
właściciela gospody.
Po paru dniach zapomniał o tym wszystkim. Inne wydarzenia zajęły jego uwagę.
Pewnego pochmurnego ranka Pool powitał go równie chmurnym obliczem.
— Pan nic jeszcze nie wie, a mnie głowa pęka, Lytton. Może od wczorajszej
whisky, a może od dzisiejszej wiadomości. Myślę, że od jednego i od drugiego.
— Co się stało, szeryfie?
— Napad. Napad na dyliżans. Pierwszy od chwili pańskiego tu przybycia. A taki
byłem przekonany, że pan mi szczęście przyniósł. Diabła tam! Znowu się
zaczęło!
Z dalszych wyrzekań szeryfa wynikało, iż napadu dokonano o świcie, dziesięć
mil na wschód od Little Price, w lesie, przez który przebiega droga. Podróżnych
ogołocono doszczętnie z pieniędzy. Poza tym nikomu z pasażerów nic się nie
stało.
— Ilu było napastników? — rzeczowo zapytał Lytton.
— Trzech albo czterech. Zresztą może... więcej? Każdy ze świadków mówi co
innego. Wszyscy byli śpiący albo na pół śpiący. A strach ma wielkie oczy,
rozumie pan. Ot, po prostu zatrzymano pojazd, kazano wysiąść i pod groźbą
rewolwerów dokonano rewizji kieszeni i torebek. Bagaży nie ruszali. Pewnie im
się bardzo spieszyło.
— A co na to obsługa? Woźnica i jego pomocnik? Nie mieli broni?
— Mieli, gałgany. Zawsze mają. Głęboko schowaną, żeby im nie zabrano!
— Co?! Pan chyba kpi, szeryfie?
— To bandyci kpią sobie z nas. Znajdź pan taką obsługę dyliżansu, która w
obronie podróżnych użyje broni! Myślę, że sami pasażerowie protestowaliby w
takim wypadku. Lepiej stracić trochę grosza niż życie. Karetki nie są zbudowane
z pancernych blach, a przy takiej strzelaninie... Rozumie pan?
— Doskonale. Tylko, że w ten sposób nie zapobiegnie się rabunkom.
— I to pan tak twierdzi! — wykrzyknął Pool. — Jeszcze nie tak dawno słyszałem,
że umiejętność strzelania nie jest potrzebna szeryfowi, czy coś w tym rodzaju...
— Coś w tym rodzaju mówiłem — potwierdził Lytton. — Ale tu chodzi nie o
szeryfa, ale o eskortę dyliżansu. Czemu jej pan do tej pory nie zażądał?
— A to świetnie! Czy ja jestem właścicielem przedsiębiorstwa utrzymującego
komunikację w tych przeklętych stronach? To przecież on, czy oni, powinien
zwrócić się do władz z takiej sprawie. A poza tym niby od kogo to miałem żądać
eskorty?
— Od wojska.
— Człowieku, najbliższy fort leży osiemdziesiąt mil stąd. Komendant nie ma
zamiaru wypożyczać żołnierzy, a tylko to miałoby jakiś sens.
— Więc co pan zamierza, szeryfie?
— Nic, zupełnie nic. Ścigać bandytów nie mam z kim...
— Rozumiem — Lyttona ogarnął gniew. — Całe to biadolenie nie prowadzi do
niczego. Co z pana za szeryf? Chyba się zwrócę w tej sprawie do Rogera.
— Ba, to samo chciałem uczynić. Drake wyjechał po swoje futerka. Trzeba
czekać.
Lytton zdołał już przywyknąć do zwyczajów szeryfa. Ale jego spokój w tej
sprawie wydał mu się równoznaczny z tchórzostwem. Nic jednak nie powiedział.
Kiedy w parę dni później żalił się z tego powodu przed Rogerem Drake, zawiódł
się srodze.
— Ciągle jeszcze nie możesz, Samuelu, zrozumieć sytuacji Poola. Wierz mi, a
znam go dość dobrze, że uczyni wszystko, aby utrzymać spokój w Little Price.
Mieszka tu sporo rozsądnych ludzi, na których może liczyć, i dlatego mało
awantur, a od lat żadnych zbrodni. Pool potrafi się dogadać z każdym. Ale
zupełnie inaczej rzecz się przedstawia, gdy chodzi o napady poza miastem.
Chętnych do ścigania bandy nie znajdziesz. Pool w pojedynkę nie wskóra nic. Z
tobą... wybacz, również nic! Jak zresztą wyobrażasz sobie schwytanie
napastników? Będziecie ich szukać na tych pustkowiach? A może zamieszkacie
na stałe w dyliżansie w oczekiwaniu na kolejny napad?
— Więc cóż radzisz? Liczyłem na ciebie.
— I nie zawiedziesz się. Krążę dość często po okolicy, może trafię na jakiś ślad,
wskazówkę. Wówczas obmyślimy plan działania, ale teraz daj sobie z tym
spokój. Ostatecznie ci napastnicy nie uczynili nikomu krzywdy, a że
przetrząśnięto nieco mieszków... — klepnął Lyttona po plecach. — Chodź,
Samuelu, na piwo.
Lytton nie mógł pogodzić się z taką niefrasobliwością, ale nie protestował. Nie
umiał znaleźć argumentów, by przekonać Rogera.
W tydzień później trafiła się jedna z “piekielnych sobót", jak ją Pool nazwał.
Zwaliło się tego dnia do Little Price ze stu robotników kolejowych. Ponieważ od
poniedziałku przechodzili na dalszy odcinek budowy, dobre dziesięć mil od
miasteczka, postanowili na pożegnanie odpowiednio się zabawić. Pool stanął tym
razem na wysokości zadania. A przecież były i rewolwerowe salwy, bez skutku
— na szczęście, i bójki, i niesamowite wrzaski, które postawiły w środku nocy
całe Little Price na nogi. Że jednak nie doszło do zdemolowania wszystkich
saloonów przez pijaną bandę, do walki na noże i podpalenia całego miasteczka —
była to zasługa szeryfa wspieranego silnie (niekiedy w dosłownym znaczeniu!)
przez Rogera Drake i Lyttona. Cała trójka napracowała się niemało, korzystając
zresztą z pomocy co stateczniejszych obywateli miasta. Nad ranem szeryfoski
areszt był pełen. Skoro aresztanci wytrzeźwieli, Pool wypuścił ich uważając, iż
nie ma potrzeby zawracać głowy sędziemu, i to tym bardziej, że mieszkał aż w
Ogden, szmat drogi.
Samuel Lytton jeszcze raz się przekonał, że bez wielkiego wysiłku potrafi zwalić
z nóg najtęższego siłacza. Ten fakt nie sprawił mu jednak specjalnej
przyjemności. Począł marzyć o stanowisku sędziego jako o funkcji bliższej jego
umiejętnościom prawniczym niż zastępstwo szeryfa. Jednakże nie wspominał o
tym nikomu.
Następne tygodnie minęły bez jakichkolwiek incydentów. Lytton doszedł do
wniosku, że obraz tak zwanego Dzikiego Zachodu został przez mieszkańców
wschodnich stanów namalowany zbyt jaskrawymi barwami albo że Little Price
stanowiło wyjątkową oazę spokoju. Rozmawiał na ten temat z Greigiem.
Gospodarz nie zgadzał się jednak z takim poglądem, powołując się na przykład
tragicznej śmierci rodziców Dawsona. Sam chłopak nie chciał mówić na ten
temat. Wiadomo było tylko, że do Little Price przywiózł go Roger Drake, który
przypadkowo znalazł się wówczas w pobliżu miejsca rzezi.
— Z tego wynika, że Roger Drake to prawdziwy anioł opatrzności — zauważył
żartobliwie prawnik.
Słuchały go trzy osoby, ale tylko Gabriela Greig wybuchnęła szczerym
śmiechem. Lytton bardzo lubił, jak się śmiała. Ale tym razem zwrócił uwagę na
lekkie skrzywienie twarzy starego oberżysty i na ponure spojrzenie niebieskich
oczu Francisa Dawsona.
“Coś w tym jest — pomyślał później. — Ale co?"
I z kolei sam się zasępił. Jeśli Greig nie lubił Rogera, to może dlatego, że zbyt go
lubi Gabriela? Ale Francis Dawson? Zazdrosny o młodą gosposię?
Postanowił zbadać tę sprawę. Pewnego niedzielnego ranka, gdy gospoda “Pod
Dzielnym Psem" świeciła pustką, pod pozorem czyszczenia konia wyciągnął
chłopaka do stajni. Gdy skrobali zgrzebłami siwka, Lytton zagadnął:
— Umiesz jeździć konno?
— Trochę.
— A ja prawie wcale.
— Nauczy się pan szybko.
— Skąd taka pewność?
— Znam się na ludziach — stwierdził z powagą chłopak.
Lytton uśmiechnął się:
— No, proszę. Nie przypuszczałem..:
— Bo wie pan, ludzie od razu rodzą się do czegoś.
— Jak to rozumiesz?
— Różnie się zdarza. Jeden będzie się uczył pływać przez całe życie i pozostanie
kiepskim pływakiem. Drugi skoczy raz do wody i lepiej się rusza od ryby. Jak pan
pierwszy raz wlazł na siodło, od razu wiedziałem, że się pan do konia urodził. I do
takiego pięknego konia.
— To już zasługa Rogera Drake — odparł Lytton, i dodał: — Ten człowiek da się
lubić...
Nie otrzymał odpowiedzi. Szczotkowali dalej wierzchowca w milczeniu, aż do
chwili, w której prawnik uznał, iż sierść zwierzęcia błyszczy wystarczająco.
Odłożył zgrzebło.
— Słuchaj, Francis — zapytał — dlaczego ty go nie lubisz?
— Pan jest jego przyjacielem.
— Prawda, ale daję ci słowo, iż nie powtórzę nic nikomu z tego, co mi powiesz.
Chłopak zamyślił się, spojrzał raz i drugi na Lyttona, wreszcie mruknął:
— Gospodarz tak samo go nie lubi.
— Zauważyłem to. Ale nie o Greiga mi chodzi.
— Nie powie pan nikomu?
— Przyrzekam.
Zauważył, iż Francis odetchnął głęboko.
— To dobrze — odparł. — Od dawna chciałem o tym komuś powiedzieć. Myślę,
że pan się bardzo zdziwi. Ale powiem. Ja podejrzewam — obejrzał się dokoła i
zniżył głos do szeptu: — że on mnie uratował, ale przedtem brał udział w tamtej
rzezi...
— Co? To niedobry żart, mój chłopcze.
— Nie żartuję. Ile razy pomyślę o tamtym dniu, tyle razy widzę twarz Rogera
wśród białych myśliwych, którzy zabili moich rodziców.
— Oszalałeś, Francis! Zastanów się. Po cóż morderca ratowałby
przypuszczalnego świadka zbrodni?
— To dziwny człowiek, proszę pana. Może mu nagle serce zmiękło?
— Byłeś wtedy małym chłopcem, nie możesz przecież dokładnie pamiętać.
— Ach, żebym to ja miał pewność!
— To co wówczas?
— Poszedłbym do szeryfa.
— I sądzisz, że szeryf uwierzyłby? Nikomu tego nie powtórzę, ale twoja
opowieść jakoś nie pasuje do Rogera.
Na tym rozmowa została zakończona. Wieczorem jednak, gdy Lytton sobie o niej
przypomniał, opadły go wątpliwości.
— A gdyby to było prawdą? — powiedział sam do siebie. — Nie, nie. Cóż za
idiotyczny pomysł?
Ale “idiotyczny pomysł" zasiał w jego umyśle ziarno podejrzenia. Czy Greig
mógł coś wiedzieć o tej sprawie?
Pewnego dnia zagadnął gospodarza o minione dzieje Dawsona, ale nie dowiedział
się nic nowego. A Roger Drake? Tak, przywiózł chłopca na pół żywego z prze-
rażenia. Tak, chłopiec tu pozostał, Gabriela się nim opiekowała. To porządny
chłopak. Nie lubi Rogera Drake? Nie wiem, to jego sprawa.
Znacznie rozmowniejsza od ojca okazała się jego córka, ale o Rogerze mówiła
wciąż z nieukrywanym zachwytem.
Szeryfa Lytton już nie nagabywał w tej sprawie. Minęło kilka monotonnych
tygodni, podczas których jedyną rozrywkę stanowiła nauka konnej jazdy. Francis
nie mylił się. Pod bacznym okiem Rogera młody prawnik czynił zdumiewające
postępy. Potem wydarzyła się kłopotliwa dla szeryfa historia schwytania na
gorącym uczynku pewnego Metysa, który uznał, iż jednorazowa, ale większa
kradzież pozwoli mu zrezygnować z pracy przy budowie linii kolejowej.
Przywędrował do Little Price wieczorem, a w cztery godziny później został
schwytany przez właściciela sklepu w chwili, gdy dobierał się przy pomocy noża
i kawałka żelaza do szuflady, w której spoczywał całodzienny utarg. Najpraw-
dopodobniej Metys dopiąłby swego, gdyby nie przekorny los, który kazał
handlowcowi przegrać w karty wszystkie posiadane przy sobie pieniądze. Kupiec
postanowił odegrać się. Opuścił lokal udając się najkrótszą drogą do sklepu.
Trafił na odpowiedni moment i zaskoczonego złodzieja — łagodnego jak baranek
— doprowadził wprost do szeryfa. Tak oto, ku zmartwieniu Poola, w pustym
zazwyczaj areszcie znalazł się uciążliwy lokator, którego należało pilnować i
karmić. Wynikiem tej sytuacji była rozmowa szeryfa z Lyttonem.
— Musisz pan jechać do Ogden i sprowadzić sędziego. Niech skaże tego draba i
czym prędzej go zabierze.
— Do Ogden? Nigdy tam nie byłem. Czy nie mógłby Roger...
— Nic z tego. Znowu wyjechał.
— Obawiam się, iż moja umiejętność jazdy konnej...
— A kto każe wędrować konno? Dyliżans dowiezie pana prosto do celu.
I oto rankiem następnego dnia Lytton wyruszył w drogę ulokowany w ciemnej
głębi obszernego, ale mało wygodnego pudła, razem z kilkoma innymi
pasażerami. Do Ogden dotarł wieczorem. Sędzia przyjął nieoczekiwanego gościa
radośnie i zatrzymał na noc. Dogadali się bardzo szybko, a wzmianka o
harwardzkim uniwersytecie wywołała u gospodarza wybuch entuzjazmu.
Okazało się, iż sędzia również kończył bostońską uczelnię, tylko parę lat
wcześniej. Takie spotkanie dwu posiadaczy dyplomów jednego z najstarszych
uniwersytetów Ameryki wśród na pół cywilizowanej ludności Zachodu uznane
zostało za nadzwyczajne zrządzenie losu, godne specjalnego uczczenia. Lyttona
przedstawiono pani domu, sprezentowano mu troje dzieci. Po sutym posiłku, gdy
reszta domowników udała się na spoczynek, młody prawnik i sędzia spędzili
dobre pół nocy w gabinecie gospodarza, gawędząc o znajomych profesorach i
popijając co mocniejsze trunki. Skutek był taki, iż kiedy rankiem Lytton wraz z
sędzią wpakowali się do wnętrza dyliżansu, młody prawnik natychmiast zasnął.
Nie wyrwał go z drzemki ani tętent kopyt, ani turkot kół, ani podskakiwanie
pojazdu na wybojach nierównej drogi. Przebudziła go dopiero cisza i bezruch.
Wewnątrz dyliżansu pozostał tylko sędzia. Reszta pasażerów stała na drodze
rozmawiając z woźnicą, który majstrował coś, pochylony nad tylnym kołem
pojazdu. Wszystko to zauważył Lytton poprzez otwarte drzwiczki.
— Może pan spać spokojnie dalej — powiedział sędzia. — Mamy mnóstwo
czasu.
— Co się stało?
— Koło. Pękła obręcz na jakimś kamieniu tej piekielnej drogi. Pomocnik
woźnicy pojechał po kowala, a pasażerowie złoszczą się. Chce pan się przejść?
Wysiedli tuż przy grupie podróżnych, którzy zamilkli na ich widok, ale mieli
bardzo ponure miny. Perspektywa długiego czekania na pustkowiu nie mogła
nikogo radować. Krajobraz również nie nastrajał wesoło: jałowy, prawie płaski
step, ograniczony na zachodzie pasmem gór, zamknięty na północy czarną ścianą
ledwie widocznego lasu.
— Tam — palec sędziego powędrował ku północy — przecinają się drogi, tuż
przed lasem. Dwie godziny jazdy stąd. Na rozstaju wznosi się karczma. Tam
właśnie mieszka kowal. A więc, moi panowie — zwrócił się teraz do wszystkich
— nie ma powodu do rozpaczy. Za cztery, najdalej pięć godzin znajdziemy się
znów w drodze do Little Price.
— Straszne opóźnienie — zauważył jeden ze słuchaczy.
— Czy będzie pan w Little Price wieczorem, czy nocą, na jedno wychodzi —
zauważył Lytton. — Trzeba nocować w miasteczku, w dalszą podróż dyliżans
wyrusza dopiero rankiem.
— I słusznie — dodał sędzia. — Drogi w tym kraju nie są bezpieczne.
— Drogi, jak drogi — odezwał się woźnica — jeszcze by uszły. Gorsi są ludzie.
Zdarzają się napady.
— Był pan świadkiem? — zainteresował się Lytton.
— Nie, ale opowiadali koledzy.
— I cóż mówili?
— Zawsze to samo. Dwu albo trzech konnych. Z zakrytymi twarzami.
Zatrzymują wóz albo wczesnym rankiem, albo późnym wieczorem. Nigdy w
innej porze.
— Widać w tym kraju bandyci zastępują zegarki — wtrącił jeden z podróżnych.
Roześmieli się.
— Od razu poznać, że pan nie z tych stron — odparł urażony woźnica. — Drogi
są tu puste, ale najbardziej puste o świcie i w nocy. Wówczas nikt im nie może
przeszkodzić. Oni wiedzą, co robią.
Podróżni popatrzyli jeden na drugiego i jakoś odeszła im ochota do śmiechu.
Sędzia ujął Lyttona pod ramię i odprowadził kilkadziesiąt kroków w bok.
— Napady, szeryfie, to prawdziwa plaga tych stron — powiedział ściszając głos.
— Na pewno — przytaknął prawnik — ale sądząc z reakcji mieszkańców
przydarzać się muszą raczej rzadko.
— W ciągu dwu lat mej sędziowskiej kadencji słyszałem o dwunastu czy
trzynastu. Nie przypuszczam, aby to były wszystkie. Mniej odważni boją się
wnosić skargę. No i oczywiście, mniej poszkodowani. Ale przed rokiem, coś pod
jesień, dokonano napadu na karetkę wiozącą pieniądze na wypłatę robotnikom
zatrudnionym przy budowie linii kolejowej. Nie ma pan pojęcia, jakiej to narobiło
wrzawy.
— Z jakim skutkiem?
— Z dobrym. Sprowadzono wojsko, zgłosili się nawet ochotnicy.
— Nawet?
— Spokojni farmerzy nie lubią ryzyka, a drapichrusty nie występują w obronie
prawa. Ale wówczas znalazło się kilku śmiałych. Jak stwierdzili podróżni,
napastników było pięciu. Trzech schwytaliśmy następnego dnia.
— To znaczy, że brał pan w tym udział.
— Właśnie tak. Był tam i pański szef.
— Pool? — zdziwił się Lytton.
— Oczywiście. Szeryf jest co prawda ostrożny, ale wcale nie tchórz. Mam dla
niego sporo uznania. Little Price stało się jednym z najspokojniejszych
miasteczek, jakie znam w tych stronach. Czy to nie świadczy dobrze o szeryfie?
— Tak, tak — pospieszył zapewnić Lytton, chociaż niezupełnie zgadzał się z taką
oceną.
— Pool był nam wielką pomocą w schwytaniu tej trójki. Ich szczęście, że nie
mieli na sumieniu żadnej ofiary.
— Pieniądze się znalazły?
— Niestety! Schwytani twierdzili, że całą zrabowaną sumę mieli przy sobie ich
dwaj towarzysze. Zresztą i ich odnaleźliśmy. W kilka dni później. Zabitych.
— Co?!
— Ano tak, byli martwi jak kamienie.
— Kto ich zabił?
— Nie wiem, nikt nie wie. Przypuszczano, iż pozabijali się wzajemnie podczas
kłótni o łup. Mówiąc szczerze, nigdy w to nie uwierzyłem. Gdzież bowiem znikły
pieniądze? Podejrzewam, że do sprawy wmieszał się ktoś trzeci i uprzedził nas.
Chciałbym kiedyś spotkać się oko w oko z tym człowiekiem i zapytać, co począł z
łupem.
— Dużo tego było?
— Ponad osiem tysięcy dolarów. Wszystko przepadło. Wielce to tajemnicza
historia.
— A co działo się później?;
— Później nastąpiła paromiesięczna przerwa. Napady rozpoczęły się na nowo,
gdy roboty ziemne przeniesiono bliżej Little Price. Muszę się panu przyznać, iż
marzę o chwili, w której pierwszy pociąg przyjedzie do Ogden.
Skończą się dyliżanse i mam nadzieję, napady: Brr, robi się chłodno. Wracajmy
do karety, szeryfie.
Kiedy nadeszli, towarzysze podróży nawet nie zwrócili na nich uwagi,
pochłonięci grą w karty. Sędzia przez kilka minut obserwował grających, później
usadowił się w samym kącie pojazdu, wyciągnął nogi, owinął się płaszczem,
nacisnął na oczy kapelusz i zapadł w drzemkę. Lytton postąpił podobnie. Obudził
go tupot koni oraz gromki głos woźnicy nawołujący pasażerów do opuszczenia na
chwilę dyliżansu. Zmiana koła trwała bardzo krótko i pojazd potoczył się z
miejsca w ostrym kłusie ciągnących go korni. Jednakże w sumie oczekiwanie na
przybycie kowala tak się przeciągnęło, że kiedy osiągnięto karczmę na
skrzyżowaniu dróg, poczęło zmierzchać. O dłuższym postoju nikt nie chciał
słyszeć. Zatrzymano się więc tylko dla zapalenia latarń i ruszono dalej tak szybko,
jak na to pozwala wyboista droga. Po paru minutach wjechano w las. Mrok
gęstniał, a odgłos kopyt stał się bardziej głuchy.
Jak długo tak jechano, Lytton nie zdawał sobie sprawy. Ciągle znajdował się w
stanie półdrzemki, z której wyrwał go czyjś okrzyk, a zaraz po nim gromki głos
strzału. Karoca gwałtownie się zatrzymała. Potem nastąpiła chwila ciszy,
wreszcie nieznana ręka energicznie otworzyła drzwiczki.
— Wszyscy wychodzą!
— Co się stało?
Lytton nie wiedział, z czyich ust padło to pytanie.
— Natychmiast wychodzić — powtórzyła postać stojąca na zewnątrz. — Nie
mam zbyt wiele czasu.
Lyttonowi serce zabiło mocniej.
— Znowu spadło koło? — zapytał sąsiad młodego prawnika.
— Szybciej!
Niezdarnie gramolili się z wnętrza, przeklinając taką jazdę, i natychmiast milkli.
Lytton wyszedł ostatni. Kiedy wyskoczył na piasek leśnej drogi, resztka snu
pierzchła. Zobaczył, że woźnica i jego pomocnik oraz wszyscy pasażerowie stali
długim, śmiesznym szeregiem wzdłuż dyliżansu, z rękami nieco uniesionymi, z
głowami prawie że przylepionymi do ściany pojazdu.
I naraz poczuł na plecach ucisk twardego przedmiotu.
— Stań obok, podnieś ręce.
Gdy to uczynił, inny głos, o jakimś nieobcym dla prawnika brzmieniu, dodał:
— Nie poruszać się, nie odwracać, nie rozmawiać. We własnym interesie,
dżentelmeni. Nie lubię rozlewu krwi.
Ta ostatnia uwaga musiała być ostrzeżeniem dla odważniejszych, ale Lytton
pomyślał, że nikt ze stojących obok niego i bez tego ostrzeżenia nie
zaryzykowałby samotnej próby oporu. Na to, aby wszyscy jednocześnie rzucili
się na napastników — co stwarzało jakąś możliwość sukcesu — nie można było
liczyć. Stanął więc spokojnie, rozważając jednak plan wydobycia broni. Miał ją
przecież tuż pod ręką, w górnej, wewnętrznej kieszeni marynarki. Uznał jednak
ten pomysł za szaleńczy i czekał, co dalej nastąpi.
A dalej sprawy przebiegały w zupełnej ciszy, przerywanej jedynie parskaniem
koni i skrzypieniem piasku pod podeszwami trzech — tyle ich zdążył naliczyć
Lytton — bandytów. Mieli twarze przewiązane chustkami. Chyba niezbyt mocno
— rozważał zastępca szeryfa. Wystarczy silniej pociągnął za zwisający luźno
koniec. Bandyci muszą być znani w okolicy, inaczej nie zakładaliby tych
prowizorycznych masek. Wystarczy pociągnąć, ale ten, kto pociągnie, ryzykuje
życiem.
“Nie będę próbował" — takie było ostateczne zakończenie rozważań Lyttona.
Pomyślał jeszcze tylko ze złośliwym zadowoleniem, że niewiele się na nim
obłowią.
“A broń? — zaniepokoił się nagle. — Do licha! Wstyd będzie się przyznać, jeśli
ją zabiorą. W tych stronach ludzie mają cięte języki."
Sterczał na końcu szeregu podróżnych, zaraz za sędzią. Kiedy już — jak
zauważył kątem oka — przetrząśnięto kieszenie poprzedników (dokonywało tego
z wielką wprawą dwu ludzi, podczas gdy trzeci stał z tyłu, z dwoma coltami w
zaciśniętych dłoniach) usłyszał głos:
— Tych dwu zostawcie. Oni nie mają nic, a my nie mamy czasu.
A po sekundzie przerwy:
— Dżentelmeni! Dziękuję za zastosowanie się do naszych poleceń. Odjeżdżamy.
Nie radzę nikomu odwracać się przez następną minutę. Strzelam świetnie, nawet
z dużej odległości. Raz jeszcze dziękuję.
Ostatnie zdanie zabrzmiało jak szyderstwo. Ale nie na to zwrócił uwagę Lytton,
tylko na brzmienie głosu. Po raz drugi wydało mu się, że jest mu dziwnie
znajome.
— To musi być ktoś z Little Price — stwierdził i odwrócił się natychmiast, jak
tylko zatętniły kopyta. Nie strzelano do niego. Dwu jeźdźców pochłonął już zapa-
dający mrok nocy, trzeci podrywał konia do skoku. I wówczas zdarzyła się rzecz
nieoczekiwana: spadla mu chustka z głowy. Lytton przez mgnienie oka dostrzegł
profil oblicza i w tej samej chwili... jeździec znikł w tumanie kurzu.
Lytton przetarł oczy, podbiegł, podniósł chustkę.
— Panowie! — zawołał. — Czy widzieliście twarz tego człowieka?
Odpowiedział mu tylko jeden głos sędziego:
— Przez chwilę.
— Poznałby go pan?
— Nie wiem. Nie jestem pewien, było dość ciemno.
— Ja również nie jestem pewien, ale nie dlatego, że źle widziałem.
Sędzia mruknął coś niezrozumiale, ale kiedy wreszcie pojazd gwałtownie
szarpnął, pochylił się ku Lyttonowi i w rozgwarze ożywionej wymiany zdań
podróżnych, zapytał półgłosem:
— Dlaczego nie jest pan pewien?
— Dlatego — odparł z wahaniem młody prawnik — że przestałem wierzyć swym
oczom, a także uszom. Myślę, że to skutki zmęczenia..
Późną nocą przybyli wreszcie do Little Price. Pierwszą osobą, która powitała
Lyttona na dyliżansowej stacji był Roger Drake.
Opowieść o napadzie zdobyła sobie — oczywiście — szeroki rozgłos. Gadano o
nim w Little Price przez kilka tygodni, ale nie uczyniono nic, aby schwytać
sprawców.
W nocy nikt nie chciał wyruszyć w pościg, mimo gorących namów sędziego,
szeryfa, Lyttona i Rogera Drake. Najodważniejsi — przynajmniej z pozoru —
oświadczyli, iż pojadą rankiem. Jednakże nazajutrz nikt się nie zgłosił, a
nagabywani ochotnicy powiedzieli z kolei, iż po tylu godzinach na nic się zda
nawet najszybszy pościg. Co nie było pozbawione słuszności. Lytton nie nalegał
więcej. Ba, nawet na propozycję Rogera wyruszenia samotrzeć (wraz z szeryfem)
odparł, iż przeciwnicy pogoni mają rację. Po prostu — szkoda czasu.
Po odstawieniu pechowego Metysa do Ogden (eskortował go wraz z sędzią szeryf
Pool) przez tygodnie nic nie mąciło spokoju Little Price. Roger Drake pojawiał
się i znikał, szeryf odwiedzał nocą saloony, a Lytton w wolnych chwilach
odbywał konne przejażdżki po okolicy. Jeździł coraz lepiej, a pod nieobecność
Rogera Drake, za zgodą Greiga, zabierał ze sobą Francisa Dawsona. Polubił
chłopca i wiedział, iż chłopak darzy go sympatią. Wieczorami udawał się na
conocny obchód miasteczka, aby przydybać w którejś z gospod szeryfa i
zameldować mu, iż “wszystko jest w najlepszym porządku". Przy takiej okazji
przytrafiła się Lyttonowi rzecz, która przesądziła o jego dalszej karierze na sta-
nowisku zastępcy szeryfa. Trzeba trafu, iż stało się to w lokalu “Pod Dzielnym
Psem", gdzie Lytton od początku mieszkał. Po którejś z nocnych wędrówek tam
dopiero odnalazł Poola, co uznał za dobry omen, ponieważ dzięki temu nie
potrzebował już nigdzie dalej iść. Dobry omen został nieco przyćmiony
stwierdzeniem, iż szeryf przebrał miarkę. Widać tym razem Pool nie żałował
sobie (a może nie żałowano jemu!), bo ledwie trzymał się na nogach. Lytton
westchnął na myśl, iż będzie musiał odprowadzić swego szefa do domu. Żeby
odegnać od siebie tę przykrą świadomość, obszedł dokoła salę gawędząc to z tym,
to z owym, aż na koniec dotarł do stolika otoczonego grupą widzów. Grano w
karty. Lytton tylko dlatego przerwał w tym miejscu swą wędrówkę, iż wśród
grających dostrzegł Rogera Drake.
Tekturowe kartoniki z suchym szelestem padały na blat stołu, brzęczały
metalicznie pieniądze. Czy Roger go dostrzegł? Prawdopodobnie nie. Lytton
przyglądał się grze obojętnym wzrokiem, wreszcie zdecydował się zniknąć z pola
widzenia szeryfa, po prostu — iść spać. Postanowił o tym poinformować Greiga.
Gdyby wybuchła jaka awantura — w co zresztą nie wierzył — niech go obudzą.
Nieprzewidziana przeszkoda obróciła wniwecz cały zamiar. Kiedy odchodził od
stolika, zatrzymał go jakiś nieznajomy w kapeluszu zawadiacko zsuniętym na tył
głowy. Dmuchając w twarz Lyttona mieszaniną zapachów piwa, whisky i tytoniu,
zagadnął:
— Pan mnie sobie przypomina, szeryfie?
Lytton bacznie przyjrzał się zaczerwienionej, spoconej twarzy i sumiastym
wąsom zakrywającym wargi.
— Nie — odparł krótko.
— Przecież jechaliśmy tym samym dyliżansem!
— Do Ogden?
— Wprost przeciwnie. Wówczas, gdy zdarzył się napad.
— Aha — mruknął Lytton. — Rzeczywiście, możliwe... — kiwnął głową i
zamierzał odejść, ale nieznajomy położył mu rękę na ramieniu.
— Mam coś do pana — powiedział szeptem.
— O co chodzi? — zapytał siląc się na najgrzeczniejszy ton głosu.
— Ja jestem z Ogden. Drugi dopiero raz tu przyjeżdżam. Ma się różne interesy...
Dowiedziałem się, że jest pan zastępcą szeryfa... więc tego... co to chciałem
powiedzieć? Już wiem — nachylił się nad uchem prawnika i szepnął: — Ja wtedy
widziałem twarz... Rozumie pan?
— Czyją twarz?
— Tego bandyty, który zgubił chustkę.
— Tak? — Lytton udał zainteresowanie. W rzeczywistości nie przykładał
wielkiej wagi do bajędy człowieka, któremu dobrze kurzyło się z czupryny. Już
tylko dla formy zapytał: — Czemu pan o tym od razu mi nie powiedział? Przecież
pytałem wszystkich.
— Nie byłem pewien... nie byłem pewien. Dopiero teraz go poznałem...
Przerwał i wyciągnął rękę w kierunku grających.
— Człowieku, co pan wygaduje? Kogo pan poznał?
— No, właśnie mówię, tego herszta. Siedzi tu obok i gra w karty.
Lytton odetchnął głęboko. Zrobiło mu się nagle bardzo zimno.
— Który to? — zapytał opanowując drżenie głosu. Wskazujący palec ręki
informatora zatrzymał się na postaci Rogera Drake.
“Stało się — pomyślał Lytton. — To nie było złudzenie."
Ale głośno powiedział: — Pan się myli. Człowiek, na którego pan wskazał, był
pierwszym witającym nas po przyjeździe do Litle Price...
— Taak? Można jednak sprawdzić, czy nie przybył tuż przed nami. Na koniu
zawsze jedzie się szybciej. No, szeryfie, niech go pan aresztuje. Nie ma co czekać.
— Zaraz, nie tak prędko. Jeśli mi pan jutro po trzeźwemu powtórzy to samo, a
jeszcze lepiej: zezna przed szeryfem Poolem, rozpatrzymy sprawę.
— Co takiego?! — przybysz z Ogden podniósł głos o ton wyżej.
— Proszę nie krzyczeć. Słuchają nas.
— Niech słuchają! To tak? Mówiono mi, że jest pan przyjacielem bandyty. Nie
chciałem wierzyć, ale teraz rozumiem...
— Co pan rozumie?
— Że pan go kryje!
Zapewne wbrew woli obu rozmowa stała się tak głośna, iż widzowie otaczający
stolik poodwracali głowy:
— Słuchajcie! — począł wrzeszczeć pijak. — Gracie z bandytą. Uważajcie, żeby
was nie obrabował tak, jak mnie w dyliżansie!
— Dosyć tego! — Lytton stracił cierpliwość i chwycił pijaka za rękę.
— Proszę się uspokoić, inaczej... powędrujemy do aresztu — powiedział wolno i
wyraźnie.
Ale to odniosło wręcz przeciwny skutek.
— Mnie do aresztu?! Słyszeliście, dżentelmeni? A bandyta jest na wolności i gra
w karty! Ale ja mu pokażę!
Z nieoczekiwaną siłą szarpnął się, skoczył w stronę Rogera, ale nim zdążył go
dosięgnąć, Drake zerwał się z zydla, zamierzył się dłonią ściśniętą w kułak i
wówczas, nieoczekiwanie dla wszystkich, zupełnie jak w sztuczce
prestidigitatorskiej, trzy karty sfrunęły gdzieś z góry i padły z szelestem na blat
stołu. Pijany przybysz z Ogden zamilkł i z otwartymi ustami wpatrzył się w
kolorowe tekturki. Lytton dostrzegł, jak Drake pobladł pod maską opalenizny.
Ręka opadła mu gwałtownie:
— Czego ten pijak chce? — wybełkotał: Nikt mu nie odpowiedział.
Lytton oblizał językiem zaschłe wargi:
— Rozstąpcie się — rozkazał. — Roger, chodź ze mną, a wy — zwrócił się do
pozostałych graczy — zabierzcie swoje pieniądze. Ciszej, ludzie! — zawołał, bo
dopiero teraz buchnął gwar dziesiątków podnieconych głosów.
— Co to znaczy, Samuelu?
— To znaczy, iż muszę cię aresztować, Drake. Za oszustwo w kartach, a poza tym
jesteś posądzony o udział w napadzie na dyliżans. Ta sprawa wymaga
wyjaśnienia. Chodź.
— Zwariowałeś!
— Drake — odezwał się któryś z widzów — nie zaprzesz się! Wszyscy widzieli!
Z rękawa wypadły trzy asy. Idź z szeryfem albo ci... pomożemy!
Drake sięgnął obu rękami do pasa.
— Radzę nie ruszać się — rzekł ochrypłym głosem. — Cofnij się, Lytton.
Dwie lufy rewolwerowe zatoczyły półkole, a krąg widzów rozsunął się
błyskawicznie. Tylko Lytton ani drgnął.
— Drake — powiedział spokojnie — jeśli pragniesz stryczka, to strzelaj.
— Odsuń się, Lytton.
— Strzelaj — powtórzył prawnik — albo... rzuć broń!
— Nie doczekasz się tego! — wrzasnął.
Skoczył w bok, przedarł się przez krąg zaskoczonych widzów. Ruszyli za nim
hurmem, przeszkadzając sobie wzajemnie. Przewrócono z łomotem dwa stoły i
kilka ław, aż kurz uniósł się z podłogowych desek i przysłonił światło lamp. Na
drugim końcu sali zauważono już tumult. Ludzie biegli, głośno zapytując, co się
stało. W ogólnym zgiełku nie sposób było usłyszeć, co mówi najbliższy sąsiad.
Lytton zdołał utorować sobie drogę przy pomocy łokci i pięści. Kiedy wyskoczył
na dwór w srebrny półmrok nocy, ujrzał jeźdźca na wspinającym się koniu.
Napiętą uzdę trzymał obu rękami Greig. Skąd się tu nagle znalazł gospodarz
saloonu! Lytton nie wiedział i nie miał czasu się zastanawiać. Skoczył ku cuglom.
— Odsuń się, Lytton, puszczaj, Greig! — wrzasnął Drake.
Koń poderwał się raz jeszcze do skoku, ale powstrzymały go cugle. Teraz
zastępca szeryfa ujrzał w rękach Rogera rewolwer wymierzony prosto w pierś
oberżysty. Sięgnął do kieszeni kurtki i wyszarpnął broń.
— Złaź z konia albo strzelam!
Miał zamiar trafić jeźdźca w dłoń lub ramię. W rozgorączkowaniu zapomniał,
jakim kiepskim był strzelcem, jak niepewne było światło księżyca. W ciągu
ułamka sekundy sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej. Lytton uniósł
uzbrojoną dłoń i w tej samej chwili między niego, Greiga i konia wdarła się
czwarta postać.
— Uciekaj, Roger! — krzyknęła przejmującym głosem.
Prawnik ujrzał błysk ognia na lufie broni Drake'a: Nacisnął cyngiel. Huk obu
strzałów złączył się w jeden przeciągły łoskot. Wierzchowiec wspiął się po raz
ostatni, wykręcił i skoczył w mroczną dal. Kilku ludzi — bezsensownie —
pognało za nim z wielkim krzykiem, kilku innych rzuciło się szukać
wierzchowców, ale większość zebranych otoczyła zwartym kołem trójkę aktorów
ostatniego wydarzenia.
Greig dźwignął się z ziemi.
— Nic mi nie jest — powiedział. — Chybił o cal, ale chybił... Gabrielo!
Gabriela Greig leżała nieruchomo dwa kroki od osłupiałego Lyttona. Podniesiono
ją, bezwładną i milczącą. Dwu ludzi wniosło dziewczynę do wnętrza gospody.
— Czy jest tu lekarz? Sprowadźcie lekarza...
Dalszych słów Lytton już nie dosłyszał. Gwar buchnął z nową siłą. Odwrócił się,
aby wejść do budynku. Drogę zastąpił mu chwiejący się na nogach szeryf.
— Coś ty narobił? — wykrzyknął. — Aresztuję cię, Lytton...
— Szeryfie, bez głupstw! — krzyknął głos z ciemności.
— Co pan wyrabia? — wrzasnął ktoś inny. — Trzeba wysłać pogoń! Czego pan
się czepia Lyttona? Czy to on pierwszy strzelił?
— Aresztuję cię, Lytton, pod zarzutem usiłowania zabójstwa. Ludzie, rozstąpcie
się! — powtórzył z pijackim uporem Pool.
Ostatni strzał
— Nie wiem, doktorze, jak to wszystko się stało. Można mój ówczesny stan
nazwać jakimś paraliżem umysłu i ciała. Nie potrafiłem pojąć, co mi zarzuca
szeryf i dlaczego mnie aresztuje. Pamiętałem tylko o jednym: że kula mej broni
trafiła nie tę osobę, dla której została przeznaczona. Przeklęta broń i przeklęta
ręka, która nią kierowała.
Pool powiódł mnie do swego biura i zamknął za mną kratę maleńkiej klitki
aresztu. Ludzie byli wzburzeni, świadkowie zdarzenia otoczyli Poola żądając,
aby mnie natychmiast puścił. Doszłoby i do bójki, gdyby nie moja interwencja.
Poprosiłem, aby sprawę odłożyli do rana. Zgodzili się, chociaż niechętnie. I tak
oto zostałem więźniem.
Siadłem na drewnianej pryczy i bezmyślnie patrzałem, jak szeryf mościł sobie
posłanie na dwu złączonych stołach. Postanowił bowiem osobiście mnie
pilnować. Po kilku minutach dobiegło mych uszu głośne chrapanie. Ile czasu od
tego momentu upłynęło, nie pamiętam. Z odrętwienia wyrwał mnie cichy szelest.
Mam bardzo wyostrzony słuch, doktorze. Ujrzałem, jak drzwi od ulicy lekko się
uchyliły (Pool zapomniał zamknąć!). W jasnej szparze zauważyłem szczupłą
postać. Ostrożnie przekroczyła próg. Zatrzymała się chwilę,
a później podeszła do śpiącego. Blask księżyca oświetlił jej twarz. Poznałem. To
był Francis. Czego tu chciał? Może schwytano Rogera Drake i chłopiec przybiegł
z wiadomością? Ale natychmiast odrzuciłem tę myśl jako niedorzeczną. Gdyby
złapano zbiega, zwaliłby się tu tłum ciekawskich.
Postanowiłem nie odzywać się, lecz czekać, co dalej nastąpi.
Chłopak zdawał się nie zwracać na mnie uwagi. Nachylił się nad Poolem. Ze
zdumieniem zauważyłem, że przeszukuje kieszenie śpiącego. Ale trwało to
bardzo krótko. Wyprostował się i podszedł do kraty. Cicho szczęknął masywny
zamek.
— Francis — szepnąłem — co robisz?
— Niech pan nic nie mówi, szeryfie, tylko szybko wychodzi.
— Nigdzie się nie ruszę.
— Mnie tu przysłał gospodarz.
— Greig?
— Tak.
Serce podeszło mi do gardła.
— Co z Gabrielą? — zapytałem.
Zastanowił się chwilę.
— Jak pan wyjdzie, to powiem.
— Nie wyjdę. Nic mi tu nie grozi.
— Ale Drake ucieknie. Pool nie będzie go ścigał, czy pan do tego dopuści? Greig
pana prosi. Niech pan nie odmawia.
— Trzeba to załatwić zgodnie z prawem. Pool trochę zwariował, ale jak
wytrzeźwieje, to mnie puści.
— Będzie już za późno na jakąkolwiek pogoń. Proszę iść ze mną, zawsze jeszcze
może pan zawrócić.
To mnie przekonało, ale przede wszystkim pragnąłem dowiedzieć się, jak
przedstawia się stan zdrowia Gabrieli. Bez przeszkód dotarliśmy przed gospodę
“Pod Dzielnym Psem". Było ciemno, cicho i pusto. Budynek wyglądał jak
wymarły, ale kiedy wstępowałem po stopniach werandy, skrzypnęły drzwi.
— To ty, Francis? — zapytał znajomy głos.
— Przyprowadziłem go — odparł chłopak. — Pójdę do koni.
— Idź, już czas — a kiedy Dawson zniknął w mroku, zwrócił się do mnie: —
Siądźmy na chwilę, szeryfie...
A gdy to uczyniłem, zwiesiwszy nogi pod deski werandy, powiedział do mnie
smutnym, zmęczonym głosem:
— Nigdy nie zapomnę tej nocy. Pan chyba również.
Skinąłem głową.
— Jak... jak się czuje Gabriela?
Nastała chwila ciszy, w miarę jej trwania poczęło mnie ogarniać przerażenie.
— Francis nie mówił? To lepiej, że pan się ode mnie dowie. To nie pana wina...
— znowu umilkł.
— Greig — rzekłem ściśniętym gardłem — co się stało?...
— Gabriela nie żyje...
Nie sposób mi powiedzieć, co wówczas czułem. To zbyt trudne. Czy Gabriela
wiedziała o sprawkach Rogera, czy też wierzyła w jego niewinność — nigdy się o
tym nie przekonałem. Wtedy, tamtej przerażającej nocy postanowiłem wrócić do
aresztu. Uznałem, iż ucieczka może tylko potwierdzić opinię Poola o mej winie.
Ale przecież nie to było najważniejsze, lecz świadomość, iż stałem się mordercą.
Ja, prawnik!
Jednakże nie wróciłem. Czy postąpiłem źle, czy dobrze — nie ma dziś sensu
rozważać. Greig przekonał mnie, iż pierwszym moim obowiązkiem jest pogoń za
bandytą. Nie mogłem odmówić prośbie ojca dziewczyny.
Wyruszyliśmy na długo przed świtem: ja i Francis. Greig miał dopędzić nas po
dwu dniach w umówionym miejscu. I tak też się stało. Nikt nas nie ścigał, my
natomiast wpadliśmy na trop uciekiniera. Najpierw na ślady jednego tylko
wierzchowca, później — trzech. Dognaliśmy tę trójkę. To był Roger Drake z
dwoma towarzyszami, mieszkańcami Little Price. Doszło do strzelaniny.
Przewaga była po ich stronie. Ja nie bardzo umiałem używać broni, a Francis
niewiele lepiej ode mnie. A przecież odnieśliśmy zwycięstwo. Jakże jednak
opłakane. Co prawda obaj wspólnicy Drake'a padli, ale Greig został ciężko ranny.
Ledwie zdołaliśmy dowieźć go do najbliższej osady. Tam umarł. Przyrzekłem
sobie wówczas, iż nie spocznę, dopóki nie oddam Drake'a w ręce
sprawiedliwości. Zrezygnowałem z powrotu na wschód, zrezygnowałem z
wykonywania swego zawodu. Wszystko, co mnie z nim łączyło, stało się
nienawistne, nawet czarny strój, tak charakterystyczny dla sędziów i adwokatów.
Przy najbliższej okazji nabyłem ubranie najbardziej kolorowe ze wszystkich i
broń, której wybór doradził mi spotkany przypadkowo traper. I dobrze mi
doradził. Zmieniwszy strój, zmieniłem także nazwisko.
Pozostaliśmy we dwóch: Francis i ja, a wiodło nam się bardzo różnie. Roger
Drake jakby pod ziemię się zapadł. Moje oszczędności pieniężne stopniały.
Trzeba było przerwać pogoń i poszukać zarobku. Różnych wówczas robót się
imałem. Pracowałem przy budowie ostatniego odcinka linii Union Pacific, byłem
przewodnikiem osadniczych karawan, które wiodłem przez bezdroża, aż na
koniec zachorowałem. Gdyby nie Francis, prawdopodobnie umarłbym nie tyle z
choroby, ile z głodu. To właśnie wówczas wyłysiałem. Już nikt nie poznałby we
mnie zastępcy szeryfa z Little Price.
Kiedy wróciły mi siły, zdecydowałem, że dłużej nie powinienem korzystać z
pomocy chłopca, że należy go skierować na jakąś inną drogę życiową. Dalsze
uganianie się po prerii nie stwarzało mu perspektyw lepszej przyszłości.
Przypadek przyszedł mi z pomocą. W pogoni za mylnym, jak się okazało, tropem
dotarliśmy aż do fortu Huachuca w Arizonie. Komendant — nie pamiętam jego
nazwiska — zainteresował się nami. Przypuszczam, że z nudów. Skorzystałem
jednak z tego, aby mu opowiedzieć o historii Drake'a i podać dokładny rysopis
bandyty. Jego ciekawość jeszcze wzrosła. Wykorzystałem ją w interesie Francisa.
I dopiąłem swego. Chłopak został przyjęty do wojska. Odtąd odwiedzałem go co
pewien czas, informując o swych nadal bezskutecznych poszukiwaniach. Jak się
one zakończyły, już pan wie, doktorze.
Cóż jeszcze dodać? Stałem się znakomitym strzelcem, dobrym jeźdźcem i chyba
nie pozostało we mnie nic z prawnika poza wspomnieniami.
— A szeryf Pooł? — zagadnąłem.
— Nie wiem, nigdy go więcej nie spotkałem.
— Przerażająca historia — szepnąłem. — Ale... co pana skłoniło, Colorado, do
opowiedzenia tego wszystkiego?
— Hm, tylko proszę się nie śmiać..
— Skądże.
Zaiste, nie do śmiechu mi było.
— Widzi pan, doktorze, po prostu... zgubiłem mój talizman, fajkę.
— Colorado — obruszyłem się — chyba nie mówi pan poważnie?
Nie zdążył odpowiedzieć, gdy zaszeleściły krzaki i na polankę wyszedł Karol.
— Co tu robicie? Szukam was wszędzie. Chodźcie. Pehnulte nas wzywa, już czas.
Dopiero teraz spostrzegłem, iż zieleń drzew i krzewów pociemniała. Spojrzałem
w niebo. Szarzało. A więc zbliżał się termin wyznaczony przez wodza Apaczów.
Wróciliśmy do wąwozu, ale nie do miejsca, w którym znajdowała się skalista
brama, lecz na górę, gdzie wzdłuż krawędzi rozpadliny, wśród gęstwy roślin
wojownicy Mescalerów długim szeregiem otaczali wąwóz. Pehnulte skinął nam
głową:
— Czy moi przyjaciele są gotowi?
Karol przytaknął.
— To dobrze. Czas upłynął. Teraz Pehnulte przemówi do Ostrego Noża.
Podszedł do skraju urwiska, ja stanąłem tuż za nim, Colorado z lewej, obok
Karola. Byliśmy widoczni dla tych, którzy znajdowali się w dole, ale cóż nam
mogli uczynić? Wszelka próba ataku mogła tylko przynieść im klęskę ostateczną.
Dostrzegłem, jak na nasz widok zebrała się grupka Indian dokoła ledwie
żarzącego się ogniska. Nieco dalej ujrzałem mną grupkę — to musiał być Lesser
ze swymi towarzyszami i z jeńcem.
Pehnulte spoglądał przez chwilę w tym samym kierunku, na koniec zawołał
donośnym głosem:
— Wzywam Ostrego Noża! Niech jego uszy otworzą się na dźwięk moich słów!
Wzywam po raz ostatni wojowników Lipan, aby złożyli broń i wydali w nasze
ręce blade twarze, które się wśród nich znajdują. Jeśli to uczynią, puszczę ich
wolno. Jeśli tego nie uczynią, zginą! Howgh!
Przestał mówić i wsparł się na lufie swej długiej rusznicy. Czekaliśmy na
odpowiedź.
Ujrzałem jak z grupy wojowników wystąpił Ostry Nóż i podniósł rękę na znak, iż
chce przemówić. Nie przemówił jednak, bo w tej samej sekundzie grzmot strzału
zakłócił ciszę. Zanim przebrzmiał, dostrzegłem, jak Pehnulte błyskawicznie
przyłożył rusznicę do ramienia i nacisnął cyngiel.
Nie wiedziałem, kto do nas strzelił, nie zauważyłem, do kogo celował i kogo trafił
Wielki Jeleń. Karol szarpnął mnie za rękę.
Odwróciłem się gwałtownie. Spostrzegłem, iż Colorado słania się na nogach.
Natychmiast znalazłem się przy nim. Osunął się na kolana, podtrzymałem go.
— Co się stało?! — krzyknąłem.
— To Lesser — powiedział Karol starając się przekrzyczeć wrzawę, jaka
buchnęła z głębi wąwozu. — To Lesser. Ta kula była przeznaczona dla mnie.
Colorado...
— Połóżmy go ostrożnie — zakomenderowałem. — Karolu, pobiegnij po moją
apteczkę.
Gorączkowo rozpinałem kolorową kurtę trapera.
— Leż, Colorado, spokojnie — powtarzałem opanowując wzburzenie. —
Zobaczę, gdzie cię draśnięto.
Uśmiechnął się z wysiłkiem:
— To już koniec, doktorze. To nie draśnięcie... czuję...". Rozerwałem kurtę. Na
czerwonej koszuli zwiększała się z każdą sekundą czerwieńsza jeszcze plama.
Nagle głowa starego trapera bezwładnie opadła w bok. Schwyciłem go za
przegub ręki. Nie wyczułem już tętna.
— Colorado! — krzyknąłem. — Colorado...
Jakaś postać uklękła obok mnie i odezwała się stłumionym głosem:
— On już jest w krainie wiecznych łowów. Ale morderca poniósł karę.
— Nic nie przywróci życia Colorado... — rzekłem przez zaciśnięte gardło,
bardziej do siebie niż do Pehnulte.
— To był wielki wojownik.
— Był... — powtórzyłem machinalnie.
Cóż jeszcze mam dodać, aby opowieść o Samuelu Lyttonie, zwanym Colorado,
została zakończona?
Chyba tylko to, iż pochowaliśmy trapera pod samotnym drzewem, na skraju
zielonej polany. U nóg złożyliśmy broń, która mu służyła tak wiernie, oraz
wszystkie drobiazgi wydobyte z juków jego siodła. Kiedy je opróżniałem, coś
wypadło i stuknęło o kamień. To była fajka—talizman, którą stary traper uznał za
zgubioną.
Następnego dnia o świcie opuścili nas wojownicy Lipan z Ostrym Nożem na
czele. Pehnulte dotrzymał słowa. Zanim odeszli, Ostry Nóż oddał w nasze ręce
wspólników Lessera. Sam Lesser nie żył, trafiony śmiertelnie z rusznicy
Pehnulte. Co natomiast stało się z człowiekiem wysłanym przez Lessera z
wąwozu na zwiady — nigdy się nie dowiedziałem. Przypuszczam, iż zorientował
się w sytuacji i zbiegł.
Opuściwszy okolicę wąwozu udaliśmy się w długą i kłopotliwą wędrówkę z
jeńcami i uwolnionym O'Brienem. Jego radość z odzyskania swobody mocno
została przytłumiona wiadomością o śmierci przyjaciela.
Po kilku dniach zahaczyliśmy o miasteczko (nazwy jego nie pamiętam), w
którym urzędował nie tylko szeryf, ale szczęśliwym zbiegiem okoliczności i
sędzia. We trzech (Karol, O'Brien i ja) złożyliśmy wizytę sędziemu. Nasze
zeznania jak najformalniej spisano, a rabusie zostali czasowo osadzeni w
miejscowym areszcie do chwili sądowej rozprawy. Cała ta operacja zajęła nam
zaledwie parę godzin, podczas których Pehnulte ze swymi wojownikami czekał
na nas w odległości kilku mil od miasteczka.
Z kolei udaliśmy się do Doliny Śmierci, ale już tylko we czwórkę (Karol,
Pehnulte, O'Brien i ja). Pehnulte odprawił swych wojowników. Samuel O'Brien
był w widoczny sposób zgnębiony. Śmierć Colorado musiała stać się dlań
głębokim wstrząsem. I może dlatego bez chwili wahania wskazał miejsce, w
którym na nowo zakopał zgromadzone przez Lessera kosztowności.
Jazdy do doliny nie opisuję. Była uciążliwa, ale i nudna. Złoto wydobyto i znów
zakopano w innym miejscu.
Na ten czas Samuel O’Brien musiał opuścić dolinę i biwakować poza jej
granicami. Dla ostrożności... towarzyszyłem mu przez kilka godzin. Nie
mogliśmy przecież obdarzać farmera pełnym zaufaniem. Liczę na to, że łupieski
skarb nigdy już nie zostanie wydobyty. Zbyt wiele zła spowodował.
Na tym nasze wędrówki jeszcze się nie zakończyły. Z kolei udaliśmy się z
O’Brienem do Santa Rosa. Stary farmer podczas spotkania z żoną i synem okazał
znacznie mniej radości, niż tego można było się spodziewać. Z Santa Rosa — już
z całą rodziną O’Brienów — wyruszyliśmy na pogorzelisko farmy.
Przypuszczałem, iż jej właściciel będzie rozpaczał na widok zmarnowanego
dorobku paroletniej pracy. Jednakże pomyliłem się. Wykazał dużo hartu ducha.
Widocznie pod wrażeniem śmierci przyjaciela szkodę materialną uznał w tych
okolicznościach za rzecz małej wagi.
Tego samego dnia pożegnaliśmy się z rodziną 0'Brienów. Dodam, że za zgodą
Karola i Pehnulte koń, którego dosiadał Colorado, został przekazany Samuelowi
O'Brien.
Spory szmat drogi towarzyszył nam Pehnulte, namawiając do odwiedzin jego
obozowiska. Przypuszczam, iż pragnął, abyśmy byli świadkami nagany, jakiej za-
mierzał udzielić Małemu Jeleniowi. I właśnie dlatego — odmówiliśmy! Nie
chcąc naszą obecnością do reszty pognębić człowieka, który działał chyba w
dobrej wierze, chociaż w złej sprawie. Zresztą po niebie gnały już jesienne
chmury, a zimny wiatr dotkliwie dawał się we znaki. Zbliżała się najprzykrzejsza
w tych stronach pora roku.
Rozstaliśmy się więc z wodzem Apaczów Mescalero, obiecując którejś wiosny
zawitać tu znowu i razem ruszyć do Meksyku, do hacjendy don Gonzalesa. Bo i z
tej podróży musieliśmy obecnie zrezygnować. Tyle czasu zajął nam pościg za
niedobitkami bandy Lessera.
A teraz...
Cóż? Fajkę Colorado mam u siebie, w Milwaukee. Wisi na rzemyku na ścianie w
moim lekarskim gabinecie. Spoglądam na nią często i nie żałuję, że ją zabrałem.
Pozwala mi myśleć o starym traperze jako o kimś kto nadal żyje, tylko odjechał
daleko, daleko. Dalej niż sięgają zielone prerie Nowego Meksyku.
Spis treści
Tak się zaczęło ...................... 2
Tropy nad wodą.................... 17
Tropy po raz drugi.................29
Dymy nad prerią.................... 46
W niewoli.............................. 58
Ognisko w lesie..................... 74
Pościg.................................... 87
Samotny jeździec................. 108
Dom na pustkowiu............... 116
Nocna wędrówka................. 131
Samotny trop........................ 145
Pułapka ................................ 158
Pehnulte................................ 170
Deszczowa Góra................... 184
Przed walką........................... 199
Tajemnica starego trapera......213
Tajemnicy ciąg dalszy.......... 230
Ostatni strzał......................... 251