WIESŁAW WERNIC
Colorado
Ilustrował
STANISŁAW ROZWADOWSKI
CZYTELNIK— WARSZAWA— 1974
Tak się zaczęło
Przebudziłem się. W pokoju było ciemno. Na tle niewidocznej ściany
polśniewały dwa wąziutkie pasemka szarości. To szpary w okiennicy
przepuszczały pierwszy dzienny brzask.
Siennik zachrzęścił. Podniosłem się ostrożnie, aby nie zbudzić
towarzysza śpiącego po przeciwległej stronie izby. Zbliżyłem się na
palcach do okna, wolno, wolniutko odsunąłem żelazny haczyk
przytrzymujący szeroką, ledwie oheblowaną deskę i lekko ją pchnąłem.
Zawiasy zaskrzypiały piskliwie, ktoś poruszył się i usłyszałem senny
głos Karola:
— Co tam robisz, Janie?
— Oddycham świeżym powietrzem. Śpij, jeszcze nie ranek.
Mruknął coś w odpowiedzi, słoma zachrzęściła i znowu zapadła cisza.
Oparłem się o poprzeczną belkę i wyjrzałem. Pode mną rozciągał się
czarny pas ziemi ogrodzonej palisadą z bali, wysoką na półtora chyba
człowieka, z bramą o dwu skrzydłach zamkniętą na głucho, podpartą
długimi tykami. Za bramą w cieniu ustępującej nocy widać było
niezmierzoną, pustą przestrzeń. Na jakichś odległych krańcach, gdzie
przeczuwać należało horyzont, czerniała nieregularna, zamazana linia —
dalekie pasmo Gór Skalistych.
Spojrzałem w lewo. Tam toczyła swój płytki nurt niewidoczna rzeka. Za
nią ciągnęła się taka sama płaszczyzna, ograniczona z jednej strony
atramentową ścianą lasu.
Sięgnąłem po lornetkę. Przestrzeń rozrosła się w jej szkłach, góry stały
się bliższe i jeszcze groźniejsze, las posępniej rysował się czarnym
konturem. Tylko wody nadal nie dojrzałem. Musiała płynąć w dolinie,
bezgłośna w tej ciszy. Skierowałem szkła prosto przed siebie i wydało mi
się, iż dostrzegam jakiś ruchomy punkt. Czy była to antylopa biegnąca do
wodopoju, czy jakiś drapieżnik powracający z nocnych łowów — nie
mogłem stwierdzić.
Szarzało coraz bardziej, tumany mgieł przewalały się równiną. Wówczas
usłyszałem lekkie skrzypienie piasku w dole. Ktoś podniósł się z ziemi, z
ciemnego kącika utworzonego przez dwie krzyżujące się ściany
ogrodzenia. Przetarłem zaspane oczy: Colorado! Oczywiście on. Dziwny
człowiek.
— Ja mam spać pod dachem? O nie, dżentelmeni! To ujdzie w zimie, jak
ś
nieg zawali ziemię, ale nie teraz...
Colorado! Dostrzegłem, jak wspiął się na półkę biegnącą w połowie
wysokości palisady i wyjrzał za ogrodzenie. Stał nieruchomo przez
chwilę, potem lekko zeskoczył i zniknął w mroku. Pewnie wrócił do
swego legowiska.
Spotkaliśmy go przed dwoma dniami w pustej okolicy. Mieliśmy już
wówczas za sobą spory szmat przebytej drogi. Skrajem jałowcowego
lasku, potem poprzez krzaki pachnącej szałwi jechaliśmy prosto, jak
strzelił, aż nagle podniosła się kurtyna lasu, drzewa odbiegły w prawo i
lewo odsłaniając nagi, obły wzgórek. Na jego szczycie stał samotny
jeździec z kolbą rusznicy wspartą na łęku siodła, nieruchomy i wspaniały
w swej nieruchomości. Wyglądał jak pomnik albo jak aktor na scenie
uwolnionej z czarnozielonej zasłony. Mimo woli ściągnąłem cugle.
Słońce migotało na lufie broni, a przejrzyste powietrze pozwalało
dostrzec każdy szczegół ubrania nieznajomego. Było bajecznie
kolorowe.
— Jak w teatrze — szepnąłem do Karola. — Albo jak w cyrku... Któż to
jest, u licha?
Pytanie było usprawiedliwione: jeździec mienił się barwami tęczy. Od
błękitu kapelusza, poprzez krwawą czerwień okręcającego szyję szala
(którego końce spadały sztywno i ciężko, jakby zrobione z ołowiu), po-
przez cytrynową kurtę, aż do spodni zielonego koloru.
Staliśmy, dopóki posąg nie ożył nagle. Podniósł broń i zjechał galopem z
pagórka. Zatrzymał się tuż przed nami tak gwałtownie, że koń wyrzucił
kopytami chmurkę kurzu i przysiadł na zadzie.
— Witam podróżnych. — Głos miał nieco chropawy, ale przyjemny dla
ucha. — Witam — powtórzył. — Dokąd to dobre czy złe bogi
prowadzą?
Karol w milczeniu wykonał ruch ręką: za i przed siebie. Przez tę krótką
chwilę przyjrzałem się nieznajomemu. Z bliska nie wydawał się już tak
bajecznie kolorowy: błękitny kapelusz jakby poszarzał, czerwień szala
zbladła, cytrynowa kurta świeciła wyblakłymi plackami łysin, zielone
spodnie, pełne łat i cer, przybrały barwę szarozgniłą. Jedynie buty
wyglądały solidnie.
— Jestem Colorado — rzekł jeździec.
Skinąłem głową.
Kiedyśmy przed trzema dniami opuszczali malutkie miasteczko o
hiszpańskiej nazwie Santa Rosa — pamiątka z czasów konkwistadorów
— gospodarz obskurnej tawerny powiedział:
— W tych okolicach łatwo zabłądzić. — Tu popatrzał na nasze aż zbyt
schludnie wyglądające sylwetki (nowicjusze?) i dodał: — Przed wami
wyjechał Colorado. Jak dobrze popędzicie koni, to go dognacie. On się
nie spieszy.
— A kto to jest? — zagadnął Karol. — Nie byliśmy nigdy w tych
stronach.
— Obrzucił nas pogardliwym spojrzeniem:
— Tak właśnie myślałem. Kto to jest? Zapytaj się pan lepiej, kto to nie
jest. Chociaż i na to pytanie nie odpowiem. Colorado jest wszystkim po
trochu, a jednocześnie... niczym.
Po tym niezrozumiałym wyjaśnieniu zebrał puste kufle po piwie i
odwrócił się do nas plecami.
A więc mieliśmy przed sobą Colorado. Nie trzeba było odgadywać, że
jest to po prostu przezwisko. Kolorado — to imię wielkiej rzeki mającej
swe źródła w Górach Skalistych, a ujście w Zatoce Kalifornijskiej.
Na terytorium Nowego Meksyku, na Dzikim Zachodzie — jak określano
te ziemie — przedstawiał się, kto chciał, kiedy chciał i jak chciał, albo
nie czynił tego wcale.
— Ach, Colorado... — powtórzyłem.
— Słyszeliście o mnie?
— W Santa Rosa powiedzieli nam, że jeśli pognamy konie, to dopędzimy
Colorado, bo on się nie spieszy.
Uśmiechnął się.
— To prawda. śycia nie przegonisz. W Santa Rosa siedzi w gospodzie
“El Paso" jakiś niby Hiszpan, niby Metys o strasznie długim nazwisku,
ale wielki cymbał. Na pewno on was tak objaśnił. Zdzierus! Chętnie
wskażę gospodę lepszą niż “El Paso" i znacznie tańszą, bo... bezpłatną.
Zawrócił konia.
— No, dżentelmeni, jeżeli to panom odpowiada, ruszajmy.
Nie wiedziałem, czy śmiechem, żartem, czy też w pełni powagi mamy
przyjąć to niespodziewane zaproszenie.
Karol rozstrzygnął sprawę:
— Bezpłatna gospoda... rzecz nie do pogardzenia. W Santa Rosa zdarto z
nas dziesiątą skórę. Więc jeśli droga wiedzie na południe...
— A wiedzie, wiedzie.
Ruszyliśmy strzemię w strzemię. Jałowy step stanowił najszerszy
gościniec świata.
Colorado okazał się niezwykle rozmowny, ale ile w jego słowach tkwiło
prawdy, a ile fantazji — nie sposób odgadnąć.
— Tak, tak, koledzy — mówił — przyjemna jest konna jazda.
Przedkładam ją ponad inne, chociaż i kolej to dobry wynalazek.
Oczywiście, jak się komuś spieszy. Ale mnie się nie spieszy, wam chyba
również? Pierwszy raz tutaj?
A na nasze potwierdzenie rzekł jakby od niechcenia:
— W wagonie pociągu jest znacznie bezpieczniej.
— Napady? — zagadnął Karol.
— Zdarza się. Apacze, Komańcze, Indianie Pueblo, no i oczywiście
dobrana partia obiboków spod ciemnej gwiazdy, czyli... przybyłych ze
wschodu. Musieliście taką drogę wybrać? Wyglądacie na nowicjuszy.
Ubranka jak z igły...
— A pan dawno tutaj? — zapytałem.
— Ho, ho! Widziałem ja już, jak wbijano srebrne ćwieki w Promptory
Point...
Ileż, u licha, mógł mieć lat? Kiedy w Promptory Point, pod Ogden,
wbijano uroczyście srebrne haki w ostatni podkład torów pierwszej na
ś
wiecie linii kolejowej łączącej Atlantyk z Pacyfikiem, był rok 1869.
Przed piętnastu laty!
— Bawił pan tam z rodzicami? — zapytałem niewinnie.
Spojrzał na mnie przenikliwie. Jakiś skurcz przebiegł mu po twarzy.
Przez trzy lata pracowałem przy budowie tej linii i zaręczam, że nie była
to robota na siły chłopca. Ale dajmy temu spokój. Lepiej popatrzcie, jak
preria zielenieje. Jedyna to pora roku, podczas której nieco wilgoci
zbiera się w tej ziemi. Przyjemnie oddychać. Potem robi się piekielnie
gorąco, a wiatr podnosi tumany kurzu, że świata nie widać. Wy tego nie
znacie.
— Byliśmy w zeszłym roku w Arizonie — wtrąciłem.
Wstrzymał na sekundę konia i popatrzał na nas uważnie. Wydało mi się,
ż
e mnie świdruje na wylot swym spojrzeniem. Nieprzyjemne uczucie.
— Nie wyglądacie na blagierów — stwierdził po chwili milczenia. —
Arizona? Ho, ho! To jeszcze dziki kraj. Prawie jak ten.
— Czy to oznacza, że Nowy Meksyk jest właśnie dziki?
Znowu zerknął na mnie:
— W tych stronach nigdy nie było spokojnie. Pamiętam pierwsze
powstanie Apaczów w 1857, potem... chyba od 1861, przez dziesięć lat
stałe walki z napierającym od wschodu osadnictwem. Potem próby zgro-
madzenia Apaczów na jednym terytorium, w rezerwacie. Generałowi
Crookowi udało się wprawdzie ściągnąć garstkę czerwonoskórych i
osadzić na wyznaczonym obszarze, ale reszta wędruje sobie, dokąd chce
i kiedy chce. Raz spacerują po Nowym Meksyku, raz po Arizonie, kiedy
indziej odwiedzają nawet Meksyk,
przekraczając Rio Grandę * albo posuwają się z biegiem Kolorado i...
szukaj wiatru w polu. Co robią dzisiaj, co zrobią jutro... któż odgadnie?
Na dodatek żrą się między sobą: Apacze Mescalero, Apacze Tonto, Apa-
cze Lipan, Apacze Zachodni... kto ich tam zliczy? Tak, tak, moi panowie.
Jeśli wybraliście się na krajoznawczą wycieczkę, trzeba było udać się w
inne strony. Chyba że macie ważne sprawy do załatwienia. Zresztą, nie
moja rzecz.
Wszystko to powiedział jakimś nieprzyjemnym tonem, bez cienia
uśmiechu. Wolałem więc nie pytać. A Karol? Karol milczał przez cały
czas jak zaklęty w kamień.
Jechaliśmy w miarę prędko, w miarę wolno, preria z rzadka porosłą
trawami. Czarny lasek pozostał daleko za nami, a teraz cała przestrzeń
migotała w słońcu barwami kwiatów, których łodygi chwiały się w po-
dmuchach ciepłego wiatru i z suchym szelestem biły po końskich
nogach.
Te barwy cieszyły początkowo wzrok, ale wkrótce ogarnęło mnie
znużenie. Jakże jednostajny krajobraz! Z nudów począłem przyglądać się
broni naszego nowego towarzysza. Popatrzyłem na długaśną rusznicę.
Jak na człowieka nieco obeznanego z bronią wrażenie było wstrząsające!
Powiem krótko: to była zupełnie haniebna broń, nie przynosząca
właścicielowi zaszczytu. Nie wierzyłem własnym oczom: lufa jakby
nieco krzywa, a na dobitkę w dwu miejscach przytwierdzona do łożyska
drutem! Kurek — jak w muszkietach z ubiegłego stulecia. Chyba to
“coś" należało nabijać od przodu. Jak z takiego muzealnego eksponatu
można strzelać? A kolba? Kolba barwy nieokreślonej, o nierównej
powierzchni. Wyglądało na to, iż wielokrotnie musiała zastępować...
młotek. O broni krótkiej niewiele mogłem rzec. Z bardzo głębokich i
zniszczonych futerałów pasa sterczały tylko czarno lśniące uchwyty.
Przed samym południem zatrzymaliśmy się nad srebrzystym strumykiem,
gdzie
Rio Grandę del Norte — rzeka stanowiąca w swej dolnej części granicę państwową między
USA a Meksykiem, zwana również Rio Bravo.
trawa rosła gęściej, a malutki jałowcowy zagajnik rzucał nieco cienia.
Obaj z Karolem powiedliśmy konie nad strugę. Ale Colorado postąpił
inaczej. Obszedł najpierw oba brzegi strumyka, z kilkanaście chyba
jardów, potem zniknął wśród jałowców, by wreszcie wyłonić się z
gąszczu, lekko pogwizdując.
— W porządku — oświadczył. — Stary Colorado wszystko dobrze
przepatrzył. Na przyszłość radzę wam naśladować go, jeśli nie chcecie
stracić pewnego dnia swego pięknego uwłosienia głów lub zwiększyć
ciężaru ciała o wagę jednej kuli.
Zajął się rozsiodłaniem konia.
Ten monolog uznałem za próbę zastraszenia nowicjuszy. Za takich nas
przecież uważał. Spojrzałem wymownie na Karola i wzruszyłem
ramionami. Colorado musiał dostrzec ten ruch, bo nie przerywając swej
czynności, dorzucił:
— Możecie w to wierzyć albo nie, nie trzeba jednak lekceważyć
człowieka, który zna Nowy Meksyk jak własną kieszeń.
— I nie trzeba się też obrażać — próbował go udobruchać Karol. — Mój
przyjaciel na pewno nie ma takiego doświadczenia, ale przecież coś
niecoś świata oglądał.
— Pewnie chodzi o tę Arizonę. Oglądaną z okien dyliżansu, eee... gdzie
tam! Prędzej z okna kolejowego wagonu.
Odwróciłem się gwałtownie, aby odpowiedzieć na złośliwość. Mój
towarzysz trącił mnie w ramię.
— Zbyt powierzchownie ocenia pan ludzi, Colorado — powiedział
spokojnie. — Nasza podróż przez Arizonę w niczym nie przypominała
jazdy koleją.
— Może... Chociaż coś za bardzo, nie obrażajcie się, wyglądacie na
zasiedziałych mieszczuchów, którzy wybrali się na letnią wycieczkę.
Wasz ubiór, wasza broń... Zresztą, co mi do tego? Lepiej rozpalmy
ognisko. Nie znoszę zimnego jedzenia w najgorętsze nawet dni.
Roześmiał się, jak z dobrego żartu, po czym z osmolonym, pogiętym
garnkiem, który wydobył z juków, powędrował po wodę.
— Nieprzyjemny typ — mruknął Karol.
— Raczej dziwny — odparłem półgłosem i począłem ścinać jałowcowe
gałązki. Kiedy zgromadziłem ich sporą naręcz, cisnąłem na miejsce, z
którego Karol usunął myśliwskim nożem trawę. Tak postępowaliśmy
zawsze podczas obozowania na prerii. Karol był pod tym względem
pedantem. Niegdyś żartowałem z takiej ostrożności, ale jeden widok
pożaru stepu zmienił mój pogląd.
Colorado powrócił i z aprobatą pokiwał głową. Potem ukląkł, zgarnął
nieco chrustu i wydobył z głębin przepastnej kieszeni najprawdziwsze
krzesiwo. Z trudem powstrzymałem uśmiech. Z kolei Colorado wyjął
blaszane pudełeczko z hubką. Szczęknął krzemień o metal, błysnęły
iskierki, uniósł się szary słupek dymu, a w chwilę później buchnął
płomień.
— Gotowe — stwierdził i postawił bokiem do ognia pogięte naczynie.
Postąpiliśmy podobnie. Gdy woda poczęła bulgotać, wsypaliśmy
zmielonej na pył kawy, a Colorado nie odmówił jej przyjęcia.
Natychmiast odwzajemnił się wręczając każdemu z nas po sporej garści
pemikanu — suszonego, zmielonego mięsa, wspaniałej potrawy,
przyrządzanej od wieków przez wszystkie chyba plemiona indiańskie
Północnej Ameryki. Dołożyliśmy do tego nieco sucharów zabranych na
drogę jeszcze w Milwaukee i uczta wypadła znakomicie. Kiedy wreszcie
nabiliśmy fajki tytoniem, zapytałem:
— Nie używa pan zapałek?
— Nigdy. Łatwo nasiąkają wilgocią. Można co prawda próbować dwoma
kawałkami drewna...
— Raczej kołkiem i deseczką — wtrąciłem;
— O, znacie ten sposób? — zdziwił się.
— Znamy — stwierdził Karol. — Jest jednak zawodny. Kiedyś po
ulewnym deszczu żaden z wojowników Czarnych Stóp nie mógł
wykrzesać ani iskierki.
— Właśnie, właśnie. Nie masz jak krzesiwko. Służy mi od wielu lat i nie
psuje się. Hm... ale gdzież to oglądaliście Czarne Stopy? W cyrku?
— Colorado — odezwał się mój przyjaciel — lepiej rozstańmy się. Wolę
stracić bezpłatną gospodę niż wysłuchiwać pańskich złośliwości.
Myślałem, że traper wybuchnie gniewem. Ale nie. Twarz mu się tylko
skurczyła nieprzyjemnie.
— Złośliwości? — powtórzył. — Tacy jesteście drażliwi. Kto lubi
złośliwości? Ale ja mam zwyczaj gadać, co chcę i kiedy chcę.
— Colorado! — krzyknąłem podrażniony. — Rozstańmy się w spokoju.
Ani ja, ani Wielki Bóbr nie przyjechaliśmy tu szukać zwady.
— Co? — spojrzał na nas uważnie. — Wielki Bóbr? Niby: kto?
Wskazałem palcem na Karola:
— To jego przezwisko. Znane jest dobrze w Kanadzie, ale nie tylko
tam...
Traper podniósł się wolno od ogniska. Wstaliśmy również.
— Ludzie — powiedział jakby wzruszonym głosem — czy to prawda?
— Ale uparty — mruknąłem.
— Jeśli to prawda — ciągnął pomijając milczeniem moją uwagę — to
wy dwaj zlikwidowaliście przed rokiem jakąś bandę w Arizonie, tak?
Słyszałem coś o tym.
Karol skinął głową, a ja dodałem:
— Było nas tam więcej..:
— Wielki Bóbr! Marzyłem, żeby was spotkać. Prawdziwych westmanów
coraz mniej na świecie. Przyjdzie czas, że po preriach uganiać się będą
już tylko hodowcy bydła. A pan — zwrócił się do mnie — musi być tym
lekarzem, który pomagał Wielkiemu Bobrowi. Jeśli chociaż ćwierć
prawdy jest w tym, co mi o was opowiadano, jesteście zuchy, co się
zowie! Zmylił mnie wasz wygląd.
— Nasze nowe ubrania? — zapytałem złośliwie. — i nasza broń, która
nie rozpada się w kawałki?
Spojrzał na mnie ostro, ale zaraz uśmiechnął się.
— To przytyk. Nie obrażę się. Niektórzy twierdzą, że ubiór o niczym nie
ś
wiadczy. To zależy kiedy. Strój to cząstka człowieka, coś o nim mówi.
A co się tyczy broni, hm, jeszcze zobaczymy, która celniej strzela.
Klepnął się po udach i znowu siadł. Uznaliśmy spór za zlikwidowany.
— Co pan tam wywęszył w lasku i nad strumieniem? — zapytałem
zajmując miejsce przy ogniu.
— Mogę ci na to odpowiedzieć — wtrącił się Karol. — Colorado
odnalazł czyjeś tropy, ale mocno już zatarte, dlatego teraz zachowuje się
tak beztrosko.
— Rzeczywiście. Zatarte ślady. Ktoś tu obozował, jeśli się nie mylę. I
odjechał, ot tam — wskazał ręką.
— Jak pan na to wpadł?
— Przypadkowo. Mam niezły wzrok. Ale uznałem, iż jedno sprawdzenie
wystarczy. Dlatego dałem spokój poszukiwaniom.
Mruknął coś do siebie, a później poinformował:
— Trzech ich było tutaj.
— Czerwonoskórzy? — zapytałem.
— Nie. Konie podkute i buty z obcasami. Nocowali w lasku. Dwa razy
słońce od tamtej pory zaszło, jeśli się nie mylę. A poza tym... jeden koń
stąpał bardzo dziwnie. To rzadko się trafia. Musiał być kradziony, a
złodziej nie poznał się w czas.
Zaskoczył mnie taki nieoczekiwany wniosek.
— Dlaczego?
— Wytłumaczę panu, doktorze. Pan pozwoli, że będę używał tego tytułu.
— Proszę...
— Powiedziałem, że koń kradziony, bo nikt, kto wybiera się na prerię,
takiego wierzchowca nie kupi. Chyba ślepy! Pan wie przecież, jak koń
chodzi: lewa noga przednia i prawa noga tylna, potem: prawa przednia i
lewa tylna. Ale niekiedy trafia się takie zwierzę, które posuwa się
bokami.
— Jak to?
— Tak, że najpierw stawia dwie lewe nogi, potem dwie prawe. Zupełnie
jak wielbłąd. Powiadają wówczas, że chodzi kroczem albo skroczem,
albo że ma skrocza... Mniejsza z tym. Takie konie są bardzo szybkie.
— No więc!
— Ba, to nie są konie dla westmanów. Zostawiają tak inne ślady, że nie
sposób nie zwrócić na nie uwagi. Jednego takiego konia bez trudu
rozpoznać by można w całym tabunie. Kto się zna na koniach, nie kupi
takiego zwierzęcia na prerię.
Spojrzałem pytająco na Karola. Skinął głową.
— No właśnie. Wielki Bóbr wie, ale z pana, doktorze, to żaden koniarz.
Przyznałem, że koniarzem żadnym nie jestem, chociaż potrafię na oko
odróżnić chabetę od dobrego wierzchowca.
— Ba — podjął znów Colorado. — Są inne, jeszcze gorsze, ale poznać
się na nich można dopiero podczas jazdy. Takie zdradliwe bestie. Trzeba
panu wiedzieć, że istnieją wierzchowce, które w galopie uderzają tylnymi
kopytami o przednie. Jeśli jeździec w porę się nie zorientuje i nie będzie
mocno ściągał cugli, konik przekoziołkuje. Najczęściej nie podniesie się
więcej.
Ani on, ani jeździec. O takich koniach mówią, że się “ścigają". To
fachowe określenie.
— Pan się chyba wychowywał z końmi, Colorado?
— Tylko przez pewien czas. Ale opowiedzcie lepiej, jak tam było w
Arizonie.
Już otwierałem usta, ale Karol wpadł mi w słowo:
— Może później, to długa historia.
Colorado nie nalegał. Spojrzał w niebo, sięgnął do którejś z licznych
kieszeni swego przyodziewku i wydobył z niej najprawdziwszy zegarek.
To było dla mnie zaskoczenie. Jakiż westman nosi zegarek? Ten
delikatny przyrząd, tak mało odporny na wstrząsy i wilgoć. Traper czy
westman regulują swój dzień według położenia słońca, a noc według
gwiazd i zaręczam wam, iż nawet ja nie odczuwałem braku ja-
kiegokolwiek innego czasomierza!
Zegarek był solidny, wielki, metalowy, mocno porysowany i błyszczący
od stałego zapewne wycierania. Colorado otworzył solidną kopertę i
spojrzał na tarczę.
— Już po pierwszej. Jeśli na wieczór mamy stanąć w zagrodzie Sama
O'Brien, zbierajmy się. To mój imiennik — dodał — ja jestem również
Samuel. No, szybko, szybko. Po nocy jechać nieprzyjemnie. Można
wpaść w jakąś dziurę albo wprost w ramiona Mescalerów, Lipanów,
Tantów, czy jak tam jeszcze się wabią, innymi słowy: Apaczów. Mnie co
prawda skalp nie grozi, ale wy obaj macie dość bujne czupryny.
Tak gadając zabrał się do siodłania konia. Ruszyliśmy za jego
przykładem.
— Colorado, czyżby pana już raz oskalpowano? — zapytałem.
— Mnie? — wrzasnął dopinając popręgu. — To im się nie udało i nigdy
nie uda! Spójrzcie!
Zerwał kapelusz z głowy — była naga jak kolano.
— W młodości przechodziłem jakąś paskudną chorobę — wyjaśnił — a
po niej wszystkie włosy mi wypadły.
— Tyfus plamisty — stwierdziłem.
— Może i tak. Doktor lepiej się na tym zna.
— Miał pan szczęście, Colorado — zauważyłem. — Tanim kosztem się
pan wykręcił. Najczęściej to się umiera.
— Nie będę zaprzeczał. No, jak tam? Gotowe?
Uderzyliśmy wierzchowce cuglami i ruszyli kłusem, a potem galopem.
Colorado dobrze ocenił odległość, bo nim słoneczna tarcza dobiegła
horyzontu, zgrzani, zakurzeni i szczęśliwi na widok ludzkiego
domostwa, wjeżdżaliśmy
w bramę wysokiej palisady. Za nią, na obszernym podwórcu, wznosiła
się budowla zbita z grubych bali, z wąskimi okienkami i dachem
spadzistym, pochylonym w jednym kierunku. Na nasz widok wybiegł
podrostek ze strzelbą w garści.
— Jak się masz, George? — zawołał Colorado. — Odłóż tę pukawkę.
Gdzie ojciec?
— Ach, to wy!
W tej chwili druga postać ukazała się na podwórzu. Był to starszy
mężczyzna, z odkrytą głową, z włosami lekko przyprószonymi siwizną, o
ruchach energicznych i twarzy spalonej na brąz.
— Halo, Sam! — krzyknął znowu nasz przewodnik. — Sprowadziłem
gości.
— Halo, Sam! Witaj! Zejdźcie z koni, panowie. Proszę w moje niskie
progi. George, zawiadom matkę — a kiedy chłopak oddalił się, zaczął
wypytywać Colorado: — Gdzieś się kręcił? Chyba rok ciebie nie oglą-
dałem.
— Ani ja ciebie, stary niedźwiedziu. Nie byłem pewien, czy ta buda stoi
jeszcze na swoim miejscu.
— A dlaczegoż nie miałaby stać?
— Ba, dużo jeszcze wody popłynie w Rio Grandę, zanim w tych stronach
domy rozpadać się będą tylko ze starości. Ale mnie już wówczas tutaj nie
znajdziesz.
— Pleciesz głupstwa, Sam. Pozwólcie, panowie — zwrócił się do nas.
Przez wąziutką sionkę wprowadził nas do nieco mrocznego wnętrza.
Malutkie otwory okienne skąpo przepuszczały światło, a na dworze
poczęło zmierzchać.
— Siadajcie!
Zdjęliśmy kapelusze, broń odstawili do kąta i opadli na ciężkie, ledwo
oheblowane ławy, z czterech stron otaczające równie prymitywny stół.
— Colorado od czasu do czasu lubi straszyć — uśmiechał się gospodarz
— ale tu kraj spokojny i nie ma się czego obawiać.
— Obawiać! A to dobre! Popatrz na nich, Sam, popatrz dobrze. Oni i
obawa!
Palec Colorado wskazywał raz na Karola, raz na mnie. Nie mogliśmy
pojąć, o co mu chodzi.
— Słyszałeś o tej hecy w Arizonie? Na pewno słyszałeś. śebyś wiedział,
ż
e to właśnie oni. Te dwa zuchy dały radę całej bandzie.
O'Brien spojrzał na nas pytająco. Kiwnąłem głową, ale dodałem:
— Przesada. Tam było nas dobrych kilka dziesiątek.
Farmer roześmiał się:
— Co za skromność! Słyszałem o was, pewnie, że słyszałem. Mówiono,
ż
e zrobiliście porządek w Arizonie. Sami czy nie sami... nieważne.
Rozmowę przerwał George, który wniósł trzy zapalone świece w
prymitywnych lichtarzach, a po chwili gospodyni postawiła na stole
zimne i gorące mięso i zajęła miejsce obok nas, uścisnąwszy każdemu
rękę. Tak oto miałem przed sobą typową rodzinę osadniczą, przed-
stawicieli wielkiej masy drobnych rolników, jacy od dziesiątków lat parli
na zachód, szukając urodzajniejszych, a przede wszystkim
obszerniejszych od dotychczas uprawianych terenów. Jeszcze w roku
1861 niezmierzone ziemie rozciągające się między doliną Missisipi a
Kalifornią stanowiły kraj prawie dziewiczy. śyło tu nie więcej niż pół
miliona ludzi, a po pustych obszarach wędrowali swobodnie Indianie,
których liczba sięgała trzystu tysięcy. Na północy Siuksowie (a raczej —
prawidłowo — Dakoci), na zachodzie Czejenowie i Arapahowie, na
południu Apacze, Komańcze i szereg mniejszych plemion. W trzy lata
później, w roku 1864, co najmniej 150 tysięcy osób wywędrowało z
terenów leżących nad Missouri na Daleki Zachód. Jak obliczano, w
jednym tylko roku przez Omaha przeszło 75 tysięcy ludzi z 75 tysiącami
sztuk bydła, 30 tysiącami koni i mułów, 22 tysiącami ton bagażu załado-
wanego na wielkie wozy. Wielu z nich dążyło w góry szukać “skarbów",
wielu było włóczęgami, ale potężną grupę stanowili ludzie pragnący
zaorać i obsiać niczyje dotąd i nie tknięte pługiem stepy. Teraz, w 1884
roku, na dawnych pustkowiach rosła pszenica, ogromniały stada
domowego bydła i wznosiły się błyszczące świeżością ściany zagród.
Jednakże kraj był wielki, więc ciągle jeszcze w jego południowych i
południowo—zachodnich partiach częściej spotykało się płową zwie-
rzynę czy indiańskiego wojownika niż farmera. W takim kraju
znajdowaliśmy się obecnie: Karol i ja, a chociaż siedzieliśmy za stołem
przy blasku luksusowych podówczas świec, wiedziałem dobrze, że o
milę dalej, poza linią pól i pastwisk O’Briena, rozciąga się pierwotna
głusza, nie zbadana jeszcze przestrzeń lasów i stepów, przecięta
rzeczkami o nie ustalonych nazwach, poprzedzielana pasmami górskimi
o szczytach, na które nikt jeszcze się nie wspinał. 'Takim był Nowy
Meksyk, obszar nie posiadający praw stanowych, rzadko zaludniony i
pełen niespodzianek witających podróżnego.
Właśnie jedna z nich ukazała się teraz w półmroku nadciągającego świtu,
gdy wychylony przez okno obserwowałem daleką przestrzeń, podwórze
otoczone płotem i Sama—Colorado leżącego tuż przy ogrodzeniu.
Przyłożyłem znowu lornetkę do oczu. Za rzeką błysnęły różowo
pierwsze zorze. W ich ł łagodnym blasku dostrzegłem trzech jeźdźców
galopujących otwartą płaszczyzną. Dopadli doliny rzeki, zniknęli na
chwilę, a potem ukazali się znowu na drugim brzegu.
Odjąłem szkła od oczu, wychyliłem się jeszcze bardziej przez otwór i
powiedziałem półgłosem w kierunku śpiącej na dole postaci. Głos mój w
porannej ciszy zabrzmiał czysto i wyraźnie:
— Colorado, wstawaj! Indianie…
Tropy nad wodą
A teraz — nieco wyjaśnień. Od paru lat stało się moim zwyczajem w
okresie wiosny opuszczać miasto, w którym spędzałem zimę. Nauczył
mnie tego Karol Gordon, znakomity traper, noszący również przydomek
Wielkiego Bobra, nadany mu przez plemię Czarnych Stóp zamieszkujące
kanadyjską prerię.
Karol Gordon w wyniku nieszczęśliwego wypadku (spotkania z szarym
niedźwiedziem) odniósł poważne rany. W efekcie — trafił na oddział
chirurgiczny szpitala w Milwaukee nad jeziorem Michigan. To był rok
1880, a ja pełniłem w tym właśnie szpitalu funkcję zastępcy naczelnego
chirurga. Reszty łatwo się domyślić. Karol stał się moim nieodłącznym
towarzyszem i on to właśnie wiosną 1881 roku namówił mnie na wypra-
wę w głąb kanadyjskiej prerii, by odwiedzić plemię Czarnych Stóp. Z tej
wyprawy wróciłem dopiero jesienią, pełen energii i zachwytu nad
wspaniałym pejzażem tamtego kraju. Wiosną następnego roku wy-
ruszyłem w te same strony. Wówczas to czarodziej Czarnych Stóp nadał
mi imię Orlego Pióra. Jak byłem z tego dumny — nie sposób opisać.
ś
eby wreszcie zakończyć te wspominki, dodam, iż w roku ubiegłym (to
znaczy 1883) bawiliśmy na terenie Arizony, dokąd Karol udał się ze
specjalną misją
mającą na celu zażegnanie niepokojów, a nawet zbrojnych wystąpień
największego z tamtejszych plemion czerwonoskórych, Nawajów. W
wyniku tego przedsięwzięcia zawarliśmy znajomość z szeregiem
interesujących osób, między innymi z don Pedro Gonzalesem,
hacjenderem przybyłym wraz z córką z Meksyku. On to zobowiązał nas
do odwiedzenia go przy najbliższej okazji. Okazja — oczywiście — nie
zdarzyła się i nic nie wskazywało na to, by kiedykolwiek mogła się zda-
rzyć. Bo jakiż interes do załatwienia mogłem mieć w tak odległej
krainie? Postanowiliśmy więc z Karolem rzecz całą odwrócić: jechać do
Gonzalesa, a po drodze zwiedzić Nowy Meksyk. Dlaczego właśnie No-
wy Meksyk?
Widzę — wbrew swym pragnieniom. — iż sprawy nie da się jednak
streścić w paru zdaniach. Wybaczcie!
Otóż w roku ubiegłym poznaliśmy wodza Apaczów Mescalero, imieniem
Pehnulte, co znaczy w języku tego narodu: Wielki Jeleń. Nie tylko
poznaliśmy, ale — Karol i ja — wypaliliśmy z nim kalumet, czyli fajkę
pokoju. Jakie to ma znaczenie we wzajemnych stosunkach między
Indianami a białymi, nie potrzebuję chyba wyjaśniać. Ale na tym sprawa
się nie zakończyła. Bo oto, znowu we dwójkę, zdołaliśmy Apacza
wyciągnąć z samego środka paszczy śmierci. Stało się to również w
Arizonie, w ponurej, na odludziu leżącej jałowej dolinie. W niej
dopadliśmy po długiej pogoni niebezpiecznego złoczyńcę, prowadzącego
od lat podwójny żywot: raz właściciela gospody w małym miasteczku,
raz przywódcy bandy rabusiów. Dzięki szczęśliwemu zbiegowi
okoliczności, któremu nieco pomogliśmy, herszt bandy został
zdemaskowany. Jako gospodarz saloonu żył pod nazwiskiem Toma
Lessera. Czy było ono prawdziwe, czy nie — to sprawa obojętna. Lesser
w ostatniej chwili zdołał nam umknąć i teraz buja gdzieś po świecie.
Najprawdopodobniej przedostał się do Meksyku, graniczącego z
Arizoną. Wspominam o nim dlatego, że podczas pościgu Apacz o mało
się nie zabił. Stało się to we wspomnianej już przeze mnie dolinie, która
nosi nazwę Doliny Śmierci. Lesser uciekał z niej jadąc konno wąziutką,
skalistą percią, stopniowo wznoszącą się w górę po zboczu. Gnaliśmy za
nim we trójkę: Pehnulte, Karol Gordon i ja. Lecz Apacz dosiadał
najściglejszego konia, wyprzedził nas znacznie i byłby z wszelką
pewnością schwytał Lessera, gdyby nie obsunął się nagle spory kawał
skały. Koń stoczył się na samo dno doliny. Jeździec potrafił uchwycić się
występu stromego zbocza. W ostatniej chyba sekundzie zdołaliśmy
rzucić lasso i wciągnąć wiszącego na ścieżkę. Pamiętam słowa, z którymi
wówczas Apacz do nas się zwrócił:
— Gdyby nie moi biali bracia, leżałbym tam — wskazał na widniejącą
pod nami na głębokości kilkudziesięciu jardów przepaść. — Pehnulte
nigdy im tego nie zapomni.
I tak zyskaliśmy sobie wiernego sprzymierzeńca.
Teraz, wybrawszy się w drogę do siedziby don Pedro, postanowiliśmy
najmniej nam znaną jej część przebyć konno. Wyjechałem pociągiem z
Milwaukee wraz z Karolem Gordonem pewnego wczesnowiosennego
dnia, wioząc ze sobą broń i uprząż. Wierzchowce mieliśmy nabyć
później. I tak też się stało. Obraliśmy marszrutę wiodącą poprzez tereny
Arizony, którą zamierzaliśmy przeciąć po linii ukośnej, aby jak
najkrótszą drogą dotrzeć do granicy Meksyku i Stanów.
Koleją przebyliśmy Illinois i Kansas, dążąc wprost na południowy
zachód aż do miejsca, w którym tory skręcały w kierunku Los Angeles.
Tam pożegnaliśmy się z szynami i rozpoczęli wędrówkę przez obszar
Nowego Meksyku. Teren olbrzymi, słabo jeszcze zaludniony i prawie
pozbawiony dróg.
Dlaczego więc taką wybraliśmy trasę zamiast jechać dalej w wygodnym
wagonie?
Dlatego, że pragnęliśmy odwiedzić Pehnulte. Wiedzieliśmy, iż Apacze
Mescalero kręcą się gdzieś po Nowym Meksyku. Właśnie — gdzieś. To
jest chyba najbliższe prawdy określenie. To znaczy: możemy ich spotkać
wszędzie lub nigdzie. Indianie wędrowali tu i tam, pojawiali się w
najmniej spodziewanym czasie i miejscu.
Po opuszczeniu pociągu na małej stacyjce minęliśmy domek z werandą,
przez nikogo nie zamieszkany, opatrzony (na wielkiej tablicy) napisem:
“Blue Water": Poszliśmy szukać tej “niebieskiej wody". Odkryliśmy ją
bez trudu w postaci małej rzeczki wesoło bulgocącej po dnie z
ż
ółciutkiego piasku. Nie była zresztą bardziej niebieska niż wszystkie
inne rzeki Ameryki Północnej. Autor napisu musiał mieć sporo fantazji.
Widok wody bardzo mnie ucieszył — okazja do zmycia z siebie kurzu
drogi. Jeszcze większą naszą radość spowodował widok znad brzegu:
wznoszące się w pobliżu zabudowania.
— Tego nam najbardziej potrzeba — zauważył Karol. — Tego
oczekiwałem, chociaż informatorzy często się mylą, a budynki w tych
stronach potrafią szybciej ginąć, niż się je wznosi. Mamy przed sobą
czyjeś gospodarstwo. A jak gospodarstwo, to i konie.
— Ciekaw jestem, co byś począł, gdyby okazało się, iż “Blue Water" to
pustkowie?
— Nie wyznacza się przystanków kolejowych w szczerej pustyni. Bo i
po co? Nikt nie wsiądzie, nikt nie wysiądzie. Towarzystwa kolejowe
wiedzą, co czynią. Idziemy.
Pomaszerowaliśmy skrajem rzeczki, potem w bok, wydeptaną w rzadkiej
trawie steczką. Zawiodła nas prosto przez otwartą na ścieżaj bramę na
podwórze, na które właśnie wytaczano wóz ze stojącej w głębi szopy.
Dwu ludzi w rozpiętych koszulach i poplamionych spodniach ciągnęło za
dyszel, a trzeci, nieco schludniej odziany, prowadził konia wlokącego za
sobą długą uzdę. Ujrzawszy nas zestawił zwierzę i podszedł. Nasz
wygląd musiał natychmiast zorientować go w sytuacji: nieśliśmy na
plecach siodła, derki i całą resztę uprzęży. Stanowiło to ciężar niemały i
chociaż na niebie zaledwie wstał ranek — raczej chłodny — byłem
mokry od potu.
— Szukacie koni? — i nie czekając na odpowiedź dodał: — Chodźcie ze
mną, coś wam pokażę.
Ruszyliśmy bez słowa. Jakieś sto jardów w bok znajdował się corral. Tak
w tych stronach — z hiszpańska — zwano zagrodę dla koni. Była to
budowla bez dachu, ogrodzenie zbite z grubych belek, sięgające piersi
człowieka. Tworzyło spory kwadrat, pośrodku którego pasło się pięć
wierzchowców. Cisnąłem — z westchnieniem ulgi — swój ładunek na
ziemię, przysięgając nie dźwigać go ani przez minutę dłużej. Karol
uczynił podobnie. Zdaje się, że i jemu dopiekło.
— A teraz, dżentelmeni, spójrzcie! Każde zwierzę innej maści. Możecie
wybierać, jeśli tylko posiadacie gotówkę.
Istotnie, było w czym wybierać. Najbardziej przypadł mi do gustu koń
czarny jak smoła, z białą plamką na czole. Głośno wyraziłem swój
zachwyt, być może zbyt żarliwie, bo Karol trącił mnie łokciem w bok.
Bał się, że w ten sposób podbiję cenę. Farmer popatrzał na mnie
przeciągle i zapytał:
— A pan dobrze jeździ?
— No, nie najgorzej... chyba.
— Nie najgorzej? Nie radzę brać tego konia. Jest trochę narowisty,
potrzebuje silnej ręki i bardzo dobrego jeźdźca. Przynajmniej przez
pierwsze kilka tygodni. Później się przyzwyczai.
— Ależ... — usiłowałem zaprotestować, boleśnie dotknięty w swej
jeździeckiej dumie.
— Daj spokój, Janie — przerwał mi Karol — jeździsz zupełnie nieźle,
ale ten koń wygląda nieco groźnie. To raczej nie dla ciebie.
— Jak uważasz — mruknąłem urażony.
— Doskonale, Janie. Zdaj się na mnie.
Wzruszyłem ramionami. Karol wybrał dwa wierzchowce, ale nie było
wśród nich karosza. Kiedy przyszło do ustalenia ceny, okazała się zbyt
wygórowana, jak na nasze możliwości. Wówczas wybrał dwa inne, lecz i
tym razem nie było wśród nich karego. Znowu farmer zażądał zbyt wiele.
— Ha — westchnął mój towarzysz — nie będzie handlu. Idziemy, Janie,
dalej...
Zmartwiałem. Perspektywa dalszego marszu z siodłem na karku była
przerażająca. Ale cóż mogłem począć? Zarzuciłem na plecy ładunek,
który wydał mi się jeszcze cięższy, i ruszyliśmy w kierunku bramy.
Chwilkę trwała cisza, a potem:
— Poczekajcie panowie! Przecież jakoś dojdziemy do ładu.
Stanęliśmy:
— Weźcie karego:
— Jak to! — krzyknąłem: — Sam pan odradzał..:
— Bo to nie koń dla każdego, ale pański towarzysz da sobie z nim radę.
Ja znam się na ludziach.
Teraz dopiero zaczął się targ. Kiedy dziś o nim wspominam, wygląda
nawet zabawnie, ale wówczas nie było mi do śmiechu. Lękałem się, iż
transakcja znowu nie dojdzie do skutku. Co prawda tym razem
gospodarz aż trzykrotnie obniżał cenę, ale ciągle pod warunkiem nabycia
karosza. A Karol zgadzał się na każdego innego konia, byle nie na tego.
W końcu uległ i ze zniechęconą miną przystąpił do szczegółowych
oględzin naszych nabytków: karego i przeznaczonego dla mnie
gniadosza. Potem założyliśmy uprząż i wskoczyli na siodła. Gniady
zachowywał się spokojnie jak normalny, przyzwoity wierzchowiec. Ale
koń Karola! Najpierw stanął dęba, potem rzucił się prosto na ogrodzenie
corralu, wreszcie usiłował rozciągnąć się na ziemi. Miałem okazję
podziwiać, jak doskonale dawał sobie radę mój przyjaciel. Zabawa trwała
przeszło godzinę. Czarny konik lśnił od potu, z pyska spadała płatami
piana, a nogi mu drżały. Dopiero wówczas Karol opuścił siodło, ciężko
oddychając.
— Coś mi się chyba... należy za... ujeżdżenie... tego diabła — powiedział
przerywanym głosem.
Farmer roześmiał się:
— Zuch z pana. Zapraszam was obu na dobre jedzenie i dobre spanie.
Chyba nie odjedziecie przed jutrem?
Gospodarz zapraszał tak gorąco, że ustąpiliśmy. Zaraz też poznaliśmy
czterech synów i małżonkę pana Gilberta Freemana. Wymieniając swe
nazwisko farmer
z humorem zauważył, iż ono to właśnie doprowadziło go do celu: teraz
istotnie czuje się wolnym człowiekiem *•
Z długiej rozmowy prowadzonej przy obficie zastawionym stole
wynikło, iż Freeman przed paru laty był dzierżawcą skromnego
gospodarstwa w okolicach Nowego Jorku, że zebrał nieco pieniędzy i
przy pierwszej nadarzającej się okazji powędrował na zachód szukać
szczęścia. Od przedsiębiorstwa kolejowego nabył spory szmat ziemi tuż
przy torach, w zamian za co wyznaczono tu przystanek, któremu on sam
— jak się chwalił — nadał nazwę “Blue Water". Takie miano nosił
strumień, nad którym mieszkał w stanie Nowy Jork. Stara nazwa
przywędrowała wraz z osadnikiem na nowe miejsce.
Zapytałem, jak się czuje na tym gospodarstwie i czy nie był niepokojony
przez Indian. W odpowiedzi usłyszałem chóralny śmiech. Gospodarz
natychmiast wyjaśnił, iż odkąd tu przebywają, nie widzieli ani jednego
czerwonoskórego. W przeciwieństwie do białych!
— To znaczy, iż w sąsiedztwie znajdują się jeszcze inne gospodarstwa
— stwierdził Karol.
— Ależ nie!
— No to skąd się biorą tutaj osadnicy?
— Nie ma osadników. Ci biali to po prostu pasażerowie pociągów
zatrzymujących się w Blue Water. Nie wiem, dlaczego tu właśnie
opuszczają wagony. Chciałbym, aby jechali jak najdalej, na wschód czy
na zachód, to obojętne. Byle nie do Blue Water, bo z tego wynikają tylko
kłopoty.
— Kradną?
— Otóż to. Próbują kraść. Każdy gwizd parowozu czy turkot kół po
szynach stawiają nas na nogi. To jest alarm, moi panowie. Najgorsza
rzecz z tym, że jeden z pociągów zatrzymuje się na długo przed świtem.
Gdyby nie mój czujny sen, nie mógłbym wam sprzedać ani jednego
konia. Niedawno przepędziliśmy ich, jak to się mówi, w ostatniej chwili.
— Kogo?
— Trójkę. Było jeszcze dobrze ciemno i nie bardzo mogłem przyjrzeć się
twarzom. Zresztą i czasu nie starczyło, uciekali dość szybko.
— Konno?
— Gdzie tam! Konie mieli zamiar znaleźć dopiero u mnie. Pewnie
liczyli, iż trafią na samotnego farmera. Srodze się zawiedli. Każdy z
moich synów umie
Fr e e m a n (ang.) — dosłownie: wolny człowiek (free man).
trafić w podrzuconą dziesięciocentówkę.
— Była strzelanina? — zapytał Karol.
— W niebo, prosto w chmury. Dla postrachu. Poskutkowało, ale później
przez trzy kolejne noce pilnie baczyliśmy na okolicę. Rozumiecie,
panowie, wędrowali pieszo, nie mogli daleko odejść.
— Mieli broń?
— A jakże. Jednak nie ośmielili się jej użyć.
— Oczywiście sprawdziliście ślady — wtrącił się Karol.
— Ślady? A po co? Kto by je zresztą odnalazł? Wystarczy, że przez kilka
godzin powieje wiatr. Wszystko się wygładzi równiutko.
— To wielka nieostrożność. Farmer popatrzał na nas uważnie:
— Nie żartujecie? Przecież od tamtego wypadku minęło... zaraz... —
zastanowił się chwilę.
— Dziesięć dni — przypomniał jeden z synów.
— Właśnie, dziesięć dni. Musieli dawno odejść albo odjechać, albo...
umrzeć z głodu, bo ze zwierzyną tu trudno. Zresztą nie słyszeliśmy
ż
adnych strzałów.
— Hm — mruknął Karol — z tego może wynikać, że są teraz dość
daleko od Blue Water, radzę jednak na przyszłość dokładniej śledzić,
dokąd udają się tacy nieproszeni goście. Chyba... chyba, że zamierza pan
z powrotem przenieść się pod Nowy Jork.
— O, nie! Pod Nowy Jork? Ja tu jestem wolny człowiek, a z
koniokradami damy sobie radę.
Po skończonym posiłku oprowadzono nas po okolicy. Farmer chciał
pochwalić się swą orną ziemią. Przechadzka nie była zbyt ciekawa.
Krajobraz monotonny. Z ulgą więc udaliśmy się na zasłużony spoczynek
na pachnącym sianie w stodole.
W gospodarstwie wstawano bardzo wcześnie, dzięki temu wskoczyliśmy
na siodła, zanim zgasły ranne zorze. Głośno żegnani, pognaliśmy konie.
Karosz mego przyjaciela znowu próbował brykać, ale Karol szybko dał
sobie z nim radę. Była to ostatnia próba krnąbrności wierzchowca, bo
później stał się łagodny jak baranek. Jednakże tylko w stosunku do
swego pana. Innym nie dawał się dosiąść. Mój gniadosz natomiast nie
zdradzał żadnych narowów.
Kiedy odjechaliśmy od farmy tak już daleko, że nas nikt ani słyszeć, ani
widzieć nie mógł, Karol klepnął mnie po ramieniu:
— Ale zrobiliśmy interes, Janie!
— Co za interes?
— Trzeba być ślepym, by nie dostrzec, że mój kary to najprawdziwszy
indiański mustang.
— Przecież nie chciałeś go kupić?
— Właśnie! Gdybym zdradził swe zamiary, farmer zaśpiewałby cenę nie
na nasze kieszenie. A tak sytuacja się odwróciła. Kiedy usłyszałem, że
koń jest narowisty, nabrałem podejrzenia, a ono zamieniło się w
pewność. Indiańskie konie nie znoszą białych i farmer musiał mieć sporo
z nim kłopotów. Nic dziwnego, ze wolał się go pozbyć za każdą cenę.
— Ale skąd on takiego mustanga wytrzasnął?
— Musiał od kogoś kupić. Nie ma już w tych stronach dzikich koni, więc
nie schwytał. To jasne.
Jechaliśmy teraz wzdłuż tego samego strumienia, jaki napotkaliśmy przy
kolejowym przystanku. Pewnie wypływał gdzieś z południowego
zachodu, a więc jego bieg zgodny był z kierunkiem obranej przez nas
jazdy. Posuwaliśmy się bez przerwy aż do chwili, w której słońce
dosięgło szczytu nieba. Wówczas urządziliśmy krótki popas. Przestrzeń
była otwarta ze wszystkich stron i tylko na zachodzie ograniczało ją
pasmo zamglonych wzgórz. Nikt więc nie mógł nas tutaj zaskoczyć.
Rozkulbaczyliśmy wierzchowce, ściągnęli z siebie kurty, koszule i całą
resztę odzieży, aby w płytkim strumieniu zanurzyć się i orzeźwić.
— Musimy korzystać z okazji — gadał Karol kładąc się raz na lewym,
raz na prawym boku w płyciutkim nurcie. Ja szorowałem się czystym,
ż
ółtym piaskiem, uznając to za wspaniały sposób przywracający spraw-
ność mięśniom, a dobre samopoczucie sercu i głowie. Karol wydziwiał
nad tym moim zwyczajem twierdząc, iż “prawdziwi" traperzy i westmani
nie myją się miesiącami, a zawsze są rześcy, do późnych lat. Odparłem
na to, iż widać nie jestem prawdziwym westmanem i tropicielem śladów,
mimo że właśnie dostrzegam bardzo wyraźny odcisk buta na
przeciwległym brzegu, tuż przy linii wody.
— Tego oczywiście nie zauważyłeś — dodałem ze złośliwą satysfakcją.
— Zapewne myjesz się zbyt często.
— Co tam? — zainteresował się.
Wskazałem ręką i począłem spłukiwać z siebie piasek.
Karol, jak stał, wybiegł z wody i począł krążyć po brzegu z pochyloną
głową. Na koniec wyprostował się.
— To jedyny znak, jaki się zachował. Tu jest gliniasty grunt. Dalej trawa
zdążyła się już wyprostować, chociaż ostatnio nie padał deszcz. Możemy
głośno gwizdać na takie tropy. Człowiek, który je pozostawił, dawno
stąd odszedł. Ale na wszelki wypadek, popatrzmy jeszcze.
Karol był zaiste znakomitym tropicielem, jakich już coraz mniej na
kurczących się preriach i w trzebionych puszczach tego kontynentu. Nie
pamiętam, aby kiedykolwiek się pomylił. Przemaszerowaliśmy więc
wzdłuż brzegu, on w jedną, ja w drugą stronę. Po chwili dostrzegłem
czarną plamę wypalonej darni, a wokół niej trochę okruchów sucharów,
ogryzek cygara i nieco kostek i piór jakiegoś ptaka. Ukląkłem nad samą
wodą. Tu natrafiłem na kolejne ślady: odcisk obcasa, nieco dalej —
zastygła w mule forma podeszwy, tuż obok — zagłębienie kształtu
całego spodu buta. Nigdzie jednak nie doszukałem się najdrobniejszego
nawet odcisku końskiego kopyta. Człowiek bez konia na takim
odludziu? Rzecz przedstawiała się zagadkowo. A może był tu ktoś z
farmy?
Wyprostowałem się i pomachałem ręką.
— Ognisko! — krzyknąłem.
Wzruszył ramionami:
— Jak będziemy szukać wszystkich starych śladów, nigdy nie dotrzemy
do Meksyku.
Ale zaraz począł krążyć wokół wypalonej trawy, jak pies gończy
wietrzący za tropem.
No — powiedział wreszcie — albo ja jestem ślepy, albo ci ludzie
wędrowali pieszo.
— Ludzie?
— Tak. To nie był samotny człowiek.
— Gdzie masz na to dowody?
— Przypatrz się tym szczątkom — wskazał palcem na kupę rzuconych w
jednym miejscu kosteczek.
— Dziki indyk — stwierdziłem. — Zaczęła się pora wędrówek ptactwa.
Nic w tym dziwnego.
— Oczywiście, ale rzecz w tym, że największy nawet żarłok nie zje
czterech indyków podczas jednego posiłku.
— Skąd wiesz, że zjedzono cztery?
— Bo żaden ptak, jak mi wiadomo, nie posiada czterech par nóg. Popatrz
uważnie.
— Do licha... — zawstydziłem się.
Teraz widziałem wyraźnie osiem ptasich nóg, indyczych. Sam już od-
nalazłem cztery głowy, co mnie we własnym mniemaniu nieco
zrehabilitowało, bo Karol właśnie tych głów nie dostrzegł. Nie dałem
jednak za wygraną.
— Nieznajomy — powiedziałem — mógł upiec cztery ptaki, ale mięso
dwu lub trzech zabrał z sobą na drogę.
— Zbyt dużo tu kości, ale przypuśćmy, że masz rację. Chodź, coś ci
pokażę.
Powiódł mnie w bok, do miejsca, na którym widniały jeszcze dwa, nie
zauważone przeze mnie odciski stóp.
— Przyjrzyj się dokładnie, Janie.
Nie potrzebowałem się przyglądać. Wystarczył jeden rzut oka. Oba ślady
stanowiły odbicie dwu różnych; butów, obu z prawej nogi. Jeden z nich
posiadał ostro zakończony szpic, drugi — płasko ścięty.
— Jak widzisz, wędrowców było dwu. Moim zdaniem... nawet trzech.
Ś
lad obcasa przez ciebie odkryty j nie pasuje jakoś do żadnego z tych
butów. No, ale dosyć z tym. Bierzmy się do jedzenia.
Miał rację. Cóż nas mogły obchodzić te tropy sprzed paru dni?
Zauważyłem więc tylko:
— Przypuszczam, że są to ci sami trzej ludzie, którzy usiłowali okraść
Freemana.
— Na pewno, jeśli farmer nie blagował.
Po zakończeniu posiłku, umyciu naczyń i dokładnym zagaszeniu żaru
osiodłaliśmy konie i ruszyli w drogę. Po dwu dniach podróży
zatrzymaliśmy się w Santa Rosa. Co dalej nas spotkało — już wspomnia-
łem.
Dodam tylko, że gdybyśmy wiedzieli, czyje to tropy odkryliśmy nad
strumieniem Blue Water, kierunek naszej jazdy uległby zmianie. Ale
wtedy... nie miałbym o czym dalej pisać.
Tropy po raz drugi
— Colorado, wstawaj! — powtórzyłem.
W przedrannym blasku dostrzegłem, jak spod palisady dźwignął się
szary cień. Jednocześnie w głębi pokoju zachrzęściła słoma i ozwał się
senny głos Karola:
— Co mówisz, Janie? Kogo tam diabli niosą? Aaach... ja się chyba nigdy
nie wyśpię.
Bose stopy zatupotały po deskach. Karol wysunął rozczochraną głowę
przez okno i przyłożył do oczu lornetkę.
Patrzał przez nią tak długo, że gołym okiem mogłem dostrzec sylwetki
ludzi i koni.
— Ubieraj się, Janie. Wydaje się, że jest ich trzech, ale nigdy nic nie
wiadomo. Jeśli to są właśnie Apacze... Patrz, gospodarz już wyszedł na
podwórko. Ten ma; czujny sen!
Odziałem się z pośpiechem, naciągnąłem buty, chwyciłem sztucer i
skoczyłem do okna. O'Brien i Colorado stali na półce biegnącej wzdłuż
palisady. Po chwili przyłączył się do nich syn gospodarza.
— Co o tym sądzicie? — zapytałem wychylając się przez okno. — Czy
mamy zejść?
— Halo, doktorze! Zobaczymy, jak kij popłynie. Sam powiada, że nigdy
go nie napastowali, więc pewnie chodzi im o coś innego. To wygląda na
poselstwo,
Colorado. Ale na wszelki wypadek zostańcie lepiej na górze. Z pukawką
pod ręką.
Odwrócił się i znowu zapadła cisza przerywana odgłosami krzątania się
mego towarzysza. Na koniec Karol stanął obok mnie, akurat w chwili,
gdy trzej konni zatrzymali się przed zawartą bramą.
Dostrzegłem, jak Samuel O’Brien wytknął głowę ponad ogrodzenie.
Czerwonoskórzy podnieśli prawice dobrze mi już znanym gestem,
oznaczającym pokojowe zamiary. Potem padły jakieś słowa, których nie
zrozumiałem. Colorado podbiegł do bramy i uchylił nieco jedną jej
połowę. Ujrzałem, jak Indianie zeskoczyli z koni i wiodąc zwierzęta za
cugle wkroczyli w obręb ogrodzenia.
— Zejdźmy, Karolu.
— Przecież Colorado prosił, żebyśmy zostali na górze.
— Chciałbym się przyjrzeć wojownikom...
— Nie. Nie ruszajmy się. Colorado wie lepiej.
— Mówisz, jakbyś nigdy nie bawił na prerii.
— Mówię, jakbym bawił... Nie może decydować pięć osób jednocześnie.
Jesteśmy w tym domu obcy, a ponadto nie znamy tych Indian. Nie
wiemy, co ich łączy czy dzieli z O’Brienem. Dlatego właśnie trzeba się
zastosować do poleceń Colorado.
— Czy to Apacze?
— Oczywiście.
— Okazja, żeby się zapytać, gdzie przebywa Pehnulte.
— Można to uczynić i z tego miejsca.
Tkwiłem więc w oknie, a Karol zawołał:
— Colorado!
Głowy stojących na podwórzu obróciły się w naszą stronę.
— Colorado — powtórzył Karol — zapytaj, gdzie teraz znajduje się
Pehnulte?
— Kto?
— Pehnulte, Wielki Jeleń..
Zanim Colorado zdołał powtórzyć pytanie, jeden z indiańskich
wojowników, najwyższy wzrostem, z sępim piórem wpiętym w węzeł
czarnych, na czubku głowy skręconych włosów, zwrócił się do Karola:
— Kto ty jesteś?
— Czarne Stopy nadały mi imię Wielkiego Bobra. Jestem bratem *
Wielkiego Jelenia.
— Dowiedź tego!
Mimo woli wzruszyłem ramionami: jak można było dowieść tej
oczywistej prawdy właśnie tutaj, wśród obcych ludzi?
— To jest Wielki Bóbr — odezwał się Colorado. — Ja go znam.
— Ile wiosen spędził Colorado z tym człowiekiem?
Czerwonoskóry powiedział “Colorado", a więc nasz przypadkowy
towarzysz nie był kimś nie znanym Indianom.
— Ja poznaję ludzi od pierwszego spojrzenia.
Taka odpowiedź nie zadowoliła wojownika. Przestał spoglądać ku oknu i
wdał się w rozmowę z O’Brienem. Nie mogłem zrozumieć, o co w niej
szło, mimo że dyskusję prowadzono w indiańsko—angielskiej gwarze,
używanej powszechnie na zachodnim pograniczu i przystępnej nawet dla
nowego w tych stronach przybysza. Dodam, iż Apacze posługują się
dialektem podobnymi do języka Nawajów, który zdołałem poznać przed
rokiem. Wszystko to na nic mi się teraz zdało, ponieważ rozmowa
toczyła się półgłosem, a do moich uszu dobiegały tylko strzępki zdań.
Wreszcie ujrzałem, jak Apacze wskakują na konie i znikają za bramą.
— Hej, dżentelmeni, chodźcie tu do nas! — zabrzmiał głos Colorado.
W sekundę znaleźliśmy się na dole.
— To tylko pokojowa misja, nie ma strachu — wyjaśnił traper. —
Sprawa handlowa.
— Handlowa!? — wrzasnął gospodarz. — To jest zwykła napaść. Chyba
nie opuścicie mnie w potrzebie?
— Na pewno nie — odparł Karol — ale o co chodzi?
W językach Indian słowo “brat" oznacza przyjaciela. Brata w naszym rozumieniu, określa się
jako “syna mego ojca".
— Te czerwone skóry domagają się, abym im zapłacił za ziemię.
Słyszeliście kiedy o czymś podobnym? To przecież bezczelność! Ktoś
ich musiał podmówić, bo pięć lat już tu siedzę i nigdy tego ode mnie nie
żą
dano. Nie dam ani centa, ani jednego złamanego centa! Mało się tu
napracowałem? I jeszcze mam płacić?
Wrzeszczał tak, aż poczerwieniał na twarzy.
— Samuelu, Samuelu — mitygował go traper. — Po co tyle krzyku?
Trzeba całą rzecz rozważyć w spokoju. Zastanów się chwilę...
— Nad czym się mam zastanawiać? Sprawa jasna jak słońce!
— Ale może ją odłożymy na później? Twoi goście na pewno są głodni.
Ja również.
O'Brien zapomniał na chwilę języka w ustach, po czym w widoczny
sposób zawstydzony, wybąkał jakieś niezdarne usprawiedliwienie i
opuścił nas. Zjawił się po kilku minutach, już z uśmiechem na wargach,
prosząc, abyśmy weszli do wnętrza domu. W izbie, której centralnym
punktem był głęboki kominek zbudowany z potężnych głazów, przyjęła
nas żona farmera nie tyle wymyślnym, ile obfitym śniadaniem, w którym
sery i mleko stanowiły główne danie. Podjedliśmy sobie nieźle, po czym
O’Brien — nie wspominając już ani słowem o rannym wydarzeniu —
udał się do koni wraz ze swym synem.
Siadłem z Karolem na progu, by popatrzeć na grający tęczą barw wschód
słońca (tak było jeszcze wcześnie) i rozważyć konsekwencje indiańskiej
wizyty.
Po chwili przysiadł się do nas Colorado i począł dokładnie opowiadać o
przebiegu całego zdarzenia. Stwierdził, że O’Brien mówił prawdę:
czerwonoskórzy nigdy dotąd nie żądali od niego zapłaty za ziemię. Co
ich do tego skłoniło?
— To nieważne — odparł Karol. — Fakt jest faktem. Od kogo farmer
nabył ten teren?
— Hm, jeśli się nie mylę... od nikogo.
— Powiedz pan uczciwie, Colorado, czyje to były ziemie?
— Na pewno Apaczów.
— No, to chyba sprawa jasna, prawda, Janie?
— Najjaśniejsza.
— Więc O’Brien powinien jakoś to załatwić. Inaczej długo tu nie
usiedzi.
— Co prawda, to prawda — mruknął traper. — Przywołam Sama. Niech
się wypowie.
Przesiedzieliśmy kilka minut w milczeniu, aż ściągnął farmera. Musiał
mu już coś szepnąć o naszej rozmowie, bo O'Brien, nie czekając na
pytania, od razu wystąpił z żalami:
— Zawędrowałem tu ze wschodu jak tysiące innych i dobrze się
namordowałem, zanim zebrałem pierwsze plony. I teraz mam to
wszystko zostawić? Dlatego, że im się tak podoba? Niedoczekanie ich!
— Uspokój się, Sam — wpadł mu w słowa Colorado.
— Łatwo ci gadać, bo to nie o twoją skórę chodzi.
— Posłuchaj, człowieku!
Zabawnie było patrzeć, kiedy się tak spierali.
— Nie będę słuchał głupstw. Pobędziecie u mnie i jak te czerwone diabły
zjawią się tu, damy im nauczkę Odechce się im zaczepiać starego
O’Briena!
Należało natychmiast wyprowadzić farmera z błędu. Bój z Apaczami nie
miał żadnego sensu. Taki zupełnie idiotyczny przelew krwi w tej sytuacji
musiałby zakończyć się naszą klęską. A poza tym... Indianie mieli rację.
Otwierałem już usta, gdy uprzedził mnie Colorado. Zapytał bardzo
spokojnie:
— A ile to lat, Sam, mamy u ciebie bawić? Może do czasu, aż twoje nie
urodzone wnuki nauczą się trzymać broń palną?
— Nie kpij!
— Ani mi to w głowie. Po prostu: pytam. Zupełnie poważnie, jak
najmądrzejszy szeryf największego miasta. Jak długo mamy tu tkwić? Bo
jeżeli nawet zdołamy odeprzeć pierwszy napad, natychmiast po naszym
odjeździe, za kilka dni, za tydzień czy miesiąc, nastąpi drugi. I nie
obronisz się.
Dostrzegłem, jak farmer sposępniał.
— Taką mi radę dajesz, Sam? Nie spodziewałem się tego po tobie. Mam
więc czekać bezczynnie, aż znowu się tu zjawią i wyrzucą z mojej
własnej ziemi?
— Z ich ziemi — sprostował Karol.
— Z ich ziemi? — powtórzył gospodarz. — Jak to? — Te tereny zawsze
należały do Indian. Czy można się dziwić, że chcą za nie zapłaty?
— Nigdy tego ode mnie nie żądali! — wybuchnął gniewem O’Brien. —
Dopiero teraz, jak się zagospodarowałem.
— Widać z nich lepsi kupcy, niż myślałeś — zaśmiał się Colorado.
— Więc co mam robić?
— Słyszałeś, czego żądali od ciebie?
— Siedem fuzji. Skąd mam je wytrzasnąć?
— Nie zadawaj niemądrych pytań. Pojedziesz do Santa Rosa. Tam
nabędziesz, co zechcesz, a ja ci gwarantuję, że nie ruszę się stąd, dopóki
sprawa nie zostanie załatwiona. Zgoda?
— Jaką mam pewność, że jak stąd odjedziesz, to znowu nie przyjdą
czerwoni i jeszcze raz nie zażądają zapłaty?
— Nie znasz Indian, ty stary niedźwiedziu. Zawrzemy z nimi układ i
ziemia będzie twoją raz na zawsze. Czy nie mam racji, panowie?
Przytaknęliśmy.
— Ale ja uczynię dla ciebie jeszcze więcej, po dawnej znajomości. Sam
pojadę do Santa Rosa i kupię te pukawki. Dobrze wiesz, że ta ziemia jest
warta więcej niż sto strzelb najlepszego gatunku.
To ostatnie stwierdzenie nieco udobruchało farmera, bo zauważył tylko:
— Dawać czerwonoskórym palną broń to przecież szaleństwo.
— O co ci chodzi? O te siedem pukawek? A wiesz, ile ich już nabyli od
wędrownych handlarzy?
— Niech i tak będzie — westchnął O’Brien. — Ale w razie czego na
ciebie spadnie odpowiedzialność.
— No i patrzcie, dżentelmeni — Colorado zwrócił się do Karola i do
mnie — jak takiego przekonać? A wszystko przez to, że ma węża w
kieszeni. śałuje setki dolarów na zakup strzelb, żeby nimi zapłacić za
ziemię wartą już dziś sto razy tyle.
— Ile jej jest? — zainteresował się Karol. Okazało się, iż farmer nie zna
dokładnie obszaru, na którym gospodarzył. Po długim namyśle
oświadczył, iż będzie tego ze czterdzieści akrów *. Nie licząc pastwisk w
stanie pierwotnym. Uważał bowiem, że tereny, gdzie pasie się jego
bydło, stanowią również jego własność, podobnie rozumowali wszyscy
inni osadnicy ruszający na zachód. Granice własności ziemskiej i spory o
te granice narodziły się dopiero wówczas, gdy puste obszary poczęły się
coraz gęściej zaludniać. W tym właśnie roku doszło do konfliktu o prawa
graniczne między osadnikami a hodowcami bydła w Teksasie. Skwaterzy
hodowali bydło już od wielu lat i z wiosną gnali je poprzez “niczyje"
prerie aż do Kanady, układając się lub walcząc z napotykanymi po
drodze oddziałami Indian *. Teraz biali osadnicy sprzeciwili się prze-
pędowi przez swe orne pola i pastwiska — i walkę wygrali.
Poradziłem farmerowi, aby zatroszczył się nieco o oznaczenie granic
swych posiadłości celem uniknięcia najróżniejszych potem kłopotów, a
Karol zapytał, jaki to właściwie obszar chcą sprzedać Apacze? Okazało
się, iż wysłannicy plemienia wymienili teren ograniczony z jednej strony
doliną rzeki, a z pozostałych trzech — kępkami ledwie widocznych z
okien domu drzew. Na oko wyglądało to na 300 do 400 akrów.
I za taki obszar żądano siedmiu strzelb! Colorado miał rację. Z O’Briena
musiał być nie lada kutwa!
Akr — 0,4 hektara.
Mieliśmy szczery zamiar wyruszyć w dalszą drogę tego samego dnia,
jednak zmianę decyzji wywołała propozycja Colorado, by następnego
ranka o świcie wybrać się do lasu za rzekę, gdzie “zwierzyny w bród,
moi panowie".
— Radzę się zaopatrzyć w mięso — dowodził. — Jedziecie na południe,
a tam przecież pustynia. Nawet o szczura trudno.
Przyznaliśmy rację, a że ranek był pogodny i rzeźwy, dosiedliśmy koni i
ruszyli na krótką wycieczkę. Wiosenny step kwitnął tęczami kolorów,
gdzieniegdzie błyszczał szmaragdem traw, gdzie indziej złocił się
wysokimi łodygami uschłych chwastów. Kiedy tak wędrowaliśmy
konno, przecięło nam drogę pokaźne stadko dzikich indyków. Ciekawe
zwyczaje mają te ptaki: corocznie na wiosnę ciągną przez dalekie prze-
strzenie kraju aż ku północy, jesienią zaś wracają na południe. Nie to
jednak jest dziwne, ale fakt, że swą wędrówkę odbywają piechotą i
używają skrzydeł tylko do przelotu nad wodami lub bagnami. A jeszcze
dziwniejsze, że drogę przebywają z zwartych kolumnach: oddzielnie
samce, oddzielnie samice. Napotkaliśmy dwie takie grupy, których wcale
nie spłoszył nasz widok.
— No! — krzyknął Colorado. — Marna to jeszcze pieczeń o tej porze
roku, ale żona O’Briena ucieszy się nawet z takiej zdobyczy. Upolujemy
trzy sztuki. Wystarczy. Zaczynajcie.
Wstrzymaliśmy konie.
— Pokaż, co potrafisz, Janie — odezwał się Karol. Skinąłem głową,
chociaż takie polowanie to wcale niełatwa sprawa. Oczywiście, że trafić
w indyka śrutem nawet greenhorn potrafi, ale ja nie miałem dubeltówki,
jedynie sztucer na kule. Jednakże bez słowa wyciągnąłem go z futerału
przy siodle i złożyłem się. Mierzyłem do ptaka, który
1884 r. 4 tysiące cowboyów przegnało na północ prawie milion sztuk bydła.
się odłączył — na swą zgubę — od reszty gromady, aby trafienie nie
wyglądało na przypadek. Nie chodziło mi tu o Karola, który w ubiegłych
latach niejeden raz był świadkiem moich haniebnych pudeł, ale o
Colorado. Pociągnąłem za cyngiel. Ptak zatrzepotał skrzydłami, uniósł
się nieco i runął. O dziwo, nie wywołało to wcale popłochu w stadzie.
Ptaki nie zmieniły kierunku swej drogi i tylko przyspieszyły kroku, co
wyglądało nader zabawnie.
Teraz przyszła kolej na Karola.
— Pierwszy z lewej, ot, tamten — powiedział wskazując palcem.
Wyciągnął strzelbę, zniżył lufę i nie przykładając broni do ramienia
oddał strzał. Trafił bezbłędnie i — jak się po chwili okazało — prosto w
głowę ptaka. To był zaiste mistrzowski wyczyn.
— Ho, ho — odezwał się Colorado — nie chciałbym z warni spotkać się
po przeciwnych stronach. Ale i ja nie jestem od macochy.
To rzekłszy, zamiast chwycić za swą odrutowaną jednorurkę, wyszarpnął
zza pasa potężny rewolwer i dał ognia nie naciskając cyngla, lecz
szarpiąc za kurek. Trzeci ptak został trafiony równie celnie jak dwa
poprzednie. O mało nie krzyknąłem ze zdziwienia.
— Colorado, pan chyba od dziecka uczył się strzelać? — powiedziałem z
uznaniem.
— Przesada, doktorze. Dziś nikt w to nie uwierzy, ale za młodych lat nie
do kolby przywykała ta ręka. Stare to dzieje i do licha z nimi.
Mówił to tak samo swobodnie, jak zwykle, ale na twarzy nie dostrzegłem
ani cienia uśmiechu. Wydało mi się, że sposępniał.
— No, panowie — zmienił temat — co byście powiedzieli, gdybym
zaproponował małe pieczyste? Sprawdzimy, jak smakuje wiosenny
indyk.
Nie czułem głodu, ale nie sprzeciwiłem się. Tylko Karol zauważył, iż nie
będzie czym rozniecić ognia.
— Pojedziemy jeszcze kawałek. Tu nie tylko opału brak, ale jeszcze
czegoś...
Skręcił w prawo i pognał galopem. Jechaliśmy z pół godziny, lekko
podnoszącym się terenem, aż przybyliśmy w obręb równiny porosłej tu i
ówdzie kępkami krzewów. Niektóre z nich pokryte były listowiem, inne
sterczały uschłymi patykami gałęzi.
— Mamy już opał — stwierdził traper —— ale to nie wszystko. Jeszcze
kawałek, a będziemy na miejscu. Zapowiedzianym miejscem okazała się
kotlinka o dnie jałowym, gliniastym, otoczona obrączką traw i krzaków.
Colorado zbadał najpierw otoczenie. Ja i Karol wydobyliśmy lornetki,
ale jak daleko sięgał przez nie nasz wzrok, nie było widać żadnych
ś
ladów człowieka ani zwierzęcia. Rozkulbaczyliśmy konie i na długich
lassach przywiązali do palików wbitych na naprędce w ziemię, aby
mogły paść się poza obrębem czerwonego ugoru. Drewniany palik z
zaostrzonym końcem jest podczas podróży przez bezdrzewne prerie tak
samo nieodzowną rzeczą, jak broń i żywność.
Teraz nacięliśmy i nałamali suchych gałęzi, a Colorado przy pomocy
swego niezawodnego krzesiwa i hubki rozpalił ogień. Potem okiem
znawcy obejrzał ustrzelone ptaki i jednego wypatroszył. A dokonał tego
z wprawą zawodowego kucharza. Z kolei natarł ptaka solą wyjętą z
juków, a później wypchał go garścią liści.
— No, potrawa gotowa do upieczenia. — Z piórami? — zauważyłem.
— O, pióra odejdą same. Dorzućcie więcej drewna. Muszę mieć sporo
ż
aru.
To mówiąc udał się na dno dolinki, gdzie wśród gliniastej ziemi
błyszczało oko niewielkiego stawku, raczej kałuży, tyle że pełnej
przejrzystej wody. Co ją utworzyło — nie miałem pojęcia, nie
dostrzegłem żadnego źródła. Dokoła widniały odciśnięte w mule i błocie
kopyta antylop, a nawet pazury jakiegoś drapieżnika.
Colorado nabrał sporo czerwonej gliny, po czym zaczął nią oblepiać
ptaka, aż gruba warstwa pokryła dokładnie całe upierzenie.
— I to będziemy jeść? — zapytałem pełen wątpliwości.
— Jeszcze jak! A teraz, więcej drzewa!
Dorzuciliśmy nową wiązkę suszu. Płonął szybko, prawie nie dając dymu.
W kilka minut utworzyła się na spodzie gruba warstwa żaru, Colorado
rozgrzebał ją patykiem, włożył w dołek spreparowanego ptaka i zasypał
go popiołem.
Gotowe. Mamy pół godzinki czasu. Niech się każdy zabawia, jak chce.
Strzepnął resztki ziemi z ubrania, umył ręce w stawku, usiadł przed
wygasającym ogniskiem, wyciągnął kapciuch i począł nabijać fajeczkę
równie starą i równie zniszczoną jak jego broń i odzież.
— Noszę ją z sobą od dwudziestu lat — powiedział dostrzegłszy, jak
przyglądam się krótkiemu cybuszkowi, prawie czarnemu. — Jest
zrobiona z korzenia jałowca. Człowiek, który mi ją sporządził... ach, nie
ż
yje już dawno. Kiedy mi ją wręczył, powiedział, że to talizman. Dopóki
ją noszę, dopóty nic mi grozić nie może. Może to i prawda? W różnych
znajdowałem się tarapatach, a że mi nie ściągnięto skalpu, to nie tylko
dlatego, że jestem łysy jak kolano, ale pewnie dzięki tej fajeczce.
Siedziałem milcząc i spoglądając na jego twarz: pociągłą, suchą, o
wąskich wargach i wystającym podbródku, co mogło świadczyć o silnej
woli, ale i o skłonności do okrucieństwa. Lecz kto by tak pomyślał, tego
natychmiast z błędu musiały wyprowadzić oczy. Jasnoniebieskie, o
łagodnym spojrzeniu, stanowiące kontrast z twarzą spaloną na
ciemnoczerwony kolor. Ile mógł mieć lat?
Zmarszczek prawie nie było widać. Włosów... brakowało. Zauważyłem
jednak siwiejący zarost na skroniach i podbródku. Dostrzegł moje
spojrzenie, bo — pykając z fajki — potarł dłonią policzki i powiedział:
— Wożę z sobą brzytwę i golę się przy każdej okazji, nawet bez mydła,
ale przez ostatnie trzy dni jakoś okazja się nie nadarzyła.
A potem, zmieniając temat:
— Co to ja mówiłem o fajce? Aha, to właśnie dlatego mam zwyczaj
dobrze oglądać okolicę, w której przebywam. Kiedyś tak nie
postępowałem. Sporo lat temu, obozowałem z dwoma podobnymi jak ja
włóczęgami, nad źródełkiem, w dolince. Nie w tych stronach. Bardziej
na północ, na szlakach Komanczów. Mieliśmy kolejno czuwać podczas
nocy. Obudziłem się przed świtem, gwiazdy jeszcze nie pogasły, a mnie
już odechciało się spać. Sięgnąłem do kieszeni bluzy. Do jednej, do
drugiej, do trzeciej. Fajka przepadła jak kamień w wodzie. Wstałem,
ż
eby jej poszukać. Wzrok miałem lepszy niż dziś, a ognisko świeciło nie
wygasłym żarem. Spostrzegłem, że ten, który miał czuwać, śpi jak suseł.
Postanowiłem go nie budzić. Starając się stąpać jak najciszej, począłem
okrążać nasze obozowisko z okiem utkwionym w ziemię. Nigdzie nie za-
uważyłem fajeczki. Oddaliłem się nieco i posuwając się krok za krokiem
trąciłem czubkiem buta jakiś przedmiot. Schyliłem się, to była moja
zguba. Nie macie pojęcia, jak się ucieszyłem. I właśnie w tej samej
chwili usłyszałem parsknięcie mojego konia. O, to był znakomity
wierzchowiec, przeszedł indiańską tresurę. Potrafił wiele rzeczy,
zupełnie jak mądry człowiek, ale przede wszystkim potrafił przestrzegać
przed niebezpieczeństwem cichym rżeniem albo parskaniem.
Nasze konie stały w krzakach. Podobnych do tych — wskazał ręką — ale
gęściejszych. Pobiegłem w ich stronę, na palcach, jak kot. Mój karosz
spostrzegł mnie i natychmiast się uspokoił. Wtedy rozległ się nagle
przeraźliwy wrzask. Znacie go zapewne, a jeśli nie znacie, życzę wam,
byście nigdy nie usłyszeli. To brzmi jak jakieś “wiii..." o bardzo
wysokich tonach. Wiedziałem, co oznacza: napad czerwonoskórych. Ale
w pobliżu mnie nie było nikogo. Pomacałem rewolwery i już, już
chciałem skoczyć ku ognisku, gdy nagle zapanowała cisza. Ujrzałem
odblask płomieni zwiększający się z każdą chwilą. Błyskawicznie
zmieniłem plan. Dosiadłem konia i pognałem, na oślep, prosto przed
siebie w ciemną prerię. Moja strzelba została wraz z siodłem. Nie
zważałem na to, tylko gnałem. Byle dalej, byle dalej. Czy postąpiłem jak
tchórz?
Popatrzył badawczo na Karola i na mnie. Nie odpowiedzieliśmy.
— Hm, tak to i wyglądało. Na pozór. Ale czerwonoskórych była cała
banda, a moich towarzyszy zaskoczono we śnie. Na pewno się nie
bronili, nie słyszałem strzałów. Uznałem, iż jeśli zawrócę, dostanę się do
niewoli i w niczym nie poprawię sytuacji. Pragnąłem ukryć się, doczekać
ś
witu, a dopiero potem iść tropem czerwonoskórych. Nikt mnie nie
ś
cigał. Nad ranem wróciłem na nasze obozowisko. Znalazłem ich trop
wiodący ku północy, trop bardzo wyraźny, co najmniej dwudziestu koni.
Zamyślił się nad czymś.
— A pańscy towarzysze? — zapytałem.
— Przenieśli się do krainy wiecznych łowów. Zabito obu. Na miejscu.
Gdyby nie fajeczka, podzieliłbym ich los.
— Dziwne, że napastnicy nie zorientowali się, ilu was było — wtrącił
Karol.
— Dla mnie również to było dziwne. Później dowiedziałem się, że
napadła nas grupa Komanczów stanowiąca przednią straż większego
oddziału. Wykopali topór wojenny przeciw Apaczom. Śpieszyli się
bardzo, aby przed świtem zaatakować znienacka przeciwników. Pewnie
dlatego nie brali jeńców. Tak, moi panowie. No, ale dość wspomnień,
pieczyste czeka.
Podniósł się, rozrzucił warstwę popiołu i patykiem wypchnął sporą bryłę
rudoczerwonej gliny. Rozłupał twardą skorupę. Odpadła razem z
piórami. Wewnątrz ukazało się różowe mięso indycze. Jeszcze parujące.
Jedliśmy je rozłożone na wielkich liściach jakiejś polnej rośliny. Nic mi
dotąd w życiu bardziej nie smakowało!
Biesiadę niespodziewanie przerwał kwik koni. Byłem jeszcze pod
wrażeniem opowiadania Colorado, zerwałem się więc jak polany
ukropem, z bronią gotową do strzału. Pierwszy dopadłem
wierzchowców, ale nie dostrzegłem nikogo. Przyczyną alarmu okazał się
gniadosz Colorado, który — dzięki długiej lince — zbliżył się do
wierzchowca Karola. Ten ostatni uznał to za objaw wrogości;
wyszczerzywszy zęby wspiął się na tylnych nogach, przednimi usiłując
uderzyć w pierś przeciwnika. Wierzchowiec trapera nie uląkł się ataku i
również stanął dęba. Odciągnęliśmy konie na bezpieczną odległość.
— Diabeł wcielony — zauważył Colorado. — Skąd pan go wytrzasnął?
Karol opowiedział historię kupna obu naszych koni.
— No, to nabył pan prawdziwy skarb na czterech nogach. Nie każdy
potrafi dosiąść takiego rumaka, czyli że... trudno go ukraść.
— Na początku nieco brykał — stwierdził mój przyjaciel.
— Brykał! — krzyknąłem. — śeby pan widział, Colorado, co ten diabeł
wyrabiał... — i tu opowiedziałem o pierwszej przejażdżce Karola.
— Wierzę. Gdybym nawet wątpił, że jesteście tymi, za których się
podajecie, widok tego konia musiałby mnie przekonać.
— Wyglądało na to, że pan wątpił, Colorado — zauważyłem.
— Dajmy temu spokój. Nigdy nie można być zbyt pewnym, różnych
ludzi spotyka się w tych stronach. Niech mnie to wytłumaczy. Oho... —
zawołał — przecież ten koń nie jest podkuty! Warto by sprawdzić, czy
zgubił podkowy, czy też nigdy ich nie miał.
— Ostrożnie, Colorado — ostrzegł Karol.
— Wiem, wiem. Nie mam zamiaru sam oglądać kopyt, ale nich pan to
zrobi dla zaspokojenia mojej ciekawości.
Karol uczynił zadość jego prośbie; na rogowych podeszwach nie widać
było śladów po hacelach.
— To najprawdziwszy mustang. Powiadacie, żeście go kupili w Blue
Water? Ciekawe, skąd ten farmer wziął mustanga? Nie ma już ich tutaj.
— Może go kupił — zauważyłem.
— Warto by sprawdzić, czy tresowany.
— Co pan chce uczynić? — zaciekawił się Karol.
— Nic groźnego. Może ten koń przeszedł indiańską szkołę? Tylko w
jakim języku doń zagadać? A może to konik Komanczów? Nie tak
daleko do nich. No, zrobimy egzamin.
Zbliżył się do karosza i powiedział:
— Eta, eta...
Koń zastrzygł uszami, ale nie wykonał żadnego ruchu.
— Co to znaczy? — zapytałem.
— Chodź, chodź. To właśnie w języku Komanczów, ale konik widać nie
od nich. Spróbujemy z innej beczki.
— Chwileczkę — przerwał mu Karol. — Może właśnie utrafię —
zawołał: — Isz hosz!
Wierzchowiec znowu zastrzygł uszami, spojrzał na Karola, po czym
podkulił najpierw przednie, następnie tylne nogi i... legł w trawie.
Osłupiałem. “Isz hosz" znaczy w dialekcie Apaczów “połóż się".
— Świetnie! — krzyknął Colorado. — Więc to Apacz. Tresowany koń,
oko mnie nie zmyliło.
— Pan jest domyślny, Colorado — stwierdził z lekkim uśmieszkiem
Karol. — Nie wpadłbym na taki koncept — a zwracając się znowu do
konia: — Sziszi!
Zwierzę posłusznie wstało z ziemi.
— A teraz ja wam coś pokażę — poderwał się traper. — Uważajcie! Mój
konik to co prawda żaden tresowany mustang, ale nie sprzedałbym go za
całą furę złota.
Gwizdnął cicho, tak cichutko, iż ledwie dosłyszałem. Koń natychmiast
truchtem podbiegł do swego pana, ale tylko na długość lassa, którym był
przywiązany do kółka. Colorado powtórzył gwizdnięcie. Koń szarpnął
się raz i drugi, a kiedy to nie dało skutku, chwycił rzemień zębami.
Upłynęła chyba minuta, gdy lasso zostało przegryzione, wierzchowiec
podszedł do Colorado i oparł głowę na jego ramieniu. Mimo woli klasną-
łem w dłonie.
— Nadzwyczajne! Na oko ten koń niewart i dolara.
— Właśnie — przytaknął westman. — To dodatkowa zaleta, nikt się na
niego nie skusi.
Istotnie, koń wyglądał bardzo niepozornie; maści nie gniadej ściśle, lecz
jakiejś jasnorudej, z odstającymi łopatkami i żebrami, które można było
policzyć.
— A nie zdarzyło się, aby bez pańskiego wezwania urwał się z linki?
— Nigdy. Może gdyby step się palił. Ja go nie dlatego przywiązuję, żeby
nie uciekł, ale by wiedział, że nie wolno mu się oddalać. No, dosyć tych
końskich sztuczek. Trzeba wracać. Sam może się niepokoi, tym bardziej
ż
e ma tych Indian w głowie. Będę musiał tu zostać z kilka dni. A wy?
— Ruszamy pojutrze — odparł Karol. — Mamy przed sobą dobry szmat
drogi.
— A dokąd to ona prowadzi?
— Do Meksyku, nad Zatokę Kalifornijską.
— Ho, ho! Długa przejażdżka. Odprowadziłbym was kawałek, do El
Paso *, gdybyście poczekali na mnie.
Odrzuciliśmy tę propozycję. Towarzystwo Colorado na pewno było
cenne, ale nie mogliśmy przerywać podróży na samym jej początku.
Do farmy O’Briena wracaliśmy teraz inną drogą, a raczej bezdrożem,
przez które Colorado wiódł nas bezbłędnie i bez wahania. Długie
przebywanie na prerii wyrabia w ludziach jakiś specjalny zmysł
orientacji.
Słońce już dawno minęło szczyt nieba i chyliło się ku zachodowi, kiedy
wśród pustej przestrzeni trafiliśmy na ślad ogniska, na odciski końskich
kopyt i ludzkich butów. Sądziłem, że nie będziemy się zatrzymywać z
tego powodu, bo nawet Karol przyhamował tylko wierzchowca i
rozejrzał się dokoła raczej obojętnie. I tak by się stało, gdyby nie
Colorado. Ten nie dał się odciągnąć, ba, natychmiast zeskoczył z siodła.
Chcąc nie chcąc musieliśmy przystanąć. Traper obszedł wielkim kołem
czarną plamę, raz po raz pochylając głowę. W swym kolorowym ubraniu
robił wrażenie jakiegoś egzotycznego ptaka, co kilka kroków
uderzającego niewidzialnym dziobem w ziemię.
— Prędzej, Colorado — powiedziałem. — Ten trop nic nas nie obchodzi.
— Skąd taka pewność? Musicie jednak dotrzymać, chociaż przez
chwilkę, towarzystwa staremu wiarusowi, co to nie z jednego ogniska
pieczeń jadł. Powiadam wam, że każdy trop wart jest chwili uwagi.
El Paso — miasto graniczne pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Meksykiem, nad Rio
Grandę del Norte.
Wzruszyłem tylko ramionami, ale Karol nie wytrzymał:
— Colorado, ma pan rację, ale wydaje mi się, że powinien pan zostać
nauczycielem w szkółce dla greenhornów. Badaj tropy, ale nie nudź.
Nie obraził się, machnął tylko ręką i nadal krążył wokół starego
obozowiska. Wreszcie zatrzymał się.
— A teraz wam powiem, że tu biwakowało trzech włóczykijów z trzema
końmi. A jeden z tych koni posuwa się kroczem. Czy to nie dziwne, że
nagle rozmnożyły się tego rodzaju konie?
Dymy nad prerią
Trwała jeszcze noc, gdy nazajutrz opuszczaliśmy zagrodę O’Briena.
Gwiazdy co prawda zdążyły już zblednąć, ale do świtu brakowało paru
godzin.
Colorado popędzał nas, jakby się za nim paliła preria.
— Musimy zdążyć nad rzekę, zanim zacznie szarzeć. Wtedy do
wodopoju ciągną wszystkie zwierzęta lasu. Prędzej, panowie, prędzej.
Ruszyliśmy kłusem zaraz za palisadą farmy. Na galop było zbyt ciemno,
zresztą od rzeki dzieliła nas niewielka odległość. Przebyliśmy ją szybko.
Dostrzegłem, a raczej poczułem, iż płaszczyzna obniża się raptownie,
wilgotny podmuch owiał mi twarz, a w chwilę później końskie kopyta
zachlupotały w wodzie. Zatrzymaliśmy wierzchowce w czarnym jak
smoła nurcie. Schyliwszy głowy piły powoli wodę.
— Słyszycie? — szepnął Colorado.
Z mrocznej dali, gdzieś z przeciwległego brzegu doleciał pokrzyk
ż
ałosny o wysokich tonach.
— Sowa poluje...
Ruszyliśmy w poprzek rzeki, a potem kopyta zadźwięczały po
kamieniach. Przebrnęliśmy piaszczystą Plażę, za którą ciągnęła się
preria. Ściana lasu widniała po lewej stronie, o kilkanaście jardów.
Colorado skierował konia w tamtą stronę. Przy pierwszych zaroślach
zeskoczyliśmy z siodeł.
— Konie zostaną tutaj — zarządził traper.
— Same? — mruknąłem.
— Nie odejdziemy daleko.
Zagwizdał cicho i jego wierzchowiec położył się pod najbliższym
krzakiem.
— Isz hosz — szepnął Karol swemu karoszowi. Posłuchał natychmiast,
ale ja cóż miałem uczynić? Próżno szarpałem za uzdę. Zwierzę nie mogło
pojąć, o co mi chodzi. Podprowadziłem je więc do najbliższego drzewa i
przywiązałem na rozpuszczonych cuglach. Teraz wkroczyliśmy w gąszcz
pierwotnego lasu, gdzie nie docierał najsłabszy nawet blask gwiazd.
Traper torował nam drogę. Posuwaliśmy się bardzo wolno i ostrożnie, a
przecież niejedna gałązka trzasnęła pod nogami i niejedna przejechała po
mej twarzy, kłującymi igłami. Na koniec się trochę rozjaśniło. Między
drzewami dostrzegłem lustro rzeki. Las dochodził tutaj do brzegu.
— Uwaga — szepnął traper. — Przed nami biegnie ścieżka do samej
wody. Zatrzymamy się na skraju.
Powiódł nas jeszcze kilka tylko kroków. Splątany gąszcz nagle się
rozstąpił. Wąziutka steczka przecięła nam drogę.
— Doktorze, pan stanie tutaj, za tym krzaczkiem.. Wielki Bóbr nieco
dalej, za tamtym zwalonym pniem, ja jeszcze dalej. Proszę się położyć i
dobrze wytrzeszczać oczy. Wiatr dmie od rzeki, a poza tym pełno tu
szałwi. Miejsce wymarzone, nikt nas nie zwietrzy.! A teraz uwaga:
strzelamy kolejno. Najpierw doktor, ale dopiero wówczas, gdy zwierzyna
będzie u wodopoju. Jeśli doktor spudłuje, poprawi go Wielki Bóbr. Jeśli
i on nie trafi, spróbuję ja.
Ległem na wskazanym miejscu, za młodym jałowcem. Po lewej ręce
miałem rzekę, przed sobą — ścieżkę, po prawej — gęstwę drzew, a
wśród nich ukrytego Karola.
Szałwia pachniała mocno, aż w nosie wierciło, jakieś patyki uwierały
mnie w pierś.
— Uff — odetchnąłem głośno.
— Doktorze — ozwał się przenikliwy szept Colorado — niech pan nie
wzdycha. Słychać o milę.
Nic nie odpowiedziałem. Wysunąłem przed siebie lufę sztucera,
opierając kolbę na ramieniu, i czekałem. Pisać o tym wszystkim —
bardzo łatwo, ale zmusić się do czekania w bezruchu — znacznie
trudniej. Właśnie w takich wypadkach chce się nagle zakaszleć albo
zmienić położenie ciała, albo podrapać się po karku. Leżysz, człowieku,
jak kamień wśród mroku i sam nie wiesz, kiedy powieki zaczynają
opadać na oczy, a głowa na leśne poszycie. Więc pocierasz twarz, szczy-
piesz się w policzki i w tym drobnym ruchu naciskasz łokciem gałązkę,
która akurat znalazła się przy tobie. Gałązka — jak na złość — jest sucha
i pęka z trzaskiem, który w tej ciszy brzmi jak grom. Nieruchomiejesz.
Ale już po sekundzie czujesz swędzenie w nosie. Trzesz go, żeby nie
kichnąć, i w tej samej chwili słyszysz wściekły, chociaż stłumiony szept
sąsiada:
— Czy nie możesz przez chwilę poleżeć spokojnie?
Przez chwilę! W takiej sytuacji każda chwila wydaje się godziną.
Wlepiłem wzrok w ścieżkę, której istnienie bardziej przeczuwałem niż
dostrzegałem, starając się myśleć o czymkolwiek, byle nie zapaść w pół-
senną drętwotę, przedsionek snu.
Stopniowo robiło się coraz chłodniej, ciemność ustępowała tak
niedostrzegalnie, iż zdumiałem się stwierdziwszy nagle, że widzę
dokładnie szarawą wstęgę drożyny przecinającej czerń leśnych ścian. A
potem wśród ciągle jeszcze trwającej ciszy usłyszałem lekki szelest. Tuż
przede mną przemknął jakiś niski, czworonożny stwór z długim ogonem.
Widziałem, jak dobiegł do rzeki, zatrzymał się nad nią. Podnosił i opusz-
czał głowę. Pił. Kiedy odwrócił się do mnie bokiem, z głową zadartą ku
niebu, jakby węszył — poznałem. Zrobiło mi się nagle zimno, a potem
niesłychanie gorąco. Z wrażenia. To skunks! Wielkości lisa, nosi piękne,
czarne futerko z dwiema jasnymi pręgami wzdłuż grzbietu, ma
wspaniały, puszysty ogon i wygląda wcale sympatycznie. Ale...
zwierzątko to posiada jeszcze drugą nazwę, świetnie ilustrującą jego
zasadniczą cechę: śmierdziel amerykański. Skuns przestraszony lub za-
atakowany ustawia się tyłem do wroga, podnosi ogon i ze specjalnego
gruczołu wyrzuca cieniutki strumień cieczy, cuchnącej w sposób
przeraźliwy i powodującej u człowieka mdłości. Odzież, na którą padła
choć kropla tego płynu, nie nadaje się do noszenia. Nie pomaga pranie,
moczenie w wodzie. Nieznośny odór nie ustaje. Jedyna rada — zakopać
ubranie na kilka miesięcy w ziemi. Jeśli przez ten czas nie zbutwieje,
można jeszcze będzie w nim chodzić. Tylko jak tego dokonać ma traper
wędrujący przez pustkowia z jedną koszulą i jedną kurtką na grzbiecie?
Teraz pojmiecie, dlaczego przeraził mnie widok skunksa. Na szczęście
nie dostrzegł mnie. Otrząsnął łapy z wody i prawie bezszelestnie
przemknął ścieżką w głąb puszczy.
— Widziałeś? — szepnąłem w kierunku Karola.
— Doskonale. Mamy szczęście, Janie. Niewiele brakowało, a nasza
wyprawa zakończyłaby się w tym właśnie miejscu.
Przewróciłem się na lewy bok, aż coś tam pode mną zachrzęściło, i
czekałem. Drożyna szarzała coraz bardziej. I oto nagle rozległ się lekki,
delikatny tupot. Ucichł na chwilę, potem ozwał się znowu. W mlecznej
pomroce przedświtu ujrzałem dwie antylopy. Zbliżały się truchtem, co
chwila przystając, jak gdyby niepewne, czy z gąszczu nie wyskoczy na
nie czworonożny drapieżnik. Przesunęły się tuż obok mnie jak cienie.
Dopadły rzeki. Stały nad jej brzegiem, nieruchome posągi puszczy.
Potem raptownie pochyliły głowy ku wodzie. Teraz powinienem był
strzelić wprost pod lewą łopatkę. Dla myśliwego jest to podobno chwila
niesłychanej emocji. Ja nic takiego nie odczuwałem. Miałem już co
prawda na rozkładzie — w ubiegłych latach — wielkiego orła, który
mnie zaatakował w Górach Skalistych, a nawet szarego niedźwiedzia
grizzli. W obu jednak przypadkach walczyłem we własnej obronie. To
były istotnie pełne wrażeń momenty.
Automatycznym ruchem przycisnąłem kolbę do ramienia, powodując
lekki szelest poszycia. Obie antylopy poderwały się do skoku. Muszka
sztucera błyskawicznie powędrowała na obrany punkt, nacisnąłem
cyngiel. Smuga blasku buchnęła z lufy. Jedna z antylop runęła jak rażona
gromem. Jej towarzyszka przemknęła tuż przede mną. W sekundę
później ozwał się drugi strzał. Usłyszałem trzask łamiących się krzewów
i okrzyk Colorado:
— Znakomicie! No, zabieramy się. Na dziś dosyć. Wynurzył się z zarośli
i pochylony oglądał zdobycz.
— Doktor trafił wprost w komorę. Nie zrobiłbym tego dokładniej. Wielki
Bóbr miał trudniejszą sprawę, strzelał z prawej strony. Świetnie.
Chodźcie, panowie. Zaciągniemy nasze łupy do koni. O’Brien się
ucieszy.
Zaproponowałem zrąbać jakiś większy chojak i obie antylopy przenieść
zawieszone na drągu, ale nie mieliśmy z sobą nic ostrego poza nożami
myśliwskimi.
— Szkoda czasu na dłubaninę. Ciągnijcie za nogi, jakoś ten kawałek
przejdziemy.
Ba, antylopy ważyły sporo, a chociaż od koni dzieliła nas niewielka
odległość, to przecież droga była zarośnięta gąszczem, przez który z
trudem mogliśmy się przecisnąć. Leśną ciszę przerwało nieoczekiwanie
słabe, a przecież wyraźne rżenie konia. Colorado puścił natychmiast
antylopią nogę, zerwał strzelbę z ramienia i prawie biegiem, jak na to
pozwalały splątane gałęzie, począł przedzierać się ku skrajowi lasu.
— Idźcie za mną! Tam coś się stało.
Po sekundzie straciliśmy go z oczu. Antylopy stały się jeszcze cięższe, a
w chwilę później gdzieś w pobliżu rozległ się huk strzału. To musiała
być flinta Colorado, współczesna broń nie czyni tyle hałasu. Cisnęliśmy
swe łupy i ruszyli szybko poprzez gąszcz. Karol torował drogę. Biły
mnie po twarzy gałęzie, do nóg czepiały się rozplenione na poszyciu
rośliny podobne do lian i tak mocne, iż parokrotnie o mało nie runąłem
zaczepiwszy o nie stopą. Resztką sił przedarłem się za towarzyszem na
skraj lasu, gdzie senna preria spoczywała jeszcze w szarości przedświtu,
i oto, co ujrzałem:
Colorado, bez fuzji, z krótkim nożem myśliwskim w dłoni, tkwił oparty o
pień samotnego drzewa. Naprzeciw niego, wyprostowany, stał kudłaty
stwór — czarny niedźwiedź. Przyłożyłem sztucer do ramienia, ale
zmęczenie nie pozwoliło mi utrzymać muszki w jednym miejscu. Karol
strzelił pierwszy. Ja — w sekundę później. Huk obu strzałów zlał się w
jedno przeciągłe echo. Po nim ozwał się krótki, urywany ryk. Kudłate
cielsko zwaliło się na ziemię, łapy o straszliwych pazurach poczęły drzeć
trawę, potem znieruchomiały. Nasza trójka stała w miejscu: Colorado z
nożem w ręku, Karol ze strzelbą wciąż jeszcze przyłożoną do ramienia,
ja ze sztucerem w zaciśniętej dłoni.
Stary traper oprzytomniał pierwszy, skoczył, ale nie w stronę
niedźwiedzia, tylko gdzieś w bok. Schylił się i wyciągnął z kępy
krzaków swą rusznicę. Nabił ją i dopiero wówczas podszedł do
nieruchomego cielska. Obszedł je dokoła, pochylił się i stwierdził:
— Wspaniały strzał. No, wracajmy po antylopy...
To wszystko. Ani słowa podzięki!
Zawróciliśmy, przyciągnęliśmy antylopy i położyli obok misia. Traper
przyklęknął i w milczeniu zaczął nacinać skórę przy głowie i łapach
zwierzęcia.
— A gdzie wasze konie? — wykrzyknąłem podchodząc do mego
wierzchowca, który drżał jeszcze na całym ciele.
— Widać uciekły — stwierdził filozoficznie Karol. — Dobrze, żeś
swego przywiązał. Ale jak to się stało, Colorado?
— Gdyby nie wy... ciężką miałbym przeprawę. Nóż trochę przykrótki, a
pazury niedźwiedzia ostre jak brzytwa. Niech to licho! Nigdy wam tego
nie zapomnę...
Zapadło znów milczenie.
— Niedźwiedzie łapy — powiedział Colorado zabierając się z powrotem
do pracy — to przysmak!
— Jadłem je nieraz. Nie taki przysmak, jak powiadają.
— Dla mnie łapy tego niedźwiedzia będą najlepszym przysmakiem w
ż
yciu. Rozpalmy ogień.
— A konie?
— Niech się przejaśni, wrócą same. A jeśli nie wrócą, poszukamy. Nie
mogły odbiec daleko.
Nazbieraliśmy chrustu. Buchnął płomień. Colorado z wielką uwagą
począł przypiekać na dwu ostruganych jałowcowych patykach
niedźwiedzie łapy. Mięso pachniało przyjemnie, jałowcowy dym
również. W cieple bijącym od ogniska ogarnęła mnie senność.
Milczałem, mimo że nadal nie wiedziałem, jak to się stało, iż stary wyga
tak haniebnie spudłował. Karol również się nie odzywał. Colorado nie
powiedział ani słowa więcej.
Niedźwiedzie łapy rzeczywiście smakowały nadzwyczajnie. Kiedyśmy
spożywali ten wczesny posiłek, zapłonęły pierwsze zorze: najpierw
różowo, potem purpurowo, jak ogniste słupy wspierające niebo.
Wreszcie wyjrzał rąbek słońca.
Colorado szybko uporał się z mięsem, wytarł ręce o spodnie, wydobył
kapciuch i fajeczkę, nabił ją tytoniem i zapalił błyszczącym węgielkiem.
Puścił parę kłębów dymu, spojrzał na nas, znowu wypuścił dym.
— Dawno czegoś podobnego nie przeżyłem — powiedział wreszcie. —
Takiego pudła, takiej... kuli w płot. Ale to nie wina ręki ani oka, tylko
gałęzi.
Znowu pyknął z fajeczki. Niesporo szło mu opowiadanie.
— Kiedy was zostawiłem przy antylopach, pognałem, jakby się las palił.
To był głos mego konia, a mój koń nigdy nie daje znaku bez ważnego
powodu. Podejrzewałem nieproszoną wizytę ludzi. Niedźwiedź ani mi
nie przyszedł do głowy. W tych stronach nigdy nie spotkałem misia.
Więc gnam przed siebie. Las rzednie i już widzę: dwa konie pędzą aż
dudni, za nimi niedźwiedź. Ale konie okazały się szybsze. Miś
przystanął. Na placu pozostał jeszcze jeden wierzchowiec, ten pański,
doktorze. Widziałem, jak się wspinał i targał rzemień. Miś rzucił się ku
niemu. Przyłożyłem kolbę do ramienia jeszcze w biegu. Takie sztuczki
udawały mi się niejeden raz. Pociągnąłem za cyngiel i w tej samej
sekundzie przeklęta gałąź ostatniego drzewa podbiła lufę, a ja runąłem w
pierwsze trawy. Zerwałem się jak oparzony, strzelba poleciała gdzieś w
krzaki. Niedźwiedź zaniechał konia. Zmierzał teraz wprost ku mnie.
Wyciągnąłem nóż... Co dalej, to już wiecie. No, chodźmy teraz poszukać
naszych dzielnych rumaków. Antylopy zabierzemy, ale misia nie. Chudy
jak szczapa.
Odeszli obaj z Karolem, ale wrócili niespodziewanie szybko. Razem z
końmi, które jak psy kroczyły za swymi panami. Okazało się, iż odbiegły
niezbyt daleko.
Colorado zagasił resztki ogniska, rozłożył niedźwiedzie futro podszewką
do góry i ciepłym jeszcze popiołem począł starannie nacierać każdy cal
skóry. Karol natychmiast zaofiarował swą pomoc. Wkrótce jeden i drugi
mieli zasmolone twarze i czarne ręce. Nacieranie skóry drzewnym
popiołem zapobiega jej twardnieniu i kurczeniu się. Jest to prymitywny
sposób garbowania, stosowany od dawna przez Indian i westmanów.
Nie czekałem, aż mnie zaproszą do tej roboty. Poszedłem do swego
konia, który najspokojniej szczypał trawę. Obejrzałem siodło,
poprawiłem popręgi. śe nie odniósł żadnych obrażeń — to zasługa
Colorado. Obejrzawszy raz jeszcze zwierzę od pęcin po głowę, ruszyłem
skrajem lasu. Tędy wiodły tropy zastrzelonego drapieżnika. Czarny
niedźwiedź, wbrew opinii niektórych, wcale nie jest jaroszem. Co
prawda przepada za pewnymi gatunkami ziół, żywi się leśnymi jagodami,
malinami, jeżynami, ale nie stroni od mięsa. Ofiarą jego padają wszystkie
prawie zwierzęta. Jedynie puma (lew amerykański) i bizon to
równorzędni przeciwnicy.
Gdy zawróciłem do obozowiska, niedźwiedzia skóra została już
spreparowana, pięknie zwinięta i przytroczona do siodła Karolowego
rumaka. Obaj moi towarzysze spłukiwali teraz w rzece resztki popiołu z
rąk i twarzy. Wreszcie wpakowaliśmy antylopy na konie, dobrze
zadeptali ognisko i ruszyli w powrotną drogę. Słońce wspięło się już na
pierwszą ćwiartkę nieba, ciemny las jałowcowy rozbrzmiewał gwarem
ptaków, a nad miejscem, któreśmy dopiero opuścili, krążyły już dwa
skrzydlate drapieżniki.
— Sępy — zauważył Colorado. — Zrobią porządek z misiem.
Przebrnęliśmy rzekę. Woda rozpryskiwała się pod kopytami koni, jej
kropelki migotały w słońcu barwami tęczy. Czułem się rześko w tym
chłodnym jeszcze poranku. Cieszyłem się na myśl, że jutro ruszymy
dalej, ku południowemu zachodowi, wprost do naszego celu: do
Meksyku, do hacjendy don Pedro Gonzalesa.
A po drodze, kto wie, może uda się nam napotkać Pehnulte, wodza
Apaczów Mescalero?
Las pozostał za nami. Jeszcze chwila, a wśród płaskiej przestrzeni
powinny się ukazać zarysy zabudowań. Rozglądałem się dokoła i nagle...
— Patrzcie! — zawołałem. — Dym! Widzę dym... na wprost!
Wstrzymali konie. Karol sięgnął po lornetkę. Uczyniłem podobnie. Teraz
widziałem wyraźniej: szarobury stożek wystrzelający gdzieś z ziemi.
— To chyba nie preria? — powiedziałem.
— Na pewno nie preria i nie ognisko — stwierdził Karol.
Podałem lornetkę Colorado. Spojrzał i natychmiast wykrzyknął.
— Do licha! Ten dym nie podoba mi się. Popędzajmy konie!
Wierzchowiec Karola od razu nas wyprzedził. Niósł na swym grzbiecie
najmniejszy ciężar — tylko skórę niedźwiedzia. Ja dowlokłem się na
samym końcu do zagrody O’Briena, a raczej do tego, co z niej jeszcze
pozostało.
Przetarłem oczy myśląc, że śnię. Osmolona, miejscami całkowicie
zwęglona palisada, resztki sczerniałych bali — to było wszystko. Nie
pozostało nic ani z zabudowań gospodarczych, ani ze sprzętów... Gdzie
podzieli się mieszkańcy?
Widziałem, jak Karol kolbą swego sztucera roztrącał zwęglone szczątki,
jak stąpał po zwałach popiołu wzbijając przy każdym kroku chmurkę
szarego pyłu. Jedyny zachowany narożnik budowli tlił się jeszcze słabym
płomieniem. Pożar nie mógł wybuchnąć wcześniej niż godzinę, dwie
temu, a więc już rankiem. Gdyby stało się to przed świtem,
widzielibyśmy łunę na niebie. Ale kto spowodował ogień?
Colorado krążył dokoła palisady, z twarzą surową, z oczyma utkwionymi
w ziemię. Skinął na mnie, a gdy się zbliżyłem, wskazał zamazane tropy,
widoczne jeszcze w miejscu, które było dawniej wjazdową bramą.
— Znowu koń, który stąpa kroczem — powiedział. — To nie przypadek.
Co o tym sądzicie? O'Brien był zbyt ostrożny, aby zaprószyć ogień.
Gdzież zresztą sam się podział, gdzie jego żona, gdzie syn?!
Pierwszy raz widziałem starego trapera w stanie tak silnego wzruszenia.
Ostatnie słowa prawie wykrzyknął. Zniknięcie O’Briena naprawdę nim
wstrząsnęło. Zniknięcie czy... śmierć? Należało rzecz dokładnie zbadać.
Przeszukać drobiazgowo całe otoczenie domostwa i ruiny zabudowań.
— Do środka nie sposób wejść — stwierdził. — Trzeba poczekać, aż
nieco ostygnie. Teraz możemy tylko zająć się tamtym tropem. Głowę
dam, że tu bawili ci sami ludzie, których obozowisko znaleźliśmy na
prerii. Konie stąpające kroczem nie chodzą stadami. To musiał być
napad. Co pan znalazł? — zwrócił się do Karola.
— Nic. Nic, co stanowiłoby dowód obecności obcych ludzi. Pan znał
rodzinę O’Brienów, Colorado. Czy mieli jakich wrogów w sąsiedztwie?
— W sąsiedztwie? Jakie tam sąsiedztwo? Dokoła pustka.
— A więc chyba... Apacze.
— Apacze?! — krzyknąłem zdziwiony. — śądali tylko zapłaty...
Nie dokończyłem zdania. Usłyszałem parsknięcie konia. Karol szarpnął
mnie za ramię. Odwróciłem się błyskawicznie. Krąg czerwonych
wojowników otaczał całą przestrzeń dawnych zabudowań i nas,
uwięzionych wewnątrz tej przestrzeni. Apacze! To właśnie byli oni.
Karol wysunął się na czoło naszej trójki:
— Czego szukają nasi czerwoni bracia? Dom naszego brata spłonął. Czy
wiecie, kto jest podpalaczem?
Nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Czyżby nie zrozumieli Karola? Kiedy
zacząłem powątpiewać o umiejętnościach językowych przyjaciela i
chciałem powtórzyć pytanie w języku angielskim, odezwał się wojownik,
na głowie którego sterczało granatowoczarne pióro ptasie, wetknięte w
równie czarny węzeł splecionych włosów.
— Iszarshiutuha wie, kto podpalił wigwam Ob-liena. Iszarshiutuha
znaczy “mały jeleń". Co za dziwny zbieg okoliczności: przed rokiem
zadzierzgnęliśmy przyjaźń z wodzem Apaczów Mescalero, który
nazywał się Pehnulte “wielki jeleń". Uznałem to za pomyślną dla nas
wróżbę. Zupełnie bezpodstawnie. Oczywiście słowo “Ob—lien" było
przekręceniem nazwiska O’Briena. Ale nie to mnie zdziwiło. Osłupiałem
dopiero wówczas, gdy Mały Jeleń dokończył swe krótkie przemówienie.
— Wy jesteście podpalaczami!
Kiedy to rzekł, podniosły się ku nam lufy strzelb i strzały łuków.
Popełniliśmy straszne głupstwo odszedłszy daleko od swych koni i
zostawiwszy przy siodłach długą broń. Teraz byliśmy bezbronni. Cóż
nam pozostało? Tylko zachować spokój. I tak też postąpił Karol.
— Wojownicy Apaczów mylą się. Niech popatrzą na tropy wokół
pogorzeliska. Zobaczą, że tu byli inni ludzie.
— Blada twarz nie będzie rozkazywać Małemu Jeleniowi. Oddacie broń
i pojedziecie z nami.
— Dokąd? — zapytałem.
— Do obozu Apaczów.
— Dlaczego? — zapytałem powtórnie.
— Jesteście podpalacze i mordercy. Gdy długie noże * dowiedzą się o
spaleniu wigwamu Ob—liena, ruszą przeciw nam, wówczas wydamy
was długim nożom. Howgh!
Odetchnąłem. Sprawa nie przedstawiała się tak źle. Jeśli nas przekażą
ż
ołnierzom, automatycznie staniemy się wolni. Najgłupszy przecież
dowódca nie uwierzy w to, że lekarz z Milwaukee czy słynny traper
Karol Gordon stali się nagle podpalaczami lub mordercami!
A poza tym — Pehnulte! O tym samym musiał pomyśleć Karol, bo
odezwał
się:
Długie noże — tak nazywali Indianie żołnierzy regularnej armii, od szabel, które nosiła ongiś
amerykańska kawaleria.
— Jesteśmy przyjaciółmi Wielkiego Jelenia. Prowadźcie nas do niego.
Mały Jeleń spojrzał nań ponuro:
— Blada twarz kłamie! Pehnulte odjechał na wiosenne łowy.
Wzruszyłem ramionami. Mały Jeleń musiał być wyjątkowym tępakiem.
Nie chciał nas wysłuchać, nie chciał zbadać tropów odkrytych przez
Colorado. Jakim sposobem wybrano go na wodza?
— Wojownicy Apaczów nie potrzebują zabierać nam broni. Udamy się
za nimi dobrowolnie.
To powiedziawszy mój przyjaciel uczynił krok w kierunku koni. Nie
wiem, jak by postąpili Indianie wobec takiego oświadczenia i nigdy się
nie dowiedziałem. Bo oto rozległ się lekki szelest, po nim — gwizd,
tętent kopyt i piekielna wrzawa na zakończenie. Krąg ludzi rozerwał się.
Ujrzałem Colorado, jak gnał na swym wierzchowcu. Początkowo nikt go
nie ścigał. Apacze zostawili mustangi na uboczu i teraz kilku wo-
jowników pobiegło je dosiąść. Iszarshiutuha coś krzyknął, rzucono się na
nas. Zostałem obalony i skrępowany. Napastnicy odstąpili. Kilka kroków
dalej leżał Karol, równie bezwładny jak ja. Znaleźliśmy się w niewoli
Apaczów.
W niewoli
We wnętrzu panował półmrok. Wysoko na kilka stóp pięły się drewniane
tyki, na których trzymała się ścianka spleciona z łoziny i okryta płatami
kory. W górze, gdzie tyki się łączyły, malutki otworek błyskał światłem
pełnego dnia.
Spoczywałem na posłaniu z traw nakrytych bizonią skórą i gapiłem się w
ten otwór ukazujący skrawek błękitnego nieba. Cóż miałem innego
czynić? Wigwam Apaczów zbyt jest ciasny, aby w jego wnętrzu można
odbywać spacery.
Dwa kroki ode mnie leżał Karol. Prawdopodobnie patrzał w tę samą
dziurę i rozmyślał. Byliśmy jeńcami Mescalerów i teraz odpoczywaliśmy
po długiej i męczącej jeździe od zagrody O’Briena aż tutaj, do indiań-
skiej wsi. Zdążyłem już zauważyć, iż znajdowała się w dolinie otoczonej
lasem, nad strumykiem wypływającym ze wzniesień piętrzących się
dokoła na kształt schodów jakiegoś olbrzyma, porosłych starodrzewem.
Po jednej stronie rzeczki ciągnęły się pastwiska, po drugiej — szeregi
szałasów. Po przybyciu zdjęto z nas rzemienie i więcej już nie
krępowano, tyle że swoboda ruchów ograniczona została do wnętrza
wigwamu. Przed jego wejściem siedzieli dwaj wojownicy.
Colorado uciekł! Spryciarz. Wiedzieliśmy, że pogoń wróciła z niczym.
Ale ten fakt nie polepszał sytuacji, przeciwnie. Mały Jeleń uznał
ucieczkę westmana za dowód naszej winy.
— Udało mu się — powiedziałem głośno. — I tyle go będziemy
widzieli.
— Myślisz o Colorado? — zapytał Karol. — Chyba się mylisz. Jeśli
Colorado jest uczciwym człowiekiem, nie opuści nas w biedzie.
— Ostatecznie — westchnąłem — nic nam tu nie grozi. Pehnulte w
końcu powróci.
— Ba, ale kiedy? Nie bardzo mi się uśmiecha spędzić całą wiosnę i całe
lato w tym wigwamie. A poza tym... — urwał w połowie zdania.
— Co jeszcze?
— Tylko tyle, że Dziki Zachód ciągle jeszcze jest dziki. Wielu tu padło, i
czerwonych, i białych. Gdyby tak Pehnulte nie wrócił?
— Nie przerażaj mnie, Karolu. Wydadzą nas najbliższemu posterunkowi
wojskowemu. Tak mówił Mały Jeleń.
— Mówił, ale nie do niego należeć będzie ostateczna decyzja, tylko do
rady starszych plemienia.
Roześmiałem się:
— Wróżysz nam śmierć przy palu? Nie poznaję cię. Skąd taki
pesymizm? Nie istnieją już męczeńskie pale, stare to dzieje i
przebrzmiałe.
— No, no. Co za pewność? Czuję się jak greenhorn wobec starego
tropiciela lasów i pól. Ale nie podzielam twego spokoju *.
— Karolu — obruszyłem się — jeszcze jedno takie słowo...
— ...a opuścisz wigwam, śmiertelnie na mnie obrażony. Obawiam się
jednak, iż przeszkodzą ci w tym strażnicy czuwający nad nami przy
wejściu. A teraz mówię poważnie: jeśli Pehnulte nie wróci, Apacze naj-
prawdopodobniej odstawią nas do najbliższego fortu. Powiadam:
najprawdopodobniej.
— No, właśnie. Dowódca posterunku nie uwierzy oczywiście...
— A nie przychodzi ci na myśl, że może się trafić tak głupi podoficer czy
oficer i tak leniwy, że nie będzie chciał sprawdzić, kim jest człowiek
podający się za lekarza i kim jego towarzysz. To nie przelewki. Jeśli
O'Brien zginął, a tak przypuszczam, oskarżą nas o mord.
— Chyba kpisz?
— Ani mi to w głowie. Na tych ziemiach powieszono już sporo
niewinnych i
Karol Gordon nie mylił się. Spokój nie zapanował na tych ziemiach. W dwa lata później, w
marcu 1886 r., Apacze wykopali topór wojenny.
naiwnych.
— A niech to... Musimy więc stąd uciekać.
— Cały czas nad tym się zastanawiam.
Dalszą rozmowę przerwało wejście indiańskiej sąuaw. Postawiła przed
nami dzban wody i dwie miski pełne parującej zupy. Barwę ta potrawa
miała nieosobliwą, szarobrązową, ale zapach! Dawno czegoś tak
wspaniałego nie miałem w ustach. Do tego otrzymaliśmy po placku
kukurydzianym. Squaw bez jednego słowa opuściła wigwam.
— A może byś tak ją zagadnął?
— O co i po co? Nie odpowiedziałaby.
Westchnąłem zabierając się do jedzenia. I tak minął pierwszy dzień
naszej niewoli.
Następnego, samym rankiem, wyprowadzono nas na dwór. Sądziłem, iż
Mały Jeleń pragnie z nami pomówić. Już szykowałem argumenty, które
miały go przekonać o naszej niewinności. Nadaremnie. Iszarshiutuha nie
pokazał się. Przywiązano nas do dwu samotnych pinii. Ręce jednak
pozostawiono wolne. Mało tego! Jeden z wojowników przyniósł nam
kapciuchy z tytoniem i fajki. Kiedy się oddalił, mruknąłem do Karola:
— Odnoszą się do nas z szacunkiem...
— Po prostu traktują jako zakładników, baczą, abyśmy zbytnio nie
cierpieli w niewoli. Ale nie wysnuwaj z tego żadnych wniosków. Jak mi
wiadomo, ze skazanymi również obchodzono się bardzo łagodnie.
— Dziękuję za pocieszenie. Wymyśl coś innego. Nikogo nie widzę w
pobliżu, może spróbować?
— Nic z tego, Janie. Za nami siedzi wartownik. Nie zdołalibyśmy zrobić
nawet paru kroków, a tylko pogorszyli swą sytuację.
Po paru godzinach, gdy słońce dosięgło szczytu nieba, poczułem coś
jakby wdzięczność dla Indian. W wigwamie musiało być teraz piekielnie
gorąco i duszno, tu zaś cień pinii chronił głowy, a spadający od czasu do
czasu z górskich wyżyn wiaterek chłodził twarze. Troszczono się o nas
niebywale. Jeśli na przykład podbiegał ku nam któryś z włóczących się
po wsi indiańskich psów, siedzący za nami wartownik odpędzał go
kamieniem.
Popołudniowy posiłek otrzymaliśmy na dworze, wieczorny — już w
wigwamie, gdzie zdjęto z nas pęta.
Opisałem dokładnie przebieg drugiego dnia niewoli. Następne niczym
się nie różniły. Straszliwa monotonia poczynała nam ciążyć nieznośnie.
O wydostaniu się niepostrzeżenie z wigwamu nie było co marzyć. War-
townicy nigdy nie spali, a sforsować ściany szałasu nie dałoby się bez
pomocy długiego i ostrego noża. Począłem złorzeczyć w myślach
Colorado, który teraz buja sobie na wolności.
Karol — dostrzegłem — posępniał z dnia na dzień i na moje pytania
odpowiadał tylko półsłówkami. Parokrotnie domagaliśmy się rozmowy z
Małym Jeleniem. Bezskutecznie. Podejrzewam, że strażnicy nie
przekazali mu naszej prośby. Na pytania o Pehnulte zawsze
otrzymywaliśmy tę samą odpowiedź, że pojechał do Alczeze—czi, co w
języku Apaczów oznacza Mały Las, i jeszcze nie wrócił. Gdzie
znajdował się ten Mały Las: dziesięć mil stąd czy sto — nie mogliśmy
się dowiedzieć. Strażnicy po prostu ogłuchli i oniemieli.
— Któregoś dnia — oświadczył mi Karol — zrobię taką awanturę, że
będą musieli przywołać Małego Jelenia.
Monotonia przymusowego pobytu raz jeden przerwana została przez
wydarzenie, którego konsekwencje ujawniły się znacznie później. Oto
szóstego czy siódmego dnia naszej niewoli — dokładnie nie pamiętam
— w samo południe, gdy siedzieliśmy przywiązani do “swoich" pinii, w
głębi doliny dostrzegłem dwie obce, nie pasujące do otoczenia sylwetki
ludzkie. Zbliżyły się powoli w naszą stronę.
— Karolu — powiedziałem półgłosem — popatrz.
— Widzę. Jacyś biali.
— To koniec naszej niewoli!
— Nie wyglądają na żołnierzy.
— Kimkolwiek są, nie zostawią nas w takim położeniu.
— Zobaczymy.
W pewnej od nas odległości obaj nieznajomi zatrzymali się. Ujrzałem,
jak podszedł do nich Indianin, zapewne Mały Jeleń, ale przestrzeń ciągle
jeszcze była zbyt wielka, abym mógł kogokolwiek rozpoznać. Stali w
grupce przez kilka minut, a potem wolnym krokiem znowu skierowali się
ku nam. Rozpoznawałem już twarze. Nie, to nie byli żołnierze. Niestety.
— Halo! — zawołałem niefrasobliwym głosem. — Dżentelmeni,
wytłumaczcie wodzowi, że bierze nas za kogoś innego.
Oczekiwałem teraz okrzyku zdziwienia, pytań, a nawet przecięcia
więzów. Nic takiego nie nastąpiło. Podeszli jeszcze bliżej i bez słowa
przyglądali się nam przez chwilę. Potem jeden z nich nachylił się w
stronę Małego Jelenia i coś mu szepnął. Odwrócili się do nas plecami i
poczęli się oddalać.
— Co to ma znaczyć? — wrzasnąłem.
Dopiero wtedy usłyszałem zaiste osłupiającą odpowiedź:
— Dowiecie się niedługo, podpalacze!
— Podpalacze! Czyście zwariowali? Nic mi już nie odpowiedziano.
— Karolu, czemuś milczał? — zwróciłem się z kolei do Gordona.
— Te dwa typy nie podobały mi się od samego początku. Może miałem
ich błagać o zdjęcie więzów? Myślę, że komuś bardzo zależy, aby nas
uznano za podpalaczy.
— To świństwo! — denerwowałem się. — Biali zostawiają rodaków w
rękach czerwonoskórych!
— Właśnie. Zupełnie niezgodnie z fabułą wielu opowiadań o Dzikim
Zachodzie. Tam zawsze szlachetni biali wyzwalają równie szlachetnych
traperów z rąk krwiożerczych Indian. Teraz zapoznałeś się z rzeczy-
wistością, Janie.
Nic na to nie rzekłem. Karol miał niekiedy nieco denerwujący sposób
formułowania swych poglądów...
Tego samego dnia wieczorem niebo zaciągnęło się chmurami, uderzył
wicher tak porywisty, że nasz wigwam trząsł się cały. Później nastała
cisza, a po ciszy błyskawica rozświetliła wnętrze szałasu. W jaskrawym
blasku ujrzałem przez otwór wejściowy przestrzeń wioskowego placu,
którą biegiem przemierzało paru wojowników. W ciągu dwu sekund
atramentowa ciemność zakryła wszystko. Usłyszałem, jak drobne krople
deszczu poczynają monotonnie uderzać o poszycie naszego schronienia.
Przetoczył się po niebie daleki grzmot. I znowu błyskawica. Tak się
zaczęło.
Minęła godzina, po niej druga. Deszcz nie ustawał. Zamienił się w
ulewę. Nieustanny plusk zagłuszał wszystko. Ze szczytowego otworu
poczęła płynąć woda, tworząc na ziemi malutkie jeziorko. Przesunęliśmy
się jak najbliżej ścian. Leżałem wsłuchany w monotonny szum, aż
wreszcie zapadłem w półsen—półjawę. Z takiego stanu nieświadomości
wyrwało mnie gwałtowne szarpnięcie. Usiadłem. Dokoła panowała
nieprzenikniona ciemność. Nadal szumiała ulewa, ale poprzez jej głos
dobiegł mych uszu szept:
— Doktorze, szybko. Niech pan mnie trzyma za rękę. Idziemy.
Zerwałem się. Pierzchnęła senność. Postaci nie dojrzałem, ale ten szept
natychmiast zdradził mi osobę. Colorado!
— Karolu!
— Jestem tutaj.
— Nie gadać! Trzymajcie się mnie.
Wyszliśmy przez otwór, który był równie czarny jak wnętrze wigwamu.
Z niewidocznego nieba spadał prawdziwy wodospad. W parę sekund
przemokłem od czubka głowy po pięty. Nogi ślizgały się w błotnistej
mazi. Byłbym runął, gdyby Colorado nie ujął mnie pod ramię. Nie
potrafię opisać drogi, jaką przebyłem. Wśród nieustannego chlupotu
posuwaliśmy się dość gładką płaszczyzną, później trzeba było wspinać
się po jakiejś stromiźnie. Od czasu do czasu zaczepiałem o gałęzie.
Swobodną ręką zasłoniłem oczy. I tak nic nie było widać. Na koniec
dobiegła kresu wspinaczka.
— Uwaga — ostrzegł Colorado — schodzimy...
To było jeszcze gorsze. Miejscami woda rwących potoków sięgała kolan.
A do tego ciemność! Colorado musiał mieć sowie oczy!
Zmordowany do kresu sił zostałem na koniec wepchnięty w głąb
jakiegoś pomieszczenia. Colorado puścił moje ramię. Usłyszałem lekki
trzask, ujrzałem kilka złocistych iskierek, potem malutki płomyk,
wreszcie ogień, który mi ukazał nierówne ściany jakiejś pieczary.
Odetchnąłem.
— Siadajcie — wskazał na kupę chrustu. Natychmiast ściągnąłem buty,
kurtę, koszulę, spodnie.
— Możemy tu przeczekać ulewę? — zapytał Karol.
— Tak. Myślę, że ruszymy przed świtem.
— W porządku.
Rzekłszy to, poszedł za moim przykładem. Siadł na chruście i wyciągnął
bose nogi w kierunku ognia.
— Colorado, jak pan tego dokonał?
— Prosty przypadek. Czekałem na okazję. Deszcz nieczęsto się trafia, ale
przecież się trafia. Jesteście pewno głodni — stwierdził kierując się w
głąb jaskini. — Mam dwa kawałki pieczeni.
— I co ty na to, Karolu? Co za historia!
Nie otrzymałem odpowiedzi, bo traper znowu pojawił się przy ognisku
niosąc mięso i suchary.
— Jedzcie. Wodą nie częstuję, pewnie macie jej dosyć.
— Na całe życie — mruknąłem. — Jak pan nas odnalazł?
— A jak zdobył konie? — dodał Karol.
— Konie? Nie widzę żadnych koni. Skąd o tym wiecie?
— Wskazuje na to zdrowy rozsądek. Colorado nie mógł nas uwolnić, nie
zapewniwszy nam wszystkim możliwości szybkiej ucieczki. Co prawda
ulewa zatarła nasze ślady, ale ręczę ci, Janie, że już jutro zostalibyśmy
schwytani wędrując piechotą.
Traper uderzył się dłońmi po kolanach:
— Są konie. Trzy konie. I siodła, i broń.
— Wykradzione z wigwamu Małego Jelenia?
— Zgadza się.
— Colorado — zaniepokoił się mój przyjaciel — myślę, że obszedł się
pan z nim łagodnie? Bardzo by to zagmatwało nasze położenie w
przeciwnym wypadku.
— Uśpiłem ich jak dzieci w kołysce.
— Ich?
— Dwu. Małego Jelenia i waszego strażnika. Jeśli nawet przebudzą się
wcześniej niż należy, to skrępowani i z kneblami w ustach.
— A konie, a broń? — zapytałem.
Traper roześmiał się półgłosem.
— W taką noc jak ta, doktorze, można by wynieść na plecach cały obóz,
nie tylko broń. Zresztą... posłuchajcie.
Przy wtórze szumu ulewy opowiedział o swej wyprawie. Gdy wyrwał się
z kręgu Indian otaczających zgliszcza chaty O’Briena, pognał prosto ku
rzece.
— Myślałem, że wyduszę ostatni dech ze swej szkapy ….
Miał przewagę nad Apaczami. Zanim dopadli swych koni, znajdował się
dobrą milę na przedzie.
— Strzelali — wtrąciłem.
— A jakże, ale w biegu.
Przebył rzekę. Pierwotnie miał zamiar przeskoczyć kawałek drogi samym
nurtem, aby zatrzeć ślady.
— Ale widzieli mnie. Pognałem więc prosto, ciągle jeszcze z duszą na
ramieniu. Musieli mieć jakieś wyjątkowo kiepskie chabety, bo
odsądziłem się jeszcze dalej.
— Ilu ich było? — wtrącił Karol.
— Trzech — mogłem się z nimi inaczej załatwić. Po prostu przycupnąć
za krzakiem i poczekać. Nie będę się chwalił, ale ja nie chybiam. Nie
jestem jednak pożeraczem czerwonoskórych. To po pierwsze. Po drugie:
nie chcę zadzierać z Apaczami. Nie uczynili mi nic złego. A po trzecie:
mogłoby to wam zaszkodzić. Na szczęście, o dwie mile dalej linia lasu
wygina się ku wschodowi, a preria tworzy długi, zwężający się pół-
wysep. Skręciłem tam i ścigający musieli mnie stracić z oczu. Gnałem aż
do samego cypla zarośniętego krzewami. Za nimi wznosi się
wysokopienny las. Prowadząc konia za uzdę, przebrnąłem las aż do
wody. Wtedy znów wskoczyłem na siodło, wjechałem w nurt i tą drogą
dotarłem do miejsca, w którym poprzednio rzekę przebyłem. Uczyniłem
w ten sposób koło. Wpędziłem konia w gąszcz leśny i kazałem mu się
położyć. W kilka minut później ujrzałem pogoń. Stanęli na skraju lasu,
chwilkę się naradzali, później pociągnęli brzegiem wody na zachód.
Nadal czekałem. Wrócili, zanim słońce zaszło, raz jeszcze przebyli rzekę
i oddalili się. Więcej ich nie widziałem. Wczesnym rankiem ruszyłem
starym tropem do zagrody O’Briena, a potem krok w krok waszym
ś
ladem, aż dotarłem tutaj. To wszystko.
— Na pewno nie wszystko — zaprotestowałem.
— Wszystko, jak na jeden dzień. Później ułożyłem sobie nowy plan.
Podniósł się i poszedł w kierunku wyjścia.
— Leje wciąż jak z cebra — stwierdził. — Do świtu nie ustanie. A
więc...
I rozpoczęła się opowieść obejmująca cały okres naszej niewoli. Przez
ten czas Colorado zdołał przetrząsnąć okolicę indiańskiej wioski, odkryć
jaskinię, w której znajdowaliśmy się obecnie, i zaopatrzyć ją w drzewo
na opał i w trochę mięsa. Ale polować musiał daleko stąd. Huk strzału na
pewno zwróciłby uwagę czerwonoskórych.
— Bardzo to dziwne — wtrącił się Karol. — Miałem lepsze wyobrażenie
o Apaczach i o ich czujności.
— I słusznie. Ale wiecie, ilu tu zostało wojowników? Nie więcej niż
tuzin. Reszta pociągnęła z tym waszym Pehnulte.
— Do Małego Lasu?
— Nic nie słyszałem o żadnym lesie. Dość, że odjechali, i to na długo
przed waszym tu przybyciem.
— Wyprawa wojenna? — zapytałem.
— Mało prawdopodobne — stwierdził Karol. — Pehnulte nie wygląda
na głupca, który wykopuje topór wojenny przeciw białym.
— Kto mówi o białych? To może być porachunek z którymś z sąsiednich
plemion. Nie macie pojęcia, jak się tu oni żrą między sobą! Więc, jak już
mówiłem, zostało zaledwie dwunastu wojowników, kobiety i dzieci.
Odszukałem wasze konie, sprawdziłem, gdzie schowano uprząż i broń,
— W wigwamie Małego Jelenia — stwierdził Karol.
— Oczywiście. Byłem tam przed kilku dniami, ale nie mogłem nic
ruszyć. Spostrzegliby natychmiast i poczęli szukać mojej cennej osoby.
Musiałem więc czekać sposobności.
— To znaczy: czego? — zagadnąłem.
— Sprzyjającej pogody. No i doczekałem się. Roboty miałem sporo.
Najpierw z końmi. Zwłaszcza z tym czarnym diabłem — zwrócił się do
Karola. — Ale ja mam swoje sposoby. Sporządziłem dwie uździennice z
rzemieni i jakoś poszło. Sprowadziłem rumaki aż tutaj. Obok jest druga
jaskinia, tam stoją.
— I tak pan skromnie o tym mówi, Colorado? Przecież to była piekielnie
trudna sprawa — pokiwał głową Karol.
— Trudna, ale nie dla takiego koniarza jak ja. Zresztą deszcz dopomógł.
Deszcz i szałwia. Szałwia doskonale zabija zapach białego człowieka.
Chodziło mi o to, aby mnie nie zwietrzyły indiańskie mustangi pasące się
w pobliżu waszych koni. Wytarzałem się w szałwii i ponapychałem jej
we wszystkie kieszenie. Udało się. Potem złożyłem wizytę Małemu
Jeleniowi. Dał się skrępować jak niemowlę. Chyba nawet nie wiedział,
kto go wiąże. Tak zgłupiał. Zabrałem siodła, waszą broń i złożyłem w
bezpiecznym miejscu. Na koniec powędrowałem do waszego wigwamu.
Strażnik był tylko jeden, prawie utopiony w tej ulewie. Ścisnąłem go
lekko. Ani pisnął. A potem związałem. Co jeszcze chcecie wiedzieć?
— Coś o dwu białych — powiedziałem.
— Białych? Takich moje oczy nie oglądały. O kogo chodzi?
Karol opowiedział o wizycie nieznajomych. Colorado potrząsnął głową:
— Nie, nie widziałem ich. Ale wobec tego wygląda na to, że ktoś chce
nas urządzić. Czy na pewno nie spotkaliście się przedtem z tymi ludźmi?
— Hm, nie przypominam sobie — stwierdził Karol.
— A mnie się zdaje — wtrąciłem niepewnie — że twarz jednego z nich
jest jakaś znajoma.
— “Zdaje się" czy “na pewno"?
— Nie, nie jestem pewien...
— A więc to niczego nie wyjaśnia. Zresztą przez ten czas zdążyłem
nieco przetrząsnąć okolice farmy. Ślad jest jeszcze wyraźny. Gdyby nie
Apacze, dognalibyśmy ich w parę godzin. Ba, ja sam mimo zwłoki potra-
fiłbym ich doścignąć. Ale nie mogłem was zostawić.
— Czy słusznie? — wyraziłem wątpliwość. — Przecież nam nie może
tutaj stać się nic złego, a tamtym...
— Do licha! — zaśmiał się. — Taka to wdzięczność, doktorze?
— Colorado — przerwał Karol. — Przyznaję, że nie docenialiśmy pana.
Trzeba być nie lada zuchem, żeby dokonać tego, czego pan dokonał.
Jesteśmy pana dłużnikami...
Potwierdziłem żarliwie tę deklarację.
— Jeśli mówiłem, że lepiej było gonić za O'Brienem...
— Dobrze, dobrze, doktorze. Wiem, co pan chce powiedzieć: że
Pehnulte by powrócił i was uwolnił, a tropy zatrą się. Jestem jednak
przekonany, że O’Brien wraz ze swą rodziną są cali i zdrowi i że im
przez dłuższy czas nic grozić nie będzie.
— Skąd taka pewność?
— Nie znalazłem wokół zagrody nic, co stanowiłoby dowód jakiejś
walki. O’Brien został porwany żywcem. Widać jest komuś potrzebny
cały i zdrowy. Ale po co i na co? Zabijcie, a nie odgadnę!
— A jeśli się... spalili?
— Dobrze się naszukałem w pogorzeliskach. Ani śladu. Nie, ich
porwano.
Przyznaję, lżej mi się zrobiło wysłuchawszy tej informacji.
— Więc co teraz mamy zrobić? — zapytałem.
— Przede wszystkim trzeba się stąd oddalić — zauważył traper.
Podniósł się od ognia i zniknął u wejścia do jaskini.
— Nie możemy zostawić Colorado z całym tym kłopotem — oświadczył
półgłosem Karol.
Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo traper zjawił się znowu.
— No, dżentelmeni — powiedział wesoło — mam nadzieję, żeście już
wyschli. Ulewa się skończyła, ledwie mży. Niebo się przeciera, niedługo
ś
wit. Czas na nas. Czy wiecie, jak daleko znajdujemy się od Apaczów?
W prostej linii nie będzie więcej niż pięćset jardów. Diabelnie blisko.
Rozumiecie więc, iż nie wolno dłużej ryzykować.
Rozumieliśmy dobrze. Teraz każda chwila zwłoki groziła powtórną
niewolą. Ubraliśmy się pospiesznie, zarzuciliśmy na plecy siodła, do ręki
wzięli broń i wyszli na dwór. Z widocznego już nieba siąpił przenikliwy
deszczyk.
— Tędy — wskazał drogę Colorado. Poprowadził nas ścieżką wzdłuż
podstawy zbocza.
Za tym właśnie zboczem leżała indiańska wioska. Gdyby na skalnym
grzbiecie rozstawiano posterunki, mieliby nas jak na dłoni. Ale nikt tam
nie wartował. Chociaż takiej nieostrożności nie usprawiedliwiała nawet
paskudna pogoda. Mały Jeleń musiał być doprawdy bardzo małym...
wodzem.
— Prędzej, panowie — poganiał nas Colorado. — Jeszcze kilka kroków.
Za skalnym występem znajdował się w chropowatej ścianie czarny otwór
obszernej jak komnata groty. Tu ujrzeliśmy wszystkie trzy konie
uwiązane na lassach do wbitych w ziemię kołków. Założyliśmy uprząż,
zbadali zawartość juków. Niczego nie brakowało.
Wywiedliśmy wierzchowce na dwór i wolno, wolniutko ruszyli pochyłą
płaszczyzną, porośniętą z rzadka trawą, wśród której leżały dość gęsto
kamienie najrozmaitszej wielkości. Nie sposób było jechać szybciej.
Wlekliśmy się tak z pół godziny, aż mordercza droga skończyła się jak
nożem uciął. Teraz mieliśmy przed sobą step gładki jak powierzchnia
stołu.
— W konie! — krzyknął Colorado i wysunął się naprzód.
Ruszyliśmy kłusa, później galopem. Gdzieś na horyzoncie błysnął
pierwszy promień zorzy. Przestało padać. Szara opona nieba rozdarła się
przed nami. Na niebieskim tle ukazały się białe obłoki.
Po kilku godzinach takiej jazdy Colorado zwolnił tempo, wreszcie
zatrzymał się.
— Krótki postój. Zwierzęta muszą wytchnąć — powiedział.
Zeskoczyłem z siodła. Teraz poczynałem odczuwać zmęczenie po
nieprzespanej nocy i forsownej jeździe. A Colorado? Ten się przecież
najbardziej napracował. A nawet nie usiadł. Przechadzał się cały czas,
spoglądając na wszystkie strony.
Po krótkim odpoczynku znów dosiedliśmy koni. Trawiasty step
przeszedł wkrótce w płaszczyznę porosłą rzadkimi chwastami, ale i one
rychło znikły. Dokoła rozciągała się pustynia rudego piachu.
— Szybciej. To najgorszy kawałek drogi. Nie ma gdzie się ukryć. Widać
nas ze wszystkich stron, jak pieczeń na patelni.
Pędziliśmy teraz, na ile tylko stać było nasze konie, a za nami podnosił
się czerwony tuman kurzu. W końcu drogę przecięła mała rzeczka
płynąca między brzegami wypłukanymi w ceglastej glebie.
— Tego właśnie potrzeba — powiedział Colorado. ——Chwyćcie za
szkła i popatrzcie za siebie. Ja nikogo nie dostrzegam.
Spełniliśmy jego życzenie. Pustka rozciągała się dokoła, ani człowieka,
ani zwierzęcia. Stwierdziłem to głośno.
— Doskonale. Teraz hop, w strumień! Jedziemy jego korytem. Co
prawda dno nieco piaszczyste, ale ślady zatrze prąd.
Ruszyliśmy, jeden za drugim, znacznie już wolniej. Upał wzmagał się,
ale od wody bił chłód, a drobne kropelki tryskające spod końskich kopyt
przyjemnie rzeźwiły twarze. W ten sposób jechaliśmy z dobrą godzinę,
aż Colorado zdecydował się wyprowadzić wierzchowce na brzeg.
— Jeszcze kawałeczek — stwierdził — a odpoczniemy w zacisznym
lasku i nad wodą lepszą od tej.
To powiedziawszy obrócił koniem w kierunku przebytej przed chwilą
drogi.
— Wracamy? — zadziwiłem ssie.
— Niezupełnie. Będziemy posuwać się równolegle do naszego starego
tropu, w odpowiedniej odległości.
— W ten sposób zbliżamy się do wioski Apaczów.
— Ale dzięki temu — wtrącił się Karol — odległość między nami a
przypuszczalnym pościgiem będzie jeszcze bardziej wzrastać. Apacze
jadą w jedną stronę, my w drugą. Wręcz przeciwną. Zanim odszukają
nasz trop ginący w rzece, zapadnie noc. Potem już nas nie dopędzą.
— Wielki Bóbr się nie myli — przytaknął traper. — Odgadł mój plan.
Jeszcze około czterech godzin trwała nasza wędrówka, aż na horyzoncie
ukazała się granatowoczarna ściana lasu. Bór był mieszany, liściasto—
iglasty z przewagą świerków, które nadawały mu nieco posępny wygląd.
Za niskimi krzewami głęboki cień padał od obwisłych konarów na
poszycie bujnie porosłe, pokryte mchem, gdzieniegdzie trawą lub
zawalone uschłymi gałęźmi, poprzegradzane potężnymi pniami padłych
olbrzymów. Jechać konno nie było już można. Ujęliśmy cugle i
prowadząc na nich wierzchowce przedzierali się powoli, jeden za
drugim, jakąś wydeptaną przez zwierzęta steczką. Tak dotarliśmy nad
małe jezioro, o toni granatowej i lustrze wody błyszczącym w słońcu.
Drzewa podchodziły do samego brzegu, który uginał się pod stopami.
Dalej — już w wodzie — wyrastało pasmo sitowia. Colorado kazał nam
stanąć.
— Muszę wykonać swój plan — powiedział. — Na wypadek, gdyby
Indianie przywędrowali za nami aż tutaj. Jeśli jesteście ciekawi,
przyglądajcie się. Jeśli nie, idźcie dokoła jeziora, tylko nie za blisko
brzegu. Obóz rozbijemy po drugiej stronie.
Oczywiście — zostaliśmy. Colorado pociągnął swego wierzchowca za
uzdę. Zwierzę chrapnęło ostrzegawczo i stuliło uszy, ale nie stawiało
oporu. Stąpało powoli i ostrożnie, aż w ciemnych zagłębieniach od kopyt
poczęła ukazywać się bagienna wilgoć. Jeszcze chwila, a koń zapadnie
się w rozkisłym błocie. Wtedy Colorado zatrzymał się, wykonał ruch
ręką i na ten znak koń począł się cofać. Ale jak! Jeśli obserwowaliście
zachowanie się koni, wiecie, jak niechętnie, z oporem, waląc tylnymi ko-
pytami w ziemię lub nawet wspinając się, stąpają te zwierzęta do tyłu.
Dlatego zdumiałem się widząc, jak taki manewr wykonuje wierzchowiec
Colorado. I to nawet bez dalszej zachęty ze strony swego pana. Stąpał
lekko, delikatnie, od czasu do czasu odwracając łeb.
Przebył w ten sposób chyba trzy jardy do miejsca, w którym
zatrzymaliśmy się. Dopiero wówczas stanął.
— No — powiedział traper — skończone. Idźcie, ja pozacieram zbędne
ś
lady.
— Po co to wszystko? — zapytałem.
— Jeśli Apacze nadciągną, zobaczą ślady dwu koni ginące w wodzie. Do
głowy im nie przyjdzie porównywać odciski, aby stwierdzić, że było tu
tylko jedno zwierzę, ale raz szło naprzód, raz do tyłu. Poczną się
zastanawiać, w jakim celu dwu szaleńców wjechało w bagnistą wodę.
Nic mądrego nie wymyślą, a jeśli zechcą posuwać się tym tropem,
natychmiast ugrzęzną. Chociaż tacy głupi chyba nie będą. Nie odkrywszy
tajemnicy, poczną się naradzać. Ile to im w sumie zajmie? Ponad
godzinę. A teraz zauważcie, w którym miejscu wpędziłem konia w
wodę? Tu właśnie jest prześwit. Z przeciwległego brzegu możemy
wszystko dokładnie obserwować. Starczy czasu, aby w porę zniknąć. No
ruszajcie, ja tu jeszcze trochę pomarudzę.
Ruszyliśmy półkolem wzdłuż zdradzieckiego brzegu, w bezpiecznej
jednak odległości. Zatrzymaliśmy się na przeciwległym krańcu jeziora.
Colorado przyszedł, gdy poczynało już zmierzchać.
— Mamy całą noc przed sobą — stwierdził — bo dzisiaj już nie
przybędą, jeśli w ogóle się tu zjawią. Trzeba to wykorzystać. Musimy
napoić konie.
Normalnie zwierzęta prowadzi się do wodopoju. Tu tego nie można było
uczynić. Wędrowaliśmy więc na niebezpieczny brzeg z worami i
przynosili wodę, która pachniała zgnilizną. Konie nie bardzo chciały pić,
ale jakoś skłoniliśmy je do tego.
Kiedy na niebie ukazały się pierwsze gwiazdy, powiódł nas Colorado w
głąb lasu na niewielką polankę, gdzie zasiedliśmy przy skromnym
ognisku. Po raz
pierwszy tego dnia miałem okazję napić się kawy. Przyrządzona na
bagiennej wodzie, smakowała nieosobliwie, ale za to była gorąca. Garść
pemikanu uzupełniła ten skromny posiłek.
Z siodłem pod głową, nakryty derką, prawie natychmiast zapadłem w
sen.
Ognisko w lesie
Nie wiem, czy dlatego, że poszycie leśne było twarde, czy też dała mi się
we znaki całodzienna jazda — dość, że rankiem zwlokłem się ze swego
legowiska z bólem wszystkich mięśni. Colorado natychmiast to
zauważył:
— Coś doktora połamało — stwierdził. — Pewnie wilgoć. Nie każdy ją
dobrze znosi. Złe tu miejsce na nocleg, ale szybko stąd ruszymy dalej.
Spenetrowałem tamten brzeg. Czerwonoskórych ani słychu, ani dychu,
co nie znaczy, że wolno nam mitrężyć. Ruszamy!
— Zaraz, zaraz, trzeba by teraz wspólnie się zastanowić. Dokąd mamy
ruszać? — zapytał Karol.
— Jak to, dokąd? Oczywiście, do El Paso. Tam mieliście jechać.
Podprowadzę was kawałek, dalej traficie sami. Ja muszę wracać.
Spojrzałem na Karola porozumiewawczo. Colorado wytłumaczył to
opacznie, bo dodał:
— Ja muszę przecież wyjaśnić całą tę sprawę.
— Nie jedziemy do Meksyku — odparł Karol. — W każdym razie nie
teraz.
— A dokąd?
— Posłuchaj, Colorado. Myślę, że w pojedynkę trudno będzie uwolnić
rodzinę O’Brienów.
— O, jeśli tylko o to chodzi...
— Nie przerywaj. My również korzystaliśmy z gościny farmera, a poza
tym zostaliśmy wplątani w jakąś tajemniczą historię. Tak to uważam. Nie
możemy stąd odjechać, nie możemy zostawić ciebie samego. Nie znasz
Pehnulte, my go znamy i liczę na to, iż krążąc w tych okolicach wreszcie
się na niego natkniemy. To bardzo nam pomoże.
— Znaczy, że decydujecie się towarzyszyć mi?
— Oczywiście. Zostajemy razem, Colorado, tak długo, aż odkryjemy
ludzi, którzy napadli na farmera.
— Do licha! Coraz mniej teraz na prerii takich jak wy! Zgoda. Dziękuję.
I wobec tego nie marudźmy!
W pół godziny potem, prowadząc konie, brnęliśmy przez las. Tym razem
droga nie trwała długo. Błysnęło światło poranka, urwały się rzędy
drzew, ukazała się rozległa przestrzeń prerii.
Wskoczyliśmy na siodła. Ruszyliśmy poprzez rzadkie trawy, spłachcie
piasku, omijając samotne kępy drzew. Nigdy nie wiadomo, co w ich
cieniu może się kryć. Na koniec dotarliśmy nad strumień toczący swe
wody wśród szpaleru krzaków. Tu rozsiodłaliśmy konie. Należał się im
odpoczynek, zwłaszcza memu wierzchowcowi. Umyliśmy się od stóp do
głów w przezroczystym nurcie, naznosili chrustu i rozpalili ogień.
Przestrzeń była otwarta na wszystkie strony. Nikt nie mógł nas
zaskoczyć. Wymarzone miejsce odpoczynku. Kiedy zaspokoiliśmy jako
tako głód i zapalili fajeczki, odezwałem się:
— Colorado, jedziemy, jak ślepcy. Dokąd nas prowadzisz?
— Słusznie. Wybaczcie. Mój plan jest taki: wracamy do punktu wyjścia,
tylko nieco okólną drogą.
— Do chaty O’Briena?
— To tego, co było chatą. Tropy na pewno już się zatarły, ale może
będziecie mieli więcej szczęścia i dogrzebiecie się czego w pogorzelisku.
Według mnie napastników było trzech albo najwyżej czterech. To jest
najdziwniejsze. Bo przecież trzy osoby zniknęły bez śladu, a trzeba wam
wiedzieć, iż żona Samuela włada bronią nie gorzej od niejednego
westmana. Syn również. Dlatego zadałem sobie pytanie, jak to możliwe,
ż
e trzy uzbrojone osoby znajdujące się w solidnym budynku, i do tego
otoczonym palisadą, uległy w tak krótkim czasie trzem czy co najwyżej
czterem napastnikom?
— Jaki z tego wniosek? — zagadnął Karol.
— śaden. Nie znalazłem wyjaśnienia. Ruszcie teraz głowami. Może
zagadkę rozwiążecie.
— Zdaje się, iż już ją rozwiązałem — odparł mój przyjaciel. — Któryś z
przybyszów musiał być znajomym O’Briena.
— Trudno o znajomych na tym pustkowiu. Ile razy wpadałem do
Samuela, tyle razy zastawałem go tylko z rodziną.
— A jak często odwiedzałeś go, Colorado?
— Hm, różnie bywało. Trafiały się okresy, że co miesiąc, były i takie, że
i przez pół roku nie gościłem w tamtych stronach.
— No, właśnie.
— Ale przecież Samuel zawsze mi opowiadał, co się u niego wydarzyło
podczas mojej nieobecności.
— Mógł zapomnieć albo... nie chciał powiedzieć. Co o nim wiesz?
— I dużo, i mało jednocześnie. Tyle tylko, co mi sam opowiedział. Z
tego nic nie wynika. Przypuśćmy jednak, że to jakiś znajomek tak go
urządził. Ale dlaczego? Z jakiego powodu? Nic nie rozumiem. I po co
podpalono chałupę? śeby zasygnalizować dymem swą obecność? Jeśli
wśród napastników był znajomy
O’Briena, farmer na pewno pochwalił mu się, że ma gości, którzy lada
chwila wrócą.
— Tak myślałem — powiedział Karol. — I to właśnie sporo tłumaczy.
— Co?
— Pożar.
— Tego to już zupełnie nie pojmuję.
— Przypuszczam, że napastnicy nie podpalili zabudowań.
— Tylko kto?
— Nikt. Może się przecież zdarzyć, iż ogień rozpalony na prymitywnym
palenisku spowoduje pożar. Napastnicy najpewniej bardzo się spieszyli.
Nie zgasili ognia. Pożar wybuchł już po ich odjeździe. A teraz pytanie:
czy O’Brien nie miał żadnego majątku poza swą farmą? Myślę na
przykład o pieniądzach.
— O niczym podobnym nie wspominał.
— Był skąpy?
— Oho, z pewnością!
— Tacy ludzie nie chwalą się swym dorobkiem:
— Prawda, ale to wszystko tylko domysły. Brak dowodów.
— Mówisz jak prawnik, Colorado. Nie jak westman. Trochę wyobraźni
nigdy nie zaszkodzi.
Pochwyciłem baczne spojrzenie, jakim Colorado szybko obrzucił Karola,
i na tym rozmowa została przerwana. Colorado uznał, że odpoczęliśmy
już wystarczająco, a poza tym, że powinniśmy zaopatrzyć się w nieco
ż
ywności na dalszą drogę. Czyli po prostu: zapolować.
Wzięli strzelby i ruszyli na prerię. Ja zostałem przy koniach. Od czasu do
czasu przykładałem do oczu lornetkę lustrując cały horyzont. Przez długi
czas obserwowałem sylwetki towarzyszy, później zakryły ich dalekie
wzniesienia gruntu. Wierzchowce pasły się spokojnie. Wiedziałem, że
potrafią mnie ostrzec o każdym niebezpieczeństwie. Począłem znów
zastanawiać się nad dziwną historią napadu na O’Briena. Nad nie-
spodziewaną wizytą dwu białych w wiosce Apaczów i nad zbiegiem
okoliczności, które tak pokrzyżowały nasze pierwotne plany. Czy
pojedziemy do Meksyku? Czy spotkamy Pehnulte? Czy próba
schwytania sprawców napadu nie stanie się przysłowiowym szukaniem
igły w stogu siana? Opowiadano mi co prawda o tropicielu, który
odnalazł uczestników napadu na dyliżans po dwu latach, ale przecież nie
rozporządzaliśmy tak długim czasem. Przed nastaniem zimy musiałem
wracać do Milwaukee, do swych zajęć, a Karol chyba nie zamierzał
dłużej przebywać w tych niegościnnych stronach.
Moje smętne rozważania przerwał powrót towarzyszy. Zmęczeni długą
wędrówką wrócili z kwaśnymi minami. Całe trofeum stanowiły trzy
indyki. Bardzo chude i żylaste. Po takim kiepskim posiłku Colorado
przeprosił nas, zabrał koc i siodło i ruszył ku kępie drzew. Oznajmił, iż
musi teraz odespać tamtą deszczową noc, jeżeli “ma być do czegoś".
Gwarzyliśmy półgłosem, zerkając od czasu do czasu na okolicę. Była
nadal pusta i cicha, zalana słońcem, pachnąca trawą i kwiatami.
— Długo będziemy sterczeć w Nowym Meksyku? Jak sądzisz, Karolu?
— Dopóki nie schwytamy bandytów albo nie stracimy ostatecznie ich
ś
ladów.
— Przewiduję trzecią możliwość — odparłem. — Będziemy gnać po
tropach kilka miesięcy, a uciekających nie schwytamy. Co wówczas?
— Powrócisz do Milwaukee sam. Zostanę tu tak długo, jak długo będą
istnieć jakiekolwiek szansę zakończenia sprawy.
— Zostanę z tobą.
— Niemożliwe. Nie przywykłeś do zimy na preriach. A to nie żarty.
Wzruszyłem ramionami i na znak całkowitego braku zainteresowania
położyłem się pod pobliskim krzakiem, ale nie mogłem zasnąć. Za to
Colorado spał od wieczornego posiłku, a potem jeszcze przez całą noc, z
przerwą na kolejną wartę. Twierdził, iż taki sen znakomicie regeneruje
jego siły, że praktykował ten system w roku 1868 podczas budowy linii
Union Pacific.
Dopiero rankiem opuściliśmy zaciszną kępę. Równa jak stół płaszczyzna
poczęła teraz dźwigać się ku horyzontowi. Ukazało się pasmo wzniesień,
aż w końcu wjechaliśmy w skalisty wąwóz porosły na zboczach
krzewami dzikich malin. Wąwóz piął się łagodnie i doprowadził nas do
płaskowzgórza pokrytego rzadkim lasem.
— To nieco trudniejsza droga — powiedział Colorado — ale krótsza,
szybciej nas doprowadzi do farmy O’Briena.
Posuwaliśmy się teraz znacznie wolniej, a po przebyciu jakiejś pół mili
zatrzymali konie. Na moją prośbę. Bo wydało mi się nagle, iż słyszę głos
ludzki. Niewyraźny i bardzo daleki.
Staliśmy chwilę w milczeniu. Cisza. Już chciałem przyznać, że się
przesłyszałem, gdy nagle rozległ się ten sam daleki dźwięk.
— To tam — stwierdził Colorado. — Ruszamy. Przez kilka następnych
minut nic nie było słychać poza suchym szelestem igliwia pod nogami
koni. A później — znowu głos, jakieś słowo, którego nie mogłem
rozróżnić, coś jakby “stój!" ; — Zejdźmy z koni — szepnął Colorado.
Ostrożnie, zatrzymując się co parę kroków i nasłuchując, podchodziliśmy
do niewidocznego celu.
— Stój! Ty diable wcielony!
O, teraz brzmiało już zupełnie wyraźnie. A po krótkiej przerwie, znowu:
— Stój! Bodaj cię grom strzelił!
Z bronią gotową do strzału wyszliśmy na malutką polankę, gdzie rosło
potężne drzewo. Przy jego pniu stał koń, na koniu siedział jeździec. To
on tak wrzeszczał, bo poza nim nie było tu nikogo. Spostrzegł nas.
— Ludzie, ktokolwiek jesteście, ratujcie niewinną duszę! Stój, ty bestio!
Ostatnie słowa — jak spostrzegłem — zwrócone były do... konia. Nie
mogłem pojąć, o co mu chodzi. Dopiero podszedłszy bliżej stwierdziłem,
iż człowiek miał ręce skrępowane z tyłu, a szyję oplatał mu rzemień,
którego drugi koniec został przyczepiony do potężnego konaru, wysoko
w górze. W tej chwili opadał luźno. Wystarczyło jednak, aby
wierzchowiec uczynił dwa kroki w którąkolwiek stronę, a rzemienna
pętla zacisnęłaby się na szyi nieszczęśnika. Karol w jednej chwili
wydobył nóż i dwoma cięciami oswobodził niedoszłego wisielca, który
zeskoczył z konia i odetchnął głęboko.
— Panie, kimkolwiek jesteś, i wy, dżentelmeni — zwrócił się do nas —
ocaliliście niewinnego od straszliwej śmierci.
— Cóż to się przytrafiło? — zapytał Colorado. — Chyba nie wplątaliście
się sami w taką pułapkę?
— śli ludzie — odparł nieznajomy. — śli ludzie wszystkiemu winni.
— Zawsze wszystkiemu są winni źli ludzie. Hm, wzięli was za
koniokrada? Jak mi wiadomo, to w ten sposób karze się amatorów
cudzych wierzchowców.
— Nie kradłem koni! Bodajbym znowu wisiał, jeśli kłamię.
— Nie konie? To co?
— Nic, zupełnie nic. Chciałem po prostu zamienić swego konia na
innego. Czeka mnie daleka droga, a zwierzę mi ustawało.
— Gdzież się to przydarzyło?
— Tam — wskazał jakiś nieokreślony kierunek. — Trafiłem zupełnie
przypadkowo. Koń mi już padał.
Colorado krytycznym okiem ogarnął wierzchowca:
— Ale jakoś nie pada — stwierdził. — Wygląda wcale nieźle.
— To teraz. Odpoczął.
— Więc jak to było z tą zamianą?
— Najpierw zgodzili się, a później dopadli mnie w tym lesie.
Spojrzałem na ziemię. Była dobrze zdeptana. Kandydat na wisielca nie
we wszystkim kłamał.
— Wybaczcie, panowie — mówił dalej — ale czas mi w drogę.
— Nie zatrzymujemy — odparł KaroL — A dokąd to droga prowadzi?
— Do Santa Fe.
— Spory kawałek — zauważył Colorado.
— Jeszcze raz dziękuję. Bywajcie zdrowi. Wskoczył na siodło, cmoknął i
ruszył truchtem.
Wkrótce zakryły go pnie drzew, a po kilku minutach ucichł i tętent
kopyt.
— Koniokrad — stwierdził Karol. — Poszkodowani nie byliby nam
wdzięczni.
— Więc co? — zapytałem. — Mieliśmy go tak zostawić?
— Tego nie twierdzę. Zastanawia mnie jednak, dlaczego kradł mając
własnego, dobrego konia? Bo w żadną zamianę nie wierzę.
— Dlaczego kradł? — powtórzył Karol uważnie przyglądając się śladom
odciśniętych kopyt aż do miejsca, w którym ginęły w lesie. —
Słuchajcie! On naprawdę chciał zamienić konia. Spójrzcie na ten trop.
Colorado odwrócił się i cicho gwizdnął.
— Rzeczywiście — powiedział przeciągle. — To chyba nasz stary
znajomy. Ten koń ma skrocza, a jego jeździec brał udział w napadzie na
O’Briena. Dalej za nim!
— Chwileczkę — powstrzymał go Karol.
— Ucieknie.
— Nie ucieknie. Do wieczora sporo jeszcze godzin.
— Ależ o co chodzi?
— Radzę nieco poczekać. Nie wyszłoby nam na dobre, gdyby spostrzegł,
ż
e go ścigamy. Na pewno uważnie spogląda za siebie. I druga sprawa:
nie powinniśmy go schwytać. Jeśli brał udział w napadzie, doprowadzi
nas prościutko do swych wspólników.
Postaliśmy chwilkę.
Ś
lady wiodły przez las, przez ten sam wąwóz, którym jechaliśmy
niedawno, przez prerię. Ale później poczęły coraz bardziej skręcać, aż
wreszcie zatoczyły wielkie półkole, całkowicie zmieniając kierunek.
Po dwu godzinach drogę przecięła rzeczka, a za rzeczką trop urwał się
nagle. Zupełnie jakby ścigany pofrunął do nieba.
— Patrzcie, jaki spryciarz — zauważył Karol. — Podejrzewa, że za nim
jedziemy.
— Może tak, może nie — odparł Colorado. — Sądzę, iż raczej
zabezpiecza się na wszelki wypadek. Teraz musimy się rozdzielić. Jeden
pojedzie w górę, dwu w dół rzeki.
— Stracimy mnóstwo czasu — stwierdził Karol.
— Nie widzę innego sposobu...
— A ja widzę. Pan się najlepiej w tych stronach orientuje. Dokąd płynie
rzeczka?.
— Do większej rzeki, tej samej, nad którą polowaliśmy bawiąc u
O’Briena.
— A skąd wypływa?
— Z gór. Cztery do pięciu mil stąd. Bawiłem tam kiedyś. Zupełne
pustkowie.
— Wobec tego powinniśmy posuwać się z prądem.
— A to czemu? Sądzi pan, iż jegomość zdąża w okolice farmy?
Nieprawdopodobne. Raczej właśnie w góry, żeby się połączyć z ludźmi,
którzy porwali Samuela i jego rodzinę. Przecież z jeńcami musieli się
skierować w najbardziej bezludne strony.
— W okolicach spalonej farmy, jak pamiętam, również nie ma nikogo.
Zresztą, jeśli się mylę, nie zmarnujemy więcej czasu niż rodzielając się i
czekając jedni na drugich.
— Karol ma na pewno rację — poparłem gorąco towarzysza.
Colorado zastanowił się chwilę, a potem oświadczył z uśmiechem.
— Co dwie... przepraszam: trzy głowy, to nie jedna. A ja
przyzwyczaiłem się zawsze samotnie podejmować decyzję.
Ruszyliśmy wolno, bacznie obserwując oba brzegi w poszukiwaniu
miejsca, w którym ścigany przez nas człowiek wyjechał z nurtu. Przede
wszystkim trzeba było uważać na brzeg kamienisty i na zarośla —
najwygodniejsze okazje, by nie zostawić śladów.
Niestety, nigdzie nie mogliśmy trafić nawet na żwir. Wszędzie ciągnęły
się piaszczyste plaże, gładkie, jak gdyby je kto przed chwilą szczotką
zamiótł. Poczynałem już wątpić, czy słusznie postąpiliśmy wybierając
ten kierunek jazdy, gdy Colorado zatrzymał konia w miejscu, gdzie na
granicy lądu i wody rosła rzadka trawa. Zeskoczył z siodła i schyliwszy
się, coś bacznie obserwował. Potem przeszedł kilka kroków ukląkł. W
końcu wyprostował się.
— Jedziemy — oświadczył — tylko niech mnie nikt nie wyprzedza. To
jest chytrus pierwszej klasy: zacierał ślady, prostował trawę, ale mnie w
pole nie wyprowadzi. Sądzę, że po kilku jardach wszystko stanie się
bardziej jasne.
Przewidywał słusznie. Kawałek dalej trawa była lekko zdeptana, jeszcze
dalej — wyraźny już ślad, prowadzący ciągle wzdłuż rzeki, zgodnie z jej
biegiem. Tak więc tropiony przez nas człowiek zmierzał albo ku
szczątkom zagrody O'Briena, albo w ich pobliże. Karol uważał, że
wyprzedza nas o godzinę dobrej jazdy, a Colorado potwierdził ten
pogląd. Jednakże nawet lornetki nie ukazały nam na horyzoncie ani cie-
nia jeźdźca.
Zbliżał się wieczór. Widoczność pogarszała się z każdą chwilą. Należało
przerwać pościg i rozbić obozowisko w jakimś odkrytym miejscu.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności ujrzeliśmy w niewielkiej dali czarną
linię lasu. Wieczorne zorze gasły już na niebie, gdy przekroczyliśmy
granicę drzew. Colorado zeskoczył z konia i spenetrował najbliższy
teren. Wrócił zadowolony.
— Jesteśmy bezpieczni — stwierdził. — Przynajmniej na tę noc. O ogniu
jednak nie ma mowy.
W wyniku takiej decyzji jadłem najgorszy od wielu dni posiłek: pemikan
i suchary.
— Teraz trzeba się przespać — stwierdził Colorado. — Na noc
zaplanowałem małą wycieczkę. Pieszo. Nasz uciekinier także gdzieś
nocuje, myślę, że niezbyt daleko. Pójdziemy we dwóch — zwrócił się do
Karola — doktor zostanie przy koniach. Niech więc nas teraz popilnuje.
To rzekłszy wziął siodło, derkę i powlókł się najbliższe drzewo.
Przyznam, trochę mnie dotknęło takie postępowanie. Należało chyba
zapytać, co o tym sądzę. Karol okazał się zdrajcą. Na moje wymowne
spojrzenie pokiwał głową, uśmiechnął się i owinąwszy w koc mruknął:
— No, to czuwaj nad nami, Janie.
Kiedy już obaj chrapali w najlepsze, siadłem ze strzelbą w ręku na
samym skraju lasu. Widoczność stawała się coraz gorsza. Szara zasłona
opadała z nieba na ziemię i nim zabłysły pierwsze gwiazdy, uczyniło się
bardzo ciemno i bardzo cicho. Na koniec księżyc wypłynął zza chmury i
rozproszył mrok. Nagle wszystko pobielało. Pusta preria osnuła się
srebrzystą mgiełką, później ukazał się na niej zamazany cień ptaka.
Przeniknął bezszelestnie nad moją głową. Począłem ziewać, zerknąłem
na towarzyszy. Spali. Wstałem, przeciągnąłem się i... ruszyłem wzdłuż
linii drzew, w kierunku niewidzialnej rzeczki. Postanowiłem, iż przejdę
tylko kawałek, aby odpędzić sen, i zaraz zawrócę. Ale za każdym razem,
kiedy mówiłem sobie, że odszedłem już zbyt daleko, coś mnie korciło,
aby przejść nieco dalej. W ten sposób ujrzałem wreszcie ciemniejszy pas
przecinający płaszczyznę prerii. To musiała być rzeczka. Zawróciłem,
zerknąłem w głąb leśnej głuszy i natychmiast padłem plackiem. Dostrze-
głem złotawy ognik migocący daleko między pniami. Leżałem długo,
wpatrzony w światło.
Powinienem był teraz zawrócić. Ostrzec towarzyszy. Jakiś duch przekory
skłonił mnie do pozostania na miejscu. W sekundę później powziąłem
decyzję dokładniejszego zbadania źródła blasku. Pochyliwszy się i
bacząc na każdy krok, wkroczyłem w leśną gęstwę. Mimo ostrożności
niejeden raz nastąpiłem na suchy patyk, którego trzask brzmiał w moich
uszach jak huk gromu. Przystawałem, cały zamieniony w słuch, ale jakoś
nic się nie działo. Płomyk nadal migotał w głębi ciemności.
Rozpoczynałem więc dalszą wędrówkę, padłem na kolana, na ręce i
zacząłem się czołgać. Strzelba teraz zawadzała mi przy każdym ruchu,
musiałem ponadto uważać, aby nie zapchać wylotu lufy mchem lub
ziemią. Spociłem się setnie, a chociaż ogień był coraz wyraźniejszy,
ciągle jeszcze nie potrafiłem dojrzeć, kto przy nim siedział. Wreszcie
podpełznąłem tak blisko, że blask ognistego kręgu padał tuż, tuż przed
moją głową. Płomień wystrzelał ze środka malutkiej polanki, dokoła
niego tkwiły nieruchomo trzy sylwetki ludzkie. Na drewnianym rożnie,
osadzonym na dwu rozwidlonych gałęziach, piekł się spory kawałek
mięsa. Leżałem przez kilka minut w zupełnej ciszy. Wreszcie usłyszałem
głos:
— Co z Tomem? — zapytał nieoczekiwanie człowiek zwrócony do mnie
plecami. — Dlaczego nie wraca? A chociaż dla ciebie to lepiej. Miałbyś
się z pyszna, gdyby zastał tylko nas dwu.
— Gadasz głupstwa, Fred
To powiedział drugi z siedzących, zwrócony do mnie bokiem. Płomień
strzelił mocniej i oświetlił twarze. Poznałem go natychmiast. Koniokrad!
Uratowany przez nas koniokrad!
— Tom nie uważałby tego za głupstwo.
— Gdyby nie moja wyprawa, nic byśmy o nich nie wiedzieli.
Nastawiłem uszu. O kim to mowa?
— Gdyby nie oni, wisiałbyś na rzemiennym postronku. Co cię napadło z
tym koniem?
— Ostrożność. Gdziekolwiek się ruszę, zostawiam po sobie adres.
Takiego konia nikt poza mną nie ma w tych stronach. To pewne.
— Bo tylko głupiec mógł wybrać taką chabetę.
— Sam jesteś głupiec!
— Uspokójcie się.
Teraz odezwał się trzeci głos. Chropawy i gruby. Wydało mi się, że już
kiedyś go słyszałem.
— Nie ja zacząłem.
— Ty zrobiłeś coś znacznie gorszego. Całe szczęście, że cię złapali w
porę. W przeciwnym wypadku dotarliby do nas.
— O czym mówisz?
— O tej drugiej idiotycznej kradzieży.
— Nie zawsze się udaje. Nawet tobie...
— Dosyć już tej gadaniny. Lepiej zastanówmy się, co robić z tą trójką?
— Nie ma co zawracać sobie głowy. Tak pozacierałem ślady, że tu nie
trafią.
To mówił koniokrad.
— Nic nie rozumiesz. Jeśli oni są na wolności, to Pehnulte musiał
wrócić. Wiesz, co to znaczy?
— Wiem. Zabierajmy się stąd.
— Znowu gadasz głupstwa. Przecież musimy tu czekać na Toma.
— A jak Tom nie przyjdzie?
— Zwariowałeś?
— Przypomnij sobie, jak to było przed rokiem. Uciekł nie oglądając się
na nas.
— Nie mógł inaczej postąpić, za bardzo go znano. Ech, do licha. Warto
by się nieco przespać. O świcie trzeba przeszukać okolicę. Diabeł nie śpi.
— Tom się wścieknie, jak się dowie, że są znowu na wolności. Ale co
my ich obchodzimy?
To znowu koniokrad.
— Ty kapuściana głowo! Przecież mieszkali u O’Briena! No, gaście
ogień.
Począłem się wycofywać. Kiedy dotarłem do naszego obozowiska, obaj
moi towarzysze nadal spali. Zbudziłem ich bezceremonialnie i
opowiedziałem o swym odkryciu. Natychmiast osiodłaliśmy konie i
prowadząc je za uzdy cofnęli się od linii lasu dobre pół mili. Wówczas
Colorado wrócił, aby zatrzeć ślady. Kiedy tego wreszcie dokonał,
rozbiliśmy obozowisko na otwartej przestrzeni, gdzie widoczność była
doskonała, a niespodziewany napad wręcz niemożliwy. Otwartego
starcia nie obawialiśmy się. Przewaga na pewno była po naszej stronie:
Colorado i Karol starczyliby co najmniej za trzech, nie mówiąc o mojej
skromnej osobie.
Pościg
Noc minęła spokojnie. Od wczesnego świtu, ukryci w trawie,
obserwowaliśmy skraj lasu. Roślinność była tutaj tak bujna i wysoka, iż
sięgała łbów końskich, co zresztą dla wierzchowców Karola i Colorado
nie przedstawiało żadnej praktycznej wartości — kładły się na każdy
rozkaz swych panów. Mój kłusak nie miał takich zwyczajów, ale teraz
wysokie łodygi zieleni skryły go całkowicie.
Początkowo w zasięgu naszego wzroku nic się nie działo. Jednakże
wkrótce ujrzałem, jak z czarnej ściany drzew wynurzyły się dwie
postacie. Przystanęły na chwilę, potem ruszyły wolno skrajem puszczy,
jedna w prawo, druga w lewo. Obserwowaliśmy je z dużym
zainteresowaniem i lekkim niepokojem, bo chociaż odkrycie naszej
obecności nie było specjalnie groźne, to jednak zdemaskowanie nas
przez przeciwników bardzo by utrudniło śledzenie odkrytej przeze mnie
trójki.
Obawy okazały się płonne. Colorado musiał znakomicie zatrzeć ślady
naszego pobytu, bo obserwowani przez nas ludzie zawrócili i zniknęli w
głębi lasu. Uczynili to bez pośpiechu, co — moim zdaniem — świad-
czyło o bezowocności ich poszukiwań.
Resztę tego dnia nudziliśmy się setnie, na przemian śpiąc, na przemian
czuwając.
Pod wieczór Colorado wyruszył w stronę lasu “przyjrzeć się", jak
powiedział, naszym sąsiadom. Z jego nieobecności skorzystał
natychmiast Karol wygłaszając szereg uwag na temat niebezpieczeństw
czyhających na śmiałka zapuszczającego się nocą w nieznane bezdroża
leśne.
— Nie rozumiem, co ci strzeliło do głowy? Ty, taki ostrożny, Janie,
nagle postępujesz jak szaleniec!
— Przesadzasz — mruknąłem, nie bardzo potrafiąc uzasadnić motywy,
jakie mną kierowały.
— Nie przesadzam. Przecież mogli cię schwytać i przez ciebie
znajdowaliśmy się o krok od wpadnięcia w łapy tych opryszków. I kto by
wówczas nas oswobodził? Nie opanowałeś jeszcze wystarczająco sztuki
podchodzenia..:
— Jestem tylko twoim pojętnym uczniem — rzekłem złośliwie, bo mnie
począł irytować.
Spojrzał na mnie ostro i... wybuchnął śmiechem.
— Niech będzie i tak. Ale proszę cię na przyszłość: poniechaj samotnych
wypraw, nie uprzedzając nas przed tym. To może się źle skończyć.
— Oczywiście — odparłem. — Ale tym razem skończyłoby się bardzo
ź
le, gdybym nie poszedł do lasu.
— To racja. Tak to się złożyło tym razem. Colorado musiał się tym
przejąć. Pewnie dlatego ani słowem nie wspomniał o twej eskapadzie.
Weź teraz lornetkę i popatrz w stronę lasu. śeby nas znowu “coś" nie za-
skoczyło. Ja zlustruję prerię.
Przykucnąłem w trawie. Ściemniało się coraz bardziej, pole widzenia
kurczyło się, wkrótce księżyc oświetlił step i czarniejszy od nocy las.
Colorado nie wracał.
Zaproponowałem Karolowi wyprawę w kierunku obozowiska bandy. Nie
zgodził się.
— Po pierwsze — rzekł — nie wierzę, by Colorado dał się zaskoczyć.
— Mogli go schwytać — przerwałem.
— Oni? Takiego starego wygi nie złapie byle kto. Po drugie: możemy się
zminąć w drodze. Tu na prerii jest dość widno, ale w lesie? Nie, Janie.
Czekajmy cierpliwie, chociażby do świtu.
Tak też uczyniliśmy, na przemian wartując.
Gdy na niebie ukazały się pierwsze poranne zorze, Karol skapitulował.
Zwinęliśmy obozowisko, powiedli konie za uzdy i podeszli jak najbliżej
lasu. Tam przywiązaliśmy zwierzęta do wbitych w ziemię palików. Karol
chciał się wybrać na poszukiwanie sam. Zaprotestowałem.
— Jeżeli “wpadł" Colorado — mówiłem — jaka gwarancja, że z tobą nie
stanie się to samo? I co wówczas pocznę aż z trzema końmi?
Uniemożliwią mi jakąkolwiek próbę niesienia wam ratunku.
— Nie można koni zostawić samych.
— Lepiej, żeby zginęły konie niż my. Machnął ręką z rezygnacją.
Poprzez wysokie trawy, na pół schyleni, dotarliśmy do pierwszych
zarośli. Nad prerią różowiało niebo, tu panował jeszcze mrok i cisza
przerywana pierwszymi głosami ptaków, Starałem się odtworzyć w myśli
kierunek mej nocnej wędrówki. Nie bardzo mi się to udało, bo wówczas
nie w tym miejscu zagłębiłem się w las. Ale Karol szczęśliwie odnalazł
tropy ludzi, którzy nas szukali. Zawikłane to były ślady. Wiodły raz tu,
raz tam. Na koniec jednak doprowadziły nas do miejsca, w którym
między pniami prześwitywać poczynała otwarta przestrzeń. Ostatni
kawałek drogi przebyliśmy czołgając się wśród mchów, opadłych gałęzi,
splątanych traw i zarośli. Wreszcie legliśmy na skraju polanki. Tej samej,
na której poprzedniej nocy ujrzałem trzech ludzi. Teraz świeciła pustką.
Wśród zieleni skąpej trawy dojrzałem czarny krąg wypalony ogniem, a
na nim nieco zwęglonych kłód i okrągłe, blaszane, błyszczące pudło.
Gdzież podzieli się obozujący? Co stało się z Colorado?
Przyłożyłem do oczu lornetkę, przeszukując przy jej pomocy
przeciwległy kraniec polanki. Najpierw nic nie dostrzegłem, dopiero po
paru minutach obserwacji ujrzałem sylwetkę człowieka. Stał tuż przy
pniu potężnego drzewa, na skraju wolnej przestrzeni. Zobaczyłem, że
Karol w napięciu patrzy przez szkła w tym samym kierunku. Nieruchomą
sylwetkę zasłaniały od dołu krzewy, a twarz zakryły liście wielkiego
konaru zwieszającego się z sąsiedniego drzewa. Obaj obserwowaliśmy tę
postać, aż nagły poryw wiatru rozchylił gałązki krzewów.
— To chyba Colorado — szepnąłem zdumiony, nie ufając własnym
oczom.
Chciałem wstać, gdy Karol położył mi dłoń na ramieniu.
— Obejdziemy polankę dookoła — powiedział. — Być może, że nikogo
tu więcej nie ma, ale lepiej nie wychodzić na otwartą przestrzeń.
Wolno i ostrożnie obeszliśmy nie zarośnięty krąg. Tak, to był Colorado.
Dokładnie przykrępowany do pnia. Natychmiast nas spostrzegł.
— Witajcie, dżentelmeni — powiedział zgoła beztroskim głosem. —
Byłem pewien, że mnie odwiedzicie, więc nie szarpałem więzów,
chociaż zostały dość kiepsko założone. Oni pojechali do Santa Fe. Tu
wszyscy jeżdżą do Santa Fe, jakby w Nowym Meksyku nie istniały żadne
inne miasta.
Wyjąłem nóż i począłem przecinać rzemienie. Kiedy opadł ostatni, stary
traper odetchnął głęboko, rozprostował się i powiedział:
— No, udało się, jak nigdy jeszcze dotąd.
— Co się udało? — wykrzyknąłem. — Dać się złapać jak ryba w sieci!
Gdzie broń?
— Została w jukach mego konia — odparł spokojnie.
— Colorado, chyba nie przyszedł pan tu bezbronny?
— O nie. Wziąłem ze sobą najmniejszą z pukawek, ale z niej tylko ja
potrafię strzelać. Więc nie zabrali. Strzelby nie ryzykowałbym.
— Pięknie — wtrącił się Karol. — Słynny Colorado daje się związać
trzem włóczęgom.
— Nie trzem, tylko dwóm.
— Jeszcze lepiej!
— Nawet bardzo dobrze. Opłaciło się stokrotnie. Jestem po prostu
wypełniony informacjami, które bardzo się nam przydadzą. Wracajmy, tu
nie ma co robić.
Weszliśmy z powrotem w las.
— Myślicie, że się dałem złapać jak pierwszy lepszy greenhorn? O nie,
moi panowie. Nic z tych rzeczy. Ale zacznę od początku. Musicie
najpierw wiedzieć, że jak dobrnąłem do tego ogniska, ujrzałem tylko
dwu drabów. Tego trzeciego, o którym mówił doktor, nie było. W
jednym od razu poznałem naszego koniokrada. Narobiłem szumu i
szelestu, więc od razu porwali się od ognia, chwycili za pukawki. Jak
wyszedłem na polankę, wymierzyli do mnie obie rury.
— Jak się macie, chłopcy? — powiadam. — O, widzę tu znajomka.
Gęby roztworzyli na takie słowa. Stoją, jakby w ziemię wrośli.
— No, co z wami? — mówię. — Coście tak zaniemówili? Tak się
przyjmuje strudzonego wędrowca?
Wtedy trochę oprzytomnieli. Poczęli się rozglądać na wszystkie strony.
Sądzili, że nie jestem sam. Obeszli krzaki, ciągle z bronią w ręku.
Przybrałem poważną minę i mówię do tego koniokrada:
— Jedziecie do Santa Fe?
— A jakże — odpowiada.
— No, to dobrze się składa, bo i ja się tam kieruję. W towarzystwie
będzie raźniej. Dajcie co pojeść.
— A gdzież to tamtych zgubiłeś? — pyta koniokrad.
— Wybrali inną drogę.
— To jesteś tu sam?
— Jak mnie widzisz.
Nie wiedziałem, czy mi uwierzyli, czy nie, ale broń schowali i wydobyli
kawał pieczeni. Przerwał, bo właśnie wyszliśmy na prerię.
— Możemy teraz rozpalić ogień. Tamte draby już nie wrócą, a głodny
jestem jak szczupak. Doktorze, pan zna drogę, proszę przynieść wody ze
strumyka albo... Nie, sami przenieśmy się nad strumień.
Uczyniliśmy to bez zwłoki. Nad brzegiem rozpaliliśmy ognisko i
wydobyli resztki zapasów.
— Więc — opowiadał dalej traper — nakarmili mnie. Próbowałem ich
jakoś pociągnąć za język.
— Prędko ruszacie? — pytam.
Na to mi ten koniokrad odpowiada, że czekają na towarzyszy. Jego
wspólnik, gdy to usłyszał, zrobił minę, jakby kij połknął.
— Mielesz jęzorem, John, to nic naszego gościa nie obchodzi. Lepiej
zapytaj go, skąd się tu wziął tak nagle i bez konia?
Dobrze powiedział. Ale ja miałem obmyśloną odpowiedź.
— Zaraz przyprowadzę — zerwałem się, ale natychmiast siadłem z
powrotem. Spojrzałem na tego Johna — koniokrada i mówię:
— Wiem, że niektórych interesują cudze konie. Może lepiej, jak swojego
przyprowadzę trochę później.
Zrozumieli, o co mi chodzi, bo jeden się zmieszał, a drugi zaśmiał. I
więcej mnie o wierzchowca nie pytali.
— Kiedy ruszacie? — zagadnąłem.
— Jutro.
— Dlaczego dopiero jutro?
— Mamy tu interesy do załatwienia.
— W lesie?
— A w lesie. Nie bądź taki ciekawy.
— Lubię interesy — powiadam. — A chwilowo nie mam nic do roboty.
Popatrzeli po sobie i milczą.
— Siedzę tu od wielu lat — dodaję — i znam te tereny jak własną
kieszeń. Byłem przewodnikiem, traperem, wszystkim po trochu.
— Te tereny mniej nas obchodzą — odezwał się John—koniokrad.
— A jakie więcej?
— Arizona.
— Znam i Arizonę.
Znowu popatrzyli na siebie, wreszcie ten drugi tak się odzywa:
— Może wybralibyście się z nami? Wyglądacie na takiego, co trzem daje
radę.
— Nawet czterem.
— Tym lepiej.
— Weźmy go — wtrącił się John. — śeby nie on, dyndałbym na gałęzi.
Nie zaprzeczyłem, chociaż to niepełna prawda.
— Gadamy, gadamy — mówię, ale ciągle nie wiem, o co chodzi.
Chłopaki okazały się naiwne, aż trudno uwierzyć. Myślałem, że zaczną
kręcić, ale gdzie tam!
— O skarb — mówią. — O skarb chodzi.
Roześmiałem się:
— Przestańcie kpić ze mnie.
Wtedy poczęli zaklinać się, że to prawda.
— I gdzież ten skarb? — pytam.
— My nie wiemy.
Znowu się roześmiałem:
— Ja również nie wiem — powiadam. — Możemy tak szukać skarbu do
końca świata.
Nie w smak im to poszło, bo nastroszyli się.
— Nie masz z czego się śmiać — mówi John. — Nas jest więcej i są
tacy, którzy znają drogę do skarbu.
Powiedziałem, że wcale w to nie wierzę. Wtedy rozgadali się na dobre.
Mówili, że jakiś farmer przypadkowo zawędrował do Doliny Śmierci.
Nie mógł znaleźć wody...
— Dolina Śmierci! — krzyknął Karol. — Do licha... Słyszysz, Janie?
Kiwnąłem głową, udając spokój, bo przecież ta wiadomość mogła mnie
łatwo wyprowadzić z równowagi. Chciałem jednak, aby Colorado jak
najszybciej dokończył swej opowieści.
— Mów pan, Colorado — rzekłem. — Czekamy niecierpliwie końca.
— To po co mi przerywacie? Otóż powiedzieli mi, że ten jakiś farmer
zabłądził w Dolinie Śmierci i znalazł skarb. Część zabrał z sobą.
Wygadał się o tym
w gospodzie w Santa Rosa.
— Pięknie — zauważyłem — a może wiecie, skąd znalazł się skarb w tej
waszej dolinie?
Dostrzegłem, że porozumieli się wzrokiem.
— Ktoś zakopał i tyle — odpowiedział John—koniokrad.
— Dobrze — mówię. — Jadę z wami, ale co z tego będę miał?
— Jak nas odprowadzisz w bezpieczne strony, dostaniesz szóstą część.
— A dużo tego jest?
— Starczy na każdego, nie martw się.
Tak sobie pogadaliśmy (opowiadam wam to w wielkim skrócie), aż
poczęło się zmierzchać. Potem tamci dołożyli szczap do ognia i z juków
wyciągnęli flachę wódki. Poczęli do mnie przepijać i częstować. Udałem,
ż
e niby piję, by ich nie zrazić, ale tak naprawdę to łyknąłem chyba tylko
kropelkę.
Ognista woda poszła im prosto do głowy i rozgadali się jeszcze bardziej.
O tym skarbie. śe naprawdę to oni w piątkę zgromadzili ten skarb, a
potem ktoś odkrył schowek i wszystkie kosztowności wyniósł i zakopał
w innym miejscu. Na szczęście ten właśnie farmer...
— Tak, tak — przerwałem — szczęśliwy to farmer dla was, bo nie dla
siebie. Dzięki niemu odzyskacie pewnie wszystko, a i ja coś na tym
zarobię. Ale jak tam traficie?
— Farmer nas doprowadzi.
— A gdzie on jest?
— Szef wie.
— Szef? Jaki szef?
— Tom Gordon, morowy chłop.
— Musieliście pewnie nieźle zarabiać, jak taki skarb uskładaliście?
— Handlowaliśmy.
— Czym?
— Bydłem, końmi, wódką.
Pomyślałem, iż w tym oświadczeniu może tkwi ziarno prawdy:
handlowali kradzionymi końmi i bydłem, a wodą ognistą rozpijali
czerwonoskórych.
— Ale po co pieniądze zakopywaliście w ziemi? Nie lepiej było złożyć
w jakimś banczku? I procent byłby, i bezpieczeństwo.
— Ba — odezwał się John—koniokrad — pieniędzy to tam prawdę
mówiąc niewiele. Za to sporo różnych złotych przedmiotów.
— Pierwszy raz słyszę, żeby za konie płacono wyrobami ze złota.
— Nie za konie. Woziliśmy wódkę do Meksyku. To tam dawali nam za
nią różne takie stare świecidełka.
— Dobra — mówię, bo już wiedziałem to, com chciał. — Pojadę z wami.
Ucieszyli się i zaraz upiekli kawał antylopy. Kiedy skończyliśmy jeść
ostatnie kęski, usłyszałem głuchy tupot dochodzący gdzieś z głębi boru.
Natychmiast chwycili za broń i poczęli na mnie spoglądać podejrzliwie.
Wzruszyłem tylko ramionami.
Po paru minutach z krzaków wyszło trzech ludzi prowadząc konie za
uzdy. Powitano ich okrzykiem radości. Jegomość, który szedł na czele
trójki, z brodą, od razu skierował się do mnie.
— Kto to? — zapytał ochrypłym głosem. — Kto to jest?
Wtedy zaczęli opowiadać jeden przez drugiego, że zwerbowali
pomocnika. A brodacz ciągle gapił się, jakby chciał mnie wzrokiem
przewiercić, aż wreszcie wyrwał rewolwer zza pasa i wymierzył we
mnie.
— Podnieś ręce — powiedział — i nie ruszaj się, bo strzelę. Zwiążcie
go.
Rzucili się. Nie stawiałem oporu. Po co? Kiedy skończyli swą robotę,
brodacz począł wrzeszczeć:
— Ach, wy durnie! Wiecie, kto to jest? Popatrzcie tylko na jego ubranie!
Nikt inny tutaj tak się nie nosi.
Rozdziawili gęby.
— Nie wiecie? To Colorado. Ten sławetny traper.
— No to świetnie, szefie — ozwał się koniokrad. — On chce do nas
przystać.
— Głupcy! — huknął.
— Szefie — zwrócił mu uwagę jeden z podkomendnych. — Słychać was
po całym lesie.
Zmitygował się i odsapnął.
— O czym żeście z nim gadali?
— A... o niczym takim...
— To dlaczego on chce przystać do nas? Dla towarzystwa?
— No... nie... myśmy tylko tak ogólnie...
— Bzdury! — wrzasnął. — Nie wiedzieliśmy, że się włóczy z tamtymi
dwoma?
— Widziałem ich razem — powiedział koniokrad — ale się z nimi
rozstał.
— Co takiego? Kiedy ich widziałeś? Tylko nie kłam! Koniokrad
opowiedział całą historyjkę naszego z nim spotkania. Brodacz, jak tego
wysłuchał, wpadł w szał. Zaczął wymyślać od durniów i osłów. Na ko-
niec dodał, iż wystarczyło kilku dni nieobecności, aby mu popsuto cały
plan. Wreszcie kazał zgasić ognisko, siodłać konie i ruszać w drogę.
— Po nocy? — któryś zaprotestował nieśmiało.
— Milcz!
— A może lepiej tamtych poszukać, szefie?
— Byli w niewoli u Apaczów, dlaczego są na wolności? Wiesz?
Zapytany tylko wzruszył ramionami.
— Jak nie wiesz, niedołęgo, to nie zabieraj głosu. Sądzę, że ich
wypuszczono i pewnie nas teraz tropią do spółki z czerwonymi skórami.
— A oo z nim poczniemy?. — koniokrad wskazał na mnie palcem.
Brodacz zastanowił się chwilę:
— On tu przyszedł na przeszpiegi. Daliście się podejść, jak dzieci.
ś
ebym ja wiedział, coście mu nagadali?
— Ależ nic... nic takiego... — zapewniał towarzysz koniokrada.
— Milcz! Wlec go z sobą nie możemy, a trupów nie lubię... Już raczej
was powywieszałbym. Za głupotę. Postawcie go pod tamtym drzewem i
mocno ściągnijcie krzemienie. Gdzie jego koń?
— Nie wiemy. Powiadał, że zostawił w lesie.
— I nie sprawdziliście? Bałwany!
— Jak rozkażesz, pójdziemy szukać.
— Nie ma na to czasu. Gdzie jego broń?
— Miał tylko tę pukawkę. Obejrzał mój rewolwer.
— Wsadźcie mu z powrotem za pas ten gruchot. Ruszamy.
Chwycili konie za uzdy i poczęli zagłębiać się w leśny gąszcz. Brodacz,
kiedy mnie mijał, warknął jak pies:
— Jak masz sprytnych przyjaciół, to cię uwolnią. Teraz ci uszło na
sucho, ale za drugim razem... Pamiętaj!
Potem zaklął obrzydliwie i odszedł. To wszystko — zakończył
opowiadanie Colorado.
— Oj — westchnąłem — jakoś nam się nie plecie... Wiadomości nie były
pomyślne. Ba, nawet niebezpieczne, o czym traper jeszcze nie wiedział.
— Janie — odezwał się Karol — co sądzisz o tym Tomie Gordonie?
— Trudno uwierzyć, ale to przecież musi być Lesser z Rainy Valley. Co
za bezczelność! Przybrał sobie twoje nazwisko, Karolu.
— I szuka swego skarbu. Tak, tak...
Teraz czas wyjaśnić, czego dotyczyła podsłuchana przez Colorado
rozmowa i dlaczego lekkie ciarki przebiegły mi po krzyżu.
Przed rokiem — jak już wspominałem poprzednio — na terenie Arizony
zdołaliśmy rozgromić bandę rabusiów, która nosiła pompatyczną nazwę:
Słońce Arizony. Jej ośrodkiem działania było małe miasteczko Rainy
Valley, a szefem właśnie Lesser. Część uczestników bandy poległa,
część dostała się w nasze ręce. Ale Tom Lesser zdołał uciec,
pozostawiając w pewnej dolinie (zwanej Doliną Śmierci) ukrytą część
swych łupów. Trafiliśmy tam, wydobyli i zakopali na nowo. Oczywiście
nie w tym samym miejscu. Teraz stało się jasne, iż przywódca Słońca
Arizony powrócił. Ani na sekundę nie wątpiłem, że rzekomy Tom
Gordon jest Tomem Lesserem, który zdołał bądź zebrać niedobitki swej
bandy, bądź zwerbować nowych ochotników, aby odzyskać łupy.
Najgorsze w tym było to, iż wiedział o naszej tu obecności.
— Myślę, Karolu — zacząłem — że Lesser powróciwszy, chyba z
Meksyku, udał się do doliny, gdzie stwierdził, iż skarb znikł.
Prawdopodobnie przypuszczał, że zabraliśmy wszystko. Dłużej nie miał
po co kręcić się po Arizonie, to było dla niego niebezpieczne. Przeniósł
się więc na teren Nowego Meksyku, najprawdopodobniej nie mając
jeszcze żadnego planu dalszego działania. Jakiś przypadek mu
dopomógł.
— Zgadzam się z tobą. Ale w tej sprawie istnieje wiele znaków
zapytania. Można by przypuszczać, że na przykład O’Brien zawędrował
do Doliny Śmierci, odkrył skarb, a później chwalił się swym odkryciem.
Co na to powiesz, Colorado?
— Nie bardzo pojmuję, o co tu chodzi? Co za skarb? Skąd się wziął? Nic
o tym dotąd nie słyszałem.
— To zrozumiałe — odparł Karol. — Zaledwie kilka osób zostało
wtajemniczonych. I dlatego proszę, Colorado, zachowaj tę informację dla
siebie.
I obaj opowiedzieliśmy całą historię Słońca Arizony. Traper słuchał z
uwagą, ale zdziwił się mniej, niż tego oczekiwałem. Zauważył tylko, iż
“bardzo różne rzeczy" wydarzają się w tych stronach.
— Teraz rozumiem, dlaczego O’Brien powinien być cały i żywy —
stwierdził. — Tak długo będzie żył, jak długo nie opisze dokładnie albo
nie doprowadzi ich do miejsca, w którym znalazł złoto. Sądzę, iż
wygadał się tylko o znalezisku, ale nie powiedział, gdzie tego dokonał.
Jego szczęście. Jeśli nadal będzie sprytny, zdoła przewlec sprawę. Tylko
na jak długo? Lękam się o Samuela...
— Bardzo ryzykują — zauważyłem. — Wlec jeńca taki szmat drogi.
Niechby tak natknęli się na kogokolwiek!
— Nieprawdopodobne, doktorze. Na tych pustkowiach?
— Przypuśćmy. Czy jednak z farmerem znajduje się jego żona i syn?
— Nie sądzę — odparł Colorado. — Pewnie trzymają ich gdzieś na
uboczu, jako zakładników. Na wypadek, gdyby O'Brien próbował uciec.
— A ci dwaj z obozowiska Apaczów? Po co tam się zjawili? A może to
nie byli ludzie Lessera? W głowie mi się przewraca z tego wszystkiego
— stwierdziłem samokrytycznie.
— Teraz znowu mój domysł, Janie — odparł Karol. — Przypuszczam, iż
Lesser wysłał swych ludzi, aby potwierdzili podejrzenia Małego Jelenia i
aby nas jak najdłużej zatrzymano. Sam tam nie poszedł, nie chciał,
abyśmy go poznali. Bo że Pehnulte odjechał, o tym musiał wiedzieć. Ale
z tego wniosek dość pocieszający.
— Nie widzę w tym nic pocieszającego.
— Lesser lęka się nas. Nie chce dopuścić do otwartej walki. Nic
dziwnego, że się tak wściekł usłyszawszy, że znowu bujamy na wolności.
— Ciągle nie pojmuję. Przecież Lesser nie mógł wiedzieć, że nas
schwytano i oskarżono o podpalenie!
— Nie tylko mógł, ale nawet musiał. Stawiam dolary przeciw orzechom,
ż
e kiedy Mały Jeleń zdybał nas przy zgliszczach farmy, ktoś z członków
bandy, (a może sam Lesser?) znajdował się w pobliżu.
Westchnąłem głęboko:
— Widać to tutejszy klimat tak na mnie działa, ale jeszcze nie wszystko
pojąłem. Gdybym całą sprawę opisał w jakimś modnym westernie, nie
uwierzyłby w nią chyba żaden z czytelników!
— Ech, doktorze — wtrącił się Colorado — samo życie stwarza sytuacje,
w prawdę których trudno uwierzyć. Wiem coś o tym.
— Czego jeszcze nie pojąłeś, Janie?
— W jakim celu człowiek Lessera, lub sam Lesser, czekał pod farmą?
— śeby sprawdzić, jak się zachowamy. Lesser musiał wiedzieć, że
gościmy u O’Briena. W godzinach, w których najspokojniej polowaliśmy
sobie nad rzeką, “ktoś" odwiedził Irlandczyka, i to ktoś mu znajomy.
O’Brien zapewne pochwalił się, jakich to gości ma w domu. Możesz
sobie wyobrazić, jak taka wiadomość zaskoczyła Lessera i przeraziła
jednocześnie. Ale nie w tym stopniu, by zrezygnował ze swego
zamierzenia. Ani go odłożył na później. Być może, że i tutaj nie czuje się
zbyt bezpiecznie i nie chce przedłużać swego pobytu. Postanowił więc
działać błyskawicznie, uprzedzając nasz powrót z polowania. Gdy
porwano irlandzką rodzinę, czekał z kolei na nas. To było sprytne
posunięcie, ani słowa. Pewnie chciał z kolei i nas porwać.
— Albo zastrzelić — dodałem.
— Nie sądzę — włączył się do rozmowy Colorado. — Gdyby kto znalazł
nasze trupy, sprawa stałaby się zbyt głośna.
— Przypuśćmy. Chociaż moim zdaniem podpalenie domu to również
“głośna" sprawa.
— Dom mógł spłonąć przypadkowo. Gospodarze się wynieśli. Nie
istnieje nawet ślad przestępstwa. Mniejsza zresztą z tym. Faktem jest, iż
Mały Jeleń nieświadomie bardzo dopomógł Lesserowi, biorąc nas do
niewoli. I Lesser, albo ktoś z jego ludzi, był tego świadkiem.
— Mogło tak być — odparłem. — Ale co teraz? Czy mamy go ścigać aż
do Arizony? To bardzo komplikuje nasze plany...
— Będziemy ścigać — odparł poważnie Karol. — Aż do skutku.
— I znowu zastępować szeryfów — powiedziałem zgryźliwie. — Jakby
ich tu brakowało...
— Są, są. Ale nie przemierzają tego kraju na koniach, tylko siedzą po
miasteczkach. Nie możesz temu się dziwić, Janie. Ostatecznie, pilnują
swoich podwórek.
— Chyba — zwrócił uwagę Colorado — nie jest dla nas najważniejsze,
co robią szeryfowie, a czego nie robią. Trzeba ścigać Lessera i schwytać
go, zanim znowu nie wyniesie się do jakiegoś Meksyku. Od tego
przecież zależy uwolnienie O'Briena. Nie wiem, jak wy, ale ja Samuela
nie zostawię w takim nieszczęściu.
— Ani my — stwierdził energicznie Karol.
— No właśnie. Musimy capnąć Lessera najpóźniej w Dolinie Śmierci,
kiedy będzie ładował swe skarby. W przeciwnym wypadku życie
O'Briena niewarte i złamanego centa! Pamiętacie drogę do tej doliny?
Przytaknęliśmy, a ja dodałem:
— śeby tylko nasz koniokrad i ten jego kumpel nie wygadali się przed
Lesserem, z czym to panu się zwierzyli. To by diabelnie zagmatwało
sprawę.
— Dam sobie zdjąć skalp — oświadczył traper — jeśli to kto potrafi, że
na ten temat nie pisnęli nawet słówka. Ze strachu przed swym szefem.
Nie, nie. Myślę nawet, że mnie po cichu nadal uważają za
nieszkodliwego dla nich człowieka. No, ale dość tych rozważań. Udamy
się prościutko śladami Lessera. śeby nie wiem jak kręcił, nie umknie.
Ruszajmy!
— Jeszcze chwilkę — powiedziałem. — Czy nie wspominałeś,
Colorado, że na farmę napadło trzech ludzi?...
— Być może nawet czterech. Ale to nie ja wspominałem, to powiedziały
tropy, trochę zamazane.
— Zgoda. Gdzie byli inni z tej bandy?
— Nie jestem jasnowidzem, doktorze. Proszę tego ode mnie nie
wymagać. Może o tym dowiemy się później.
Wzięliśmy konie za uzdy i wkroczyliśmy w las. Tropy były wyraźne i
odczytać je bezbłędnie, potrafiłby nawet greenhorn.
— To właśnie mi się nie podoba — stwierdził stary traper, gdy
wyraziłem zadowolenie z tego faktu. — Są zbyt dokładne. Bardzo
proszę, uważajcie na boki. Patrzcie pilnie na prawo i na lewo. Zwracajcie
uwagę na najdrobniejsze znaki. Jestem przekonany, że ten wyraźny trop
wyprowadzi nas na bezdroża.
Posuwaliśmy się przez coraz większy gąszcz krzewów i małych drzewek.
Jeden czy dwu uciekinierów mogło w takim miejscu wygodnie skręcić w
bok i anibyśmy zauważyli. Wytrzeszczaliśmy więc oczy, jak tego żądał
Colorado. Wreszcie wydostaliśmy się z zarośli, drzewa poczęły rzednąć.
Wskoczyliśmy na siodła i jechali stępa, a miejscami nawet kłusa. Dobrze
po południu daliśmy odpocząć zwierzętom. Na małej, szmaragdową
trawą pokrytej polance roznieciliśmy skromny ogieniek, a Colorado —
wierny swemu zwyczajowi — zanim usiadł, obszedł dokoła las.
Posiłek wypadł skromnie: resztki suszonego mięsa i suchary. Nie
mogliśmy przecież przewidzieć, że [wplatamy się w tragiczną przygodę
O’Briena, że w konsekwencji wielodniowego pościgu nie starczy nam
czasu na polowanie. Gdyby nie przymusowy pobyt wśród Apaczów,
którzy nas tak dobrze karmili, już dawno wyczerpałyby się nam resztki
zapasów.
— A gdyby jednak zapolować? — zaproponowałem gryząc bez apetytu
twarde jak kamień kawałki mięsa.
— Ba — odparł Karol — nie wolno nam ryzykować ani jednego strzału.
Ś
cigani usłyszą huk. Nieodpowiednia to pora.
Nie nalegałem więc. W kwaśnym humorze docisnąłem popręgów swego
konia. On przynajmniej nie mógł narzekać. Na każdym postoju miał
ś
wieżej trawy w bród.
Za polanką drzewa rosły coraz rzadziej, znikło wilgotne poszycie, spod
którego wyjrzała zbita, twarda ziemia, wydająca pod kopytami głuchy
odgłos. Trop, po którym dążyliśmy, nie był już tak wyraźny jak dawniej,
miejscami zanikał. I tylko doświadczone oczy pozwalały na jazdę bez
przystanków. Tak posuwając się minęliśmy ostatnie samotne świerki.
Teraz przed nami ciągnęła się bezkresna płaszczyzna jałowej gleby:
jakieś zrudziałe piaski, obłe pagórki, porosłe kolczastymi krzewami.
Gdzieniegdzie sterczał kaktus o dziwacznych kształtach, rozwidlający się
na kształt postawionego sztorcem widelca. Cała ta przestrzeń nawet w
blasku słońca sprawiała posępne wrażenie. Wstrzymaliśmy konie i
patrzeli na daleki horyzont. Nigdzie najdrobniejszego śladu człowieka
ani zwierzęcia, nigdzie zielonej plamy. Wszystko namalowaną zostało
przez przyrodę jednostajnym, szarobrązowym kolorem. Mimo woli
wzdrygnąłem się. Colorado milczał i rozglądał się dokoła ze skupioną
powagą.
— Niebezpieczne strony — odezwał się po chwili. — Prawie jak
pustynia. Zabłądzić łatwo, zginąć z pragnienia również. A poza tym:
skorpiony, jadowite pająki i żmije. Innej zwierzyny tu nie uświadczysz.
Nie to mnie jednak najbardziej martwi, ale brak wody w naszych worach,
a po drodze jej nie znajdziemy. I to długo. Niegdyś towarzyszyłem
karawanie osadników jadących przez te bezdroża. Tędy wiodła naj-
krótsza trasa, a przecież wlekliśmy się trzy dni. I przez trzy dni nie
widziałeś ani drzewka, ani najmniejszej trawki, ani przyzwoitego
zwierzęcia. Tylko sępy na niebie. Tfu! Diabelski to kraj, w sam raz
pasuje do Lessera i jego bandy. Pewnie dlatego wybrał sobie taką trasę.
— Zatrzymali się — przerwał mu Karol odejmując od oczu lornetkę.
— Widzisz ich? — zapytałem.
— Widzę ślady. Ziemia stratowana, jakby urządzali koński turniej.
Jedźmy.
Ruszyliśmy cwałem, aby po paru minutach takiej jazdy stwierdzić, iż
Karol nie mylił się. Siady były wyraźne, konie musiały tu stać dłużej, bo
piach został skopany dokoła, i to na dużej przestrzeni.
— Rozdzielili się — stwierdził Colorado — spójrzcie.
Zeskoczyliśmy z siodeł, aby przyjrzeć się odciskom kopyt. Trop
rozwidlał się prawie pod kątem prostym.
— Tu stali i naradzali się — zwrócił nam uwagę Karol. — Następnie
dwa konie odjechały w bok, reszta ruszyła prosto. Zagadka.
— Zagadkę rozwiążemy — stwierdził traper — ale rozdzielać się nie
będziemy. Wystarczy wybrać kierunek. Gdyby tak można odczytać trop
konia Lessera...
— Gdyby tak można — powtórzył Karol i zamyślił się chwilę. —
Colorado, wspominał pan, że nie ma tu ani odrobiny wody.
— W najbliższej okolicy na pewno nie. A dalej? Nie badałem tej pustyni.
Zaraz... poczekajcie, coś mi świta... Tak, słyszałem. Opowiadał mi
przewodnik karawany. Czy to bajka, czy nie bajka... nie wiem, ale gdzieś
w tych stronach ma stać jakiś dom... Gdzie?
— Podobno w samym środku tych bezdroży.
— Jak dom to i ludzie — powiedziałem.
— O ludziach nic nie wiem.
— Więc kto go i po co zbudował?
— Powiadano mi, że jakiś wariat ubzdurał sobie, że założy tu farmę.
Twierdził, że te piachy są niesłychanie żyzne, byle im dostarczyć
wilgoci. Zabrał się do kopania studni, sprowadził ludzi i materiały,
wzniósł budynki. Kosztowało go to sporo.
— I wody nie znalazł — wtrąciłem.
— Właśnie, że znalazł. Dokopał się, sprowadził pompę. Ale na budowę
kanałów irygacyjnych nie starczyło mu już pieniędzy. Któregoś dnia
zwolnił swoich pomocników, wsiadł na konia i odjechał. Podobno
budynki stoją po dziś dzień, suchy klimat świetnie je konserwuje. A
studnia z pompą jakoby nadal dostarcza wody. Paru śmiałków usiłowało
dotrzeć do zagrody, ale nie trafili. Tyle wiem. I jeszcze jedno: podobno
do tej opuszczonej chałupy jedzie się trzy, cztery dni. Ale co nam z tego?
Tak długo bez wody nie wytrzymamy. W głębi pustyni jest dwa razy
goręcej niż tu. Człowiek wypaca z siebie wszelką wilgoć, robi się suchy
jak szczapa i pada. Myślę, że to prawda. Gdy piasek się nagrzeje, pali jak
wielki piec pełen węgla. Nie mamy wody, nie mamy jedzenia. Czyżby
Lesser mógł się nam wymknąć? Musi być pewny swego, dlatego śladów
nie zacierał.
— Najpierw wybierzmy kierunek — zaproponował Karol. — Nie
możemy przez pustynię, skręćmy w prawo, za tym bocznym tropem. Tak
czy siak, zawsze znajdziemy się na śladach bandy.
— Zgoda. Skręcajmy.
Z miejsca ruszyliśmy galopem. Bure obłoczki kurzu wzbiły się w
powietrze. Po kilku minutach czułem, jak pył pokrywa mi twarz, jak
piasek trzeszczy w zębach i drapie za koszulą. Słońce poczęło palić nie-
znośnie, więc z utęsknieniem spoglądałem na czarną linię lasu, ciągnącą
się równolegle do kierunku naszej jazdy, w odległości dobrej mili. Ten
galop nie trwał jednak długo, bo oto Colorado raptownie wstrzymał
wierzchowca:
— Patrzcie! Zatarli, wszystko zatarli, spryciarze!
Nie mylił się. Zdeptana ścieżynka zginęła nagle wśród piasku i twardych,
wielkich grud gliny.
— Obwiązali koniom kopyta — stwierdził Karol.
— I pięknie za sobą zamietli — dorzucił Colorado. — Spodziewali się
nas.
Zeskoczyliśmy z siodeł. Nastąpiła najżmudniejsza część wyprawy.
Maszerowaliśmy zygzakiem, raz w prawo, raz w lewo, jak psy węszące
za zwierzyną. Trwało to długo, bardzo długo i... bezskutecznie. Zupełnie
jakby uciekający nagle zapadli się w ziemię lub frunęli w powietrze.
Nużyło mnie to szukanie, ale milczałem. Na szczęście Colorado widać
również się zniechęcił.
— Dosyć — powiedział przystając. — W ten sposób nic nie osiągniemy.
Trafiliśmy na sprytniejszych. Proponuję coś innego: wsiadajmy na konie
i jedźmy równolegle do linii lasu. Jeśli się nie mylę, w ten właśnie
sposób szybciej trafimy na urwany trop.
— Skąd taka pewność? — zapytał Karol. — Mogli skręcić z miejsca
wprost na pustynię.
— To nieprawdopodobne. Zastanówmy się chwilę: w jakim celu
rozdzielili się? Dlaczego tylko dwu ludzi zmieniło kierunek, a reszta
pojechała prosto? Czy po to, aby nas zmylić? Dlaczego pierwszy ślad nie
został zatarty, tylko ten boczny? No? Pomyślcie.
— Wygląda na to, iż uciekającym zależy, abyśmy gnali za nimi wprost
na pustynię — powiedziałem.
— Albo po prostu wiedzą, iż tym tropem i tak nie ruszymy — sprostował
Colorado.
— Ależ dlaczego?
— Dlatego, doktorze, że nie wolno zapuszczać się w te bezdroża bez
zapasu wody. Więc według ich kalkulacji jeśli nawet za nimi ruszymy,
wkrótce będziemy zmuszeni zaniechać pościgu. Właśnie z braku wody.
— Pięknie — odparłem — może i tak być, ale to wszystko nie tłumaczy
powodu odłączenia się od całej grupy dwu jeźdźców.
— Pojechali po wodę dla oddziału — mruknął Karol. — To oczywiste.
— Gdzież tu woda?! — wykrzyknąłem.
— A jednak musi być — stwierdził stary traper — albo ja nie umiem
myśleć prawidłowo. A jeśli tu jest źródło wody, to tylko w pobliżu
jakiejś kępy zieleni. Nie widzę w okolicy nic zielonego poza lasem. Z te-
go wniosek, iż źródełko czy jeziorko musi znajdować się albo na skraju
pustyni, albo nawet wśród pierwszych już drzew. Dlatego właśnie
proponuję jechać równolegle do lasu. Jestem pewien, że po pewnym
czasie na nowo ujrzymy zagubione tropy, jakem Co lorado!
Wskoczyliśmy na konie. Przed nami ciągnęła się ciągle ta sama pustynia,
zupełnie jałowa. Minęła godzina.
— Colorado — odezwałem się — wracajmy. To błędny trop.
— Wręcz przeciwnie, doktorze.
Zatrzymał raptem wierzchowca, zeskoczył z siodła, pochylił się i
podniósł z piachu jakiś drobiazg, który podał mi na otwartej dłoni. Był to
kawałeczek gałązki iglastego drzewa. Zielonej gałązki.
— Jak pan myśli, doktorze, skąd to się tutaj wzięło? Nie wyrosło
przecież, ani wiatr nie przyniósł z lasu. Zbyt daleko. Ot, po prostu ten
kawałeczek zieleniny oderwał się od miotły, którą zacierali ślad.
Naprzód, dżentelmeni!
Znaleziona gałązka była wystarczającym argumentem, aby popędzić
konie. Jeszcze kilkanaście minut jazdy i oto — porzucona gałąź, a za nią
wyraźny ślad kopyt.
— Wspaniale, Colorado! — zawołałem.
— Sza, doktorze. Nie tak głośno, jesteśmy zapewne niedaleko celu.
Od tego miejsca linia tropów wiodła nas coraz bliżej lasu, aż wreszcie
przeciął nam drogę zielony cypel. Tu puszcza werżnęła się w morze
piasków. Gdy podjechaliśmy, ujrzałem niewielkie jeziorko okolone
pasem liściastych krzaków. Woda była zimna i kryształowo czysta. Jakiś
podziemny nurt musiał zasilać ten zbiornik, bo odnalazłem tylko jego
ujście — małą rzeczułkę zwężającą się coraz bardziej, na koniec ginącą
nikłymi strużkami wilgoci w czerwonym piachu.
Ziemia dokoła została zdeptana: odciski butów i kopyt znaczyły kraniec
jeziorka, a potem ciągnęły się wzdłuż tej dziwnej rzeczki i dalej, hen w
głąb pustyni.
Samotny jeździec
Od chwili opuszczenia jeziorka minęły już dwa dni monotonnej jazdy.
Wiodły nas tropy. Raz wyraźne, innym razem ginące i mozolnie
odszukiwane. Dokoła ciągnęła się ta sama pustynia o ceglastobrudnej
barwie, gdzie nawet kaktus należał do rzadkości. Zapasy wody zebrane w
worki i manierki zmniejszyły się w sposób niepokojący. Pod koniec
drugiego dnia musieliśmy ograniczyć porcje. Chodziło tu przede wszyst-
kim o konie. Jeśli one padną z pragnienia, nigdy nie wydostaniemy się z
tych przeklętych bezdroży! Na szczęście wieźliśmy jeszcze sporo świeżej
trawy i zielonych liści. Za przykładem Colorado narwaliśmy tego, ile się
dało, i poupychali, gdzie się dało. Zieleninę wiozłem nawet w
kieszeniach swej myśliwskiej kurty, nie mówiąc już o jukach. Na jak
długo tego starczy? Z żywnością dla nas sprawa przedstawiała się gorzej.
Nie mieliśmy już ani kawałka mięsa, nawet suszonego, a jedynie
pemikan, suchary i kawę.
W smętnym nastroju kładłem się spać przy skąpym ogieńku roznieconym
z kilku zeschniętych drzazg kaktusa. A że Karol dowodził, iż w tych
stronach nocne ognisko to rzecz zbyteczna — nie ma tu drapieżników —
nocny chłód, jaki następował po dziennej spiekocie, dobrze mi się dawał
we znaki. Kuliłem się pod pledem, marząc o trzaskających złotym
płomieniem polanach. W wyniku — ledwo drzemałem, budząc się co
chwila zmarznięty na kość, i nocną wartę uznałem tym razem za
przyjemną rozrywkę.
Do białego ranka nie przytrafiło się nic godnego uwagi. Kiedy niebo
poczęło różowieć, zrobiło się jeszcze zimniej. Szczękając zębami
rzuciłem na prawie wystygły popiół resztki kaktusowych wiórów, roznie-
ciłem szybko ogień i — niepomny na nakazy oszczędnościowe —
nastawiłem wodę na kawę aż w trzech pełnych po brzegi naczyniach.
Moi towarzysze jeszcze spali. Kiedy woda zaczęła wrzeć, dość
bezceremonialnie ich zbudziłem. Byli tak zaspani i tak przemarznięci, iż
bez słowa protestu przyjęli z moich rąk wielkie kubki pachnącego
napoju. Ze słowami nagany spotkałem się dopiero podczas pojenia koni.
Wtedy mój postępek określił Karol jako szaleństwo, a Colorado
stwierdził zgryźliwie, że on sam jest bardzo wytrzymały na pragnienie,
jeśli jednak “ktoś inny" — tu zerknął na mnie — pocznie narzekać, niech
sobie przypomni własny nierozważny postępek. Na dalsze uwagi tego
rodzaju nie starczyło mu czasu, bo trzeba było jechać jak najszybciej.
Konie biegły rączo w rannym chłodzie i zanim słońce wspięło się na
szczyt nieba, przebyliśmy dobrych kilka mil. Taka szybka jazda była
możliwa dzięki zadziwiającej intuicji Colorado. Gdy tropy zacierały się,
a nawet raptownie nikły, nie zwalniał biegu, jakby instynktownie
przeczuwając ich kierunek, i po paru minutach znowu na nie trafiał. W
południe uczyniło się tak gorąco, że nie sposób było dalej wędrować.
Zatrzymaliśmy się w samym sercu bezkresnej płaszczyzny, rozglądając
się dokoła w poszukiwaniu chociaż skrawka cienia. Ale nigdzie ani
marnego drzewa, ani skały. Siedliśmy na piachu, rozpinając
nad sobą prymitywny namiot z derek podpartych strzelbami.
W ustach mi zaschło, język stwardniał na kołek, ale pomny na ranną
rozrzutność ani słowem nie wspomniałem o wodzie. Moi towarzysze
zapadli w głębokie milczenie.
Siedzieliśmy ponurzy i nieruchomi jak trzy posągi. Przez otwór
improwizowanego namiotu widziałem nasze biedne konie sterczące z
opuszczonymi łbami. Krople potu ściekały po ich karkach. Spoglądałem
na nie wzrokiem pełnym apatii, ciężko oddychając rozgrzanym
powietrzem. I właśnie wówczas zauważyłem, jak kościsty wierzchowiec
Colorado uniósł głowę. Wstrząsnął grzywą i cicho parsknął. Jego pan
również to zauważył, bo natychmiast się zerwał z ziemi i wybiegł
trącając jedną ze strzelb—podpórek. Namiot zawalił się. Ledwo
wygrzebałem się spośród zwojów sukna. I oto, co ujrzałem: na
pierwszym planie — Colorado z rewolwerem w dłoni, na drugim —
konie strzygące uszami, z rozdętymi chrapami i głowami wyciągniętymi
w kierunku wiatru, który nie przynosił ochłody, na trzecim planie, w dali
jaskrawo błyszczącej w słońcu — jakiś cień sunący w naszym kierunku.
Zmęczenie znikło. Chwyciłem za lornetkę:
— Jeździec — powiedziałem ochrypłym głosem.
— Tak to wygląda — przytaknął Colorado. — Ależ się wlecze...
— Może pada z pragnienia?
Podbiegłem do konia i wskoczyłem na siodło. Myśl, że zabłąkany
wędrowiec tuż prawie obok nas ginie z pragnienia, przywróciła mi siły.
Spiąłem wierzchowca do galopu i ruszyłem nie oglądając się.
Usłyszałem jeszcze głos Colorado:
— Ostrożnie, doktorze! To może być zasadzka..? Potem ogarnęła mnie
cisza martwej przestrzeni mącona tylko głuchymi uderzeniami kopyt.
Odległość szybko malała, aż to, co było dotąd sylwetką, cieniem, stało
się wyraźnym kształtem. Zbliżał się ku mnie koń. Bez jeźdźca. Z
opuszczonym łbem i cuglami, które wlokły się po ziemi. Zatrzymałem
się tuż przy nim. Sierść zwierzęcia znaczyły białe płaty piany, oczy miał
zamglone, niewidzące, a zad znaczyła czerwona, podłużna plama
zakrzepłej krwi.
Na pierwszy rzut oka łatwo było dostrzec, iż koń jest u kresu sił.
Poznałem to po drżeniu nóg i po całkowitej obojętności, jaką okazał, gdy
go zatrzymałem. Wiedziałem, iż nie ruszy się teraz z miejsca, a jeśli go
do tego zmuszę — padnie. Obejrzałem się. Moi towarzysze wciąż jeszcze
byli dość daleko. Zeskoczyłem z siodła, wyciągnąłem z juków płaski
garnczek, napełniłem go wodą zaczerpniętą z płóciennego bukłaka.
Niełatwo mi to poszło, bo mój własny wierzchowiec, poczuwszy wilgoć,
począł się kręcić w miejscu. Krzyknąłem, żeby się uspokoił, i
podsunąłem naczynie pod nozdrza nieszczęsnego wędrowca. Wciągnął
głęboko powietrze i zanurzył pysk w garnku. Opróżnił go szybko, potem
parsknął. To był dobry znak. Moi towarzysze nadjeżdżali. Dosiadłem
konia i ruszyłem dalej, nękany wyrzutami sumienia, że dla konia
zapomniałem o jeźdźcu.
Ś
lad był wyraźny. Biegł równolegle do tropów ściganych przez nas ludzi.
Ujechawszy z pół mili ujrzałem człowieka leżącego bezwładnie pod
samotnym kaktusem, w pyle pustyni. Kapelusz o szerokim rondzie
zsunął mu się z czoła i odsłonił głowę pokrytą gęstym, siwiejącym
włosem.
Ukląkłem przy nim, chwyciłem za przegub ręki. Nie wyczułem tętna.
Rozpiąłem kurtę — rozchylona koszula była mocno skrwawiona. Ten
człowiek wcale nie zginął z pragnienia. Padł od kuli!
Jednakże nic tu nie wskazywało na walkę, nie dostrzegłem na piachu
nawet śladów pogoni. Więcej nawet — stwierdziłem, iż wierzchowiec
zabitego od dawna już posuwał się stępa. Prawdopodobnie bardzo długo
niósł na grzbiecie nieprzytomnego człowieka, który wreszcie —
osłabiony upływem krwi i żarem lejącym się z nieba — spadł z siodła.
Colorado nadjeżdżał cwałem. Zdumiałem się widząc, jak pobladł mimo
opalenizny.
— Roger Drake! — krzyknął ściągając cugle koniowi, a potem stając
obok mnie, powtórzył:
— Roger Drake. Któż by się spodziewał...
— Pan go znał? — zapytałem i w tej samej chwili zdałem sobie sprawę z
bezsensowności tych słów.
— To stare dzieje, doktorze. Co z nim?
Rozłożyłem bezradnie ręce:
— śaden lekarz nie pomoże...
— Na to mu przyszło — szepnął, a później, zwracając się do mnie i do
Karola: — Szukałem go przez dwadzieścia lat...
Ukląkł przy leżącym i dodał tonem usprawiedliwienia:
— Muszę przeszukać ubranie. To ważne.
Staliśmy nieruchomi, gdy Colorado drobiazgowo badał kieszenie
skórzanej kurtki.
— Nie ma nic — stwierdził. — Woreczek z tytoniem i fajka. Szkoda.
Nie potrafiłem odgadnąć, czego poszukiwał stary traper i czego to mu
było “szkoda".
Straciliśmy sporo czasu na wykopanie grobu, bo chociaż ziemia była
piaszczysta i miękka, nie mieliśmy łopaty. Musiały ją zastąpić nasze
dłonie.
Kiedy wreszcie przy samotnym kaktusie wyrósł malutki pagórek,
siedliśmy wokół, śmiertelnie zmęczeni. Bezlitosne słońce prażyło
ogniem. Dyszałem jak
ryba wyjęta z wody. Wierzchowce stały nieruchomo i tylko słychać było
cichy szelest ziarenek piasku przesypującego się w lekkich podmuchach
skwarnego wiatru.
— To byłoby zabawne — odezwał się nagle Colorado. — Byłoby
zabawne, gdybyśmy właśnie przez niego — wskazał palcem na kopczyk
— musieli tu zginąć. Widział pan jego twarz, doktorze?
Skinąłem głową.
— I co pan o niej może powiedzieć? ,
Przypomina wizerunki rzymskich patrycjuszów, tyle w niej jakiejś
godności — odparłem zapominając, iż traper mógł nigdy nie słyszeć o
Rzymianach, a tym bardziej o patrycjuszach.
Ale on skinął tylko głową i dodał ku memu zdumieniu.
— Właśnie, wygląda jak podobizna Juliusza Cezara odbita na starej
monecie.
— Ktoś bliski?...
Machnął przecząco ręką:
— O, nie! Nie uwierzycie, że ten człowiek o tak dostojnym obliczu
wciągnął do piekła więcej ludzi, niż miał włosów na głowie. Wszystko w
nim było kłamliwe i oszukańcze. A twarz najbardziej. Sam się o tym
przekonałem, szkoda, że tak... późno.
Ostatnie słowa wypowiedział już szeptem. Nie pytałem więcej, a Karol
krótko zagadnął:
— Ruszamy?
— Natychmiast. Wody coraz mniej, a amatorów na nią przyrosło. Pan
napoił tego konia, doktorze — stwierdził. — Piękne zwierzę, kiedy
indziej bardzo bym się z takiego nabytku ucieszył. Sprawdźmy juki.
Może zdradzą nam, dlaczego strzelano do tego człowieka.
Począł nerwowo odpinać paski. Zawartość juków okazała się
zdumiewająca: jeden z nich został wypchany po brzegi monetami. Były
to meksykańskie pieniądze, niektóre już dawno wyszłe z obiegu, z po-
dobizną głowy cesarza Maksymiliana lub jeszcze starsze, opatrzone
dziwacznymi hieroglifami. Zupełnie jakby pochodziły z okresu
pierwszych konkwistadorów. I wszystkie złote. Zagłębiłem rękę po
łokieć i z głębi wyciągnąłem kilka francuskich ludwików.
— Sprawa się wyjaśniła — powiedziałem. — Dlatego go zabito.
— Ale czemu nie ścigano? — zagadnął Karol.
— On chyba obrabował muzeum — powiedział Colorado.
Ogarnęło mnie niedobre przeczucie. Spojrzałem na Karola. Oglądał w
skupieniu błyszczący krążek.
— Zajrzyjmy do drugiego z juków.
Odpiąłem szybko paski. Odchyliłem skórzaną klapę, sięgnąłem ręką w
głąb i wyciągnąłem półokrągłą zausznicę, złotą, wysadzaną błękitnymi
kamieniami. Nie znam się na tych rzeczach, ale sądząc po wykonaniu,
przedmiot musiał być bardzo stary.
— Obawiam się, Karolu, że ktoś jeszcze poza O’Brienem odkrył skarb
Lessera.
— Być może, Janie.
— Może? — krzyknąłem. — Przecież w Dolinie Śmierci oglądaliśmy
podobne klejnoty.
— Podobne nie znaczy te same. Trudno coś twierdzić przed
sprawdzeniem.
— A więc powinniśmy jechać do Doliny Śmierci. Najpierw O’Brien, a
teraz jeszcze to! Wydaje mi się, że w ten sposób nigdy nie dotrzemy do
granic Meksyku.
— Patrzcie — Colorado wydobył na światło słoneczne lśniącą broszę.
— Roger Drake miał nosa. Wiedział, co zabierać. Co chcecie z tym
uczynić? — zwrócił się do nas. — Nie będziecie chyba odwozić
wszystkiego do Doliny Śmierci. Nie pora teraz na to. I czy to na pewno
jest skarb “waszego" Lessera?
Wyjaśniłem, iż przedmioty te bardzo przypominają to, co znaleźliśmy w
dolinie. I że moim zdaniem...
— Ot, fantaści — przerwał mi. — Nie mogliście od razu wszystkiego
stamtąd zabrać? Nie byłoby teraz wątpliwości, a biedny Samuel nie
wplątałby się w taką kabałę.
Więc znowu opowiedziałem, że gdy znaleźliśmy skarb, postanowiliśmy
nic nie zabierać, a wielkie bogactwo przeznaczyć na jakiś wspólny cel.
Colorado wzruszył ramionami:
— Strzeliliście głupstwo. Niejeden sądzi, że jak coś zakopie, to już tego
sam diabeł nie odkryje. A wiadomo: jak człowiek schował, człowiek
odnajdzie. Martwcie się teraz sami. Ja tylko pytam: co chcecie z tym
robić? Jeśli macie zamiar wieźć z sobą, umywam od wszystkiego ręce.
— Ależ Colorado! — zawołałem. — Co pan ma na myśli?
— Myślę, że ścigamy bandytów i że jeszcze możemy się znaleźć w nie
lada tarapatach, a to — wskazał na rozwarte juki — przysporzy nam
kłopotów. Zrabowane diabelskie złoto! Nie, nie! Ja z tym nie pojadę. Na
dobrą sprawę konia należałoby również tu zostawić, ale mi żal
zwierzęcia. Wierzcie mi, mam dobre doświadczenie. Musimy to zakopać,
natychmiast. Właśnie tu, przy tej mogile. Czekam na waszą decyzję.
Spojrzałem na Karola, Karol spojrzał na mnie:
— W tym, co mówi Colorado, jest sporo słuszności. Zakopmy —
powiedział.
— A jeśli to jest część skarbu Lessera? — zaprotestowałem.
— To wrócimy tu później.
Nie sprzeciwiałem się dłużej.
W chwilę później musiałem wziąć udział w mozolnym grzebaniu
nowego dołka. Kiedy uznaliśmy go za odpowiednio głęboki, cisnęliśmy
weń oba juki i dokładnie zasypali. Pomyślałem wówczas, że dopóki
widnieją nasze i tych, których ściągamy, tropy, trafić do tego miejsca nie
będzie trudno. Kiedy jednak wiatr zawieje ślady i wyrówna grobowy
kopczyk, nikt nie odnajdzie zakopanych kosztowności.
Ruszyliśmy w dalszą drogę. Zająłem miejsce na końcu naszej małej
kawalkady, wiodąc na długiej uździe konia Rogera Drake. Kim on był?
— myślałem. — Co go łączyło z Colorado? Ale przede wszystkim: w
jaki sposób wszedł w posiadanie złotych monet i drogocennych
wyrobów? I czy to część skarbów Lessera?
Nad wieczorem, gdy słońce poczęło sięgać horyzontu, dostrzegliśmy w
dali szare, zamazane zarysy jakiejś budowli czy też wzniesienia. Z takiej
odległości nie sposób było stwierdzić.
Zatrzymaliśmy; się na chwilę, aby napoić konie odrobiną wody. Wtedy
Colorado, który miał z nas wszystkich najlepszy wzrok, poprosił mnie o
lornetką i długo przyglądał się zagadkowym kształtom.
— To jest dom — stwierdził. — I to nie jeden, lecz parę zabudowań. Nic
innego, jak tylko zagroda tego zwariowanego rolnika. A skoro
zabudowania, to i woda. W tych stronach nie istnieje żadna inna chałupa.
Z tego wniosek: dalej jechać nie możemy. Być może Lesser z
towarzyszami odpoczywają teraz na farmie. Szybko by nas dostrzegł.
Zeskoczył z siodła, wyjął z juków zaostrzony palik, wbił go obcasem
buta w ziemię, zarzucił swemu koniowi koniec lassa na szyję, a drugi
przywiązał do kółka.
Postąpiliśmy podobnie.
— Colorado — zapytałem w pewnej chwili, gdy siedząc na kopczyku
piachu zapaliliśmy fajki — skąd pan wie o Juliuszu Cezarze? Na prerii
tego nie uczą.
Zaśmiał się cicho, pyknął kłębem dymu:
— Myśli pan, doktorze, że ja zawsze wędrowałem prerią?.
Dom na pustkowiu
W miarę jak niebo ciemniało, robiło się coraz chłodniej. Pozbawiona
roślinności naga płaszczyzna bardzo szybko traciła ciepło. Nim pierwsze
gwiazdy ukazały się na niebie, począłem szczękać zębami. Rozwinąłem
koc i otuliłem się nim dokładnie. Skulony, oparłem głowę na podgiętych
kolanach i w tak niewygodnej pozycji zapadłem w jakąś półdrzemkę.
Kiedy mnie zbudzono, rozprostowałem zdrętwiały kark i ujrzałem nad
sobą niebo czarne jak atrament, usiane srebrnymi punkcikami. A że
właśnie wypadł nów, noc była dość ciemna, sprzyjająca naszym
zamierzeniom.
Wsiedliśmy na konie i ruszyli, już nie zważając na ślady, wprost na
dalekie budynki rzekomej farmy. Tam przecież — jak twierdził Colorado
— znajdowało się jedyne w tych stronach źródło.
Jechaliśmy powoli, jeden obok drugiego, aby nie pogubić się w
ciemnościach. Skorzystałem z tej okazji i zapytałem półgłosem:
— Kto do niego strzelał?
Stary traper natychmiast pojął, o kogo pytam.
— Mógł go zabić każdy, na dobrą sprawę. Tylu ludzi oszukał, łatwiej mu
było o wroga niż komukolwiek na świecie. Myślę jednak, że wdał się w
zwadę
z kimś z grupy Lessera. Kogóż innego, u licha, spotkałby na tym
pustkowiu?
— Dlaczego go nie ścigali? Takie bogactwo!
— Nic o tym nie wiedzieli — wtrącił się Karol. — Nie wyobrażam sobie,
aby Lesser ujrzawszy, co znajduje się w jukach, wypuścił z rąk zdobycz.
— A powód strzelaniny?
— Nie miał prawdopodobnie żadnego związku z tym, co wiózł Drake.
Tylko w ten sposób można wszystko wytłumaczyć.
— Wielki Bóbr ma rację — mruknął Colorado. — Od samego początku
tak myślałem, ale dajmy spokój tym rozważaniom, lepiej popatrzcie
przed siebie.
Z dalekich ciemności mrugał teraz ku nam złotawy punkcik.
— Światełko — powiedział Karol. — Tam ktoś jest.
— Zejdźmy z koni — zarządził Colorado. — Kawałek drogi piechotką
dobrze nam zrobi.
Teraz wędrowaliśmy jeden za drugim. Na koniec doszliśmy tak blisko, iż
złotawy punkcik urósł do rozmiarów sporego kwadracika.
— Tu zostawimy konie — odezwał się Colorado. — Pod pana opieką,
doktorze. Jeśli pan usłyszy strzelaninę, proszę wskoczyć na siodło i
dobrze wytrzeszczać oczy. Kto wie, może zajdzie konieczność szybkiego
wycofania się z tego miejsca. Gdyby przypadkiem wylazł na pana jakiś
obcy człowiek, proszę natychmiast uciekać.
— Z trzema końmi luzem? Jak pan sobie to wyobraża, Colorado?
— Zostawi pan nasze wierzchowce i tego znalezionego. Przydadzą się
nam później. Jeśli wpadniemy, oczywiście. Pana w tym głowa, aby
ruszyć, jak tylko będzie możliwe, naszym tropem i pomóc w odpowied-
niej chwili.
Westchnąłem głęboko, a Karol roześmiał się półgłosem:
— Colorado snuje ponure przypuszczenia. Nie przejmuj się tym, Janie.
Nie widzę powodów, dla których mielibyśmy wpaść w łapy zbirów. No,
idziemy!
Przez krótki czas dostrzegałem ich czarne sylwetki, później zakryła je
noc. Siadłem na piasku z oczami zwróconymi na dalekie źródło światła,
nastawiając dobrze uszu. Ale noc była cicha, a szelest kroków moich
towarzyszy umilkł po kilku sekundach.
Dłużyło mi się nieznośnie. Czułem się jak samotny patyk na pustyni lub
jak kołek w płocie, któremu powyrywano wszystkich sąsiadów. Niewiele
brakowałoby, a zapadłbym w drzemkę. śeby temu zapobiec, podniosłem
się i począłem wolno krążyć dokoła gromadki koni. Tak minęła godzina i
nic się nowego nie wydarzyło. Na koniec jednak wydało ma się, iż słyszę
daleki, przytłumiony tętent. Padłem plackiem i przyłożyłem ucho do
ziemi. Odgłos umilkł. Podniosłem do oczu lornetkę. W niczym mi to nie
pomogło, tylko daleki blask padający z okna stał się wyraźniejszy. Gdy
tak cisza trwała nadal, doszedłem do wniosku, iż padłem ofiarą złudzenia
słuchowego. Jakżeż mi się dłużyła ta noc! Zapaliłem fajkę, co było dużą
nieostrożnością, bo zapach dymu na otwartej przestrzeni, zwłaszcza w
porze nocnej, niesie się bardzo daleko. Fajka pozwoliła mi czuwać z
napiętą uwagą aż do chwili, w której ujrzałem przed sobą cień
czarniejszy od nocy, zbliżający się wolno w moim kierunku. Stanąłem za
swoim koniem, gotów do skoku na siodło. Czekałem natężając oczy. Po
chwili cień stał się wyraźną sylwetką człowieka. Jeszcze chwila, a
rozpoznałem Karola. Nie będę ukrywał, iż westchnienie ulgi wyrwało mi
się z piersi.
— Idziemy, Janie.
Wzięliśmy konie za uzdy, ale z mustangiem Colorado wydarzyła się
rzecz kłopotliwa. Nie chciał ruszyć z miejsca. Próbowaliśmy na różne
sposoby zmusić do tego uparte zwierzę. Nic nie wychodziło. Wreszcie
Karol znalazł sposób: zagwizdał parokrotnie, za każdym razem
zmieniając wysokość tonu, aż wreszcie trafił na właściwy, bliźniaczo
podobny do gwizdu Colorado. Poskutkowało.
— No i jak tam? — zapytałem, kiedy wlekliśmy się przez piachy.
— Znakomicie. Domyślasz się zapewne, iż Lessera już nie zastaliśmy.
Ale za to spotkaliśmy dwu drabów spod ciemnej gwiazdy. Oczywiście
udawali niewiniątka, zabłąkanych podróżnych, ale gdy odkryliśmy... no,
zgadnij?
— Nie zgadnę, mów dalej.
— Dobrze. Otóż we wnętrzu stodoły, bo tam jest stodoła, znaleźliśmy
ż
onę O'Briena z synem. Całych i zdrowych, chociaż wymęczonych i
wymizerowanych. Dziwny człowiek z tego Lessera. Więźniami opieko-
wano się dość troskliwie, sami to przyznali.
— Rzeczywiście — mruknąłem. — Ale nie przekonasz mnie, że Lesser
to dżentelmen. Co to, to nie! Po prostu pragnie mieć zakładników całych
i zdrowych. Tym trzyma w szachu O’Briena.
— Zgadzam się. Uważaj teraz, Janie. Ten zwariowany farmer pokopał tu
jakieś doły.
Zwolniliśmy jeszcze bardziej kroku, nie tyle z obawy o siebie, ile o
konie. Wreszcie wkroczyliśmy w smugę światła. Widziałem już wyraźnie
zarys okna i ścianę budynku. Usłyszałem, jak skrzypnęły drzwi i nowa
ś
cieżka blasku padła nam pod nogi. Ujrzałem na niej Colorado.
— Jesteście?
— A jakże — odparł Karol. — Razem z całą stadniną.
Teraz druga osoba wyszła przed budynek.
— To ty, George? Pomóż wprowadzić zwierzęta. Poszliśmy kawałek
dalej, omijając jasny kwadrat drzwi. Przed bramą następnego budynku
George zabrał mi konia.
— Tędy, tędy — usłyszałem głos Karola.
Chwycił mnie za rękę i powiódł wprost do wejścia. Przekroczyłem próg.
Wnętrze przedstawiało się nieco ponuro. Niska izba prawie pusta. Jedyne
umeblowanie stanowiły dwie ławy i wąski stół między nimi. Na stole
sterczała wielka, staroświecka lampa naftowa, rzucająca dokoła mdły
blask. Ale światła dodawały potężne polana buchające złotym
płomieniem we wnętrzu obszernego, z kamienia spojonego kominka.
Nad ogniem, na haku wbitym z boku, wisiał żelazny, mocno okopcony
sagan, we wnętrzu którego coś bulgotało. W takich garach duszono ongiś
potrawki z wiewiórek, ulubiony przysmak osadników Nowej Anglii.*
Pociągnąłem nosem. Pachniało wcale przyjemnie. Poczułem nagle głód,
ale przede wszystkim zapragnąłem napić się wody. Dostrzegłem wiadro i
począłem rozglądać się za jakimś kubkiem.
— Dobry wieczór, doktorze. Odwróciłem się.
— Kubek stoi na oknie, proszę wziąć.
Nowa Anglia — Taką nazwę nosiły pierwsze kolonie założone na wybrzeżu Atlantyku. W
skład ich wchodził m. in. obecny stan Massachusetts.
Woda była zimna, o lekko metalicznym smaku. Wyglądało na to, iż
niedoszły rolnik dokopał się mineralnego źródła.
— Dziękuję — powiedziałem odetchnąwszy głęboko. — Jak się pani
czuje?
Chyba nie potrzebuję wyjaśniać, kim była jedyna w tym pustym domu
kobieta. Niewiele z nią rozmawiałem podczas krótkiego pobytu w
zagrodzie O'Briena. Stała teraz przede mną w złotawym blasku płomieni,
wysoka i szczuplejsza, niż mi się dotąd wydawało.
— Jakoś dałam sobie radę — odpowiedziała. — Oni nie byli źli.
— Jednakże... taka długa jazda..
Roześmiała się:
— Od dziecka jeżdżę konno. To był drobiazg. Martwię się tylko o Sama,
ale go przecież uwolnicie?
— Po to tu jesteśmy — wpadł jej w słowo Colorado wchodząc do izby.
Westchnęła:
— Co się dzieje w naszym gospodarstwie? Wszystko zmarnieje, jeśli to
potrwa dłużej.
Zerknąłem na Colorado. Pani O'Brien nie wiedziała, że jej dom padł
ofiarą ognia. A więc rację miał Karol przypuszczając, iż pożar wybuchł
już po porwaniu gospodarzy.
Colorado głośno odetchnął, spojrzał kobiecie prosto w oczy i rzekł:
— Nie ma tu co ukrywać, chałupa spłonęła.
— Co?! Spalili ją? Łotry! A zawsze powtarzałam Samuelowi, żeby nie
jeździł do Santa Rosa. Całe zło z tego poszło...
Oczekiwałem, że teraz pocznie lamentować. Nie byłoby w tym nic
dziwnego. Strata takiego dorobku była przecież wystarczającym
powodem. Omyliłem się jednak. Nieoczekiwanie zapytała:
— Pewnie jesteście głodni? — i nie czekając odpowiedzi dodała: —
Siadajcie, zaraz podam.
Spełniliśmy jej życzenie, a po chwili przyłączyli się do nas Karol i
George. Dopiero teraz Colorado wyjaśnił prawdopodobną przyczynę
pożaru. Zareagowała na tę wiadomość w sposób dla mnie nieco zaska-
kujący:
— A więc jednak nie są oni tacy źli. Przyjemnie o kimś pomyśleć, że jest
lepszy, niż się wydawał.
Pani O'Brien widać nie bardzo wzięła do serca stratę dobytku. Być może
Samuel był — zgodnie z opinią Colorado — nie byle jakim kutwą i miał
odłożoną sporą sumkę. Być może, iż jego żona zaliczała się do osób
niełatwo dających wyprowadzić się z równowagi. Kobieta, która zniosła
ogromny trud pionierskiego okresu gospodarki osadniczej, w niczym nie
mogła przypominać mieszkanek “ucywilizowanego" wschodu Ameryki.
Nie każda przecież potrafiła zdecydować się na rozpoczęcie nowego
ż
ycia na tych pustych przestrzeniach i wytrwać. Ale skoro wytrwała —
niełatwo było ją złamać.
Podała nam na blaszanych talerzach mięso pokrajane w drobne kawałki,
podlane gęstym sosem.
— Potrawka, doktorze — zauważył Colorado. — Prawdziwa antylopa.
Odkryłem tu spiżarnię doskonale zaopatrzoną. Dom musiał być od
dawna kryjówką bandy.
— A my siedzimy sobie spokojnie jak w centrum Nowego Jorku —
wtrąciłem.
— Bez obawy, doktorze. Dobrze wszystko spenetrowałem. Oni odjechali
jeszcze o zmierzchu. I nie wrócą aż za kilka tygodni. Jeśli ich wcześniej
nie capniemy.
— Skąd taka pewność?
— Z wypowiedzi tych dwu drabów. Są mrukliwi, lecz coś niecoś
zdołałem od nich wyciągnąć.
— Jakich drabów?
— Już ci mówiłem o tym, Janie — wtrącił Karol. — Chodzi o tych
strażników, którzy pilnowali panią O'Brien i jej syna.
— A jakżeście ich znaleźli?
— Niech powie Colorado — odparł Karol. — Nie będę odbierał mu tej
przyjemności.
Uśmiechnął się, ale Colorado zachował powagę na twarzy.
— Oczywiście, że opowiem — odparł. — Tylko trochę się pokrzepię.
Nareszcie jakieś prawdziwe jedzenie.
Pokrzepiał się dość długo, wreszcie odstawił na bok parokrotnie
napełnianą miseczkę. Po czym zwrócił się do George'a:
— Weź, chłopcze, jaką pukawkę i zobacz, jak się czują nasi jeńcy. Przy
okazji nakarm konie. W stajni leży kilka worów kukurydzy. I obejdź
dokoła budynki. Nie szkodzi popatrzeć. No, idź, mój chłopcze.
Dopiero teraz dowiedziałem się, jaki był przebieg nocnej wyprawy
Karola i Colorado. Pod same zabudowania dotarli bardzo szybko i bez
przeszkód. Psów tu nie było. Potem zajrzeli przez okienko, właśnie to
oświetlone, i dostrzegli wewnątrz izby dwu mężczyzn. Jeden z nich był
zajęty krajaniem mięsa, drugi rozpalał ogień w kominku. Okno było
szczelnie zawarte i żaden odgłos rozmowy nie docierał na zewnątrz.
Karol i Colorado wartowali pod tym oknem przez jakiś czas. Nie byli
pewni, czy ci dwaj mężczyźni są jedynymi mieszkańcami farmy.
Jednakże nikt więcej nie wszedł do wnętrza domu. Zdecydowali się
obejść wszystkie zabudowania. W tej wędrówce posuwali się wzdłuż
ś
cian. W mieszkalnym domu było zapewne więcej pokojów, bo natrafili
jeszcze na dwa otwory okienne, pozabijane deskami. Do domu prawie że
przytykał drugi budynek. Przyłożyli uszy do ściany i usłyszeli lekki tupot
i parskanie. Colorado chciał uchylić wielkie, podwójne wrota, nie mógł
jednak tego dokonać bez odsunięcia potężnego, żelaznego rygla.
Obawiając się więc hałasu, zaniechał swego zamiaru. Poszli dalej. Za
stajnią wznosił się nieco niższy budynek, również bez okien, z drzwiami
zaopatrzonymi w zamek. Karol próbował je otworzyć, bez rezultatu.
Obeszli więc dokoła całe zabudowania, posuwając się ostrożnie,
przystając co kilka kroków i nasłuchując. Gdy przebyli większą część
powrotnej drogi, usłyszeli lekkie skrzypienie, jakby źle naoliwionych,
zardzewiałych zawiasów. Przystanęli. Smuga blasku przecięła im drogę.
Usłyszeli obcy głos:
— Przyniosę wody...
Czyjeś kroki zaszurały po piasku. Przylgnęli do ściany. W blasku
padającym przez uchylone drzwi ujrzeli człowieka, jak z wiadrem w ręku
zmierzał wprost przed siebie i po chwili zniknął w ciemnościach.
Colorado odczekał chwilę i ruszył za nieznajomym, aby — jak się
wyraził — “uspokoić go". Poszło mu to bez trudu: podszedł z tyłu i
uderzeniem pięści ogłuszył. Ręce związał mu jego własnym pasem, a
nogi — chustką zerwaną z szyi nieprzytomnego. Po czym wrócił do
Karola. Drzwi domu były nadal otwarte. Postanowili nie czekać dłużej.
Jeniec mógł w każdej chwili odzyskać przytomność i uwolnić się z
prymitywnych więzów. Karol stanął tuż za drzwiami i popchnął je lekko.
Zaskrzypiały przeraźliwie.
— To ty, Ralf? — ozwał się głos z wnętrza izby. — Co tam robisz?
Brak odpowiedzi jakoś nie zaniepokoił pytającego. Więc po paru
sekundach Karol powtórzył swój manewr. I tym razem bez rezultatu.
— Wówczas — opowiadał Colorado — poradziłem Wielkiemu Bobrowi,
aby zastukał. Poskutkowało. Z głębi budynku wyskoczył jegomość z
pukawką w ręku. Dosłownie osłupiał, jak zobaczył pańskiego
przyjaciela, doktorze. Oniemiał na kilka sekund, wreszcie wrzasnął:
— Czego?!
— Tam leży jakiś człowiek — powiedział mu Wielki Bóbr.
— Człowiek? — powtórzył i uczynił kilka kroków przed siebie. W ten
sposób znalazłem się akurat za jego plecami. Chwyciłem go za szyją.
Niezbyt mocno. Tyle, ile potrzeba. Nawet nie krzyknął.
Z dalszej opowieści wynikło, że moi towarzysze obu jeńców przenieśli
do izby, skrępowali starannie lassami i dokładnie ich przeszukali. Nie
znaleźli nic poza jedynym kluczem. Do których drzwi mógł pasować?
— Natychmiast przypomniałem sobie o wejściu do budynku
przylegającego do stajni — mówił Colorado. — I co powiecie? To był
właśnie odpowiedni klucz. A kto był za drzwiami? Lucy i George. No, to
wszystko.
— A gdzie jeńcy? — zapytałem.
— W sąsiednim pokoju. Wrócili do przytomności i są łagodni jak
baranki. Przenieśliśmy ich tam, żeby nam nie przeszkadzali. Nawet
rozmawiałem z nimi. Najpierw twierdzili, że nie znają żadnego Lessera.
Kiedy ich zapytałem, czy ten Lesser nie ma przypadkiem drugiego
nazwiska, nabrali wody w usta. Wówczas pouczyłem obu łagodnym
tonem, iż w ten sposób szykują sobie postronek na szyje. Dopiero
wówczas puścili nieco pary. Zapytali, co im zarzucam. Odparłem, iż
napad i porwanie, co w tych stronach równa się dwóm stryczkom.
Przerazili się. Poczęli przysięgać, że są biednymi traperami, że sobie w
tym opuszczonym domku obrali chwilową siedzibę, że — na koniec —
przed paru dniami przyjechała tu grupa jeźdźców ścigająca jakichś
bandytów. Ci ludzie powierzyli ich pieczy dwu jeńców: żonę i syna
herszta bandy. Kazali ich pilnować jak oka w głowie, póki tu nie
powrócą... Znudziło mi się wysłuchiwanie tych bajeczek. Jutro będzie
okazja porozmawiać z nimi dłużej.
— A co z Samuelem? — zapytałem. — Dlaczego go porwano? Czy pani
coś o tym wie?
Okazało się, iż żona farmera była bardzo dokładnie zorientowana w całej
sprawie. Oto, czego dowiedzieliśmy się od niej:
Samuel O’Brien udał się pod koniec zimy z Nowego Meksyku do
Arizony, aby nabyć od Nawajów kilka sztuk owiec. Uważał, iż tylko ten
gatunek najbardziej nadawać się będzie do hodowli w podobnych dla
obu terytoriów warunkach klimatycznych. śona proponowała, aby zabrał
kogoś do pomocy. Nie chciał, powiedział, że to tylko niepotrzebny
wydatek. W czasie swej samotnej wędrówki, będąc już u celu, zabłądził.
W jakiejś bezludnej dolinie zaskoczyła go — rzecz niezwykle rzadka w
tamtych stronach — gwałtowna burza połączona z ulewnym deszczem.
Schronił się wraz z koniem w odkrytej przypadkowo, obszernej grocie.
Lało bez przerwy tak, jak gdyby wodospad Niagary nagle zawisł nad
Arizoną. Kiedy wreszcie ustał ten potop, farmer musiał kilka godzin
przeczekać, aż spłyną rwące potoki, jakie utworzyły się na dnie doliny.
Tak zastała go noc. Dopiero o świcie opuścił grotę. Posuwając się
wzdłuż krawędzi stromego grzbietu doliny, zauważył nagle w głębokiej
zapadlinie wymytej przez wodę wierzch drewnianej beczki. Zeskoczył z
konia, oderwał pokrywę i zamarł z wrażenia spojrzawszy do wnętrza.
Było wypełnione złotymi monetami. Napakował ich, ile mógł, do juków
siodła i kieszeni swego ubrania. Z kupna owiec natychmiast zrezygnował
bojąc się podróżować z takim bogactwem. Zasypawszy znalezisko, jak
mógł najlepiej, i porobiwszy znaki na sąsiedniej ścianie skalnej, ruszył w
powrotną drogę. Szczęście mu sprzyjało, bo gdy opuścił dolinę i nie
bardzo wiedział, w jakim kierunku powinien jechać, napotkał
wędrownego eksplorera. Ten udzielił mu dokładnych informacji, a nawet
kawałek drogi podprowadził.
O'Brien wrócił na farmę pełen dumy z dokonanego odkrycia. Wraz z
ż
oną i synem dokonali przeglądu przywiezionych monet. Rozczarowali
się nieco, ponieważ żadna z nich nie znajdowała się już w obiegu.
Należało je sprzedać. Ale komu i gdzie? W niedalekim miasteczku Santa
Rosa znajdował się mały kantor bankierski. Jednakże O'Brien obawiał
się, iż tego rodzaju transakcja obudzi niebezpieczne zainteresowanie jego
osobą. Tymczasem więc przywieziony skarb zakopał w ziemi, w pobliżu
domu. Cała rodzina O’Brienów przysięgła sobie nie wspomnieć nikomu
o zdarzeniu. Nawet Colorado! Tego ostatniego miano wtajemniczyć
dopiero po spieniężeniu zdobyczy. Farmer zamierzał później odbyć
drugą wyprawę do doliny i miał nadzieję, że namówi na nią starego tra-
pera. Jadąc we dwójkę, mogliby zabrać kilka koni jucznych.
Być może cały ten plan zostałby wykonany, gdyby nie zbytni pośpiech.
Zdecydowano, że po zakończeniu prac gospodarskich O’Brien wyruszy
aż do Santa Fe, miasta wielokrotnie większego od Santa Rosa, by wy-
mienić złote krążki na dolary. Ale farmerowi zabrakło cierpliwości.
Chciał jak najprędzej wiedzieć, jaką wartość przedstawia znaleziony
skarb. W tajemnicy przed żoną wydobył ze schowka garść monet i pod
pozorem kupna nabojów do strzelby wybrał się do Santa Rosa. W
kantorku bankierskim wzbudził duże zainteresowanie swym
numizmatycznym zbiorkiem. Nawet się tego przeląkł i w efekcie
sprzedał tylko część monet. Po czym — zamiast natychmiast wracać do
domu — poszedł do gospody.
— Diabeł go skusił — komentowała ten wypadek pani Lucy.
Rzeczywiście, diabelska to musiała być sprawka, że Samuel O’Brien —
kutwa—dusigrosz — zdobył się nagle na gest. Postawił wszystkim
obecnym w salonie kolejkę whisky. Potem nastąpił rewanż ze strony za-
proszonych. Dobrze musieli sobie popić, bo ogarnięci pijacką czułością
całą gromadką odprowadzili O’Briena — w nocy — pod samą zagrodę.
Farmer, kiedy wytrzeźwiał, opowiedział o wszystkim żonie. To znaczy:
tyle opowiedział, ile pamiętał. W sumie: niezbyt wiele.
Tego właśnie ranka, kiedy Karol, Colorado i ja wybraliśmy się na
polowanie, w parę godzin po naszym odjeździe przybyło do farmy trzech
jeźdźców. Powitali Samuela jak starego znajomego, mimo że farmer nie
bardzo ich sobie przypominał. Mówili, że jadą do Santa Fe i wpadli na
chwilkę, żeby się zrewanżować. Rzeczywiście, przywieźli kilka butelek
whisky.
— Bardzo mi się to nie podobało — opowiadała pani Lucy. —
Odciągnęłam męża na stronę; “Będziesz pił od rana, Samuelu, czyś ty
zgłupiał? Poczekaj chociaż, jak wrócą z polowania nasi goście". Przyznał
mi rację.
Przybysze nie chcieli jednak czekać na nasz powrót. Pani O’Brien
przyrządziła naprędce skromne śniadanie, odbito butelki i całe
towarzystwo zasiadło za stołem. Nie na długo zresztą. Szybko uporano
się i z jedzeniem, i piciem. Poczęto się żegnać. Przed samym odjazdem
nieproszeni goście zapytali, czy nie mogliby — za odpowiednią dopłatą
— zamienić swych koni na wierzchowce farmera. O’Brien, jak zwykle
łasy na pieniądze, chętnie się zgodził. Dwu spośród przybyłych udało się
wraz z gospodarzem do stajni, trzeci pozostał z gospodynią i jej synem.
Usiłował zabawiać ich rozmową. Nie bardzo mu to wychodziło. Jak
zauważyła pani Lucy, był bardzo niespokojny. Co chwila spoglądał ku
bramie, raz nawet wyszedł poza ogrodzenie mówiąc, że słyszy tętent.
Gospodyni ucieszyła się sądząc, że to wraca nasza trójka.
— Miałam złe przeczucie — mówiła. — Chociaż ci znajomi Samuela
byli bardzo grzeczni, jakoś mi się nie podobali.
Oględziny koni się przedłużały. Wreszcie przyszedł jeden z nabywców
mówiąc, iż Samuel prosi, aby żona udała się do stajni. Uczyniła to
natychmiast, ale ledwo przekroczyła próg, zarzucono jej płachtę na
głowę, przewrócono i skrępowano. A gdy po kilku minutach zdjęto jej z
głowy zasłonę, stwierdziła, iż leży obok męża i syna. Całych i zdrowych,
ale tak samo związanych jak ona.
Zapytała wówczas, siląc się na spokój:
— Czego od nas chcecie?.
— Niech się pani nie denerwuje — odparł jeden z drabów. — Nic wam
nie grozi, a o co nam chodzi, pogadamy później.
Wsadzono całą rodzinę na konie, uprzedzając, iż w razie próby ucieczki
będą strzelać.
— Mnie tym nie zastraszyli — opowiada pani Lucy — ale Samuel
zupełnie stracił ducha. Przykrępowali go do konia i tak ustawili w
szeregu jadących, że nie mogłam z nim zamienić ani jednego słowa. Po-
czątkowo miałam nadzieję, że wrócicie szybko i zdołacie nas doścignąć.
Jechali cztery dni i cztery noce, ciągle nie wiedząc, dokąd ich wiozą i
dlaczego. Piątego dnia przybyli na tę opuszczoną farmę. Tu czekało
czterech ludzi, a wśród nich widać przywódca bandy, bo tytułowano go
“szefem".
— Przepraszam — wtrącił się Karol — czy nie dowiedziała się pani jego
nazwiska?
Zaprzeczyła.
— Nazywano go “szefem" — powtórzył George.
— Proszę, niech pani mówi dalej. To wszystko jest bardzo interesujące i
bardzo dla nas cenne — stwierdził mój przyjaciel.
Jak wynikało z dalszej relacji, szef rozmawiał z całą pojmaną trójką.
Zażądał od O’Briena wskazania kryjówki, w której znalazł skarb. Pytał,
czy farmer odkrył go sam, czy też z kimś innym.
— Zachowywał się zresztą bardzo grzecznie — stwierdziła pani Lucy. —
Opowiadał, że ten skarb należał do niego, że go obrabowano.
— Samuel milczał, jakby zapomniał języka w gębie — mówiła. — Ale ja
uważałam, że takie postępowanie do niczego dobrego nie prowadzi.
Więc powiedziałam szefowi, że jeśli to jest jego złoto, trzeba wezwać
szeryfa. Wtedy złożymy zeznanie, a Samuel poprowadzi ich do doliny.
Zapytałam, skąd wie o odkryciu Samuela. Roześmiał się:
— Przecież pani mąż sam mi to powiedział przed kilku dniami w “El
Paso".
Możecie sobie wyobrazić, jak się zezłościłam. Wszystko przez wódkę
wypitą w tej obskurnej gospodzie! Ale nie dałam nic poznać po sobie.
— Jeśli mój mąż o tym powiedział — odparłam — należało natychmiast
iść do szeryfa. Przecież w Santa Rosa jest szeryf! Dziwny to sposób
dochodzenia swej własności przez napadanie na spokojnych farmerów.
Szef wcale się tym nie stropił. Powiedział, że byłoby mu bardzo nie na
rękę wciągać do sprawy szeryfa. Wtedy zrozumiałam, że to wszystko
kręcenie i kłamstwo.
Z dalszego opowiadania pani Lucy wynikało, iż szef domagał się od jej
męża, aby udał się z nimi do doliny. Po raz pierwszy wówczas padła
nazwa Doliny Śmierci. Farmer odmówił. Szef odparł, że daje mu trzy dni
do namysłu, a pani Lucy radził, aby wpłynęła na męża. Na tym rozmowa
została zakończona. Trójkę więźniów przeprowadzono do budyneczku,
który prawdopodobnie był składem narzędzi rolniczych. Leżały tam
jakieś pordzewiałe pługi i brony, z podartych worków sypały się resztki
ziarna pszenicy i kukurydzy.
Przy uwięzionych siadywał niekiedy strażnik, niekiedy zostawiano ich
samych — skrępowanych i za zamkniętymi drzwiami. Ponury i
obrośnięty drab, który im dostarczał jedzenia i wody, przestrzegał, że
ucieczka nie ma żadnego sensu, bo dokoła — jak sami przecież widzieli
— rozciąga się jałowa pustynia, na której zabłądzi i zginie z pragnienia
każdy, kto nie zna drogi.
Mimo tego ostrzeżenia pani Lucy liczyła na przysłowiowy łut szczęścia,
gdyby udało się jej wydostać z magazynu. Niestety, nie trafiła się ku
temu okazja. Nawet wówczas, gdy więźniów wyprowadzano na dwór dla
zażycia powietrza i ruchu.
Podczas przeraźliwie długich godzin dni i nocy, które spędzali w mroku
budynku, O’Brien zwierzył się żonie, iż według jego mniemania
schowek ze skarbami przy domu nie został naruszony, a tylko zabrano
mu kilka monet, jakie nosił w kieszeni. Rozmawiali często o Colorado
licząc, że już ruszył za nimi w pościg. Czy jednak zdoła trafić do tego
domu na pustyni?
Rozmyślając nad tym pani Lucy doszła do wniosku, iż tylko jakimś
pozornym ustępstwem będzie można polepszyć ich położenie i
zwiększyć szansę odzyskania wolności.
— Powiedziałam Samuelowi, że powinien przystać na żądania ich szefa.
Opuścilibyśmy wreszcie te przeklęte strony, a w drodze mogłaby się
nadarzyć jakaś okazja ucieczki.
Uparty a jednocześnie chciwy farmer nie chciał się zgodzić na tę
propozycję. Nadal uważał znaleziony skarb za swą wyłączną własność.
Jednakże pod łącznym atakiem żony i syna — ustąpił. Kiedy na koniec
zjawił się przed nimi szef, oświadczył mu, że za cenę wolności całej
trójki zgadza się na podróż do Doliny Śmierci. Szef pogratulował mu
rozsądku, ale natychmiast wyprowadził z błędu. śona i syn zostaną tu ja-
ko zakładnicy. Farmer pojedzie z nim i dopiero gdy schowek zostanie
odnaleziony, odzyskają wolność.
— Pani Lucy — mówił dalej szef — będzie traktowana z całym
należnym jej szacunkiem: ani jej, ani synowi włos z głowy nie spadnie,
chyba... chyba żeby O’Brien zrobił jakieś głupstwo, na przykład
próbował uciec.
Tak więc cały chytry plan nie udał się. Mimo tego farmer nie oponował
przeciw wyjazdowi.
— Zabrali go przed dwoma dniami — kończyła swą opowieść pani
O’Brien. — Zostałam z synem nadal w tej samej szopie. Pełna byłam
najgorszych przeczuć. Ale teraz myślę, że wszystko dobrze się skończy,
skoro ty tu jesteś, Samuelu — zwróciła się do Colorado — i ci dwaj
panowie. Tobie się każda rzecz udaje.
— Gdyby to było prawdą, nie siedziałbym teraz w tej obskurnej izbie —
mruknął stary traper.
— Jak to? Nie przyszedłbyś nam z pomocą?
— Wcale bym was nie znał. Nie najlepiej los mną pokierował i nie
wszystko mi się udało.
— Czy po odjeździe Lessera nikogo tu nie było? — zapytałem widząc,
ż
e Colorado dziwnie się zasępił. — Czy nic pani nie zauważyła?
— Owszem. Dzisiaj rano usłyszałam tupot kopyt. Z początku myślałam,
ż
e to ktoś z bandy. Potem ucieszyłam się: strzelano. Byłam pewna, że to
wy... Poczęliśmy wołać, by zwrócić waszą uwagę. Ale nikt się nie zjawił.
Kopyta jeszcze raz zatętniły i wszystko ucichło. Kiedy nam przyniesiono
jedzenie, pytałam, co się stało. Ale nic mi nie wyjaśniono. Więc
poczęłam się martwić, że znowu nasze wyzwolenie odwleka się nie
wiadomo na jak długo.
— Spotkaliśmy tego człowieka — odezwał się Colorado. — Na pewno
nie wiedział o waszym istnieniu, a gdyby nawet wiedział, w niczym by
nie pomógł.
— Czy mówił, dlaczego strzelał?
— Nie mówił. I nic już więcej nie powie. Ranili go śmiertelnie. Ale o co
poszło, nikt z nas tego nie wie.
Nocna wędrówka
Zrobiło się późno. Dokładne przesłuchanie więźniów odłożyliśmy do
najbliższego ranka. Co mieliśmy z nimi począć? Było rzeczą oczywistą,
iż nie możemy ich zabrać ze sobą.
— Pozostaje nam tylko jedno — stwierdził Colorado — powierzyć straż
nad więźniami tobie, Lucy, i George'owi. Nie widzę innego wyjścia.
— Chyba pan żartuje, Colorado? — wyrwałem się. — Jeśli Lesser ze
swymi ludźmi...
— Nasza sprawa, żeby nie wrócił. Zresztą, wymyślcie coś lepszego. Nas
trzech to i tak niewielkie siły. Czeka nas ciężka przeprawa. Można by
więźniów wypuścić, ale wówczas ruszą za nami albo zawiadomią o
wszystkim Lessera.
— Zabierzemy im konie — wtrącił się Karol.
— I to nie daje pewności, że stąd nie uciekną.
— Colorado ma rację — powiedziała pani Lucy. — Zostanę z synem do
waszego powrotu. Są tu dwa konie, wcale niezłe. W razie czego
czmychniemy.
— Dokąd? — zapytał Karol.
— A chociażby do Santa Rosa...
— Za daleko.
— Nie ma co snuć tak ponurych przypuszczeń —= zauważył Colorado.
— Przecież banda nie wróci tu przed znalezieniem skarbu. To po
pierwsze. A po drugie: będziemy jej deptać po piętach i obserwować cały
czas. Po trzecie: moim zdaniem oni nigdy do tej doliny nie dojadą.
Wyswobodzimy Samuela wcześniej. Nie ma więc się czego lękać. Lucy
może tu zostać do naszego powrotu. Chyba was przekonałem?
— Nie widzę innego wyjścia z sytuacji — stwierdził Karol.
I na tym stanęło. Wyznaczyliśmy kolejność nocnych wart. Na mnie
przypadła pierwsza, najwygodniejsza, bo później aż do rana ma się
spokój, a nic mnie bardziej nie męczy, jak w połowie przerwany sen.
Wziąłem sztucer i podczas gdy reszta zajęła się moszczeniem legowisk
przy pomocy słomy przyniesionej ze stajni, począłem zapoznawać się z
terenem otaczającym budynki. Nie była to wcale łatwa sprawa. Długą
chwilę stałem w miejscu czekając, aż wzrok przyzwyczai się do
ciemności. Potem przeszedłem wzdłuż zabudowań i wróciłem pod
oświetlone okno. Naftowa lampka została nieco przyćmiona. Jej słaby
blask nadal jednak wybiegał poza szybę. Czy nie było nieostrożnością
pozostawienie światła na całą noc? Chciałem wejść do izby, ale jeden
rzut oka przez okno przekonał mnie, iż wszyscy już leżą na warstwie
słomy i zapewne śpią. Postanowiłem nie wchodzić i nie budzić. Jeśli
uważali, że blask w oknie nie ściągnie tu żadnych nieproszonych gości,
nie będę się upierał.
Nocna warta, jak każda zresztą, po pewnym czasie nuży. Zwłaszcza
wówczas, gdy dokoła nic się nie dzieje. Czujność tępieje, słuch i wzrok
tracą na ostrości. Znałem taki stan bardzo dobrze. Postanowiłem go w
jakiś sposób zwalczyć. Od mej czujności zależało przecież
bezpieczeństwo czterech osób. A jeńcy? Nie
wyglądało to prawdopodobnie, ale mogli wyswobodzić się z pęt. Co
pewien czas zbliżałem się do okna i zaglądałem do wnętrza izby. Tam,
pod ścianą, jak najdalej od drzwi, umieszczono naszych więźniów. Co-
lorado słusznie tak postanowił, nie chcąc pozostawiać schwytanych w
przyległej pustej izbie. Za każdym razem kierowałem wzrok w tamtą
właśnie stronę, ale nie zauważyłem nic podejrzanego. Uspokojony
wracałem na przeciwległy kraniec zabudowań.
Jak długo trwała moja wahadłowa wędrówka od stajni do okna i z
powrotem — trudno mi określić. W końcu doszedłem do wniosku, że
warto zaznajomić się z nieco dalszą okolicą. Na przykład ze źródłem
wody. Gdzież tu jest studnia? Począłem rozglądać się dokoła. Potem
ruszyłem kawałek zupełnie na ślepo, ale kierunek widać wybrałem
właściwy. Kilka kroków dalej dostrzegłem jakieś zamazane kształty i
podszedłszy bliżej, ujrzałem pompę. Dotknąłem wielkiego żelaznego
koła, opatrzonego w korbę, połączonego z przekładnią ginącą we
wnętrzu metalowego cylindra. Niedoszły rolnik musiał stracić sporo
dolarów na takie urządzenie. Nic dziwnego, że nie starczyło mu na
budowę systemu irygacyjnego. A może ziemia była tu aż tak jałowa, że
nawet dostarczenie jej odpowiedniej ilości wilgoci na nic się nie zdało?
Okrążyłem pompę, pokręciłem kilka razy kołem, aż chlupnęła strużka
wody, i pomaszerowałem wprost w ciemność. Co pewien czas
spoglądałem za siebie. śółty prostokącik dalekiego okna dodawał mi
otuchy. Droga nie była równa. Raz po raz wyrastały przede mną wydmy,
które okrążałem to w prawo, to w lewo. Tak klucząc musiałem zejść z
linii światełka mrugającego za moimi plecami, bo kiedy odwróciłem się
— otaczała mnie ciemność nocy. Oddalałem się coraz bardziej od farmy,
czujnie rozglądając się dookoła. Przemierzywszy w ten sposób
kilkanaście jardów skręciłem w bok, pod kątem, zamierzając w ten
sposób obejść dokoła teren całej farmy. Światełka nadal nie
dostrzegałem. Zauważyłem natomiast w dali przed sobą różowy blask.
Delikatny i zaledwie odbijający się od mrocznego tła. Przystanąłem. Czy
było to odbicie światła gwiazd na jakichś błyszczących głazach, na
odłamkach miki? A może w tamtej stronie znajdował się zbiornik wody
dającej kolorowy refleks?
Przyłożyłem do oczu lornetkę. Nic mi nie wyjaśniła. Ruszyłem w stronę
zagadkowego blasku.
W miarę przybliżania się do tajemniczego celu różowy refleks nabierał
intensywności, coraz mocniej kontrastował z otoczeniem, aż wreszcie
poznałem źródło światła. To była po prostu łuna! Odbicie na niebie
jeszcze niewidocznych dla mnie płomieni. Zatrzymałem się.
Gdyby otaczała mnie preria albo las, mógłbym przypuszczać, iż płonie
skrawek poszycia. Ale przecież dokoła ciągnęła się jałowa pustynia.
Czyżby płomień był dziełem rąk ludzkich? Wahałem się przez chwilę:
iść dalej czy zawrócić? Jednakże zdecydowałem się zbadać dokładnie
przyczynę ognia.
Początkowo szedłem wyprostowany, później pochyliłem się. W ten
sposób dotarłem na odległość, z której mogłem stwierdzić, iż źródłem
łuny musiało być ognisko, chociaż płomienia wciąż jeszcze nie mogłem
dostrzec. Widocznie znajdowało się w jakimś zagłębieniu gruntu. Z tej
odległości przypominało jakby krater czynnego wulkanu, z wnętrza
którego buchała smuga czerwieni. Od czasu do czasu dostrzegałem sno-
py iskier lecące ku niebu. Któż mógł być tak niesłychanie lekkomyślnym
w tych niebezpiecznych stronach? Na pewno nie Indianie, ale i nie
traperzy.
Rozpocząłem najmozolniejszą część wędrówki. Czołgałem się powoli, aż
po pół godzinie znalazłem się na skraju płaszczyzny spadającej łagodnie
ku zagłębieniu przypominającemu swym kształtem jakąś gigantyczną
miskę. Tu przejście zagrodził mi półkolisty pas niskich krzewów,
całkowicie pozbawionych liści, wyschniętych. Prawdopodobnie
zapadlina była niegdyś zbiornikiem wody zasilanym z podziemnego źró-
dła lub rzeczką, którą zasypały piaski. Pozostał po tym jedynie pas
martwych badyli, tak blisko obok siebie rosnących, iż każda próba ich
sforsowania nieuchronnie wywołać musiała hałas. Jednakże poprzez
odstępy między nagimi łodygami mogłem dostrzec dostatecznie wiele.
Wokół trzaskającego ogniska siedziało czterech ludzi. Nieco z boku
piętrzył się stos narąbanego chrustu, a za nim w cieniach nocy i blaskach
ognia — dostrzegłem konie i piątego mężczyznę z karabinem w ręku.
Czuwał nad bezpieczeństwem towarzyszy. Ten ogień, ta warta z daleka
widoczna, stanowiły dowód skrajnej zaiste nieroztropności. Jeden dobry
strzelec leżący na moim miejscu i posiadający wielostrzałową broń mógł
w ciągu minuty unieszkodliwić całą piątkę.
Zgromadzeni w kotlinie ludzie nosili mundury kawalerii federalnej.
Serce zabiło mi z radości. Los Lessera i jego bandy został przesądzony!
Przy takiej pomocy można by pokonać nawet znacznie liczniejszą grupę
przeciwników. Nie wątpiłem ani przez chwilę, iż żołnierze zechcą nam
towarzyszyć. I chociaż sami niezbyt widać byli otrzaskani z warunkami
ż
ycia na prerii, pod kierunkiem Colorado czy Karola oddać nam mogli
olbrzymie usługi. Ewentualna pomoc Pehnulte — gdybyśmy nawet
przypadkiem na niego trafili — stawała się zbyteczną. Tak więc teraz
powinienem był pokazać się wojskowemu patrolowi i zaprosić jego
dowódcę do farmy na pustyni. Już chciałem się zerwać z ziemi i głośno
oznajmić swoją obecność, gdy nagle ogarnęły mnie zbawienne
wątpliwości i nakazały błyskawicznie zmienić decyzję. Pomyślałem, iż
moje nagłe ukazanie się może spowodować nieoczekiwane skutki. To
przecież nie byli doświadczeni traperzy. Mogło się więc zdarzyć, iż na
mój widok oddadzą do mnie salwę. Trzeba było jakoś przygotować to
nieoczekiwane spotkanie. Wolno, wolniutko wycofałem się poza obręb
ś
wiatła. Dopiero wówczas podniosłem się, przerzuciłem sztucer przez
ramię i swobodnym krokiem począłem zmierzać w stronę obozowiska.
W tej nocnej ciszy musieli mnie usłyszeć. Kiedy dotarłem do granicy
uschłych krzewów, ostry, przenikliwy głos kazał mi stanąć. Ujrzałem
wartownika z karabinem w dłoni, tkwiącego na skraju blasku i
ciemności.
— Kim jesteście? — zapytał.
— Szukam pomocy.
— Jesteście sami?
— Moi towarzysze znajdują się niedaleko.
— O co chodzi?
— Pragnę mówić z dowódcą — odparłem. Przybliżył się i obejrzał mnie
dokładnie.
— Idźcie naprzód.
Ruszyłem depcząc z głuchym trzaskiem uschłe patyki krzewów.
Ognisko, jak stwierdziłem, zostało nieco przygaszone. Przy samym ogniu
nie było nikogo. Stanąłem rozglądając się dokoła. Dopiero wówczas z
ciemności wyłoniła się nowa postać.
— Sierżancie — powiedział mój konwojent — ten człowiek żąda
pomocy.
— Dobrze. Wracajcie na posterunek. Thompson, chodź tutaj. Walker i
Haig, pilnujcie tamtej strony. Diabli wiedzą co... — przerwał w połowie
zdania i zwrócił się do mnie:
— Siadajcie... — wskazał ręką tobołek leżący obok.
Jakiś żołnierz, prawdopodobnie wezwany przez sierżanta Thompson,
stanął tuż obok mnie i spojrzał mi w twarz.
— To nie on — powiedział.
— Oczywiście, że nie on — przytaknął sierżant. — O co chodzi? —
zwrócił się znowu do mnie. — Komu potrzebna nasza pomoc? A przede
wszystkim skąd znaleźliście się na tym pustkowiu?
— Jestem lekarzem — odparłem.
Zrobił minę, jakby się chciał roześmiać.
— Lekarz? Czy szuka pan pomocy dla rannego?
— Nie, nie o to chodzi. Niedaleko stąd, w opuszczonej farmie,
przebywają moi przyjaciele: kobieta, dwu mężczyzn i chłopak. Czy nie
może pan rozkazać swym ludziom, aby udali się ze mną? W pół godziny
będziemy na miejscu.
— Szukaliśmy tego budynku. Czy między wami nie znajduje się
człowiek o nazwisku Drake?
— Roger Drake?! — zawołałem zdumiony.
— Niech pan nie krzyczy. Czy moje pytanie jest takie dziwne? To
przestępca. Ścigamy go od dwu tygodni.
— Nie ma go wśród nas — odparłem. — Ale na farmie znajduje się ktoś,
kto wie bardzo dużo o Rogerze Drake. Chodźmy tam.
— Chwileczkę. Jak się nazywa ten znajomy Drake'a?
— Colorado.
— Colorado! — sierżant klepnął się dłonią po kolanie.
— Tego nam było potrzeba. Teraz złapiemy Drake'a, to pewne.
Wzruszyłem ramionami.
— Nigdy go nie schwytacie.
— Dlaczego?
— Dlatego — odparłem nieco głośniej niż chciałem — że wasz Drake
nie żyje.
— Mam w to uwierzyć?
Spojrzał na mnie podejrzliwie.
— Zapytajcie się Colorado.
— Gdzie on?
— Już mówiłem. Bierzcie konie za uzdy, zaprowadzę was. Ja muszę
wracać. Będą się niepokoić o mnie.
To stwierdzenie nie wywołało żadnego efektu, zupełnie jakbym
przemawiał do skały.
— To wyście zabili Drake'a?
— Nie, nie zabiliśmy. Odłóżcie sierżancie śledztwo do stosowniejszej
chwili. Colorado powie wam wszystko.
— Poczekamy do rana.
Sierżant chyba podejrzewał podstęp, ale na bezczynne siedzenie do świtu
nie mogłem się zgodzić.
— To czekajcie — odparłem. — Ja wracam. Zrobiłem ruch, jakbym
chciał się podnieść.
— Nie wiem, kim pan jest: lekarzem czy włóczęgą, ale nie wolno panu
stąd się ruszyć bez mej zgody.
Roześmiałem się głośno:
— A to czemu?
— Wyglądacie na wspólnika bandyty.
— Bzdura! Drake'a widziałem raz jeden tylko. Martwego. Szkoda czasu,
sierżancie, na takie pogaduszki. Drake nie żyje, a my ścigamy
niebezpieczną bandę. O świcie musimy ruszyć w dalszą drogę.
— A to coś nowego! Jakaś banda? Pierwszy raz słyszę. Oddajcie broń,
człowieku, żeby się wam co złego nie stało.
Westchnąłem. Sierżant widać nie grzeszył wielkim rozumem, a jego
ostrożność wyglądała na postępowanie tępego służbisty, wychowanego
na przepisach regulaminu, którego nie potrafił dostosować do
okoliczności i potrzeb. Dlatego chyba zaświtał mu w głowie pomysł
aresztowania. Nic gorszego nie mogło mnie w tej sytuacji spotkać.
Gdyby tak Lesser dla jakichś powodów zawrócił? Schwytałby
wszystkich.
Wolnym ruchem zsunąłem z ramienia sztucer, wyciągnąłem zza pasa
rewolwery.
— Proszę — powiedziałem. — Nie mam zamiaru uciekać. A banda, o
której mówiłem, to nie wymysł. Nie wiem, czy słyszeliście kiedykolwiek
o Słońcu Arizony...
— Słyszałem — przerwał mi. — Cóż się z nią stało?
— Część zginęła, część rozproszyła się, część dostała się do niewoli. Ale
przywódca zdołał uciec...
— To mnie nie obchodzi. Powiedzcie, co stało się z jeńcami.
— Zostali doprowadzeni do fortu Huachuca.
— Kto ich przywiódł?
Nie mogłem pojąć, o co sierżantowi chodzi, ale odparłem:
— Pewien meksykański hacjender.
— Jak się nazywa?
— Don Pedro Gonzales.
— Zgadza się — mruknął — ale mogliście o tym słyszeć od innych. To
była głośna historia.
— O co panu chodzi, sierżancie?
— Należę do garnizonu Huachuca. Bawiłem wówczas w forcie i
wszystko widziałem.
— Na pewno?
— Mam oczy.
— Podejrzewam, że wówczas pan oślepł albo teraz..
— Ho, ho! Mocno powiedziane. I czemuż to miałbym zaniewidzieć?
— Oprócz Gonzalesa były jeszcze inne osoby. Na przykład szeryf z
Rainy Valley, traper o przezwisku Wielki Bóbr...
— Prawda. Pamiętam, że znajdował się wśród nich jakiś poszukiwacz
złota, bardzo zabawny jegomość, i...
Przerwał, począł mi się przyglądać z uwagą.
— I kto? — zapytałem zniecierpliwiony.
— I... pewien lekarz — odpowiedział przeciągając słowa. — Czy to... nie
pan był tym lekarzem? W biały dzień od razu bym poznał. Niech mi pan
wybaczy, doktorze. Doprawdy nie wiem, jak to naprawić. Czemu mi pan
tego od razu nie powiedział?
— Przecież mówiłem, że jestem lekarzem.
— Ach, jakoś tego nie skojarzyłem z Huachuca. Pan mnie również nie
poznał. Wszystko przez to...
— Niestety, nie przypominam sobie pańskiej twarzy. Tam było tylu
ż
ołnierzy.
— Dajmy temu spokój. Pan wspominał, doktorze, o jakiejś bandzie. W
czym mogę pomóc?
— Chodźmy natychmiast do farmy.
— A droga bezpieczna?
— Co najwyżej można sobie zwichnąć nogę na jakimś dołku. Szkoda
każdej chwili. Ruszajmy!
Na to kolejne ponaglenie nic mi nie odpowiedział. Zwrócił się tylko do
swych podkomendnych i wydał im rozkazy. Obóz zwinięto migiem. Po
paru minutach konie uszykowano do drogi, a ognisko zasypano, mimo iż
nie groziło tu niebezpieczeństwo pożaru. Opuściliśmy wreszcie dolinkę.
Ja otwierałem pochód krocząc ramię w ramię z podoficerem, dalej szli
ż
ołnierze prowadząc wierzchowce za uzdy.
Muszę się pochwalić: mimo iż moja nocna wędrówka nie odbywała się
wcale po linii prostej, jej powrotny kierunek wybrałem bezbłędnie. Po
przejściu kilkunastu jardów ujrzałem żółty punkcik — światełko w
oknie. Kiedy podeszliśmy tak blisko, że już rozpoznać można było dach
domostwa, rzekłem do sierżanta:
— Niech pan rozkaże zatrzymać się, dalej pójdę sam.
Jeśli moi przyjaciele ujrzą grupę ludzi, mogą nas wziąć za bandę. Muszę
ich uprzedzić.
— Dobrze — zgodził się. — Pójdziemy we dwójkę. Nie bardzo mi
jeszcze ufał!
— Niech pan idzie za mną.
Przystał na taką propozycję. Teraz pomaszerowaliśmy szybciej. Wreszcie
ujrzałem sylwetkę wysuwającą się zza węgła domu.
— Czy to ty, Karolu?
— Gdzież się pan podziewał, doktorze? — usłyszałem mocno
podenerwowany głos Colorado.
— Przyprowadziłem gości — odparłem.
— Kogo?
— Dzielnych żołnierzy z pewnym sierżantem na czele.
Ale już sam sierżant wysunął się zza moich pleców.
— Colorado! — zawołał. — Nie poznajesz mnie?
— A to kto znowu?
Zbliżył się szybko, zatrzymał tuż przed nami.
— Na pierwszego niedźwiedzia, jakiego w życiu zastrzeliłem! Toż to
Francis Dawson!
— Ten sam — potwierdził podoficer.
— Jak się masz, chłopcze?!
Padli sobie w objęcia, a ja odetchnąłem. Spodziewałem się bowiem
gorzkich wymówek za zejście z posterunku i wędrówkę po pustyni.
— Jesteś sam? — pytał sierżanta Colorado.
— Z czterema ludźmi.
— Z nieba nam spadłeś! Byliśmy w nie lada kłopocie.
— Coś mi o tym wspominał doktor.
— Wołaj tych swoich chłopaków i idziemy. Trzeba wszystko obgadać.
Rankiem stąd ruszamy. Co za spotkanie! Nie masz pojęcia, jak się cieszę.
— Sierżant krzyknął na żołnierzy, żeby podeszli, a potem zwrócił się
znowu do trapera:
— Wiesz, skąd się tu wziąłem?
— Na pewno nie. Ale to jest bez znaczenia. Ważne, żeśmy się znowu
spotkali. W samą porę.
— To ma znaczenie, Colorado. Ścigam Rogera Drake.
— Uff! Aleś mnie zaskoczył. Co za zrządzenie losu: Spotykamy się
akurat w dniu, a raczej w nocy, przed którą zginął.
— Więc to jednak prawda... — sierżant powiedział te słowa głosem
bardzo smętnym. — Wspominał mi już o tym doktor, ale nie myślałem...
to znaczy sądziłem, że nie jest aż tak źle...
Powstrzymałem się od śmiechu, ale nie mogłem się powstrzymać od
uwagi:
— Sierżant po prostu mi nie wierzył.
— Niech mu pan wybaczy, doktorze. Francis od urodzenia miał
podejrzliwą naturę, ale poza tym wart jest tyle złota, ile waży. Chodźmy.
Pobudziliśmy wszystkich i wyglądało na to, że o dalszym spaniu nie ma
co marzyć. Sierżant rozstawił swych ludzi wokół zabudowań, a my
zasiedliśmy w izbie dokoła stołu. Słusznie Colorado nazwał dowódcę
człowiekiem podejrzliwym. Sierżant raz jeszcze wrócił do sprawy
Rogera Drake. Przede wszystkim zagadnął, czy nie pomyliliśmy się co
do osoby.
— Francis — odparł na to stary traper. — Wiesz dobrze, że znałem go
nie od wczoraj. Jakże mógłbym się pomylić?
Tu opisał, jak i kiedy natrafiliśmy na zwłoki.
— Kto go mógł zastrzelić? — zastanawiał się sierżant.
— Wiem tyle, co i ty. Posądzam któregoś z tych drabów, jakich chcemy
powierzyć twej opiece.
Tu Colorado musiał opowiedzieć o napadzie na zagrodę O’Briena i o
konsekwencjach tego napadu, a na zakończenie dodał:
— Oto właśnie pani Lucy O'Brien z synem. Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem. Ale kto to jest Tom Gordon? Przecież mister Gordon
siedzi przede mną. Pamiętam pana z Huachuca.
— Ten łobuz przybrał sobie moje nazwisko — odparł Karol. — Przed
rokiem nazywał się po prostu Tom Lesser.
— Coś mi świta! To ten przywódca bandy arizońskiej?
— Ten sam — mruknąłem zniecierpliwiony przedłużającą się rozmową.
— Chodzi o to, aby pan pomógł nam go schwytać.
— Musisz to zrobić, Francis — poparł mnie Colorado.
Sierżant poskrobał się za uchem, westchnął ciężko i wreszcie rzekł:
— Obejrzyj nasze konie. Nie damy rady. Gnamy od dwu tygodni za
tamtym i tak nam przeleciał przez palce... — znowu westchnął. —
Bardzo mi przykro, Colorado. Nie mogę ci towarzyszyć.
— Cóż on takiego zmajstrował, że armia federalna musiała mu deptać po
piętach? — zapytałem. — Raczej nie ścigacie pospolitych bandytów.*
— Prawda — powiedział sierżant. — Ale tym razem Drake nieco
przeholował. Okradł ekspedycję naukową.
— Zawsze zdolny był do wszystkiego — zauważył zgryźliwie Colorado.
— Na pomysłach mu nie zbywało. Cóż to za ekspedycja?
— Wziął udział w wyprawie kilku naszych naukowców w głąb Meksyku.
— Jako naukowiec? — zapytał Colorado.
— Nie, tak bezczelny nie był. Zabrali go jako ochronę!
— To świetnie — mruknął traper.
— Ekspedycja poszukiwała jakichś starych grobów. Podobno natrafili na
skarby ukryte jeszcze przez Hiszpanów. Drake miał im zabrać część tych
znalezisk, gdy wracali. Zrobiła się z tego wrzawa niemała. Nadeszło
polecenie z Waszyngtonu, żebyśmy się zajęli odszukaniem dowcipnisia.
Nieco mnie to zdziwiło — tu
Nad bezpieczeństwem wewnętrznym czuwają szeryfowie, policja i milicja stanowa lub
policja federalna. W opisywanym okresie na zachodzie wojska tylko w wyjątkowych wypad-
kach używano do tępienia rozbójniczych band.
zniżył głos — myślałem, żeś już go capnął, Colorado?
— Miałem pecha. Ale mów dalej.
— Niewiele już do powiedzenia. Od dwu miesięcy wojsko przetrząsało
Arizonę i Nowy Meksyk. Ale tylko ja trafiłem na ślad. Przed dwoma
tygodniami. No i... nic z tego.
— Nie narzekaj, Francis. Będziesz mógł się pochwalić odnalezieniem
skradzionych kosztowności. Sporo tego jest. Konia również zabierzesz.
Nie chcę nic, co należało do Drake'a.
Sierżant aż podskoczył na ławie.
— Gdzie ten skarb?
— Zakopaliśmy na pustyni. W jukach.
— Poprowadzisz mnie tam, Colorado, prawda? Spojrzałem
porozumiewawczo na Karola. Pochylił się ku mnie i szepnął:
— Wygląda na to, że Drake nie miał nic wspólnego ze skarbem Lessera.
Skinąłem głową.
— Słuchaj, Francis — odparł traper. — Już ci mówiłem, że nie mamy
chwilki czasu do stracenia. Prosimy cię o pomoc, a ty nie tylko
odmawiasz, ale jeszcze chcesz mnie odwieść od pogoni. Nie, nie pojadę
z tobą. Ale opiszę miejsce, trafisz na ślepo.
W odpowiedzi sierżant raz jeszcze potwierdził swą decyzję. Wraca do
Huachuca. Konie ma tak zdrożone, że lada dzień mogą paść.
Sądziłem, że teraz wybuchnie kłótnia, bo nie w smak to poszło traperowi.
Widziałem po jego minie. Ale nie: Musieli się znać od dawna i
pozostawać w zażyłych stosunkach. Colorado najpierw machnął ręką, a
potem nieoczekiwanie roześmiał się. Po sekundzie zawtórował mu
Dawson.
— Do licha! — powiedział. — Nie będziemy się spierać z powodu
takiego człowieka!
— Do licha, Francis! Pomyślałem tak samo. Teraz już szybko doszli do
porozumienia. Sierżant miał zabrać ze sobą panią O'Brien z synem i obu
naszych jeńców. Jeden kłopot spadł nam z karku. Sierżant nieco się
krzywił, że będzie musiał wlec ze sobą dwu ludzi wcale nie związanych
ze sprawą Drake'a.
— Co mam z nimi począć? O co ich oskarżacie i gdzie są dowody?
— Dostarczysz ich do fortu. To członkowie tej samej bandy Lessera. A
poza tym, oni musieli zabić Drake'a. Nikt inny. A więc to twoja sprawa.
Nie zabierałem już głosu, Colorado słusznie przypuszczał. Z tego, co
nam opowiadała pani Lucy, przecież wynikało, iż przed naszym
przybyciem wybuchła na farmie strzelanina. Prawdopodobnie Drake
chciał się tu schronić przed pościgiem. Zobaczywszy, że farma jest
zamieszkała, zdecydował się uciekać dalej. A może postanowił zamienić
sobie konia? Czy chciał kupić nowego, czy też po prostu ukraść, o tym
mogli wiedzieć tylko nasi jeńcy. W wyniku strzelaniny został ranny. Nikt
go nie gonił. Ludzie Lessera mieli obowiązek pilnowania pani O’Brien.
Wreszcie ułożyliśmy się do snu. Ale bez Colorado. Ten spędził noc na
rozmowie z sierżantem.
Samotny trop
Jeszcze szary przedświt okrywał ziemię, gdy Colorado bezceremonialnie
ś
ciągnął nas z legowisk. W godzinę później dwa oddziałki opuszczały
farmę udając się w dwu przeciwnych kierunkach. Sierżant Dawsan,
posuwając się po naszych wczorajszych tropach, najpierw miał dotrzeć
do grobu Drake'a i wydobyć zakopane przy nim juki z kosztownościami,
a później odprowadzić O’Brienów do Santa Rosa. Co się tyczy naszych
jeńców, Colorado rzekł mu przed samym rozstaniem:
— Rób sobie z nimi, co chcesz. Możesz ich nawet puścić wolno, ale nie
wcześniej, niż za tydzień. Pamiętaj jednak, że to najpewniej oni
zastrzelili Drake'a!
Po tej zwięzłej deklaracji sierżant i Colorado raz jeszcze uściskali się
serdecznie.
— Kiedy się zobaczymy?
— Któż to odgadnie, Francis?
— Odwiedź mnie w Huachuca. Będę czekał.
— Obiecuję.
Przysłuchując się tej rozmowie nie przypuszczałem, że do tego spotkania
nigdy już nie dojdzie...
Kopyta wzbiły obłoczki brązowoceglastego pyłu. Znowu jechaliśmy
przez pustkowie. Wiódł nas Colorado, dziwnie jakoś milczący, prawie
ponury. Czyżby nań tak oddziałała nocna rozmowa z sierżantem?
Po godzinie jazdy traper zatrzymał konia czekając, aż się przybliżymy.
— A to co? — krzyknąłem spojrzawszy na ziemię.
— Ano... drugi trop. Jak wam się podoba?
W miejscu, w którym stanęliśmy, świeże odciski kopyt dołączały do
szerokiego pasa zdeptanej ziemi. Bez wielkiego wysiłku można było
stwierdzić, iż nowy
podróżny zmierzał w tym samym kierunku, co ścigana przez nas grupa.
— Jakoś zbyt często spotykamy samotnych jeźdźców w tych stronach —
stwierdził Karol.
Colorado nawet się nie uśmiechnął. Zauważyłem, że ile razy zahaczano
w rozmowie o Rogera Drake, tyle razy markotniał.
— Ruszajmy — powiedziałem. — Im prędzej pojedziemy, tym szybciej
odkryjemy prawdę. Kto wie, może to jakiś uczciwy człowiek
nieświadomie zmierza prosto w łapy opryszków?
Stary traper przecząco potrząsnął głową.
— O co chodzi?
— O trochę cierpliwości, doktorze. Mnie również pilno widzieć Samuela
na wolności, ale niekiedy nadmierny pośpiech opóźnia rozwiązanie
sprawy. Dlatego proponuję, abyście obaj jechali tropem Lessera, tylko
nieco wolniej. śebym was mógł dogonić.
— Co pan zamierza, Colorado? — zapytał Karol.
— Sprawdzić, skąd biegnie ten nowy ślad.
— Takie badanie może potrwać bardzo długo — zauważyłem.
— O, nie, nie. Tak daleko nie pojadę. Przekonam się tylko, czy tropy nie
wiodą z opuszczonej farmy.
— To niemożliwe! — zawołałem.
— Wszystko jest możliwe, doktorze. No, w drogę.
To rzekłszy zawrócił z miejsca i pognał galopem.
— Co mu strzeliło do głowy? — powiedziałem półgłosem.
— Coś podejrzewa, ale co, jeszcze nie wiem. A w ogóle... to jakiś zbyt
dla mnie zagadkowy człowiek. Nie podoba mi się...
— Co ci się nie podoba? — zapytałem zaskoczony takim stwierdzeniem.
— Widzisz... Wjechaliśmy na niebezpieczną ścieżkę. Lubię w takich
wypadkach coś niecoś wiedzieć o towarzyszach broni. Ciągle miałem
nadzieję, że wreszcie się rozgada, a tu nic. Kto to może być u licha?
— Przecież nie zbrodniarz, nie oszust ani niebieski ptak — spróbowałem
w żart obrócić całą sprawę.
Ale Karol zareagował na to z zupełnie ponurą powagą:
— Jakbyś zgadł! Pewnego dnia przez chwilę zastanawiałem się nad tym.
— Cooo?! Skąd takie przypuszczenie?
— Odrzuciłem je. Raczej to jakiś “nawrócony" przestępca i stąd
znajomość z tamtym sierżantem.
— Jeśli “nawrócony", wszystko w porządku — rzekłem swobodnym
tonem.
— Nic więcej cię nie gnębi?
Pominął moje pytanie.
— To nie jest typowy traper. Ja to czuję.
— Nie wiem, co u ciebie znaczy słowo: typowy. Dla mnie Colorado
stanowi co prawda również zagadkę, ale nie taką, jaką masz na myśli.
Mruknął coś i przez chwilę staliśmy w milczeniu. Ale że Karol poruszył
bardzo interesujący mnie temat, nie wytrzymałem długo.
— Zauważyłeś, jak się zachował przy tym Drake'u?
— Właśnie! To pewnie dawny kumpel. O coś się pożarli.
— O nie, nie tak! — zaprzeczyłem energicznie.
— Błądzisz po mylnych tropach! Z zachowania się Colorado wysnułem
inne wnioski. Prędzej Drakę był kiedyś uczciwym człowiekiem, niż ten
“nietypowy" traper przestępcą.
— Jasnowidzenie? — zapytał ironicznym tonem.
— Nazwij to, jak chcesz, Karolu. Twoja podejrzliwość nie opiera się na
ż
adnych faktach.
— A twoja wiara wynika chyba z naiwności! Niewiele brakowało, a
pokłócilibyśmy się na dobre.
Spostrzegłem się w czas i nieco spuściłem z tonu.
— Nie poznaję cię, Karolu. Co zarzucasz Colorado? Brak odwagi?
Nieuczciwość? Nieznajomość terenu? Jako traper sprawuje się
znakomicie, a jako człowiek... Jego decyzja w sprawie O'Briena najlepiej
o nim świadczy. A to, że nas oswobodził?
— Gdyby było inaczej, Janie, nie zdecydowałbym się jechać z nim razem
na tak niebezpieczne przedsięwzięcie. Jednak lubię dokładnie wiedzieć, z
kim mam do czynienia. Zwłaszcza w takich sytuacjach. Coś w tym
wszystkim się kryje i to mi nie daje spokoju.
Klepnął wierzchowca po szyi i ruszyliśmy stępa.
— To świeży trop — zauważyłem zmieniając temat. Brak mi było
argumentów na przekonanie Karola, że się myli.
— Pochodzi sprzed paru godzin zaledwie. Jegomość gnał galopem.
Spójrz. Wierzchnie warstwy piasku zostały poodrzucane, wgłębienia
kontrastują z otoczeniem ciemną barwą, jeszcze z nich wilgoć nie wypa-
rowała. Colorado przypuszcza, że ten jeździec jechał z farmy. Ale ani
słówka nie powiedział, na czym opiera swoją teorię. Tego właśnie nie
lubię. A poza tym, czy to możliwe, abyśmy przeoczyli tamtej nocy obec-
ność jeszcze trzeciego człowieka?
— Który zamiast natychmiast zmykać ukrywał się aż do świtu —
dodałem. — Nie. Colorado na pewno się myli. Tam nikogo więcej...
W tym miejscu umilkłem. Przypomniałem sobie nagle tętent, jaki
usłyszałem czekając na powrót Colorado i Karola. Wówczas sądziłem, że
padłem ofiarą złudzenia. A może to nie było złudzenie?
— Masz niekiedy dziwny zwyczaj przerywania zdań w połowie —
zauważył mój towarzysz. — Co cię tak zatkało?
— Widzisz, ostatniej nocy... — i tu zwierzyłem się ze swych
wątpliwości.
— Czy odgłos tętentu się oddalał? Przypomnij sobie, to ważne.
— Jakoś na to nie wyglądało. Słyszałem go nagle i nagle ucichł.
— Może nie słuchałeś uważnie? Odgłos mógł narastać stopniowo,
zwróciłeś nań uwagę wówczas, gdy był najsilniejszy.
— Prawdopodobnie tak właśnie było. Ale potem znowu nastała cisza,
więc sądziłem, że musiałem się przesłyszeć. Dlatego nikomu o tym nie
wspominałem.
— Hm, jeśli to są tropy nocnego przybysza...
— To co?
— To nie był na pewno nasz przyjaciel.
— Dlaczego?
— Prosta sprawa: zabłąkany podróżny szukałby schronienia na farmie, a
nie trzymał się od niej z dala.
— Jeżeli ten trop istotnie biegnie tu z farmy..
— To się okaże.
Kiwnąłem głową. Od tej chwili jechaliśmy w milczeniu. Robiło się coraz
cieplej, aż oczy poczęły mi się kleić. Nic w tym dziwnego, przecież
prawie nie spałem od dwudziestu czterech godzin! Sam nie wiem kiedy
wpadłem w jakąś półdrzemkę, z której wyrwało mnie nagłe zatrzymanie
się wierzchowca. Przede mną koń Karola szczypał jakiś szary badyl
wyrastający z piachu, a jego pan, z ręką przyłożoną do czoła, spoglądał
za siebie.
— Colorado wraca — oznajmił.
— Już? — zdziwiłem się.
— Dopiero — sprostował mój towarzysz. — Spałeś przez kilka godzin.
Zabrzmiało to jak wyrzut, więc tylko mruknąłem:
— Mogłeś mnie obudzić.
— Nie było potrzeby. No i jak tam, Colorado? — zapytał, kiedy w
tumanie kurzu traper zatrzymał przed nami konia. I wierzchowiec, i
jeździec pokryci byli od głów do pięty jednolitym w kolorze czerwonym
pyłem.
— Tfu, do diiabła! Piasek mi zgrzyta w zębach, piasek mam za
kołnierzem, nawet w butach. Nigdy jeszcze nie pędziłem tak szybko po
tak paskudnym terenie.
— Po cóż było tak gnać?
— Trochę się obawiałem, iż was nie ujrzę.
— Co się stało? — zaniepokoił się Karol.
— Ten trop wiedzie do farmy! Ale to jeszcze nie wszystko. Znalazłem
miejsce, w którym tajemniczy jeździec oddzielił się od grupy Lessera.
— Dziwna historia — bąknął.
— Nie tak bardzo, doktorze. Po prostu Lesser czegoś zapomniał, a może
coś chciał jeszcze przekazać swoim ludziom pozostawionym na farmie i
już z drogi wysłał umyślnego gońca. Jestem pewien, że ten goniec
spostrzegł nas, dlatego się w farmie nie pokazał. Musiał widzieć i
ż
ołnierzy. Chyba tylko temu wypadkowi zawdzięczamy fakt, iż Lesser —
zawiadomiony o wszystkim — nie zawrócił, aby oswobodzić swych
ludzi i na nowo uwięzić panią Lucy i jej syna, a przy okazji nas.
— To prawdopodobne — zauważyłem.
— To pewne. Jak również i to, że Lesser obecnie wie, iż gnamy jego
tropem i że nie towarzyszą nam indiańscy wojownicy. To mu doda
ś
miałości. Lękałem się, że wpadniecie w zasadzkę.
— Lesser jest przekonany, że towarzyszą nam żołnierze — wtrąciłem —
nie będzie ryzykował nierównej walki.
— Pod warunkiem, że jego wysłannik nie czekał do świtu pod farmą i
nie był świadkiem naszego rozstania się z sierżantem.
— To brzmi nieprawdopodobnie — odparł Karol. — On nie mógł czekać
do rana, zbyt ważną uzyskał informację. A poza tym okolica jest otwarta
na wszystkie strony świata. W świetle dziennym łatwo dostrzec z daleka
nawet samotnego jeźdźca. A przecież nikogo nie zauważyliśmy.
— Prawda. Tylko że wysłannik Lessera jechał zupełnie inną drogą niż
my, a więc musiał się liczyć z naszym pościgiem. To oczywiście moje
przypuszczenia. Zobaczymy, jak kij popłynie. Trzeba mieć teraz oczy na
wierzchu głowy, a uszy wyciągnąć jak najdalej. Inaczej nie wyplączemy
się cało z tej kabały. No, ruszamy!
I pojechaliśmy. Męcząca to była jazda dzięki swej monotonii. Ciągle ten
sam czerwonobrązowy piach; jakieś zapadliny, na dnie których rosły
niekiedy zakurzone kaktusy o grubych kolcach i potężnych od-
gałęzieniach, przypominających fantastyczne drogowskazy; samotne
pagórki o obłych kształtach, na koniec — długie pasma gruntu zawalone
tu i ówdzie bryłami wyschłej i twardej jak kamień gliny. Ponad tym
wszystkim dzwoniąca w uszach cisza, mącona jedynie głuchymi
uderzeniami końskich kopyt.
Na szczęście, już w drugiej połowie dnia poczęły się coraz częściej
ukazywać drobne pasemka trawy o spłowiałej barwie, piasek znikał, aż
nagle — dziwny kaprys natury: ukazała się murawa ciesząca oczy świeżą
zielenią. Od razu poczułem się raźniej, a konie przyśpieszyły biegu.
Słońce dotykało swym rąbkiem linii horyzontu, gdy ujrzeliśmy dalekie
zarysy jakichś zabudowań.
— Tego nam właśnie brakowało — stwierdził Colorado. — Nareszcie
będę mógł się obmyć z piachu.
Po pół godzinie usłyszeliśmy szczekanie psów, a w chwilę później
dostrzegli już zupełnie wyraźnie dom o spadzistym dachu i wąską
smużkę dymu bijącą z komina ku błękitnemu niebu. Nieco z boku
zauważyłem ogrodzenie sporządzone z grubych bali, tak zwany w tych
stronach corral dla bydła, którego spore stado właśnie nadciągało ku nam
gdzieś z głębi prerii. Przybiegły dwa potężne psy i warcząc krążyły do-
koła. Wreszcie ujrzeliśmy ganek domu wsparty na ozdobnych
kolumienkach. Na ganku stal mężczyzna ze strzelbą w ręku i bacznie się
nam przyglądał. Colorado ściągnął cugle.
— Dobry wieczór — powiedział. — Czy możemy u was skorzystać z
noclegu? Nie jesteśmy wymagający, starczy wiązka siana dla każdego.
Już chciałem zeskoczyć z siodła. W tych bezludnych okolicach
gościnność jest przecież nie tylko grzecznością, ale i obowiązkiem. Nie
wolno odmówić schronienia, gdy dokoła ciągnie się pustka. Zresztą, dla
osadnika każde odwiedziny to jedyna w tych stronach rozrywka, jedyna
możliwość posłuchania wieści z dalekiego świata. Dlatego
znieruchomiałem ze zdumienia, gdy usłyszałem słowa gospodarza:
— Obawiam się, że w naszym domu nie będzie dla was miejsca.
— Och — Colorado wcale się nie stropił tą oschłą odpowiedzią —
możemy spać pod gołym niebem.
— Możecie spać, gdzie chcecie, byle nie tu i... jak najdalej stąd.
To już było coś więcej niż odmowa. Obraza. Ale stary traper nie dał się
wyprowadzić z równowagi. Chęć obmycia się z kurzu musiała być silna.
— Ależ oczywiście — odparł. — Skoro jesteśmy tak niemile widziani,
nie pozostaniemy dłużej, a w drodze ostrzeżemy innych, aby was nie
niepokoili. Czy możemy napoić konie?
W trakcie tych słów dostrzegłem, jak w głębi werandki uchyliły się
drzwi. Drugi mężczyzna, również ze strzelbą w ręku, stanął obok
pierwszego.
— O co chodzi? — zapytał grubym głosem.
— To właśnie oni — odparł nasz rozmówca.
— Aha, oczekiwaliśmy was. Nie macie tu co robić. Nikt z nas nie gra w
karty.
— Co takiego? — Colorado podniósł głos o jeden ton wyżej.
Czułem, że zanosi się na awanturę. Karol również musiał to zauważyć,
bo natychmiast wtrącił się do rozmowy:
— Dżentelmeni — powiedział — to jakieś nieporozumienie. O jakie
karty wam chodzi?
— O jakie? Wiadomo, do gry.
— Wybaczcie, ale nadal niczego nie pojmuję. Czyżbyśmy wyglądali na
szulerów?
— Wyglądacie czy nie wyglądacie, na jedno wychodzi. Fakt, że gracie
niezbyt uczciwie.
— Przepraszam — wtrąciłem się z kolei. — To jakiś kiepski dowcip. Ci
panowie — wskazałem na werandkę — szukają pozorów, by nas nie
przyjąć. Nie będziemy ich prosić. Jedźmy!
Ostatnie słowo powiedziałem głośno i gniewnie.
— Poczekaj, Janie — zmitygował mnie Karol. — Nie zostaniemy tu, ale
chyba warto sprawę wyjaśnić. — A zwracając się do nieznajomych
zapytał: — Powiedzcie nam, panowie, od kogo uzyskaliście taką
informację?
— Przestrzeżono nas. A kto... co to was obchodzi?
— Wszystko rozumiem — odezwał się znowu Colorado. — Gościło tu
przed nami kilku ludzi. To oni was tak okłamali. Nie jesteśmy szulerami
ani rabusiami. To my ścigamy rabusiów.
— Kogo tam ścigacie, to wasza sprawa — odezwał się starszy
mężczyzna — ale nie radzę gonić tych, którzy bawili tu przed wami.
— I czemuż to?
Obaj nieznajomi roześmieli się głośno,
— Dlaczego? Dlatego, że tamtym ludziom przewodzi pewien słynny
traper, Karol Gordon, o przezwisku Wielki Bóbr. Słyszeliście o nim?
— To świetne — stwierdził Karol rozbawionym tonem. — Wielki Bóbr
się rozdwoił, jak z tego wynika. Jednego macie przed sobą, a drugi w tej
chwili ucieka, aż się za nim kurzy. Rzecz byłaby zabawna, gdyby nie
zagrażała mieniu, a może i życiu spokojnych osadników — a zwracając
się do nas: — Nie powinniśmy stąd odjeżdżać, dopóki nie
wytłumaczymy tym panom, że się mylą.
— Obejdzie się bez tłumaczeń. No, jazda, albo was poszczuję psami.
— Daj spokój, Karolu — szepnąłem. — Nie przekonamy ich.
— Fred — odezwał się starszy mężczyzna — sprowadź ludzi, za długo to
trwa!
Colorado skinął ku nam ręką:
— Poszukamy szczęścia gdzie indziej.
Powiedziawszy to uderzył konia po zadzie i z miejsca ruszył cwałem.
Karol nie upierał się dłużej. Minęliśmy dom mieszkalny, zabudowania
gospodarcze i zagrodę dla koni. Tu traper przyhamował wierzchowca, a
gdy zrównaliśmy się z nim, powiedział:
— Nie zajedziemy daleko, już się ściemnia. Skręćmy byle gdzie, może
znajdziemy wodę. Ale ten Lesser! Tak nas urządzić!
Skierowaliśmy się w prawo, wprost na czerwoną tarczę zachodzącego
słońca. Nieprzewidziana przeszkoda wstrzymała dalszą jazdę. Z głębi
prerii zganiano — prawdopodobnie do wieczornego wodopoju — bydło.
Stado krów, porykując, zbijając się w grupy lub rozpraszając, otoczyło
nas niespodziewanie i poczęło spychać na pobliskie ogrodzenie. Zaraz
jednak pojawiło się trzech konnych pastuchów. Krzycząc i trzaskając z
długich rzemiennych batów zdołali zmusić stado na pół zdziczałego
bydła do szybkiego biegu. Całe szczęście, bo mój wierzchowiec począł
już chrapać i drżeć, przyparty do grubej belki ogrodzenia. Odetchnąłem,
gdy ostatnia rogata sztuka minęła nas w niezdarnym kłusie. Kawalkadę
zamykał jeszcze jeden pastuch. Być może nadzorca, bo ubranie nosił
znacznie schludniejsze niż jego towarzysze. Przejeżdżając obrzucił nas
uważnym spojrzeniem i... raptownie zatrzymał konia.
— Czy mnie wzrok nie myli? — zawołał. — Przecież to Colorado! Sam
Colorado — powtórzył. — Dokąd to dobre bogi prowadzą?
Stary traper przymrużył oczy, a potem powiedział, przeciągając sylaby:
— Davy Paterson... Coś podobnego. Nie przypuszczałem, że się jeszcze
spotkamy, chłopcze. Myślę, że już nie polujesz na łosie? Przyznaj się.
Ileż to lat?
— Będzie z dziesięć — odparł zagadnięty. — Chodźcie ze mną, przecież
nie możemy się tak minąć jak obcy. — A widząc nasze stropione miny
dodał: — Chyba się nie spieszycie. Już prawie noc. Nocna jazda licha
warta.
Colorado krótko wyjaśnił, co nas tu spotkało. Davy roześmiał się:
— Nic o tym nie wiedziałem. Od świtu uganiam się za bydłem.
Wszystko zaraz załatwię. No, jedziemy.
Spojrzeliśmy na siebie porozumiewawczo i zawróciliśmy konie.
— Zdumiewające — odezwał się Colorado do cowboya. — Czy wiesz,
ż
e jesteś trzecim znajomkiem, którego spotykam w ciągu dwu ostatnich
dni? To chyba musi coś znaczyć. Co, doktorze? — zwrócił się do mnie.
Wzruszyłem ramionami:
— Doprawdy nie wiem, o czym pan myśli.
— To chyba jakaś dobra... albo zła... wróżba.
— Ach, o to chodzi! Nic a nic nie rozumiem się na wróżbach. Może panu
wyjaśni jaki indiański czarownik, ja nie potrafię.
— Nigdy nie miał pan żadnych przeczuć?
— Nigdy. Nawet gdy straciłem pracę w szpitalu, co było dla mnie
wówczas dotkliwą klęską.
— Przepraszam — odparł i znowu zwrócił się do cowboya: — Davy,
Davy, jakże się cieszę, że cię widzę. Wyrosłeś na kawał chłopa!
— To pana zasługa, Colorado.
— Jaka tam zasługa? Ot, prosty przypadek.
Właśnie podjeżdżaliśmy do małego placyku. Davy Paterson wysunął się
nieco naprzód. Musiał się cieszyć dużym zaufaniem właściciela farmy.
Teraz rzecz poszła jak z płatka. Przeproszono nas i wprowadzono do
wnętrza z honorami, jakich mógłby oczekiwać gubernator stanu, gdyby
taki tu istniał *.
Zdziwiłem się ujrzawszy przy stole samych mężczyzn. W trakcie
rozmowy
okazało się, iż gospodarz miał tylko jednego syna, ale spodziewano się
właśnie następnego potomka. śona wraz ze swą matką pojechały aż do
St. Louis nad Missouri. Szmat drogi! Dobrze musiało się powodzić
farmerowi, jeśli się zdecydował na poniesienie takich kosztów podróży, a
następnie i szpitala, w którym na świat miało przyjść drugie dziecko.
Tak więc tylko mężczyźni czynili honory domu. Tym większe, iż
poczuwali się do winy. Obaj, ojciec i syn, starali się zatrzeć niemiłe
wrażenie pierwszego przyjęcia. Oczywiście wyjaśnili powody swego
postępowania.
Rankiem tego samego dnia przybyło do farmy sześciu jeźdźców. Jeden z
nich, wyglądający na przywódcę, oświadczył, że nazywa się Gordon, że
jest westmanem i że ze swymi ludźmi ściga bandę opryszków
grasujących w zachodniej części Nowego Meksyku.
Nowy Meksyk nie miał gubernatora, prawa stanowe uzyskał dopiero w 1912 r.
— Przyjęliśmy niespodziewanych gości, jak można najlepiej —
opowiadał farmer. — Chcieliśmy ich zatrzymać na dłużej, ale bardzo się
spieszyli i po paru godzinach postoju ruszyli dalej.
— Aż po paru godzinach? — zagadnął Colorado. — Czy czekali na
kogo?
— Nie, tylko konie mieli bardzo pomęczone. Trzy z nich zgodziłem się
zamienić.
— Dobrze przynajmniej, że nie sześć — powiedział Colorado. — Ale i
tak będą teraz szybsi.
— Doprawdy nie moja to wina — tłumaczył się gospodarz. —
Wzięliśmy za dobrą monetę wszystko, co mówili... śeby rzec prawdę,
chciałem wymienić wszystkie sześć, ale nie miałem pod ręką lepszych
wierzchowców.
Wybuchnęliśmy gromkim śmiechem.
— To był Tom Lesser — wyjaśnił Colorado. — Przed rokiem uciekł z
Arizony po likwidacji bandy. Może pan słyszał o tym?
— Coś mi się obiło o uszy.
— A przed odjazdem ostrzegł was przed nami, tak? — wtrąciłem.
— A jakże. Powiedział, że w tych stronach krąży trójka oszustów
wyłudzających od osadników pieniądze pod różnymi pozorami, przede
wszystkim grą w karty, no i... po trochu... kradnących. Doprawdy, bardzo
mi...
— Nie ma o czym mówić? — wtrącił się Karol. — Widział pan
dokładnie całą szóstkę?.
— Jak was w tej chwili.
— Czy nie zaskoczyło pana zachowanie się któregoś?
— Zachowanie?
— Chodzi mi o to, czy któryś z tej gromadki różnił się od innych w
sposób zwracający uwagę?
— Hm, trudno mi na to odpowiedzieć. Fred — zapytał syna — nie
zauważyłeś czegoś takiego?
— Nie ojcze. Wszyscy byli bardzo gadatliwi, bardzo hałaśliwi. Ot, takie
wesołe chłopaki. Wszyscy z wyjątkiem tego chorego.
— Chorego? — wpadł mu w słowo Colorado. — Wyglądał na chorego?
Po czym pan to poznał?
— Prawie nie odzywał się. Jeden z towarzyszy wyjaśnił mi, że cierpi na
gardło.
— To Samuel —— stwierdził traper. — Na pewno on.
— Czemu nie wezwał pomocy? — krzyknąłem.
— Ba, łatwo to panu powiedzieć. Samuel zgłupiał widać do reszty. W
tym wypadku trudno jednak mu się dziwić. Nic nie wie o tym, że żona i
syn znajdują się już na wolności. Zastraszono biedaka. Nie śmiał słówka
pisnąć. Pewnie mu zagrozili śmiercią najbliższych.
— Lesser nic by na tym nie zyskał — wtrąciłem.
— Na pewno. Nawet nie wierzę, że zdecydowałby się na taki krok. Ale
Samuel wierzy. Dlatego milczał. Czy możecie powiedzieć, jak wyglądał
ten chory? — zwrócił się do gospodarza.
Obaj zastanowili się chwilę, na koniec, uzupełniając się wzajemnie, z
grubsza opisali interesującą nas postać. To był O'Brien.
Reszta wieczoru upłynęła na mało ciekawej pogawędce. Colorado prawie
nie brał już udziału w rozmowie. Nad czymś rozmyślał. Potem przysiadł
się do Patersona i długo z nim gawędził. Gwiazdy już dawno pokryły
niebo, gdy farmer przeprosił nas, tłumacząc się późną porą.
Tej nocy spałem na materacu staroświeckiego łoża, pod dachem i bez
obowiązku odprawiania warty. Nazajutrz, obficie zaopatrzeni w
ż
ywność, ruszyliśmy w dalszą drogę. Paterson odprowadził nas kawałek,
a później długo jeszcze żegnał się z Colorado.
Pułapka
Jechaliśmy prerią lekko falistą i z rzadka porosłą trawą. Horyzont
zamykało szarosiwe pasmo gór. W słońcu poranka wydawało się, iż
paruje lekką mgiełką. Od chwili opuszczenia farmy minęły już dwie noce
i dwa dni. Trop był wyraźny: szeroki pas śladów nie przecięty żadną
ś
cieżką ani dróżką wśród tych bezdroży. Po nielicznych wędrowcach,
jacy tędy kiedyś przejeżdżali, wiatr dawno zamazał wszelkie znaki.
Gdzieś koło południa dostrzegliśmy pierwsze wzniesienia. Ukazały się
przed nami pagórki porosłe jałowcem i kępkami pinii, a dalej drzewa.
Dokoła pachniało szałwią. Po jakimś czasie ujrzeliśmy potężne bloki
piaskowca o dziwacznych kształtach i kolorach, wysokie niby wieże
ś
redniowiecznych zamków. Nad wieczorem mieliśmy przed sobą, tuż,
tuż, spadziste zbocza, gęsto porosłe białą i niebieską jodłą lub meksy-
kańską sosną. W zapadającym mroku nie sposób było jechać dalej.
Rozbiliśmy obóz nad brzegiem maleńkiego ruczaju, wypływającego z
gardła wąskiej doliny, wrzynającej się w głąb czarnych borów.
Jałowcowe gałęzie płonęły z delikatnym trzaskiem, napełniając
powietrze zapachem żywicy. Zaopatrzeni obficie na farmie, nie mieliśmy
teraz kłopotu z żywnością. Colorado, spenetrowawszy jak zwykle
najbliższą okolicę i stwierdziwszy, iż nie ma tu nikogo poza nami,
zakrzątnął się koło wieczerzy. Przyrządził, z wprawą zawodowego
kucharza, znakomity posiłek, tak potrzebny po całodziennej jeździe.
— Tego Patersona, cośmy go spotkali na farmie — odezwał się
nieoczekiwanie — poznałem przed laty w podobnych stronach, w jakimś
odgałęzieniu Gór Skalistych. Tak samo rósł tam las i ciurkał strumyczek.
Ba, nawet okoliczności były podobne. Ścigałem pewnego jegomościa,
deptałem mu po piętach, aż mi się w końcu wymknął.
— Kiepska to dla nas przepowiednia — wtrąciłem.
— Ech, co jeden, to nie piątka — odparł. — Samotnemu łatwiej zaszyć
się w leśnej głuszy.
— Nie byłbym taki pewien — powiedział Karol. — Zauważcie tylko: oni
wszystko o nas wiedzą. Ostatni wypadek przedstawia się dość
tajemniczo.
— Co masz na myśli, Karolu?
— Uprzedzili o naszym przybyciu farmera. Skąd Lesser dowiedział się,
ż
e będziemy go ścigać tylko w trójkę? A nie na przykład z oddziałem
wojska?
— To rzeczywiście dziwne — odparłem. — Przecież uważamy, iż
wysłannik Lessera opuścił farmę przed naszym rozstaniem się z
sierżantem.
— Z tego wniosek — stwierdził Colorado — że goniec Lessera wyjechał
z farmy znacznie później, niż przypuszczaliśmy.
— Nic teraz nie wymyślimy, lepiej dokończ swego opowiadania —
zwrócił się Karol do Colorado.
— A więc... Patersona spotkałem w zupełnie dzikiej okolicy i gdyby nie
to spotkanie, pewnie biedak nie chodziłby już po ziemi. Wyobraźcie
sobie piękny, słoneczny dzień, góry porosłe ciemnym lasem i dolinę
pokrytą wiosenną trawą. Na tej trawie widniały tropy wyraźne jak jajko
na patelni. Gnałem wówczas tymi tropami, ale coraz ostrożniej. Odciski
kopyt stawały się tak świeżutkie, jak mleko prosto od krowy. Więc nieco
wstrzymałem bieg konia. Gdybym tego nie uczynił, prawdopodobnie nie
zauważyłbym Patersona i nie byłoby o czym mówić. Ale stało się
inaczej. Rozglądałem się na wszystkie boki i na ziemię przed sobą.
Dostrzegłem, iż półokrągłe odciski podków są teraz zupełnie czarne.
Dolinka okazała się podmokłym bagienkiem. To był sygnał
ostrzegawczy. Zlazłem z konia, cugle zarzuciłem mu na kark, a moja
szkapa ruszyła za mną jak wierny pies.
Krok za krokiem posuwałem się dalej, aż zbocza tworzące dolinkę
rozbiegły się, a przed sobą w odległości kilku jardów dostrzegłem
falujący łan wysokich trzcin. Trop, za którym postępowałem, wił się jak
wąż, później skręcił w lewo, pod samo lesiste zbocze. Właśnie wówczas
usłyszałem strzał. Możecie sobie wyobrazić, co to za wrażenie! Rzuciłem
się w bok i biegłem nie zważając na to, iż murawa ugina się pod moimi
butami. Nie wiedziałem, kto strzelił i do kogo. A może właśnie do mnie?
Ale nie słyszałem świstu kuli. Tym bardziej należało się przekonać. I
nagle ujrzałem. Nie człowieka, nie! Rosochaty zwierz, wielki jak dobrej
wagi cielę, z trzaskiem łamał trzciny i parł w stronę lasu. Był do mnie
zwrócony bokiem, a więc nie ja go wystraszyłem. Pobiegłem za nim
ś
ciskając strzelbę w garści. Ale okazał się szybszy. Przebrnął już trzciny
i gnał kłusem w kierunku zbocza. Po raz drugi zahuczało i wówczas
ujrzałem sprawcę hałasu. Uciekał, jak to się mówi, na złamanie karku, a
za nim galopował łoś. Bo to był właśnie łoś! Wiecie, jak wygląda, gdy
się go rozwścieczy?
Karol skinął potakująco głową.
— Stado pędzących bizonów to jeszcze nic w porównaniu z nim. Przed
stadem można uskoczyć w bok, minie cię, ale przed podrażnionym
łosiem nie umkniesz. Dogna cię, uderzy rogami i koniec. Tak, tak,
dżentelmeni.
Więc nie miałem co się namyślać, jeśli nieznany strzelec miał wyjść cało
z opresji. Zatrzymałem się, flintę przyłożyłem do ramienia, pociągnąłem
za cyngiel. Zwierz podskoczył i runął między drzewa lasu. Odczekałem
chwilkę, nabiłem broń i podszedłem bliżej. Łosie mają twarde życie, ale
ten był już nieruchomy jak kamień.
— Panie strzelec! — zawołałem. — Pokaż no się!
Wyjrzał zza jakiegoś krzaka, a wyglądał jak kolczatka. Zgubił kapelusz,
włosy mu sterczały jak u straszydła, a odzież miał naszpikowaną
gałązkami i igłami jodły. Roześmiałem się na jego widok. To był
młodziutki chłopiec. Blady jak księżyc, dychał jak miech kowalski.
Kiedy mnie ujrzał, wytrzeszczył oczy. Zerknął na leżącego łosia i począł
mi dziękować.
— Strzelba mi drgnęła — powiedział — i żeby nie pan... — tu pobladł
jeszcze bardziej, więc krzyknąłem, żeby poszukał swej broni. Dopiero
wówczas zapomniał o przerażeniu. Strzelbę szybko odnalazł. Wyglądała
niczego, zupełnie jakby ją przed chwilą wyniesiono ze sklepu. Na mój
gust była zbyt nowa i na pewno jeszcze nie przestrzelana.
— Dwa razy ci ta pukawka drgnęła, chłopcze — powiadam. — Więcej
na łosie nie poluj, chyba że się nauczysz strzelać.
Pokazałem mu łeb zwierzęcia:
— Trafiłeś tylko raz, i to bardzo niefortunnie. Kula nie przebiła kości
czołowej, ześliznęła się powodując płytką ranę. To właśnie
rozwścieczyło zwierzę.
Bardzo się stropił. Szukał jeszcze śladu drugiej kuli, ale nie znalazł.
— Tak, tak — powtórzyłem — dopóki się nie nauczysz dobrze trafiać,
unikaj jak ognia łosi, niedźwiedzi i pum. Możesz sobie pozwolić tylko na
antylopy i na jakiś mniejszy drobiazg. Ale powiedz mi, co tu robisz i
dokąd zmierzasz?
I wyobraźcie sobie, że on... donikąd nie zmierzał! Opowiedział, iż
przywędrował ze wschodu, żeby zostać łowcą skórek. Myślałem, że
sobie kpi ze mnie, ale nie, mówił zupełnie poważnie. Wyjąłem z kieszeni
półdolarówkę, wetknąłem w pień drzewa i kazałem mu strzelać. Z
odległości dwudziestu kroków trafił dopiero za trzecim razem.
— Mój chłopcze — powiedziałem — wracaj na wschód. Boję się, że w
przeciwnym wypadku zginiesz najbliższego dnia pod pazurami
niedźwiedzia lub łosiowymi racicami! Któż ci poradził wybrać taki nie-
bezpieczny zawód?
Okazało się, że nikt mu nie radził. Nasłuchał się bajęd o Dzikim
Zachodzie, nie będę powtarzał, czego. Możecie się domyślić. Chłopiec
ma zamożnego wujaszka. Dostał w prezencie broń, ekwipunek, konia.
Chłopak głupi, bo młody, ale że tacy głupi byli wujaszek i rodzice, temu
się nadziwić nie mogę. Kazałem smarkaczowi natychmiast wracać do
taty i mamy. Uparł się, że nie. Ambitny. Nie dałem za wygraną.
Spędziliśmy z sobą prawie dwa miesiące. Ja polowałem, on — nadal psuł
proch i kule. Wreszcie przekonał się, że z tych futerek nic nie wyjdzie.
Ale wracać nie chciał. Ano, poszliśmy na wzajemne ustępstwa.
Znalazłem mu pracę w małym gospodarstwie hodowlanym. Został
cowboyem. Polować nie potrzebował, ale mógł nosić broń, co mu bardzo
odpowiadało. Jak się później dowiedziałem, zmieniał trzykrotnie miejsce
pracy, w miarę jak doskonalił się w swym fachu. Teraz jest nadzorcą
pastuchów. Powiedział mi, że zebrał sporo pieniędzy, że rodzicom część
posyła, a jak dobrze pójdzie, za dwa -trzy lata sam farmę założy i żony
sobie poszuka. Wyrobił się chłopak.
— Ciekawa historyjka — stwierdziłem, gdy skończył mówić. — A co się
stało z człowiekiem, którego pan ścigał, Colorado?
— Nie mogłem dwu srok za ogon łapać. Zostawić niedoświadczonego
chłopca samego... nie sposób. Brać go z sobą... tylko by mi przeszkadzał
w pościgu. Więc chwyciłem za ogon tylko jedną srokę...
— I wykierował pan chłopca na dzielnego człowieka.
— O, bez takich wielkich słów, doktorze. Po prostu naprowadziłem
Davida Patersona na właściwą ścieżkę.
— A tamten uciekł?
— Uciekł. Liczyłem na to, że się jeszcze spotkamy.
— I spotkaliście się?
— Tak. Ścigany przeze mnie człowiek to był Roger Drake.
Umilkł i począł czyścić fajeczkę. Poszedłem do koni pasących się w
pobliżu, wziąłem derkę i siodło, cisnąłem to wszystko w sąsiedztwie
ognia i położyłem się spać.
— Jak nadejdzie moja kolej, zbudźcie mnie — powiedziałem otulając się
szczelnie i marząc skrycie, że zapomną.
Ale nie zapomnieli. Colorado zbudził mnie, gdy poczynały gasnąć
pierwsze gwiazdy, a z gór spadał ku nizinom wiatr tak zimny, że nie
odważyłem się odrzucić pledu. Zawiązałem go pod szyją, jak płaszcz. W
ten sposób przynajmniej plecy miałem chronione. Równocześnie
cisnąłem gałęzi do ogniskowego żaru, aż buchnął mały płomień.
Colorado przyglądał się temu
w milczeniu, po czym ziewnął, owinął się kocem i położył przy ognisku.
Na pewno natychmiast zasnął.
Obszedłem dokoła nasze skromne obozowisko. Konie stały jeden
niedaleko drugiego, milczące i nieruchome. A więc — w pobliżu nie
mógł znajdować się nikt obcy: ani człowiek, ani zwierzę. Powędrowałem
nad strumyk, siadłem na głazie, skąd mogłem obserwować ognisko,
ś
piących towarzyszy i wierzchowce.
Niebo bladło, znikały ostatnie punkciki gwiazd i zrobiło się jeszcze
ciszej. Potem nad czarną linią lasów pnących się ku szczytom począł
podnosić się rąbek czerwieni. Wąski pas światła rozszerzał się z każdą
sekundą, aż objął pół nieba jaskrawą purpurą. Zupełnie jakby gdzieś w
dali płonęła puszcza.
Usłyszałem głos pierwszego ptaka, a w chwilę później gniewnie
skrzecząc ukazała się ruda wiewiórka. Zatrzymała się nad samym
strumieniem w głębi dolinki, ale w chwilę później we wspaniałym skoku
ponad wodą zniknęła mi z oczu. Coś ją spłoszyło. Jakiś bury cień
wychynął z mroku puszczy. Ścisnąłem mocniej sztucer, ale nie ruszyłem
się z miejsca. Odległość była spora, nieznany zwierz nie mógł mnie do-
strzec ani zwietrzyć. Przytknąłem do oczu lornetkę. Ujrzałem
niedźwiedzia, jak przykucnąwszy zabawnie nad potokiem, jeszcze
zabawniej uderzał łapą w wodę. Na pewno szukał ryb. Niedźwiedzie
przepadają za rybami. Łowią je przy pomocy własnych pazurów. Jedno
uderzenie łapy wyrzuca rybę z wody. Nie miałem wątpliwości, że misio
szykuje sobie pierwsze śniadanie. Trwało to chyba z pół godziny, aż
wreszcie kudłaty władca gór oddalił się powoli.
Spojrzałem ku niebu. Gasły już ranne zorze, wstawał dzień. Zerwałem
się z głazu, podszedłem do ogniska, dorzuciłem wiązkę chrustu, a potem
bezceremonialnie pościągałem derki ze śpiących towarzyszy.
— Ruszajcie się!
Podnieśli się niechętnie. Ale potem już wszystko odbyło się szybko. Nie
minęła godzina, a wędrowaliśmy w głąb podgórskiej doliny. Strumyk
nadal wił się po jej dnie, a obok strumyka pas stratowanych traw znaczył
drogę uciekinierów.
Gdy słońce minęło szczyt nieba, wjechaliśmy między wyniosłe grzbiety
górskie. Tu dolinka zwęziła się. Porośnięte starodrzewem stoki
podchodziły prawie do brzegów strumyka nadal wiernie nam
towarzyszącego. Z jednej strony biegła wąziutka steczka, dobrze
zdeptana — nieomylny znak, iż tędy ciągnęła banda Lessera. Gdzież
jednak mogli nocować?
Pod wieczór dotarliśmy do miejsca, w którym strumyk kończył się małą
sadzawką, gęsto obrosłą wodnymi roślinami. Tu zauważyliśmy dwa
okrągłe, czarne placki wypalonej ziemi. Dokoła — liczne odciski kopyt.
Colorado kazał nam stanąć i nie pozwolił zejść z koni, póki nie zbadał
najbliższego otoczenia.
— Niech licho porwie! To nie są najświeższe ślady — stwierdził. — Oni
nas wyprzedzają co najmniej o dzień drogi. Muszą mieć znakomite
konie.
W tej samej chwili wierzchowiec Karola cicho parsknął i natychmiast
zawtórował mu gniadosz Colorado.
— A to co znowu?
Gwizdnął cicho i zwierzę natychmiast położyło się w wysokiej trawie.
— Isz hosz — szepnął mój przyjaciel — połóż się — Niestety, na mego
wierzchowca nie było sposobu.
Sterczał nieruchomo jak drąg wetknięty w ziemię. Legliśmy na skraju
lasu, z bronią w pogotowiu.
— To pewnie jakieś zwierzę — szepnąłem.
— A jeśli to ludzie? — zapytał Colorado. — Czekajcie tu na mnie. Pójdę
brzegiem lasu i sprawdzę, dokąd wiodą tropy uciekinierów.
Zniknął bezszelestnie.
— Prawdopodobnie niedźwiedź — snułem dalsze przypuszczenia. —
Widziałem go wczoraj. Pewnie wędruje przed lub za nami.
Z lornetką w dłoni zbadałem wzrokiem jard po jardzie cały teren, jaki się
przed nami rozciągał. Nie było go wiele. Widoczność ograniczała
puszcza przeciwległego stoku doliny. Na lewo dolinka pięła się
prawdopodobnie w kierunku którejś z górskich przełęczy. Nic nie
dostrzegłem. Wreszcie wrócił Colorado.
— Wygląda na to — powiedział — że zwinąwszy obóz pojechali prosto
w góry. Ślady są wyraźne. Mimo to radzę zabierać się stąd. Mój koń
nigdy się nie myli. Popatrzcie, jak strzyże uszami. Jeszcze jest dość
widno.
— Więc to nie niedźwiedź?
— Jaki tam niedźwiedź, doktorze. Nie znalazłem żadnych innych śladów
poza odciskami kopyt i butów.
— Ruszajmy — ponaglił Karol — coś mi się tu nie podoba...
Pierwszy podniosłem się z ziemi. Nie zdołałem jednak zrobić jednego
kroku i padłem między drzewa. Colorado uczynił to samo.
Przyczyna naszego postępowania była w tym samym stopniu zrozumiała,
co nieoczekiwana: grzmot strzału, który ozwał się raz jeszcze gromkim
echem. Mimo woli przetarłem oczy. Ujrzałem, jak mój wierzchowiec,
spokojnie dotąd stojący, poderwał się, a potem runął bezwładnie w trawę
i spoczął nieruchomy, podobny do pnia zwalonego drzewa. Poczułem
dłoń na ramieniu.
— Nie ruszaj się — ostrzegł mnie Karol.
— Słyszeliście świst kuli? — szepnął Colorado. — Strzelec jest za nami,
gdzieś wyżej.
Ostrożnie zmieniliśmy pozycję i wpatrzyli w głąb mrocznego lasu.
Powoli mijały długie minuty ciszy. A potem raz jeszcze huk, któremu
towarzyszył błysk, jaki zapalił się na mgnienie oka w głębi leśnego gąsz-
czu. Otworzyliśmy ogień z trzech luf jednocześnie, na ślepo, w kierunku
ukrytego napastnika. Ale jak długo można było tak strzelać? Szkoda
amunicji. Znowu cisza.
Colorado kiwnął ku nam ręką i powolutku, odsuwając się nieco w bok,
począł się czołgać ku górze. W tym momencie padł trzeci strzał. Nie było
to przyjemne. Do licha! Czułem się jak bezbronny zając wystawiony na
kule myśliwych. śeby się pokrzepić na duchu, szepnąłem Karolowi:
— To jakiś kiepski strzelec. Nie trafił ani razu nawet w pień.
— Tak sądzisz? A ja myślę, że to strzelec znakomity. Właśnie dlatego, że
nie trafia w pnie, tylko w twego konia.
— Co to ma do rzeczy?
— To, że ten diabeł wcale nie do nas celuje, tylko do zwierząt. Strzela
nad nami, w sam środek dolinki. Na szczęście dwa konie są ukryte w
trawie.
— No tak, chce nas pozbawić możliwości pościgu. To przecież ktoś z
bandy Lessera. Ale równie dobrze mógłby strzelać do nas.
— Zapewne. Lesser jednak, jak już kiedyś zauważyłem, nas oszczędza
dopóty, dopóki nie zagrażamy mu bezpośrednio. Boi się rozlewu krwi i
ma nadzieję, że uda mu się odzyskać swój skarb bez walki. Jak dotąd
wszystko mu sprzyja. Rozporządzamy już tylko dwoma wierzchowcami i
nasze szansę wyglądają zupełnie kiepsko.
Kiedy kończył mówić, z gęstwiny wysunął się Colorado.
— Ktoś tam był w górze — odezwał się nie czekając na pytania. — Czy
jeszcze krąży, czy już uciekł na dobre, nie mogłem sprawdzić.
Wycofałem się. Mógł mnie obserwować ukryty za krzakiem. Dostać
kulką... żadna przyjemność.
— Nie było się czego obawiać — wtrąciłem. Spojrzał na mnie pytająco,
więc powtórzyłem słowa Karola.
— Jeśli Wielki Bóbr jest taki pewien, że strzelano nie do nas, lecz do
zwierząt, to... chodźmy do źródełka i rozpalmy ognisko. Chętnie bym coś
przegryzł.
— O, nie, nie — zaprotestował Karol. — Tak daleko moja pewność nie
sięga.
Stary traper roześmiał się cicho:
— I ja tak myślałem.
Rozmowę prowadziliśmy szeptem, a przez cały ten czas lufy naszych
strzelb wymierzone były w głąb lasu, oczy zaś utkwione w mroczniejącej
głuszy.
— Co teraz poczniemy? — zagadnąłem.
— Czeka nas niespokojna noc — odparł Karol. — Wyjścia na otwartą
przestrzeń lepiej nie ryzykować, a chociaż nadal sądzę, iż strzelano do
koni, lepiej pozostać tutaj.
— A jeśli przywędruje jaki drapieżnik? I dobierze się, Karolu, do twego
karosza?
— Mamy dobrą widoczność na dolinkę. Zresztą...
— Nic innego nie wymyślimy — dokończył Colorado.
Zaiste, była to niezapomniana dla mnie noc! Wzeszedł księżyc i
srebrnym światłem zalał drzewa i trawy. śaden strzał nie przerwał ciszy.
Niewidoczny napastnik albo czekał lepszej sposobności, albo odszedł.
Ale tego nie sposób było stwierdzić. Leżeliśmy więc, nie ważąc się
nawet na najkrótszą drzemkę. Och, to nie było przyjemne! Ściółka leśna,
zbyt cienka, nie chroniła przed twardym podłożem, pełnym wystających
korzeni. Po paru godzinach bolały mnie wszystkie mięśnie. Na dobitkę
zrobiło się bardzo chłodno. Co pewien czas trącaliśmy się łokciami, aby
sprawdzić, czy sąsiad nie zasnął. Nie wiem, jak czuli się moi towarzysze,
gdy blady świt począł przedzierać się poprzez gałęzie. Ja byłem tak
zziębnięty, że zęby mi szczękały, nie potrafiłbym normalnie mówić. Na
szczęście nie zaszła tego potrzeba.
Colorado raz jeszcze powędrował w las i zjawił się dopiero wówczas,
gdy gasły poranne zorze, a bór rozbrzmiewał już głosami ptaków. Wrócił
zresztą z przeciwnej strony: nie z lasu, lecz z głębi dolinki.
— Możemy rozpalić ognisko — powiedział. — Jestem głodny jak wilk, a
zimny jak bryła lodu.
Opuściliśmy swe stanowiska. Czułem ból całego ciała, zupełnie jakby
mnie wymłócono kijami. Zabrałem się natychmiast do gromadzenia
opału. Gdy wreszcie zgrabiałymi dłońmi podpaliłem niewielki stosik,
podmuchy ognia wróciły mi zdolność mówienia.
— Kto to był?' — zapytałem.
— Tylko jeden człowiek. Siedział na zboczu, kilkanaście kroków nad
nami. Potem wrócił tam, skąd przyszedł. Jeszcze w nocy.
— A skąd przyszedł?
— Stamtąd — traper wskazał za siebie. — Miał konia. Zrobiliśmy
wielkie głupstwo nie zbadawszy dalszej okolicy. Ale przepadło.
— Oczywiście to był jeden z ludzi Lessera — wtrącił Karol. — A
chodziło nie o nas, lecz o konie.
— Może Wielki Bóbr ma rację, może nie. Teraz we trzech nie
dościgniemy bandy. Trzeba by wsadzić dwu ludzi na jednego
wierzchowca. Temu nie podoła najsilniejsze zwierzę, jeśli będziemy się
spieszyć. A musimy!
Po tym stwierdzeniu zapadliśmy w głęboką i ponurą zadumę. Nawet
czarna jak smoła i gorąca jak ogień kawa nie przywróciła dobrego
nastroju.
— Nie ma innego sposobu — odezwał się powtórnie Colorado — tylko
podzielić się na dwie grupy albo... zrezygnować z pogoni. Ja
oczywiście... nie zrezygnuję.
— Nikt z nas nie ma tego zamiaru — odparł Karol. — Więc co pan
myśli, Colorado?
— Pojadę sam. Wy dwaj będziecie posuwać się po moich śladach,
oczywiście znacznie wolniej. Musicie oszczędzać konia. Być może po
drodze znajdziecie drugiego wierzchowca. Będę wracał tą samą drogą.
Jeśli nawet mnie nie dościgniecie i tak się spotkamy.
— A O’Brien?
— Jeśli będę wracał, to tylko z nim.
— Ostrożnie, Colorado — powiedział Karol. — Jeden przeciw pięciu?
Kiepska zabawa.
— Bawiłem się już w większym towarzystwie, i, jak widzicie, chodzę
jeszcze po tym świecie.
— Dajmy spokój żartom — burknąłem. — Przecież to czyste szaleństwo.
— Oj, doktorze, doktorze. Nie zaprzeczam pańskim umiejętnościom.
Nawet strzela pan wcale nieźle, ale sposoby i sposobiki uwalniania
więźniów ja znam lepiej. Zresztą... zgoda! Nie pojadę sam, ale pod wa-
runkiem, że tu, w tym lesie, natychmiast wyczarujecie trzeciego konia
albo wymyślicie niezawodny sposób uwolnienia O'Briena bez naszego
udziału.
— Nie jestem czarodziejem — odparłem. — Ale... co O'Brienowi
przyjdzie z tego, jak i pan dostanie się w ich łapy?
Roześmiał się.
— Zawsze będzie Samuelowi raźniej we dwójkę. Nie przewiduję jednak
tak smutnego zakończenia wyprawy.
— Colorado musi jechać — przyznał Karol. — Nie przypuszczam, co
prawda, aby O’Brienowi cokolwiek mogło grozić, bo Lesserowi chodzi
tylko o skarb, ale licho nie śpi. Albo tu jeszcze, albo w Arizonie zdobę-
dziemy konia i dopędzimy Colorado. Moja rada — tu zwrócił się do
trapera — nie ryzykować zbytnio i lepiej poczekać na nasze przybycie.
To nie może potrwać długo.
Zgasiliśmy ognisko i oporządzili wierzchowce.
— No — rzekł Colorado — czas mi w drogę. Będę im deptał po piętach.
Do zobaczenia. Oby rychło.
Podszedł do swego konia. Zdawało mi się, że chce wskoczyć na siodło.
Nagle rzucił się plackiem. Błyskawicznie uczyniłem to samo.
— Co... — urwałem i głos mi zamarł w gardle. Przed nami, w głębi
doliny, ujrzałem strzelby: dwie, trzy, cztery lufy.
— Indianie — mruknął traper — wpadliśmy z kretesem.
Pehnulte
— Odłóżmy broń — powiedział Karol. — Obrona w tych warunkach nie
miałaby sensu. Otoczyli nas, tylko na co jeszcze czekają?
Wyprostował się i podnosząc otwartą dłoń ku górze — znak pokojowych
zamiarów — powiedział głośno:
— Witam czerwonych braci!
W odpowiedzi padło pytanie:
— Ti-arku? Kto tam?
— Apacze — szepnął Colorado.
— Wojownicy Czarnych Stóp nadali mi imię Wielkiego Bobra.
Nastała chwila ciszy. Potem przed nami zaszeleściły gałęzie i na otwartą
płaszczyznę dolinki wystąpił jeden tylko człowiek. Wysoki, z włosami
zebranymi na czubku głowy w lśniący, czarny węzeł, w którym tkwiło
białe pióro. Pierś zakrywała mu bluza opadająca na legginy, których
szwy obszyto ciemnymi frędzlami. W lewym ręku trzymał długą
rusznicę, prawą podniósł na znak powitania.
Tę sylwetkę dobrze miałem zachowaną w pamięci. Gdybym się mylił,
wystarczyło jedno spojrzenie na oblicze przybysza. Spalona wiatrem
prerii twarz o wyniosłym czole, lekko wystające kości policzkowe,
kształtny, o nieco rozszerzonych nozdrzach nos, wąskie usta, a pod nimi
ostro zarysowany podbródek. Czarne oczy spoglądały teraz na nas
badawczo.
Oglądałem tę twarz w godzinach walki i w godzinach pokoju, w
chwilach radości i smutku. Jej wyraz nigdy nie ulegał zmianie. Trzeba
było dobrego obserwatora, by dostrzec cień uśmiechu czy zmarszczki na
czole, znamionującej gniew.
To był Pehnulte, wódz Apaczów Mescalero.
— Witam moich białych braci!
Zbliżył się i podaliśmy sobie dłonie. Wówczas Apacz, zwracając się do
starego trapera:
— A to Colorado. Któż by go nie poznał? Pehnulte nieraz słyszał o
sławnym myśliwym, który umie trafić w ziarnko piasku.
Jak zwykle — indiańska przesada. Colorado lekko się uśmiechnął.
— Oto spotkały się ścieżki nasze, jak spotykają się strumienie spadające
z gór w ojcu wód naszych. Dokąd podążacie?
Usiedliśmy przy wygaszonym ognisku. Po chwili rozbłysło nowym
płomieniem. Dwu wojowników nałożyło gałęzi, dwu innych rozpaliło
drugi ogień w pewnej odległości od nas. Przyprowadzono dwa czy trzy
konie. Na więcej nie starczało tu miejsca. Nie wiedziałem więc, ilu ludzi
prowadzi z sobą Pehnulte. I skąd się tu nagle znalazł? Czy wracał z Ma-
łego Lasu, jak nam mówiono, gdy byliśmy jeńcami Iszarshiutuhy?
Nie wypadało jednak tak od razu pytać. Należało zacząć od wypalenia
kalumetu, który dla nas dwu, Karola i mnie, był tylko symbolicznym
odnowieniem przyjaźni, ale dla Colorado ten obrzęd mógł mieć pra-
ktyczne znaczenie na przyszłość.
Z namaszczeniem i w skupieniu podawaliśmy sobie fajkę z rąk do rąk,
zaciągali się dymem i wypuszczali go w cztery strony świata, aż wróciła
do rąk wodza, została oczyszczona i z powrotem zawieszona na piersiach
na ozdobnym rzemyku, tuż obok naszyjnika sporządzonego z kłów i
pazurów szarego niedźwiedzia, tuż obok haftowanego woreczka z
lekami.
— Co sprowadziło tu moich braci? — zapytał wówczas Pehnulte.
Obaj z Colorado spojrzeliśmy na Karola.
— Mów — szepnąłem.
Pehnulte wysłuchał opowieści, nie przerywając ani słowem, a i później,
gdy słychać już było tylko szum lasu i trzaskanie palących się gałązek,
nadal zachował milczenie wpatrując się w ogień. Bo indiański wojownik
nie zabiera głosu nie zastanowiwszy się najpierw — niekiedy dość długo
— nad tym, co pragnie powiedzieć.
— Mały Jeleń postąpił jak dziecko, nie jak wojownik — powiedział
wreszcie Apacz odrywając wzrok od ognia. — Pehnulte naprawi jego
błąd i wyruszy razem z białymi braćmi. Howgh!
Tu — mała uwaga. Wśród ludzi o jasnej barwie skóry niekiedy mówi się,
iż dorosły postąpił jak dziecko. Nie jest to na pewno powód do dumy dla
mężczyzny, nie dyskwalifikuje go jednak. U Indian rzecz się przedstawia
inaczej: nazwanie wojownika dzieckiem — to ciężka obraza, surowy
osąd, przekreślenie wartości. To pociąga za sobą konsekwencje: przede
wszystkim utratę powagi u współplemieńców. Odzyskać ją można
dopiero po dokonaniu czynu wymagającego hartu ducha i sprawności
fizycznej. Słowa Pehnulte były ostre, ale i sprawiedliwe. Gdyby nie
głupota Małego Jelenia, O'Brien już dawno znajdowałby się na wolności,
a Lesser... w więzieniu. Pehnulte najprawdopodobniej zdawał sobie z
tego sprawę, dlatego pragnął nam pomóc. Jakie to miało dla nas
znaczenie, nie trzeba chyba tłumaczyć. Spotkanie Apaczów było
najszczęśliwszym wydarzeniem w naszej dotychczasowej wędrówce.
Cóż jednak doprowadziło do tego spotkania? Dwa razy chciałem zapytać
i dwa razy ugryzłem się w język. Na koniec doczekałem się.
Pehnulte opowiedział, iż przed kilku tygodniami rada plemienna
Mescalerów postanowiła położyć kres bratobójczym walkom, jakie od
czasu do czasu wybuchały między poszczególnymi grupami narodu Apa-
czów *.
Wodzowie Mescalerów wraz z licznymi wojownikami rozjechali się w
cztery
Gdy w 1871 r. Rząd Federalny usiłował skupić rozproszone grupy Apaczów (Jicarilla, Lipan,
Mescalero, Apacze Zachodni, Tonto, Cibecue, San Carlos, Chiricahusa, Coyótero) na jednym
terytorium, przedsięwzięcie nie powiodło się, ponieważ poszczególne odłamy nie chciały żyć
razem, wykazując wzajemną wrogość.
strony świata. Małego Jelenia pozostawiono, ponieważ — zdaniem
innych — nie nadawał się do tak delikatnej misji.
Jak to przedsięwzięcie wszystkim się udało, Pehnulte jeszcze nie
wiedział. On sam — mówił o tym bardzo ostrożnie — nie uzyskał
oczekiwanego sukcesu, chociaż — jak sądził — rozsądek na pewno w
końcu zwycięży i położy kres krwawym zatargom. Ale na to potrzeba
było czasu i nieustannych wysiłków. Pehnulte nie spotkał się z dobrym
przyjęciem wśród Apaczów Lipan. Przypuszczał, iż od bardziej wrogich
wystąpień przeciw niemu uchronił go niedostatek żywności. Apacze
Lipan nie natrafili jeszcze na ślad wiosennych wędrówek nielicznych już
stad bizonich, a polowanie na inną zwierzynę nie przyniosło spo-
dziewanych rezultatów. Bez zapasów żywności nie sposób prowadzić
wojny. W sumie jednak sytuacja wyglądała kiepsko. Tym bardziej cenić
nam należało pomoc Pehnulte. Tylko wielkoduszności wodza
zawdzięczaliśmy, iż przełożył ściganie bandy Lessera nad powrót do
rodzinnej wioski.
Pehnulte prowadził z sobą pięćdziesięciu wojowników. Oczywiście, taka
liczba sprzymierzeńców nie była nam potrzebna. Raczej stanowiłaby
przeszkodę. Nie można bowiem było przewidzieć, czy nasza droga nie
poprowadzi przez któreś z małych miasteczek lub osiedli. Wjazd taką
gromadą zbrojnych mógł sprowokować awanturę. Wiadomo, jak na ogół
odnosili się do Indian osadnicy.
Pehnulte musiał sobie z tego zdawać sprawę, bo czterdziestu pięciu
wojowników odesłał w powrotną drogę. Zabawne, iż dopiero wówczas
ujrzeliśmy ich wszystkich, jak powoli wyjeżdżali lub wychodzili spo-
między drzew i krzewów, z głębi lasu i z głębi dolinki. Gdy zniknął
ostatni, dosiedliśmy wierzchowców i ruszyli w przeciwnym kierunku.
Dodam, iż otrzymałem dość łagodnego mustanga. Nie sprawiał mi kło-
potu. Droga wciąż pięła się ku szczytom, aż zatrzymaliśmy się na
przełęczy, jak gdyby w leśnym dukcie obramowanym puszczą. Słońce
ś
wieciło na błękitnym niebie, lekki wiatr owiewał twarze. Z najwyższego
wzniesienia przełęczy trawą zarosła przerywka spadała łagodnie, ginąc w
niebieskozielonej mgle dalekich borów, porastających wielką dolinę,
jaka rozciągała się na prawo i na lewo u naszych stóp. A po przeciwległej
stronie, dziesiątek mil przed nami, ponad czarną linią borów dźwigały się
nagie skały, bodące niebo poszarpanymi szczytami, błyszczącymi, jak
gdyby je wykuto z brył srebra. W dole leżał pod nami kraj cichy,
niezmierzony, kryjący w swych puszczańskich głębiach tajemnice
pierwotnej przyrody. Nie mogłem oczu oderwać od tej wspaniałej
panoramy. Z niemej kontemplacji wyrwał mnie głos Karola:
— Weź lornetkę, Janie. Może dostrzeżesz coś więcej niż ja.
Przyłożyłem szkła do oczu. Lasy stały się wyraźniejsze, skalne żleby i
upłazy bardziej ostre w konturach. Ale co mogło się dziać za kurtyną
zieloności boru — tego nie mogło ukazać najlepsze nawet powiększenie.
Wodziłem lornetką po linii duktu i w pewnej chwili wydało mi się, iż
dostrzegam wiszący nad nią obłoczek kurzu. Powiedziałem o tym. Ale
Karol tylko pokręcił głową, Colorado skrzywił się zabawnie, a twarz
Pehnulte pozostała nieruchoma jak maska z brązu.
Poczęliśmy powoli zjeżdżać. Kawalkadę otwierał Colorado, za nim
posuwał się Pehnulte, dalej — Karol i ja. Pięciu wojowników zamykało
pochód. Kopyta tępo biły w ziemię, szumiał las, a z tego poszumu od
czasu do czasu wyrywał się głos niewidocznego ptaka. Ściana drzew,
ciemnych gąszczów, towarzyszyła nam bez przerwy. Trop był nadal
wyraźny, ale teraz i bez tego tropu trudno było zmylić kierunek. Droga
stanowiła wystarczającą wskazówkę. Tutaj Lesser nie mógł nigdzie
skręcić. Nie przedarłby się przez te lasy, nie przeprowadził koni. Po
godzinie (na znak dany przez Colorado) puściliśmy wierzchowce
galopem. Leśna przerywka to rozszerzała się, to zwężała, czasem nawet
zarastała krzewami.
Nad wieczorem dotarliśmy do krańca doliny, gdzie drogę zamykało
jałowe i strome wzniesienie. W tym miejscu trop skręcał i wiódł skrajem
lasu, ograniczony z jednej strony drzewami, z drugiej — skałą. To był
najtrudniejszy odcinek. Po pół godzinie dotarliśmy w pobliże
wodospadu. Nieznana rzeczka z hukiem i szumem rwała z wysoczyzny.
Zachodzące słońce rzucało na nią czerwone refleksy.
— Wygląda jak rzeka krwi — mruknął Colorado. Wzdrygnąłem się.
Porównanie było trafne. Zsiedliśmy z koni w miejscu, gdzie czuć było
jeszcze
chłód bijący od wody, ale do którego nie dolatywała wilgotna mgiełka
drobniutkich kropelek. U naszych stóp wodospad zamieniał się w
rzeczkę płynącą wartko skrajem lasu, który tu odsuwał się daleko od
skał, ustępując łące porosłej bujną trawą i kolorowymi kwiatami. Na tej
łące postanowiliśmy spędzić noc.
Colorado, mimo iż czerwoni wojownicy zbadali teren, zaczął swój
cowieczorny obrzęd. Towarzyszyłem mu, gdy wskazywał na trop ginący
nagle w wódzie i nie ukazujący się na przeciwległym brzegu.
— Niech pan spojrzy, doktorze. Myślałby kto, że się zapadli pod ziemię
albo utonęli. Pojechali korytem. Bezsensowna ostrożność, tylko
greenhorna mogłaby zwieść. Nie ma tu przecież innej drogi. Nikt nie
potrafi wspiąć się koniem na skały ani wedrzeć w bór. Lessera widać
opuszcza zdrowy rozsądek, traci facet cierpliwość.
Rozpalono dwa ogniska. Rozsiodłane konie pasły się już na łące pod
bacznym okiem indiańskiego wojownika. Nie miałem tu co robić.
Powałęsałem się i znęcony fantastyczną grą świateł w tumanach
wodnych, skierowałem swe kroki w górę strumienia. Naturalna ścieżka
zawiodła mnie w samo pobliże potężnych głazów, między którymi rwał
falujący nurt. Postanowiłem dotrzeć wyżej,— ponad wodospad.
Zaciekawiło mnie, skąd wypływa strumień. Ale za głazami droga, raczej
bezdroże, stała się bardziej stroma:
Kolorowe skałki wyzierały coraz gęściej spod płytkiej warstwy gleby,
tworzyły jednak miejscami coś w rodzaju kamiennych stopni. Posuwałem
się powoli i ostrożnie, badając przy każdym stąpnięciu grunt. Nade mną
piętrzyły się niebotyczne szczyty, ale przecież strumień nie mógł stamtąd
wypływać. Może na zboczu znajdowała się jaskinia, w której biło pod-
ziemne źródło? Postanowiłem rzecz sprawdzić. Wędrowałem brzegiem
rzeczki, aż nagle ominąwszy występ, zupełnie nieoczekiwanie ujrzałem
zieloną równinę. Zbocze urywało się raptownie, zaczynała się hala
górska, na milę chyba szeroka, ograniczona masywem skalnym
sięgającym nieba. Z naszej doliny hala nie była widoczna. Wydawało się,
iż obie partie wysoczyzny, dolna i górna, stanowią jednolitą ścianę. Stąd
wynikło moje zdziwienie. Zwiększył je obraz jeszcze bardziej
nieoczekiwany. Rzeczka tworząca wodospad płynęła tu spokojnie wśród
traw. Dwu ludzi leżało nad wodą, zaledwie kilka kroków ode mnie.
Natychmiast padłem na ziemię, zdjąłem kapelusz. Chociaż słońce kryło
się za poszarpane szczyty, było tu znacznie widniej niż na dole.
Widziałem ich dokładnie. Jeden w wyświechtanym ubraniu cowbojskim,
zwrócony do mnie plecami, drugi — to było największe zaskoczenie —
Indianin. Pomyślałem, iż może to któryś z ludzi Pehnulte. Ale
zastanowiła mnie sylwetka pierwszej postaci. Leżałem więc zerkając jed-
nym okiem w lukę między dwoma głazami. Nie dostrzegli mnie, nie
usłyszeli. Monotonny szum spadającej wody zagłuszył moje kroki. A
poza tym — zbyt byli pogrążeni w rozmowie. Na pewno interesującej. O
czym mówili?
Głos wodospadu, który dotąd tak bardzo mi sprzyjał, teraz przeszkadzał.
A gdyby tak zaryzykować? Podsunąć się bliżej chociaż kilka cali! śeby
tego dokonać, musiałbym się prześliznąć ponad głazami. Nie, to
niemożliwe. Natychmiast by mnie dojrzeli.
Spojrzałem w prawo. Nic, zupełnie nic. Rumowisko kanciastych
piargów, nie tworzące żadnej zasłony.
Spojrzałem w lewo. Tam rwała ciemnosrebrna smuga wody.
Wyciągnąwszy rękę mógłbym dotknąć jej falującej powierzchni. Gdyby
nie pewna przeszkoda: między krawędzią rzeczki a łąką wznosiło się coś
w rodzaju kamiennego grzebienia, a że poziom wody był tu znacznie
niższy, u podnóża tego występu dostrzegłem nieco miejsca. W sam raz
dla szczupłego mężczyzny. A ja właśnie jestem szczupły. Powziąłem
decyzję.
Ruchem ślimaka począłem się przesuwać, aż na koniec dobrnąłem do
celu. Bardzo niewygodna była ta wąska rynienka. Jakżeż łatwo
ześlizgnąć się w spieniony nurt! Chociaż niegłęboki, poniósłby każdego i
zwalił w sam środek wodospadu. Uważnie, bardzo uważnie czołgałem
się równolegle do kamiennego grzbietu. Tak długo, aż usłyszałem
wyraźnie poprzez szum strumienia ludzkie głosy. Rozbrzmiewały dia-
lektem pograniczników, mieszaniną anglo—indiańskich słów. Ta gwara
dobrze mi była znana.
— ...wojownicy nadejdą, dwa razy po dziesięć i jeszcze raz dziesięć.
To mówił czerwonoskóry. Poznałem po akcencie.
— Pomożemy wam, za to wydacie białych. Jest ich trzech.
Chwila ciszy, a potem odpowiedź:
— Wojownicy Lipan nie potrzebują pomocy. Blade twarze mogą odejść.
Potrzebujemy Pehnulte. Howgh!
— Więc co zrobicie z tamtymi?
— Jeśli nie będą się bronić, puścimy.
Przytłumiony śmiech.
— Będą się bronić, ja ich znam.
— Wojownicy Lipan są chytrzy jak węże. Idę. Usłyszałem lekki szelest,
a potem głos białego:
— Zanim słońce wzejdzie dwa razy, w dolinie pod grzmiącą wodą.
I jeszcze odpowiedź:
— Niech blade twarze czekają. Powtórzę Bawolemu Sercu...
Wstrzymałem oddech w piersiach i począłem wycofywać się z
niebezpiecznego sąsiedztwa. Mokry od potu dotarłem do swej
poprzedniej pozycji. Tu znowu zajrzałem w szparę między głazami.
Indianina już nie było, ale ten drugi siedział nieruchomo. Odetchnąłem.
To pozwalało spokojnie zejść. Pewnie bym do tego natychmiast
przystąpił, gdyby nie szmer, na głos którego raz jeszcze przyłożyłem oko
do szpary. I natychmiast rozpłaszczyłem się jak żaba. Dostrzegłem
bowiem, jak nieznajomy podniósł się raptownie, ale zamiast iść w głąb
hali, ruszył ku skalnej krawędzi, za którą leżałem. Ba, wprost na mnie!
Nie sposób było się wycofać. Lepiej leżeć. Może nie zbliży się. jeśli wie,
ż
e obozujemy w dolinie. Zostałby zauważony.
Jednakże odgłos kroków stawał się coraz wyraźniejszy. Nagle ucichł.
Odgadłem po lekkim szmerze: ten człowiek teraz się czołga. A jeśli się
czołga, to znaczy, że pragnie dotrzeć do samej krawędzi hali i spojrzeć w
dół. Musi mnie dojrzeć. Bierna obrona nie mogła mnie ocalić. Uniosłem
nieco głowę, wyprostowałem prawą rękę, później lewą. Wówczas
ujrzałem obok głazu czarne włosy brody, nad nią ogorzałą twarz i oczy
wpatrzone we mnie, jak w upiora. Decydowała każda sekunda. Brodacz
poruszył się, ale ja okazałem się szybszy. Obu rękami chwyciłem go za
szyję i ciężarem całego ciała pociągnąłem w dół. Nie doceniłem swej
siły, a może i momentu zaskoczenia. Bowiem przeciwnik przeleciał
poprzez krawędź zbocza, głową naprzód, nogami w górze, i to tak, iż
wielkie buciska śmignęły obok mojej twarzy. Przekoziołkował i pacnął
ciężko o skaliste zbocze. Musiałem go puścić. Jeszcze chwila, a sam bym
runął. Bezwładne ciało poczęło się staczać. Stromizna nie była tu
wprawdzie znaczna, ale zupełnie wystarczająca, by zjechać — i to szyb-
ko — na dno doliny. W ten sposób można się było dobrze potłuc,
poranić, a nawet zabić. Na szczęście zatrzymał się na jakimś występie i
leżał nieruchomy z rozkrzyżowanymi rękami, z rozrzuconymi nogami, z
bezwładnie opadającą głową, jak człowiek martwy. Tam go wreszcie
dopadłem. Ale i z dołu musiano zauważyć wypadek. Ktoś wspinał się
wielkimi susami. Nie patrzałem kto, zajęty — w arcyniewygodnej po-
zycji — badaniem leżącego. Wyczułem puls, serce biło.
— A to kto?
Colorado spoglądał nad moim ramieniem.
— Nie wiem. Przede wszystkim musimy go przetransportować. Reszta
później.
Nie po raz pierwszy stwierdziłem, iż stary traper odznaczał się niezwykłą
siłą. Na pół stojąc, na pół leżąc zdołał przerzucić przez plecy bezwładne
ciało i zejść. Tak doniósł — z moją pomocą — zemdlonego do rzeczki.
Chlusnąłem mu w twarz pełne dłonie wody. Otworzył oczy i stęknął.
— Każ pilnować tego człowieka — zwróciłem się do Pehnulte. — On
nie może uciec. Zbadamy go później, teraz chodźcie...
Odeszliśmy do ogniska, a tam jednym tchem opowiedziałem o swej
przygodzie. Pehnulte bez słowa odwrócił się, odszedł kilka kroków i
przywołał najbliższego ze swych wojowników. Co mu powiedział, nie
dosłyszałem. Indianin natychmiast skierował się do koni i po paru
minutach przejechał koryto rzeczki, a później pełnym galopem zniknął w
głębi drożyny.
Pehnulte powrócił. Spojrzeliśmy nań pytająco.
— Kazałem zawrócić wojowników. Doścignie ich nad ranem, będzie
jechał całą noc, droga jest dobra. Grozi nam wielkie niebezpieczeństwo.
Howgh!
— I ja tak myślę — zauważył Colorado. — Szykuje się jakaś grubsza
awantura. Ale chyba nie zaraz. Jeśli nasz doktor dobrze słyszał, za dwa
dni mamy wpaść w pułapkę, nie wcześniej. Czy tak, doktorze?
Potwierdziłem dodając:
— Nie znam całej rozmowy, tylko jej końcowy fragment. Apacze Lipan
przygotowują na nas napad. Komu zależy na naszych osobach poza...
Lesserem?
— Nikomu — odpowiedział Colorado. — To jego sprawka. Nie dałbym i
pięciu centów, że nas właśnie gdzieś z góry w tej chwili podgląda.
Zaprzeczyłem.
— Zbyt już ciemno. Mam wrażenie, iż człowiek, którego schwytałem,
był sam. Nie licząc Indianina.
— Wysłałem wojownika do źródeł wody — odezwał się Pehnulte. —
Sprawdzi.
— Nie mogę pojąć, jak oni się zwąchali? — mruknął Colorado.
— Dojdziemy i do tego. W tej chwili trzeba porozmawiać z jeńcem.
Najpilniejsza sprawa — zauważył Karol.
— Pozwólcie, że się tym zajmę. Colorado ma wprawę — zaśmiał się
cicho.
Jeniec leżał mocno skrępowany, pod strażą wojownika, który siedział
przy nim nieruchomy jak wyciosana w drzewie figurka. Gdy zbliżyliśmy
się, podniósł się bez słowa i odszedł. Stanęliśmy nad głową leżącego,
aby obejrzeć go dokładnie. Twarz miał spaloną na mahoń, zarośniętą
gęsto czarnym włosem. Pierś zakrywała mu straszliwie sfatygowana
koszula, a na niej bluza nieokreślonego koloru, zakończona skórzanym
pasem. Ten pas był teraz zdjęty i rzucony obok ogniska. Nie o pas tu
zresztą chodziło, ale o palną broń tkwiącą w futerałach. Z mieszanym
uczuciem obrzydzenia i litości przyglądałem się spodniom pełnym łat i
cer, opadającym na buty z wysokimi obcasami — meksykańska moda —
i z ostrogami w kształcie potężnych kółek. W sumie — mieszanina
brudu, ubóstwa i abnegacji życiowej. Przez ręce tego człowieka pewnie
niejeden raz przesuwały się srebrne monety dolarowe i szeleszczące
papierki o większej wartości, aby trafić bezpośrednio do kasy jakiegoś
karczmarza, do rąk karcianego oszusta lub sprzedawcy ognistej wody.
Na zaspokajanie innych potrzeb już ich nie starczało. Typowy dla
Dzikiego Zachodu obraz człowieka żyjącego z dnia na dzień, bez myśli o
jutrze. Dostrzegłem przy skroni zakrzepłą plamę krwi. Musiał uderzyć
głową o głaz, gdy spadał. Kazałem przynieść wody, obmyłem ranę,
obmacałem żebra, ręce i nogi. Przez ten czas leżał nieruchomo, nie
odzywając się, tylko oczy miał niespokojne, rozbiegane, obserwujące
pochylone nad nim postacie.
— Możecie oddychać? — zapytałem.
— Mogę.
— Nie boli?
— Nie.
— Atu?
— Nie boli.
— Jak głowa?
— Trochę szumi, można wytrzymać. Uśmiechnąłem się mimo woli.
— Przejdzie. Wygląda na to, że nic mu nie jest — powiedziałem
podnosząc się z klęczek.
— Doskonale — stwierdził Colorado. — Będziemy mogli teraz pogadać
jak starzy znajomi.
Jeniec usiłował powstać.
— Leż, leż, bratku. Odpocznij sobie.
— Kto to jest? — wtrącił Karol.
— Jeden z mojej leśnej trójki. To on przywiązał mnie do drzewa. Gdzie
Lesser?
Milczał przez chwilę, pewnie się namyślał.
— Czego ode mnie chcecie? Nie znam żadnego Lessera, nie zrobiłem
wam nic złego...
— Nie znasz Lessera, to znasz Gordona. Tak się przecież przezwał. Ja ci
również nic złego nie zrobię. Przed odjazdem przywiążę do drzewa. Jak
ty mnie. Chyba, że zaczniesz odpowiadać.
— Colorado — szepnął — przecież nie zostawi mnie pan tutaj?
Dostrzegłem, jak pobladł pod maską opalenizny.
— A, więc poznałeś mnie. Cieszę się. Może teraz powiesz, z kim to
prowadziłeś rozmowę tam na górce? No?
— To Indianin.
— Dobrze o tym wiemy i nie o to pytam. Kto to był?
— Ostra Strzała — zawahał się chwilę, a później dodał szybko, zbyt
szybko: — Oni mają na was napaść...
— Jacy: oni?
— Apacze Lipan. Chciałem was o tym uprzedzić i właśnie próbowałem
zejść...
— Kłamiesz. Bardzo nieudolnie. Gdzie Lesser——Gordon?
— Chciałem was zawiadomić — powtórzył poprzednie słowa tak, jakby
nie padło żadne nowe pytanie. — My biali powinniśmy trzymać się
razem.
— Colorado — odezwał się Karol — szkoda czasu na wysłuchiwanie
tych głupstw. Jeśli do świtu nie zdecyduje się na powiedzenie prawdy,
postąpimy z nim tak, jak powiedziałeś. Odchodzę.
Ruszył w kierunku ogniska, które już tylko żarzyło się czerwonymi
węgielkami. Powodowani ostrożnością, przygasiliśmy płomienie.
Poszedłem za nim, a po chwili przyłączył się do nas Pehnulte. Colorado
został przy więźniu. Czy z niego co wyciągnie? Usiedliśmy.
— Co to może być “grzmiąca woda"? — odezwał się mój przyjaciel. —
Czy nie przesłyszałeś się, Janie?
Pokręciłem przecząco głową:
— Zanim słońce wzejdzie dwa razy, nad grzmiącą wodą —
powiedziałem. — Powtórzyłem słowo w słowo to, co wówczas
usłyszałem. Grzmiąca woda to oczywiście wodospad.
— Tego nie trzeba tłumaczyć. Ale który wodospad? Ten? — wskazał
ręką za siebie, gdzie w narastającej ciemności wieczoru huczały
spienione nurty. — Przecież nie mogą spotkać się tutaj.
— Chyba mogą...
— Nie — zaprzeczył energicznie. — Sam powiedziałeś, że za dwa dni.
Wówczas nas tu już nie będzie.
— Właśnie! Tu się spotkają i ruszą za nami.
— Moi bracia niepotrzebnie się spierają — odezwał się Pehnulte. — Ja
znam tamto miejsce. Nargoleteh-tsil.
W języku Apaczów i w pokrewnych dialektach słowo “tsil" oznacza
górę. Nargoleteh-tsil — to po prostu Deszczowa Góra. Co miał na myśli
wódz Mescalerów? Spojrzałem nań pytająco.
— Tam się znajduje inna grzmiąca woda, potężniejsza od tej, a obok
wąwóz o bardzo stromych ścianach, pozbawiony roślinności.
Niebezpieczne miejsce.
I wytłumaczył nam, na czym to niebezpieczeństwo polega. Dno wąwozu
jest zupełnie równe, nikt nie może się ukryć — ani śladu drzewka,
krzaczka czy nawet trawy. Wejście jest tylko jedno. Jeśli obsadzić dobry-
mi strzelcami krawędzie tej zapadliny i pilnować wąziutkiego do niej
wjazdu, ludzie znajdujący się wewnątrz nie mają żadnej szansy ratunku.
Zostaną wybici, nawet nie widząc napastników.
Deszczowa Góra wznosi się nad wąwozem. Z niej spływa rzeczka. To
właśnie grzmiąca woda. Rzeczka stwarza jeszcze jedno
niebezpieczeństwo dla ludzi koczujących w wąwozie. Deszczową Górę
— zgodnie z jej nazwą — co pewien czas zlewają krótkotrwałe co
prawda, ale bardzo gwałtowne deszcze. Wówczas woda w strumieniu
raptownie przybiera i nie mogąc przecisnąć się przez wąskie wyjście,
zalewa wąwóz.
— Dlaczego Apacze Lipan chcą napaść na naszego brata? — zapytałem.
— Nie bądź naiwny, Janie — odpowiedział Karol. — Porwać Pehnulte
to nie byle jaki triumf. Myślę, że tą drogą można sporo osiągnąć u
Mescalerów. Zwiadowcy Lipan musieli iść za tobą — zwrócił się do
wodza. — Stwierdzili, że odesłałeś swych wojowników. I tak zapewne
narodził się pomysł napadu.
Spojrzałem na Indianina. Skinął głową.
— Spotkali się z Lesserem chyba przypadkowo — zauważyłem.
— Sądzę, że tak. To było spotkanie bardzo nie na rękę czerwonoskórym.
Wyobrażam sobie, jak się przerazili. Początkowo pewnie przypuszczali,
ż
e banda Lessera stanie w obronie naszej trójki, a więc i w obronie
Pehnulte. Widać jednak się dogadali. I chociaż wojownikom Lipan wcale
nie chodzi o nas trzech, dla świętego spokoju gotowi są nas wydać
tamtym.
— Może masz rację. Jak powinniśmy teraz postąpić? Nasz czerwony brat
zna Deszczową Górę, czy można ukryć się w jej pobliżu?
Wódz nie zdążył odpowiedzieć, bo z ciemności nocy wyszedł Colorado.
Deszczowa Góra
O świcie ruszyliśmy zbadać dokładniej halę. Poprzedniego wieczoru
niewiele mógł wskórać wojownik wysłany przez Pehnulte. Teraz więc za
tropem naszego jeńca powędrowaliśmy obaj z Colorado, śladami
Indianina — Karol i Pehnulte. Poprowadziłem całą trójkę znaną mi już
drogą ponad wodospad, aż do miejsca, w którym dostrzegłem
nieoczekiwanych przybyszów. Rosnąca nad strumieniem trawa jeszcze
się nie podniosła, była nadal mocno przygnieciona. Czy Indianin czekał
na cowboya, czy odwrotnie — tego oczywiście nie wiedzieliśmy i nie
mogliśmy odczytać ze śladów. Faktem było, że musieli w tym miejscu
spoczywać bardzo długo. Wyglądało to na zastanowiąjącą beztroskę.
Chyba można było wytłumaczyć tylko tym, że ściana skalna wydawała
się absolutnie niedostępna.
Nie zatrzymywaliśmy się nad tym wyraźnym tropem. Ruszyliśmy wzdłuż
odcisków nóg, które do niego wiodły, ale wkrótce musieliśmy się
rozdzielić. Ślady grubych podeszew i wysokich obcasów ciągnęły się
wzdłuż koryta strumienia, za to szerokie, płaskie znaki mokasynów
skręcały w prawo. Karol pomachał mi ręką posuwając się szybko, krok w
krok za Pehnulte.
Spoglądałem za nimi widać zbyt długo, bo traper pociągnął mnie za
rękaw.
— Nie mamy wiele czasu, doktorze — powiedział tonem nagany. —
Czeka nas daleki spacerek i mało bezpieczny. Niech pan dobrze
wytrzeszcza oczy, nagłe spotkanie bardzo prawdopodobne. I wszystko
zależy od tego, kto kogo wcześniej zauważy.
Po krótkiej wędrówce dotarliśmy do punktu, w którym odciski butów
były jeszcze wyraźmiejsze. Widniały na granicy wody i ziemi, po czym
nikły.
— Przeszedł — zauważył traper. Uczynimy to samo.
W tym miejscu rzeczka rozlewała się szeroko, ale dlatego właśnie była
bardzo płytka. Przekroczyliśmy ją nie zdejmując obuwia. Siady nadal
wyraźne, później nieco zamazane, ciągnęły się dalej w poprzek łąki,
nieco na ukos.
— Bardzo niedobrze — mruknął Colorado. — Sądziłem, że jegomość
ruszy w pobliże skałek, tam łatwiej się ukryć. Nie podoba mi się
przestrzeń.
— Za godzinkę wzejdzie słońce i będziemy widoczni jak ryby na patelni.
— Zostawmy trop — zadecydował. — Nie może nigdzie skręcić.
Chodźmy pod skały. Korzyść z tego podwójna: łatwiej się skryć, a nasze
ś
lady nie będą tak wyraźne.
Natychmiast opuściliśmy wijącą się wśród traw ścieżkę. Jak już
wspominałem, halę ograniczała z jednej strony skalista ściana, bardzo
stroma i naga, nie do sforsowania. Ku niej skierowaliśmy swe kroki. Już
na kilka stóp od podnóża skał ciągnął się jednolity pas piargów. Nie była
to wygodna droga, ale za to nasze obuwie nie pozostawiało odcisków.
Ostatniej nocy Pehnulte, znający okolicę, stwierdził, iż wędrując halą
można również dotrzeć do Deszczowej Góry, że ta droga jest nawet
krótsza. Dla nas jednak nie miało to znaczenia, jako że nie można było
wprowadzić na nią koni. Natomiast bardzo łatwo mogli opanować łąkę
wojownicy, Lipan, przybywszy z zupełnie innej strony, pozostawić na
miejscu wierzchowce i zaatakować nas pieszo. Ale z tego, co pod-
słuchałem, wynikało, iż napad nie tu jest zaplanowany.
Tak sobie rozmyślałem depcząc po piętach Colorado. Minęła dobra
godzina, nim zauważyliśmy, że płaszczyzna łąki pochyla się w kierunku
naszej wędrówki, ukazując bardzo dalekie, siwociemne pasmo lasu. Gdy
czerwony rąbek słońca wyjrzał zza skalistej grani, Colorado pociągnął
mnie za rękę w głąb dziwnego tworu natury, jaki wyrósł przed nami.
Prawdopodobnie kiedyś, zapewne w wyniku kataklizmu, olbrzymi złom
skalny oderwał się od szczytu i runął na łąkę. Tu zarył się w ziemię u
samego podnóża góry i pękł, tworząc trzy oddzielne części. Osiadły one
w miękkim gruncie jako wysoka ściana o półkolistym kształcie.
Pęknięcia spowodowały powstanie dwu szczelin, bardzo wąskich, ale
stanowiących doskonałe miejsca obserwacji dla każdego, kto by ukrył się
we wnętrzu tej kamienej barykady. Odkryło ją bystre oko Colorado.
— Wszystkiemu winna konna jazda — powiedział, gdy znaleźliśmy się
w środku kamiennej komnaty. — Człowiek odwykł od chodzenia, nogi
mnie rozbolały na tych głazach i muszę kapinkę odpocząć.
To powiedziawszy rozciągnął się na trawie, z głową tuż przy szparze
biegnącej od szczytu do podstawy głazu. Ja zająłem miejsce kilka
kroków dalej, przy drugim bliźniaczym pęknięciu.
Odpoczywając rozważałem wczorajszą relację Colorado z rozmowy
przeprowadzonej z jeńcem. Jaką sztuczką zdołał coś wyciągnąć z
milczącego jak głaz człowieka — nie wiedziałem. Zagadnięty o to traper
niechętnie przyznał, iż obiecał mu “dobre traktowanie". Zdziwiło mnie
bardzo, iż na taką przynętę dał się schwytać nasz więzień. Do dziś
podejrzewam, że było to coś więcej. Może obietnica uwolnienia?
Z relacji Colorado wynikało, iż wywiadowcy śledzący Pehnulte spotkali
się z bandą Lessera przypadkowo. Do walki nie doszło. Obu stronom
jednakowo zależało na uniknięciu strzelaniny, której echa mogły nas
zaalarmować. Zawarli więc porozumienie. Lesser i Bawole Serce —
według informacji naszego jeńca — uznali zgodność swych interesów. I
jednemu, i drugiemu zależało na rozbiciu naszej grupy. Jednakże Bawole
Serce — prawdopodobnie jakiś pomniejszy wódz Indian, bo Pehnulte nie
znał takiego — nie mógł podjąć decyzji. Musiał porozumieć się z kimś
ważniejszym ze swego plemienia. To wymagało czasu. Rozmówiwszy
się z Lesserem albo sam ruszył, albo też wysłał któregoś ze swych
zwiadowców, by doniósł pobratymcom, że Pehnulte spotkał się z nami,
ż
e odesłał swych ludzi i że Lesser proponuje wspólną akcję. Tyle
opowiedział Colorado.
Z fragmentu podsłuchanej przeze mnie rozmowy wynikało jednak, iż
Apacze Lipan niezbyt chętnie zgadzali się na współpracę.
Najprawdopodobniej orientowali się w sprawkach Lessera. Z drugiej
znów strony mogli się obawiać, iż w razie odmowy Lesser w jakiś tam
sposób pokrzyżuje ich plany. Prawdopodobnie pierwsza narada obu stron
odbyć się musiała przed kilku dniami i wówczas ustalono miejsce po-
wtórnego spotkania. Lesser już nie przyszedł na nie — może bał się
zasadzki? — tylko wysłał zaufanego człowieka. Czemu jednak do tej
pory nie zatroszczył się o jego los? Może sądził, iż jego wysłannik
powędrował gdzieś dalej, do obozowiska Lipan?
Colorado jednak przypuszczał, że Lesser wcale nie czekał na tego
człowieka. Wyruszył albo jeszcze w nocy, albo wczesnym świtem.
— To zrozumiałe. Wie, że mu depczemy po piętach.
— Ale gdzie go ten wysłannik miał szukać?
— Musieli z góry ustalić nowe miejsce spotkania. Niestety, nie zdołałem
wyciągnąć od naszego jeńca żadnych na ten temat informacji. Sami
powinniśmy dojść do sedna rzeczy. No, i po to przecież ta cała nasza
wędrówka...
Nieźle sobie odpocząwszy opuściliśmy kamienne schronisko. Osiem już
godzin minęło od wyruszenia z obozu, gdy wreszcie trawiasta hala
doprowadziła nas łagodnie opadającym stokiem w pobliże rosnącej w
dole puszczy. Skrajem boru toczył swe wody strumień.
Najprawdopodobniej ten sam, nad którym rozbiliśmy wczoraj biwak.
Przekroczyliśmy płytkie koryto i szli dalej coraz ostrożniej wśród pni
pierwszych drzew, co chwila przystając i nasłuchując. Poza łagodnym
szumem gałęzi, lekkim pluskiem wody i rzadkimi głosami ptaków
ukrytych w gęstwinie żaden inny dźwięk nie dobiegał jednak naszych
uszu. Tak wędrując wkrótce odnaleźliśmy wydeptany kopytami szlak, a
nieco później czarne koło wypalonej trawy. Colorado natychmiast zajął
się badaniem śladów.
Krążył tam i z powrotem, na koniec zniknął wśród drzew nakazując mi
surowym głosem ukryć się za którymś z pni i cierpliwie czekać.
Czekałem. I to dość długo.
Wreszcie Colorado wychynął z gąszczów. Ale nie sam. Prowadził za
uzdę osiodłanego konia.
Zaniemówiłem.
— A to co? — wykrztusiłem po chwili.
— Koń. Zwykły koń, doktorze.
— To widzę. Ale skąd się tu znalazł? Nie powie pan, że o nim
zapomnieli.
— Nie powiem. Bo to po prostu wierzchowiec naszego jeńca. Czekał w
ukryciu na powrót właściciela. Co jest najlepszym dowodem, że
posuwamy się po właściwym tropie.
— A może...
— Chce pan powiedzieć, iż może posiadaczem tego zwierzęcia jest ktoś
inny? Nie, nie. Dobrze wszystko przeszukałem. W okolicy nie ma
nikogo. Człowiek, którego schwytaliśmy, część drogi odbył pieszo. Dla
ostrożności, a rumaka tu właśnie ukrył. Na hali trudno to było uczynić.
— Zwierzę stać musiało całą noc. Dziwne, iż nie zaatakował go żaden z
drapieżników.
— Ot, po prostu zbieg okoliczności. Mam nadzieję, że Lesser nie zdąży
już nikogo wysłać na poszukiwanie. Bardzo by się zdziwił
dowiedziawszy się o zniknięciu i jeźdźca, i wierzchowca.
— Nasze ślady powiedziałyby mu wszystko.
— Nie będzie żadnych śladów, doktorze. W tym miejscu ziemia została
dobrze zdeptana, na łące szliśmy po skałkach, a co się tyczy
znalezionego konia, zabierzemy go z sobą, aby nie zostawić tropów. Po-
wędrujemy nurtem rzeczki. Doprowadzi nas do celu może nieco dłuższą,
ale za to bezpieczniejszą drogą. No, doktorze, ruszamy. Posuwać się
dalej byłoby zbyt wielkim ryzykiem. Zresztą i tak przed nocą nie wró-
cimy do swoich. Teraz już jestem pewien, że Lesser nic nie wie o
schwytaniu swego wysłannika i nic jeszcze nie przedsięwziął, aby go
odszukać.
Wskoczył na siodło i wskazał mi miejsce za sobą. Po czym skierował
wierzchowca do wody. Dno strumienia usiane było kamieniami i szybka
jazda groziła upadkiem. Wlekliśmy się więc w tempie ładownego wozu.
Zgodnie z przewidywaniami Colorado dopiero nocą dotarliśmy do celu.
Nasz obóz wyglądał tak samo, jak rano. Ledwie żarzące się ognisko i
stłumiony tupot spętanych koni. Ludzi nie dostrzegłem. Pomyślałem, że
wojownicy Apaczów jeszcze nie nadciągnęli, a nasi towarzysze z godną
nagany niedbałością zlekceważyli obowiązek wystawienia wart.
Wjechaliśmy, nie zatrzymywani, w sam środek obozu.
— Co to znaczy? — mruknąłem do siebie. — Pospali się?
Zeskoczyłem pierwszy. Traper uczynił to w sekundę po mnie, cicho jak
kot. W tej samej chwili poczułem czyjąś dłoń na ramieniu. Odwróciłem
się, wyciągając zza pasa rewolwer.
— Spokojnie, Janie. Bądź łaskaw nie strzelać. Ręka mi opadła.
— Karolu — powiedziałem z wyrzutem w głosie. — Cóż to za żarty?
— Czułem pismo nosem — odezwał się Colorado. — Nie jechałbym tak
beztrosko. Co wam do głowy strzeliło?
—Chcieliśmy sprawdzić, czy można tu ukryć ponad pół setki ludzi tak,
aby ich nie dostrzegło najbystrzejsze oko i nie dosłyszało najczulsze
ucho. Colorado mówił, iż czuł pismo nosem, ale przecież nic nie zauwa-
ż
ył!
— To znaczy, że wojownicy Pehnulte już przybyli?
— Właśnie tak. Zaraz ich ujrzycie.
Ktoś dorzucił gałęzi do żaru, bo ogień buchnął wysoko, oświetlając kilka
zaledwie postaci Indian. Rozejrzałem się dokoła.
— Gdzież oni?
— Niech wódz da znak — odezwał się Karol.
Pehnulte wymówił jedno krótkie słowo. Nawet nie podnosząc głosu. I
nagle ożyły otaczające nas ciemności. W blasku migocących płomieni
ujrzałem wyrastające jak spod ziemi sylwetki zbrojnych.
— Uff — Colorado głośno odsapnął. — Takiej sztuczki, jak żyję, nie
widziałem.
— To jeszcze nie wszystko — odparł Karol. — Wiedzieliśmy, że
nadjeżdżacie. Zwiadowcy czatowali wzdłuż rzeczki.
— Wspaniale!
— Chodźmy do ogniska — zaproponowałem. — Jestem głodny i
wszystkie kości mnie bolą po tej jeździe we dwójkę.
— Skąd ten koń? — zapytał mój przyjaciel.
— Niech Colorado opowie — odparłem lokując się jak najwygodniej
przy ogniu. — Czuję się jak po tuzinie wykonanych operacji.
— Współczuję ci, Janie. Obawiam się jednak, że czeka cię jeszcze sporo
takich operacji, i to w okresie najbliższych dwu dni.
Byłem zbyt zmęczony, żeby cisnąć w Karola patykiem leżącym u mych
stóp. Nie zważałem na to, co opowiadał Colorado, wpatrzywszy się tępo
w płomienie. Ocknąłem się dopiero wówczas, gdy wetknięto mi do ręki
plaster pieczeni i podsunięto pod nos kubek z parującą kawą. Pijąc i
jedząc nastawiłem uszu na słowa Karola. Teraz dowiedziałem się o
rezultatach wędrówki Pehnulte i mego przyjaciela. Obaj po rozstaniu się
z nami szli wyraźnym tropem, wędrując — podobnie jak my — wzdłuż
skalnego podnóża. W ten sposób dotarli do miejsca, w którym górski
łańcuch skręcał raptownie, odsłaniając daleką przestrzeń zielonej prerii.
Widoczność ograniczały tylko gdzieniegdzie kępy liściastych drzew i
krzewów — świetne miejsca dla ukrycia się przed wrogiem, ale również
znakomita okazja dla zasadzek. Ryzyko pieszej wędrówki było więc
niemałe. Jednakże bez dalszych niespodzianek dotarli do opuszczonego
obozowiska czerwonoskórych. Tu musiał przez pewien czas przebywać
Bawole Serce ze swymi towarzyszami. Stąd pewnie wyruszył na
spotkanie większego oddziału
Apaczów Lipan. Od tego miejsca trop stał się jeszcze wyraźniejszy. W
drugiej połowie dnia Karol przy pomocy lornetki ujrzał w sporej
odległości jakiś ruchomy punkt. Natychmiast ukryli się w gąszczu
najbliższej kępy drzew. Ruchomy punkt zbliżał się coraz bardziej, aż
wreszcie można było dostrzec, iż składa się on z jeźdźców podzielonych
na dwie grupy. W pierwszej znajdowało się zaledwie kilku indiańskich
wojowników. W drugiej — znacznie poważniejsza liczba. — Oba
oddziały dzieliła przestrzeń kilkunastu jardów: wyglądało to na ucieczkę
i pościg. Tak sądził przez chwilę Karol, ale Pehnulte wyprowadził go z
błędu, stwierdzając, iż widzi tylko wojowników Lipan. Dlaczego jechali
dwoma oddziałami — za chwilę się wyjaśniło — Oto pierwsza grupa
skręciła nagle w prawo i po chwili znikła z oczu. Druga — zatrzymała
się mniej więcej w odległości pół mili od kępy. Na tej otwartej
przestrzeni nie sposób było ich podejść. Powstało poważne
niebezpieczeństwo, że wojownicy Lipan będą posuwać się dalej w tym
samym kierunku i zauważą wówczas ślady Karola i Pehnulte. Nasi to-
warzysze postanowili więc wycofać się, przebiegając od kępy do kępy.
Podczas wykonywania tego planu usłyszeli strzały, a drogę przecięły im
dwie antylopy. Zaledwie zdążyli uskoczyć poza kępę krzaków, gdy uka-
zał się oddział indiańskich wojowników. Obie antylopy padły, ale
jeźdźcy zamiast zabrać trofea i odjechać, zbliżyli się jeszcze bardziej do
przypadkowego schronienia śmiałków.
— Zimno mi się zrobiło — opowiadał Karol — kiedy zauważyłem ich
manewr. Dostrzegałem już twarze pomalowane jaskrawymi farbami
(oznaka, iż plemię znajdowało się na wojennej ścieżce) i mogłem wszyst-
kich dokładnie policzyć. Była ich równa dziesiątka.
Wojownicy zatrzymali się, zsiedli z koni. Kilku z nich zajęło się
oprawianiem antylop, kilku poczęło zbierać chrust, o parę zaledwie
kroków od naszych towarzyszy. Indianie widać jednak tak byli pewni
swego bezpieczeństwa, że nawet nie zwrócili uwagi na niezbyt wyraźny,
ale przecież dostrzegalny ślad stóp wśród trawy.
Rozpalili ognisko, a kiedy zakończono ściąganie skór z upolowanej
zwierzyny, pokrojone na długie płaty mięso, zatknięte na patyki, poddane
zostało procesowi przypiekania. Przez cały ten czas żaden z ludzi sie-
dzących wokół ognia nie odezwał się ani słowem. P° jakichś trzech
godzinach (“Zdrętwiałem cały od tego leżenia w bezruchu — mówił
Karol — a ruszyć się nie można było") — kilku wojowników poderwało
się gwałtownie. Rozległ się tętent kopyt i nowy przybysz pojawił się w
kręgu ognia. Widzieli go obaj dokładnie, jak zsiadał z konia. W
kruczoczarnych włosach nosił ptasie pióro. Pewnie był wodzem, ale
pomniejszego znaczenia, bowiem Pehnulte podczas swych niedawnych
odwiedzin Apaczów Lipan nie zauważył go w kręgu członków
plemiennej rady.
Koło siedzących natychmiast się rozsunęło robiąc wolne miejsce.
— Jeszcze nigdy tak nie nasłuchiwałem, jak wówczas — stwierdził
Karol. — Miałem nadzieję, że na koniec dowiemy się czegoś
interesującego. Ale okazało się natychmiast, iż muszę się jeszcze uzbroić
w cierpliwość.
Przybysz milczał, siedzący wokół niego milczeli również. Zadawanie
niecierpliwych pytań zaliczane jest wśród Indian do bardzo złego tonu.
Po prostu świadczy o braku wychowania, i to tym bardziej, im wyższą
rangę społeczną lub wiek posiada zapytywany. A ten przecież był
wodzem!
Na szczęście wszystko ma swój kres, więc i milczenie zostało wreszcie
przerwane.
— Niech wojownicy Lipan słuchają — odezwał się przybysz głosem
przypominającym skrzypienie zawiasów starych drzwi.
Było coś tak zaskakującego w kontraście, jaki zachodził między młodym
wyglądem Indianina a jego starczym głosem, że Karol z trudem
powstrzymał się od śmiechu.
Niech wojownicy Lipan słuchają — powtórzył. — Przynoszę im słowa
Ostrego Noża. Moje usta są jego ustami.
— Nie potrafię dokładnie odtworzyć tego, co mówił — opowiadał dalej
Karol. — Ale sens zapamiętałem. Jeśli się pomylę, niech mnie mój
czerwony brat poprawi — tu zwrócił się do Pehnulte, a na potakujące
skinienie głową począł streszczać podsłuchaną rozmowę. Niezwykle dla
nas ważną.
Wynikało z niej bowiem, że wojownicy Lipan już nazajutrz mieli ruszyć
za nami. Jednakże nie z miejsca, w którym znajdowaliśmy się obecnie.
Próg skalny — jak wspominałem — uniemożliwiał sprowadzenie koni z
hali w dolinę. Indianie mieli najpierw dotrzeć do podnóża hali, tam gdzie
łączyła się ona z lasem.
— Z relacji Colorado wynika, że właśnie tam dotarliście dzisiaj — dodał
Karol.
Przytaknęliśmy.
— Świetnie. Tam mają się ukryć Indianie Lipan i czekać na nasze
przybycie, po czym deptać nam po piętach.
— Trzeba będzie dobrze zacierać ślady — wtrącił się stary traper. — Jak
zauważą, ilu nas jest, gotowi zawrócić.
— A niech zawracają — powiedziałem. — Tym lepiej.
— Niezupełnie — odparł Karol. — Lipan zasługują na nauczkę, żeby
więcej nie próbowali takich sztuczek.
— Słusznie — mruknął Colorado. — Należy się im dobra nauczka.
— Oczywiście — zacząłem — ale..
— Daj mi skończyć, Janie.
Umilkłem, chociaż perspektywa walki z Indianami wydawała mi się
posunięciem zupełnie bezsensownym. Zdziwiło mnie stanowisko Karola
w tej sprawie, i to tym bardziej, iż znałem go od lat jako zagorzałego
przeciwnika bratobójczych wojen plemiennych, wyniszczających
czerwonoskórych co najmniej w tym samym stopniu, co walki z białymi.
Nie było jednak czasu na medytację, interesowała nas obecnie inna
sprawa.
Otóż Ostry Nóż miał iść za nami wiodąc trzydziestu wojowników i
zaatakować nas dopiero wówczas, gdy znajdziemy się u stóp Deszczowej
Góry, w wąwozie opisanym przez Pehnulte.
— A jaką rolę w tym wszystkim ma odegrać Lesser i jego ludzie? —
zapytałem.
— Dowiedzieliśmy się i tego — stwierdził Karol — Zadanie Lessera ma
polegać na wejściu w głąb wąwozu i natychmiastowym wycofaniu się
stamtąd. Chodzi po prostu o ślady, jakie nam mają zasugerować rzekomą
obecność bandy wewnątrz wąwozu.
— Chyba musiałby mieć skrzydła — zauważyłem zgryźliwie — i unieść
się w powietrze wraz z końmi. Pozostawiliby przecież tropy biegnące w
odwrotnym kierunku.
— Mój biały brat nie zna wąwozu — odezwał się Pehnulte. — Tamtędy
płynie rzeczka. Wjeżdżając do wąwozu można zostawić ślady na jej
brzegach, ale wyjeżdżając środkiem wodnego nurtu, oszuka się nawet
najlepszego tropiciela. Howgh!
Karol kiwnął potwierdzająco głową.
— Rozumiem — odparłem. — Coś jak pułapka na myszy. Myszy to
właśnie my, a przynęta to tropy oddziału Lessera. Pięknie sobie
obmyślili. A co my na to?
— Za jednym posunięciem złapiemy i Lessera, i wojowników Lipan —
odezwał się niespodziewanie Colorado. — Dostaną się we własne sidła.
Rzecz polega tylko na tym, aby skłonić Indian do wkroczenia w głąb
wąwozu nie po nas, ale zamiast nas. Czy nie mam racji?
— Na to trzeba by chyba cudu — zauważyłem.
— Nie trzeba cudu — odparł Karol. — Posiadamy olbrzymią przewagę i
nawet nie mam na myśli liczby osób, ale po prostu fakt, iż Lesser nie
został zawiadomiony o planie Ostrego Noża. To oczywiście twoja
zasługa, Janie. Jestem gotów się założyć, iż obierze wąwóz za miejsce
chwilowego postoju, że tam właśnie będzie oczekiwać powrotu swego
wysłannika. Gdy wojownicy Lipan nadciągną, uznają tropy jego oddziału
za nasze. Przecież Ostry Nóż nic nie wie, że siły nam tak wzrosły.
— Bardzo to skomplikowane — wyraziłem swą wątpliwość. — A poza
tym zbyt liczymy na nieostrożność i naiwność przeciwników. A może to
właśnie my jesteśmy naiwni? Czy Lesser będzie czekał przez cały dzień
na powrót wysłanego do Lipan człowieka? Na pewno nie. Zacznie go
szukać albo po prostu zostawi swemu losowi i podejrzewając, iż wpadł w
nasze ręce, czym prędzej ruszy dalej.
— Słusznie rozumujesz. Dlatego musimy uprzedzić Lessera.
— W jaki sposób?
— Wyruszając do Deszczowej Góry jeszcze tej nocy.
— Czy zdążymy przed świtem?
— Na pewno. Tak twierdzi Pehnulte.
Wódz skinął głową. Nie zabierałem więc już głosu, całkowicie
zgnębiony perspektywą nocnej jazdy. Nie odpocząłem jeszcze po
przebytej drodze. Jak pech, to pech!
— Jedno mnie zastanawia — mruknął Colorado. — Dlaczego Ostry Nóż
pragnie nas wpędzić w wąwóz? Mając taką przewagę, jak sądzi, mógłby
napaść w każdej innej, dogodnej dlań chwili.
— A tę uważa za najdogodniejszą — powiedział Karol. —
Przypuszczam, że pragnie zapobiec strzelaninie. Chce Pehnulte wziąć
ż
ywcem i uważa, iż dokona tego bez walki, zamykając nas w wąwozie.
No.. ale teraz pozwólcie, że dokończę opowiadania, chociaż nic
interesującego już nie mam do powiedzenia. Otóż wojownicy Lipan
upiekli mięso, wskoczyli na konie i odjechali. A myśmy skorzystali
natychmiast z okazji i pod ochronę zapadającego zmroku wrócili do
naszego obozowiska.
Wyczerpawszy swe informacje Karol pierwszy podniósł się od ognia.
— Nie mamy zbyt wiele czasu — stwierdził. — Ruszajmy.
Nie minęło i pół godziny, a ognisko zostało zgaszone, nasz jeniec
przytroczony do końskiego siodła i wzięty pod opiekę przez dwu aż
wojowników, a ja znalazłem się na grzbiecie swego wierzchowca, w dłu-
giej kolejce jeźdźców.
Rozpoczynaliśmy nocną wędrówkę podzieleni na dwa oddziały. Pięciu
wojowników, Pehnulte oraz nasza trójka ruszyliśmy brzegiem
strumienia. Pozostali musieli posuwać się środkiem rzeczki. Bardzo im
współczułem, ale nie istniał inny sposób zatarcia śladów tak licznej
grupy. Co prawda Ostry Nóż miał oczekiwać znacznie dalej, ale chodziło
o to, aby na wszelki wypadek tropy na jak najdłuższej przestrzeni
ś
wiadczyły, iż nadal stanowimy zaledwie garstkę wędrowców.
Długo będę wspominał tę noc. Najpierw było ciemno jak w dziupli i
zaledwie rozróżniałem plecy jadącego przede mną Karola. Później
księżyc zajrzał w głąb doliny ożywiając fantastyczne cienie wśród drzew
i krzewów. Po pewnym czasie te cienie poczęły mi się dwoić i troić w
oczach. Poczułem przemożną senność. Walczyłem z nią, jak mogłem, i
chyba zwycięsko, bo jeszcze widziałem dokładnie miejsce ostatniego
obozowiska Lessera, znane mi już z rannej wędrówki. Ale później
straciłem świadomość czasu i przestrzeni, zapadłem w drzemkę.
Kiedy otworzyłem oczy, nie dojrzałem już księżycowego blasku, a mimo
to nie było tak ciemno, jak na początku naszej drogi.
Staliśmy na samym skraju lasu. Gdzieś z prawej strony, w odległości
kilku chyba jardów, cicho pluskała rzeczka. Ze zdziwieniem
zauważyłem, iż wpada do niej drugi strumień, a połączony nurt skręca
raptownie i ginie w głębi puszczy.
— Co tam? — szepnąłem w kierunku pleców Karola.
Odwrócił się i położył palec na ustach:
— Jesteśmy w pobliżu wąwozu. Pehnulte wysłał zwiadowców. Spójrz —
wyciągnął rękę przed siebie.
Przetarłem oczy. W mrocznej dali wznosiła się niewyraźnym zarysem
potężna ściana skalna, której szczyt tonął w oparach mgieł.
— Deszczowa Góra — szepnął Karol;
Nagle zrobiło mi się zimno. Trochę z wrażenia, trochę z przedrannego
chłodu.
— Co to za druga rzeczka? — zapytałem.
— To strumień wypływający z wąwozu. A teraz.. sza! Nie gadaj!
Siedziałem więc w milczeniu rozglądając się dokoła, ale niewiele
mogłem dostrzec. Zauważyłem tylko, że oddział czerwonoskórych, który
posuwał się korytem rzeczki, zniknął teraz bez śladu, jakby się w ziemię
zapadł.
Chyba jeszcze z pół godziny sterczeliśmy na siodłach, aż wreszcie Karol
— nie wiem na czyj sygnał, może Colorado, a może Pehnulte, bo oni
obaj znajdowali się gdzieś na przedzie — zeskoczył z konia i skinął na
mnie.
— Chodź — powiedział półgłosem.
Zsunąłem się z siodła i omal nie przewróciłem, tak miałem zdrętwiałe
nogi. Ale jakoś mi przeszło. Ująłem wierzchowca za cugle i krok po
kroku ruszyłem za przyjacielem. Z początku wiódł mnie skrajem lasu,
potem skręcił gwałtownie między drzewa. Poszedłem w jego ślady,
przeklinając po cichu kostropate gałęzie szarpiące mnie za ubranie i
uderzające po twarzy. Tu panowała jeszcze noc.
Odetchnąłem, gdy wreszcie wyszliśmy na jakąś trawiastą polankę.
Dostrzegłem kilku Apaczów siedzących z filozoficznym spokojem pod
drzewami lub wspartych na strzelbach o niezmiernie długich lufach:
Opowiadano mi niegdyś, iż tego rodzaju broń rozpoczęto produkować na
żą
danie “łowców skórek", traperów zajmujących się polowaniem na
zwierzęta futerkowe i handlarzy skupujących skóry. Otóż za broń palną,
bardzo chętnie nabywaną przez wszystkie plemiona Indian
północnoamerykańskich, żądano tyle skórek futrzanych, ile zmieści się w
stosie równym postawionej kolbą na ziemi strzelby. Im dłuższa lufa —
tym większy stos skór!
— Zostaw tu konia i weź sztucer — zarządził Karol. — I nie śpij już.
— Dałbyś spokój — burknąłem. — Wleczesz mnie przeklętym
bezdrożem i jeszcze wmawiasz sen!
— Przecież drzemałeś na koniu.
— Możliwe... Co mam dalej robić? Gdzie Pehnulte i Colorado? Kiedy mi
wreszcie wytłumaczysz...
— Nie tak głośno. Chodź. Zaraz wszystko zrozumiesz.
Znowu musiałem przedzierać się przez gęstwinę: Gdy wydostaliśmy się z
lasu, Karol poprowadził mnie spory kawałek drogi. Na koniec kazał się
położyć wśród krzaków i zanim zdążyłem to uczynić, pierwszy dał nurka
w zarośla. Czołgałem się za nim, starając się unikać najmniejszego
szmeru. Spocony z wysiłku znalazłem się wreszcie tuż obok Karola.
Przed moim nosem rosły dwa małe krzaczki, ale na prawo i na lewo
czerniała cała gęstwina.
— Wysuń głowę, tylko ostrożnie.
Przygiąłem gałązkę, która mi zasłaniała widoczność, posunąłem się ze
dwa cale i natychmiast przywarłem piersiami do ziemi. To było
zaskoczenie.
Przede mną raptownie urywała się zielona płaszczyzna. Naga
ciemnobrązowa ściana spadała stromo ku równie brązowemu podłożu.
Wąwóz! Dostrzegałem jego przeciwległe zbocze, tak samo nagie i tak
samo porosłe na szczycie krzewami i wysoką trawą. Zdumiewający
wybryk natury, która przy pomocy wody stworzyła w tym miejscu
miniaturowy kanion. Jego gładkich ścian nie potrafiłby sforsować nawet
najbardziej doświadczony w wysokogórskiej wspinaczce człowiek.
W wąwozie—przepaści kłębił się jeszcze nocny mrok i na jego dnie nie
byłem w stanie nic zauważyć. Usłyszałem tylko monotonny szum.
Gdzieś w głębi waliła ze stoków Deszczowej Góry woda. Właśnie ta
“grzmiąca woda", o której po raz pierwszy dowiedziałem się z
podsłuchanej rozmowy.
Pode mną toczył swe wody niewidoczny strumień wypływający gdzieś
dalej jedynym wyjściem wąwozu. Ale gdzie znajdowało się to wyjście —
na próżno starałem się dojrzeć. Cofnąłem się.
— Karolu — szepnąłem.
Uniósł głowę.
— Gdzie Lesser?
— W środku. Dolina jest przez nas otoczona. Nie wymknie się. A teraz
możesz sobie pospać. Mamy czas.
Nie odpowiedziałem. Posępne godziny kończącej się nocy działały na
mnie dziwnie niepokojąco Miałem nerwy napięte do granic
wytrzymałości i nawet najwygodniejsze łoże nie skłoniłoby mnie teraz
do snu.
Co się stanie za godzinę, za dwie... Gdy z przedrannych oparów wynurzą
się zamazane zarysy Deszczowej Góry, a wnętrze wąwozu rozbłyśnie
ś
wiatłem dnia?
Przed walką
Leżałem pełen niepokoju, stwierdzając, że najtrudniejszą na świecie
rzeczą jest oczekiwanie. Tymczasem nadal nic się nie działo. Było
ciemno i coraz chłodniej. Cisza lasu i daleki szum wodospadu.
Podziwiałem wojowników Mescalerów, którzy zachowywali tak dosko-
nałą ostrożność, że do uszu moich nie dobiegł ani dźwięk trąconej broni,
ani szelest rozchylanych gałęzi, ani przytłumiony tupot kroków.
Ktoś mnie trącił w ramię i znajomy głos zaszeptał nad uchem:
— Mamy ich, doktorze.
Odetchnąłem głęboko. Colorado! Od niego na pewno czegoś się dowiem.
— O'Brien? — powiedziałem pytająco.
— Jest, jest. Zdrowiutki jak ryba, jeśli się nie mylę. A dokoła niego cała
banda. Śpią jak susły.
— Na co czekamy?
— Aż się obudzą.
— Kpisz, Colorado?
— Ani mi w głowie. Czekamy na Apaczów Lipan. To będzie piękny
dzień.
— Właśnie — mruknąłem myśląc o nieuniknionej walce. Gdy nadciągną
wojownicy Lipan, przemówią strzelby i rewolwery. Nigdy nie lubiłem
słuchać takiej “gadaniny". A teraz przyrzekłem sobie, że dziś nie oddam
ani jednego strzału. Mieliśmy tak ogromną przewagę, że moje
postanowienie w niczym nie zmniejszało naszych szans.
— Colorado — powiedziałem — jeśli oni śpią, trafia się świetna okazja
uwolnienia O’Briena.
— Zrobiłbym to już ze sto razy, gdyby właśnie nie Samuel.
— Nie rozumiem.
— Z niego żaden traper. Jeśli się go wyrwie ze snu, gotów narobić
hałasu. Rozbudzi wszystkich i zacznie się walka. Przedwczesna. I
zupełnie zbędna.
— Na niej przecież sprawa się zakończy.
Roześmiał się cicho:
— Nie będzie żadnej walki, doktorze. Chyba, że ci Lipan mają w
głowach sieczkę zamiast mózgu.
— To dla mnie jakaś zagadka.
— Taki jest plan Pehnulte. Otoczyliśmy wąwóz, że mysz się nie
wymknie. Nie ruszamy Lessera, ma być przynętą dla Lipan. Gdy
nadciągną, zaraz wpakują się do wąwozu. Wezmą ludzi Lessera za naszą
gromadkę. Wówczas ich zamkniemy. Byliby szaleńcami przyjmując
walkę w takich warunkach, i to tym bardziej, że Pehnulte zamierza ich
puścić wolno. Dziwny z niego Indianin. Jeszcze takiego nie spotkałem.
— Więc po co ta cała zasadzka? Wystarczy, abyśmy się pokazali
wojownikom Ostrego Noża. Wobec tak nierównych sił zrezygnują z
walki.
— Ba, pewnie. Ale Pehnulte zażąda nie tylko wydania nam ludzi
Lessera, ale i całej palnej broni. Powinni przecież ponieść jakąś karę.
Według mnie łagodna to kara.
— Musicie tyle gadać? — ozwał się z boku groźny szept Karola. —
Umarłego można by zbudzić.
Umilkliśmy, ale nie na długo. Paliła mnie ciekawość. Więc tylko
przysunąłem się bliżej trapera.
— Uważam — powiedziałem — że Ostry Nóż byłby durniem, gdyby
przed napadem nie zapragnął raz jeszcze porozumieć się z Lesserem.
Wyśle zwiadowców i odkryje naszą obecność.
— Ostry Nóż będzie się spieszył. Jest przekonany, iż z nami da sobie
radę nawet bez pomocy bandy. Przecież bardzo niechętnie tę pomoc
przyjął. Tak wynikło z pańskiego opowiadania, doktorze.
Potwierdziłem ten wniosek.
— A kiedy należy się ich spodziewać? — zapytałem mając na myśli
wojowników Lipan.
— Trudno określić. Jednakże na pewno nim skończy się dzień.
Zrobiło mi się nagle bardzo wesoło.
— Colorado — powiedziałem — niech pan natychmiast posypie tych
bandytów jakimś proszkiem nasennym albo napoi ich odwarem z peyotlu
*, żeby spali jak najdłużej. W przeciwnym bowiem wypadku gotowi
obudzić się przed przybyciem Ostrego Noża i cały nasz plan weźmie w
łeb!
— Pozostawiam to panu, jako lekarzowi — odciął się. — Jeśli przebudzą
się przed czasem, nic w tym dla nas groźnego. Sprawa nieco się
pogmatwa, kiedy będą chcieli stąd wyjść. Musimy ich zatrzymać.
— Z odpowiednim hałasem i strzelaniną — dodałem — co uprzedzi
Ostrego Noża.
— Uprzedzi albo nie... Czekajmy cierpliwie, a zobaczymy, jak kij
popłynie...
Ależ on miał nerwy! Ja mało ze skóry nie wyskakiwałem z
niecierpliwości. Po raz wtóry przysunąłem się bliżej krawędzi wąwozu.
Wydało mi się, iż obecnie dostrzegam już w dole rzeczkę, a nieco w
głębi czerwone węgielki gasnącego ogniska.
— Gdzie Pehnulte? — szepnąłem.
— Po tamtej stronie wąwozu, da nam znać wystrzałem albo przyśle
wojownika.
Piekielnie dłużył mi się czas. Co kilkanaście minut zerkałem w głąb
doliny, nic się w niej nie działo. Aż wreszcie z oparów ustępującego
mroku — tam w dole — wyłoniła się postać człowieka. Widziałem, jak
ś
ciągał z pleców koszulę, a potem, schylony, opryskiwał się wodą
strumienia. Na koniec odszedł, lekko
Peyotl (Lophopnora Williamsii) — mały kaktus barwy niebiesko—zielonej. Jego sok jest
silnym środkiem odurzającym. Indiańscy czarownicy od wieków stosowali go często podczas
rytualnych obrzędów. Peyotl, popularny na terenie Meksyku, znany był w Ameryce
Północnej aż po krainę Wielkich Jezior. Obecnie zakazany w handlu jako narkotyk.
pogwizdując. Bardzo bezpiecznie musiał się tu czuć Lesser i jego ludzie.
Minęło z pół godziny, gdy różowa, maleńka łuna podniosła się nad
rozpadliną. Pewnie się rozbudzili i rozpalili ognisko. Z kolei usłyszałem
tępy stukot kopyt uderzających o stwardniały grunt. Z głębi wąwozu
wynurzył się człowiek na koniu. Jechał stępa, kierując się w stronę
wyjścia. Czyżby Lesser wysyłał go dla zbadania okolicy i odszukania
zaginionego od wczoraj gońca? Na to wyglądało. Koń i jeździec znikli
mi z oczu za skalnym załomem.
— Jeśli napotka teraz Lipan... — szepnąłem do Colorado.
— Niech się Pehnulte tym martwi. Droga jest obstawiona i nie powinien
daleko ujechać.
Poczułem blask światła na twarzy. Uniosłem głowę. Nad zboczem
Deszczowej Góry ukazał się czerwony rąbek słonecznej tarczy. Las
rozbrzmiał nagle głosami
ptaków, a liście krzewów, wśród których spoczywałem, zaszeleściły w
porannym wietrze. Oczekiwałem lada chwila całego oddziału Lessera
opuszczającego wąwóz. Ale nic podobnego się nie zdarzyło.
Prawdopodobnie szef sądził, iż my również jeszcze nie wyruszyliśmy w
drogę, a może nawet przypuszczał, że nas w nocy napadnięto i pojmano.
Zerknąłem w kierunku Karola. Leżał w tym samym miejscu. Usłyszał
spowodowany przeze mnie szelest gałęzi i zgromił mnie wzrokiem, a
potem położył palec na ustach.
Słońce dźwigało się coraz wyżej, promienie jego sięgały już połowy
wysokości ścian wąwozu. Począłem marzyć o swym rodzinnym
Milwaukee i o wygodnym łóżku. Nerwowe podrażnienie już minęło i
teraz czułem się straszliwie senny. Powoli zapadłem w jakąś drętwotę, z
której wyrwało mnie gwałtowne szarpnięcie za rękaw. To Colorado.
— Czy pan śpi, doktorze?
Mruknąłem coś niewyraźnego, byle się odczepił, podłożyłem łokieć pod
głowę, zmrużyłem oczy. I prawie w tej samej chwili poderwałem się jak
dźgnięty szpilką. Przeraźliwy dźwięk ozwał się w dole, chyba w okolicy
wejścia do wąwozu. Jakieś: ii-ii-ii-ii! — w górnych, przenikliwych
tonach.
— Leż spokojnie, Janie — odezwał się Karol. — To bojowe zawołanie
Apaczów, pewnie Lipan nadciągnęli i wzięli ludzi Lessera za naszą
gromadkę.
Spojrzałem w dół. Dwa szeregi Indian biegły po obu stronach strumienia,
wrzeszcząc ogłuszająco. Odpowiedziały im jakieś inne głosy. Tumult
trwał chyba jeszcze ze dwie minuty, po czym raptownie ucichł. Wówczas
zagrzmiał huk strzału z rusznicy. Jeden raz tylko.
— Colorado! Janie! Biegnijmy!
Karol wyskoczył z zarośli wielkim susem i począł gnać wzdłuż krawędzi
wąwozu tak szybko, że ledwie mogłem dotrzymać mu kroku. Za mną
tupotały ciężkie buciory trapera. Oczekiwałem, że lada chwila potknę się
o któryś z wystających korzeni i runę w gąszcz. Na szczęście, po
przebiegnięciu kilku jardów, zarośla ustąpiły wysokiej trawie
porastającej opadającą łagodnie równinę. Prawie bez tchu dotarłem do
dna jakiejś kotlinki, przegrodzonej połyskującym korytem wody. Mała
rzeczka płynęła pieniąc się i bulgocząc. Tu mój przyjaciel zatrzymał się.
Stanąłem obok niego, mocno robiąc piersiami.
Kotlinka, szeroko otwarta z trzech stron, z czwartej ograniczona była
pionową ścianą, pękniętą od szczytu do podstawy. Szpara pęknięcia —
jak stwierdziłem pobieżnie — pozwalała jednak na swobodne przejście
człowieka z koniem. Ze szczeliny wypływał strumień, nie wypełniający
całej jej szerokości. Po obu stronach dwa wąziutkie spłachcie piasku
poznaczone były odciskami kopyt i stóp ludzkich. Zdążyłem to zauważyć
przez jedno mgnienie oka, bo Karol natychmiast odciągnął mnie w bok.
Przy samej rozpadlinie, z wysuniętymi strzelbami, spoczywało kilku
wojowników Mescalerów. Dalej, oparty o zrąb skalny, stał Pehnulte.
— Moi bracia przybyli w samą porę — odezwał się beznamiętnym
głosem. — Ostry Nóż znajduje się w wąwozie. Będzie chciał się
wydostać. Nie dopuścimy do tego. Howgh!
— Pułapka się zamknęła — mruknął Colorado. — Czy oni są z końmi?
— Nie — odparł wódz. — Konie zostały tam — wskazał ręką poza
siebie. — Strażników schwytaliśmy.
— Co teraz nasz czerwony brat zamierza? — zapytał Karol.
— Nie chcę przelewu krwi. Jeśli zapragną sforsować przejście, damy
salwę w górę. Howgh!
Karol przytaknął skinieniem głowy.
— Oby tylko strzały na postrach wystarczyły —— dodał niepewnie.
— Tym przejściem mogą się przecisnąć najwyżej dwie osoby
jednocześnie. Biorę na siebie jednego.
— Ja drugiego — dodał Colorado. — A pięści mam nieliche. Zdaje się,
ż
e nadchodzą.
Usłyszeliśmy jakieś pomieszane głosy, tupot nóg, aż wreszcie w głębi
węzizny ujrzałem grupę zbrojnych. Na czele posuwał się Indianin
olbrzymiego wzrostu, z piórami wpiętymi we włosy, za nim biegli w
długim szeregu wojownicy z łukami i strzelbami w dłoniach.
Zorientowali się w pomyłce i teraz spieszyli opuścić wąwóz.
Zauważyłem człowieka, który towarzyszył Indianinowi. Poznałem
natychmiast, mimo iż zmienił się bardzo od chwili, w której ostatni raz
go oglądałem. To nie był już ten pozornie ociężały, o bladej, wygolonej
twarzy, nieco pochylony właściciel gospody “Arizonac" w Rainy Valley.
Pod rondem wygniecionego kapelusza zdążyłem dostrzec twarz ogorzałą
od wichrów i słońca, czarny zarost, opadającą na pierś, w szpic przyciętą
brodę.
— Lesser — powiedziałem do Karola.
Nie wiem, czy również poznał, odpowiedzi nie dosłyszałem lub w ogóle
nie nastąpiła. Zamiast Karola przemówiła długa rusznica Pehnulte,
głosem podobnym do gromu. Nacisnąłem dwukrotnie cyngiel sztucera.
Broń ozwała się trzaskiem przypominającym dźwięk, jaki wydaje łamana
sucha gałąź. Ale ten dźwięk prawie zginął w potężnej palbie. To
wojownicy Mescalerów, ukryci w gąszczu porastającym krawędzie
wąwozu, dali znać o swej obecności. Na naszych przeciwnikach
wywrzeć to musiało wrażenie, jak to się mówi, piorunujące.
Jednym okiem (za każdym razem, gdy stawałem tuż przed szczeliną,
Karol gwałtownie odciągał mnie w bok!) dostrzegłem, że biegnąca grupa
zatrzymała się, a potem szybko rozproszyła. Wyobraziłem sobie, jaki
popłoch spowodować musiała nieoczekiwana strzelanina, jak w
pierwszej chwili rozglądać się poczęli za rannymi i zabitymi. Biedacy! W
tym nagim wąwozie stanowili cel równie otwarty, jak tarcza na strzel-
nicy.
Gdy tylko zamilkło trzecie, najsłabsze echo, ozwał się donośnym głosem
Pehnulte:
— Niech mnie słuchają wojownicy Lipan!
Przerwał na sekundę dla wywołania większego efektu. Ani jeden dźwięk
nie zamącił ciszy tej przerwy. Wydało mi się, że zamilkły nawet leśne
ptaki.
— Wojownicy Lipan! Mówi do was wódz Apaczów Mescalero. Niewiele
słońc minęło, gdy przebywałem w waszych wigwamach. Przyniosłem
czerwonym braciom zieloną gałązkę pokoju. Mówiłem, że nadszedł czas
zjednoczenia wszystkich plemion Apaczów rozsianych jak ziarnka
piasku na pustyni. Krew przelana we wzajemnych walkach mogłaby
wypełnić koryta wszystkich rzek płynących tym krajem, a groby po-
ległych wojowników wyznaczyć drogę od jednej wielkiej wody do
drugiej! Co mi odpowiedziano? Ostry Nóż słuchał w milczeniu moich
słów, ale kiedy mnie żegnał, jego język stał się jak kolec skorpiona: ostry
i trujący. Chociaż byłem jego gościem, a topór wojenny nie został
między nami wykopany.
Znowu przerwał. Z głębi wąwozu nie ozwał się ani jeden głos protestu
czy nienawiści.
Wojownicy Lipan na dobre odpowiedzieli złem. Wyruszyli, aby mnie
napaść. Sprzymierzyli się z pięcioma bladymi twarzami, których ręce
czerwone są od krwi Indian. Takich przyjaciół znalazł sobie Ostry Nóż!
Słuchajcie mnie! Jesteście otoczeni, nie możecie się obronić. Wzywam
Ostrego Noża, aby przyszedł do mnie. Dowie się, na jakich warunkach
wypuszczę go i wszystkich wojowników. Niech się pospieszy. Gdy na
wąwóz padnie cień Deszczowej Góry, zamiast mnie przemówią strzelby
Mescalerów. Howgh!
Odwrócił się i skinął na nas.
— Niech moi bracia mają się na baczności. Będą znowu próbowali
przedrzeć się.
— Jeśli tak, to nie obejdzie się bez pukaniny — odparł Colorado. — Nie
widzę innego sposobu pochwycenia tej bandy.
— Colorado się myli. Jest sposób.
Spojrzałem pytająco na wodza, na Karola, na trapera. Co miał na myśli
Pehnulte? Odpowiedź otrzymałem bardzo szybko. Najpierw dostrzegłem
kilku Indian wbiegających do kotlinki, w której staliśmy, z olbrzymimi
naręczami gałęzi i chrustu. Rzucili je na dwa stosy tuż przy wylocie
wąwozu, po obu stronach rzeczki. Sądziłem, iż budują w ten sposób coś
w rodzaju zasłony dla nas, a jednocześnie barykady tarasującej przejście.
Jakżeż licha to była zapora! Jednakże pomyliłem się. Nie o to chodziło.
W chwilę później skrzesano ogień i płomień objął oba stosy, strzelił
wysoko ku górze, tworząc jakby świetlisty most nad wodą.
— Niech spróbują skakać! — krzyknął Colorado.
Dołożono jeszcze więcej drewien, a temperatura tak wzrosła, iż
musieliśmy się cofnąć kilka kroków. Szaleniec, który próbowałby
sforsować tę ścianę ognia, nawet gdyby się mu to udało, wyszedłby z
takiej próby ciężko, jeśli nie śmiertelnie poparzony. A jednak Ostry Nóż
próbował — co prawda jeden tylko raz — wyrwać się na zewnątrz.
Przewidująco i roztropnie położyliśmy się nieco z boku wejścia.
Wówczas poprzez buzujące płomienie grzmotnęła w naszym kierunku
salwa co najmniej kilku fuzji. Z ognia strzeliły snopy iskier, a parę
płonących głowni z suchym szelestem wyleciało ze środka ogniska i
padło gdzieś za nami. Teraz cały stos począł drgać, jakby go usiłowano
zepchnąć w rzeczkę, na koniec buchnął z niego kłąb pary i dymu.
Musiano chlusnąć wodą.
Dwukrotnie nacisnęliśmy cyngle, celując i tym razem nie w głąb
rozpadliny, ale wysoko ponad płożenie. Równocześnie dorzucono nową
porcję suchych
gałęzi. Przygaszone drewno buchnęło silniejszym płomieniem.
Okolicznością jeszcze pomyślniejszą stała się zmiana kierunku wiatru.
Począł dąć nam w plecy, kierując płomienie w gardziel wąwozu i daleko
poza nią, uniemożliwiając naszym przeciwnikom podejście do ognia.
Jak długo jednak mieliśmy czekać na ostateczny wynik akcji?
Termin wyznaczony przez Pehnulte był odległy. Gdy słoneczna tarcza w
całości wyjrzała zza szczytu Deszczowej Góry, zorientowałem się, iż
cień, o którym mówił wódz Mescalerów, paść może dopiero w drugiej
połowie dnia. Ten wniosek — przez dziwne skojarzenie — przypomniał
mi, iż od rana nic jeszcze nie miałem w ustach. Natychmiast poczułem
głód. I to jaki! Powiedziałem o tym Karolowi.
— Wytrzymaj jeszcze trochę, Pehnulte na pewno o tym pomyślał.
Cicho westchnąłem. Ostatecznie jednak moje dolegliwości fizyczne
warte były ceny bezkrwawego zwycięstwa. Więc nic nie
odpowiedziałem. Ale oto — co mnie bardzo podniosło na duchu —
poprzez zaporę płomieni przedarł się ku nam donośny głos:
— Ostry Nóż chce mówić z Pehnulte!
— Niech wyjdzie z wąwozu — odparł Wielki Jeleń.
— Czy Pehnulte przyrzeka Ostremu Nożowi, że będzie mógł odejść nie
zatrzymywany?
— Przyrzekam, jeśli zjawi się przede mną bez broni w pokojowych
zamiarach.
— Czy ma przyjść sam?
— Wojownicy Lipan są gadatliwi jak stare sąuaw! Czy Ostry Nóż lęka
się Mescalerów? Powiedziałem, że go nie zatrzymamy. Howgh!
Nie padło już żadne dalsze pytanie. Po tamtej stronie musiano zapewne
naradzać się, bo znowu zaległa cisza. W końcu po wielu, wielu minutach
oczekiwania ten sam głos zawołał:
— Odsuńcie ogień! Ostry Nóż chce przejść:
— Uwaga — szepnął Karol.
— Niech moi biali bracia przesuną się na jedną stronę. Jeżeli Ostry Nóż
będzie próbował się przebić, moglibyśmy się nawzajem pozabijać.
Zastosowaliśmy się natychmiast do tego polecenia. Pehnulte był
przewidujący.
Teraz dwu Mescalerów długimi gałęźmi zmoczonymi w potoku poczęło
rozwalać jedną z ogniowych barykad, tę, która płonęła na lewym brzegu.
Część żarzących się głowni odsunięto pod ścianę, część zepchnięto w
nurt. Uniosła się chmura pary i dymu. Gdy opadła — ujrzałem po raz
drugi tego ranka wyniosłą postać Ostrego Noża.
Szedł teraz ku nam nie spiesząc się. Za jego plecami dojrzałem grupę
trzech czy czterech Indian, ale ani jednego białego. Pehnulte ostrzegł:
— Niech Ostry Nóż natychmiast odprawi swych wojowników. Będę
rozmawiał tylko z nim.
Poskutkowało. Widziałem, jak wielkolud odwrócił się na chwilę, a
grupka postępująca za nim zaraz się cofnęła. Usiedli półkolem, ale w
odległości kilku jardów od cieśniny. Chyba zrozumieli, że żadne sztuczki
nie poprawią ich sytuacji.
Pehnulte — dotąd stojący — teraz usiadł mając za plecami stok kotlinki.
Nasza “biała" trójka zajęła miejsca nieco z boku, aby móc swobodnie
obserwować wylot wąwozu. Trzej wojownicy Mescalerów nadal
spoczywali w trawie z bronią wymierzoną w rozpadlinę.
Ostry Nóż wysunął się wreszcie przed skalne wrota. zatrzymaj się i
rozejrzał dokoła. Siadając naprzeciwko Pehnulte, musiał odwrócić się
tyłem do wąwozu.
Czekałem, co dalej nastąpi. Indianie nie spieszą się z rozpoczęciem
rozmowy. Długotrwałe milczenie symbolizuje wielką mądrość, dodaje
powagi wojownikowi. Teraz więc, gdy Ostry Nóż zajął przeznaczone
dlań miejsce, milczeli obaj. Wielki Jeleń udawał, że w ogóle nie
dostrzega swego przeciwnika: bawił się woreczkiem od leków
zawieszonym na szyi i od czasu do czasu spoglądał w niebo, jak gdyby
właśnie stamtąd oczekiwał przybycia wysłannika.
Obserwowałem twarz Ostrego Noża. Początkowo nie zdradzała żadnych
uczuć. Jednak po paru minutach poczęła chmurnieć. Wodza ogarniało
zdenerwowanie pomieszane z gniewem, którego nie potrafił już ukryć.
Na koniec wybuchnął:
— Czego Pehnulte szuka na niebie?! Przyszedłem na rozmowę o
ludziach, nie o ptakach!
Dostrzegłem nikły cień uśmiechu na twarzy Wielkiego Jelenia. Dopiero
teraz spojrzał przed siebie.
— Witam Ostrego Noża — powiedział spokojnie. ——Gdyby jego
słowa były inne, gdy bawiłem u wojowników Lipan, nie siedziałby teraz
przede mną jako wróg. Ale ja nie pragnę przelewu krwi. Howgh!
Umilkł. Widziałem, jak pierś Ostrego Noża podniosła się w głębokim
oddechu. Po raz drugi w tak krótkim odstępie czasu wódz Mescalerów
zapewniał go, iż nie chce walki.
— Czy Pehnulte wypali ze mną fajkę pokoju?
Jak na mój rozum było to bezczelne pytanie. Tak samo musiał je ocenić
Pehnulte, bo odparł ostro:
— Wojownicy Lipan oddadzą wszystką broń, zanim zostaną
wypuszczeni. Koni nie odzyskają. Ostry Nóż rozbroi trzech białych i
przywiedzie do mnie człowieka, który jest ich jeńcem. O niego
najbardziej nam chodzi. Kiedy to wszystko zostanie dokonane, zasta-
nowię się, czy mam wypalić fajkę pokoju. Howgh!
Ostry Nóż widać nie spodziewał się tak ciężkich warunków. Zbyt wiele
wiązał nadziei z niechęcią wodza Mescalerów do rozlewu krwi. Teraz
dowiedział się prawdy i to go rozzłościło. Zerwał się z ziemi i ochrypłym
głosem krzyknął:
— Nigdy!
Na twarzy Pehnulte nie drgnął ani jeden muskuł, nawet nie poruszył się.
Obojętnym głosem, jak gdyby kończąc przerwaną pogawędkę, dodał:
— Wojownicy Mescalerów czekać będą do zachodu słońca. Teraz Ostry
Nóż może odejść.
Powiedziawszy to podniósł się powoli i nie patrząc na swego
przeciwnika odwrócił się do niego plecami. Tamten stał przez chwilę
nieco pochylony, gotując się do skoku. Widziałem, jak dłonie jego
zacisnęły się niby drapieżne szpony, a oddech stał się szybki. Ale to
trwało krótko. Wyprostował się i nie obdarzywszy nas ani jednym
spojrzeniem, ruszył w kierunku szczeliny. Kiedy ją minął i zniknął nam z
oczu, stos płonących drew znowu zatarasował przejście.
— Gniew mu rozum odebrał — odezwał się pierwszy Colorado i tak
głośno, aż drgnęliśmy. — To szaleniec!
— Wieczorny cień przywróci mu rozsądek — odparł Pehnulte i zaraz
dodał, jak gdyby dla zaakcentowania, iż szaleństwa Ostrego Noża nie
traktuje poważnie: — Na moich białych braci czeka już pieczeń z
antylopy. Wojownicy rozpalili ogień pod lasem. A trzech z nich należy tu
przysłać. Do wieczora będzie spokój, ale przezorność jest równa
mądrości. Idźcie.
Z kotlinki znajoma już droga doprowadziła nas nie do jednego, ale do
kilku ognisk, przy których Indianie piekli mięso. Wreszcie mogłem
zaspokoić głód. Ale zaraz potem uczułem wracającą falę ociężałości i
snu. Karol na pewno musiał być równie zmęczony, lecz stary nawyk
traperski nie pozwolił mu kłaść się pod najbliższym drzewem. Widząc, iż
zamierzam tak właśnie postąpić, zapewnił mnie, iż najwygodniej będzie
spocząć obok własnych koni. Odprowadziliśmy więc trzy wierzchowce
na sam skraj lasu i tu rozsiodłali. Karol natychmiast otulił się pledem i
podsunął siodło pod głowę.
— Radzę wam postąpić tak samo — mruknął. — Nie wiadomo, co nas
czeka w nocy.
Odwrócił się plecami i — założę się — po minucie spał. Począłem sobie
mościć legowisko. Nareszcie odeśpię zaległości. Jednak nie dane mi było
tego dokonać. Colorado skończył czyścić konia, ale nie położył się.
Widziałem, jak krążył tu i tam, bez jakiegoś widocznego celu. Coś go
niepokoiło. Na koniec przystanął, rozejrzał się dokoła i zerkając na
ś
piącego Karola, podszedł do mnie.
— Nie mogę spać, doktorze — rzekł jakby usprawiedliwiającym tonem.
— Co pana gnębi? — zapytałem nieco sennie. — Indianie?
— Nie, nie w tym rzecz. Dziwne myśli przychodzą mi do głowy i nie
mogę się ich pozbyć. Ot, wspomnienia przeszłości... Czuję, że muszę się
wygadać, doktorze, może odzyskam spokój.
W pierwszej chwili nie zwróciłem uwagi na dziwny ton słów ani na samą
propozycję i odparłem machinalnie:
— Dobrze, pogadamy, jak się wyśpię. Ziewnąłem rozciągając na
murawie pled. Traper
położył mi dłoń na ramieniu.
— Później może nie starczyć czasu.
Przetarłem dłonią oczy.
— Co? Co pan powiedział, Colorado? Może z Karolem, jeśli to coś
ważnego... ale on już śpi — westchnąłem.
— Nie trzeba budzić — zaprotestował. — Ja mam sprawę do pana,
doktorze, ot, taką prywatną... Chodźmy gdzieś na boczek.
Ujął mnie pod ramię i odprowadził poprzez gęstwinę krzewów aż na
trawiasty wygon, gdzie rosło samotne drzewo.
— Siadajmy, doktorze. Tu nam nikt nie przeszkodzi, a i my nikomu.
Byłem zmęczony, ale zaniepokoił mnie wygląd Colorado. Twarz miał
poważną, a oczy spoglądały prawie surowo. Usiadłem na trawie, plecami
oparłem się o kostropaty pień.
— Czy pan wie, doktorze, kim ja jestem? — zaczął dość nieoczekiwanie.
Uśmiechnąłem się:
— Znakomitym strzelcem i doświadczonym traperem.
— Ach tak, ale to jeszcze nie wszystko, to prawie nic. Ale pan się dowie.
Zupełnie mnie to zdezorientowało. Czego chciał ode mnie Colorado?
— Dobrze — zgodziłem się ustępliwie — ale dlaczego...
— Niech pan nie przerywa. Muszę to powiedzieć. Właśnie panu. Jest pan
jedynym tutaj człowiekiem, który potrafi zrozumieć.
— Przesada, Colorado.
Nie. Jest pan człowiekiem z dalekich miast wschodu, skąd i ja pochodzę.
— Domyślałem się tego.
— Lecz na pewno nie domyślił się pan, dlaczego i w jakim charakterze w
te strony przybyłem. Po co przyjechałem na Dziki Zachód, a był on
wówczas na pewno dzikszy niż obecnie. Odległe to lata.
Odetchnął głęboko. Jeszcze nigdy nie widziałem Colorado w takim
nastroju.
— Ja tu, doktorze, przyjechałem jako.. prawnik. Stwierdzenie to stało się
dla mnie czymś tak nieoczekiwanym, że głośno krzyknąłem: — Co?!
— Jako prawnik, z dyplomem uniwersyteckim w kieszeni — powtórzył.
— Niech pan posłucha...
Tajemnica starego trapera
Wyrzuciło go wnętrze zakurzonej karocy—dyliżansu, który dwa razy na
dobę przebiegał ten ostatni odcinek przetartego szlaku. Dalej na zachód
nie istniało już nic poza dziką przyrodą, poza rozproszonymi plemionami
Indian, poza górami, które wznosiły swe posrebrzone śniegiem szczyty
hen, daleko na horyzoncie. Wypchnęła go z wnętrza dusznego pojazdu
niecierpliwość, która nie zezwoliła czekać, aż umilkną ostatnie uderzenia
końskich kopyt, a woźnica triumfalnie strzeli z bata za pomyślnie
skończoną podróż.
Wyskoczył, gdy tylko ujrzał pierwsze zabudowania, a dyliżans z
gwałtownego pędu przeszedł w leniwy trucht. Szybciej nie sposób było
tu się posuwać, przeszkadzała wąskość uliczki i dziwna jej
nieregularność. Domki, szopy, budy i stragany stały tu zupełnie do-
wolnie: raz cofały się, raz posuwały, tworząc nieoczekiwane placyki lub
węziny, przez które z trudem przecisnąć się mogła szeroka kolasa.
Wyskoczył na jednym z takich placyków przed piętrowym, nieforemnym
domem.
Słońce zachodziło i deska wisząca nad wejściem do gospody “Pod
Dzielnym Psem" przybrała czerwoną barwę. Popatrzał na napis, na
brudne, małe okienka,
na ściany nieokreślonej barwy, szare jakieś i zgniłe, na śmiecie walające
się przed obejściem, na cały ten obraz zaniedbania, chociaż żaden
budynek nie mógł tu być stary. Ale widać czas upływał w tych stronach
szybciej.
Pomyślał, że tej gospodzie pasowałaby raczej nazwa “Pod Zdechłym
Psem", lecz cóż było robić? Pchnął drzwi i wkroczył do środka. Znalazł
się w długiej izbie, mrocznej, wypełnionej krwawym refleksem wie-
czornej zorzy błyskającej na szybach. Pod wpływem pierwszego
wrażenia aż się cofnął, lecz zaraz się zreflektował: nie zna przecież
nikogo w tym miasteczku, a inne gospody przedstawiają się na pewno
podobnie albo gorzej.
Podszedł do szynkwasu, który w odległym kącie dziwnie złowieszczo
połyskiwał metalowymi okuciami, podobny do wielkiej barykady
tarasującej przejście w głąb domostwa. Spodziewał się, że ujrzy za
blachą obitą ladą oberżystę z obliczem zbrodniarza, co pasowałoby do
tego ponurego wnętrza. Zapomniał więc języka w ustach, gdy zagadnął
go głos o brzmieniu nieoczekiwanie delikatnym, o wysokiej tonacji:
— Słucham pana...
Spojrzał na młodą dziewczynę i zająknął się:
— Czy tu ktoś obsługuje?...
— Właśnie ja. Zaraz przyniosą światło — i odwróciwszy głowę
powiedziała głośno i wyraźnie: — Francis! Przynieś lampy. — I znowu
powtórzyła: Słucham pana...
— Chcę wynająć pokój na kilka dni. Czy jest jaki wolny?
— Tak, proszę pana...
— Zastałem gospodarza?
— Nie, proszę pana. Ojciec wyszedł na chwilę.
— Mam z panią załatwić?
— Tak, proszę pana.
— Chciałbym obejrzeć pokój.
— Tak, proszę pana. Chłopiec zaprowadzi....
“Tak, proszę pana. Nie, proszę pana..." — uśmiechnął się.
— Pusto tu — zauważył.
— Tak — potwierdziła — Przeważnie schodzą się wieczorem, a dzisiaj
jest piątek.
Nie zrozumiał, co ma wspólnego piątek z pustą salą, ale nie zapytał,
tylko stwierdził pół żartem, pół serio:
— Nie jest pani rozmowna.
Nie odpowiedziała od razu, dopiero gdy zabłysły jak małe słońca dwie
metalowe lampy naftowe wniesione przez chłopca, rzekła:
— Zawieś, Francis — a zwracając się do przybysza, z nutką niecierpli-
wości w głosie: — Tu często lepiej mówić mniej, zwłaszcza kiedy się
stoi za ladą. — I podnosząc ton o pół nuty wyżej: — Pan myśli, że to
przyjemne?
Przerwała nagle i po sekundzie dodała już zupełnie beznamiętnym
akcentem:
— Francis, zaprowadź pana na górę, weź klucze z tablicy, siódemkę.
Po czym odwróciła się do półek zastawionych butelkami i szkłem.
“Patrzcie ją! — pomyślał podróżny. — Jaka harda! Nawet na mnie nie
spojrzała."
Jednakże mylił się. Nie zdając sobie z tego sprawy, zwracał na siebie
uwagę ubiorem. Nikt tak się tu nie odziewał. W czarny, miejski garnitur,
w kołnierzyk z krawatem, w kapelusz z małym, lekko podwiniętym
rondem. Walizeczka, którą trzymał w ręku, była na pewno równie
elegancka, co mało pakowna. Takich tu nikt nie używał.
Dziewczyna zza lady dobrze to wszystko zauważyła, ale wnioski
zachowała dla siebie. W półdzikim kraju nieoględne słowo było równie
niebezpieczne, jak ukąszenie żmii. Więc już lepiej: “tak, proszę pana...
nie, proszę pana..."
Podróżny nie bawił długo na piętrze. Zszedł do sali, zamówił kolację i
skończył ją wtedy, gdy przy oświetlonym już bufecie gromadzić się
poczęli stali i przypadkowi bywalcy “Dzielnego Psa". Ludzie różnych
zawodów i bez zawodu, rozmaitego pochodzenia, wieku, umiejętności.
Przybysze ze wszystkich stron świata szukający szczęścia na ziemiach
dziewiczych. Pionierowie przyszłej cywilizacji tych obszarów, ale
jednocześnie — jakże często! — lenie, obiboki i zwykłe rzezimieszki
szukające łatwego chleba.
To były czasy wielkich wędrówek, lata, w których przystępowano do
budowy pierwszej linii kolejowe] mającej połączyć wschód z zachodem
wielkiego kontynentu *. To były lata, w których Oklahoma należała
jeszcze do czerwonoskórych *, a odkryte świeżo bogactwa mineralne
nowych ziem w jednym tylko roku ściągnęły na Dziki Zachód prawie sto
pięćdziesiąt tysięcy ludzi do pracy w górnictwie.
Jednakże przybysza nie interesowały tego wieczoru postaci coraz gęściej
tłoczące się przy szynkwasie. Prawdopodobnie był zmęczony
całodzienną podróżą. Skończywszy posiłek udał się do swego pokoju i
natychmiast zasnął. W jego wieku zasypia się natychmiast, a czarno
ubrany podróżny nie liczył sobie więcej niż dwadzieścia kilka lat.
Nazajutrz wstał wcześnie i opuścił gospodę. W tym samym ciemnym
ubraniu, ale bez walizeczki Przed wyjściem powiedział do gospodarza
zastępującego córkę za kontuarem:
— Nazywam się Lytton, Samuel Lytton. Mieszkam tu od wczoraj.
— Wiem. Gabriela mi mówiła. Czy o pana będzie kto pytał?
— Bardzo wątpię — odparł żartobliwie. — Byłoby to wydarzenie
nieprawdopodobne.
Gospodarz odwzajemnił się uśmiechem:
— Tu wszystko jest prawdopodobne. Pan pierwszy raz?
— Tak. Nie znam nikogo w tych stronach.
Uczynił krok w kierunku drzwi, ale jeszcze zatrzymał się na chwilę:
— Gdzie mieszka szeryf?
Gospodarz, potężnej budowy blondyn o siwiejących włosach i
czerwonym obliczu, przerwał ustawianie kufli na półce.
— Ma pan jakieś kłopoty? — zagadnął poufnym tonem, ale zaraz dodał:
— Nie wtrącam się w cudze sprawy. Tu jest tylko jedna ulica. Pójdzie
pan na prawo, gdzie stacja dyliżansu. Jeszcze nikt tu nie zabłądził.
Roześmiał się krótko i zabrał się do wycierania lady, mimo że nie było
na niej ani kropelki wilgoci, ani pyłku kurzu.
Mowa o linii kolejowej “Union Pacific", której budowę rozpoczęto w 1863—64 r.
Oklahoma — dziś jeden ze stanów Ameryki Północnej. Drugi po Arizonie, stan z największą
liczbą ludności indiańskiej. Mowa tu o roku 1864.
Nieznajomy pożegnał go skinieniem głowy. W chwilę później wędrował
piaszczystą drogą—ulicą, po której z rzadka przemykał lekkim truchtem
samotny jeździec lub przechodzień brząkający wielkimi ostrogami. Biuro
szeryfa odnalazł przy niewielkim placu, na którym tkwiła teraz
zakurzona buda dyliżansu, a czwórkę koni przy dźwięku łańcuchów,
potupywaniu zwierząt i okrzykach woźniców zaprzęgano właśnie do
wehikułu. Grupka osób stała z boku, odziana w różnobarwne opończe.
Podróżni: trzech mężczyźni i dwie kobiety. Zauważył to jednym
spojrzeniem i poszedł dalej. Niedaleko. Dyliżans stał przed szeroką,
ocienioną spadzistym daszkiem werandą, a zaraz pod daszkiem wisiał
kolorowy szyld. Pod słowem “Colorado" * namalowano falistą linią
niebieski poziomy pas, symbolizujący zapewne słynny kanion, przez któ-
ry przepływa rzeka o tej samej nazwie.
Obok wznosił się domek, węższy i niższy, z jednym oknem
zaopatrzonym w mocną kratę. Komu ta krata nie zdradziła tajemnicy
wnętrza, tego informował ostatecznie napis umieszczony na wąskich
drzwiach osadzonych w ścianie o dwa kroki od okna: “Szeryf w Little
Price".
Uśmiechnął się. Ta nazwa bawiła go od pierwszej chwili, gdy o niej
usłyszał *.
Zastukał do drzwi. Wesoły głos zawołał z wnętrza:
— Wejść!
Nacisnął klamkę, pchnął. Zawiasy nawet nie skrzypnęły. Ujrzał pustą
przestrzeń izby ograniczoną nagą ścianą. Aż zdziwił się, że tyle miejsca
znajduje się we wnętrzu tak niewielkiego budynku.
Po prawej stronie stały dwa biurka, jedno niedaleko drugiego,
zagradzające drogę do następnych drzwi na głucho zawartych. Za
jednym z tych biurek sterczało puste krzesło, za drugim siedział człowiek
o twarzy suchej, pociągłej,
Kolorado — jedna z najdłuższych rzek A.P. (2.900 km), słynna z malowniczego kanionu.
krzaczastych brwiach, z kosmykiem czarnych włosów spadającym na
czoło i zarysowującą się na czubku głowy łysiną.
— Czy można? — zapytał gość.
Został zmierzony bacznym spojrzeniem szaroniebieskich oczu:
— Pan nietutejszy. Miejscowi nie mają takiego zwyczaju.
— Jakiego? — zapytał nieco zdziwiony.
— Nie pytają, czy można. Weź pan tamten stołek i siadaj. Nie lubię
rozmawiać, gdy kto przede mną stoi. No więc, o co chodzi?
— Nazywam się Samuel Lytton. Do Little Price przybyłem wczoraj.
Szukam pracy.
— Tu nie kantor pośrednictwa, młodzieńcze — ocenił natychmiast jego
wiek. — Ale dam radę: trzy mile stąd są roboty ziemne przy budowie
kolei. Niech się Pan tam zwróci. Inżynier? — zakończył pytaniem swą
informację.
— Nie.
— Technik?
Przeczące potrząśnięcie głową.
— Hm, to na nic. Do roboty z łopatą chyba się pan nie nadaje. Proszę
pokazać dłonie. Nigdy pan nie pracował fizycznie. Czego pan tu szuka?
A może jakieś grzeszki na sumieniu? Radzę natychmiast wracać. Rolnik,
górnik, inżynier, kupiec, traper... tylko tacy mają tu jakąś szansę i
przyszłość. Pan nie jest żadnym z nich. Moje stare oczy od razu to
zauważyły. Wracaj, młodzieńcze, wracaj. Dyliżans, zdaje się, jeszcze nie
odjechał.
Jakby na zaprzeczenie tych słów, gdzieś zza okna dobiegł przytłumiony
turkot kół.
— Do licha! Właśnie odjechał. Ale jutro będzie drugi.
— Nie mam zamiaru stąd wyjeżdżać*.
Little Price — dosłownie: mała cena.
— Nie? Dlaczego? A może... Ma pan broń?
— Nie.
— Umie pan strzelać?
— Nigdy nie strzelałem:
Szeryf wybuchnął gromkim śmiechem:
— Przez sekundę podejrzewałem, że mam do czynienia z którymś z
takich obiboków, co to nie sieją ani orzą... Ale nie. Przykro mi, że nie
mogę w niczym pomóc. Może w którejś z gospod? Słyszałem, że po-
trzebują do obsługi... Co pan właściwie potrafi?
— Jestem prawnikiem. Skończyłem uniwersytet harwardzki *.
— Ho, ho! Rzadko się tu trafia ktoś taki. Powiem, że raczej się nie trafia.
Wybralibyśmy pana na sędziego. Za jakie... dwa, trzy lata. W tej chwili
pański zawód nikomu tu na nic się nie przyda. Ach, gdyby pan był
chociaż lekarzem! Ale prawnik...
— Nie przyszedłem tu bez celu, szeryfie, a do właściwego miejsca pracy.
— Co pan ma na myśli? Tu pracować? U mnie?
— Właśnie tak — stwierdził z lekkim uśmiechem. — Przecież szeryf...
to prawo.
— Pięknie powiedziane. Jednak w naszych specyficznych — przymrużył
oko — warunkach wystarczy znajomość kilku przepisów i umiejętność
władania bronią. Tak, tak, młody człowieku. Resztę pozostaw sędziemu.
Jak się masz, Roger?
Ostatnie słowa zostały skierowane do nieoczekiwanego gościa, którego
wejścia Lytton nawet nie zauważył.
— Co słychać?
— Może przeszkadzam?
— Nigdy nie przeszkadzasz — stwierdził szeryf. — Patrz, to kandydat
na
Słynny uniwersytet założony w 1636 r. w Bostonie.
wiceszeryfa. Co ty na to? Przyjrzyj mu się.
Lytton odwrócił głowę. Nieco z boku, oparty o puste biurko, stał
mężczyzna o tak charakterystycznej twarzy, że nie mógł od niej oczu
oderwać. Profil, czoło, łuki brwi, zarys nosa i podbródka tworzyły za-
skakujący wizerunek. Tak musiał wyglądać Juliusz Cezar w
młodzieńczym wieku. Rzymianin w Little Price!
Przybysz zauważył badawcze spojrzenie, ale nie zmieszał się ani
zadziwił.
— Przepraszam — odezwał się Lytton. — Pańska twarz przypomina mi
oblicza starożytnych posągów.
A dostrzegłszy zdziwione spojrzenia obu, dodał: — Pan wygląda jak
Juliusz Cezar... .
— Czy to jakiś prawnik? — mruknął szeryf marszcząc krzaczaste brwi.
— Nie znam żadnego Cezara — stwierdził nieznajomy.
Lytton stłumił śmiech.
— Ja go również nie znałem — odparł — ale czytałem o nim wiele. To
był wielki wódz w dawnych czasach.
— Jeśli tak, bardzo pasuje do Rogera. On z pewnością kiedyś będzie
wodzem — powiedział półżartem szeryf. — Mógłby zrobić karierę
pracując ze mną, ale nie chce.
— Pomagam, jak mogę. Chyba pan nie zaprzeczy? Kto zdemaskował
szulera w oberży Patricka? Albo zaprowadził do więzienia Czarnego
Billa?
— Nie zaprzeczam, ale to była twoja ochotnicza akcja. A ja ciągle myślę
o tobie jako o swoim zastępcy.
— Nie, Pool, tego się nie doczekasz.
Lytton wreszcie dowiedział się nazwiska szeryfa.
— Futerka bardziej mi się opłacają — mówił dalej Roger. — Nie znam
się nic a nic na prawie. Masz zresztą kandydata.
— Kandydat chce, ale ja go nie chcę. Wiesz, czym on jest?
— Dla mnie wygląda w sam raz na zastępcę szeryfa — tu skłonił się
Lyttonowi.
— Nie żartuj, Roger. On jest, nie zgadniesz: prawnikiem!
— Świetnie! Jakby z nieba spadł. Nie ma się nad czym zastanawiać.
— Nie umie strzelać.
— Tym lepiej.
Tu Lytton wtrącił się gwałtownie:
— Czy pan wie, dlaczego tu przybyłem? Bo uważam, że trochę prawa i
praworządności przydałoby się w codziennym życiu mieszkańców
Zachodu. Rozmowa z panem potwierdziła jeszcze ten pogląd. Wymiar
sprawiedliwości to wcale nie pewne oko i pewna ręka z palcem na
cynglu.
— Brawo! — wykrzyknął Roger. — Wreszcie ktoś powiedział prawdę.
— Uważam — mówił dalej Lytton mile zaskoczony nieoczekiwanym
poparciem — że na tych ziemiach zbyt wiele jest strzelaniny. W końcu
czasami nie wiadomo, co różni szeryfa od... — zaciął się.
— Od zwykłego bandyty — wpadł mu w słowo Roger.
Szeryf poczerwieniał.
— Czy to do mnie pite? Jak na kandydata na mego pomocnika wysuwa
pan zadziwiające argumenty. Tobie również się dziwię, Roger. No —
podniósł się z krzesła — skończmy rozmowę.
— Nie przesadzaj, Pool. Nasz gość przecież nie ciebie miał na myśli. Ani
ja. Jesteś najlepszym szeryfem, jakiego poznałem od lat. Właśnie
dlatego, że umiesz wysłuchiwać innych. Weź go.
Było coś tak przekonywającego w głosie, iż Pool z powrotem osunął się
na krzesło.
— Obiecuję swoją pomoc — dodał Roger. — Jeśli się nie zgodzisz...
umywam ręce od wszystkiego.
— To się nazywa szantaż, jeśli się nie mylę.
— Nie będziemy się spierać o nazwę.
— Ale dlaczego ci tak zależy?
— Nie znajdziesz nikogo lepszego. Nie znajdziesz w ogóle nikogo. Brak
tu amatorów na tak kiepską płacę i na tak odpowiedzialną robotę.
— Zapomniałeś chyba, że nasi ludzie to nie baranki. Jak sobie
wyobrażasz doprowadzenie do aresztu jakiegokolwiek awanturnika przez
nie uzbrojoną osobę?
— Uzbroisz go. Kto tam będzie wiedział, że nie umie strzelać? Zresztą
zapoznam go z bronią.
— I zginie w pierwszej bójce — upierał się szeryf.
— Powiedziałem już, że nauczę go strzelać.
— Dobrze, ustępuję. Będziesz go miał na sumieniu.
Odsunął z hałasem szufladę, pogrzebał w jej wnętrzu, zatrzasnął i cisnął
na blat lśniącą, sześcioramienną gwiazdę. Brzękła metalicznie i
potoczyła się wprost w kierunku ręki Lyttona.
— Trzymaj pan aż do chwili — tu spojrzał surowo — w której zażądam
jej zwrotu. Co, jak sądzę, wkrótce nastąpi. Nazywam się Pool, Gerald
Pool, a ten — wskazał palcem — to Roger Drake. Jemu pan zawdzięcza
nową posadę. Radzę podziękować, i to zaraz. Po paru dniach odejdzie
już panu ochota. Little Price to nie Waszyngton ani Boston. A teraz...
idźcie sobie obaj! Pokaż mu, Roger, miasto. To przecież twoja sprawka.
Jutro, panie Lytton, oczekuję tutaj. Rankiem. No, to na razie wszystko.
Wyszli zostawiając szeryfa w bardzo złym humorze.
— Dziękuję — Lytton odezwał się pierwszy. — Nie sądziłem, że natrafię
aż na takie trudności, gdyby nie pan..
— Głupstwo. Pool zawsze marzył, żeby mieć “kogoś", a chętnych brak.
— Szeryf darzy pana wielkim zaufaniem.
— To prawda. Niezły z niego chłop. Ale robota kiepska i zapłata
kiepska. Nawet dziwię się panu. — Zniżył głos: — Co pana tu
przygnało?
Lytton roześmiał się:
— Nic na mnie nie ciąży. Nie mam ukrytych celów. Po prostu będę tu
miał szersze pole działania niż na wschodzie. Siedzenie w murach
kancelarii adwokackiej, papierkowa robota..: to mi nie wystarcza. Po
trzech latach doszedłem do wniosku, że powinienem mieć więcej do
czynienia z ludźmi niż z dokumentami. Słowem i czynem pomagać
prawu, a nie... pisaniną.
— Ach, tak...
Wydało się Lyttonowi, iż w głosie jego towarzysza zabrzmiał cień
rozczarowania.
— Pan jest sam?
— Jak palec. Drake kiwnął głową:
— Chodźmy. Gdzie pan mieszka?
— W gospodzie “Pod Dzielnym Psem".
— Dobrze wybrane. Na zewnątrz buda wygląda kiepsko, ale karmią
ś
wietnie, a w pokojach czysto. Poznał pan Greiga? Solidny gość, chociaż
trochę mruk. Za to córeczka... oho! — przerwał i zerknął na Lyttona. —
Widział ją pan?
Ten fragment rozmowy odczuł Lytton — sam nie wiedział dlaczego —
jako niemiły zgrzyt. Odpowiedział więc bez krzty wesołości:
— Z niej jeszcze większy mruk.
— Nie z każdym rozmawia. Przekonam ją do pana. I to przyrzeczenie nie
spodobało się Lyttonowi, ale szybko o nim zapomniał. Roger Drake
okazał się bowiem wspaniałym gawędziarzem oraz kopalnią wiadomości
o Little Price i dalszej okolicy. Dlatego przechadzka po miasteczku —
mimo iż miało ono jedną tylko ulicę — trwała nadspodziewanie długo. Z
tej wędrówki zachował Lytton w swej głowie nie byle jaki mętlik: imion,
nazwisk, przezwisk spotykanych ludzi, nazw saloonów, składów
towarowych i małych sklepików. Kiedy wreszcie rozstali się “Pod
Dzielnym Psem", Lytton z przyjemnością siadł na twardym, niewygod-
nym stołku, stwierdzając, iż trzyletnia praktyka w adwokackim biurze
odzwyczaiła go od chodzenia. Wędrówki, jakie odbywał podczas dni
następnych — już w towarzystwie szeryfa i ze srebrną gwiazdą przypiętą
na wysokości serca — były mniej męczące fizycznie. Pozostawiały
jednak po sobie dokuczliwe ślady jakiegoś zmęczenia psychicznego.
Jego organizm źle znosił nadmiar nieoczekiwanych wrażeń obcego dlań
ś
wiata. Wprawiały one Lyttona w trwający od świtu do zmroku stan
nerwowego napięcia, przechodzącego wieczorami w apatię. Ledwie był
w stanie cokolwiek przełknąć i walił się bez czucia na łóżko w swym
skromnym pokoiku na piętrze. Co rano zastanawiał się, czy nie postąpił
zbyt pochopnie? Czy nie powinien był najpierw zaaklimatyzować się w
Little Price, jako skromny, nikomu nie znany przybysz? Poznać stosunki
i atmosferę. Przywyknąć do nowego stylu życia.
Od drugiego dnia swego pobytu wyrósł na postać o nie byle jakim
znaczeniu. Stał się przedmiotem obserwacji, dziesiątków rozmów z
nieznanymi ludźmi, setek podchwytliwych pytań i lekkich docinków.
Mimo że utrzymywanych w żartobliwo rubasznym tonie, przecież
nieprzyjemnych. Jego samopoczucie jeszcze się pogorszyło, gdy szeryf
począł go wyciągać na nocne wędrówki, wprowadzać do wnętrz
saloonów, gdzie przy słabym świetle naftowych lamp kłębił się tłum na
pół pijanych gości, a opary dymu zmieszane z kwaśnym zapachem piwa i
wódki aż wierciły w nosie. Na szczęście w tym pierwszym okresie
szeryfoskiej służby nie doszło do żadnej awantury, w której konieczna
byłaby interwencja przedstawicieli prawa. Ale i bez tego Samuelowi
Lyttonowi nie brakło mocnych wrażeń.
Po kilku takich nocnych wędrówkach stwierdził, iż szeryf nie stroni od
kieliszka. Ten fakt sprzyjał co prawda rozładowaniu niejednej scysji
(szeryf “stawiał" obu powaśnionym stronom, po czym strony “stawiały"
szeryfowi i rozchodziły się w rozczulającej, pijackiej zgodzie), ale nie
podobał się Lyttonowi, zwłaszcza iż Pool nie potrafił zachować umiaru.
Drugie stwierdzenie dotyczyło osoby Rogera Drake. Roger lubił grać w
karty, i to o wysokie stawki. W trakcie nocnych wędrówek spotykali go
często ,,przy stoliku", od którego trudno go było oderwać. Kiedy jednak
kończył grę, stawał się znowu znakomitym kompanem i towarzyszył im
w dalszym obchodzie Little Price, podkreślając za każdym razem, iż
czyni to “ochotniczo" i z czystej sympatii dla obu przedstawicieli
porządku. Zdarzało się jednak, iż szeryf wychylał szklaneczkę za
szklaneczką, a Roger Drake tkwił — obojętny na wszystko — przy
karcianym stole aż do szarego świtu. Wówczas Samuel Lytton odczuwał
boleśnie swą samotność w tłumie obcych twarzy. Jednakże cierpliwie
znosił bezceremonialne poklepywanie po plecach, mniej cierpliwie —
zapraszanie na “kolejkę". Nie zawsze mógł odmówić. Nieco alkoholu
przywracało mu wewnętrzną równowagę i pewność siebie, ale kiedy
zanosiło się na dłuższe “kolejki" — wymykał się z tłumu i wędrował
ciemną i pustą ulicą, rozważając w myślach, jak powinien postąpić na
przykład w wypadku dostrzeżenia złodzieja włamującego się do czyjegoś
mieszkania albo na widok napadu z bronią w ręku?
Rewolwer już miał. Wręczył mu go szeryf z nieco ironicznym
uśmieszkiem, a w kilka dni później Roger — w podmiejskim lasku —
udzielił mu pierwszej poglądowej lekcji strzelania. Tłumaczył, iż celne
oko to jeszcze nie wszystko. Decyduje szybkość wyciągnięcia broni z
futerału wiszącego przy pasie. Lytton oświadczył, iż nie będzie używał
takiego pasa, bo sam jego widok prowokuje do strzelaniny. Rewolwer
równie dobrze może spoczywać — niewidoczny dla innych — w
wewnętrznej kieszeni kurtki.
Nieco później wypadek pozornie drobny stał się dla młodego prawnika
początkiem powrotu wiary we własne siły. Podczas jednego z nocnych
spacerów, gdy Pool znajdował się już na granicy pijackiego bezwładu, a
Roger Drake zapomniał o świecie przy talii zatłuszczonych kart, Lytton
zawędrował do saloonu “Pod Dzielnym Psem". Kiedy pchnął drzwi,
owionął go dobrze znany zapach alkoholu i tytoniowego dymu. Stał
chwilę na progu, wsłuchany w gwar zmieszanych głosów, gdy nagle
ponad te monotonne dźwięki wzbił się ochrypły wrzask. Słów nie mógł
zrozumieć, starczyło to, co zobaczył. Dwu tęgich brodaczy trzymało za
ramiona trzeciego, który wyciągał ręce w kierunku butelek stojących na
bufecie. Jakiś czwarty typ, z głową nakrytą dziwacznym szczątkiem
kapelusza bez ronda, gramolił się niezdarnie na blat bufetu — w
przeciwległym jego krańcu. Na koniec piąty, wpół leżąc na szynkwasie,
trzymał Greiga za obie ręce, nie pozwalając mu ruszyć się z miejsca.
Lytton zdołał jeszcze zauważyć, iż nikt z siedzących przy stołach nie
zwracał uwagi na to, co się działo przy bufecie. Gwar rozmów,
przerywany głośnymi wybuchami śmiechu, nie ucichł ani na chwilę,
mimo iż jeden pijak wrzeszczał, a drugi wyrywał się współtowarzyszom
bełkocąc coś podniesionym głosem.
Lytton zatrzymał się na dwa kroki przed szynkwasem. W głowie miał
pustkę, nie mógł się zdobyć na żadną decyzję. Stał jak bezwolny
manekin, wydawało mu się, że bardzo długo. Nagle i niespodziewanie
dla siebie samego ogarnęła go fala gniewu. Na to, że przybył do Little
Price z niedorzecznym pragnieniem wpojenia w tych dzikich ludzi
poczucia społecznego ładu i szacunku dla prawa, na samo miasteczko,
które wydało mu się teraz zbiorowiskiem jutrzejszych przestępców,
wreszcie — na tych zgromadzonych w sali, dla których jedyną rozrywką
było oszałamianie się alkoholem.
— Ja tu nie pasuję — powiedział do siebie, a równocześnie podszedł do
szynkwasu. Jednym chwytem ręki ściągnął gramolącego się na ladę
osobnika, który runął na podłogę jak wór piachu. Teraz Lytton poskoczył
do drugiego, szamocącego się z gospodarzem. Szarpnął go za rękaw, a
gdy to nie poskutkowało, trzasnął pięścią w miejsce między uchem a
szczęką. Zaatakowany zamilkł, odwrócił się bokiem i wolno osunął na
deski.
Energia Lyttona na tym się wyczerpała.
“Co będzie, to będzie" — pomyślał ze wściekłą determinacją. Schylił się,
schwycił leżącego za kołnierz kurty i pociągnął po podłodze poprzez
niski próg, aż w mroczną przestrzeń nocy.
Stał teraz na dworze, oddychając głośno i dziwiąc się, iż wszystko tak
gładko poszło. Najbardziej jednak zdumiała go własna siła. Nigdy dotąd
nie miał okazji jej wypróbować. Dlatego to, czego dokonał przed chwilą,
wydało mu się bajką? Natychmiast jednak zjawiła się refleksja: co dalej?
Spodziewał się, iż za chwilę przez drzwi wypadnie gromada towarzyszy
pijaka, a im nie da już rady.
— Do diabła z Little Price — powiedział półgłosem. — Jutro
wyjeżdżam, jeżeli będę... żył.
Ujrzał w ciemności błysk światła. Drzwi otworzono, ale zamiast
rozjuszonego tłumu ujrzał chłopca i usłyszał jego głos pełen
niekłamanego zachwytu:
— Ale im pan dogodził, szeryfie!
— To ty, Francis? Nie jestem szeryfem.
— Ale prawie...
— Co się tam dzieje?
— Ano nic. Gospodarz mnie przysłał do pana.
— Francis, przynieś wiadro wody, ten gość chyba zemdlał.
Chłopak zniknął w mroku, ale nie na długo. Ciekawość przygnała go
bardzo szybko. Lytton złapał za kubeł, chlusnął raz i drugi.
Poskutkowało. Leżący dźwignął się ciężko, siadł i trwał w takiej pozycji
przez dobrą minutę. Wreszcie stanął, spojrzał na Lyttona. Samuel
oczekiwał wybuchu wściekłości. Pomylił się.
— Brrr — odezwał się pijak — ma pan twardą rękę, szeryfie. To pan
mnie tak oblał? — I nie czekając na odpowiedź dodał: — Nazywam się
Carter. Jestem kowalem. Gdyby pan chciał kiedy podkuć konia albo
naprawić wóz, proszę do mnie. Kapinkę za dużo dziś wypiłem.
Uścisnął oniemiałemu ze zdziwienia rękę i poczłapał w ciemność.
Nazajutrz rano Roger Drake powiedział:
— Wyrabiasz się, Lytton. Będą z ciebie ludzie. A szeryf niewyspany i z
bolącą głową:
— Słyszałem o wszystkim. Nie chcę cię chwalić, mój chłopcze, ale na
twoim miejscu nie postąpiłbym inaczej.
Tak więc jedna noc stała się punktem zwrotnym w małomiasteczkowym
ż
yciu Lyttona. Zmienił się jego stosunek do otoczenia, zmienił się
stosunek otoczenia do niego. Już go nie obserwowano, ale witano! Co
zresztą na początku napełniło goryczą serce Lyttona. Jedno uderzenie
pięścią sprawiło to, czego nie zdołał osiągnąć głosząc szacunek dla
prawa: dało mu autorytet. Gorycz rozpłynęła się jednak w uczuciu
samozadowolenia, a myśl o wyjeździe została ostatecznie zapomniana.
Przez następne kilka dni nie wydarzyło się w Little Price nic godnego
uwagi, ale wiedza Lyttona wzbogaciła się o dwie nowe informacje.
Pierwsza — że w odległości trzech mil od miasteczka buduje się odcinek
linii kolejowej. Poinformował go o tym Pool.
— To nieustanna przyczyna moich kłopotów — stwierdził.
— Napady Indian? — wyraził przypuszczenie prawnik.
— Gdzie tam! Sami Indianie świetnie bronią robotników przed innymi...
Indianami *. Ale kto nas obroni przed białymi?
— Nie rozumiem — stwierdził skromnie Lytton.
— Roger panu nie wspomniał? Widzi pan, tam jest zatrudniony bardzo,
jakby to powiedzieć... rozmaity element. Nawet z pańskiego punktu
widzenia.
— Co to znaczy, szeryfie?
— No, z prawnego punktu widzenia. Przedsiębiorstwo przecież nie
sprawdza przeszłości swych ludzi. Podejrzewam, że sporo wśród nich
najzwyklejszych zbójów poszukiwanych przez policję wschodnich sta-
nów.
— Skąd takie przypuszczenie?
— Widzi pan, od roku trafiają się w okolicy napady na karetki pocztowe.
A tak się składa, iż od roku mamy za sąsiadów budowniczych kolei.
— A przedtem nie zdarzały się napady?
— Owszem, ale nigdy w pobliżu Little Price. Dlatego tak sobie
powiązałem jedno z drugim. Co na to pańska prawnicza wiedza?
— Może to tylko zbieg okoliczności, a może trafił pan w sedno rzeczy,
szeryfie. Czy były próby pochwycenia napastników?
— Nie z mojej strony. Ja tu od trzech lat jestem sam.
Autentyczne. Plemię Pawanczów (zwane również Pini) podczas budowy linii kolejowej
“Union Pacific" broniło zatrudnionych robotników przed napadami innych plemion
czerwonoskórych.
— A Drake? To dzielny człowiek.
— Na pewno. Najdzielniejszy z całego miasteczka, tylko że nigdy nie
chciał mi towarzyszyć. Przepraszam, czy pan jeździ konno?
Lytton z pewnym zakłopotaniem oświadczył, iż nigdy jeszcze nie miał
okazji.
— Masz tobie — jęknął Pool. — Tego tylko brakowało. Gdzieś się pan
uchował? Ach, prawda, w Bostonie. Ale tak dłużej być nie może. Daję
panu dwa miesiące na naukę jazdy albo się rozstaniemy.
— Nie mam konia — zauważył skromnie prawnik.
— Zwróć się pan do Rogera. On wszystkim handluje i ma szczęśliwą
rękę.
Tajemnicy ciąg dalszy
Lytton ciągle nie mógł zrozumieć, co stanowi źródło dochodów Rogera
Drake. On sam — zapytany — oświadczył, iż jest łowcą skórek, że
polowania na skunksy, szare lisy oraz zastawianie wnyków na bobry i
szczury piżmowe pozwala mu nie tylko dostatnio żyć, ale nawet sporo
odkładać.
Wszystko wskazywało na to, że mówi prawdę, bo chociaż nie wyglądał
na rozrzutnego, potrafił w przystępie dobrego humoru postawić kolejkę
przypadkowym gościom obecnym w saloonie.
Szeryf Pool zagadnięty w tej sprawie stwierdził, iż Roger jest nie tylko
ś
wietnym myśliwym, ale równie dobrym handlarzem koni, na których
zna się jak nikt inny w całej okolicy. Lytton za radą szeryfa zwrócił się
więc do Rogera. I nie zawiódł się. Drake, po kolejnym wyjeździe i
powrocie, sprezentował prawnikowi konika zgrabnego, siwej maści, z
kompletną uprzężą. Nie najnowszą, ale w bardzo dobrym jeszcze stanie.
— Masz — powiedział. — To twój rumak. Naucz się dbać o niego.
Lytton zakłopotał się. Dobry koń był tutaj w cenie, a sakiewka prawnika
— mimo oszczędnego życia — nie wyglądała zbyt okazale.
Uspokoił go, a jednocześnie... zaniepokoił sam Roger.
— Wypożyczam tego konia — oświadczył. — Na moje własne ryzyko.
Jak się spodoba, pogadamy o sprzedaży.
— Ależ... — zaprotestował Lytton.
— Nie mówmy o tym więcej.
ś
e sprawa rozegrała się tuż przed gospodą Greiga, weszli do wnętrza i za
pomyślny nabytek wypili po szklaneczce whisky. Od tej chwili poczęli
sobie mówić po imieniu.
Następnym odkryciem, jakiego dokonał prawnik, było stwierdzenie, iż
Gabriela nie ogranicza się już do lakonicznych, urywanych odpowiedzi.
Zaczęła rozmawiać. Uznał to za swój osobisty sukces, na pewno zwią-
zany z objęciem stanowiska zastępcy szeryfa. Dziewczyna podobała mu
się coraz bardziej. Opowiedziała mu o śmierci swej matki, która zmarła
po trudach dalekiej drogi na zachód, i kłopotach związanych z osie-
dleniem się w Little Price. Od niej dowiedział się o przygarnięciu sieroty,
Francisa Dawsona. Jego rodzice zginęli podczas potwornej rzezi, której
ofiarą padło stu czterdziestu osadników zdążających przez Utah na za-
chodnie wybrzeże. Ocalało wówczas tylko siedemnaścioro dzieci.
Napastnikami byli Indianie i sprzymierzeni z nimi biali — Mormoni *.
— Nie dalibyśmy rady, gdyby nie jego pomoc! Cóż to za człowiek!
Lytton uśmiechnął się słysząc ten okrzyk entuzjazmu.
— O kim właściwie pani mówi, Gabrielo.?,
— Ach, przepraszam. Przecież i pan mu to zawdzięcza — wskazała
palcem na gwiazdę.
— Więc to Pool wam pomógł?
Potrząsnęła głową:
— Myślałam o Rogerze.
Lytton nagle spoważniał:
— To on pani powiedział, że ta gwiazda... — urwał w połowie zdania.
Jeśli Roger Drake był nawet samochwałem, nie wypadało mu tego
wytykać publicznie.
— Nie — odparła dziewczyna — on tego nie powiedział, ale ja tak
zrozumiałam. To przecież prawda?
— Oczywiście — mruknął.
Wydarzenie autentyczne z 1857 r. Mormoni — sekta religijna założona w 1830 r. — skłóceni
z resztą społeczeństwa amerykańskiego wyemigrowali ze wschodnich stanów na teren Utah,
uznany w 1850 r. przez Rząd Federalny za oddzielne terytorium, potem za samodzielne
państwo do 1910 r. Mormoni razem z Indianami napadali na białych osadników.
— Roger jest wspaniały — stwierdziła półgłosem. — Chociaż ojciec go
nie lubi...
Lytton stracił ochotę do dalszej rozmowy, natomiast poczuł sympatię do
właściciela gospody.
Po paru dniach zapomniał o tym wszystkim. Inne wydarzenia zajęły jego
uwagę.
Pewnego pochmurnego ranka Pool powitał go równie chmurnym
obliczem.
— Pan nic jeszcze nie wie, a mnie głowa pęka, Lytton. Może od
wczorajszej whisky, a może od dzisiejszej wiadomości. Myślę, że od
jednego i od drugiego.
— Co się stało, szeryfie?
— Napad. Napad na dyliżans. Pierwszy od chwili pańskiego tu
przybycia. A taki byłem przekonany, że pan mi szczęście przyniósł.
Diabła tam! Znowu się zaczęło!
Z dalszych wyrzekań szeryfa wynikało, iż napadu dokonano o świcie,
dziesięć mil na wschód od Little Price, w lesie, przez który przebiega
droga. Podróżnych ogołocono doszczętnie z pieniędzy. Poza tym nikomu
z pasażerów nic się nie stało.
— Ilu było napastników? — rzeczowo zapytał Lytton.
— Trzech albo czterech. Zresztą może... więcej? Każdy ze świadków
mówi co innego. Wszyscy byli śpiący albo na pół śpiący. A strach ma
wielkie oczy, rozumie pan. Ot, po prostu zatrzymano pojazd, kazano
wysiąść i pod groźbą rewolwerów dokonano rewizji kieszeni i torebek.
Bagaży nie ruszali. Pewnie im się bardzo spieszyło.
— A co na to obsługa? Woźnica i jego pomocnik? Nie mieli broni?
— Mieli, gałgany. Zawsze mają. Głęboko schowaną, żeby im nie
zabrano!
— Co?! Pan chyba kpi, szeryfie?
— To bandyci kpią sobie z nas. Znajdź pan taką obsługę dyliżansu, która
w obronie podróżnych użyje broni! Myślę, że sami pasażerowie
protestowaliby w takim wypadku. Lepiej stracić trochę grosza niż życie.
Karetki nie są zbudowane z pancernych blach, a przy takiej strzelaninie...
Rozumie pan?
— Doskonale. Tylko, że w ten sposób nie zapobiegnie się rabunkom.
— I to pan tak twierdzi! — wykrzyknął Pool. — Jeszcze nie tak dawno
słyszałem, że umiejętność strzelania nie jest potrzebna szeryfowi, czy coś
w tym rodzaju...
— Coś w tym rodzaju mówiłem — potwierdził Lytton. — Ale tu chodzi
nie o szeryfa, ale o eskortę dyliżansu. Czemu jej pan do tej pory nie
zażądał?
— A to świetnie! Czy ja jestem właścicielem przedsiębiorstwa
utrzymującego komunikację w tych przeklętych stronach? To przecież
on, czy oni, powinien zwrócić się do władz z takiej sprawie. A poza tym
niby od kogo to miałem żądać eskorty?
— Od wojska.
— Człowieku, najbliższy fort leży osiemdziesiąt mil stąd. Komendant nie
ma zamiaru wypożyczać żołnierzy, a tylko to miałoby jakiś sens.
— Więc co pan zamierza, szeryfie?
— Nic, zupełnie nic. Ścigać bandytów nie mam z kim...
— Rozumiem — Lyttona ogarnął gniew. — Całe to biadolenie nie
prowadzi do niczego. Co z pana za szeryf? Chyba się zwrócę w tej
sprawie do Rogera.
— Ba, to samo chciałem uczynić. Drake wyjechał po swoje futerka.
Trzeba czekać.
Lytton zdołał już przywyknąć do zwyczajów szeryfa. Ale jego spokój w
tej sprawie wydał mu się równoznaczny z tchórzostwem. Nic jednak nie
powiedział. Kiedy w parę dni później żalił się z tego powodu przed
Rogerem Drake, zawiódł się srodze.
— Ciągle jeszcze nie możesz, Samuelu, zrozumieć sytuacji Poola. Wierz
mi, a znam go dość dobrze, że uczyni wszystko, aby utrzymać spokój w
Little Price. Mieszka tu sporo rozsądnych ludzi, na których może liczyć, i
dlatego mało awantur, a od lat żadnych zbrodni. Pool potrafi się dogadać
z każdym. Ale zupełnie inaczej rzecz się przedstawia, gdy chodzi o
napady poza miastem. Chętnych do ścigania bandy nie znajdziesz. Pool
w pojedynkę nie wskóra nic. Z tobą... wybacz, również nic! Jak zresztą
wyobrażasz sobie schwytanie napastników? Będziecie ich szukać na tych
pustkowiach? A może zamieszkacie na stałe w dyliżansie w oczekiwaniu
na kolejny napad?
— Więc cóż radzisz? Liczyłem na ciebie.
— I nie zawiedziesz się. Krążę dość często po okolicy, może trafię na
jakiś ślad, wskazówkę. Wówczas obmyślimy plan działania, ale teraz daj
sobie z tym spokój. Ostatecznie ci napastnicy nie uczynili nikomu
krzywdy, a że przetrząśnięto nieco mieszków... — klepnął Lyttona po
plecach. — Chodź, Samuelu, na piwo.
Lytton nie mógł pogodzić się z taką niefrasobliwością, ale nie
protestował. Nie umiał znaleźć argumentów, by przekonać Rogera.
W tydzień później trafiła się jedna z “piekielnych sobót", jak ją Pool
nazwał. Zwaliło się tego dnia do Little Price ze stu robotników
kolejowych. Ponieważ od poniedziałku przechodzili na dalszy odcinek
budowy, dobre dziesięć mil od miasteczka, postanowili na pożegnanie
odpowiednio się zabawić. Pool stanął tym razem na wysokości zadania.
A przecież były i rewolwerowe salwy, bez skutku — na szczęście, i
bójki, i niesamowite wrzaski, które postawiły w środku nocy całe Little
Price na nogi. śe jednak nie doszło do zdemolowania wszystkich
saloonów przez pijaną bandę, do walki na noże i podpalenia całego
miasteczka — była to zasługa szeryfa wspieranego silnie (niekiedy w
dosłownym znaczeniu!) przez Rogera Drake i Lyttona. Cała trójka na-
pracowała się niemało, korzystając zresztą z pomocy co stateczniejszych
obywateli miasta. Nad ranem szeryfoski areszt był pełen. Skoro
aresztanci wytrzeźwieli, Pool wypuścił ich uważając, iż nie ma potrzeby
zawracać głowy sędziemu, i to tym bardziej, że mieszkał aż w Ogden,
szmat drogi.
Samuel Lytton jeszcze raz się przekonał, że bez wielkiego wysiłku
potrafi zwalić z nóg najtęższego siłacza. Ten fakt nie sprawił mu jednak
specjalnej przyjemności. Począł marzyć o stanowisku sędziego jako o
funkcji bliższej jego umiejętnościom prawniczym niż zastępstwo szeryfa.
Jednakże nie wspominał o tym nikomu.
Następne tygodnie minęły bez jakichkolwiek incydentów. Lytton doszedł
do wniosku, że obraz tak zwanego Dzikiego Zachodu został przez
mieszkańców wschodnich stanów namalowany zbyt jaskrawymi barwami
albo że Little Price stanowiło wyjątkową oazę spokoju. Rozmawiał na
ten temat z Greigiem. Gospodarz nie zgadzał się jednak z takim
poglądem, powołując się na przykład tragicznej śmierci rodziców
Dawsona. Sam chłopak nie chciał mówić na ten temat. Wiadomo było
tylko, że do Little Price przywiózł go Roger Drake, który przypadkowo
znalazł się wówczas w pobliżu miejsca rzezi.
— Z tego wynika, że Roger Drake to prawdziwy anioł opatrzności —
zauważył żartobliwie prawnik.
Słuchały go trzy osoby, ale tylko Gabriela Greig wybuchnęła szczerym
ś
miechem. Lytton bardzo lubił, jak się śmiała. Ale tym razem zwrócił
uwagę na lekkie skrzywienie twarzy starego oberżysty i na ponure spoj-
rzenie niebieskich oczu Francisa Dawsona.
“Coś w tym jest — pomyślał później. — Ale co?"
I z kolei sam się zasępił. Jeśli Greig nie lubił Rogera, to może dlatego, że
zbyt go lubi Gabriela? Ale Francis Dawson? Zazdrosny o młodą
gosposię?
Postanowił zbadać tę sprawę. Pewnego niedzielnego ranka, gdy gospoda
“Pod Dzielnym Psem" świeciła pustką, pod pozorem czyszczenia konia
wyciągnął chłopaka do stajni. Gdy skrobali zgrzebłami siwka, Lytton
zagadnął:
— Umiesz jeździć konno?
— Trochę.
— A ja prawie wcale.
— Nauczy się pan szybko.
— Skąd taka pewność?
— Znam się na ludziach — stwierdził z powagą chłopak.
Lytton uśmiechnął się:
— No, proszę. Nie przypuszczałem..:
— Bo wie pan, ludzie od razu rodzą się do czegoś.
— Jak to rozumiesz?
— Różnie się zdarza. Jeden będzie się uczył pływać przez całe życie i
pozostanie kiepskim pływakiem. Drugi skoczy raz do wody i lepiej się
rusza od ryby. Jak pan pierwszy raz wlazł na siodło, od razu wiedziałem,
ż
e się pan do konia urodził. I do takiego pięknego konia.
— To już zasługa Rogera Drake — odparł Lytton, i dodał: — Ten
człowiek da się lubić...
Nie otrzymał odpowiedzi. Szczotkowali dalej wierzchowca w milczeniu,
aż do chwili, w której prawnik uznał, iż sierść zwierzęcia błyszczy
wystarczająco. Odłożył zgrzebło.
— Słuchaj, Francis — zapytał — dlaczego ty go nie lubisz?
— Pan jest jego przyjacielem.
— Prawda, ale daję ci słowo, iż nie powtórzę nic nikomu z tego, co mi
powiesz.
Chłopak zamyślił się, spojrzał raz i drugi na Lyttona, wreszcie mruknął:
— Gospodarz tak samo go nie lubi.
— Zauważyłem to. Ale nie o Greiga mi chodzi.
— Nie powie pan nikomu?
— Przyrzekam.
Zauważył, iż Francis odetchnął głęboko.
— To dobrze — odparł. — Od dawna chciałem o tym komuś
powiedzieć. Myślę, że pan się bardzo zdziwi. Ale powiem. Ja
podejrzewam — obejrzał się dokoła i zniżył głos do szeptu: — że on
mnie uratował, ale przedtem brał udział w tamtej rzezi...
— Co? To niedobry żart, mój chłopcze.
— Nie żartuję. Ile razy pomyślę o tamtym dniu, tyle razy widzę twarz
Rogera wśród białych myśliwych, którzy zabili moich rodziców.
— Oszalałeś, Francis! Zastanów się. Po cóż morderca ratowałby
przypuszczalnego świadka zbrodni?
— To dziwny człowiek, proszę pana. Może mu nagle serce zmiękło?
— Byłeś wtedy małym chłopcem, nie możesz przecież dokładnie
pamiętać.
— Ach, żebym to ja miał pewność!
— To co wówczas?
— Poszedłbym do szeryfa.
— I sądzisz, że szeryf uwierzyłby? Nikomu tego nie powtórzę, ale twoja
opowieść jakoś nie pasuje do Rogera.
Na tym rozmowa została zakończona. Wieczorem jednak, gdy Lytton
sobie o niej przypomniał, opadły go wątpliwości.
— A gdyby to było prawdą? — powiedział sam do siebie. — Nie, nie.
Cóż za idiotyczny pomysł?
Ale “idiotyczny pomysł" zasiał w jego umyśle ziarno podejrzenia. Czy
Greig mógł coś wiedzieć o tej sprawie?
Pewnego dnia zagadnął gospodarza o minione dzieje Dawsona, ale nie
dowiedział się nic nowego. A Roger Drake? Tak, przywiózł chłopca na
pół żywego z przerażenia. Tak, chłopiec tu pozostał, Gabriela się nim
opiekowała. To porządny chłopak. Nie lubi Rogera Drake? Nie wiem, to
jego sprawa.
Znacznie rozmowniejsza od ojca okazała się jego córka, ale o Rogerze
mówiła wciąż z nieukrywanym zachwytem.
Szeryfa Lytton już nie nagabywał w tej sprawie. Minęło kilka
monotonnych tygodni, podczas których jedyną rozrywkę stanowiła nauka
konnej jazdy. Francis nie mylił się. Pod bacznym okiem Rogera młody
prawnik czynił zdumiewające postępy. Potem wydarzyła się kłopotliwa
dla szeryfa historia schwytania na gorącym uczynku pewnego Metysa,
który uznał, iż jednorazowa, ale większa kradzież pozwoli mu
zrezygnować z pracy przy budowie linii kolejowej. Przywędrował do
Little Price wieczorem, a w cztery godziny później został schwytany
przez właściciela sklepu w chwili, gdy dobierał się przy pomocy noża i
kawałka żelaza do szuflady, w której spoczywał całodzienny utarg.
Najprawdopodobniej Metys dopiąłby swego, gdyby nie przekorny los,
który kazał handlowcowi przegrać w karty wszystkie posiadane przy
sobie pieniądze. Kupiec postanowił odegrać się. Opuścił lokal udając się
najkrótszą drogą do sklepu. Trafił na odpowiedni moment i za-
skoczonego złodzieja — łagodnego jak baranek — doprowadził wprost
do szeryfa. Tak oto, ku zmartwieniu Poola, w pustym zazwyczaj areszcie
znalazł się uciążliwy lokator, którego należało pilnować i karmić. Wy-
nikiem tej sytuacji była rozmowa szeryfa z Lyttonem.
— Musisz pan jechać do Ogden i sprowadzić sędziego. Niech skaże tego
draba i czym prędzej go zabierze.
— Do Ogden? Nigdy tam nie byłem. Czy nie mógłby Roger...
— Nic z tego. Znowu wyjechał.
— Obawiam się, iż moja umiejętność jazdy konnej...
— A kto każe wędrować konno? Dyliżans dowiezie pana prosto do celu.
I oto rankiem następnego dnia Lytton wyruszył w drogę ulokowany w
ciemnej głębi obszernego, ale mało wygodnego pudła, razem z kilkoma
innymi pasażerami. Do Ogden dotarł wieczorem. Sędzia przyjął nie-
oczekiwanego gościa radośnie i zatrzymał na noc. Dogadali się bardzo
szybko, a wzmianka o harwardzkim uniwersytecie wywołała u
gospodarza wybuch entuzjazmu. Okazało się, iż sędzia również kończył
bostońską uczelnię, tylko parę lat wcześniej. Takie spotkanie dwu
posiadaczy dyplomów jednego z najstarszych uniwersytetów Ameryki
wśród na pół cywilizowanej ludności Zachodu uznane zostało za
nadzwyczajne zrządzenie losu, godne specjalnego uczczenia. Lyttona
przedstawiono pani domu, sprezentowano mu troje dzieci. Po sutym
posiłku, gdy reszta domowników udała się na spoczynek, młody prawnik
i sędzia spędzili dobre pół nocy w gabinecie gospodarza, gawędząc o
znajomych profesorach i popijając co mocniejsze trunki. Skutek był taki,
iż kiedy rankiem Lytton wraz z sędzią wpakowali się do wnętrza
dyliżansu, młody prawnik natychmiast zasnął.
Nie wyrwał go z drzemki ani tętent kopyt, ani turkot kół, ani
podskakiwanie pojazdu na wybojach nierównej drogi. Przebudziła go
dopiero cisza i bezruch. Wewnątrz dyliżansu pozostał tylko sędzia.
Reszta pasażerów stała na drodze rozmawiając z woźnicą, który
majstrował coś, pochylony nad tylnym kołem pojazdu. Wszystko to
zauważył Lytton poprzez otwarte drzwiczki.
— Może pan spać spokojnie dalej — powiedział sędzia. — Mamy
mnóstwo czasu.
— Co się stało?
— Koło. Pękła obręcz na jakimś kamieniu tej piekielnej drogi. Pomocnik
woźnicy pojechał po kowala, a pasażerowie złoszczą się. Chce pan się
przejść?
Wysiedli tuż przy grupie podróżnych, którzy zamilkli na ich widok, ale
mieli bardzo ponure miny. Perspektywa długiego czekania na pustkowiu
nie mogła nikogo radować. Krajobraz również nie nastrajał wesoło:
jałowy, prawie płaski step, ograniczony na zachodzie pasmem gór,
zamknięty na północy czarną ścianą ledwie widocznego lasu.
— Tam — palec sędziego powędrował ku północy — przecinają się
drogi, tuż przed lasem. Dwie godziny jazdy stąd. Na rozstaju wznosi się
karczma. Tam właśnie mieszka kowal. A więc, moi panowie — zwrócił
się teraz do wszystkich — nie ma powodu do rozpaczy. Za cztery,
najdalej pięć godzin znajdziemy się znów w drodze do Little Price.
— Straszne opóźnienie — zauważył jeden ze słuchaczy.
— Czy będzie pan w Little Price wieczorem, czy nocą, na jedno
wychodzi — zauważył Lytton. — Trzeba nocować w miasteczku, w
dalszą podróż dyliżans wyrusza dopiero rankiem.
— I słusznie — dodał sędzia. — Drogi w tym kraju nie są bezpieczne.
— Drogi, jak drogi — odezwał się woźnica — jeszcze by uszły. Gorsi są
ludzie. Zdarzają się napady.
— Był pan świadkiem? — zainteresował się Lytton.
— Nie, ale opowiadali koledzy.
— I cóż mówili?
— Zawsze to samo. Dwu albo trzech konnych. Z zakrytymi twarzami.
Zatrzymują wóz albo wczesnym rankiem, albo późnym wieczorem.
Nigdy w innej porze.
— Widać w tym kraju bandyci zastępują zegarki — wtrącił jeden z
podróżnych.
Roześmieli się.
— Od razu poznać, że pan nie z tych stron — odparł urażony woźnica.
— Drogi są tu puste, ale najbardziej puste o świcie i w nocy. Wówczas
nikt im nie może przeszkodzić. Oni wiedzą, co robią.
Podróżni popatrzyli jeden na drugiego i jakoś odeszła im ochota do
ś
miechu. Sędzia ujął Lyttona pod ramię i odprowadził kilkadziesiąt
kroków w bok.
— Napady, szeryfie, to prawdziwa plaga tych stron — powiedział
ś
ciszając głos.
— Na pewno — przytaknął prawnik — ale sądząc z reakcji mieszkańców
przydarzać się muszą raczej rzadko.
— W ciągu dwu lat mej sędziowskiej kadencji słyszałem o dwunastu czy
trzynastu. Nie przypuszczam, aby to były wszystkie. Mniej odważni boją
się wnosić skargę. No i oczywiście, mniej poszkodowani. Ale przed
rokiem, coś pod jesień, dokonano napadu na karetkę wiozącą pieniądze
na wypłatę robotnikom zatrudnionym przy budowie linii kolejowej. Nie
ma pan pojęcia, jakiej to narobiło wrzawy.
— Z jakim skutkiem?
— Z dobrym. Sprowadzono wojsko, zgłosili się nawet ochotnicy.
— Nawet?
— Spokojni farmerzy nie lubią ryzyka, a drapichrusty nie występują w
obronie prawa. Ale wówczas znalazło się kilku śmiałych. Jak stwierdzili
podróżni, napastników było pięciu. Trzech schwytaliśmy następnego
dnia.
— To znaczy, że brał pan w tym udział.
— Właśnie tak. Był tam i pański szef.
— Pool? — zdziwił się Lytton.
— Oczywiście. Szeryf jest co prawda ostrożny, ale wcale nie tchórz.
Mam dla niego sporo uznania. Little Price stało się jednym z
najspokojniejszych miasteczek, jakie znam w tych stronach. Czy to nie
ś
wiadczy dobrze o szeryfie?
— Tak, tak — pospieszył zapewnić Lytton, chociaż niezupełnie zgadzał
się z taką oceną.
— Pool był nam wielką pomocą w schwytaniu tej trójki. Ich szczęście, że
nie mieli na sumieniu żadnej ofiary.
— Pieniądze się znalazły?
— Niestety! Schwytani twierdzili, że całą zrabowaną sumę mieli przy
sobie ich dwaj towarzysze. Zresztą i ich odnaleźliśmy. W kilka dni
później. Zabitych.
— Co?!
— Ano tak, byli martwi jak kamienie.
— Kto ich zabił?
— Nie wiem, nikt nie wie. Przypuszczano, iż pozabijali się wzajemnie
podczas kłótni o łup. Mówiąc szczerze, nigdy w to nie uwierzyłem.
Gdzież bowiem znikły pieniądze? Podejrzewam, że do sprawy wmieszał
się ktoś trzeci i uprzedził nas. Chciałbym kiedyś spotkać się oko w oko z
tym człowiekiem i zapytać, co począł z łupem.
— Dużo tego było?
— Ponad osiem tysięcy dolarów. Wszystko przepadło. Wielce to
tajemnicza historia.
— A co działo się później?;
— Później nastąpiła paromiesięczna przerwa. Napady rozpoczęły się na
nowo, gdy roboty ziemne przeniesiono bliżej Little Price. Muszę się
panu przyznać, iż marzę o chwili, w której pierwszy pociąg przyjedzie do
Ogden.
Skończą się dyliżanse i mam nadzieję, napady: Brr, robi się chłodno.
Wracajmy do karety, szeryfie.
Kiedy nadeszli, towarzysze podróży nawet nie zwrócili na nich uwagi,
pochłonięci grą w karty. Sędzia przez kilka minut obserwował grających,
później usadowił się w samym kącie pojazdu, wyciągnął nogi, owinął się
płaszczem, nacisnął na oczy kapelusz i zapadł w drzemkę. Lytton
postąpił podobnie. Obudził go tupot koni oraz gromki głos woźnicy
nawołujący pasażerów do opuszczenia na chwilę dyliżansu. Zmiana koła
trwała bardzo krótko i pojazd potoczył się z miejsca w ostrym kłusie
ciągnących go korni. Jednakże w sumie oczekiwanie na przybycie
kowala tak się przeciągnęło, że kiedy osiągnięto karczmę na
skrzyżowaniu dróg, poczęło zmierzchać. O dłuższym postoju nikt nie
chciał słyszeć. Zatrzymano się więc tylko dla zapalenia latarń i ruszono
dalej tak szybko, jak na to pozwala wyboista droga. Po paru minutach
wjechano w las. Mrok gęstniał, a odgłos kopyt stał się bardziej głuchy.
Jak długo tak jechano, Lytton nie zdawał sobie sprawy. Ciągle znajdował
się w stanie półdrzemki, z której wyrwał go czyjś okrzyk, a zaraz po nim
gromki głos strzału. Karoca gwałtownie się zatrzymała. Potem nastąpiła
chwila ciszy, wreszcie nieznana ręka energicznie otworzyła drzwiczki.
— Wszyscy wychodzą!
— Co się stało?
Lytton nie wiedział, z czyich ust padło to pytanie.
— Natychmiast wychodzić — powtórzyła postać stojąca na zewnątrz. —
Nie mam zbyt wiele czasu.
Lyttonowi serce zabiło mocniej.
— Znowu spadło koło? — zapytał sąsiad młodego prawnika.
— Szybciej!
Niezdarnie gramolili się z wnętrza, przeklinając taką jazdę, i natychmiast
milkli. Lytton wyszedł ostatni. Kiedy wyskoczył na piasek leśnej drogi,
resztka snu pierzchła. Zobaczył, że woźnica i jego pomocnik oraz
wszyscy pasażerowie stali długim, śmiesznym szeregiem wzdłuż
dyliżansu, z rękami nieco uniesionymi, z głowami prawie że
przylepionymi do ściany pojazdu.
I naraz poczuł na plecach ucisk twardego przedmiotu.
— Stań obok, podnieś ręce.
Gdy to uczynił, inny głos, o jakimś nieobcym dla prawnika brzmieniu,
dodał:
— Nie poruszać się, nie odwracać, nie rozmawiać. We własnym
interesie, dżentelmeni. Nie lubię rozlewu krwi.
Ta ostatnia uwaga musiała być ostrzeżeniem dla odważniejszych, ale
Lytton pomyślał, że nikt ze stojących obok niego i bez tego ostrzeżenia
nie zaryzykowałby samotnej próby oporu. Na to, aby wszyscy jednocześ-
nie rzucili się na napastników — co stwarzało jakąś możliwość sukcesu
— nie można było liczyć. Stanął więc spokojnie, rozważając jednak plan
wydobycia broni. Miał ją przecież tuż pod ręką, w górnej, wewnętrznej
kieszeni marynarki. Uznał jednak ten pomysł za szaleńczy i czekał, co
dalej nastąpi.
A dalej sprawy przebiegały w zupełnej ciszy, przerywanej jedynie
parskaniem koni i skrzypieniem piasku pod podeszwami trzech — tyle
ich zdążył naliczyć Lytton — bandytów. Mieli twarze przewiązane
chustkami. Chyba niezbyt mocno — rozważał zastępca szeryfa.
Wystarczy silniej pociągnął za zwisający luźno koniec. Bandyci muszą
być znani w okolicy, inaczej nie zakładaliby tych prowizorycznych
masek. Wystarczy pociągnąć, ale ten, kto pociągnie, ryzykuje życiem.
“Nie będę próbował" — takie było ostateczne zakończenie rozważań
Lyttona. Pomyślał jeszcze tylko ze złośliwym zadowoleniem, że niewiele
się na nim obłowią.
“A broń? — zaniepokoił się nagle. — Do licha! Wstyd będzie się
przyznać, jeśli ją zabiorą. W tych stronach ludzie mają cięte języki."
Sterczał na końcu szeregu podróżnych, zaraz za sędzią. Kiedy już — jak
zauważył kątem oka — przetrząśnięto kieszenie poprzedników
(dokonywało tego z wielką wprawą dwu ludzi, podczas gdy trzeci stał z
tyłu, z dwoma coltami w zaciśniętych dłoniach) usłyszał głos:
— Tych dwu zostawcie. Oni nie mają nic, a my nie mamy czasu.
A po sekundzie przerwy:
— Dżentelmeni! Dziękuję za zastosowanie się do naszych poleceń.
Odjeżdżamy. Nie radzę nikomu odwracać się przez następną minutę.
Strzelam świetnie, nawet z dużej odległości. Raz jeszcze dziękuję.
Ostatnie zdanie zabrzmiało jak szyderstwo. Ale nie na to zwrócił uwagę
Lytton, tylko na brzmienie głosu. Po raz drugi wydało mu się, że jest mu
dziwnie znajome.
— To musi być ktoś z Little Price — stwierdził i odwrócił się
natychmiast, jak tylko zatętniły kopyta. Nie strzelano do niego. Dwu
jeźdźców pochłonął już zapadający mrok nocy, trzeci podrywał konia do
skoku. I wówczas zdarzyła się rzecz nieoczekiwana: spadla mu chustka z
głowy. Lytton przez mgnienie oka dostrzegł profil oblicza i w tej samej
chwili... jeździec znikł w tumanie kurzu.
Lytton przetarł oczy, podbiegł, podniósł chustkę.
— Panowie! — zawołał. — Czy widzieliście twarz tego człowieka?
Odpowiedział mu tylko jeden głos sędziego:
— Przez chwilę.
— Poznałby go pan?
— Nie wiem. Nie jestem pewien, było dość ciemno.
— Ja również nie jestem pewien, ale nie dlatego, że źle widziałem.
Sędzia mruknął coś niezrozumiale, ale kiedy wreszcie pojazd gwałtownie
szarpnął, pochylił się ku Lyttonowi i w rozgwarze ożywionej wymiany
zdań podróżnych, zapytał półgłosem:
— Dlaczego nie jest pan pewien?
— Dlatego — odparł z wahaniem młody prawnik — że przestałem
wierzyć swym oczom, a także uszom. Myślę, że to skutki zmęczenia..
Późną nocą przybyli wreszcie do Little Price. Pierwszą osobą, która
powitała Lyttona na dyliżansowej stacji był Roger Drake.
Opowieść o napadzie zdobyła sobie — oczywiście — szeroki rozgłos.
Gadano o nim w Little Price przez kilka tygodni, ale nie uczyniono nic,
aby schwytać sprawców.
W nocy nikt nie chciał wyruszyć w pościg, mimo gorących namów
sędziego, szeryfa, Lyttona i Rogera Drake. Najodważniejsi —
przynajmniej z pozoru — oświadczyli, iż pojadą rankiem. Jednakże
nazajutrz nikt się nie zgłosił, a nagabywani ochotnicy powiedzieli z
kolei, iż po tylu godzinach na nic się zda nawet najszybszy pościg. Co
nie było pozbawione słuszności. Lytton nie nalegał więcej. Ba, nawet na
propozycję Rogera wyruszenia samotrzeć (wraz z szeryfem) odparł, iż
przeciwnicy pogoni mają rację. Po prostu — szkoda czasu.
Po odstawieniu pechowego Metysa do Ogden (eskortował go wraz z
sędzią szeryf Pool) przez tygodnie nic nie mąciło spokoju Little Price.
Roger Drake pojawiał się i znikał, szeryf odwiedzał nocą saloony, a
Lytton w wolnych chwilach odbywał konne przejażdżki po okolicy.
Jeździł coraz lepiej, a pod nieobecność Rogera Drake, za zgodą Greiga,
zabierał ze sobą Francisa Dawsona. Polubił chłopca i wiedział, iż
chłopak darzy go sympatią. Wieczorami udawał się na conocny obchód
miasteczka, aby przydybać w którejś z gospod szeryfa i zameldować mu,
iż “wszystko jest w najlepszym porządku". Przy takiej okazji przytrafiła
się Lyttonowi rzecz, która przesądziła o jego dalszej karierze na sta-
nowisku zastępcy szeryfa. Trzeba trafu, iż stało się to w lokalu “Pod
Dzielnym Psem", gdzie Lytton od początku mieszkał. Po którejś z
nocnych wędrówek tam dopiero odnalazł Poola, co uznał za dobry omen,
ponieważ dzięki temu nie potrzebował już nigdzie dalej iść. Dobry omen
został nieco przyćmiony stwierdzeniem, iż szeryf przebrał miarkę. Widać
tym razem Pool nie żałował sobie (a może nie żałowano jemu!), bo
ledwie trzymał się na nogach. Lytton westchnął na myśl, iż będzie musiał
odprowadzić swego szefa do domu. śeby odegnać od siebie tę przykrą
ś
wiadomość, obszedł dokoła salę gawędząc to z tym, to z owym, aż na
koniec dotarł do stolika otoczonego grupą widzów. Grano w karty.
Lytton tylko dlatego przerwał w tym miejscu swą wędrówkę, iż wśród
grających dostrzegł Rogera Drake.
Tekturowe kartoniki z suchym szelestem padały na blat stołu, brzęczały
metalicznie pieniądze. Czy Roger go dostrzegł? Prawdopodobnie nie.
Lytton przyglądał się grze obojętnym wzrokiem, wreszcie zdecydował
się zniknąć z pola widzenia szeryfa, po prostu — iść spać. Postanowił o
tym poinformować Greiga. Gdyby wybuchła jaka awantura — w co
zresztą nie wierzył — niech go obudzą.
Nieprzewidziana przeszkoda obróciła wniwecz cały zamiar. Kiedy
odchodził od stolika, zatrzymał go jakiś nieznajomy w kapeluszu
zawadiacko zsuniętym na tył głowy. Dmuchając w twarz Lyttona
mieszaniną zapachów piwa, whisky i tytoniu, zagadnął:
— Pan mnie sobie przypomina, szeryfie?
Lytton bacznie przyjrzał się zaczerwienionej, spoconej twarzy i
sumiastym wąsom zakrywającym wargi.
— Nie — odparł krótko.
— Przecież jechaliśmy tym samym dyliżansem!
— Do Ogden?
— Wprost przeciwnie. Wówczas, gdy zdarzył się napad.
— Aha — mruknął Lytton. — Rzeczywiście, możliwe... — kiwnął głową
i zamierzał odejść, ale nieznajomy położył mu rękę na ramieniu.
— Mam coś do pana — powiedział szeptem.
— O co chodzi? — zapytał siląc się na najgrzeczniejszy ton głosu.
— Ja jestem z Ogden. Drugi dopiero raz tu przyjeżdżam. Ma się różne
interesy... Dowiedziałem się, że jest pan zastępcą szeryfa... więc tego...
co to chciałem powiedzieć? Już wiem — nachylił się nad uchem praw-
nika i szepnął: — Ja wtedy widziałem twarz... Rozumie pan?
— Czyją twarz?
— Tego bandyty, który zgubił chustkę.
— Tak? — Lytton udał zainteresowanie. W rzeczywistości nie
przykładał wielkiej wagi do bajędy człowieka, któremu dobrze kurzyło
się z czupryny. Już tylko dla formy zapytał: — Czemu pan o tym od razu
mi nie powiedział? Przecież pytałem wszystkich.
— Nie byłem pewien... nie byłem pewien. Dopiero teraz go poznałem...
Przerwał i wyciągnął rękę w kierunku grających.
— Człowieku, co pan wygaduje? Kogo pan poznał?
— No, właśnie mówię, tego herszta. Siedzi tu obok i gra w karty.
Lytton odetchnął głęboko. Zrobiło mu się nagle bardzo zimno.
— Który to? — zapytał opanowując drżenie głosu. Wskazujący palec
ręki informatora zatrzymał się na postaci Rogera Drake.
“Stało się — pomyślał Lytton. — To nie było złudzenie."
Ale głośno powiedział: — Pan się myli. Człowiek, na którego pan
wskazał, był pierwszym witającym nas po przyjeździe do Litle Price...
— Taak? Można jednak sprawdzić, czy nie przybył tuż przed nami. Na
koniu zawsze jedzie się szybciej. No, szeryfie, niech go pan aresztuje.
Nie ma co czekać.
— Zaraz, nie tak prędko. Jeśli mi pan jutro po trzeźwemu powtórzy to
samo, a jeszcze lepiej: zezna przed szeryfem Poolem, rozpatrzymy
sprawę.
— Co takiego?! — przybysz z Ogden podniósł głos o ton wyżej.
— Proszę nie krzyczeć. Słuchają nas.
— Niech słuchają! To tak? Mówiono mi, że jest pan przyjacielem
bandyty. Nie chciałem wierzyć, ale teraz rozumiem...
— Co pan rozumie?
— śe pan go kryje!
Zapewne wbrew woli obu rozmowa stała się tak głośna, iż widzowie
otaczający stolik poodwracali głowy:
— Słuchajcie! — począł wrzeszczeć pijak. — Gracie z bandytą.
Uważajcie, żeby was nie obrabował tak, jak mnie w dyliżansie!
— Dosyć tego! — Lytton stracił cierpliwość i chwycił pijaka za rękę.
— Proszę się uspokoić, inaczej... powędrujemy do aresztu — powiedział
wolno i wyraźnie.
Ale to odniosło wręcz przeciwny skutek.
— Mnie do aresztu?! Słyszeliście, dżentelmeni? A bandyta jest na
wolności i gra w karty! Ale ja mu pokażę!
Z nieoczekiwaną siłą szarpnął się, skoczył w stronę Rogera, ale nim
zdążył go dosięgnąć, Drake zerwał się z zydla, zamierzył się dłonią
ś
ciśniętą w kułak i wówczas, nieoczekiwanie dla wszystkich, zupełnie
jak w sztuczce prestidigitatorskiej, trzy karty sfrunęły gdzieś z góry i
padły z szelestem na blat stołu. Pijany przybysz z Ogden zamilkł i z
otwartymi ustami wpatrzył się w kolorowe tekturki. Lytton dostrzegł, jak
Drake pobladł pod maską opalenizny. Ręka opadła mu gwałtownie:
— Czego ten pijak chce? — wybełkotał: Nikt mu nie odpowiedział.
Lytton oblizał językiem zaschłe wargi:
— Rozstąpcie się — rozkazał. — Roger, chodź ze mną, a wy — zwrócił
się do pozostałych graczy — zabierzcie swoje pieniądze. Ciszej, ludzie!
— zawołał, bo dopiero teraz buchnął gwar dziesiątków podnieconych
głosów.
— Co to znaczy, Samuelu?
— To znaczy, iż muszę cię aresztować, Drake. Za oszustwo w kartach, a
poza tym jesteś posądzony o udział w napadzie na dyliżans. Ta sprawa
wymaga wyjaśnienia. Chodź.
— Zwariowałeś!
— Drake — odezwał się któryś z widzów — nie zaprzesz się! Wszyscy
widzieli! Z rękawa wypadły trzy asy. Idź z szeryfem albo ci...
pomożemy!
Drake sięgnął obu rękami do pasa.
— Radzę nie ruszać się — rzekł ochrypłym głosem. — Cofnij się,
Lytton.
Dwie lufy rewolwerowe zatoczyły półkole, a krąg widzów rozsunął się
błyskawicznie. Tylko Lytton ani drgnął.
— Drake — powiedział spokojnie — jeśli pragniesz stryczka, to strzelaj.
— Odsuń się, Lytton.
— Strzelaj — powtórzył prawnik — albo... rzuć broń!
— Nie doczekasz się tego! — wrzasnął.
Skoczył w bok, przedarł się przez krąg zaskoczonych widzów. Ruszyli za
nim hurmem, przeszkadzając sobie wzajemnie. Przewrócono z łomotem
dwa stoły i kilka ław, aż kurz uniósł się z podłogowych desek i przysło-
nił światło lamp. Na drugim końcu sali zauważono już tumult. Ludzie
biegli, głośno zapytując, co się stało. W ogólnym zgiełku nie sposób było
usłyszeć, co mówi najbliższy sąsiad.
Lytton zdołał utorować sobie drogę przy pomocy łokci i pięści. Kiedy
wyskoczył na dwór w srebrny półmrok nocy, ujrzał jeźdźca na
wspinającym się koniu. Napiętą uzdę trzymał obu rękami Greig. Skąd się
tu nagle znalazł gospodarz saloonu! Lytton nie wiedział i nie miał czasu
się zastanawiać. Skoczył ku cuglom.
— Odsuń się, Lytton, puszczaj, Greig! — wrzasnął Drake.
Koń poderwał się raz jeszcze do skoku, ale powstrzymały go cugle.
Teraz zastępca szeryfa ujrzał w rękach Rogera rewolwer wymierzony
prosto w pierś oberżysty. Sięgnął do kieszeni kurtki i wyszarpnął broń.
— Złaź z konia albo strzelam!
Miał zamiar trafić jeźdźca w dłoń lub ramię. W rozgorączkowaniu
zapomniał, jakim kiepskim był strzelcem, jak niepewne było światło
księżyca. W ciągu ułamka sekundy sytuacja skomplikowała się jeszcze
bardziej. Lytton uniósł uzbrojoną dłoń i w tej samej chwili między niego,
Greiga i konia wdarła się czwarta postać.
— Uciekaj, Roger! — krzyknęła przejmującym głosem.
Prawnik ujrzał błysk ognia na lufie broni Drake'a: Nacisnął cyngiel. Huk
obu strzałów złączył się w jeden przeciągły łoskot. Wierzchowiec wspiął
się po raz ostatni, wykręcił i skoczył w mroczną dal. Kilku ludzi —
bezsensownie — pognało za nim z wielkim krzykiem, kilku innych
rzuciło się szukać wierzchowców, ale większość zebranych otoczyła
zwartym kołem trójkę aktorów ostatniego wydarzenia.
Greig dźwignął się z ziemi.
— Nic mi nie jest — powiedział. — Chybił o cal, ale chybił... Gabrielo!
Gabriela Greig leżała nieruchomo dwa kroki od osłupiałego Lyttona.
Podniesiono ją, bezwładną i milczącą. Dwu ludzi wniosło dziewczynę do
wnętrza gospody.
— Czy jest tu lekarz? Sprowadźcie lekarza...
Dalszych słów Lytton już nie dosłyszał. Gwar buchnął z nową siłą.
Odwrócił się, aby wejść do budynku. Drogę zastąpił mu chwiejący się na
nogach szeryf.
— Coś ty narobił? — wykrzyknął. — Aresztuję cię, Lytton...
— Szeryfie, bez głupstw! — krzyknął głos z ciemności.
— Co pan wyrabia? — wrzasnął ktoś inny. — Trzeba wysłać pogoń!
Czego pan się czepia Lyttona? Czy to on pierwszy strzelił?
— Aresztuję cię, Lytton, pod zarzutem usiłowania zabójstwa. Ludzie,
rozstąpcie się! — powtórzył z pijackim uporem Pool.
Ostatni strzał
— Nie wiem, doktorze, jak to wszystko się stało. Można mój ówczesny
stan nazwać jakimś paraliżem umysłu i ciała. Nie potrafiłem pojąć, co mi
zarzuca szeryf i dlaczego mnie aresztuje. Pamiętałem tylko o jednym: że
kula mej broni trafiła nie tę osobę, dla której została przeznaczona.
Przeklęta broń i przeklęta ręka, która nią kierowała.
Pool powiódł mnie do swego biura i zamknął za mną kratę maleńkiej
klitki aresztu. Ludzie byli wzburzeni, świadkowie zdarzenia otoczyli
Poola żądając, aby mnie natychmiast puścił. Doszłoby i do bójki, gdyby
nie moja interwencja. Poprosiłem, aby sprawę odłożyli do rana. Zgodzili
się, chociaż niechętnie. I tak oto zostałem więźniem.
Siadłem na drewnianej pryczy i bezmyślnie patrzałem, jak szeryf mościł
sobie posłanie na dwu złączonych stołach. Postanowił bowiem osobiście
mnie pilnować. Po kilku minutach dobiegło mych uszu głośne chrapanie.
Ile czasu od tego momentu upłynęło, nie pamiętam. Z odrętwienia
wyrwał mnie cichy szelest. Mam bardzo wyostrzony słuch, doktorze.
Ujrzałem, jak drzwi od ulicy lekko się uchyliły (Pool zapomniał za-
mknąć!). W jasnej szparze zauważyłem szczupłą postać. Ostrożnie
przekroczyła próg. Zatrzymała się chwilę,
a później podeszła do śpiącego. Blask księżyca oświetlił jej twarz.
Poznałem. To był Francis. Czego tu chciał? Może schwytano Rogera
Drake i chłopiec przybiegł z wiadomością? Ale natychmiast odrzuciłem
tę myśl jako niedorzeczną. Gdyby złapano zbiega, zwaliłby się tu tłum
ciekawskich.
Postanowiłem nie odzywać się, lecz czekać, co dalej nastąpi.
Chłopak zdawał się nie zwracać na mnie uwagi. Nachylił się nad Poolem.
Ze zdumieniem zauważyłem, że przeszukuje kieszenie śpiącego. Ale
trwało to bardzo krótko. Wyprostował się i podszedł do kraty. Cicho
szczęknął masywny zamek.
— Francis — szepnąłem — co robisz?
— Niech pan nic nie mówi, szeryfie, tylko szybko wychodzi.
— Nigdzie się nie ruszę.
— Mnie tu przysłał gospodarz.
— Greig?
— Tak.
Serce podeszło mi do gardła.
— Co z Gabrielą? — zapytałem.
Zastanowił się chwilę.
— Jak pan wyjdzie, to powiem.
— Nie wyjdę. Nic mi tu nie grozi.
— Ale Drake ucieknie. Pool nie będzie go ścigał, czy pan do tego
dopuści? Greig pana prosi. Niech pan nie odmawia.
— Trzeba to załatwić zgodnie z prawem. Pool trochę zwariował, ale jak
wytrzeźwieje, to mnie puści.
— Będzie już za późno na jakąkolwiek pogoń. Proszę iść ze mną, zawsze
jeszcze może pan zawrócić.
To mnie przekonało, ale przede wszystkim pragnąłem dowiedzieć się, jak
przedstawia się stan zdrowia Gabrieli. Bez przeszkód dotarliśmy przed
gospodę “Pod Dzielnym Psem". Było ciemno, cicho i pusto. Budynek
wyglądał jak wymarły, ale kiedy wstępowałem po stopniach werandy,
skrzypnęły drzwi.
— To ty, Francis? — zapytał znajomy głos.
— Przyprowadziłem go — odparł chłopak. — Pójdę do koni.
— Idź, już czas — a kiedy Dawson zniknął w mroku, zwrócił się do
mnie: — Siądźmy na chwilę, szeryfie...
A gdy to uczyniłem, zwiesiwszy nogi pod deski werandy, powiedział do
mnie smutnym, zmęczonym głosem:
— Nigdy nie zapomnę tej nocy. Pan chyba również.
Skinąłem głową.
— Jak... jak się czuje Gabriela?
Nastała chwila ciszy, w miarę jej trwania poczęło mnie ogarniać
przerażenie.
— Francis nie mówił? To lepiej, że pan się ode mnie dowie. To nie pana
wina... — znowu umilkł.
— Greig — rzekłem ściśniętym gardłem — co się stało?...
— Gabriela nie żyje...
Nie sposób mi powiedzieć, co wówczas czułem. To zbyt trudne. Czy
Gabriela wiedziała o sprawkach Rogera, czy też wierzyła w jego
niewinność — nigdy się o tym nie przekonałem. Wtedy, tamtej
przerażającej nocy postanowiłem wrócić do aresztu. Uznałem, iż
ucieczka może tylko potwierdzić opinię Poola o mej winie. Ale przecież
nie to było najważniejsze, lecz świadomość, iż stałem się mordercą. Ja,
prawnik!
Jednakże nie wróciłem. Czy postąpiłem źle, czy dobrze — nie ma dziś
sensu rozważać. Greig przekonał mnie, iż pierwszym moim obowiązkiem
jest pogoń za bandytą. Nie mogłem odmówić prośbie ojca dziewczyny.
Wyruszyliśmy na długo przed świtem: ja i Francis. Greig miał dopędzić
nas po dwu dniach w umówionym miejscu. I tak też się stało. Nikt nas
nie ścigał, my natomiast wpadliśmy na trop uciekiniera. Najpierw na
ś
lady jednego tylko wierzchowca, później — trzech. Dognaliśmy tę
trójkę. To był Roger Drake z dwoma towarzyszami, mieszkańcami Little
Price. Doszło do strzelaniny. Przewaga była po ich stronie. Ja nie bardzo
umiałem używać broni, a Francis niewiele lepiej ode mnie. A przecież
odnieśliśmy zwycięstwo. Jakże jednak opłakane. Co prawda obaj
wspólnicy Drake'a padli, ale Greig został ciężko ranny. Ledwie zdołaliś-
my dowieźć go do najbliższej osady. Tam umarł. Przyrzekłem sobie
wówczas, iż nie spocznę, dopóki nie oddam Drake'a w ręce
sprawiedliwości. Zrezygnowałem z powrotu na wschód, zrezygnowałem
z wykonywania swego zawodu. Wszystko, co mnie z nim łączyło, stało
się nienawistne, nawet czarny strój, tak charakterystyczny dla sędziów i
adwokatów. Przy najbliższej okazji nabyłem ubranie najbardziej
kolorowe ze wszystkich i broń, której wybór doradził mi spotkany przy-
padkowo traper. I dobrze mi doradził. Zmieniwszy strój, zmieniłem także
nazwisko.
Pozostaliśmy we dwóch: Francis i ja, a wiodło nam się bardzo różnie.
Roger Drake jakby pod ziemię się zapadł. Moje oszczędności pieniężne
stopniały. Trzeba było przerwać pogoń i poszukać zarobku. Różnych
wówczas robót się imałem. Pracowałem przy budowie ostatniego
odcinka linii Union Pacific, byłem przewodnikiem osadniczych karawan,
które wiodłem przez bezdroża, aż na koniec zachorowałem. Gdyby nie
Francis, prawdopodobnie umarłbym nie tyle z choroby, ile z głodu. To
właśnie wówczas wyłysiałem. Już nikt nie poznałby we mnie zastępcy
szeryfa z Little Price.
Kiedy wróciły mi siły, zdecydowałem, że dłużej nie powinienem
korzystać z pomocy chłopca, że należy go skierować na jakąś inną drogę
ż
yciową. Dalsze uganianie się po prerii nie stwarzało mu perspektyw
lepszej przyszłości. Przypadek przyszedł mi z pomocą. W pogoni za
mylnym, jak się okazało, tropem dotarliśmy aż do fortu Huachuca w
Arizonie. Komendant — nie pamiętam jego nazwiska — zainteresował
się nami. Przypuszczam, że z nudów. Skorzystałem jednak z tego, aby
mu opowiedzieć o historii Drake'a i podać dokładny rysopis bandyty.
Jego ciekawość jeszcze wzrosła. Wykorzystałem ją w interesie Francisa.
I dopiąłem swego. Chłopak został przyjęty do wojska. Odtąd
odwiedzałem go co pewien czas, informując o swych nadal bezsku-
tecznych poszukiwaniach. Jak się one zakończyły, już pan wie, doktorze.
Cóż jeszcze dodać? Stałem się znakomitym strzelcem, dobrym jeźdźcem
i chyba nie pozostało we mnie nic z prawnika poza wspomnieniami.
— A szeryf Pooł? — zagadnąłem.
— Nie wiem, nigdy go więcej nie spotkałem.
— Przerażająca historia — szepnąłem. — Ale... co pana skłoniło,
Colorado, do opowiedzenia tego wszystkiego?
— Hm, tylko proszę się nie śmiać..
— Skądże.
Zaiste, nie do śmiechu mi było.
— Widzi pan, doktorze, po prostu... zgubiłem mój talizman, fajkę.
— Colorado — obruszyłem się — chyba nie mówi pan poważnie?
Nie zdążył odpowiedzieć, gdy zaszeleściły krzaki i na polankę wyszedł
Karol.
— Co tu robicie? Szukam was wszędzie. Chodźcie. Pehnulte nas wzywa,
już czas.
Dopiero teraz spostrzegłem, iż zieleń drzew i krzewów pociemniała.
Spojrzałem w niebo. Szarzało. A więc zbliżał się termin wyznaczony
przez wodza Apaczów.
Wróciliśmy do wąwozu, ale nie do miejsca, w którym znajdowała się
skalista brama, lecz na górę, gdzie wzdłuż krawędzi rozpadliny, wśród
gęstwy roślin wojownicy Mescalerów długim szeregiem otaczali wąwóz.
Pehnulte skinął nam głową:
— Czy moi przyjaciele są gotowi?
Karol przytaknął.
— To dobrze. Czas upłynął. Teraz Pehnulte przemówi do Ostrego Noża.
Podszedł do skraju urwiska, ja stanąłem tuż za nim, Colorado z lewej,
obok Karola. Byliśmy widoczni dla tych, którzy znajdowali się w dole,
ale cóż nam mogli uczynić? Wszelka próba ataku mogła tylko przynieść
im klęskę ostateczną.
Dostrzegłem, jak na nasz widok zebrała się grupka Indian dokoła ledwie
ż
arzącego się ogniska. Nieco dalej ujrzałem mną grupkę — to musiał być
Lesser ze swymi towarzyszami i z jeńcem.
Pehnulte spoglądał przez chwilę w tym samym kierunku, na koniec
zawołał donośnym głosem:
— Wzywam Ostrego Noża! Niech jego uszy otworzą się na dźwięk
moich słów! Wzywam po raz ostatni wojowników Lipan, aby złożyli
broń i wydali w nasze ręce blade twarze, które się wśród nich znajdują.
Jeśli to uczynią, puszczę ich wolno. Jeśli tego nie uczynią, zginą!
Howgh!
Przestał mówić i wsparł się na lufie swej długiej rusznicy. Czekaliśmy na
odpowiedź.
Ujrzałem jak z grupy wojowników wystąpił Ostry Nóż i podniósł rękę na
znak, iż chce przemówić. Nie przemówił jednak, bo w tej samej
sekundzie grzmot strzału zakłócił ciszę. Zanim przebrzmiał, dostrzegłem,
jak Pehnulte błyskawicznie przyłożył rusznicę do ramienia i nacisnął
cyngiel.
Nie wiedziałem, kto do nas strzelił, nie zauważyłem, do kogo celował i
kogo trafił Wielki Jeleń. Karol szarpnął mnie za rękę.
Odwróciłem się gwałtownie. Spostrzegłem, iż Colorado słania się na
nogach. Natychmiast znalazłem się przy nim. Osunął się na kolana,
podtrzymałem go.
— Co się stało?! — krzyknąłem.
— To Lesser — powiedział Karol starając się przekrzyczeć wrzawę, jaka
buchnęła z głębi wąwozu. — To Lesser. Ta kula była przeznaczona dla
mnie. Colorado...
— Połóżmy go ostrożnie — zakomenderowałem. — Karolu, pobiegnij
po moją apteczkę.
Gorączkowo rozpinałem kolorową kurtę trapera.
— Leż, Colorado, spokojnie — powtarzałem opanowując wzburzenie. —
Zobaczę, gdzie cię draśnięto.
Uśmiechnął się z wysiłkiem:
— To już koniec, doktorze. To nie draśnięcie... czuję...". Rozerwałem
kurtę. Na czerwonej koszuli zwiększała się z każdą sekundą czerwieńsza
jeszcze plama. Nagle głowa starego trapera bezwładnie opadła w bok.
Schwyciłem go za przegub ręki. Nie wyczułem już tętna.
— Colorado! — krzyknąłem. — Colorado...
Jakaś postać uklękła obok mnie i odezwała się stłumionym głosem:
— On już jest w krainie wiecznych łowów. Ale morderca poniósł karę.
— Nic nie przywróci życia Colorado... — rzekłem przez zaciśnięte
gardło, bardziej do siebie niż do Pehnulte.
— To był wielki wojownik.
— Był... — powtórzyłem machinalnie.
Cóż jeszcze mam dodać, aby opowieść o Samuelu Lyttonie, zwanym
Colorado, została zakończona?
Chyba tylko to, iż pochowaliśmy trapera pod samotnym drzewem, na
skraju zielonej polany. U nóg złożyliśmy broń, która mu służyła tak
wiernie, oraz wszystkie drobiazgi wydobyte z juków jego siodła. Kiedy
je opróżniałem, coś wypadło i stuknęło o kamień. To była fajka—
talizman, którą stary traper uznał za zgubioną.
Następnego dnia o świcie opuścili nas wojownicy Lipan z Ostrym
Nożem na czele. Pehnulte dotrzymał słowa. Zanim odeszli, Ostry Nóż
oddał w nasze ręce wspólników Lessera. Sam Lesser nie żył, trafiony
ś
miertelnie z rusznicy Pehnulte. Co natomiast stało się z człowiekiem
wysłanym przez Lessera z wąwozu na zwiady — nigdy się nie
dowiedziałem. Przypuszczam, iż zorientował się w sytuacji i zbiegł.
Opuściwszy okolicę wąwozu udaliśmy się w długą i kłopotliwą
wędrówkę z jeńcami i uwolnionym O'Brienem. Jego radość z odzyskania
swobody mocno została przytłumiona wiadomością o śmierci przyjaciela.
Po kilku dniach zahaczyliśmy o miasteczko (nazwy jego nie pamiętam),
w którym urzędował nie tylko szeryf, ale szczęśliwym zbiegiem
okoliczności i sędzia. We trzech (Karol, O'Brien i ja) złożyliśmy wizytę
sędziemu. Nasze zeznania jak najformalniej spisano, a rabusie zostali
czasowo osadzeni w miejscowym areszcie do chwili sądowej rozprawy.
Cała ta operacja zajęła nam zaledwie parę godzin, podczas których
Pehnulte ze swymi wojownikami czekał na nas w odległości kilku mil od
miasteczka.
Z kolei udaliśmy się do Doliny Śmierci, ale już tylko we czwórkę (Karol,
Pehnulte, O'Brien i ja). Pehnulte odprawił swych wojowników. Samuel
O'Brien był w widoczny sposób zgnębiony. Śmierć Colorado musiała
stać się dlań głębokim wstrząsem. I może dlatego bez chwili wahania
wskazał miejsce, w którym na nowo zakopał zgromadzone przez Lessera
kosztowności.
Jazdy do doliny nie opisuję. Była uciążliwa, ale i nudna. Złoto wydobyto
i znów zakopano w innym miejscu.
Na ten czas Samuel O’Brien musiał opuścić dolinę i biwakować poza jej
granicami. Dla ostrożności... towarzyszyłem mu przez kilka godzin. Nie
mogliśmy przecież obdarzać farmera pełnym zaufaniem. Liczę na to, że
łupieski skarb nigdy już nie zostanie wydobyty. Zbyt wiele zła
spowodował.
Na tym nasze wędrówki jeszcze się nie zakończyły. Z kolei udaliśmy się
z O’Brienem do Santa Rosa. Stary farmer podczas spotkania z żoną i
synem okazał znacznie mniej radości, niż tego można było się
spodziewać. Z Santa Rosa — już z całą rodziną O’Brienów — wyru-
szyliśmy na pogorzelisko farmy. Przypuszczałem, iż jej właściciel będzie
rozpaczał na widok zmarnowanego dorobku paroletniej pracy. Jednakże
pomyliłem się. Wykazał dużo hartu ducha. Widocznie pod wrażeniem
ś
mierci przyjaciela szkodę materialną uznał w tych okolicznościach za
rzecz małej wagi.
Tego samego dnia pożegnaliśmy się z rodziną 0'Brienów. Dodam, że za
zgodą Karola i Pehnulte koń, którego dosiadał Colorado, został
przekazany Samuelowi O'Brien.
Spory szmat drogi towarzyszył nam Pehnulte, namawiając do odwiedzin
jego obozowiska. Przypuszczam, iż pragnął, abyśmy byli świadkami
nagany, jakiej zamierzał udzielić Małemu Jeleniowi. I właśnie dlatego —
odmówiliśmy! Nie chcąc naszą obecnością do reszty pognębić
człowieka, który działał chyba w dobrej wierze, chociaż w złej sprawie.
Zresztą po niebie gnały już jesienne chmury, a zimny wiatr dotkliwie
dawał się we znaki. Zbliżała się najprzykrzejsza w tych stronach pora
roku.
Rozstaliśmy się więc z wodzem Apaczów Mescalero, obiecując którejś
wiosny zawitać tu znowu i razem ruszyć do Meksyku, do hacjendy don
Gonzalesa. Bo i z tej podróży musieliśmy obecnie zrezygnować. Tyle
czasu zajął nam pościg za niedobitkami bandy Lessera.
A teraz...
Cóż? Fajkę Colorado mam u siebie, w Milwaukee. Wisi na rzemyku na
ś
cianie w moim lekarskim gabinecie. Spoglądam na nią często i nie
ż
ałuję, że ją zabrałem. Pozwala mi myśleć o starym traperze jako o kimś
kto nadal żyje, tylko odjechał daleko, daleko. Dalej niż sięgają zielone
prerie Nowego Meksyku.
Spis treści
Tak się zaczęło ...................... 2
Tropy nad wodą.................... 17
Tropy po raz drugi.................29
Dymy nad prerią.................... 46
W niewoli.............................. 58
Ognisko w lesie..................... 74
Pościg.................................... 87
Samotny jeździec................. 108
Dom na pustkowiu............... 116
Nocna wędrówka................. 131
Samotny trop........................ 145
Pułapka ................................ 158
Pehnulte................................ 170
Deszczowa Góra................... 184
Przed walką........................... 199
Tajemnica starego trapera......213
Tajemnicy ciąg dalszy.......... 230
Ostatni strzał......................... 251