Pedersen Bente Roza znad Fiordów 09 Gdy zakwitną konwalie

background image

background image

Pedersen Bente

Roza znad Fiordów 09

Gdy zakwitną konwalie







Roza Samueldatter żegna się z najbliższymi i wsiada na statek. Płynie do Anglii, by
tam urodzić dla Margaret Warren dziecko jej męża, Davida. Okazuje się jednak, że
Roza ma zejść na ląd dopiero w Irlandii. Zanim to jednak nastąpi, musi przywdziać
czarny, wdowi strój i stać się kimś innym. Dopiero wtedy może wkroczyć w nowe
życie...

background image

Rozdział 1
Raissa zmieniła pozycję i teraz to ona leżała na Mat-tiasie. Skóra dotykała skóry, oboje byli rozgrzani
po miłosnym akcie, syci i oszołomieni. Oparła się rękami
o jego silną, nagą pierś. Szczupły palec wskazujący kreślił jakieś wzory między krtanią a barkiem,
przesuwał się wysoko po szyi, pod samo ucho, gdzie w niebieskawej tętnicy pulsowała krew.
Zaczynał już być lekko opalony, chociaż większą część dnia spędzał pod ziemią, w kopalni.
Raissa zamyśliła się, a kiedy potrząsnęła głową, ciężkie blond włosy niczym deszcz opadły jej na
ramiona
i spływały jak wiosenna woda z topniejącego śniegu na twarz Mattiasa, łaskotały po policzkach,
drażniły wargi tak, że miał ochotę przytulić ją jeszcze mocniej, całować, położyć znowu pod sobą i
wziąć - jeszcze raz...
... ale tego nie uczynił...
- Dlaczego? - spytała Raissa. - Dlaczego ona mnie w to wciąga? Dlaczego czyni mnie niemal
współwinną? Kimś w rodzaju przyjaciółki, nie wiem zresztą.
Mattias powstrzymał uśmiech, brązowe oczy zwęziły się tak, że zostały z nich tylko szparki w
kanciastej twarzy. Ciemne brwi uniosły się przy skroniach. Włosy odgarnął do tyłu, przez co czoło
wydawało się wyższe. Dwie głębokie bruzdy połączyły się tuż nad nasadą nosa. To były jego
zmarszczki zamyślenia, zatroskania, ukazywały się zawsze, gdy coś go niepokoiło, przypominały
średnik lub myślnik, takie zdecydowane, jakby

background image

czyjaś stanowcza ręka nakreśliła je piórem zanurzonym w atramencie.
- Ty nie chcesz być przyjaciółką Rozy?
- Nie, nie chcę być jej przyjaciółką - odparła Rais-sa bez wahania.
- Jesteś zazdrosna - stwierdził i nic nie mógł poradzić na to, że uśmiech pojawił się na jego twarzy.
Mattias lubił, jak Raissa tak zdecydowanie wyraża swoje uczucia. Że ma na to odwagę. I lubił być
obiektem jej uczuć.
- Do diabla, oczywiście, że jestem zazdrosna! - syknęła jego wciąż bardzo młoda żona. - Przecież ty aż
nadto długo tańczyłeś wokół małego palca Rozy Samuelsdatter, całkowicie pozbawiony woli,
wszyscy to mówią. Wszyscy powtarzają, że pewnie musiała uciekać się do czarów, żeby cię przy
sobie zatrzymać. I ja chyba w to wierzę. Bo ja wierzę, że dla Rozy Samuelsdatter jest wiele rzeczy
możliwych. Takich rzeczy, jakich my, inni, nie potrafimy. Ja się jej nie boję, ale jeśli chodzi o nią i o
ciebie, to ja, Mattiasie, będę postępować według moich zasad. Ty jesteś moim mężem i chcę, byś nim
pozostał na długo. Nie życzę sobie natomiast jej obecności w moim życiu. Ani w twoim. Ani w
charakterze przyjaciółki, ani w żadnym innym. Dlatego bardzo mi się nie podobało, że ona mnie
wciągnęła w to... że uczyniła mnie jedną z kręgu.
Raissa mówiła o tym, o czym rozmawiali wszyscy w Kafjorden, w Alta i w parafii Talvik w owe
ciepłe tygodnie, w lipcu roku 1841. O tym mianowicie, że Ole, brat Rozy, nieoczekiwanie odzyskał
wzrok.
Niewielu miało pojęcie, co tak naprawdę się stało. Raissa i Mattias należeli do nielicznych świadków
wydarzenia.
Raissa ponadto siedziała w kręgu zebranym przy stole w Samuelsborg i była częścią czegoś, o czym
na-

background image

wet myśleć nie chciała. Stanowiła ogniwo kręgu i stało się coś, czego nie potrafiła wytłumaczyć. Nie
była zresztą pewna, czy by tego chciała.
We wspomnieniach mogła to przywołać - strumień czegoś niewyjaśnionego, ale w najwyższym
stopniu rzeczywistego, co przepływało przez jej ciało. Jakby jakaś piana we krwi, od opuszków
palców, coś płynnego, gęstego, co było nią, lecz należało do wszystkich. Coś, co zacierało granice
między nią i pozostałymi, co czyniło ją częścią wspólnoty, której Raissa nie chciała i za nic nie
zamierzała do niej należeć.
Roza czyniła ją podobną do siebie, a to działo się wbrew woli Raissy.
- Roza traktuje cię jak jedną ze swoich - powiedział Mattias, ale lepiej tego wytłumaczyć nie potrafił.
Zresztą też nie wiedział, czy naprawdę chce się w to wszystko zagłębiać i tłumaczyć dokładniej. W
pewnym sensie pewnie bał się tego, co mógłby w końcu znaleźć.
- Prawie jak krewną. W przeciwnym razie nie siedziałabyś przy stole, kochanie...
- Ja nie jestem jej! - oświadczyła Raissa twardo. -Tak samo jak ty, mój Mattiasie!
Wypowiadała słowa gwałtownie i Mattias wiedział, że ona naprawdę tak myśli. Ale więzy między
nim i Rozą były z innego świata i pozostaną nierozerwalne. Roza będzie zawsze istnieć w jego życiu,
podobnie on zawsze pozostanie w jej. Mimo to kochał Raissę i pragnął z nią żyć. Wieść normalne,
pospolite życie. Takie, jakiego nikt nie może mieć z Rozą Samuelsdatter.
- Ty nadal coś do niej czujesz?
Mattias odebrał jej słowa jak pytanie. Ale może to nie tak. A nie był też pewien, co znajduje się w jego
sercu, jeśli chodzi o Rozę. Jakiś rodzaj miłości może. Nie pragnął określać tego uczucia ani nadawać
mu

background image

nazwy. To są tylko słowa bez sensu, jeśli nie mogą pójść za nimi czyny.
- Być może - powiedział i zdał sobie sprawę, że brzmi to nieprzyjemnie, a nie chciał taki być wobec
Raissy.
- Nie tylko może - odpowiedziała, ale uśmiechnęła się przy tym. Uśmiechnęła się szeroko i kciukiem
pogładziła jego wargi, jakby chciała zetrzeć z nich dopiero co wypowiedziane słowo tak, jak się
wyciera brudną plamę. - Nie zrozum mnie źle - wyszeptała i pochyliła się nad nim tak, by mogła go
całować. Cmoknęła go jakby z wahaniem, ale Mattias wiedział, że do niczego więcej to nie
doprowadzi. Nie tym razem.
- Jestem zazdrosna - potwierdziła Raissa z policzkiem przytulonym do jego twarzy. - Jestem
potwornie zazdrosna, kiedy myślę o Rozie, i zawsze taka będę. Ale nie zrobię nic złego, chociaż wiem,
że ty nadal coś do niej czujesz. Lubię, kiedy jesteś szczery, i jestem pewna, że z jej powodu mnie nie
opuścisz. Wiem, że nie chciałbyś mnie zranić, czyniąc Rozę czymś więcej, niż naprawdę w twoim
życiu jest. Mógłbyś mnie bardzo zranić, czuję to, ale wierzę, że nie chcesz. I to wystarczy, Mattias. Bo
wiem, że to właśnie mnie wybierasz.
- Ożeniłem się z mądrą kobietą! - powiedział Mattias z zachwytem w oczach.
- A ja myślałam, że zrobiłeś to tylko dlatego, bo jestem ładna! - uśmiechnęła się z błyskiem w swoich
lodowato niebieskich oczach.
Raissa czuła się bezpieczna, jeśli chodzi o miłość Mattiasa. I to było widać w jej czystym spojrzeniu i
w jej szczerym uśmiechu.
- Nie pytaj, dlaczego Roza robi to, co robi - poprosił Mattias. - Bo to można porównać do kopania
własnego grobu. Roza robi, co chce. Ja już dawno przesta-


background image

łem się zastanawiać nad tym, dlaczego. Jeśli jestem częścią tego, co się dzieje, przyglądam się temu,
sam wtedy wiem, czy powinienem powiedzieć tak czy nie. Niezależnie od tego, co powiem, jest to
mój wybór i ja biorę za to odpowiedzialność. Po czym więcej się nad sprawą nie zastanawiam. Idę
dalej. To wcale nie takie ważne, żeby wszystko dokładnie rozumieć, Raisso. Dużo ważniejsze jest, by
żyć. By żyć nadal. Dla siebie, nie dla innych. Uważam, że czynimy nasze życie trudniejszym, niż ono
w gruncie rzeczy jest, bo za wszelką cenę chcemy wszystko zrozumieć. Absolutnie wszystko.
- Cieszę się, że ona ma zamiar wyjechać - oznajmiła Raissa szczerze.
Słyszała, co mąż powiedział, ale nie chciała, by to zmieniło jej myśli. A myślała o Rozie
Samuelsdatter i było dla niej ważne, by Mattias nie miał najmniejszych wątpliwości, jeśli chodzi o jej
stosunek do Rozy. To element szczerości między nimi.
- Nie czułabym się nieszczęśliwa, gdybym ją tu miała nadal widywać, ale też nie cierpię na myśl o
tym, że przez następną zimę, a nawet przez cały najbliższy rok będziemy tu bez niej.
- Ja jeszcze z nią porozmawiam, zanim wyjedzie -powiedział Mattias i nagle spoważniał. Coś w
wyrazie jego twarzy mówiło Raissie, że nie powinna mu tego zabraniać.
- Tylko mnie nie proś, żebym i ja z nią rozmawiała - wtrąciła pośpiesznie. Godziła się, ale wprost
powiedzieć tego nie chciała. - I nie opowiadaj mi też, co jej mówiłeś, ani co ona na to.
Raissa była poważna, podobnie jak on. Mattias szanował ją za to. I za jej szczerość. A przecież nie
byłoby jej trudno grać, udawać, że to wszystko jej nie obchodzi, a potem go ukarać za to, że nie
odczytał jej myśli.

background image

Raissa jednak taka nie jest. Mattias był przekonany, że właśnie ta jej prostolinijność sprawiła, że się w
niej zakochał. Przygarnął teraz żonę mocno do siebie i trzymał ją w objęciach, dopóki nie zasnęła.
A sam leżał pogrążony w myślach. W myślach
0 Rozie. Nie pojmował, dlaczego zamierza pojechać do Anglii. Nie rozumiał, dlaczego Margaret
Warren absolutnie chce ją ze sobą zabrać. Nie tak znowu trudno byłoby znaleźć opiekunkę do dziecka
nad Morzem Północnym, a Mattias uważał, że znacznie łatwiej byłoby z osobą rozumiejącą język,
znającą kraj i ludzi. Roza będzie tam kompletnie obca. Całkowicie zdana na panią Warren.
... sama i odepchnięta...
... w cieniu skrzydeł osoby, która wcale nie zechce jej bronić, gdyby pojawiło się prawdziwe
niebezpieczeństwo...
Mattias bardzo nie lubił tej myśli, ale zasnął właśnie z nią. Nie znalazł prawdziwego odpoczynku,
błąkał się we śnie bez celu, bezradny.
- Nikomu nie jestem winna żadnych wyjaśnień -powiedziała Roza, gdy Mattias ją zapytał.
Siedzieli na schodach w Samuelsborg. Mattias odprowadził ją, kiedy szła do Krety. Roza była
spakowana i tylko jeszcze chciała się pożegnać z Olem i Liisą.
Uśmiechnęła się pośpiesznie, na pół żartobliwie,
i oznajmiła, że nie lubi takich łzawych rozstań na brzegu, gdzie każdy, kto zechce, może się
człowiekowi przyglądać, widzieć jego idiotyczne zachowanie. Roza chciała tego uniknąć. Pożegnanie
to sprawa intymna, tylko dla najbliższych.
Nawet Anders mieszkał teraz u Warrenów. Było tak od chwili, gdy Roza nieoczekiwanie powiadomiła
rodzinę, że on również jedzie do Anglii.


background image

Od Olego Mattias wiedział, w jaki sposób Roza przekonała wszystkich do tego pomysłu. Ona potrafi
być niezwykle przekonująca, kiedy już coś sobie wymyśli. Chciała po prostu zabrać najmłodszego
brata stąd, oszczędzić mu tych wszystkich widzeń, biblijnych wersetów i ponurych widoków na
przyszłość. Mattias uważał, że Roza pragnie też mieć możliwość pokierowania Andersem, ale do tego
nigdy by się przed pozostałymi braćmi nie przyznała.
- To nie chodzi o to, że jesteśmy sobie nawzajem coś winni - rzekł i zauważył, że Roza stara się zacho-
wać możliwie jak największą odległość między nim a sobą, a przy tym nie spaść ze schodów.
Miał ochotę wyciągnąć rękę i przytulić ją do siebie, ale czerwcowe noce są takie jasne, jakby się
oglądało świat przez koronkowe firanki, a nie chciał robić nic, do czego przecież nie miał już prawa.
Nie mógł robić niczego, co mogłoby zranić Raissę.
... albo zranić Rozę...
- A może ja też mam ochotę rozejrzeć się trochę po świecie - powiedziała w końcu Roza, unikając jego
wzroku. - Ile takich jak ja ma szansę gdziekolwiek pojechać? - spytała. - Znasz wiele kobiet, które
wyjeżdżają za morze? Które oglądały obce kraje? Niektóre znają Finlandię, Szwecję, ale ja przecież
nawet tam nie byłam, Mattias. I nie ma żadnych powodów, bym tam jeździła. Nie mam tam nic do
załatwienia.
- Tak, rozumiem - bąknął.
- Sądzę, że nie rozumiesz, Mattias - rzekła Roza poważnie i po raz pierwszy tej czerwcowej nocy
spojrzała na niego; jej niebieskie oczy były czyste jak górska woda jesienią, a w jej spojrzeniu był
ogień, który palił jego źrenice. Skrępowany odwrócił wzrok.
Przekazała mu coś, czego pewnie nie można wyrazić słowami, i Mattias doznał nieprzyjemnego
uczucia,

background image

że jej chyba jednak nie zna, że nigdy jej nie pozna i że to spojrzenie oznacza koniec ich przyjaźni.
... żeby bowiem być w jej myślach, żeby nadal pozostawać częścią Rozy, musiałby pojmować to, o
czym wiedział, że nie ma żadnej możliwości zrozumienia...
- Ona jest zadowolona, że zniknę, ta twoja Raissa. Cieszy się z tego, prawda?
Spadło to na niego niby poryw wiatru i Mattias nie zdążył znaleźć jakiegoś kłamstwa, które mogłoby
chronić Raissę.
- Chyba tak.
Przeniknął go dreszcz, gdy zdał sobie sprawę, jakich słów użyła Roza. „... że zniknę..."
Zabrzmiało to złowieszczo. Jak zła przepowiednia, wróżba, której spełnienia nie pragnął. Ponieważ
ona to wypowiedziała, zdjął go strach.
- Ja natomiast cieszę się, że zobaczysz kawał świata - powiedział niezdarnie i rzeczywiście chciał się z
tego cieszyć.
Tak naprawdę jednak to nie chciał, żeby wyjeżdżała. Pragnął, by została nad fiordem i by on zawsze
mógł wiedzieć, jak się miewa.
- Ty w żaden sposób za mnie nie odpowiadasz, Mattias.
Roześmiał się krótko.
- Chyba czytasz w myślach...
- W twoich rzeczywiście czytam - odparła Roza tak spokojnie, jakby powtarzała mu prawdę, którą
sam dawno powinien znać. A zresztą może tak właśnie było. - Jestem dorosła - stwierdziła jeszcze.
Mattias długo nie odwracał od niej wzroku. Zastanawiał się, jak zostanie tam przyjęta. Ludzie w
Anglii są z pewnością dosyć podobni do tych, których znała i spotykała w tym kraju.

background image

Wszyscy, którzy widzą ją po raz pierwszy, cofają się. Jej twarz budzi w nich niechęć, czasami
obrzydzenie. Albo współczucie, ale i jedno, i drugie rani Rozę tak samo. Znał ją na tyle dobrze, by
czytać to w jej oczach.
- Masz dziewiętnaście lat - powiedział z czułością w głosie. Nie potrafił już tego powstrzymać, nie
umiał przemilczeć czułości, jaką dla niej żywił.
- To znaczy jestem dorosła - powtórzyła z uporem. Mattias walczył z chęcią dotknięcia jej,
pogłaskania
jej po policzku, tym oszpeconym, sinoczerwonym policzku, który ona tak dzielnie kierowała pod
światło niczym ozdobę, do której noszenia miała prawo.
- Strasznie się boję, że będziesz tam samotna - wyznał Mattias cicho.
Nikt nie mógł go tutaj słyszeć, w każdym razie nikt, kto by jego słowa przekazał Raissie, mimo to
jednak wolał nie wypowiadać się zbyt głośno. Przyciszony głos ukrywał jego prawdziwe uczucia.
Roza zaśmiała się tym swoim krótkim, suchym śmiechem i przecięła wszelkie słowa, jakie mógłby
jeszcze chcieć wymówić. Nie dawała mu takiego prawa. Nie miał prawa czynić krzywdy samemu
sobie, a już zwłaszcza z jej powodu. Roza chroniła go tak, jak to już wielokrotnie przedtem czyniła.
- Już nie jesteś za mnie odpowiedzialny, Mattiasie Mattiassen - powiedziała. - Zresztą nigdy nie byłeś.
Nie jesteś ani moim ojcem, ani bratem. Nie jesteś też moim mężem. Jeśli o ciebie chodzi, to jestem
obca.
On pragnąłby nazywać ją przyjaciółką, ale Roza powstrzymała go ruchem dłoni. Dwa palce spoczęły
na jego wargach niczym delikatna pieczęć i pozostały tam, dopóki Roza nie przestała mówić; w ten
sposób Roza zadbała, by Mattias zrozumiał. Milczenie miało mu w tym pomóc.

background image

- Niegdyś byłem i kochankiem, i przyjacielem -uśmiechnął się niemal zmysłowo, gdy skończyła.
- Niegdyś byłeś też dzieckiem, Mattias. Nie ma już tego, co było kiedyś. I tak jest najlepiej. Oboje
mamy co do tego jasność. Zostawmy to tak. Nasze drogi rozchodzą się w tym miejscu, Mattias.
Pomyśl o mnie od czasu do czasu, to wystarczy. A ja już sama o siebie zadbam. O siebie i swoich
najbliższych. Będę robić to, co uważam za słuszne. Bardzo się cieszę, że wyjeżdżam!
Mattias szukał w jej głosie jakiegoś dźwięku, tonu, który by wskazywał na szaleństwo, zgrzytu, który
by mu powiedział, że Roza kłamie, niczego takiego jednak nie znajdował. Błysk w jej oczach mówił to
samo co słowa, że Roza bardzo się cieszy! Mattias nie miał prawa dopytywać się, czy będzie za nim
tęskniła.
- Myślę, że tak powinno być - dodała po prostu.
- Gdzie będziesz tam mieszkać? - spytał krótko. Dotychczas nie słuchał tych, którzy śpieszyli mu
donieść, że Roza Samuelsdatter ma jakoby wyjechać z inżynierową Warren do Anglii.
- W Swansea - powiedziała Roza, a jej wymowa była bardzo brytyjska. Umiała poprawnie wymawiać
angielskie słowa, co jeszcze bardziej oddalało ją od Kafjorden.
... od niego...
- To jest w Walii - wyjaśniła, jakby sam tego nie wiedział.
- Ale wrócisz? - spytał i pragnął, by jego głos nie brzmiał tak żałośnie.
Roza nie odpowiedziała, ale rozumiała go. Przesuwał dłoń po deskach zniszczonych schodów. W
swoim czasie były to deski nieheblowane, teraz powierzchnia jest gładka i szara, wyświecona przez
niezliczone podeszwy.



background image

Ręka Rozy spoczywająca na drewnie wabiła jego dłoń, zmusiła, by się do niej przysuwała, dotknęła
jej, splotła palce z palcami Rozy...
Góry były skąpane w czerwonożółtym świetle. Niebo rozpływało się na krawędzi misy tego światła
nad szczytami. Jakaś niewidzialna, ogromna ręka zdawała się rysować fioletowe smugi i ostre plamy
czerwieni na tle tego światła, na tym jasnoniebieskim niebie, które mówiło, że teraz jest chłodniej, że
jest noc, choć to nadal jasne godziny.
Wszystko wokół nich było zabarwione tym czerwieniejącym blaskiem. Oni oboje także.
- Myślę, że jest w tym sens - powiedziała Roza nieskończenie cicho. Prawie szeptem. - Rzeczywisty
sens - dodała powoli, jakby chciała to jeszcze dokładniej wyjaśnić.
- Mówisz, że ktoś tobą kieruje? - spytał, ale nie było w tym takiego niedowierzania jak dawniej, na
początku znajomości z Rozą. Jego życie zostało podzielone na czasy przed Rozą i czasy po niej.
- One już więcej do mnie nie przychodzą, nie rozmawiają ze mną.
Oczy Rozy były jak dojrzałe jagody jesienią. Jej nagie spojrzenie trafiło jego nagą, nieprzygotowaną
duszę. Mattias wiedział, że nie może się bronić przed Rozą. I wiedział, że ona nie mówi o żywych
ludziach.
- Ja też nie mam już żadnych snów, ja też - powiedział ostro i patrzył w dół na jej ręce.
Dotykał dłonią dłoni Rozy. Czuł to i wiedział. Wiedział też, że i ona czuje to samo. Ale że to nie jest
nic, o czym mogliby rozmawiać. Wybory, jakich dokonali, ich życie, bardzo się różni od tego, co
mogłyby wyrażać ich splecione palce.
- A więc to jest prawda - uznała Roza. - Nasi przodkowie milczą, bo są z nas zadowoleni. Nie sądzisz,
że

background image

przemawialiby do nas, gdybyśmy wybierali niewłaściwe ścieżki?
Mattias nie odpowiedział. Jeśli jest tak, że tamci mieliby nim kierować, prowadzić go, to życzyłby
sobie, aby go kierowali ku Rozie. Zżymał się na to, że ich wola skierowała go ku Raissie. Bał się, że
sny znowu do niego wrócą, lękał się kobiecego głosu, który poprzez sny zyskiwał twarz...
Albo wspomnienia, które odziedziczył poprzez krew...
Czekał na ocenę tych mało wyrazistych kobiet ze snów, które by pokierowały nim pewną ręką, z wolą
niezłomną niczym góra. Ale one przestały do niego przemawiać. Ich milczenie, brak sennych marzeń,
zaczynały martwić Mattiasa.
- To słuszne, bym zniknęła.
- Nie mów tak! - prosił Mattias zdławionym głosem. - Nie mów, że znikniesz. To brzmi strasznie...
Roza zachichotała, cofnęła rękę i wstała ze schodów. Pośpiesznie wygładziła spódnicę. Ze śmiechem,
który otoczył ich niczym śpiew, pochyliła się i ucałowała go prosto w usta. Innego pożegnania nie
otrzymał.


Rozdział 2
Mattias nie widział, jak „Lily of the Valley" wychodziła z Käf jorden. On wtedy atakował górotwór w
kopalni niemal gołymi rękami. Był bliski przekopania się na zewnątrz bez użycia jakichkolwiek
narzędzi czy materiałów wybuchowych. Teraz natomiast siedział na




background image

skraju nabrzeża, bo chciał pobyć trochę sam. Wiatr chłodził mu policzki, wyciskał łzy z oczu,
oszałamiał go. Mężczyzna marzł aż do bólu, co pomagało mu wytrzymać ból w sercu. Raissa nie
skończyła jeszcze pracy w jadłodajni, on zaś wiedział, że musi zaprowadzić jakiś ład w swoich
myślach, zanim żona wróci. ... to niemożliwe...
- I tak nie mógłbyś jej zatrzymać - odezwał się nagle głos Olego. Suchy jak leśna ściółka latem.
Mattias nie słyszał zbliżających się kroków. Przybyły usiadł na jednym z palików podtrzymujących
deski nabrzeża. Kretę miał za plecami. Mrużąc oczy, obserwował morze przed sobą.
- To szaleńcze uczucie móc znowu widzieć - oznajmił cicho. - Codziennie rano budzę się bliski paniki.
Zawsze jestem pewien, że to tylko głupie marzenie, i muszę sam siebie nakłaniać do otwarcia oczu.
Wciąż ledwo jestem w stanie to zrobić. Wciąż jestem przekonany, że wszystko wokół mnie jest
czarne, że nadal jestem ślepy... - Głęboko wciągnął powietrze: - Nawet kiedy zamykam oczy w
kopalni i potem znowu je otwieram, to wiem, że nadal jestem ślepy. Nie mogę uwierzyć, że to
ciemność we wnętrzu góry.
- Ale najwyraźniej tutaj przyszedłeś - stwierdził Mattias. - Więc albo cholernie dobrze znasz drogę,
alboś ją po prostu widział...
Ole roześmiał się, Mattias zmrużył oczy, najchętniej zasłoniłby uszy rękami, gdyby to nie wyglądało
tak głupio. Śmiech Olego przypominał śmiech Rozy.
- Nie zatrzymałbyś jej tutaj, nawet gdybyś się z nią ożenił - powiedział Ole z wielkim przekonaniem.
Niemal zimno, uznał Mattias. - Ona zdecydowała się na długo przedtem, zanim ty zauważyłeś Raissę.
To nie twoja wina, Mattias, ojczulku! Bo tak właśnie myślisz, prawda? Że to twoja wina?

background image

Tak z pewnością było.
- Pewnie nigdy ci nie powiedziała, jakiego rodzaju usługi spełniała u inżynierostrwa?
Mattias nie znosił tego, co takie pytania przywodziły mu na pamięć, i nie lubił, żeby Ole zmuszał go
do takich myśli na temat Rozy. Przy tym miał wrażenie, że Ole robi to naumyślnie.
- Ty chyba nie zuważyłeś, Mattias, że Roza zawsze jest tym, czym ludzie chcą ją widzieć. Ma do tego
prawdziwy talent.
- Roza była moją przyjaciółką - powiedział Mattias.
- Kochanką - sprostował Ole. - Ja mam cholernie dobry słuch, bracie. Wystarczająco długo leżałem z
wami przez ścianę, żeby wiedzieć, co się między wami działo.
- Kochanką - powtórzył Mattias niechętnie, jakby to słowo miało dla niego nieprzyjemny dźwięk. - I
była mi równa.
Ole potrząsał swoją blond głową. Chłopięcy uśmiech rozjaśnił mu twarz, wyglądał teraz znacznie
młodziej niż na te osiemnaście lat, które miał. Był zbyt urodziwy, by mieć rysy mężczyzny, i chyba
upływ czasu tego nie zmieni.
- Tak, była - potwierdził Ole z wielką pewnością. -Od chwili, gdy stwierdziła, że taką chcesz ją
widzieć. Roza się podlizuje. Niczym bezpański pies to ona wybiera sobie ludzi. I zrobi wszystko, co
trzeba, by otrzymać pieszczotę, bo tylko to pozwala jej przeżyć. Staje się więc taka, jak ludzie chcą,
żeby była. Toteż nie mogę ci powiedzieć, jaka jest moja siostra. Nie mógłbym przysiąc, że widziałem
wszystkie strony jej osobowości. A widziałem ich wiele. Myślę, że ja znam ją najlepiej. Tobie
zaczynają się szklić oczy, kiedy myślisz o tej Rozie, którą miałeś. I nic w tym dziwnego, bracie,
musisz przecież tęsknić za tym, co sam stwo-


background image

rzyłeś. Ona nie była bardziej szczera, bardziej sobą przy tobie niż przy kimkolwiek innym. Ona była
po prostu twoim marzeniem o niej.
Słowa Olego brzmiały aż nadto rozsądnie. Mattias nie chciał dać się temu zwieść. Ale to zapadało w
serce. Te twierdzenia można było przyjąć i uznać.
- No to jaką służącą była u Warrenów? - spytał ochryple i nagle zobaczył przed sobą twarz wytworne-
go brata Margaret Warren. Wiedział, że w tym było coś złego, a teraz Ole potwierdza jego
przypuszczenia!
Ole nie był zbyt delikatny, kiedy ubierał w słowa to, co naprawdę myślał o wyznaniu, jakie Roza dość
niechętnie mu uczyniła tuż przed swoim wyjazdem:
- Oni użyli jej do rozrodu.
Trzeba czasu, żeby coś takiego pojąć. Mattias nie chciał rozumieć. To zbyt obrzydliwe, żeby mogło
być prawdą, ale zacięta twarz Olego świadczyła o czym innym. Brat Rozy odgarnął swoje trochę
przydługie włosy z twarzy, wsunął je za uszy, przez co jego młodziutka twarz stała się jeszcze bardziej
bezbronna. Wyglądał teraz jak niebieskooki anioł, nie powinien roznosić takich wiadomości. Nie
powinien w ogóle znać tego rodzaju słów.
Obraz chudej, niemal diabelskiej twarzy Maxwella Harta zniknął ze wspomnień Mattiasa.
W to miejsce pojawiła się inna twarz.
Ostre, niemal kanciaste rysy Davida Warrena. Jego koleżeński, ale jakby krzywy uśmiech, brązowe
oczy z wyrazem wesołości. David Warren i jego żona, owa dama, która oczarowała całą Kopalnię
swoimi dziecięcymi oczyma i pełną ufności twarzą, tym nieśmiałym uśmiechem i chmurą miodowego
koloru loków otaczających jej drobną buzię w kształcie serca.
David i Margaret Warrenowie.
- To nie drobna pani inżynierowa oczekuje dziecka

background image

- powiedział Ole, kiedy stwierdził, że jego poprzednie słowa zapadły Mattiasowi w serce. - Straciła
pierwsze, coś tam było nie tak. Roza nie mówiła, co. Nie mówiła też, że stało się coś złego, ale ja
wiem. Ja też wiem to i owo.
Ole uśmiechnął się, szczerze, jak to on, i na jego twarzy pojawił się ten wyraz, który Mattias już
przedtem u niego widział, na długo zanim sam poznał Rozę Samuelsdatter. Z czasów, kiedy Ole
Samuelsen uganiał się za dziewczynami, zabawą i bójkami, z czasów, kiedy był równy Jensowi
Haldorsenowi i kiedy tak naprawdę zajmował się tylko sobą. Ten wyraz, który mówił, że każdy
powinien myśleć przede wszystkim o sobie.
- Inżynier powinien mieć dziecko. Krew powinna zostać przekazana następnemu pokoleniu. Za
wszelką cenę.
- Jak ona może się godzić na coś takiego? - spytał Mattias, mając na myśli Rozę.
- O ile dobrze zrozumiałem, to ona sama, znaczy inżynierowa, wymyśliła całą historię. I przekonała
Rozę.
Obaj milczeli. Obaj myśleli o tym, co Ole powiedział na temat swojej siostry. O obrazie, który malo-
wał niezbyt ładnymi kreskami.
- A zatem Roza jest w ciąży? - spytał Mattias. Ole skinął głową.
- Tak powiedziała.
- Kiedy się spodziewa?
- Mówiła, że na przedwiośniu.
Mattias zagryzł zęby tak mocno, że zabolały go szczęki. Zaciśniętą pięścią tłukł w deski kei, ale to nic
nie pomogło. Poocierał skórę na palcach, to wszystko.
- To może być moje dziecko - warknął w końcu. Ole machnął ręką.
- To może być moje dziecko, Ole!

background image

- Słyszę, co mówisz, ale wyglądało na to, że ona tak nie uważa. Nie wspomniała o tobie ani słowem.
Powiedziała, że to jego. Inżyniera Warrena.
Mattias nie chciał myśleć, w jaki to sposób dziecko Rozy może być też dzieckiem inżyniera Warrena.
Mimo to wystarczyło, że przymknął powieki, a wszystko ukazywało mu się dokładnie. Nigdy nie był
zazdrosny. Roza miała przecież tylu mężczyzn, ale on nigdy nie pozwolił sobie, by myśl o
którymkolwiek z nich go dręczyła. Nawet wtedy, kiedy była dla niego ważniejsza niż własne życie.
Teraz ma Raissę, ślubował, że będzie ją szanował i kochał, że zostanie z nią, dopóki śmierć ich nie
rozdzieli, i oto teraz najczarniejsza zazdrość wkradła się do jego duszy i doprowadzała go do
szaleństwa.
- Więc ona zamierza sprzedać to dziecko? - spytał ochryple.
- Raczej oddać - poprawił Ole, a jego sztywny uśmiech świadczył wymownie, co myśli o takim postę-
powaniu. - Ja też nie rozumiem, jak ona może. Po tym, co się stało z Synneve.
Mattias pamiętał, z jakim rozgorączkowaniem Roza zapewniała go, że nigdy więcej nie powiększy
liczby aniołków. Musiała więc zmienić przekonania i całkiem świadomie wdała się w handel, którego
sensu Mattias nie był w stanie pojąć. Czuł, jak narasta w nim gniew. W Kopalni był tylko jeden
człowiek, przeciwko któremu mógł ten gniew skierować. Zdecydowanie wstał i skierował wzrok na
brata Rozy.
- I ty pozwoliłeś jej to zrobić? - spytał ze złością. -Chociaż o wszystkim wiedziałeś, pozwoliłeś Rozie,
swojej siostrze, wyjechać z tą chorą na głowę angielską babą i jej bratem?
- Powiedz mi, w jaki sposób mogłem ją zatrzymać? - burknął Ole wzburzony i nadal siedział na
nabrzeżu.

background image

Wcale się nie przestraszył, że Mattias się na niego zamierza. Ole zawinął rękawy swetra aż po łokcie,
stopy opierał o jeden z palików na nabrzeżu, dłonie położył na kolanach. Usta się uśmiechały, choć
niebieskie oczy pozostały poważne.
- Powinieneś był opowiedzieć mi o wszystkim wcześniej.
Ole potrząsał głową.
- Ona mnie prosiła, żebym milczał. Nie chciała, byś zrobił coś głupiego. W przeciwieństwie do ciebie,
Mattias, mój przyjacielu, Roza martwi się, by to, co istnieje między tobą i Raissą, przetrwało. Roza ma
nadzieję, że ułoży ci się z żoną, chłopcze!
- Ja sobie pogadam z tym draniem! - zawołał Mattias i odwrócił się od Olego. Gniewnie zaciskał
pięści. Musiał w coś, najlepiej w kogoś uderzyć. Chciał czuć opór. Nie martwego kantu nabrzeża, lecz
żywej, ciepłej szczęki i Mattias dobrze wiedział, do kogo powinna należeć.
- Zatłukę tego diabła na śmierć!
Ole go nie powstrzymywał. Siedział wciąż tam gdzie przedtem i patrzył, jak Mattias biegnie po
nabrzeżu, wybiega na drogę prowadzącą ku siedzibom kopalnianych funkcjonariuszy. Ole znał
Mattiasa bardzo długo, nigdy jednak nie widział go w takim gniewie. I nie miał ochoty być świadkiem
tego, co się wydarzy. Nie trzeba było specjalnych zdolności przewidywania, by wiedzieć, że nie
będzie to nic przyjemnego. Ole postanowił więc, że powinien raczej skierować się ku domowi.
To by też ucieszyło Liisę. Ona się co prawda nie skarży, ale słychać żal w jej głosie za każdym razem,
gdy go pyta, dokąd idzie i kiedy wróci.
Ole nie oczekiwał, że Liisa zrozumie, jaka to wariacka przyjemność móc chodzić, gdzie się chce. Móc
w każdej chwili wyjść z domu i nie być od nikogo


background image

zależnym. Nie oczekiwał, że ona zrozumie tę straszną bezradność, jaką w sobie nosił od chwili, gdy
stracił wzrok i stał się człowiekiem pozbawionym świata, w którym mógłby się poruszać.
Musiał czasem wyjść z domu. Musiał stawać gdzieś sam, z szeroko otwartymi oczyma, i patrzeć.
Musiał czuć wiatr, widzieć słońce, chłonąć zapach łąki pełnej kwiatów i lasu. Słonej, morskiej wody i
smoły na nabrzeżu. Czuć zapach ludzi trochę odmiennych od tych, którzy otaczają go w Samuelsborg.
Dom był pod wieloma względami jego więzieniem. Teraz mógł swobodnie z niego wychodzić. I on
musiał wychodzić. Tego wszystkiego nie mógł jednak powiedzieć Liisie, bo ona by natychmiast
pojęła tę przepełniającą go, łapczywą potrzebę wolności. Liisa by nawet okiem nie mrugnęła. Ona
natychmiast by się pogodziła z tą prawdą, że on od czasu do czasu musi też odejść od niej.
Ole nie mógł powiedzieć swojej żonie, że są chwile, długie chwile, kiedy jej nie potrzebuje. Ze są
godziny, których by nie chciał z nią dzielić. Był jej tyle winien. Ma wielki dług do spłacenia, zanim
pokaże Liisie choćby maleńki fragment tej prawdy, jaka trwa w jego myślach.
- Mam nadzieję, że połamiesz wszystkie gnaty w jego przeklętym ciele - mruczał Ole, idąc ku domowi
i rozmyślając o Mattiasie. - Powinienem ci pomóc, bracie, ale muszę się trzymać na uboczu. To by
mogło być zbyt kosztowne, a ja mam żonę na utrzymaniu...
Mattias też miał żonę. Ole zdawał sobie z tego sprawę jaśniej niż sam Mattias, ale nie żałował, że
powiedział mu prawdę.
Bo Ole był przede wszystkim lojalny wobec swoich. Oczywiście, obiecał Rozie, że pary z ust nie
puści, nie wierzył jednak, że ona by mu cokolwiek powiedziała,

background image

gdyby nie pragnęła, by złamał obietnicę i powtórzył wszystko właśnie Mattiasowi.
Ole był raczej pewien, że jedynym powodem, dla którego Roza powiedziała mu cokolwiek, było to, że
prawda dotrze do Mattiasa. Sama natomiast powiedzieć mu nie mogła. A teraz, kiedy Mattias się
ożenił, nie mogła też zostawić mu listu. Mimo wszystko znalazła sposób. Roza jest cholernie
przebiegła i sprytna. Zawsze taka była.
Nucił sobie w drodze do domu. To jedna z piosenek ojca. Jedna z tych, które nie miały słów. Wielki
Samuel posługiwał się tylko melodiami. Słowa pozostawały gdzieś w jego pamięci, ale nie
znajdowały drogi na zewnątrz. A teraz wszystko przepadło.
Mattias nie zrobił nic, by stłumić gniew. Zanim odnalazł Davida Warrena, złość rozrosła się w nim
tak, że w każdej chwili mogła go zalać niczym lawina i naprawdę nie było już żadnej możliwości, by
ją powstrzymać.
Warrena nie było w domu. Mattias długo się dobijał do frontowych drzwi, ale nie otrzymał
odpowiedzi. Uznał więc, że inżynier musi być w biurze albo poszedł gdzieś z wizytą. Spróbował
zatem w biurze.
David nie był sam. Dwóch innych Anglików pochylało się wraz z nim nad jakimiś papierami. Palce
biegały po szkicach kopalni, panowie pogrążeni byli w dyskusji.
Mattias gwałtownie otworzył drzwi. Z rozmachem uderzył nimi w ścianę, a sam zatrzymał się na
progu. Wyglądał jak rosły, szczupły, mroczny anioł zemsty, kiedy tak stał z podniesioną brodą,
wspierając się obiema rękami o futrynę drzwi.
- O co chodzi? - spytał któryś z Anglików, ledwie spoglądając na Mattiasa. W każdym razie nie
udzielił mu zainteresowania. Mattias był dla niego jeszcze zwy-


background image

czajną twarzą, jedną z tych licznych postaci, które wchodzą do wnętrza góry rano i wychodzą
wieczorem.
- Szukam Davida Warrena - powiedział Mattias głośno, z naciskiem na poszczególne słowa.
Inżynier Warren wyprostował się nad papierami. Rozluźnił krawat i nie wyglądał teraz jak jakiś gryzi-
piórek. Miał twarz robotnika. Mattias nie dostrzegał żadnej bladości w swoim przeciwniku i to go
irytowało. Byłoby lepiej, gdyby Mr Warren był kluchą ciasta, którą on mógłby się pod każdym
względem brzydzić.
Ale David Warren wyglądał jak mężczyzna, inżynier czy nie. Miał twarz, ciało i pięści mężczyzny.
Mógłby być jednym z tutejszych! Wiedza, z jakim to przeciwnikiem ma do czynienia, sprawiała mu
ból.
- Davidzie Warren, ty diabelski pomiocie! - syknął Mattias i uśmiechał się tak, że oczy zmieniły się w
szparki. - Wyjdź na dwór, żebym mógł wycisnąć z ciebie to twoje gówniane życie, ty zakało!
Mattias zdołał przynajmniej sprawić, że wszyscy zwrócili na niego uwagę. Binokle połyskiwały przed
oczyma najstarszego z mężczyzn. Wszyscy milczeli. Jakby żaden z nich nie zamierzał wciągnąć
powietrza i dać odprawy napastnikowi.
- Zresztą nie wziąłbym ani szylinga za rozłożenie cię tutaj - mówił dalej Mattias, wciąż z tym swoim
uśmieszkiem. - Wcale się nie boję twoich towarzyszy, mister. Mogę was powalić wszystkich trzech
jedną ręką...
- O co chodzi, David?
David Warren chwycił kurtkę. Uśmiechał się porozumiewawczo do swoich kolegów.
- To taki żart - zapewnił, patrząc spod oka na Mattiasa i próbując uspokoić tamtych, którzy jakoś nie
dostrzegali nic śmiesznego w tym jakoby żarcie.
Żadnemu z nich nie przychodziło do głowy, że inżynier Warren jest takim dowcipnym człowiekiem,

background image

żaden też nie wiedział, że jego piękna, młoda żona straciła dziecko.
David bardzo się o nią tego dnia martwił, bo właśnie dzisiaj rozpoczęła długą i pełną trudów podróż
morską do domu w Anglii, gdzie miało się urodzić ich nowe dziecko.
- Zaraz to załatwię - mówił dalej David, stając przed Mattiasem. - Zaczekaj! - poprosił niemal
bezgłośnie. -Nie tutaj!
- Boisz się, że sprawa się wyda? - syknął Mattias przez zęby, mówił jednak i on tak cicho, że tamci
dwaj mogli słyszeć tylko fragmenty jego słów.
- Ja nie wiem, po co do mnie przychodzisz - rzekł David Warren pośpiesznie, spoglądając na Mattiasa
przez ramię. Dosłownie starał się zaczarować go, by spełnił jego błagania, by Warren nie musiał padać
przed nim na kolana. - Nie wiem, o co chodzi, ale załatwmy to gdzie indziej!
Mattias roześmiał się nieprzyjemnie i oderwał jedną rękę od futryny. Obrócił się, teraz plecami opierał
się o drzwi tak, by inżynier mógł przejść. To był też jeden ze sposobów sprawdzenia odwagi tamtego.
David Warren nawet nie mrugnął, kiedy mijał Mattiasa. Po drodze z biura do swojego domu nie
obejrzał się ani razu. Szedł parę metrów przed Mattiasem, słyszał kroki tamtego, czuł jego obecność,
ale nie dał się przestraszyć, nie pozwolił, by go to złamało. Jeśli Mattias chce mu coś zrobić, będzie
musiał poszukać innego sposobu. Davida nie można strachem zapędzić w kozi róg.
- O czym chcesz ze mną rozmawiać? - spytał, gdy tylko znaleźli się w kuchni budynku, który nazywał
swoim domem, a który zrobił się taki pusty bez Margaret.
... bez Rozy...
- Myślę, że sam wiesz, ty łobuzie! - krzyknął Mattias z nadzieją, że tamten go rozumie. Bo nazywać



background image

Anglika diabłem to zbyt uprzejme, zbyt słabe. - Przychodzę, żeby ci powiedzieć, co myślę o twoim
postępowaniu wobec Rozy.
David ściągał kurtkę, ale nie spuszczał wzroku z przeciwnika. Serce tłukło mu się w piersiach jak sza-
lone. Bił się z rówieśnikami jako chłopiec i przeważnie wygrywał. Jego rodzina nie była aż tak
elegancka, żeby ich syn nie mógł uczestniczyć w prawdziwych bójkach.
Kiedy dorósł, David nie tęsknił za tamtymi czasami, teraz naprawdę już mu nie wypadało. Ale też nie
uważał, że zapomniał, jak się to robi.
- Nigdy nie zrobiłem Rozie nic, czego by sobie nie życzyła - powiedział David Warren i jeden kącik
warg uniósł się w górę, jakby w szyderczym uśmiechu.
Ten uśmieszek właśnie sprawił, że Mattias zapomniał o bożym świecie. Głos rozsądku zamilkł osta-
tecznie, Mattias runął na inżyniera.
Zaciśnięta pięść lekko tylko musnęła szczękę przeciwnika. David był zwinny i szybki, dostrzegł cios
wystarczająco wcześnie, by uskoczyć. Pięść Mattiasa trafiła w ścianę, aż zadudniło. Prawie tego nie
zauważył. Sumienie mniej go dręczyło, skoro przekonał się, że inżynier nie jest tylko bezbronnym
słabeuszem. Mattias wiedział, że nie musi się już hamować. Mógł wykorzystywać wszystkie siły,
stosować wszelkie uniki i podstępne manewry, jakich się nauczył.
Mniej więcej w połowie bójki David przestał się tylko bronić. Nie wiedział, kiedy wszystko się zlało
w jedno, stało się jednym ciągiem ataków, nienawistnych słów i ciosów. Mattias wyładowywał swój
gniew, a David wykrzykiwał swoje, mówił, jak to było z nim i Rozą. Pokazywał Mattiasowi jej inne
strony. Krzyczał też coś o dawniejszych kochankach Rozy. David nie tylko pragnął uniknąć porażki w
tej walce, robił co

background image

mógł, by tamtego zmasakrować. Chciał tego. Chciał zrobić mu krzywdę. Chciał stłuc go tak, by
tamten nie mógł się ruszyć.
Chciał go zabić.
... Roza w ramionach Mattiasa...
- Ona mnie chciała, zachęcała mnie - wysyczał i z całej siły zdzielił Mattiasa pięścią w żołądek.
Górnik skulił się z bólu, więc David nie wymierzył kolejnego ciosu. Zamiast tego powiedział:
- I ja zachęcałem ją. Ona czerpała z tego radość. Roza obiecała mi dziecko!
- Roza wcale nie chciała mieć więcej dzieci! - warknął Mattias przez zaciśnięte zęby.
Był zaślepiony, nie potrafiłby teraz okazać przeciwnikowi łaski. Nie chciał nad sobą panować.
Uderzył, choć dobrze widział, że David Warren traci równowagę. Uderzył jeszcze raz, kiedy tamten
już padał. I uderzał, kiedy przeciwnik na pół leżał oparty o ścianę. Uderzał, kiedy David unosił ręce,
żeby się zasłonić. Mattias bił i bił, kiedy David leżał na podłodze i nie był w stanie nawet oka
otworzyć.
Usłyszał, że gdzieś poza nim trzasnęły drzwi. Poczuł, że czyjeś ręce ujmują go pod pachy, unoszą w
górę i odciągają od inżyniera, który leżał na kuchennej podłodze nieruchomy i zakrwawiony jak
siekany kotlet.
Rywal Mattiasa miał rozkwaszone wargi, obitą twarz. Po szyderczym uśmiechu nie został nawet ślad.
Usta próbowały się poruszyć, ale tp nie było łatwe przy takim obrzęku. Dolna warga powiększyła się
co najmniej dwukrotnie, ciekła z niej krew.
Mattias wyrwał się trzymającym go dwóm Anglikom. Wystarczyło, że się mocniej szarpnął, a obaj
odskoczyli od niego i od jego groźnych, zakrwawionych pięści. Mattias spoglądał na nich z
obrzydzeniem. To były jednak straszne gryzipiórki!

background image

- Ja wiem, kim ty jesteś, Mattiasie Mattiassen! - wykrztusił jeden z białorękich urzędników. - Po tym,
co się tutaj stało, nie musisz się już więcej fatygować do pracy w kopalni. Przekroczyłeś wszelkie
granice. Tutaj, w Kopalni, Mattiassen, nie ma dla ciebie miejsca! Nie potrzeba nam awanturników,
kiedy tuziny innych czekają na każde zajęcie. Nie życzymy sobie twojej obecności w Kâfjorden!
- Dużo mnie to obchodzi! - warknął Mattias, wzruszając ramionami. Wiedział, że tamci nie odważą się
go tknąć. Trzymał ich na dystans groźnym spojrzeniem. Właściwie to mógłby się z nich śmiać, gdyby
jeszcze zachował zdolność i chęć do żartów. Spojrzał w dół, na Davida Warrena.
- Ona obiecała mi syna, Mattias - wyszeptał David. - Syna...
I Mattias słyszał wyraźnie szyderstwo zawarte w tym słowie, choć śmiechu na ustach tamtego nie
widział. Odwrócił się na pięcie i wyszedł na dwór. Wieczorny blask był czerwony. Jaskrawoczerwony
niczym kwiat wierzbówki. Chociaż wierzbówka wciąż miała tylko pąki. Musi nadejść lipiec, by
rozwinęła kwiaty.
„Ona obiecała mi syna"! - dźwięczał mu w uszach głos inżyniera i Mattias przyłapał się na tym, że mu
wierzy. Roza z pewnością tak zrobiła. Bez wątpienia dała mu taką obietnicę.
Mattias nie chciał wracać do domu. Raissa chyba już wyszła z jadłodajni i pewnie na niego czeka. Ale
on nie byłby w stanie teraz się z nią spotkać. Zamiast tego wspiął się więc na zbocze góry i znalazł
jedno z tych miejsc, które Roza tak lubiła. Oparł się plecami o skałę i drżał w nocnym chłodzie, a jego
wzrok błądził po wodach fiordu. Próbował przejrzeć na wylot góry, ale mu się to nie udawało.
... nie jest w stanie do niej dotrzeć...

background image

- Czy to mojego syna mu obiecałaś? - spytał wiatru, ale Roza była już tak daleko stąd, że żaden wiatr
nie mógł jej zanieść tych słów.


Rozdział 3
- Co ty, do cholery, wyprawiasz?
Raissa nie potrzebowała wiele czasu, by przyprzeć Mattiasa do muru. Jeszcze dobrze nie przekroczył
progu, a ona już stała z wycelowanym w niego, palcem, a lodowato niebieskie oczy zdawały się
przenikać go na wylot. Nikt nie potrafiłby kłamać pod tym wzrokiem.
Mattias pochylił głowę i zobaczył, ile guzików mu się urwało, zdał sobie sprawę, że nie będzie ich
można odzyskać. Wiedział, że jedno jego oko wkrótce całkiem zapuchnie i że jego gęba będzie się
długo mienić wszelkimi kolorami, od wątrobianej czerwieni po zielonkawą żółć. Czuł pieczenie
poocieranej skóry na rękach. Rany wciąż jeszcze nie przestały krwawić. Całymi dniami będzie go to
boleć. Naprawdę nie wyglądał pięknie i przecież nie mógł jej zapewniać, że zbierał kwiaty na
wzgórzach, czołgał się po ziemi i stąd to wszystko.
- Biłeś się, prawda? Dorosły chłop, a zachowuje się jak smarkacz!
Mattias stał z głową opartą o ścianę i unikał jej spojrzenia. Wszystkie kobiety, do których Mattias
kiedykolwiek odczuwał choćby odrobinę ciepła, miały właśnie takie oczy, które przewiercają
człowieka na wylot, wydzierają z niego duszę z taką samą łatwością, jak rybacy nad fiordem
wyciągają z wody sieci pełne ryb.




background image

- No tak, trochę oberwałem - przyznał i zastanawiał się, czy może szczerze wyznać całą prawdę.
Kiedy dostali te pokoje, Raissa zachowywała się jak mała dziewczynka. Pamięta jej radosny głos,
pamięta taneczny krok, którym przemierzała mieszkanie, i z jakim przejęciem opowiadała mu, gdzie
co postawią. Mieli tylko dwie izby, nie więcej, ale to był dom i miał drzwi, które można było zamknąć
od wewnątrz. To oni mieli klucz, byli jego współwłaścicielami. Jednak to Kopalnia posiadała i dom, i
pokoje i tylko pracujący w Kopalni mieli prawo się o nie ubiegać.
- Miałem nieszczęście pobić jednego faceta.
- Ach, tak? - powiedziała, ujmując się pod boki. Raissa nie zdążyła jeszcze nawet zdjąć kuchennego
fartucha, choć Mattias wiedział, że wróciła do domu dawno temu. Musiała więc krążyć od drzwi do
okna, zastanawiając się, gdzie on się podział. Musiała czekać. Głos wewnętrzny mówił mu, że sobie
na to nie zasłużył.
- Jednego z inżynierów - dodał, wiedząc, że za taki czyn nie powinien oczekiwać łaski. W tym
wypadku karę będzie się z pewnością mierzyć na długie dni. W ten sposób kobiety karzą swoich
mężów, którzy pozwolili sobie na zbyt wiele.
- Kogo? - spytała. A po nacisku, jaki Mattias zauważył w słowach młodej żony, zrozumiał, że Raissa
ma swoje podejrzenia.
Lekko poruszył jednym kącikiem warg na wypadek, gdyby jego szeroki uśmiech miał na nią działać
również dzisiaj, ale wiara w to opuściła go natychmiast, gdy tylko żona uniosła jedną brew wysoko,
niczym strzałę. Ona nie dostrzegła żadnego uśmiechu, tylko ruch warg, Mattias uznał, że nie czas teraz
na takie próby.
Trzymała ręce złożone na piersiach, a kark miała wyprostowany jak królowa. Dosłownie wygięty w
tył.

background image

Gdyby była rosyjską carycą, to w tej pozycji korona spadłaby jej z głowy. Mattias powiedział to w
nadziei na odroczenie, ale Raissa nie dostrzegła w jego słowach nic śmiesznego.
- To był David Warren, prawda? - spytała słodziutkim głosem. Po prostu miód spływał z jej ust i
Mattias pewnie dałby się oszukać, gdyby był głupszy. On jednak dobrze wiedział, że nie ma takich
kłamstw, które by mogły zwieść Raissę.
- Tak jest, David Warren - przyznał i natychmiast tego pożałował.
- Ten sam inżynier Warren, u którego służyła Roza Samuelsdatter?
- Właśnie.
- To był przypadek?
- Nie całkiem.
Teraz Raissa uniosła obie brwi, a jej nieustanne krążenie po kuchni powiedziało Mattiasowi, że będzie
potrzebował bardzo poważnych wyjaśnień, żeby tę noc mógł spędzić w objęciach żony. Właściwie
powinien się przygotowywać na spanie pod kocem, na sienniku rozłożonym przy piecu w kuchni. Na
nic więcej z pewnością nie zasłużył.
- Miałem swoje powody - powiedział.
- Odważę się zgadywać, że te powody miały związek z Rozą Samuelsdatter.
- W pewnym sensie tak - przyznał Mattias, który nie miał ochoty kłamać przed Raissą.
Zresztą szczerze wierzył, że w żadnym razie Raissy nie zdradził. Nigdy i teraz też nie. Próbował
skończyć swoje sprawy z Rozą tak, by naprawdę mógł iść naprzód, naprawdę układać sobie życie z
Raissą. W jakimś sensie robił to również dla niej. Domyślał się jednak, że ona raczej nie zechce tak na
to spojrzeć. Dlatego o tym aspekcie sprawy jej nie wspominał.


background image

- No i? - spytała Raissa, a Mattias słyszał teraz trzask lodu przy wielkim mrozie, kiedy jakby gęstnieje,
robi się jeszcze masywniejszy, wchłania resztki wody, pozostałe jeszcze na dnie.
- To są powody, o których wolałbym nie mówić -odpowiedział Mattias, bo nie chciał jej do tego
mieszać.
Nie chciał łączyć ze sobą Rozy i Raissy. Zresztą tajemnica Rozy to coś, o czym on nie powinien
wiedzieć. Roza zwierzyła się swemu bratu, a to, że Ole powtórzył wszystko Mattiasowi, nie daje mu
prawa rozpowiadania o tym na prawo i lewo.
- Bijesz się z jednym z inżynierów z powodu Rozy? Przychodzisz do domu w ubraniu w strzępach i z
zapuchniętymi oczyma, ręce ci krwawią i to wszystko z jej powodu? Z powodu Rozy?
- Tak by to można powiedzieć...
- Ale nie chcesz mi wyjaśnić, co się za tym kryje? Mattias głęboko wciągnął powietrze i stwierdził, że
Raissa ma rację: rzeczywiście przyszedł do domu w ubraniu w strzępach. To nie tylko oderwane
guziki. Wszystko podarte, rękaw od koszuli wyrwany, więc jeszcze żona będzie miała dodatkową
robotę. Bo to przecież żony reperują ubrania mężów. No, a to niesprawiedliwe w stosunku do Raissy.
Gdyby miało być sprawiedliwie, to Roza powinna naprawić jego ubranie. Przyszyć nowe guziki. I
Mattias wiedział, że Roza zrobiłaby to pięknie. Roza potrafi szyć tak, że niczego nie widać. Zna takie
drobniutkie ściegi, że trudno dostrzec nitkę.
Kobiety gadały, że przy szyciu także Roza posługuje się czarami. Że przędzie swoje nici z bagiennej
wełnianki lub z pajęczyny, a najpewniej łączy jedno z drugim. W każdym razie jej nici są równie
niewidoczne jak poranna mgiełka nad mokradłami w czasie, gdy

background image

dojrzewają maliny, mgiełka, która przy lada podmuchu unosi się w górę i rozpływa, zostaje po niej
tylko surowe, wilgotne powietrze, osiadające na twojej skórze.
Roza jednak długo nie będzie szyć nic dla nikogo w Kopalni. Roza znajduje się na morzu, w drodze na
zachód, na pokładzie „Lily of the Valley". Płynie do Walii, by tam urodzić dziecko, które nosi. Płynie
do Walii, by spełnić obietnicę daną Davidowi Warrenowi.
Roza w ramionach inżyniera Warrena...
Głos Davida, który z przekonaniem mówi, że Roza została przez niego zwabiona...
- Czy ty jej w jakiś sposób broniłeś? - spytała Rais-sa tym swoim głosem, w którym słychać było
tężejący lód.
On ją pomścił. A to nie to samo, co bronić. Ale nie mógł powiedzieć „nie". Choć „tak" nie było
bardziej prawdziwe niż „nie".
- Stłukłem inżyniera i zostałem wyrzucony - oznajmił, unosząc głowę. - Straciłem pracę - dodał,
podejrzewał bowiem, że Raissa może go nie zrozumieć. Ona myślała w innym języku.
Zaległa cisza. Mattias zastygł w oczekiwaniu. Wiedział, że zasłużył sobie na jej największy gniew,
pragnął jednak, by okazała mu wielkoduszność, by przyszła do niego, zarzuciła mu ramiona na szyję,
przesuwała swoje miękkie, pełne wargi po jego skórze.
Nic na świecie nie przyprawiało Mattiasa o takie szaleństwo, jak lekko suche wargi Raissy
przesuwające się po jego tęskniącej, spragnionej aż do bólu skórze. Raissa doprowadziła pocałunki do
rangi sztuki, uczyniła z nich coś, co należy chronić, a nie pozwalać im wypływać w czas, tak jak woda
wpływa do morza.
- To było z pewnością głupie tak się rzucać na inżyniera - zaczął Mattias przepraszającym tonem,
jakby ze śmiechem, w którym jednak nie było śladu rozbawie-

background image

nia, i pragnął swojemu głosowi nadać ton, który by świadczył, że on mimo wszystko jest małym
chłopcem, który zagubił się w świecie, i że potrzebuje wszelkiej pomocy, jaką mógłby otrzymać.
Najchętniej od niej.
- Chciałabym ci zaufać... - rzekła Raissa nieskończenie wolno, ale druga część zdania zawisła w
powietrzu, po prostu jej nie było, i to zaniepokoiło Mattiasa. Kiedy Raissa mówiła wolno, słychać było
wyraźnie, jak kaleczy język z fińska. Poza tym nigdy Mattias nie myślał, że ona jest Finką.
Zresztą granice są takie niewyraźne tutaj, na północy świata. Zimą zasypuje je śnieg. Poza tym, kto się
przygląda granicznym kamieniom? Kto pamięta, by chodzić innymi ścieżkami niż te, które różne
stopy wydeptywały przez setki lat?
Strumienie nie przejmują się, kiedy przychodzi im przekraczać narodowe granice. Wiatr się tym nie
przejmuje. Stada reniferów pasą się po obu stronach granic, które ktoś powytyczał na papierze, a
Mattias nie zna chyba nikogo, kto by miał mapę.
Śnieg kładzie się na granicach, słońce świeci po obu stronach. Wrzos nie rozdziela swoich korzeni,
choć jedne gałązki wyrastają po stronie norweskiej, a inne po fińskiej czy rosyjskiej. Granice zostały
stworzone przez ludzi, nie dla nich. Mattias nie zastanawiał się nad tym, że Raissa należy do innego
narodu. To Roza była obca...
- Ja bym ci wybaczyła, gdybyś nawet zabił samego dyrektora, Mattias, bo wtedy miałbyś inny powód.
Ale ty masakrujesz jakiegoś inżyniera z jej powodu, z powodu Rozy Samuelsdatter, którą ludzie
nazywają i czarownicą, i kurwą, i nie chcesz mi powiedzieć, dlaczego. Myślisz, że jutro w jadłodajni
nie poznam prawdziwego powodu? Dlaczego milczysz w sprawie, o której wszyscy wiedzą?

background image

Pot perlił mu się na czole. Czuł, że ręka odgarnia w tył włosy, choć nie zdawał sobie sprawy z tego, co
robi, dopóki nie zorientował się, że ma mokre palce. Od słonego potu rany na rękach zaczęły go piec.
- Te pokoje są związane z moją pracą - powiedział w napięciu.
Wzrok Mattiasa błądził po tych ścianach, których oboje z Raissą nie uczynili jeszcze swoją
własnością. Dla obojga wszystko wciąż było wielką nowością. Gładzili deski rękami, snuli jakieś
plany, ale nie zdążyli się rozgościć w tych pokojach na tyle, by zostawić tu własny ślad. Oboje
marzyli, żeby ułożyć sobie życie w tych ścianach z grubych, drewnianych bali. To coś całkiem innego
niż kamienne mury.
I mógłby to być ich dom. Tutaj Mattias czuł się odprężony i szczęśliwy, po raz pierwszy naprawdę coś
dzielił z drugim człowiekiem.
- Mamy to utracić, bo ty uważałeś za właściwe rzucić się z pięściami na inżyniera Warrena? - spytała
Raissa z niedowierzaniem i kręciła się na pięcie tak, by mogła oglądać cały pokój. - Ja mam stracić
dom dlatego, że ty okazałeś się takim cholernym głupcem, Mattias?
- Tak - bąknął. Bo w gruncie rzeczy nie miał nic innego do powiedzenia.
- Ja też tutaj mieszkam - oznajmiła. - Ja też pracuję w Kopalni!
Mattias nie znajdował odpowiedzi na pytanie, które mu zadała, choć nie zabrzmiało ono wcale jak
pytanie. A tego, co on myślał o sprawie, wolał jej nie przekazywać.
Raissa patrzyła na Mattiasa długo, bez słowa. Potem odwróciła się na pięcie i poszła do drugiej izby.
Zatrzasnęła za sobą drzwi, a Mattias nawet nie pomyślał, żeby pójść za nią. Domyślał się, że jego
sprawy mają




background image

się bardzo niedobrze, i nie chciał jeszcze pogarszać sytuacji.
Wciąż stał oparty o ścianę, kiedy ona znowu wyszła. Wciąż jeszcze nie zdjęła fartucha, ale upięte w
węzeł ciężkie, jasne włosy się rozsypały i spływały na plecy niczym letni deszcz. Zapakowała jego
rzeczy w skórzany worek, a to, co się nie zmieściło, w tobołek z prześcieradła. Mattias miał
wystarczająco dużo wyobraźni, żeby wiedzieć, co się tam znajduje.
- Nie chcę cię tu dłużej - oznajmiła Raissa krótko i z niechęcią. Ponownie skrzyżowała ręce na
piersiach i ukryła się za nimi jak za tarczą.
- Wyrzucasz mnie?
- Tak, Mattias! Masz cholerną rację - odparła stanowczo. - Robię to, zanim dyrekcja cię wyrzuci.
Napadłeś na Warrena, nie myśląc o mnie, więc teraz ja mogę zrobić to samo i nie przejmować się tobą,
Mattias!
- A co z nami? - spytał, ale nie zdobył się, by paść na kolana przed Raissą. Tak bardzo jeszcze się przed
nikim nie poniżył. Nawet przed nią.
- Co z nami? - powtórzyła Raissa.
- W ten sposób chcesz się mnie pozbyć? - spytał zachrypłym głosem. W tej chwili gotów był naprawdę
żałować zbyt pośpiesznego rzucenia się z pięściami na jednego z szefów.
- Czy to nie jest dobry sposób, by się pozbyć kłopotliwego małżonka? - spytała Raissa lekko. Zbyt
lekko.
Mattias westchnął. Nie było sensu jej odpowiadać. Ona by się natychmiast odcięła. W ostrych
słowach. Raniliby się nawzajem, a potem jeszcze trudniej byłoby wszystko załagodzić, trudniej
wyleczyć niż te jego poocierane dłonie.
Niepewnie pozbierał swoje rzeczy i wyszedł z domu Raissy, nawet się nie obejrzawszy. Było to dużo

background image

chłodniejsze pożegnanie niż z Rozą niedawno, ale Mat-tias zachował jeszcze dość rozsądku, by tego
żonie nie powiedzieć.
- I wcale nie chcę wiedzieć, dokąd pójdziesz! -krzyknęła za nim Raissa.
Mattias nie widział powodu, by jej odpowiedzieć, gdzie zamierza skierować kroki. Zresztą chyba nie
musiał tego robić. Istniało tylko jedno miejsce, do którego mógł się udać, i gdzie mógł prosić o dach
nad głową. Raissa dobrze wiedziała, co to za miejsce.
- Mielibyśmy odmówić ci schronienia? - spytała Lii-sa zatroskana i musiała wspiąć się na palce, by
obejrzeć dokładnie jego oko, które zapuchło już bardzo i mieniło się wieloma kolorami. - Powinieneś
był natychmiast położyć na tym świeże mięso - uznała.
- Nie mamy zbyt dużo świeżego mięsa, które wala się tu i tam - odparł Mattias z grymasem.
Dobrze było poddać się opiece Liisy, Mattias by kłamał, gdyby powiedział co innego. Pozwalał, by
położyła mu na całej twarzy okład z płótna umoczonego w lodowatej wodzie. Odczuł ulgę, mógł
odchylić głowę w tył i wchłaniać zapach drewna z tych ścian, które uważał za ściany swojego domu,
w tak niedawnym czasie, który już nie wróci.
- Nijak nie mogę jednak zrozumieć, dlaczego rzuciłeś na tego pięknego Anglika - westchnęła Liisa.
Ole i Mattias wymienili ponad jej plecami spojrzenia. Ole wolno kręcił głową.
- A więc twoim zdaniem on jest piękny? - drażnił się z nią Mattias. Jak dobrze było powiedzieć coś za-
bawnego, z czego można się śmiać. - Nie wiem, czy powtórzyłabyś to samo, gdybyś go teraz
zobaczyła. Wygląda dużo gorzej ode mnie, bo ja jestem i wyższy,





background image

i silniejszy. Ja całymi dniami tłukę kamienie, a on przekłada papiery. Od tego mięśnie nie rosną.
- Mimo wszystko jest piękny właśnie teraz - oznajmiła Liisa stanowczo. - Bo już nie przypomina
takiego grzecznego chłopczyka, raczej pewnie upadłego anioła. Podobnie jak ty, Mattias.
- Więc uważasz, że ja również jestem piękny? Liisa pchnęła go w pierś i trafiła w obolałe miejsce,
w które przed nią trafił też David Warren jedną z tych swoich rąk, co to zwykle przekładają papiery, a
nie walczą.
Mattias skrzywił się boleśnie.
- Zdaniem Liisy wszyscy są piękni - rzekł Ole cierpko. - W jej oczach tylko ja nie jestem piękny.
- Ty! - roześmiała się Liisa i rzuciła mu się w ramiona. - To ty najbardziej wyglądasz na grzecznego
chłopczyka, Ole Samuelsen!
Obejmowała go i całowała, przez chwilę tuliła twarz do jego skroni. Mattias widział, że Olego krępuje
to jej uwielbienie. Nagle zdał sobie sprawę, jaki Ole jest podobny do Rozy, i zaczął pośpiesznie
mrugać zdrowym okiem, by nie widzieć Rozy w twarzy jej brata.
- To chyba daje poczucie bezpieczeństwa taka wiedza, że ona nie wzięła cię dla urody, bracie! - powie-
dział z chichotem do Olego, który natychmiast przyłączył się do żartów. Śmiał się głośno, starał się
objąć Liisę, bo on też nie chciał rozmawiać o tym, dlaczego Mattias wdał się w bójkę z chlebodawcą
Rozy.
- To było z powodu Rozy, prawda? - Liisa nie dała się oszukać. Wymknęła się z ramion Olego i
znalazła miejsce obok Mattiasa, na ławce pod oknem. Stąd mogła widzieć ich obu. - Coś między nimi
było, no nie? Między inżynierem i Rozą?
- Dlaczego tak myślisz? - burknął Ole niechętnie. Ona spoglądała to na jednego, to na drugiego, a im

background image

dłużej im się przyglądała, tym większej nabierała pewności, że coś przed nią ukrywają. Było coś, o
czym oni obaj wiedzą, i Mattias, i jej mąż, ale każdy stara się trzymać język za zębami. Dosłownie
zaciskali wargi. Tylko jedna osoba na świecie mogła ich skłonić do takiego zachowania.
- Bo widziałam, jak on za nią chodził - odparła Liisa wolno, z wahaniem, jakby nie chciała wyjawić
czegoś mrocznego, co nosiła w sercu, choć bardzo nie chciała nawet o tym wiedzieć. - I widziałam ich
razem - ciągnęła. - Spojrzenia Rozy. Sposób, w jaki się poruszała, kiedy on był w pobliżu. Widziałam,
jak on się powstrzymywał, by jej nie dotknąć. Czułam, co się święci. Mój Boże, powietrze między
nimi drgało...
Spojrzała na Olego i spytała gwałtownie:
- A ty nigdy niczego nie zauważyłeś? Więcej widziałeś jako niewidomy niż teraz. Naprawdę nigdy nie
zauważyłeś, jakie ciężkie staje się powietrze, kiedy David Warren i Roza znajdują się w jednym
pokoju? Nigdy nie zwróciło twojej uwagi, jak oni siebie nawzajem unikają, a jednak zbliżają się coraz
bardziej właśnie dlatego?
- Być może - odparł Ole wymijająco.
- Czy próbujesz mi powiedzieć, że Roza... lubiła go? - rozległ się głos Mattiasa. Musiał głęboko
wciągnąć powietrze, zanim zadał to pytanie. Taka nierealna wydawała mu się cała sprawa.
- Oczywiście, że go lubiła! - wykrzyknęła Liisa, spoglądając na niego szeroko otwartymi oczyma. - A
co ty myślałeś? Że on ją zgwałcił?
Mattias nie wiedział, czy może wypowiedzieć słowo, które przychodziło mu na myśl. Uznał jednak,
że najlepiej będzie milczeć, bo również Liisa nie musiała poznać tajemnicy Rozy.
- Mężczyźni bywają czasami tacy głupi, że trudno

background image

to pojąć - westchnęła Liisa przejęta. - Spójrz no ty na siebie, mój przyjacielu! - poprosiła. - Piękny,
mroczny anioł. I spójrz na Davida Warrena! Jest wysoki i ciemny, milczący i chyba trochę
niebezpieczny. Nie tak bardzo się znowu różni od ciebie, Mattiasie Mattiassen...
- Piękny, mroczny aniele? - dokończył Mattias pytającym tonem.
Liisa wzruszyła ramionami:
- Roza, mój przyjacielu, lubi nieokiełznanych. Sama uroda nic dla niej nie znaczy. Przypomnij sobie
Pedera, on był za dobry. Roza poszukuje w mężczyznach tego, co mroczne. Znalazła to w Jensie. W
tobie też trochę. I myślę, że widziała coś w Warrenie.
Żaden z mężczyzn się nie odezwał.
- Czy oni byli kochankami? - spytała Liisa z ciekawością.
- Można chyba przypuszczać, że tak - westchnął Mattias. - I nie chcę już o tym gadać - dodał.
- I co teraz? - zastanawiał się Ole. - Straciłeś wszystko, bo jesteś jeszcze większym wariatem niż ja.
Zamierzasz coś z tego odzyskać?
- Czy ty też chciałbyś wyrzucić mnie z domu? - spytał Mattias z krzywym uśmieszkiem. W miarę
upływu czasu nawet uśmiech sprawiał mu ból.
- Masz u nas łóżko Pedera, dopóki będziesz sobie życzył - oznajmiła Liisa zdecydowanie.
- Tutaj też baba rządzi - burknął Ole, ale złagodził gniew Liisy swoim przepraszającym, błękitnym
spojrzeniem.
- Uważam, że powinieneś postarać się o miejsce po mnie w kopalni - rzekł Mattias poważnie. -
Zamiana nie powinna być specjalnie trudna. Tomas znowu zaczął się pocić ze strachu w
ciemnościach. Zawsze udawało mi się go uspokoić, kiedy ogarniała go panika,

background image

myślę, że ty byś szybciej niż inni zauważył, że znowu coś się z nim dzieje. Boję się o niego. Ci głupi
chłopi z brygady mogą go doprowadzić do szaleństwa, Ole...
Ole skinął głową. Zawsze, kiedy przychodziło co do czego, rozumiał powagę chwili. Choć uśmiech
nie schodził mu z warg, wcale nie wszystko było u niego żartem i prześmiewkami. Poza tym tyle
widział powodów do radości, od kiedy znowu odzyskał wzrok, od kiedy mógł sam chodzić po jasnych
ścieżkach.
Mattias odetchnął.
- Ja sam zawsze myślałem o niewielkiej drewnianej chacie w jakiejś żyznej dolinie. O kawałku ziemi
i koniu, którego mógłbym nazwać, jak bym chciał. Do tego może jakaś łódeczka, żeby czasem
wypłynąć na fiord. Myślałem, że może mógłbym kupić kawałek ziemi w dolinie Alta. Zbudować tam
mały domek. Może Raissa byłaby łagodniejsza, gdyby mąż mógł ją przenieść przez próg czegoś
więcej niż dwa pokoiki w górniczych barakach?
Liisa przyglądała mu się długo w milczeniu. W końcu poczochrała mu włosy.
- One, te twoje kobiety, wcale sobie na ciebie nie zasługują - powiedziała z wielkim przekonaniem. -
Ale - dodała z zastanowieniem - wcale też nie wiem, czy ty sobie zasłużyłeś na którąś z nich.
Mattias roześmiał się i objął ramieniem żonę Olego w pasie. Z błyskiem w zapuchniętym oku
powiedział żartobliwie:
- Jeśli Ole i ty, Liiso, któregoś dnia uznacie, że wam nie wyszło, to ja przyjmę cię z otwartymi
ramionami. Bo pewne jest w każdym razie jedno: że on nie zasłużył sobie na taką żonę jak ty!
- Otóż to! - wykrzyknęła Liisa. - To właśnie jest moje największe marzenie, żeby dzielić się tobą z
Raissą i tuzinem innych bab! Nie wyobrażaj sobie za wiele, Mat-


background image

tias! Bo w końcu nie jesteś żadnym mrocznym aniołem, jesteś zwyczajnym chłopem i masz w
spodniach to samo co wszyscy, nie ma tak znowu czym straszyć... Ole zachichotał:
- Kobiety są cięte w naszych stronach. Ale niektórzy z nas z nimi wytrzymują, niezależnie czy sobie
na nie zasłużyliśmy, czy nie. Może to ma coś wspólnego z tym, co one ukrywają pod spódnicami?
- Umyj sobie zęby mydłem po takich ordynarnych słowach! - zawołała Liisa, ale mówiła to ze
śmiechem.
Mattias przymknął oczy i siedział wśród ścian, które znał i w których czuł się bezpiecznie. Zapachy i
dźwięki, poczucie spokoju tutaj, w Samuelsborg, były prawdziwe.
... czuł, że jest w domu...
„... A gdzie ty jesteś teraz, Rozo? "


Rozdział 4
- Ty obrażasz mój ród. Nasz ród. Ściągasz hańbę na moją krew, kobieto!
- Ja żyję we własnym czasie. Nikt po mnie nie depcze. Nawet on.
- On jest sensem twojego życia, kobieto - powiedział mężczyzna, podchodząc bardzo blisko niej.
Dawniej ona by odskoczyła. Na początku próbowała się przed nim kryć, ale on ją zawsze znajdował.
Wtedy się go nie bała, domyślała się, dlaczego. On jej mówił, że był tutaj zawsze, na skraju
wszystkich jej snów, na progu, na którym rzeczywistość się zatrzymuje, jak długo ona istnieje.

background image

Był jej aniołem. Czuwał nad nią jak nad kosztownym skarbem.
- Ty jesteś nasza, należysz do nas, a on jest powodem, dla którego żyjesz.
Jego uśmiech był bezpieczny i zarazem przerażający. Miał słońce w oczach i uśmiechał się przelotnie
do wiatru. Mimo to budził poczucie bezpieczeństwa jak jakaś góra.
- Nie odrzucaj powodu swojego życia, kobieto! -przestrzegał niemal żałośnie. - Będziesz się czuła
samotna, jeśli pozwolisz mu zniknąć. Nastanie wokół ciebie pustka, a jesteś zbyt piękną kobietą na to,
by twoje źródła miały wyschnąć.
- Jesteś moim przedłużeniem - powiedział gorączkowo. - Jesteś moją jedyną kontynuacją! Lilie będą
zakwitać w miejscach, których dotykały twoje stopy! Ale nie możesz go od siebie odepchnąć, bo bez
niego jesteś niczym. Kwiaty pojawią się z jego nasienia. On jest powodem, dla którego żyjesz...
- Nigdy nie myślałem, że zobaczę, jak obrębiasz dziecięce ubranka, najdroższa siostro - uśmiechnął
się Maxwell, głaszcząc brodę. W ostatnich tygodniach często powtarzał ten gest. Zarost był wciąż
błyszczący, ale on bardzo się przejmował tym męskim atrybutem.
Margaret potrafiła nad sobą panować, nie powiedziała ani słowa. Postanowiła sobie, że brat może ule-
gać jakim zechce dziecinadom, by mieć trochę rozrywki w czasie podróży.
- A wolałbym, żebyś stała na pokładzie i głęboko oddychała morskim powietrzem - przygadywał jej
Maxwell, pociągając za cienki, biały materiał. Jego palce wydawały się takie wielkie w porównaniu z
malutkim ubrankiem. Wydawało się niemożliwe, że w coś takiego można ubrać dziecko. - I to ty,
córka kapitana!




background image

Margaret rozejrzała się po kajucie i nagle sama zapragnęła znaleźć się na pokładzie. Tęskniła za
wiatrem i morskim powietrzem chłodzącym twarz i za delikatną warstewką soli na skórze. Ale od
wielu dni właściwie nie można było mówić o wietrze. Już piątą dobę tkwili na wodach w pobliżu
Szkocji i nawet najlżejszy podmuch nie poruszał żaglami.
- Jestem kobietą w odmiennym stanie - powiedziała bez cienia ironii w głosie. - Siedzę w kajucie,
ponieważ źle się czuję. Załoga powinna o tym pamiętać.
Maxwell wzruszył ramionami.
- Roza nieustannie wymiotuje - rzekł krótko, unikając spojrzenia siostry. - Nie pytałaś o to - dodał.
Margaret wbiła w niego wzrok. Nikt nie był w stanie patrzeć tak szczerze jak ona. Czasami Maxwell
zastanawiał się, że to może prawda, że ona jest w jakiś sposób Szczera. Ze być może ona nie żywi
żadnych uczuć ani nie troszczy się o nikogo innego, tylko o siebie i swoich najbliższych.
- No więc widzisz! Dopóki moja służąca jest chora, ja też muszę udawać! Dopiero by było gadania,
gdyby ona karmiła kraby w Morzu Północnym, a ja tymczasem wspinałabym się na maszty!
- A gdzie to Anders? - spytał Maxwell. Nie widział chłopca od wczesnego przedpołudnia, kiedy
poszedł zajrzeć do Rozy, a jej brat skorzystał z okazji, żeby się wymknąć z ciemnej, zamkniętej
kajuty, cuchnącej wymiocinami, żeby nie wiem jak ją myć i czyścić.
- Z bosmanem - odparła Margaret beztrosko. - To jest statek, Max. On tu nie zginie!
Maxwell nie wspomniał, że zewsząd otacza ich woda i to dopiero może być niebezpieczne. To było
takie oczywiste, że nawet Margaret powinna wiedzieć, ale Margaret kochała morze. Dla niej było
niczym dom. Gdyby Roza była w stanie to znieść, Daisy z pewno-

background image

ścią by się postarała, żeby całą ciążę spędzić na statku w podróży dookoła świata. Daisy cieszyłaby
się, gdyby dziecko, które ma być jej dzieckiem, przyszło na świat na pokładzie żaglowca. Dla niej
byłaby to cudowna sprawa, a dzięki temu dziecko stałoby się naprawdę jej.
- Więc ona jest teraz sama? - spytała Margaret.
Jej brat przyciągnął do siebie karafkę z brandy. Nie odezwał się, wychodząc z kajuty. On też w czasie
tej podróży morza specjalnie nie oglądał. Żadne z nich nie przypuszczało, że Roza będzie tak
chorować. Zapewniała ich, że świetnie znosi morską podróż, tyle tylko że nigdy nie wypłynęła poza
wody rodzinnego fiordu. Teraz utrzymywała, że mdłości to z powodu ciąży, nie morskiej choroby.
- Czy to ty, Maxwell? - jęknęła Roza, kiedy ponownie wszedł do kajuty.
Próbował z nią żartować:
- A kogo się spodziewałaś? Znalazłaś sobie może tajemniczego wielbiciela wśród marynarzy? Może
to nawet sam kapitan?
- Nie kpij! - poprosiła słabiutkim głosikiem.
- Odrobinę brandy? - spytał, nalewając sobie.
- A to słodkie?
Przytaknął, a Roza potrząsnęła głową, zaciskając wargi. Maxwell usiadł na krawędzi jej koi. Głaskał
ją po włosach. Węzeł na karku dawno się rozwiązał. Roza była spocona. Maxwell myślał nawet, że
płakała, kiedy go nie było. Roza za nic na świecie by się nie rozpłakała, kiedy ktoś przy niej był. Miała
na to zbyt wiele dumy.
- Jak długo jeszcze ma to trwać? - wyszeptała udręczona.
- To zależy od wiatru - odparł, bo nic innego nie przychodziło mu do głowy. Wciąż odgarniał jej
mokre włosy z czoła. Maxwell przesuwał chłodnymi palcami

background image

po wilgotnym czole, nie zwracał uwagi na pokryty bliznami policzek, który zawsze starała się
odwrócić od niego i od każdego, kto znalazł się blisko niej.
- Opowiedz mi o Walii - poprosiła tak, jak dziecko prosi o bajkę.
Maxwell nie znał zbyt wielu bajek. I nie wiedział, czy potrafi poetycko opowiedzieć jej o Walii, ale
bardzo tego pragnął.
- Walia - zaczął i oczyma duszy zobaczył falujący, zielony krajobraz. - Walia, Rozo, to kraina
pięknych historii, zamków i marzeń. - Uśmiechnął się do niej: -Myślę, że za tymi twoimi niebieskimi
oczyma, Rozo, kryją się marzenia. Walia to tęsknota. Ale jej pejzaże bywają różne. Góry w głębi kraju
są majestatyczne. Nie szarpią nieba na strzępy jak góry w Norwegii. Góry są potężne i oszlifowane
przez niebiańską rękę, by pasowały do miękkich, przyjaznych, drzemiących wrzosowisk. Jest coś
kobiecego w łagodnych, zielonych zboczach Walii. Za to wybrzeże jest kanciaste i męskie. Skały jak
wyrzeźbione przez olbrzymy stoją niczym kolosy wycięte w gniewie, w desperacji. Skały są dzikie,
ale między nimi znajdują się plaże, a plaże są przyjazne i miłe, najdelikatniejszy piasek czeka tam na
nagie stopy.
Uśmiechał się, widząc jej rozmarzony, pełen oczekiwania wyraz twarzy, umoczył dwa palce w brandy
i posmarował jej wargi. Ona wysunęła koniec języka, by spróbować, potem złapała jego palce,
oblizała je, by palące, słodkie krople stłumiły cierpki smak wymiocin w ustach.
- Ale chyba będziesz musiała się nauczyć być damą - dodał ze śmiechem i zastanawiał się, dlaczego
nie powie jej prawdy. Zasłużyła sobie na to. - Margaret będzie bardzo nalegać, byś zachowywała się
jak dama, Rozo. Będziesz chyba musiała chodzić po plaży

background image

w butach. A piasek jest kłopotliwy, kiedy się ma na nogach buty, moja piękna Rosi.
... muszę się uśmiechać, słuchając go. Mdli mnie tak, że żołądek mało mi się nie wywróci na drugą
stronę, a już gardło sobie zdarłam na opowiadaniu Margaret i Maxwellowi, że świetnie znoszę morską
podróż. Zresztą nigdy na morzu nie chorowałam, to naprawdę nie morska choroba podcina mi nogi.
Wciąż czuję na wargach lepką, słodką brandy z jego palców, leciutko unoszę głowę, żeby poprosić o
więcej. Mój głos jest tylko szeptem, a to jedno jedyne wypowiedziane słowo wystarczy, żeby dolna
warga znowu pękła.
Maxwell podsuwa rękę pod moją brodę. Mięśnie ud napinają mu się wyraźnie pod niebieską wełnianą
tkaniną. Widzę to, kiedy pochylam głowę, by się napić z kryształowej szklanki, którą on przykłada mi
do ust. Myślę sobie, że nareszcie zmienił swoje brązowe ubranie na coś w innym kolorze.
Ma mocne ręce, chociaż takie szczupłe. To nie są dłonie robotnika, ale myślę, że mogłabym zaufać ich
sile. Może nie powinnam była składać w nie swojego życia, ale mogłabym też okazać mu więcej
zaufania.
Napój jest słodki. Płynny, przypalany cukier ze smakiem owoców, których nazwy nie znam. Palony
cukier i blask słońca oraz złociste owoce z południowych krajów. Przełykam to wszystko i pozwalam,
by pokryło mdłości, zmieniło cierpki smak w ustach. Napój napotyka mdłości w pół drogi do żołądka,
czuję teraz, że jest za słodki i że zaraz zwymiotuję.
On pośpiesznie odstawia szklankę - nie wiem gdzie. To zresztą bez znaczenia. Może na składany
stolik. Obejmuje mnie ramionami i przyciska do piersi. Chowa moją twarz na swoim barku, ja
wchłaniam jego zapach, zapach ciepłej skóry i wełnianej marynarki,



background image

zapach brandy i nie wiem czego jeszcze. Sympatyczny, ciepły zapach mężczyzny. Rozpoznaję w nim
jego zapach, choć nigdy przedtem nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak on pachnie. A wąchać
człowieka, to oznacza być z nim blisko zaznajomionym, w inny sposób niż z większością ludzi,
bardziej bezpośrednio. Nie chcę myśleć o tym, że on być może przyciska mnie za mocno, nie chcę
myśleć o tym, że to może szaleństwo, bowiem zawsze myślałam o Maxwellu Harcie jako o swoim
przyjacielu. Nie jako o mężczyźnie, lecz jako o przyjacielu.
Teraz stał się i jednym, i drugim.
Maxwell głaszcze mnie po plecach, po włosach, a ja czuję jego skórę, jego ciepłą skórę, czuję, że jego
ciało jest nazbyt szczupłe, i mdłości powoli się uspokajają, zanikają. Wtedy zdaję sobie sprawę z
istnienia moich rąk, wiem, że znowu mam ciało, stwierdzam, że moje ręce splotły się na jego karku, a
jego oddech parzy moją skroń jak słońce w letnie południe.
- Już mi lepiej - mówię szeptem.
Zdejmuje mnie lęk. On z pewnością słyszał bicie mojego serca. Chyba rozumie, dlaczego ono bije tak
szybko. Chyba rozumie, że to nie jest lęk przed nim.
I wtedy wypuszcza mnie z objęć. Wolno układa mnie z powrotem na poduszkach. Uderza w jedną z
nich parę razy dłonią i w końcu ostatecznie mnie kładzie. Poprawia mi poduszki, dopóki się do niego
nie uśmiechnę, żeby dać do zrozumienia, że tak jest dobrze.
- Było za dużo? - pyta cicho. - I za słodkie? Kiwam głową.
- Ale było też dobre - dodaję i oblizuję wargi, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co robię. Muszę
wessać resztki słodyczy niezależnie od tego, co do siebie mówimy. Jego wzrok oblepia moje wargi
podobnie jak słodka brandy.

background image

- Nie powinienem był dawać ci tak dużo - mówi Maxwell, a jego głos brzmi jakoś dziwnie. Jest w nim
drżenie, którego nie słyszałam wcześniej. Gęstnieje niczym stygnący tłuszcz, a ja czuję ból w głowie.
Nie chcę, żeby to się stało!
On powinien zawsze być moim przyjacielem! Nie mogę stracić żadnego przyjaciela więcej! Nie chcę
być znowu sama, a on jest jedynym, który ogarnia to wszystko, co jest w moim życiu nowe i obce. Bez
Maxwella będę jeszcze bardziej nikim, bo Margaret chce mnie uczynić niewidzialną. Mattias miał
rację w tym, co o niej mówił... Maxwell jest moim przyjacielem.
- Za dużo było tego wszystkiego, Rosi - mówi Maxwell z westchnieniem, a jego usta się uśmiechają.
Jego niebieskie oczy ciemnieją, ale mnie od siebie nie odpycha. Trzyma mnie w swoim cieple. W jego
twarzy nie ma współczucia, tylko czułość. Delikatne koniuszki palców odgarniają mi włosy z twarzy,
muskają czoło, ja się ku nim odrobinkę przysuwam, śledzę ich ruch, pozwalam im przeczesywać
włosy z czoła do karku, jakby były zębami grzebienia. Jest w tym coś bardzo zmysłowego, rozkoszuję
się tym, ale wiem przez cały czas, że to jest dotyk przyjacielski i że jego czułość także wynika z
przyjaźni.
I niech tak zostanie!
Nie powinno dojść do niczego więcej!
- Nikt prócz mojego ojca nie nazywał mnie inaczej niż Roza - szepczę, by uczynić tę chwilę mniej
niebezpieczną. Trzeba ją wypełnić słowami, zanim zacznie być czym innym, czymś, co mogłoby się
między nami pojawić. Któreś z nas musi coś powiedzieć i robię to ja, zanim on wymyśli coś głupiego.
Właściwie to nie sądzę, że Maxwell mógłby się okazać głupi, ale całkiem pewna być nie mogę.
Mężczyźni bywają tacy nieprzewidywalni.



background image

- Musiałaś przecież mieć jakieś zdrobniałe imiona -powiada i teraz on też zaczyna żartować.
Wypełnia mnie uczucie ulgi. Jestem niczym drewniane naczynie, do którego wlewa się woda. Ulga
jest chłodna, wzdycham cicho, ale nie okazuję swoich uczuć, by nas obojga nie onieśmielać. Oboje
przecież wiemy, co wisi w powietrzu. Moglibyśmy to nazwać, gdybyśmy chcieli, ale żadne z nas nie
ma zamiaru
0 tym rozmawiać. Gdybyśmy nadali temu nazwę, stałoby się jeszcze bardziej realne.
- Miewałam przezwiska - mówię i nagle znowu znajduję się nad Kâfjorden. Wspomnienie
odepchnięcia i niechęci przypomina się ciężarem w żołądku i ponownie robi mi się niedobrze.
On już się nie martwi o to zagrożenie, po którego obrzeżach poruszamy się, zataczając wielkie łuki.
Widzi grymas na mojej twarzy, właściwie zanim ten grymas zdąży się pojawić, obejmuje mnie i tuli
do siebie, a ja głośno chwytam powietrze. Maxwell przyciska mnie tak mocno do piersi, że
zapominam wymiotować. Mdłości opadają, żołądek się uspokaja. Ja też mogę trochę spokojnie
poleżeć.
- Przezwiska? - pyta Maxwell, bo nie zrozumiał, co mam na myśli, a ja nie znam tylu angielskich słów,
by mu wytłumaczyć.
- Wszystkie inne imiona były wymawiane z pogardą - mówię w końcu po norwesku i czuję, że teraz on
rozumie, bo jego ramiona zaciskają się jeszcze bardziej, a całe ciało się napina. Sprawia to takie
wrażenie, jakby był zły.
Zły - w moim imieniu.
To całkiem nowe przeżycie, więc przymykam oczy
i opieram policzek o jego ramię. Nie ma niebezpieczeństwa w objęciach Maxwella, u niego mogę
znaleźć wytchnienie...

background image

Maxwell nie dal się zwieść dziecinnym głosem Rozy. W czasie, kiedy przebywał w osadzie nad
Kifjorden, bardzo szybko pojął, na czym polegają te czary związane z jej osobą. Czy raczej magia,
która z czarami nie ma nic wspólnego.
Roza należała do odepchniętych, wykluczonych, osób, które poruszają się we własnym świecie i tak
naprawdę do nikogo nie należą. Robiła, co chciała. Nie słuchała nikogo. Była odpychająco brzydka,
jeśli ktoś pozwolił sobie widzieć tylko jedną stronę jej twarzy. I nieskończenie piękna, kiedy widziało
się tylko tę drugą stronę. A razem składało się to wszystko na obraz nieprzyjemny, choć zarazem
pociągający.
Dla wielu było to niemal nieznośnie podniecające i najchętniej głuszyli doznania w sobie, nie chcieli
wiedzieć, że tak właśnie czują. Nienawidzili tego uczucia, ale w końcu po prostu nie mogli przestać o
niej myśleć.
Maxwell uważał, że tak właśnie stało się z Davidem. Wiedział, że szwagier żywi uczucie dla Rozy
Samuelsdatter. To było coś więcej niż tylko ta, trudna do nazwania umowa, jaką między sobą zawarli
David, Daisy i Roza.
Pojmował, na czym polega ta magia. Choć, z drugiej strony to nie magia, to coś głęboko ludzkiego, a
ponieważ on to rozumiał, mógł być spokojny, że sam nie zostanie uwiedziony. Wiedział
wystarczająco dużo, by móc stawić opór. Nie chciał być taki jak wszyscy ci mężczyźni, o których
Roza mówiła z wielkim obrzydzeniem. Ani z tych, o których nigdy nie wspominała. Tak wielu
mężczyzn było w życiu Rozy, że Maxwell za nic by nie chciał stać się jednym z nich. To by wszystko
bardzo skomplikowało. Jest przecież częścią tej szalonej gry, czy tego chce czy nie. I Daisy, i Roza
ufają mu.


background image

Kiedy jednak siedział z nią w ramionach i szeptał: Rosi, budziły się w nim uczucia, nad którymi nie
panował...
To ona wysunęła się z jego objęć i opadła na poduszki, ona zrobiła ten krok w tył, wróciła do
normalności, to ona z leciutkim uśmiechem odsunęła zagrożenie delikatną dłonią. Z uśmiechem, który
prosił Maxwella, by przestał, zostawił sprawy tak, jak było dotychczas. Ona też nie pragnęła posunąć
się dalej, nie chciała, żeby z tego wynikło coś więcej...
- Opowiedz mi jeszcze o Walii - poprosiła, przymykając oczy. - Opowiadaj tak, bym wszystko
zrozumiała, żebym wiedziała, dokąd jadę, żebym sobie wszystko mogła wyobrazić i zaczęła się
przyzwyczajać.
Na chwilę zapadła cisza. Potem Maxwell chrząknął i wziął swoją szklaneczkę ze stolika. Napełnił ją
znowu i wypił prawie wszystko, zanim znalazł odpowiednie słowa.
- To się nazywa Cymru po walijsku. Czyli po cymryjsku. Na tym można sobie połamać język, Rosi...
Nie unikał tego imienia, które jej nadał. Za każdym razem, kiedy je wymawiał, kiedy tak ją nazywał,
zawierało jakby mniej emocji, nie tak wiele napięcia, było mniej niebezpieczne. Widać Maxwell
chciał je oswoić, wypowiadać tak często, by stało się zwyczajne, jak jego imię na przykład. Żeby jego
dźwięk nie wywoływał już w niej drżenia. To imię miało jej sprawiać przyjemność.
- Wszyscy byli w Walii - mówił dalej. - Rzymianie podbili ją w czasie, kiedy w Palestynie wciąż żyli
ludzie pamiętający Jezusa. Tacy, którzy go widywali, słuchali jego kazań. Tak dawno temu to się
działo. Gdy Rzymianie opuścili Brytanię, przez morze przybyli Irowie. Ze wschodu napadali
wikingowie, plądrowali i podbijali. Anglosasi mieszkali na tych ziemiach od

background image

czasów, gdy Rzymianie władali krajem. To oni oddzielili Walię od ziem zamieszkałych przez
Brytyjczyków. Sama Walia stanowiła wtedy szachownicę księstw i to dlatego wciąż jest wszędzie tak
wiele zamków. W końcu jeden z książąt, Gruffydd ap Llywelyn, zjednoczył Walię, później został
zamordowany w walce. Rhys ap Gruffydd był królem na południu, później podporządkował się
Henrykowi Drugiemu, ale zaprzyjaźnił się z królem na tyle, że ten mimo wszystko dał mu wielką
władzę nad Walią. Po nim, w roku tysiąc dwieście sześćdziesiątym siódmym, rządy nad Walią przejął
Llywelyn ap Gruffydd, ale długo się tym nie cieszył. W tysiąc dwieście osiemdziesiątym został
pokonany przez Edwarda Pierwszego. Sprawy potoczyły się naprawdę źle i nasz dobry Llywelyn
został zamordowany. Książęta walijscy często umierali od miecza. To była naprawdę niepewna
kariera. Od roku tysiąc trzysta pierwszego tytuł Księcia Walii noszą kolejni angielscy następcy tronu,
a w początkach piętnastego wieku Walia została przyłączona do Anglii. Zastanawiam się, co by zrobił
Gruffydd, gdyby mógł jeszcze raz przeżyć swoje życie. Może by zrezygnował z jednoczenia Walii?
Bo nie wszyscy są tak samo zachwyceni nami, Anglikami, i przynależnością do wspólnego kraju.
Roza milczała.
- Spisz? - spytał Maxwell. - Ja wiem, historia bywa nudna.
Szeroki uśmiech rozjaśnił jej twarz i Maxwell poczuł drgnienie w sercu na ten widok. Teraz widział ją
jako piękną. Zaniepokoiło go to bardziej, niż by chciał.
- Nie, nie śpię. Lubię słuchać, jak opowiadasz. Czy to dla ciebie niebezpieczne, że jesteś Anglikiem w
Walii?
Maxwell roześmiał się.
- Nie, skąd! - Dotknął jej ręki. Nie mógł się powstrzymać. - A poza tym - dodał wesoło - poza tym my

background image

mamy też irlandzkie korzenie. Ze strony matki. Dziadek Cross miał matkę Irlandkę, a Irlandczycy są
w Walii szanowani, Rosi. Więc gdyby mi coś groziło, to zaraz mogę się powołać na irlandzkie
pokrewieństwo!
- Żartujesz sobie ze mnie!
- Nic podobnego - zapewnił.
Roza spojrzała w górę i dostrzegła powagę w jego wzroku, widziała, że jest to powaga głębsza, niż
którekolwiek z nich mogło sobie życzyć. Widziała, że on z niej nie żartuje, ale też dostrzegała w jego
oczach błaganie, by udawać, że wszystko między nimi to tylko zabawa, w każdym razie nic wielkiego.
Wiedzieli oboje, ale też oboje chcieli nadal udawać. Oboje byli zdecydowani podjąć próbę uniknięcia
komplikacji, przynajmniej do chwili, kiedy los zdecyduje za nich.
- No a Swansea? - spytała Roza niespokojnie. Koniecznie chciała go nakłonić do mówienia. Zresztą
bardzo też chciała dowiedzieć się jak najwięcej. - Opowiedz mi, co to jest Swansea, opowiedz o małej
osadzie nad rzeką o takiej dziwnej nazwie! Pozwól mi poznać miejsca, które w ciągu najbliższego
roku mają być moim domem.
Maxwell nie był w stanie na nią patrzeć. Nie lubił tego, ale postanowił dalej kłamać, bo tak jest
najlepiej. I dlatego, że tak postanowili.
- Opowiadaj, żebym się tak nie bała!
- Rzeka nazywa się Towy - zaczął Maxwell. - A osada Carnarthen...

background image

Rozdział 5
Dziecko wodziło paluszkiem po rzeźbionym ornamencie. Mężczyzna odłożył nóż i patrzył na małą.
Jej milczący zachwyt wywoływał falę ciepła w jego sercu. To dziecko potrafiło zawsze usunąć w cień
wszelkie jego zmartwienia. Wszystko, czego mu było trzeba, to jej niekończące się pytania, jej podziw
dla tego, co zrobił w ciągu dnia, jej radość z każdego motyla, każdego ptaszka albo w ogóle z niczego,
jej śpiew i perlisty śmiech. Cieszył się zawsze, kiedy dziewczynka była przy nim, bo potrafiła
odmienić każdą jego chwilę. Doprawdy była w stanie przemienić ciemność w blask.
- Takich kwiatów to chyba nie ma na świecie, prawda? - pytała, wodząc paluszkiem po przedziwnych
wzorach, układających się w bujne kwiecie na froncie szuflady.
- Dokładnie takich to chyba nie ma - przyznał mężczyzna, starając się nadać jednemu z liści jeszcze
lżejszą formę, jeszcze bardziej go wygiąć, by stworzyć wrażenie ruchu.
- Nie mogą istnieć takie kwiaty - ciągnęła Siobhan tonem osoby dorosłej i wpijała w niego swoje szare
oczy.
Potrząsała głową tak, że ciemne loki tańczyły wokół drobnej buzi. Miała pyzate policzki i nieduże
usteczka, ciemne, niemal czarne rzęsy otaczały wielkie oczy. Wyglądało to tak, jakby ktoś obrysował
jej oczy umazanym w sadzy palcem, tęczówki były tego samego koloru co popiół i były pierwszą
rzeczą, na którą ludzie






background image

zwracali uwagę, gdy patrzyli na to dziecko. Mężczyzna uważał, że dziewczynka jest śliczna. Poza
Fioną i Patrickiem najpiękniejsza istota na świecie.
- Bo widzisz, ja wiele razy zbierałam kwiaty, ale nigdy jeszcze nie widziałam takich jak te. I nie
wydaje mi się, żeby było inaczej tam, skąd ty pochodzisz, nawet jeśli to jest bardzo daleko stąd. Nie
wydaje mi się, żeby tam rosły takie dziwne kwiaty.
Mężczyzna roześmiał się i poczochrał jej włosy.
- Opowiem ci coś, co z pewnością wyda ci się dziwne, Siobhan. Wiesz, tam, skąd ja pochodzę, tam
gdzie mieszkałem jako dziecko, a również tam, gdzie żyłem jako dorosły człowiek...
- ... zanim przyszedłeś do mamy i do mnie i zostałeś moim tatusiem? - spytało dziecko.
- Tak, zanim zostałem twoim tatusiem - uśmiechnął się. - Zanim przyszedłem do ciebie i twojej mamy,
na długo przedtem, w tym kraju, który leży za morzem, otóż tam są kwiaty z lodu.
- Nie wierzę ci! - zawołała Siobhan tak stanowczo, jak tylko sześciolatka potrafi. Zrobiła buzię w ciup
i przechyliła na bok głowę tak samo, jak to robi Fiona.
- Myślisz, że kłamię?
- Nieeee - odpowiedziała przeciągle, marszcząc nosek.
- Ja naprawdę nie kłamię - zapewnił i odłożył nóż. Wziął dziewczynkę i posadził sobie na kolanach. Z
twarzą przytuloną do jej policzka rzekł:
- Ja nie kłamię, tylko się z tobą trochę droczę.
- I ja to rozumiem. Przecież nie ma żadnych kwiatów zimą. Zimą jest za zimno, a w tym dziwnym kra-
ju, w którym pada śnieg i jest lód, zimą nic nie może żyć. Wtedy jest za zimno dla kwiatów!
- Możliwe - powiedział mężczyzna i na chwilę przeniósł się w myślach daleko stąd. Przypominał
sobie

background image

mróz i lodowe róże. Szybko się jednak otrząsnął i powiedział: - Widzisz, moja kochana Siobhan, zimą
w tamtym kraju na dworze jest bardzo zimno, ale w małych domkach panuje ciepło, a okienne szyby
znajdują się pośrodku, oddzielają od siebie zimno i ciepło. Często tworzą się na nich malowidła z
lodu. Najpierw pojawiają się na krawędziach szyb i rozrastają ku środkowi, a kiedy się uważnie
przyjrzeć rysunkom, można się w nich dopatrzeć kwiatów. To są kwiaty z lodu.
- Kwiaty z lodu? - powtórzyła Siobhan i zachichotała, chociaż w dalszym ciągu spoglądała na niego
niepewnie i zastanawiała się, czy może traktować poważnie jego słowa. To był żartowniś i
prześmiewca ten jej tatuś, ale ona go kochała. Kochała go dużo bardziej niż tego, którego miała przed
nim.
- Okienne róże - powiedział mężczyzna i natychmiast zapragnął cofnąć te słowa.
- Róże nie pasują razem z lodem - oznajmiło dziecko zdecydowanie, a on się zgadzał ze swoją małą
córeczką, choć mógłby jej opowiedzieć, że jednak róże i lód mogą się ze sobą łączyć.
- Ale to też są najdziwniejsze kwiaty, jakie istnieją w tamtym kraju - powiedział i postawił małą na
podłodze.
Dziewczynka stała przy komodzie i patrzyła na niego. Ojciec kończył ostatnią szufladę. Zrobił ich
pięć, a wszystkie równie piękne. Rzeźby nie były dokładnie takie same, ale na wszystkich znajdowały
się kwiaty. Wzór był wyjątkowy, trochę obcy, tylko on potrafił wyczarować coś takiego.
- Dlaczego kończysz tę komodę, skoro lord jej nie chce? - spytała Siobhan.
Mężczyzna nadal rzeźbił w milczeniu. Mocno zaciskał szczęki. Myślał o pieniądzach, jakie stracił na
tej robocie. Myślał, jak bardzo ich potrzebują. Miał dwo-



background image

je dzieci i trzecie w drodze. Był odpowiedzialny za rodzinę, ale nie ma co płakać nad rozlanym
mlekiem.
- Dlatego, że będzie bardzo piękna - odpowiedział. -Czy my też nie powinniśmy mieć czegoś ładnego
w domu?
- Ona nie jest dla nas.
- Nie - zgodził się.
Zawsze będzie to wiedział, ilekroć spojrzy na ten mebel. Taka komoda nie powinna do nich należeć.
Drzewo jest zbyt kosztowne. I on włożył w nią zbyt wiele pracy. Kosztowało go to za wiele czasu. I
komoda warta jest tak wiele pieniędzy.
- Czy to wina wujka Seamusa? - spytało dziecko. -Czy lord jest na ciebie zły z powodu wujka
Seamusa?
Nie chciał, by Siobhan winą za niepowodzenie obarczała Seamusa, ale oczywiście, powód był właśnie
ten.
- Kochanie, wujek Seamus nie ma z tym nic wspólnego. Czyż nie wiesz, że wytworni państwo jednego
dnia decydują się na coś, a za kilka dni na coś zupełnie innego? Jednego dnia lord uznał, że ja robię
wyjątkowe meble, a drugiego, że jednak mu one nie odpowiadają. Po prostu tak to wygląda. Woli
mieć w swoim zamku meble z Francji, Indii albo Chin i już. A może ta komoda nie pasowałaby do
tych wszystkich dziwności, jakimi się otacza?
- Żadna komoda nie może być piękniejsza od tych, które ty robisz, tatusiu! - stwierdziło dziecko z
powagą i zarzuciło mu ręce na szyję. Mięciutki policzek tulił się do jego chudej twarzy i mężczyzna na
moment zapomniał o zmartwieniach.
- A teraz biegnij do mamy i Patricka - powiedział. -Ja skończę tutaj i może jeszcze dziś wieczór
będziemy mieć nową komodę! Może ona będzie twoja, Siobhan!
Aż zapiszczała z zachwytu, zasłaniając buzię rączkami. Nadal te rączki były pulchne, robiły się na
nich

background image

dołeczki. Pomyślał, że nie we wszystkich domach tak jest. Tyle widziało się wszędzie
niedożywionych, wychudłych dzieci. Tyle dzieci wciąż umiera!
Seamus był rozgoryczony i zły na to, co wokół siebie widział. Zaciskał pięści i starał się coś robić.
Ciskał swoje poglądy prosto w twarz Anglikom i tylko szczęściu zawdzięczał, że jeszcze nie zakuto
go w kajdany. Ale naprawdę mało brakuje.
On sam nie miał na to dość odwagi. Seamus z pogardą powiedział mu, że to nie jest jego walka, bo je-
mu się chyba za dobrze powodzi, on zaś, Seamus, nie może sobie pozwolić na taki luksus. To w takich
momentach szwagier rzucał wymowne spojrzenia na Fionę. To wtedy dawał do zrozumienia, że ona
mimo wszystko powinna wybrać, po której jest stronie, że powinna stawać ramię w ramię ze swoimi.
Ona się tutaj urodziła. Głodujący ludzie to jej krewni, jej ród, ludzie, których zna od urodzenia. On jest
obcy, lecz korzenie Fiony tkwią w tej ziemi, żeby nie wiem jaka była kamienista. Ich pot, ich krew w
połączeniu z ulewami z zachodu uczyniły tę ziemię żyzną.
Bywało, że Seamus ubierał swoje poglądy w słowa, przeważnie jednak tylko patrzył na siostrę tym
samym szarym spojrzeniem, jakie i ona ma, tym samym szarym spojrzeniem, które ma Siobhan, i mąż
Fiony wiedział, że oni wszyscy należą do tego samego rodu. To on jest obcy. Tylko mały Partick ma
przynajmniej brązowe oczy, jak jego ojciec.
Robił ostatnie pociągnięcia, kończył liście. Rzeźbił nerwy tak, jak robią starzy mistrzowie u nich w
domu, co widział dawno temu. W swoim pierwszym życiu. Później miał drugie życie, od którego
uciekł. Teraz przeżywał swoje trzecie życie i był szczęśliwy, chociaż czasy trafiły się trudne i ludzie
wokół niego zaczynali się burzyć.




background image

Siobhan i jej róże okienne przywiodły mu na myśl tamtą. ... Rozę...
Przeważnie była już tylko dalekim wspomnieniem. Skończył się czas, kiedy musiał trzymać ją na
dystans. W pierwszych miesiącach zaprzątała wszystkie jego myśli, czy spał, czy czuwał. Domagała
się jego uwagi, trzymała go za gardło i mimo że starał się od niej uwolnić, była wciąż bardzo blisko.
Najpierw zmuszał się do ciężkiej pracy. Wieczorami był taki zmęczony, że zasypiał, zanim przyłożył
głowę do poduszki. I spał bez snów. Później mógł przez chwilę nic nie robić i nie musiał natychmiast
o niej myśleć.
W końcu spotkał Fionę.
Teraz Roza rzadko gościła w jego pamięci. I już go nie dręczyły wyrzuty sumienia. Kiedy Fiona
została jego żoną, spalił wszystkie mosty. Był nowym człowiekiem w nowym kraju. Pokonał wiele
krętych dróg, by się tutaj znaleźć.
Gdyby ktoś chciał zadać sobie tyle trudu, mógłby dotrzeć po jego śladach do Swansea, ale później to
już się bardzo starał, by być innym. Ten człowiek, którym niegdyś był, umarł w Swansea. Ten
człowiek już nie istnieje.
Tutaj mógł być kim innym. Tutaj był wolny. Nikt z przeszłości nie może go tutaj odnaleźć. Miał
dwadzieścia pięć lat i narodził się na nowo. I nikt tutaj nie wie, że on wielokrotnie uciekał od samego
siebie. Nikt też nie potrzebuje tego wiedzieć.
Tutejszy krajobraz przypominał mu okolice, które opuścił. Myślał o tym za każdym razem, gdy
pokonywał drogę między domem a swoim warsztatem. Patrzył na rzekę i myślał, że jest taka szeroka
jak ta mała odnoga fiordu, nad którą niegdyś stał jego dom.

background image

... wystarczająco dawno...
Przed ponad tysiącem lat przez Morze Irlandzkie wikingowie żeglowali na południe. Skręcili na
wschód i wpłynęli na wody szerokiej zatoki, które doprowadziły ich do miejsca, które on dzisiaj
nazywa swoim miastem. Wikingowie natychmiast zauważyli, że zatoka ma wspaniały port, stworzony
siłami natury dla żeglarzy, którzy mają oczy do patrzenia. Pożeglowali prosto ku ujściu rzeki Lee i
zbudowali twierdzę na wyspie między dwoma ramionami rzeki. Osiedlili się tutaj i nawet teraz, tysiąc
lat później, jest zdumiewająco dużo ludzi o jasnych włosach i niebieskich oczach w okolicy Cork.
Seamus powiedziałby: w okolicy Corcaigh.
Niech diabli porwą Seamusa...
Po północno-zachodniej stronie wznosiły się Bogge-ragh Mountains, które wydawały się górami
wszystkim z wyjątkiem ludzi, którzy przybyli tutaj z krainy kamieni. W jego oczach te góry
zatrzymały się w pół drogi do nieba. Codziennie przypominały mu, że on zaszedł dalej. Że znajduje się
w innym miejscu. Wystarczyło, by rzucił spojrzenie ku północy i już to wiedział. I serce zaczynało mu
bić z cichej radości właśnie z tego powodu.
Kiedy wieczorem wracał do domu, miał wrażenie, jakby wspinał się po zboczach, które pamiętał, ale
0 których nie chciał myśleć. Bywało, że przystawał
1 czekał, czy nie usłyszy krzyku mew nad głową tak, jak to było na północnych krańcach świata. Tutaj
też są mewy, ale krzyczą zupełnie inaczej. Nie potrafił tego w żaden sposób wytłumaczyć, tak po
prostu jest i już.
Fiona czekała na niego w ich małym, kamiennym domku pośrodku wąskiej, stromej uliczki. To jego
uliczka. Uczynił ją swoją, kiedy się tutaj sprowadzili, podobnie jak uczynił swoim ów maleńki domek.


background image

Fiona spięła swoje rude włosy w ciężki węzeł na karku. Jedzenie czekało na stole, a dzieci od dawna
leżały w łóżku przymocowanym do ściany, oboje oddychali spokojnie - i mały aniołek Siobhan, i
Patrick niespełna roczny, który ma brązowe oczy ojca, a włosy matki. Siobhan obejmowała braciszka,
jakby był jej lalką.
- Wcześniej się ciebie spodziewałam - powiedziała Fiona cicho, przyglądając mu się uważnie. W
ostatnim czasie szare oczy żony wciąż były zatroskane.
Umył się w warsztacie, ale zrobił to jeszcze raz, żeby żona widziała. Fiona lubiła czystość. Postawiła
przed nim smażone ziemniaki, a on stwierdził, że dzisiaj też talerz jest pełny. Zastanawiał się, kto tutaj
przychodził w ciągu dnia. Który to z braci Fiony przyniósł ziemniaki.
- Prosiłam go, żeby sobie poszedł - powiedziała Fiona pośpiesznie, uprzedzając pytanie męża.
Usiadła naprzeciwko niego i splotła dłonie. Były takie czerwone. Jeśli on szybko nie znajdzie sobie ja-
kiegoś popłatnego zajęcia, ręce Fiony będą jeszcze bardziej czerwone. Będzie musiała zacząć prać dla
innych ludzi.
- Seamus - dodała pośpiesznie, jakby mąż się nie domyślał, że to on tu przychodził, ten jej brat o
radykalnych poglądach, który stanowił zagrożenie dla samego siebie, ale i dla całej rodziny. - To jest
dobry chłopak, Peter!
Mąż się uśmiechnął i zabrał do ziemniaków. Wyczuwał smak baraniego tłuszczu i był zadowolony, że
Fiona oszczędza na soli, nie dodaje jej niepotrzebnie, choć smak byłby pewnie dużo lepszy.
Pomyślał o solonym, suszonym mięsie...
- Seamus jest dorosłym mężczyzną, ma blisko trzydzieści lat - powiedział Peter i nic nie mógł na to
po-

background image

radzić, że jej głos brzmiał wyjątkowo szorstko. - Od dawna Seamus nie jest już chłopcem, Fiono.
Dobrze wie, co robi, i powinien się powstrzymać, zanim sprowadzi nieszczęście na całą rodzinę. Nie
powinien nas wciągać w swoje sprawy. Nie podoba mi się, że on naraża cię na niebezpieczeństwo,
Fiona. Ciebie i dzieci. Gdyby to chodziło tylko o niego, nawet bym nie mrugnął, ale przychodząc tutaj,
nas też czyni podejrzanymi.
- Wyobrażasz sobie coś, czego nie ma, Peter! - powiedziała niechętnie.
On potrząsnął głową. Dobrze wiedział, że nie ma na ziemi raju bez jadowitych węży, ale ta sprawa
stała się nieskończenie bardziej groźna, odkąd szwagier zaczął bywać w nieodpowiednim
towarzystwie.
- To panowie widzą więcej, niż jest - odparł szorstko. - Oni od dawna mieli nas na oku. Czy myślisz, że
to przypadkiem lord nie chce kupić tej przeklętej komody, na którą straciłem tyle czasu? Ciekawe,
dlaczego odmówił akurat po tym, gdy twój brat uznał za stosowne wygłaszać buntownicze mowy do
dzierżawców w Kinsale? Czy ty myślisz, że oni nie wiedzą, kim Seamus jest? Kim ty jesteś, moja
Fiono? Musimy być podwójnie ostrożni, ponieważ to twój brat.
- Ale on mimo wszystko jest moim bratem i nic tego nie zmieni - przerwała mu i Peter stwierdził, że ta
rozmowa nie ma sensu.
Fiona powiedziała to, co myśli: Seamus jest jej bratem. Ów Seamus, który wykrzykuje na zebraniach
i agituje, żeby dzierżawcy żądali własności ziemi, którą uprawiają. Żeby żądali dla siebie całej ziemi
należącej do angielskich panów. I żeby żądali ziemi, którą władają irlandzcy protestanci.
Ale nieważne, co Seamus robi, rodzina zawsze powie to samo: On jest jednym z nas. Seamus jest jed--




background image


nym z O'Connorow, a nigdy żaden O'Connor nie zdradził swoich.
- Mam nadzieję, że go tu nie ukrywasz?
Fiona wzruszyła ramionami, wyciągnęła ręce w stronę jedynego pokoju, jaki do nich należał, i spytała:
- Gdzie miałabym go ukrywać?
- Może w piwnicy?
- W piwnicy też nie. A zresztą zobacz, jeśli chcesz. Peter, rzecz jasna, niczego takiego nie zrobił. Nie
chciał sprawiać wrażenia zbyt podejrzliwego. Fiona nie powinna myśleć, że jej nie wierzy. A gdyby
nawet Seamus naprawdę siedział w jego piwnicy, to Peter nie chciał o tym wiedzieć. Nie chciałby też
wiedzieć, gdyby Fiona mu kłamała. Gdyby znaczył dla niej mniej niż więzy krwi O'Connorow, to
wolał, by go o tym nie informowała.
- Seamus ma wielu znajomych - powiedziała kobieta. W to akurat Peter nie wątpił.
- Ale nie wszyscy chcą przyjmować u siebie kogoś, na kogo Anglicy krzywo patrzą. I nie wszyscy
potrafią milczeć, Fiono. Nie wszyscy w okolicach Cork są O'Connorami czy O'Shaughnessami.
Odpowiedziała mu szerokim uśmiechem:
- Nie wszyscy, Peter. Ale bardzo wielu. - Podniosła się z miejsca i podeszła do niego tym długim,
powolnym krokiem, który tak dobrze pamiętał z czasów, kiedy chodziła z Patrickiem. - I będzie
jeszcze więcej, najdroższy - dodała, tuląc twarz do miękkich, ciemnych włosów Petera.
Pocałowała go i uśmiechała się, a on pieścił jej brzuch czule, niemal z nabożeństwem. Głaskał ją,
wstrzymując oddech, jakby była kosztownym dziełem sztuki. Na koniec przyłożył policzek do
brzucha i nasłuchiwał z przymkniętymi oczyma, a Fiona nie mogła się dość napatrzeć na jego
wzruszoną twarz. Tak samo było,

background image

kiedy chodziła z synkiem i wciąż jeszcze gotowa była wybuchnąć płaczem na myśl, jak bardzo jej
życie z Peterem różniło się od dawnego życia z poprzednim mężem.
Daniel wcale się nią nie zajmował, kiedy chodziła w ciąży z Siobhan. Odkąd straciła szczupłą talię, aż
do urodzenia małej właściwie na nią nie spojrzał, a kiedy dotarło do niego, że urodziła się
dziewczynka, to nawet nie wypił z kolegami za jej zdrowie. Była zadowolona, kiedy umarł. Składała
ręce i dziękowała Bogu, że tylko on zginął w wypadku, jaki przytrafił się w kopalni koło Swansea.
Została sama z dzieckiem i Morze Irlandzkie dzieliło ją od rodziny, ale przez długi czas dawała sobie
radę. A potem pojawił się Peter i odmienił jej życie.
- Kto się urodzi tym razem? - spytał Peter cicho, całując jej brzuch przez ubranie. - Czy to będzie
Brendan, czy Charlotte? - zastanawiał się, patrząc na żonę lśniącymi, ciemnymi oczyma.
- Ciii! - Fiona położyła mu palec na wargach. Była bardzo poważna. - Nie wolno wymieniać zbyt
wiele imion, Peter! Potem tych imion nie będziemy już mogli nadać dziecku. Nie możemy naszego
malca nazwać ani Brendan, ani Charlotte! Czy ty nie myślisz o tym, że elfy słuchają wszystkiego, co
mówimy? Chcesz je poinformować już teraz o imieniu naszego dziecka? Chcesz ją narazić na
niebezpieczeństwo, jeszcze zanim wydam ją na świat?
Peter roześmiał się głośno.
- A więc to tak? - zawołał. - Już się zdecydowałaś, że to będzie dziewczynka?
Fiona musiała przez chwilę mrugać, by powstrzymać cisnące się do oczu łzy. To beznadziejne tak się
wzruszać, ale może nie jest nikim więcej, tylko beznadziejną kobietą?




background image

- No bo naprawdę bardzo bym chciała dać ci dziewczynkę, skoro mamy już synka - odparła
niepewnie.
- Ale my już mamy synka i córeczkę - mówił z uśmiechem, a ona kochała go tak bardzo właśnie za to.
- Siobhan nie jest z mojej krwi, ale mimo to uważam ją za swoją córeczkę. Jeśli teraz urodzi się dziew-
czynka, to będziemy mieć dwie córeczki i jednego synka. A jeśli przyjdzie na świat chłopiec, to
będziemy mieć dwóch synków i córeczkę. Czy to tak trudno pojąć, moja kochana? Siobhan nazywa
się teraz Johnson i jest częścią tej rodziny. Nazywa się Siobhan Johnson, a nie Siobhan Kenny. I ty też
nie jesteś już Fiona Kenny, tylko Fiona Johnson, nie zapominaj o tym!
Uniósł ku niej twarz, a ona położyła wargi na jego ustach. Jego kłamstwo, czy raczej
niedopowiedzenie, zostało przypieczętowane najsłodszymi pocałunkami, jakie tego wieczora
wymieniano w Cork.
- Liam nie powinien być w to zamieszany - powiedział mężczyzna o poważnym, szaroczarnym
spojrzeniu. Dla pewności powtórzył to jeszcze raz, spoglądając po kolei na zebranych wokół
mężczyzn. Wytrzymywał ich wzrok długo, to oni musieli odwracać oczy. Zaczynali patrzeć na ziemię
albo na swoje ręce, wszystko jedno. - Mój wuj Liam nie powinien być w to zamieszany!
- Czekamy, aż Liam 0'Shaughnessy pójdzie wreszcie z tym przeklętym koniem - powiedział jeden z
najbardziej niecierpliwych młodych chłopców, zaciskając pięści. Ręce miał zniszczone, palce krzywe.
Wszyscy oni mieli takie dłonie.
- Nie będzie to trwało w nieskończoność - powiedział Seamus i uśmiechnął się jak to on tym swoim
przeciągłym uśmiechem, który sprawiał, że kobiety się rumieniły i gotowe były zrobić wszystko,
czego Seamus

background image

zażąda, czy to chodziło o jedzenie, schronienie na noc, czy też o inne, bardziej intymne sprawy.
- To zaskakujące, że zwracasz uwagę na to, co dotyczy panów - powiedział młodzieniec, wzruszając
ramionami. - Twój wuj pracuje dla nich. Ten koń nie jest przecież przeznaczony dla robotnika.
- Mój wuj jest przyrodnim bratem pani, która zamówiła sobie konia - wyjaśnił Seamus i nawet się nie
uśmiechnął. - Odkąd dowiedziała się o swoim pokrewieństwie z Liamem, traktuje go przyzwoicie.
- Ale i tak on jest u niej tylko koniuszym.
- Liam jest u niej koniuszym, bo tak chciał - powiedział Seamus. - A my mieliśmy zawsze tyle pożytku
z Liama, że, do cholery, nie chcę słyszeć ani jednego złego słowa o nim czy o Moirze Hart. Czy to
jasne?
Zebrani kiwali głowami i mamrotali coś. A kiedy już zamilkli, Seamus przedstawił im uwodzicielskim
głosem swoje plany.



Rozdział 6
- Nigdy nie mówiłeś, że to taka wielka miejscowość! - powiedziała Roza niemal oskarżycielskim
tonem do Maxwella.
Nie chciała sprawiać wrażenia przestraszonej, ale właśnie lęk to było jedyne uczucie, jakie ją
przepełniało na widok portu w Swansea. Maxwell opowiadał o pofałdowanym, zielonym krajobrazie i
o skalistych wybrzeżach, nigdy jednak nawet nie wspomniał, że osady są takie rozległe, że jest w nich
tak wiele domów


background image

stojących tak blisko jeden drugiego. Być może opowiadał jej o Swansea, ale Roza nie miała głowy do
wypełniania jego historii barwami. Nigdy nie byłaby w stanie sobie czegoś takiego wyobrazić.
- Ależ opowiadałem! - zapewniał ją. - Opowiadałem, Rosi, tylko że, jestem tego pewien, ty mnie nie
słuchałaś.
Musiała więc spoglądać w stronę lądu. Musiała walczyć z lękiem, nie pozostawało jej nic innego.
Splatała mocno dłonie, przełykała, żeby tłumić mdłości i starała się być dzielna.
- Jakoś się do tego przyzwyczaję - powiedziała, choć sama nie wierzyła we własne słowa.
- Nie będzie takiej potrzeby - usłyszała głos Margaret, która stała obok niej swobodna, wyprostowana
i elegancka w czarnym kostiumie.
Mówiąc, nie patrzyła na Rozę, bo jej wzrok jakby szukał czegoś uparcie na brzegu. Roza usłyszała w
głosie Margaret ton, którego nie powinno tam być. Ton czegoś złowieszczego, czegoś
niedopowiedzianego. Nieprzyjemnego.
- Co ona ma na myśli? - spytała Roza, przenosząc wzrok z Margaret na Maxwella.
To jemu zadawała pytanie. I to on powinien odpowiedzieć.
Margaret spojrzała na brata ponad głową Rozy, którą zdawała się lekceważyć, nie dostrzegała jej,
jakby jej tu w ogóle nie było. Albo jakby była niewidzialna.
- Może byś zabrał Rozę na dół do kajuty, Max - zaproponowała. - I wytłumacz jej tam, jak to ma być.
Czasu mamy pod dostatkiem. I tak musimy czekać na Liama. Żadne z nas nie zejdzie z pokładu,
dopóki Liam się nie zjawi.
- Kto to jest Liam? - spytała Roza.
- Koniuszy u nas w domu - wyjaśniła Margaret

background image

z lekkim uśmiechem, po czym przeszła obok brata i Rozy, zostawiając ich samych.
Maxwell mocno ujął Rozę pod łokieć. Trzymał ją, żeby się nie zachwiała. Wspierał. I Roza
wyczuwała, że jego zdaniem sytuacja jest nieprzyjemna. Wyczuwała, że on nie chce jej czegoś
powiedzieć, ale siostra całą odpowiedzialność zrzuciła na niego.
- Czego wyście mi nie powiedzieli? - spytała, zastanawiając się, czy będzie w stanie przyjąć to, co
musi nadejść.
Jaki wybór los jej ofiaruje?
Mimo wszystko jest w tym jakiś sens.
Musi wierzyć w sens...
Siedzieli w kajucie twarzą w twarz. Maxwell poprosił ją, by usiadła, a sam ukucnął przed nią. Jego
dłonie zamknęły się na jej nadgarstkach. Palce Rozy były lodowato zimne. Sama chyba nie wiedziała,
że marznie, dopóki on nie dotknął jej swoimi ciepłymi palcami. Wtedy zdała sobie sprawę z tego, że
ręce ma sztywne, takie sztywne, że nie jest w stanie nimi poruszać.
- Liam jest naszym koniuszym - powiedział Maxwell. - Ale jest też przyrodnim bratem naszej matki.
Roza nie pojmowała, co te okrężne tłumaczenia ich rodzinnych tajemnic mają wspólnego z jej
sytuacją, ale milczała. Czuła, że to taki moment, kiedy powinna milczeć, a nie mówić.
- Nasza babcia Caroline była Irlandką - oświadczył Maxwell i w jego glosie pojawił się jakiś bardzo
łagodny ton. Wstał, przez chwilę chodził po kajucie tam i z powrotem, po czym usiadł obok Rozy.
- Chłopcem stajennym u jej rodziców był niejaki Patrick O'Shaughnessy i doszło do tego, że Caroline
i Patrick postanowili razem uciec. Nie udało im się to. Nie zdążyli też się pobrać, jak planowali. Ale
babcia

background image

Caroline była w ciąży i na to już jej rodzina niewiele mogła poradzić. Nie życzyli sobie jednak, by ich
krew złączyła się z krwią O'Shaughnessôw. Wobec tego przekupili chłopca stajennego i kupili mu
żonę.
Roza wpatrywała się w Maxwella. On też popatrzył na nią z czułością, a potem pociągnął za jeden z jej
niesfornych, rudych loków i wsunął go jej za ucho.
- Jak widzisz, nie pierwszy raz ktoś w naszej rodzinie handluje dzieckiem - powiedział ochryple. -
Chyba nie przypadkiem Daisy wpadła na ten pomysł, moja Rosi...
- Opowiadaj dalej - poprosiła. - Bardzo lubię historie. I ty chyba po to tu jesteś. Żeby mi opowiadać hi-
storie. Może czegoś się z nich nauczę. W każdym razie to dla mnie coś nowego. Wszystko jest dla
mnie nowe, Maxwell...
Nie powiedziała mu, że się boi, ale on sam się tego domyślał. Jakżeby mogło być inaczej? Współczuł
jej. Była mu bliska, choć pod żadnym warunkiem i w żadnych okolicznościach by jej tego nie
powiedział. To coś, co, miał nadzieję, ona rozumie, Roza ma przecież talent do rozumienia spraw,
które nie zostały wyrażone słowami. Jego lojalność była po stronie rodziny, wiązała się z krwią. Nie
mógł postępować inaczej. Margaret jest jego siostrą. Zrobiłby dla niej chyba wszystko i podobne
uczucia żywił też Liam. Liam zawsze ubóstwiał Margaret. Zawsze była jego ulubienicą, tym
dzieckiem, którego sam nigdy nie miał.
- Caroline została wysłana na południe kraju, by tam urodzić. Chłopiec stajenny dostał kawałek ziemi,
parę koni oraz żonę. Dziecko, które przyszło na świat, natychmiast oddano Patrickowi i Mairead.
Postarano się też, by przez pierwsze pół roku chłopiec miał mamkę. Liam wierzył, że Mairead jest
jego matką aż do czasu, kiedy Patrick znalazł się na łożu śmierci. Dopiero

background image

wtedy wyjawił synowi prawdę. I Liam odszukał naszą mamę. Mama była jedynym dzieckiem, jakie
babcia Caroline urodziła Anglikowi, za którego rodzina wydała ją za mąż. Było to wprawdzie
małżeństwo poniżej jej stanu, ale jej mąż okazał się zdolnym człowiekiem i zdobył sobie znaczne
uznanie jako architekt. Niewielu chce wziąć żonę, która już przedtem urodziła dziecko, nawet jeśli
sprawa nigdy nie ma ujrzeć światła dziennego. Dziadek o tym wiedział. Nie wiem, czy cierpiał z tego
powodu. Kochał mamę, ale zawsze pozostawał w cieniu życia towarzyskiego, samotny. Myślał o
własnych sprawach. Maxwell westchnął.
- Liam sprowadził się do nas, on i mama zostali przyjaciółmi. Są sobie bliscy. On jednak nie chciał ni-
czego, wybrał pracę z końmi, a ona chyba nie chciała ogłosić przed całym światem, że to jej przyrodni
brat. Liam jest powiązany z Irlandią, tam ma krewnych. Ale mimo to mieszka u nas, w Cheshire.
-To na niego teraz czekacie? Maxwell przytaknął.
- Czego ty mi nie mówisz? - spytała Roza. - Bo jest jeszcze coś więcej, prawda, Maxwellu? Nie
opowiedziałeś mi przecież tej historii bez jakiejś ukrytej myśli. Muszę więc wiedzieć i resztę...
- Liam jedzie do Irlandii, by kupić dla nas konia -powiedział Maxwell i nie był w stanie patrzeć Rozie
w oczy. Uważnie studiował fałdy na swoich dłoniach. Czy zdoła je kiedykolwiek domyć do czysta? -
Ty i ja będziemy towarzyszyć Liamowi, Rosi.
- Do Irlandii? Przytaknął.
- A Margaret? - spytała ostro. - Ona nie pojedzie do Irlandii? A w takim razie mój brat? Co z nim?
- Anders pojedzie ze mną do Cheshire - wyjaśnił



background image

Maxwell. - Potem. Obiecaliśmy mu wykształcenie, przyszłość. Najbezpieczniejszy będzie w naszym
domu. To tam czekają na niego wielkie możliwości. Szkoła. Będzie się uczył o hodowli koni. Otrzyma
wychowanie. Przecież chcesz dla niego jak najlepiej, Rosi, prawda?
- Ile jeszcze kłamstw będziesz mi musiał wyjawić, Maxwellu Hart? - spytała Roza i poczuła się
martwa. Już się nie bała, czuła się tylko zdradzona, odrętwiała, pozbawiona woli życia...
- Daisy źle się czuje w Irlandii - wyjaśnił Maxwell. - Zostanie tutaj. Ona nie może wrócić do domu. To
by oznaczało za wiele kłamstw, nad którymi trzeba by panować.
- Macie się więc za zbyt dobrych, by kłamać własnej rodzinie? - głos Rozy brzmiał ostro. - Cieszy
mnie, że przynajmniej komuś umiecie okazać szacunek.
- Siostra Liama, Charlotte, jest wdową - powiedział Maxwell. Nie chciał bronić ani siebie, ani
Margaret przed oskarżającą Rozą. Miała wszelkie prawo czuć się oszukana. Dopuścili się zdrady, to
prawda, ale Margaret i rodzinie był winien więcej, niż winien jest Rozie. Tak został wychowany.
Rodzina, krew przede wszystkim.
- Charlotte prowadzi gospodarstwo swojemu bratu, który jest pastorem anglikańskim w niedużej wsi
na zachód od Cork, na południowych wybrzeżach Irlandii. Sama nie mieszka na plebanii, lecz w
domku obok. Ona się tobą zajmie. Będziesz u niej mieszkać. Charlotte wydała na świat ośmioro
dzieci, przyjęła znacznie więcej.
Cisza, jaka między nimi zapadła, była wielce wymowna. Chwilami nieznośna. Roza z trudem mogła
oddychać. Nie potrafiła pojąć, jakim sposobem dała się tak oszukać. Wierzyła tym ludziom. Wierzyła
w to, co mówiła jej Margaret, kiedy jeszcze obie mieszkały

background image

w Kâfjorden i potem, w podróży. Wierzyła również Maxwellowi, ufała, że jest jej przyjacielem.
Mówił do niej Rosi i miał ciepłe spojrzenie, które jednak kłamało tak samo jak usta.
- Rozumiem - wykrztusiła w końcu. - Mam jechać do tej kobiety imieniem Charlotte, a Margaret
zostanie tutaj, w Walii. Nie musiałeś mi tyle o Walii opowiadać, Maxwell. Dlaczego to robiłeś? Przez
cały czas przecież wiedziałeś, że nie zostanę tutaj. Dlaczego nie opowiadałeś mi raczej o Irlandii?
Miałabym z tego znacznie więcej pożytku.
Roza przerwała sama sobie:
- Czy David o tym wie?
- Nie - zaprzeczył Maxwell rad, że nareszcie mówi prawdę. - To plan Margaret. Ale to nie czyni
Davida świętym.
Roza nie odpowiedziała. Wiedziała lepiej niż Maxwell, kim jest David, i nigdy nie nazwałaby go
świętym. Nie wierzyła tylko, że mógł być częścią tego spisku. On by jej tak nie zdradził.
- Kiedy dziecko będzie się miało urodzić, Daisy przyjedzie do Cork. Znajdzie tu jakąś mamkę dla ma-
leństwa. Ty zostaniesz, dopóki cię nie zabiorę. Myślę, że będziesz potrzebowała trochę czasu, żeby
dojść do siebie... po porodzie. Postaramy się o miejsce na statku do Norwegii na początku przyszłego
lata.
- A mój brat?
- Będziemy musieli porozmawiać o tym, co by było dla niego najlepsze - powiedział Maxwell.
Roza skinęła głową.
- Czy to znaczy, że zimą przyjedziesz do Irlandii? Maxwell potwierdził.
- Postaram się o jakiś powód - rzekł z ciężkim sercem. - Dowiesz się, jak chłopiec sobie radzi. A ja
chętnie cię zobaczę...


background image

Roześmiała się głucho:
- Nie udawaj! Nie potrzebuję fałszywej troski! Jeśli ta Charlotte jest taka energiczna, jak mówisz, to
chyba nikogo więcej nie będę potrzebować!
- Ale ja naprawdę chętnie się z tobą zobaczę, Rosi! Patrzył na nią długo, aż musiała spojrzeć mu
w oczy, a wtedy stwierdziła, że mówi szczerze. W jego niebieskich oczach widziała ciepło i
zatroskanie. Szczupła twarz Maxwella sprawiała wrażenie naprawdę zmartwionej, Roza zdawała się
to wyczuwać w powietrzu, ale nie odważyła się już w nic uwierzyć, nawet we własne przeczucia.
- To nie ma znaczenia, Maxwell - powiedziała zmęczona. - To już naprawdę nie ma znaczenia.
Chciał ją objąć i przytulić, ale sam sobie tego zabronił. Chciał ująć jej rękę, uścisnąć, przekazać jej
trochę własnej siły, trochę otuchy, ale kiedy się zastanowił, uznał, że to by mogło być zrozumiane jako
kpina, i dał spokój.
- Liam przywiezie ubrania dla ciebie - powiedział po chwili.
Siedzieli na jednej koi. Tak blisko siebie, że dotykali się udami i Maxwell czuł mrowienie pod skórą,
ona jednak zdawała się niczego nie zauważać. Byli jak dwoje całkiem sobie obcych ludzi i ten nowy
stosunek burzył w Maxwellu krew.
- Musisz mieć ubrania - powtórzył. - Margaret się postarała. Ubrania na łato, którego jeszcze trochę
zostało, i na zimę. Zresztą Charlotte we wszystkim ci pomoże.
Roza skinęła.
- Jesteś teraz wdową po inżynierze z kopalni w Norwegii - instruował ją. - Możesz równie dobrze
opowiadać ludziom o Kâfjorden, to bez różnicy. Zależy nam jednak na tym, żebyś podawała się za
wdowę. Twój

background image

mąż nie żyje, a ty jesteś przyjaciółką Margaret. Nie masz w Anglii rodziny. Nadal jesteś w żałobie.
Dlatego ta Irlandia.
- Czy mogę go nazywać, jak zechcę? - spytała Roza złośliwie. -1 mogę wymyślić sposób, w jaki
umarł? Mogę decydować, jak długo byliśmy razem i jak się układało nasze życie? Czy to także zostało
już ustalone?
- Nazywasz się Roza Samuels - powiedział Maxwell, jakby jej nie słyszał. - Twój mąż był Anglikiem,
pochodził z Yorku. Z jego rodziny żyje tylko stary ojciec, a ty chcesz, by twoje dziecko było
obywatelem brytyjskim.
Nie powiedział jej, jakie to dziwne, że wybrała Irlandię, skoro życzy sobie właśnie tego, by dziecko
było Brytyjczykiem. Nie wspomniał jej też o narastających w całej Irlandii niepokojach wśród
katolickich dzierżawców. Nie powiedział nic o tym, że w sercach Irlandczyków tli się nienawiść do
Anglików. Podał jej tylko ogólne zarysy historii, którą miała o sobie opowiadać, ale która
niekoniecznie musiała być w dobrej wierze przyjmowana w sąsiedztwie plebanii.
To nie jest ważne, czy ludzie będą Rozie wierzyć. Ona powinna mieć jakąś historię do opowiedzenia,
gdyby ktoś stawiał pytania, to wszystko. Podarował jej życie, które ona mogła już samodzielnie
rozwijać.
Będzie miała na to czasu pod dostatkiem. A co osnu-je wokół wewnętrznego jądra, to jego już nie
musi obchodzić. I nic nie szkodzi, jeśli powstaną plotki. Liam powiedział, że to dla nich lepiej, jeśli
historia Rozy będzie niepewna i stworzy podstawy do ludzkiego gadania. Plotki jeszcze bardziej
zaciemnią prawdę.
- Roza Samuels?
Roześmiała się. Odchyliła w tył głowę i śmiała się, aż zachrypła. Wtedy otarła łzy i starała się spojrzeć
we własną przyszłość, zajrzeć we własny los.

background image

- Myślę, że on miał na imię Jakob - powiedziała po chwili. - Chyba w angielskim też jest takie imię?
- Jest, ale pisze się przez c - Jacob - sprostował. -Jacob Samuels, to brzmi nieźle. Naprawdę świetne
nazwisko dla twojego męża.
- Mojego zmarłego męża - poprawiła złośliwie. -Czy będę mogła się pożegnać z bratem, zanim
przybędzie ten twój wujek? Muszę też trochę nakłamać Andersowi. I to ja stworzę historię dla niego
tak, byście wy mogli ją rozwijać dalej. Czy to nie jest swego rodzaju sprawiedliwość?
- Boska sprawiedliwość - powiedział, ale Roza nie pojęła dwuznaczności.
- Teraz nie będziemy mogli przez jakiś czas być razem - powiedziała Roza, starając się ukryć ból i pró-
bując wytłumaczyć Andersowi to, co jest niemożliwe do wytłumaczenia. To oznaczało, że musiała
bardzo panować nad własnymi uczuciami.
Przeczesała palcami jego włosy, zastanawiając się, czy dla Andersa też przygotowali ubranie.
Maxwella o to nie zapytała, a Margaret nie chciała widywać więcej, niż to konieczne.
- Wiesz, ja naprawdę będę lubił konie - oznajmił Anders swoim jasnym głosem. Brzmiało to tak, jakby
próbował ją pocieszać, i Roza wiedziała, że tak nie powinno być. To ona powinna mieć więcej siły.
- Czy Margaret opowiadała ci o koniach?
- Nie - odparł, unosząc w górę brwi, zdumiony, że Roza mogła coś takiego pomyśleć. - Nie musiała mi
nic takiego opowiadać, ja sam wiem.
- A skąd ty możesz wiedzieć? - zdziwiła się Roza.
- Po prostu wiem - odparł chłopiec. - A my się znowu spotkamy - dodał, wciągnąwszy powietrze
głębo-

background image

ko do płuc. - To nie jest tak, że już na zawsze mamy zostać rozdzieleni.
Jego zbyt rozumne, ciemne oczy zapewniały ją, że tak właśnie jest, że to on wie o wiele więcej, niż
ona mogłaby wiedzieć i niż on w ogóle powinien wiedzieć. Chłopiec miał przecież tylko osiem lat.
Najmłodszy brat nie może być mądrzejszy od niej. To ona jest z nich wszystkich najdoroślejsza.
- To tylko do czasu, aż się urodzi maleństwo -uśmiechnął się Anders z przekonaniem, a przecież Roza
wiedziała, że nikt mu o dziecku nie mówił. Nie mógł też przypadkiem podsłuchać żadnej rozmowy,
nie znał na tyle dobrze angielskiego.
I w nagłym przebłysku Roza pojęła, dlaczego oni tak starannie oddzielali Andersa i od niej, i od
Margaret. Trudno utrzymać ośmiolatka w ryzach. Muszą być pewni, co on opowiada. Anders nie mógł
mieć możliwości wyjawienia, która z nich nosi dziecko. Nie wiedzieli tylko, jak wyjątkowym i
niezwykłym dzieckiem jest Anders.
- Najpierw urodzi się ta mała dziewczynka - powiedział Anders i uśmiechnął się przelotnie. Gdyby
Roza nie wiedziała lepiej, mogłaby określić ten jego uśmiech jako smutny. - Ona teraz jest bardzo
malutka - mówił chłopiec dalej. - Ale kiedy konwalie zakwitną w lasach, ty się znowu zaczniesz
uśmiechać, Roza. A ja nie będę się o ciebie bał, bo wiem, że znowu się spotkamy. On będzie się tobą
opiekował.
Roza nie zapytała, o kim mówi. I nie chciała wiedzieć, czy brat wziął to wszystko ze snów, czy też
miewa widzenia na jawie. Nie chciała wiedzieć, czy one, kobiety, które były przed nią, przychodzą do
chłopca i powierzają mu takie tajemnice. Z jakiegoś powodu nie mogła uwierzyć, że są aż tak okrutne.
To, co Anders nosi, nie powinno obciążać żadnego dziecka. Roza



background image

wierzyła, że kobiety, które były przed nią, chcą patrzeć na sprawy w ten sam sposób. One wszystkie
kochały dzieci.
- Maxwell jest miły - oznajmił Anders.
Roza zgadzała się z nim. Aż do dzisiejszego dnia. Żywiła wielki szacunek dla Maxwella Harta.
Nazywała go przyjacielem. Wyglądało nawet, jakby był jedynym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek
miała. Teraz jednak nie chciała się na ten temat wypowiadać. I trudno jej było widzieć w nim
opiekuna. Nie został wychowany tak, by się kimkolwiek opiekować. W każdym razie nie tak.'
- Maxwell jest miły, dlatego ja się nie boję odjechać od ciebie, Rozo, moja siostro. Maxwell będzie
tam, gdzie ja. On jest moim przyjacielem. - Chłopiec uśmiechnął się szeroko. - A mężczyzna o oczach
jak popiół będzie się opiekował tobą.
Powiedział to z taką ufnością, że Roza nie mogła w nim budzić wątpliwości. Nie mogła też zadawać
pytań. Ale nie przestawała się dziwić.
Liam O'Shaughnessy był żylastym mężczyzną pod pięćdziesiątkę. Twarz miał nieprzeniknioną, cerę
żółtą jak juchtowa skóra i Roza musiała się przede wszystkim przekonać, czy nie ma czasem „oczu jak
popiół". Ale Liam, wuj Maxwella, miał oczy zielone, niechętne, a może badawcze, czy raczej i jedno,
i drugie po trochu.
Złagodniał na widok Margaret. Wtedy twarz mu się rozjaśniła i podniósł w górę kąciki warg,
uśmiechając się szeroko. Dzięki temu wyglądał mniej groźnie niż zazwyczaj.
Nie uściskał Margaret ani nie pocałował. W ogóle jej nie dotknął. Roza jednak nie miała wątpliwości,
że koniuszy kocha Margaret. Kiedy na nią patrzył, miał łzy w oczach.

background image

Rozie przyglądał się w zupełnie inny sposób. Badawczy, oceniający. Z niechęcią, co zresztą Roza
rozumiała. Liam O'Shaughnessy znał całą historię. Dziwił się, naturalnie, jakim też ona jest
człowiekiem, że zgodziła się na taki handel. Nie osądzał Margaret, za bardzo ją ubóstwiał, ale na temat
Rozy wyrobił sobie zdanie, jeszcze zanim ją spotkał, i Roza wątpiła, czy zdoła zmienić jego poglądy.
Próbowanie chyba nie ma sensu.
- Jej bagaż znajduje się już na pokładzie „Maud" -oznajmił szorstko. Po tym jak Margaret z Andersem
zeszła z pokładu, zwracał się tylko do Maxwella. -A ona niech przebierze się tutaj. W ten kostium.
Rzucił spory pakiet na koję i zacisnąwszy wargi, przyglądał się jej twarzy.
- Będzie chyba najlepiej, jeśli włoży wdowi welon. Musimy zakryć to... I jej włosy również. Nie
potrzeba nam gadania tutaj, w Swansea.
Potem opuścił kajutę.
Maxwell stał niepewnie przed Rozą. Wyglądało na to, jakby chciał prosić ją o przebaczenie, ale
stłumił tę chęć.
- Przebierz się - powiedział skrępowany. - I załóż woalkę tak, by ukrywała... twarz.
Wyszedł i Roza została sama. Ze swoim lękiem i z tą paczką. Szeroka, czarna spódnica i żakiet, który
okazał się dla niej za duży. Żakiet też był czarny. Obejrzała szwy i stwierdziła, że można będzie go
poszerzyć, kiedy to się okaże konieczne. Spódnica też miała spore zapasy po bokach. Takiego ubrania
potrzebowała. Ubrania, które będzie rosło wraz z nią.
Włożyła spódnicę, zdumiona, jak dobrze pasuje. Margaret była taka dokładna. To ona zorganizowała
to wszystko. Policzyła dokładnie, jaki zrobić zakład i w ogóle. Pomyślała nawet o czarnej wdowiej
woalce.

background image

Teraz Roza trzymała ją w drżących dłoniach, ale też była za to Margaret wdzięczna. Woalka może ją
ukryć, jej lęk, schować jej twarz przed taksującymi spojrzeniami Liama. Włożyła woalkę, ciesząc się,
że w kajucie nie ma lustra.
W końcu, cała na czarno, w żałobie, wyszła z kajuty i wolno wkroczyła w swoje nowe życie.


Rozdział 7
Na Morzu Irlandzkim wymiotowała. W kajucie wczepiła się w ramię Maxwella i błagała, by nie zosta-
wiał jej samej. Płakała i wymiotowała, nie była w stanie oddzielić dnia od nocy, ale w chwilach, kiedy
dostrzegała kogoś poza sobą w kajucie, zapewniała po nor-wesku i w swoim kulejącym angielskim, że
nie cierpi na chorobę morską, że jest na to absolutnie odporna.
- Ona nie jest taka, jak sobie wyobrażałem - powiedział Liam, przyglądając się uważnie Rozie, kiedy
w końcu na chwilę zasnęła.
Maxwell okrył ją cienkim, wełnianym pledem. Oparł się o drzwi, zmęczony i wyczerpany. Od wielu
nocy nie dosypiał, właściwie nie położył się na dłużej, odkąd wypłynęli z portu Swansea.
- Nikt nie może sobie wyobrazić Rosi - stwierdził sucho.
- Jakiego rodzaju kobieta robi to, co ona? - spytał Liam. W jego oczach, które były jeszcze bardziej
zielone niż morze, kiedy wzburzone uderza o skaliste brzegi zachodniej Irlandii, raz po raz pojawiał
się błysk.

background image

- Nie osądzaj jej na podstawie tego czynu!
- Przecież ja jej nie znam. Co właściwie miałbym myśleć?
- Nic! - uciął Maxwell cicho. - Gdyby Daisy nie była taka rozpieszczona i gdyby David był
mężczyzną, nie ulegał jej tak we wszystkim, nikt z nas nie musiałby wierzyć w ten koszmar. A tak,
tkwimy w nim po uszy. My realizujemy jej plany, Liam. Plany Daisy, nie Rozy.
Liam westchnął.
- Wyglądała na bardzo nieszczęśliwą - stwierdził krótko. - Może to ją uszczęśliwi?
- A jeśli nie? - zastanawiał się Maxwell. - Ja dużo o tym myślałem, choć, szczerze powiedziawszy,
przychodzi mi to z największym trudem. Myślałem, że to dziecko może nie uszczęśliwi Margaret ani
jej nie zadowoli. I zadaję sobie pytanie, jakie wówczas będzie jego życie? Pytam siebie, czy mamy
prawo zrobić coś takiego niewinnemu dziecku.
- Szkoda już się dokonała - westchnął Liam ciężko. - Dziecko już jest i będzie musiało zostać wydane
na świat.
- Polubisz ją - przepowiedział Maxwell.
Liam na widok jego twarzy uniósł wysoko jedną brew. Nie spodobała mu się ta czułość w głosie syna
Moiry. Owa rudowłosa Roza nie jest dla Maxwella, niezależnie od tego, co sobie młody człowiek
myśli. Liam nie życzył sobie, by ktoś z ludzi, których uważał za swoich najbliższych, został zraniony.
- Mój siostrzeniec wygłasza przemówienia na południowym wybrzeżu - zmienił temat. Uśmiechał się
zakłopotany. - Lubi kazania tak samo jak mój brat Frank. Ale Frank jako kapłan nie jest w stanie
narobić tylu szkód co tamten, który kapłanem nie jest. Słyszałem, że jarl nie był zbytnio zadowolony z
jego ostatniego przemówienia.



background image

Liam znowu westchnął.
- Seamus zawsze kierował się sercem. Nie dostrzega, że znacznie więcej mógłby osiągnąć w ciszy,
pracą wewnętrzną. Ale on musi ciskać ostre słowa, głosić wielkie idee. Nie bez kozery jest przeklętym
O'Con-norem!
Maxwell zachichotał:
- A zatem to linia O'Shaughnessy wniosła rozsądek do twojej rodziny?
- Naprawdę! Charlotte zawsze miała lepszą głowę niż Owen! - wykrzyknął Liam z naciskiem. - A ich
dzieci przeważnie odziedziczyły rozum po matce. Tylko z Seamusem nie jestem całkiem pewien!
Buntowniczy charakter O'Connorôw jest u niego za bardzo widoczny!
- Jesteś pewna, że to nie jakaś dama, którą wuj Liam wpędził w kłopoty? - chichotał Seamus.
Matka przegoniła go, ale również w oczach Charlotte O'Connor pojawił się uśmiech. Miała twarz ła-
godną. Zmarszczki wyrzeźbiła na niej ciężka praca i trudy życia, lecz także śmiech i wewnętrzne
ciepło. Miała teraz czterdzieści osiem lat, a Seamus był jej drugim z kolei dzieckiem. I jedynym, z
którym tak naprawdę nigdy nie umiała sobie poradzić.
- Wstydziłbyś się, Seamusie Michealu O'Connor! Nie wydałam cię na ten świat po to, byś sobie
szydził z własnej krwi!
- To kim w takim razie ona jest? - pytał, podwijając rękawy koszuli.
Był wieczór po gorącym dniu. Wiał wiatr z południowego wschodu, który przynosił ze sobą
promienie słońca oraz zapach prawdziwego lata. Zieleń stała się bujna po niedawnych deszczach i
teraz słońce czyniło

background image

ziemię jeszcze bardziej żyzną. Nie ma chyba na ziemskim globie soczystszej zieleni niż właśnie tutaj,
w Irlandii, myślał Seamus.
- To młoda wdowa pozbawiona rodziny - powiedziała Charlotte, która już brała tę obcą kobietę pod
swoje opiekuńcze skrzydła. - Jeden z inżynierów, tam gdzie pracuje mąż Miss Daisy, był mężem tego
biednego dziecka.
- A więc Anglik? To wdowa po Angliku? Czego ona, do cholery, szuka tutaj? Nie może pojechać tam,
skąd pochodzi?
- Ona nie jest Angielką - tłumaczyła matka cierpliwie.
Ośmioro dzieci, które dorosły w jej domu, nauczyło ją cierpliwości. Pięć razy ciąża się jej nie udała,
ale osiem donosiła, urodziła zdrowe dzieci i wychowała do wieku dorosłego.
- No to mogła pojechać w rodzinne strony swojego męża - uważał Seamus. - My w Irlandii mamy pod
dostatkiem własnych dzieci. Nie potrzebujemy żadnych cudzoziemskich kobiet, które przyjeżdżają
tutaj rodzić!
- Ona jest przyjaciółką Miss Daisy - powtórzyła Charlotte. - Liam mówi, że dla Miss Daisy to ważne,
byśmy dobrze przyjęli Rozę Samuels, a przecież wiesz, jak Liam ubóstwia Margaret!
Seamus wiedział. Żadne z dzieci urodzonych na irlandzkiej ziemi nigdy nie powodowało takiego
szybkiego bicia serca Liama jak właśnie Miss Daisy. Ale Seamus już dawno przestał być zazdrosny.
- Margaret mogła zabrać swoją przyjaciółkę do Cheshire! - prychnął. - Moim zdaniem to jakaś
śmierdząca historia. A gdyby się tak okazało, że wpuszczasz jakąś morderczynię pod swój dach? To
byłoby bardzo do ciebie podobne!


background image

- Nie chcę słuchać takiego gadania! - ucięła Charlotte. - Nie chcę cię w swoim domu, kiedy Liam ją
przywiezie. Będzie z nimi Maxwell. On w swoim czasie przyjaźnił się z synem jarla, nie życzę sobie
żadnych nieprzyjemności. I nie chcę, żebyś mi przeszkadzał, kiedy będę miała gościa w domu.
- Prosisz mnie, żebym się nie pokazywał, kiedy ta kobieta będzie u ciebie mieszkać? - spytał Seamus
oburzony. - Jakaś obca baba wypycha mnie z domu włas- iiiSi^lJHiI'lifi

1

^'*!

11

!^'

1

*

1

!!

1

^ nej matki. Nie

mogę w to uwierzyć!
- Ty masz wiele domów, Seamus! Zachichotał.
- Ale nikt chyba nie myśli, że korzystam też z domu wuja, który stoi po tej samej stronie, co Pan Bóg!
- Nie bluźnij! - powiedziała matka ostro. - Kiedy ty ostatnio byłeś u spowiedzi, chłopcze? Nie, nie
odpowiadaj mi! Nie trzeba. Mam tylko nadzieję, że odmawiasz codziennie Zdrowaś Maryjo.
Syn uśmiechnął się, ale i na to nie odpowiedział. Matce by się nie podobały odpowiedzi, jakich
mógłby jej udzielić.
- Mimo wszystko będę miał na ciebie oko - obiecał. - Zajrzę tu za kilka dni, żeby zobaczyć, jaka ona
jest. W końcu przecież będzie mieszkać u mojej matki...
, Seamus włożył kurtkę, która wisiała na oparciu krzesła, cmoknął matkę w czoło i zniknął. Poruszał
się bezszelestnie. Pojawiał się niczym wiatr i tak samo znikał.
Charlotte nie chciała nawet myśleć, że to może dla Seamusa konieczne. Ze pewnego dnia jego życie
może zależeć od tego, czy potrafi odpowiednio szybko i bezgłośnie zniknąć.
Również na plebaniach bywają stajnie. Plebania wuja Franka, czyli ojca Franka, stajnię miała. Frank
był synem z prawego łoża niegdysiejszego chłopca stajen-

background image

nego, Patricka 0'Shaughnessy, i podobnie jak jego dziesięciu pozostałych synów oraz cztery córki
Frank miał rękę do koni.
Teraz Seamus rozmawiał ze zwierzętami, odwiedzał je nie pierwszy raz, więc przyjmowały go ze
spokojem. Wnukowie Patricka też znali się na koniach.
Strasznie był ciekaw tej obcej kobiety, taka właśnie była prawda. Mógł przejść przez dziedziniec i
roztopić się w mroku. Mógł wejść do domu proboszcza przez otwarte drzwi. Ojciec Frank wierzył w
to, co w ludziach dobre, uważał, że ma wyższych opiekunów, sypiał więc przy otwartych drzwiach.
Na plebanii znajdowały się pokoje, których nigdy nie używano. A w kuchni były służące, które
chętnie poświęciłyby wianek, by móc podać Seamusowi CConnor kolację, na przykład talerz
smażonych ziemniaków. Były na plebanii służące, które oddawały wianek za znacznie mniej.
Seamus ciekaw był tej kobiety, którą nazywano wdową, ale o której on myślał swoje. Chciał ją
zobaczyć na własne oczy, zanim tak się rozgości w domu jego matki, że będzie mogła im wmawiać co
zechce. Chciał wiedzieć, czym ona jest. Kim jest. Dlatego czekał w mroku stajni. Bo przecież muszą
przyjechać konno. A poza tym chciał porozmawiać z Liamem.
- Chcecie mi znowu kłamać!
Była taka wściekła, że uderzyła Maxwella. Wymierzyła mu siarczysty policzek, aż zadźwięczało, a on
starał się uspokoić, mimo że na policzku został mu ślad jej palców. Posługiwał się rozsądkiem, choć
przecież sprawa zasługiwała na to, by zachował się jak mężczyzna.
Liam siedział w drugim końcu powozu i jak mógł najlepiej, ukrywał uśmiech. W ciemnościach nie
było


background image

to takie trudne. Poza tym dzieliła go spora odległość od tej wściekłej baby. Nie żeby się jej w jakiś
sposób bał. W młodości walka na pięści nie była mu obca. Gorzej było z Maxwellem. On chyba nigdy
nie stoczył porządnego pojedynku.
- Nie życzę sobie, by mnie oszukiwano! - syknęła Roza, odrzucając rękawiczki, jak najdalej mogła.
Niewiele już zostało z żałobnego stroju wdowy, który włożyła w Swansea. Woalka leżała gdzieś na
podłodze powozu. Podeptała ją zapinanymi na guziczki butami. Liam wiedział, że w jej bagażu
znajdują się atłasowe pantofelki. Ciekawe, co z nimi zrobi. Zaczynał podejrzewać, że znajdzie dla
nich całkiem nowe zastosowanie.
On urodził się w Irlandii. Dorastał w Kildare, nigdy jednak nie spotkał kobiety, którą mógłby
porównać do tej rudowłosej wiedźmy o zeszpeconej twarzy.
- Co takiego jest w tym kraju? - krzyczała po angielsku, a Liam chętnie by jej odpowiedział, że to ona
ma mętlik w głowie, wolał jednak milczeć.
To Maxwell Hart dostąpił wątpliwej przyjemności prowadzenia z nią konwersacji. On powinien się na
tym znać. Został do tego przygotowany, otrzymał wykształcenie, miał to we krwi.
- Czy ty jesteś ślepy, Maxwellu?
- Naprawdę nie wiem, o czym mówisz, Rosi.
- Bardzo dobrze rozumiem, dlaczego chciałeś podróżować nocą! I rozumiem, dlaczego tak ci zależało,
żebym nie została trochę dłużej w Cork! I celowo czekałeś, żeby się całkiem ściemniło, zanim
wyruszymy!
- Wciąż nie rozumiem, o co ci chodzi - powiedział Maxwell Hart, ocierając pot z czoła.
Liam milczał, ale uśmiechał się krzywo. Od dawna już nie czuł się za bardzo Irlandczykiem i zaczynał
teraz lubić tę norweską babę. Ludzie, którzy twierdzą,

background image

że w żyłach ludzi mieszkających pod biegunem północnym płynie tylko lodowata woda, najwyraźniej
nie wiedzą, co mówią.
- Czy ty widziałeś dzieci w tym kraju? - spytała Roza Samuelsdatter, a z jej oczu płynęły łzy. Płakała
ze złości.
Dokładnie w tym momencie Liam O'Shaughnessy zaczął ją kochać. Wspomni o tym dziesięć lat
później. Powie wówczas, że była najbardziej godną uwagi kobietą, jaką w życiu spotkał. Powie, że
poczuł się zaszczycony tym, że ją poznał. Powie, że chętnie sam by ją poprosił o rękę, ale kiedy ją
zobaczył następnym razem, to już ktoś inny go uprzedził.
„... taką właśnie kobietą była" - powie Liam O'Shaughnessy...
Taką właśnie kobietą była...
- Czy ty nie widzisz tej nędzy? - wykrzykiwała Roza w twarz Maxwellowi. - A czyż to nie Anglicy są
tutaj panami?
Maxwell nie odpowiadał, aż Liam O'Shaughnessy poczuł się zobowiązany do przerwania ciszy jedyną
odpowiedzią, jaka w tej sytuacji była możliwa:
-Tak.
- Co z was za ludzie, że głodzicie dzieci? - spytała Roza.
- Czy ty nie widzisz niczego poza dziećmi? - syknął Maxwell zmęczony i otulił się szczelniej kurtką,
choć w powozie było raczej ciepło.
Konie szły miarowo ku zachodowi. Słychać było stukot kopyt po twardej drodze. Słyszeli skrzypienie
i śpiew kół, noc była ciemna jak czarny aksamit, bez jednej gwiazdy na niebie. Ciemność skrywała
wszystko. Skrywała wszystko, dokładnie tak jak Maxwell sobie życzył. Prosił przede wszystkim o to.
Najbardziej nienawidził podróży przez Irlandię za dnia, a Roza wskazała swoim szczupłym palcem
dlaczego.

background image

- A co do diabła, miałabym, twoim zdaniem, widzieć? - spytała po norwesku, ale Liam zrozumiał, co
powiedziała.
- Krajobraz - odparł Maxwell. - Czy nie widzisz gór na północy? Czy one ci nawet trochę nie
przypominają Norwegii? Zawsze uważałem, że niektóre okolice Irlandii i Szkocji są bardzo podobne
do Norwegii. Są podobne do części twojej Norwegii. Ty naprawdę tego nie widzisz? Nie widzisz
fiordów wrzynających się w ląd? Nie przypominają one tych, po których jeszcze niedawno
żeglowaliśmy? Nie widzisz lasów i równin? Czy one nie sprawiają, że czujesz się tu jak w domu,
Rosi?
- Nie - odparła twardo.
- A dlaczego nie? - dopytywał się Maxwell Hart, który ani przez jeden dzień w swoim życiu nie był
głodny.
- Bo w Norwegii nie ma tak wielu głodnych dzieci jak tutaj - odparła Roza.
Liam musiał odwrócić twarz do okna, by móc nadal słuchać rozmowy obojga młodych. Z trudem
powstrzymywał śmiech. Zastanawiał się, jak Margaret, to wrażliwe dziecko, zdołała nakłonić ten
kłujący kwiat, ;by urodził jej potomka.
Gdzieś w głębi duszy majaczyła mu myśl, że ten oset został raczej uwiedziony przez męża Miss Daisy.
W przeciwnym razie ona nigdy by się na nic takiego nie zgodziła.
- Anglicy musieli chyba zakneblować Irlandczyków - rzekła Roza.
- Jak ty możesz mówić coś takiego? - wybuchnął Maxwell i poczerwieniał na twarzy.
- A chciałbyś, żeby twoje dzieci tak wyglądały? -spytała Roza i wtuliła się w swój kąt powozu.
Maxwell próbował się do niej zbliżyć. Położył rękę

background image

na siedzeniu między nimi, ale Roza domyśliła się, o co mu chodzi. Wyciągnęła rękę na całą długość.
Oparła dłoń na jego piersi okrytej białą koszulą, a on był zbyt dobrze wychowany, by przysunąć się do
niej siłą.
Liam O'Shaughnessy zastanawiał się, w jaki sposób klasa wyższa w ogóle zdołała się ukształtować.
- Czy chciałbyś widzieć, że twoje dzieci biegają boso i w gałganach? - spytała Roza. - Podobałoby ci
się, gdyby były brudnymi, obdartymi żebrakami, niemal rzucającymi się pod kola każdego powozu,
który przejeżdża przez ich miejscowość?
Na takie pytanie istniała tylko jedna odpowiedź.
- Nie! - krzyknął Maxwell Hart do Rozy Samuelsdatter gdzieś w pół drogi pomiędzy Cork i
Clonakil-ty. Był lipiec roku 1841, księżyc znajdował się w nowiu.
- Ty byś chciał mieć dzieci z dołeczkami na łokciach - rzekła Roza. Nie znała takich słów po
angielsku, a Maxwell nie rozumiał jej norweskiego, więc pokazywała mu to na sobie. Pokazywała i
kierowała jego rękę ku swoim łokciom, a jemu było jeszcze trudniej, skoro musiał jej dotykać.
Liam widział to wszystko, ale pozostawał głuchy i ślepy, siedział w milczeniu. Pojął, co się dzieje,
zanim Maxwell to zrobił, nie mógł jednak czerpać z tego przyjemności, nie pozwolił więc sobie też na
to, by triumfować nad angielską linią swojej rodziny.
- Ty byś chciał, żeby twoje dzieci były syte - powiedziała Roza, a Maxwell nie mógł zaprotestować.
Nie powiedział jej zresztą także, że pragnąłby mieć dzieci o rudych włosach i niebieskich oczach i
które byłyby śmielsze niż ktokolwiek w świecie, który on zna.
- Wszyscy chcą, żeby ich dzieci były syte - powiedział Maxwell.




background image

- To dlaczego ja widzę głodne? - spytała Roza.
- Irlandia to nie jest moja propozycja - powiedział. -Ja przekonywałem Margaret, że powinnyście obie
zostać w Walii. To ona tak się upierała przy Irlandii. To ona chciała zrobić wszystko, żeby nikt nigdy
nie dowiedział się o tobie. Ja nie chciałem cię tutaj przywozić. Ja miałem tylko odebrać jakiegoś
przeklętego konia!
- Co jest bardziej wartościowe od dziecka? - spytała Roza i niemal wtopiła się w ściankę powozu. Plu-
szowe firanki przy oknie miały prawie tę samą barwę rozpalonej miedzi co jej włosy. - Nie ma na
świecie nic, co by dla mnie miało większą wartość niż Synneve - dodała Roza i wybuchnęła płaczem.
Ani Maxwell, ani Liam nie mieli odwagi jej dotknąć. Płakała i płakała, minęli tymczasem pięć wsi.
Liam w każdej z nich znał dobrych ludzi.
- Synneve była moją córką - wyjaśniła, kiedy już trochę doszła do siebie, a jej ból wywołał głębokie
bruzdy na twarzach obu jej towarzyszy. Chętnie by jej pomogli dźwigać brzemię, ale Roza była
kobietą, która sama zmaga się ze swoimi udrękami.
- Dlaczego mi nigdy nie opowiadałeś historii o Irlandii? - spytała Roza Maxwella.
Nie patrzył na nią, kiedy odpowiadał.
- Jestem na pół Irlandczykiem - wyjaśnił. - Jakim sposobem miałbym być dumny z tego, co Anglicy
robią z tym krajem? Ale jestem też na pół Anglikiem, Rosi.
- Może powinieneś wybrać, kim czujesz się bardziej? - rzekła i postarała się, by jej słowa brzmiały
prosto i normalnie.
Maxwell jęknął i zacisnął zęby na dłoni. Liam nie miał już teraz wątpliwości, że jego młody kuzyn
zakochał się w tej dziwnej kobiecie, w szytym przez krawca,

background image

na zamówienie, ubraniu, której głos wdzierał się głęboko do męskich serc.
- A ty kim jesteś bardziej, Rosi?
- Człowiekiem - odparła bez wahania. - Mój ojciec urodził się w Finlandii - opowiadała tak, by
również Liam mógł ją rozumieć. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że to przede wszystkim jemu ona to
mówi, nie Maxwellowi. - Matka była Norweżką, ale korzenie rodziny są rozgałęzione w różnych
kierunkach. Sądzę, że matka sama tak do końca nie wiedziała, kim jest. Na szczęście nikt jej nigdy o to
nie pytał. A ja jestem przede wszystkim człowiekiem, Max. Czy nigdy nie patrzyłeś na mnie w ten
sposób?
Maxwell przestał niemal oddychać, kiedy jej odpowiadał:
- Nigdy nie patrzyłem na ciebie inaczej, Rosi.
- Powinieneś zabrać ją ze sobą do Cheshire, chłopcze! - odezwał się znajomy głos Liama.
- I ożenić się z nią? - wtrącił inny, rozbawiony. Seamus go rozpoznawał. Byli przecież ciotecznym
rodzeństwem, kuzynami, on i Maxwell Hart. Chociaż nigdy ich nic nie łączyło. Nigdy się nie lubili.
- I ożenić się z nią - powiedział Liam z powagą. Seamus usiadł na stosie lin między koniem a ścianą.
Zrobił to tak cicho, jak tylko mógł. Jedynie koń wiedział, że on tu jest, ale uciszał go pieszczotami i
czułym słowem. Koń był oswojony, niczym kobieta dał się kupić pięknymi słówkami.
- Ona nosi dziecko mojego szwagra - powiedział Maxwell Hart i Seamus przywarł jeszcze mocniej do
ściany stajni. Starał się oddychać jak najciszej. - Nie mówisz tego poważnie, wuju Liam?
- Nie nazywaj mnie wujem! - syknął Liam tak ostro, że Seamus go nie poznawał.




background image

On też stał się nagle czujny, zastanawiał się, czy jego matka zna prawdę o gościu, którego zamierza
przyjąć pod swój dach. Nie przypuszczał, że gdyby znała, okazałaby aż tyle gościnności. Serce biło
mu tak, że się przestraszył, czy tamci nie usłyszą, ale oni nadal rozmawiali przyjaźnie, z powagą, i
Seamus zrozumiał, że rozgorączkowanie tkwi w nim, tylko w nim...
- Mam ją obudzić? - spytał Maxwell.
- Daj jej pospać - odparł Liam niemal ojcowskim tonem.
- Lubisz ją? - rozległo się niepewne pytanie Maxwella Harta.
- Tak, lubię ją - powiedział Liam O'Shaughnessy niechętnie. - Ale nie lubię reszty tej historii - dodał,
przerywając narastające między nimi niczym mur milczenie.
- Konie postoją jeszcze chwilę w uprzęży - postanowił Liam, gdy jego angielski kuzyn nie
odpowiadał. - A my najpierw porozmawiamy z Charlotte. Ta mała jest zmęczona. Długo walczyła,
żeby nie zasnąć. Powinniśmy byli zatrzymać się w jakiejś gospodzie w Cork. To był błąd, że
ruszyliśmy bez odpoczynku. Mogłaby nie oglądać tego wszystkiego, co widziała.
Głos Maxwella brzmiał ostro, kiedy mu odpowiedział:
- Uważasz, że zobaczyła nieprawdziwy obraz Irlandii?
- Nie, to nie jest fałszywy obraz Irlandii. Ten kraj tak właśnie wygląda.
- I uważasz, że jej poglądy są zdrowe?
-Ja nie myślę nic na temat jej poglądów - rzekł Liam sztywno.
- Porozmawiajmy z moją siostrą. A tę tutaj wniosę do środka później. Jest szczuplutka niczym źdźbło.
I jest strasznie wyczerpana, Maxwell, daj jej pospać!

background image

Maxwell niechętnie przystał na tę prośbę. Seamus słyszał, jak odwiązują bagaże i opuszczają powóz.
Potem zaległa cisza. Tylko konie przestępowały z nogi na nogę, czekając na owies i czyszczenie po
długiej podróży wiejskimi, zakurzonymi drogami.
Seamus trwał w bezruchu, aż wszystko się ostatecznie uspokoi. Aż będzie słyszał już tylko konie i
własny oddech. Dopiero wtedy zdecydował się rozprostować kompletnie zdrętwiałe członki. Nie
chodzi o to, że nie nawykł do spania w stajni. Pod tym względem nie był rozpieszczony. Sypiał w
bardziej niewygodnych miejscach częściej niż jakikolwiek inny mieszkaniec południowej Irlandii.
Bezszelestnie wstał z siana obok klaczy wuja Franka. Ginger śniła o zielonych łąkach i beztroskiej
młodości. Nie ocknęła się, kiedy opierał się o jej bok.
Seamus podszedł na palcach do powozu. Konie, wciąż w uprzęży, kręciły się niespokojnie, jakby ze
sobą rozmawiały, ale on nie znał ich języka. Urodził się jednak tutaj i podobnie jak reszta jego
rodzeństwa umiał utrzymać się na koniu, zanim jeszcze nauczył się chodzić i mówić.
Otworzył drzwiczki i bezgłośnie wsunął się do środka, do niej. Była ubrana na czarno, mogła ożywiać
tę historię, którą usłyszała jego matka i którą przekazała jemu.
Roza Samuels, tak powiedziała matka.
Spała oparta o ścianę powozu, przyciśnięta do niej tak, jakby ktoś ją tam siłą wepchnął. Seamus
podniósł z podłogi coś czarnego, zwiewnego. Szorstkie palce zaczepiały się o przezroczystą tkaninę i
mężczyzna potrzebował sporo czasu, żeby się zorientować, co takiego znalazł. Żałobna woalka!
Nie wypuścił jej z rąk, nawet kiedy się już zorientował, co to jest. Serce biło mu mocniej, niż kiedykol-




background image

wiek kopyta jakiegoś konia uderzały o irlandzką ziemię. Seamus stał z jej czarną woalką w szorstkich
rękach i nie był w stanie oderwać oczu od jej twarzy.
Wydawała mu się zbyt piękna, żeby to mogła być prawda, i Seamus nie chciał wierzyć w to, co o niej
wiedział. Podsłuchał rozmowę Liama z Maxwellem, nie przypuszczał, by któryś z nich kłamał w
takiej poufnej wymianie zdań. Od nich dowiedział się, kim ona jest, mówili to tak wyraźnie, że nie
mógł ich źle zrozumieć, mimo to jednak nie chciał uwierzyć. Seamus usiadł na obitym pluszem
siedzeniu, blisko niej. Czuł, że pocą mu się dłonie, wiedział jednak, że musi jej dotknąć.
Ta istota była jak śmietana. Jej piękna twarz była jak śmietana, chciał dotykać opuszkami jej skóry, a
potem oblizywać palce. Pragnął spróbować, jak smakuje. Chciał ją obejmować ramionami i błagać, by
stała się częścią jego życia.
Siedział tak naprzeciwko niej i wiedział, że zawsze czekał właśnie na nią. To nic, że jej jeszcze nie
zna. To naprawdę nie ma znaczenia. Rozpoznawał swoje marzenie. Wystarczyło jedno spojrzenie i
Seamus wiedział, kto to. Była odpowiedzią na wszystkie jego sny, o których nawet nie wiedział, że je
ma.
- Gdzie ja jestem? - spytała Roza zaspana, wyprostowała się i usiadła. Nawet przez sen wyczuwała, że
nie jest sama, że ktoś na nią patrzy. Było to równie wyraziste jak dotyk. Czyjś wzrok palił jej skórę,
był jak rozżarzony węgielek i Roza nie była do końca przekonana, czy jej to sprawia przyjemność, czy
raczej jest przykre.
Ciepłe ręce ściskały jej dłonie. Spojrzenie należało do kogoś rzeczywistego. Nie pomyliła się, nie była
tutaj sama. Nigdy przedtem nie odczuwała takiego ciepła. Jego skóra zdawała się stapiać z jej ciałem.
Czuła się

background image

z nim blisko spokrewniona, jeszcze zanim otworzyła oczy i ujrzała go.
W niemym podziwie Seamus patrzył na nieznajomą, kiedy wstawała. Bujne, rude włosy wymknęły
się spod szpilek i opadały jej na ramiona. W mdłym świetle stajni ten widok przejmował Seamusa do
szpiku kości. Nigdy nie widział czegoś równie pięknego. To było jak wodospad z płynnej miedzi. I nie
przeraził się wcale, kiedy ona spojrzała na niego, zwracając w jego stronę całą twarz. Nie robiło mu to
żadnej różnicy, była piękna mimo to.
- Kim jesteś? - spytała, a jej głos zabrzmiał jak dzwon.
- Jestem Seamus Micheal CConnor - odparł przejęty, opętany, zaczarowany i wypuścił woalkę, by
móc mocniej objąć jej zimne dłonie. - I kocham cię, Roza Samuels.
- Przecież mnie nie znasz - powiedziała, ale się nie cofnęła.
- Nie muszę - wykrztusił bez tchu. - Kocham cię i tak, czy to stanowi dla ciebie problem?
- Nie - bąknęła sennie. - Ale wolałabym mieć trochę czasu, żeby cię poznać.
- Będziesz miała - obiecał i złożył na jej dłoni pocałunek. Nigdy by nie przypuszczał, że może się tak
zachować wobec kobiety.
- Jak to powiedziałeś, jak się nazywasz? - spytała Roza i ostatecznie otrząsnęła się ze snu, choć nadal
nie widziała mężczyzny, z którym rozmawiała.
- Seamus Micheal CConnor - powtórzył.







background image

Rozdział 8
- W Cork krążą pogłoski, że widziano cię w pobliżu Sligo - zauważył Liam, wpatrując się w Seamusa.
- Gadają, że byłeś chyba w drodze do Donegal.
- Z pewnością są i tacy, którzy spotkali mnie też w Derry - powiedział Seamus i usiadł tak, żeby móc
widzieć Rozę razem z tymi, z którymi rozmawiał.
- Co on, na Boga, miałby do roboty w Donegal? -wykrzyknęła niemal zirytowana Charlotte.
Miała rumieńce na policzkach. Wzrok i ruchy starszej pani były czujne od momentu, kiedy syn wszedł
do domu, trzymając pod ramię ubraną na czarno kobietę.
Charlotte CConnor znała swojego drugiego z kolei syna i plotki, jakie krążyły na temat jego spraw z
kobietami. Chociaż jednak jako dobra, irlandzka matka chętnie by mu wygarnęła to i owo, zawsze
udawała, że nie dotarło do niej ani słowo na ten temat.
No i właśnie. Jej ukochanemu Seamusowi wystarczyło ledwie pół godziny, by wejść w niezwykle
intymny kontakt z tą młodą wdową. Mimo że serce Charlotte na moment przestało bić, kiedy
zobaczyła zeszpeconą twarz swojej przez najbliższy rok lokatorki, to zauważyła też, jaka to delikatna
i pociągająca osoba. Charlotte znała swojego syna na tyle dobrze, by wiedzieć, że i on to dostrzegł.
Dlatego czuła skurcz w żołądku. Miała jak najgor-

background image

sze przeczucia, elfy przemawiały do niej i ostrzegały. Roza Samuels jest zbyt młoda!
- Nie mogliście kupić klaczy w Dublinie? - spytał Seamus, kierując rozmowę na wygodniejsze dla
siebie tory.
- To jest najpiękniejsza klacz po wyjątkowym ogierze jarla Lismore - wyjaśnił Liam ze śmiechem. -
To jarl sobie życzył, byśmy zabrali ją z majątku w pobliżu Cork. Uważał, że tutaj pastwiska są lepsze
niż pod Dublinem.
Seamus widział, że Roza słucha. A zatem nie jest głupia. Może nie wszystkie słowa rozumiała, ale jed-
nak większość do niej docierała. Widział, jak jej brwi unoszą się w górę, uznał, że dziewczyna ma
poczucie humoru. Lubił kobiety z poczuciem humoru. Lubił to u wszystkich ludzi, ale u kobiet
wyjątkowo.
- To wspaniały koń - powiedział Seamus.
- Widziałeś ją? - zdziwił się Maxwell.
Seamus uniósł lekko kąciki warg, uśmiechał się z wyższością.
- Spędziłem kiedyś z tą klaczą noc w stajni Oliwera - wyjaśnił.
Charlotte jęknęła, Liam chrząknął, a Maxwell sprawiał wrażenie, że mu nie wierzy.
- Mówią o niej Faworyta Lismore'a - rzekł Liam ze śmiertelną powagą. - Może w przyszłości
będziemy ją nazywać Faworytą O'Connora?
- Wiosną było zimno - wyjaśnił Seamus z uśmiechem. - Kto by mnie szukał w stajni samego jarla?
Ścigali mnie, bo poprzedniej nocy ze spichlerzy jarla zniknęło sporo ziarna.
Wzruszył ramionami. To ostatnie wyjaśnienie było w gruncie rzeczy gestem w stosunku do Rozy.
Reszta obecnych powinna sama zrozumieć, dlaczego był poszukiwany.


background image

- On miał go dużo ponad potrzeby, więc ziarno dostali ci, co nie mieli nic. Już zaczynali zjadać ziarno
siewne. Uznałem zatem, że zabrać je jarlowi to nie grzech.
- Ktokolwiek by za tym stał - powiedział Liam z naciskiem.
- Tak jest, ktokolwiek by za tym stał - powtórzył Seamus, ale nie wyjawił niczego, za co można by go
pociągnąć do odpowiedzialności politycznej. Skierował spojrzenie na Rozę, mówił teraz przede
wszystkim do niej: - Taki właśnie jestem, słyszysz teraz same najgorsze rzeczy, jakie oni o mnie mają
do powiedzenia. Ja jestem nacjonalistą. I jestem na dodatek taki głupi, że się do tego głośno przyznaję.
Chciałbym wypędzić Anglików z Irlandii, chciałbym, aby cała irlandzka ziemia znalazła się w
irlandzkich rękach. - Roześmiał się tak szeroko i rozbrajająco, że można było sądzić, iż to wszystko
powiedział żartem. - Ale nie wszyscy w mojej rodzinie podzielają te poglądy. Oni by woleli, żebym
był zwyczajnym dzierżawcą. Pragną, bym mojego głupiego, irlandzkiego łba używał do czego innego,
nie do myślenia. - Wymownie uderzył się pięścią w czoło. -Ale nikt z moich mnie nie wyda -
zakończył.
To ostatnie było najwyraźniej adresowane do Maxwella. Seamus zwracał się z tym do niego, być
może go ostrzegał na wszelki wypadek. I Maxwell zrozumiał. Wziął jego słowa do siebie, milczał.
Roza nagle zauważyła, że Seamus ma ciemnoszare oczy, jak popiół, i poczuła się bezradna niczym
ćma z oberwanymi skrzydłami. Nie mogła mu się oprzeć. Światło przyciąga nieodparcie nawet ćmę z
oberwanymi skrzydłami. Seamus O'Connor był dla niej takim światłem. To człowiek o oczach jak
popiół.
- Nie pozwól, żeby Seamus wdarł się w twoje życie! - rzekł Maxwell cicho.

background image

Odciągnął Rozę na bok, zamknął w swoich ramionach, choć jej wcale nie dotykał. Obie dłonie przy-
cisnął do ściany na wysokości jej policzków.
- Ja go przecież nawet nie znam - bąknęła Roza onieśmielona.
- I nie poznawaj go! - radził Maxwell. - Trzymaj się od niego z daleka, nie pozwól mu się zbliżyć do
ciebie nawet na rzut kamieniem. Seamus jest niczym jad. Albo go do siebie nie dopuścisz, albo
pójdziesz na dno. To, czym on się zajmuje, to nie jest dziecinna zabawa. Nie żartuje, kiedy mówi, że
jest nacjonalistą. Jest właśnie tak, dokładnie. On dla tego żyje, dla swojej irlandzkiej Irlandii. I za to
kiedyś odda życie.
- Ja dopiero co tutaj przyjechałam - rzekła Roza zmęczona i wyczerpana. I może trochę zirytowana, że
Maxwell jest taki natrętny.
- Ale widzę, jakim wzrokiem on na ciebie patrzy! -wybuchnął Maxwell.
Roza nie odpowiedziała, bardzo dobrze jednak wiedziała, o czym on mówi. To właśnie te spojrzenia
pozwalały jej opanować strach, z którym weszła do swojego nowego domu.
Maxwell głęboko wciągnął powietrze.
- Powinienem zabrać cię do Anglii. Powinienem machnąć ręką na plany Daisy, ona jest za bardzo roz-
pieszczona. Ty też powinnaś pojechać do Cheshire.
- Tylko dlatego, żebym była jak najdalej od Seamu-sa O'Connora? - spytała Roza z niedowierzaniem.
Maxwell przytaknął.
- To nie będzie konieczne - powiedziała Roza. - Jestem w stanie sama o siebie dbać. Nie przyjechałam
tutaj, by stać się zabawką jakiegoś mężczyzny. Mężczyźni to ostatnie, o czym teraz myślę, Maxwellu.
Nie podejmował więcej prób przekonania jej. Miał tu zostać dopóty, dopóki zostanie Liam, z
pewnością


background image

długo po zniknięciu Seamusa. Ostatecznie obaj pożegnali się i poszli na plebanię.
- Nie wypada, byśmy my, dwie samotne kobiety, przyjmowały mężczyzn na nocleg - powiedziała
Charlotte, kiedy została sam na sam z Rozą. - I nic nie szkodzi, że jeden z nich jest moim bratem, a
drugi właściwie siostrzeńcem. Poza tym u Franka jest więcej miejsca. I tak ja sprzątam, więc im nie
robi to żadnej różnicy, a ja lubię mieć w domu porządek.
- A gdzie sypia twój syn? - spytała Roza. Jakoś nie mogła wypowiedzieć jego imienia, było to dla niej
za trudne. Chociaż podobało jej się, pasowało do niego.
- Seamus? Kto to wie? Ja w każdym razie nie chcę tego wiedzieć, dlatego nie pytam.
Roza zrozumiała i umilkła. Zaczynała pojmować, że o pewne rzeczy w tym domu nie powinna pytać.
Większość kwestii związana z Seamusem chyba nie powinna być roztrząsana. Jeśli coś jego dotyczy,
nie powinna pytać ani gdzie, ani dlaczego, ani w jaki sposób.
- Ten dom jest dla mnie za duży - powiedziała Charlotte O'Connor pośpiesznie. Było oczywiste, że nie
chce rozmawiać o synu. Roza odniosła też wrażenie, że Charlotte nie lubi, kiedy ona okazuje
zainteresowanie nim. - To dom dla całej rodziny, ale ja, odkąd Owen umarł, jestem sama. Wszystkie
moje dzieci wyleciały już z gniazda. Tylko Seamus nie osiadł jeszcze na swoim. A mam siedmiu
synów i jedną córkę. W ciągu siedemnastu lat urodziłam ośmioro dzieci i pięcioro poroniłam. Mój
najmłodszy ma teraz siedemnaście. I tylko Seamus nie uczynił mnie jeszcze babcią - opowiadała ze
smutnym uśmiechem. - Przynajmniej nic o tym nie wiem - dodała. - Ale myślę, że nie porzuciłby
nikogo, za kogo jest odpowiedzialny.
Roza zaciskała wargi. To nie jej wina, że gospodyni mówi o tym synu, o którym rozmawiać się nie
powinno.

background image

- A ty pewnie jesteś bardzo zmęczona! - przerwała Charlotte sama sobie. - Przygotowałam dla ciebie
pokój tu na dole. Pomyślałam, że pod koniec byłoby ci ciężko chodzić po schodach - powiedziała,
spoglądając wymownie na talię Rozy, jeszcze bardzo szczupłą.
- Nie zaszło to jeszcze daleko...
- Rzeczywiście, ciężko by mi było pod koniec chodzić po schodach - potwierdziła Roza krótko. - To
moje drugie dziecko, wiem, co mnie czeka.
Na policzki Charlotte O'Connor wypłynęły gorączkowe rumieńce.
- Nie mówili mi, że już masz dzieci...
- Ona umarła - rzekła Roza krótko. - Nie chcę o tym rozmawiać. I nie spałam, odkąd opuściliśmy
Cork. Na morzu też nie sypiałam, wciąż mnie mdliło...
Charlotte objęła Rozę i skłoniła do milczenia. Jakie to dziwne uczucie! Już dawno nie obejmowała jej
kobieta. Roza nie była pewna, czy w ogóle poza babcią Leą ktoś robił to w ten sposób. Nie mogła
sobie nikogo przypomnieć i z żalu omal się nie rozpłakała.
- A ja stoję tu i gadam! - wyrzucała sobie Charlotte, głaszcząc Rozę po plecach. - Musisz odpocząć,
moja droga! I mów do mnie Lottie, wszyscy tak mnie nazywają. A ja będę ciebie nazywać Rosi.
Słyszałam, że Max tak mówi. Jesteś już prawie irlandzką dziewczyną!
Zaprowadziła Rozę do jej pokoju. Był niewielki, ale miał podłogę z desek, a na podłodze dywan. Na
łóżku leżała kołdra i koce oraz mnóstwo poduszek. Okrywała to wszystko narzuta uszyta z małych
kawałków materiału, ułożonych w gwiaździsty wzór. Roza poczuła, że ta narzuta wprawia ją w dobry
humor. A pod jedną ze ścian stał piec.
- Palimy tu, kiedy jest zimno - wyjaśniła Charlotte.
- Ja sypiam za ścianą, więc nie będzie trzeba ogrzewać piętra.

background image

Roza nie słuchała jej zbyt uważnie. Zaczęła rozpinać suknię, wobec czego gospodyni wycofała się do
kuchni. Zamknęła za sobą drzwi i Roza została sama, pierwszy raz, odkąd opuściła Norwegię, całkiem
sama.
Próbowała sobie przypomnieć, jak się nazywa to miejsce. Uważała, że angielski jest trudny. Później
uznała, że nazwy angielskich miejscowości nie brzmią jakoś specjalnie dziwnie. Swansea miała nawet
dosyć swojskie brzmienie, kiedy sama do siebie powtórzyła nazwę ze sto razy. No i okazało się, że
Swansea to tylko przystanek w podróży.
Clonakilty. Znajdowała się gdzieś na zachód od Clo-nakilty. Maxwell obiecał jej, że zobaczy morze,
jak tylko się rozwidni. Obiecał jej morze i góry. Jakby to miało sprawić, że poczuje się jak w domu...
W halce i swetrze wsunęła się do łóżka. Była zbyt zmęczona, żeby zaplatać włosy. To oznacza
szczotkowanie jutro rano, ale przecież żadnych innych obowiązków tu nie ma, to jasne.
A gdzieś niedaleko znajduje się on...
Mężczyzna o oczach jak popiół...
... Seamus...
- Ciii! - szepnął ktoś przy jej uchu i dłonią zakrył jej usta. - Ciii!
Roza walczyła w ciemnościach. Ze świstem wciągała powietrze, usiłowała odepchnąć od siebie
przygniatające ją ciało. Wciąż jeszcze na pół spała. Ciemność i zapachy były obce, groźne, tak samo
jak obcy człowiek, który ją trzymał i o mało nie udusił...
- Ciii! To tylko ja, Seamus...
Powoli wracała do przytomności, powoli przypominała sobie, gdzie jest, powoli przestawała stawiać
opór. Opadła z powrotem na poduszki, uścisk na nadgarstku i na twarzy zelżał.

background image

- Jeżeli cofnę rękę, to nie będziesz krzyczała? Roza potrząsnęła głową.
- Moja mama pomyślałaby sobie najgorsze - ostrzegał szeptem. - Pomyślałaby, że cię gwałcę. Nie
będziesz krzyczała?
Roza jeszcze raz potrząsnęła głową i Seamus cofnął rękę. Mogła znowu normalnie oddychać. W
pokoju było dziwnie cicho. Mężczyzna siedział w kucki przy jej łóżku. Nawet w ciemnościach to
widziała. A może tylko czuła?
- Mogę usiąść na brzegu łóżka?
- Usiądź.
Niemożliwe było opisanie sposobu, w jaki się poruszał. Jak kot. Zwinnie i cicho. Zarazem
przerażająco. Jak zwierzę, a mimo to Roza w jego obecności czuła się bezpieczna.
- Myślałam, że jesteś już za siedmioma górami -szepnęła.
Usłyszała niemal, że on się uśmiecha.
-No i powinienem być za siedmioma górami, w drodze na północ. Ale nie do Sligo ani Donegal, jak
głoszą plotki. Wybieram się do Baile Atha Cliath.
- To brzmi jak nazwa kwiatu - stwierdziła Roza oczarowana rytmem tego, co, jak się domyślała, było
mową irlandzką.
- To jest Dublin - wyjaśnił, nie przestając się uśmiechać. - I to już nie brzmi jak nazwa kwiatu.
- No to dlaczego nie jesteś w drodze? - spytała Roza i zapragnęła, żeby w pokoju zrobiło się jaśniej.
Chętnie by mu się przyjrzała. Zobaczyła dokładnie, jak wygląda.
- Bo ty przyjechałaś - odparł. - Nie chciałem odchodzić, dopóki cię lepiej nie poznam.
- Ty należysz do takich, którzy zawracają kobietom w głowach, prawią im piękne słówka.



background image

- Być może.
- A dlaczego?
Seamus przesuwał dłonie po narzucie, którą uszyła jego matka. Wiele razy sypiał w tym pokoju. Znał
narzutę, znał te gwiazdy i wiedział, kto i jak długo nosił sukienki, zanim stały się takie zniszczone, że
można je było pociąć na kawałki, maleńkie jak wspomnienia, jak uroda. Matka była niezwykle zdolna
i miała zręczne palce, a w Irlandii jest niewiele miejsca na urodę.
Odnalazł dłoń Rozy, poczuł mrowienie w ręce aż do barku i mocno zacisnął na jej dłoni palce.
Ucieszył się, kiedy stwierdził, że Roza nie ma specjalnie delikatnych rąk. To świadczyło, że się nie
pomylił - Roza należy do jego klasy, nie jest jedną z tamtych.
- Dlaczego chcę zawrócić ci w głowie? Albo dlaczego innym kobietom zawracam?
- Ty wiesz, o co pytałam.
- A ja ci powiedziałem - wykrztusił. - Zobaczyłem cię tam, w powozie, i od razu wiedziałem, że cię
kocham. Pewnie ludzie lorda szukają mnie dzisiejszej nocy. Dom matki jest jednym z tych miejsc, do
którego zaglądają zawsze. To dla mnie wielkie niebezpieczeństwo, że tutaj jestem, kobieto. Ale
inaczej nie mogłem.
Uśmiechał się niepewnie i głaskał wewnętrzną stronę jej ręki. Czuł, że ona drży pod jego gorącym
dotykiem.
- Wyjeżdżam stąd i nie będzie mnie długo. Ale tak właśnie żyję. A potem wrócę. I chciałbym mieć
pewność, że cię tu jeszcze zastanę.
- Ja spodziewam się dziecka - powiedziała Roza. -Mam urodzić koło Wielkanocy. Jeśli wrócisz
dopiero następnego lata, to zdążę wyjechać.
Podniósł jej dłoń i odwrócił wewnętrzną stroną ku górze. Potem rozpalonymi, suchymi wargami
złożył na niej zmysłowy pocałunek. Roza zadrżała. Nie była

background image

pewna, czy śpi, czy jest przytomna. Wyglądało na to, że wszystko dzieje się w rzeczywistości, nie
przypuszczała, by mogła sobie coś takiego wyobrazić, nie wierzyła, że ma takie sny. Rozsądek jednak
podpowiadał jej, że to tylko senne marzenie i że powinna się obudzić jak najszybciej.
- Jestem buntownikiem - szeptał Seamus. - W oczach jarla jestem najgorszym przestępcą. W oczach
Anglików. W oczach królowej. Ale przecież urodziłem się Irlandczykiem i muszę robić, co tylko
zdołam, dla mojego kraju i dla mojego ludu.
Wciągnął powietrze.
- Czasu jest tak mało, a muszę wytłumaczyć ci to wszystko, zanim usłyszysz o mnie co innego. Nie
chcę, żebyś myślała o mnie źle.
- Dopiero co mnie spotkałeś!
- Czy mogę wejść pod twoją kołdrę? - przerwał jej. -Co?
- Nie będę cię uwodził! - obiecał i Roza usłyszała, że znowu się śmieje. - Jest mi zimno. Przyszedłem
do ciebie boso, a mam ci dużo do opowiedzenia.
Roza przesunęła się pod ścianę. On wsunął się pod grubą narzutę w gwiazdy. Zadowolony mościł się
długo, w końcu podłożył jej ramię pod głowę. Dłoń dotykała lewego policzka Rozy, ale palce nie
badały go nieuprzejmie. Przez długą chwilę Roza leżała całkiem cicho, wstrzymując oddech. Czekała,
że ją odepchnie, ale to nie nastąpiło.
- Ja dotrzymuję słowa - powiedział i dotknął delikatnie jej włosów.
Ona przymknęła oczy i wyobrażała sobie, że to mimo wszystko sen. To jej pierwsza noc w Irlandii.
Była całkiem sama, w obcym domu, zdana na obcych, i leży oto w ramionach nieznajomego
mężczyzny, którego można by nazwać urodziwym i który opowiada jej, że


background image

jest buntownikiem ściganym przez ludzi królowej. Jak na sen nie znajdowało to oparcia w niczym, co
mogła znaleźć w swojej wyobraźni. Czuła natomiast, że ten mężczyzna jest ciepły, ma zwinne, silne
ciało, i że jej w tym cieple jest bardzo dobrze. Ten mężczyzna jest przystojny, niebezpieczny i
stanowczy - czego więcej można oczekiwać od mężczyzny?
- Ty nic nie wiesz o Irlandii, prawda? - spytał, a jego ciepły oddech łaskotał ją w ucho.
- Myślałam, że jadę do Walii - rzekła Roza. - O Walii wiem sporo...
- Rozmawiałem z Liamem - powiedział Seamus, a samotny palec pieścił jej ucho. - Opowiadał mi, że
płakałaś na widok głodnych dzieci przy drodze z Cor-caigh.
Głęboko wciągnął powietrze:
- Właściciele majątków sprzedają zboże i mięso do Anglii. W Irlandii jest jedzenie, ale kiedy dzieci
głodują w ziemiankach, bogaci stają się jeszcze bogatsi, sprzedając jedzenie za granicę. Dawnymi
czasy były tu tylko elfy - szeptał Seamus. - Elfy nie miały nic przeciwko rodowitym irlandzkim
rodom, czasem nawet się z nimi spokrewniały. Jest wielu takich, którzy wierzą, że my, 0'Connorowie,
mamy w żyłach krew elfów.
Roza zaśmiała się cicho.
Seamus chwycił jej rękę i pociągnął w górę, do swojego ucha.
- Patrz - powiedział. - Mamy spiczaste uszy, nasze uszy są od góry spiczaste. Jak u elfów...
Roza sprawdziła. Ucho rzeczywiście miało trochę dziwny kształt, a może tylko jego słowa sprawiły,
że mu wierzyła w tych ciemnościach...
- Dawno temu przybyli tutaj Celtowie z bronią wykonaną z żelaza i podporządkowali sobie tubylców.
Potem Rzymianie pokonali Celtów. Następnie w wie-

background image

lu miejscach osiedlili się wikingowie. To oni założyli Dublin. W roku tysiąc sto sześćdziesiątym
dziewiątym przybyli Normanowie, potomkowie wikingów, i Henryk Drugi został królem Irlandii.
Brytyjczycy trzymali się mocno na wschodzie. Wysłali własnych biedaków, by się osiedlili na małym
kawałku ziemi, który zdobyli, na The Pale. Zabroniono mieszanych małżeństw, Brytyjczycy nie mieli
prawa żenić się z Irlandkami, Irlandczyków bowiem traktowali jak ludzi zdegenerowanych. Irlandzkie
prawa, język i obyczaje były zakazane.
Ucałował skroń Rozy, kiedy zamilkł, a ona mu tego nie broniła. Wargi miał gorące, jego objęcia były
gorące. Ręce miał twarde i Roza czuła się przy nim bezpieczna.
- Henryk Ósmy ścinał głowy swoim żonom, można powiedzieć po kolei - podjął opowieść Seamus. -A
kiedy papież oznajmił, że nie może tego tolerować, angielski król zerwał z nim. Uczynił Anglię
krajem protestanckim, ale Irlandczycy odmówili opuszczenia Kościoła katolickiego. Nie chcieli
zmieniać wiary tylko dlatego, że król był dziwkarz i nie miał zamiaru zachowywać się jak człowiek.
Za czasów Elżbiety Pierwszej Kościół anglikański zabrał ziemię naszym kościołom. Najlepszą ziemię
Irlandii, również tę, która nie była własnością kościołów, wszystko zostało rozkradzione przez
Anglików i oddane osadnikom przybywającym tu z Anglii i Szkocji. Irlandczycy raz po raz wzniecali
powstania przeciwko Brytyjczykom. Papież był po naszej stronie, Hiszpania nas wspierała, ale my nie
potrafiliśmy się sami ze sobą dogadać. Nasze klany zwalczały się nawzajem. Przegraliśmy i
zostaliśmy zmuszeni do przeniesienia się na zachód od rzeki Shann, gdzie ziemie nie były
wystarczająco dobre dla Brytyjczyków. Ulster na północy został zapełniony




background image

Szkotami lojalnymi wobec tronu. Swoje własne ziemie w Szkocji utracili na rzecz angielskich
bogaczy. W Ulsterze były trzy rodzaje mieszkańców: Irlandczycy, czyli katoliccy robotnicy, Szkoci,
czyli protestanccy dzierżawcy, oraz Anglicy, czyli protestanccy właściciele majątków. W roku tysiąc
sześćset czterdziestym pierwszym Irlandczycy w Ulsterze nie posiadali prawie nic i nienawiść
narastała, w końcu Irlandczycy zamordowali kilku Anglików. Wtedy Oliwer Cromwell poprowadził
swoje oddziały na Irlandię. W ciągu trzech lat złamali wszelki opór. To było dwa wieki temu, ale
żaden Irlandczyk nie da swojemu synowi na imię Oliwer. Irlandzcy chłopi na zachodzie dzierżawili
niewielkie kawałki ziemi i żyli dzięki ziemniakom. W tysiąc sześćset osiemdziesiątym dziewiątym
doszło do bitwy nad Boyne. Obalony angielski król Jakub Drugi został pobity przez wojska Wilhelma
Orańskie-go. Ukradziono jeszcze więcej ziemi, katolicy zostali pozbawieni wszystkiego, nie mieli
więcej władzy niż bydło na pastwisku. Kiedy w tysiąc siedemset pięćdziesiątym w Anglii wybuchła
bydlęca zaraza, Anglicy zmienili irlandzkie pola uprawne na pastwiska. Co ich obchodziło, że z tego
powodu Irlandczycy wymrą z głodu? Umilkł.
- Dlaczego ja ci to wszystko opowiadam? To nie ma sensu. Nudzę cię po prostu...
- Mów dalej - poprosiła Roza. Jego opowieść całkiem ją rozbudziła.
- Szkoci z północy chętnie przenosili się do Irlandii, bowiem w ojczyźnie ich religia była
prześladowana. Należeli do kościoła prezbiteriańskiego, więc Anglicy ich też uważali za
zdegenerowanych i stojących niżej. Ci Szkoci, którzy zdali sobie z tego sprawę, przeprowadzali się
jeszcze raz, do Ameryki. Ci, którzy zostali

background image

w Ulsterze, czuli się spokrewnieni z katolikami i w tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym pierwszym
roku ci właśnie Szkoci zapragnęli wyzwolić Irlandię spod angielskiego panowania i zaprowadzić
równe prawa dla katolików i protestantów. Wystawili w Belfaście oddział liczący osiem tysięcy ludzi,
nazwali go United Irishman. Dowódcami byli Wolfe Tone i Henry Joy McCracken. Francja obiecała
im pomoc. Anglicy próbowali straszyć należących do United Irishman katolików, jątrzyli, że
protestanci ich tylko wykorzystują i pozbędą się ich, jak tylko odniosą zwycięstwo. To właśnie wtedy
Anglicy stworzyli Lożę Orańską. Zakon wziął imię po królu Wilhelmie, który wygrał wielką bitwę
nad Boyne, a jego celem było organizowanie protestantów do obrony protestanckiego kościoła i
protestanckiego panowania w Irlandii. W roku tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym udało się
Anglikom złamać opór. Rozbili przeciwnika, zdobyli przewagę, siły francuskie, które miały wspierać
powstanie, dostały się do niewoli. Brytyjczycy zaprowadzili terror, torturowali i mordowali tak, że
każda rodzina w Ulsterze kogoś straciła. Krew zabarwiła ziemię na północy. Pięćdziesiąt tysięcy
powstańców straciło życie, Wolfe Tone skończył w więzieniu, McCracken został stracony. Unia się
rozpadła. Prezbiterianie i katolicy zostali rozdzieleni na zawsze, zresztą obie strony przegrały.
Jedynymi zwycięzcami okazali się Anglicy. Prawo unijne powiada, że Irlandczycy są w pełni i na
zawsze im podporządkowani. To się- stało czterdzieści jeden lat temu, Rosi. Parlament w Dublinie
miał pięćset lat, ale wicekról Irlandii, Corwallis, rozwiązał go w roku tysiąc osiemsetnym. Irlandzki
krzyż świętego Patryka, szkocki krzyż świętego Andrzeja i krzyż angielski świętego Jerzego zostały
splecione na jednej fladze, której nienawidzę. Union Jack. Flaga Zjednoczonego Królestwa. Mógłbym
na nią splunąć.




background image

- Czy nic się od tamtej pory nie zmieniło? - spytała Roza.
- Dwanaście lat temu zyskaliśmy dostęp do Parlamentu i najwyższych urzędów. Czy myślisz, że wielu
z nas może tam zasiadać? Setki tysięcy katolików jest w tym kraju włóczęgami, którzy muszą kraść,
by utrzymać się przy życiu, którzy żyją gorzej niż psy! Setki tysięcy dzieci na tej żyznej, zielonej
wyspie nigdy nie poznało smaku mięsa. Bez ziemniaków nie ostałby się przy życiu ani jeden katolik.
- A więc to jest twoja walka? - spytała.
- To właśnie jest moja walka. Możesz to zrozumieć?
- Tak - szepnęła Roza. - Nie rozumiem tylko, skąd czerpiesz moc i odwagę.
- Odwaga rodzi się ze strachu - wyjaśnił. - Nigdy nie oczekiwałem, że cię spotkam.
Roza leżała z twarzą ukrytą na jego piersi. Poznała już jego zapach, poznała dotyk jego skóry i
zastanawiała się, czy nie popełnia jakiegoś błędu. Porządni ludzie nie doznają czegoś podobnego. Za
nic jednak nie chciałaby zrezygnować z tego przeżycia.
- Wierzę, że żyłem już kiedyś dawniej - powiedział, dotykając ustami jej czoła. - Wierzę, że znałem cię
w tamtym życiu. Nie mogłem cię dostać. A teraz jesteś tutaj i ja natychmiast cię rozpoznałem.
Kocham cię w dalszym ciągu. Ja nic o tobie nie wiem, Rosi, ale znam cię. Nie wiem, czy to spotkanie
odmieni moje plany, tego, co zostało już postanowione, odwołać nie mogę. To, do czego jestem
potrzebny, jest ważne dla Irlandii. Tak ważne, że musiałbym cię opuścić, nawet gdybym wiedział, że
będzie mnie to kosztowało życie...
- Czy tak właśnie przemawiasz do cnotliwych irlandzkich dziewcząt, kiedy chcesz je zdobyć? - wy-
krztusiła.
- Ty nie jesteś cnotliwą irlandzką dziewczyną - roze-

background image

śmiał się rozgorączkowany. - My się rozumiemy, Rosi. I ty wcale nie jesteś żadną wdową po Angliku!
Szczerze mówiąc, nie wiem, kim jesteś, ale nie wydaje mi się to niebezpieczne. Tym razem nie
zamierzam cię uwieść. Spodziewasz się dziecka. A ja to szanuję. W każdym razie jednak
opowiedziałem ci, co czuję. I obiecałem, że wrócę, ty natomiast obiecałaś, że wtedy jeszcze tu
będziesz. Tylko po to przyszedłem.
- Ach, tak - bąknęła.
- Chcę spać przy tobie - oznajmił Seamus O'Connor i oplótł ją ramionami.
Przytulił policzek do jej włosów i Roza została zamknięta w jego cieple, płynącym z obejmujących ją
ramion, z całego ciała. Bicie jego serca splatało się z biciem jej serca. Po krótkiej chwili przegrała
walkę ze snem.
Kiedy się obudziła, Seamusa nie było, nie został nawet odcisk jego głowy na poduszce. Ale trwał
tamten zapach i przekonywał Rozę, że to, co przeżyła w nocy, to nie był sen.


Rozdział 9
- Chcę wziąć ze sobą Seana - powiedział Seamus.
- Najchętniej ufasz swoim, co?
Seamus wyprostował się w mrocznym pomieszczeniu. Nawet w to wczesne popołudnie w ziemiance
bez okien było ciemno. Długo i surowo patrzył na zgromadzonych wokół mężczyzn.
Krąg był niewielki, wszystkiego tuzin ludzi, w różnym wieku. Seamus, dobiegający trzydziestki,
wcale



background image

nie był tu najstarszy, ale to on cieszył się największym respektem. Był pośród nich wojownikiem.
- Ufam każdemu z was - oznajmił czystym głosem, przemawiał do każdego z nich z osobna. Nie
mogło być wątpliwości co do jego stosunku do całej tej sprawy. - Ale to ja biorę na siebie pełną
odpowiedzialność za dwadzieścia wierzchowców. Ci, którzy ze mną pojadą, muszą się dobrze znać na
koniach. Nie tylko dobrze, ale bardzo dobrze. O ile wiem, to Sean świetnie pasuje do tego opisu.
Natomiast każdy z pozostałych będzie odpowiedzialny za jednego konia. Ten, który pojedzie ze mną,
będzie musiał przeprowadzić stado przez pół Irlandii.
W ciasnej ziemiance zrobiło się cicho. Nikt nie chciał spotkać wzroku Seamusa, szarych jak popiół
oczu.
- Sean ma żonę i dziecko - wtrącił Brian, jeden z najstarszych. - Może powinieneś wybrać kogoś, kto
nadal jest kawalerem, Seamus...
Zdawali sobie sprawę z tego, że akcja, którą planują, może ich wszystkich dużo kosztować. Kiedy
teraz Seamus im przedstawił, jakie trudne mogą się okazać poszczególne jej fazy, zaczęli widzieć to
zagrożenie wyraźnie. Większość nigdy przedtem nie robiła nic niebezpiecznego. Dbali tylko o to, by
Seamus mógł spokojnie wygłaszać swoje przemówienia. Czasami za ich sprawą ginęło trochę żyta
czy kukurydzy, czasem jakieś cielę lub parę owiec. Nigdy więcej. Nigdy nic naprawdę groźnego.
Nigdy nic takiego, co by zwróciło na nich uwagę władz, nadało sprawie znaczenia. Nigdy nic takiego
jak to...
- Pojadę z moim bratem - przerwał Sean zdecydowanie.
Był podobny do brata, tylko dziewięć lat młodszy. Mieli takie same oczy, ten sam kształt podłużnej

background image

twarzy, ale Seamus odziedziczył trochę goryczy 0'Connorów, natomiast Sean przyniósł na świat ra-
dość życia i uśmiech 0'Shaughnessy'ów. Dostrzegało się na pierwszy rzut oka, że to bracia, ale nawet
ci, którzy ich dobrze nie znali, mogli powiedzieć, że różnią się pod wieloma względami.
- Co, już się zmęczyłeś małżeństwem? - zdziwił się jeden z towarzyszy, bo było między nimi również
miejsce na śmiech i żarty, a nie tylko na rozgoryczenie i płomienny gniew.
- Płacz dziecka i nocne czuwanie mogą najcierpliw-szego wypędzić z domu - żartowali sobie. - Teraz
to chyba nie ma dla ciebie miejsca przy brzuchu Colleen, stary, więc chyba ci zimno spać?
Śmiech był przesadnie głośny, Seamus też się uśmiechał. Poczochrał młodszemu bratu włosy i
wyszczerzył zęby, widząc, że tamten nie jest w stanie powstrzymać rumieńca.
- To jest niebezpieczne dla nas wszystkich - powtórzył. - Każdy z was, schwytany z kradzionym
koniem, ryzykuje głowę. Kto nie chce takiego ryzyka podjąć, ma mi to teraz powiedzieć. Później
będzie za późno. Kiedy stąd odejdę, muszę wiedzieć, kto jest ze mną, a kto nie. I tylko ci, którzy się
zdecydują, otrzymają końcowe instrukcje.
Znowu zaległa ta dręcząca cisza. Seamus siedział z pochyloną głową i wpatrywał się w udeptaną
ziemię, zastępującą w izbie podłogę. Nie chciał brać na swoje sumienie tego, że wywiera presję na
któregoś z mężczyzn, coś do nich mówiąc bądź patrząc na nich w tej decydującej chwili. Ale też chyba
rozumiał, że jego milczenie jest dla nich najbardziej przekonujące.
Wszyscy jak jeden gotowi byli nadstawić karku. Niczego innego nie oczekiwał. Seamus zdobył się na
uśmiech, kiedy opuszczał małą ziemiankę na północ




background image

od Clonakilty Bay. Powoli zaczynał się odprężać. Tam, w mrocznej izbie, gra szła o wysoką stawkę.
Powiedział, że to się stanie w ciągu trzech dni. Wszyscy zostaną poinformowani.
- Nie spodziewałeś się chyba, że ktoś mógłby się wycofać? - zachichotał Sean, kiedy ruszyli drogą na
skróty przez mokradła.
Żaden z nich nie mieszkał dłużej nad tą zatoką, ale teren znali równie dobrze jak własną kieszeń.
Ludzie tacy jak oni muszą znać wszelkie ścieżki, których już nikt nie wydeptuje. Muszą pamiętać,
gdzie bagna są bezdenne, a gdzie torf utrzyma ciężar mężczyzny. Muszą wiedzieć, gdzie las gęstnieje,
a gdzie można przejechać konno, nawet kiedy ci diabeł depcze po piętach.
- Każdy mężczyzna powinien mieć możność wolnego wyboru - rzekł Sean. - To właśnie ta idea mnie
prowadzi. Dlatego walczę. Muszę żyć według własnej woli. Jak się czuje Ma?
- W porządku - odparł Seamus krótko. - Przyjechała do niej pewna kobieta. Będzie u niej mieszkać
przez jakiś czas. To wdowa.
- Wdowa?
- Przyjaciółka Miss Daisy - mówił Seamus jakby nigdy nic. Przynajmniej bardzo się starał, by nie
nadawać słowom przesadnego znaczenia. - To cudzoziemka.
- Cudzoziemka?
- Spodziewa się dziecka.
- Dziecka?
- Czy ty musisz powtarzać każde moje słowo? - wybuchnął Seamus, ale się nie zatrzymał. Miarowo
wyciągał nogi w niebieskawym blasku wczesnego wieczoru, ale nie udało mu się zostawić brata w
tyle. - Jak tam twoja Colleen i mały Colum? - spytał.
- Świetnie - odpowiedział Sean równie krótko, jak to czynił Seamus. - Wczoraj mi się zdawało, że się
do

background image

mnie uśmiechnął. Ale Colleen mówi, że go brzuszek bolał. Ciekawe, skąd kobiety wiedzą takie
rzeczy? Jakbym nie widział, że mój synek się do mnie uśmiecha. Odetchnął ciężko:
- No więc widziałeś ją. Jest stara? Ładna czy brzydka? Widziałeś ją, wiem o tym, a teraz idziesz tu i
rozmyślasz o niej, Seamus, ty stary oszuście! Czy Ma wie, że kokietujesz kobietę, która zamieszkała
pod jej dachem?
- Ja wcale Rosi nie kokietuję!
- Ach, Rosi! Więc to tak ma na imię! I w mówieniu do niej Rosi wcale nie ma kokieterii? To dlaczego
przeczuwam, że wybierasz się z powrotem do Ma? Mieliśmy się zebrać jutro rano, wszystko było
przygotowane, a ty to odsuwasz! Teraz wiem, dlaczego. To ta kobieta! Czy sam nas nie ostrzegałeś,
żeby przestać myśleć o kobietach, kiedy rozgrywają się ważne sprawy? Ja wcale nie zamierzałem
wracać do domu, bo mieliśmy ruszać.
- Ważne, żeby wyglądało, że jesteś w domu - oznajmił Seamus, przystając. - Ważne jest, żeby nikt nie
budził podejrzeń, Sean, a już przede wszystkim ty! Ty najbardziej! Ty jesteś moim bratem,
natychmiast zaczęliby się rozglądać za 0'Connorami.
- Bo wszyscy wiedzą, że to masz być ty?
- Akurat to trudno zlekceważyć, Sean. Będzie im jednak trudno dowieść czegokolwiek, a ja ci przysię-
gam, że mnie nie dostaną. Przysięgam to na głowę Faworyty Lismore'a!
- Tego konia, po którego przyjechał Liam?
- Wracam, bo muszę porozmawiać z Liamem - wyjaśnił Seamus.
- Oczywiście!
Sean udawał, że wierzy, ale kiedy się rozstali, nie mógł powstrzymać śmiechu z powodu zachowania
starszego brata.

background image

- Ale z ciebie wariat, Seamusie O'Connor! - powiedział głośno, ale tylko wrzos pod jego stopami
słyszał, ile w tych słowach było miłości.
Kochał swojego brata, niemniej jednak uważał go za kompletnego wariata, choć nigdy nie odważyłby
się powiedzieć mu tego w oczy.
- W ciągu najbliższych trzech dni - oznajmił człowiekowi, który przekazywał dalej informację.
Spotkali się z dala od ludzi, w mroku, bo wieczór zaczął się już na dobre. Było pochmurno, więc nawet
gwiazdy nie rozpraszały ciemności. Powietrze miało taki surowy, wilgotny smak, co zresztą nie było
niczym dziwnym na południowych wybrzeżach Irlandii. Mimo lata nagle mogła się pojawić gęsta
mgła, skrywająca wszystko, i ludzi, i elfy. Zaczynało też wiać.
- On chce wziąć swoich krewnych ze stadem. Wszystko wskazuje na to, że zamierza pojechać z nimi
do Dublina. Każdy z pozostałych ma jechać konno za nimi. Z pewnością wyśle ich różnymi drogami,
ale cel jest ten sam. W przeciwnym razie zresztą to by nie miało sensu. On musi wywieźć konie z
Irlandii, by nabrały wartości. Popłyną z Dublina do Liverpoolu albo do portu Swansea. Ja stawiam na
Liverpool.
- Liam? - spytał drugi.
Ten, który przyszedł z informacjami, skinął głową:
- A kto ma lepsze kontakty, jak nie koniuszy w takiej wielkiej posiadłości? Gdzie konie mają lepszą
cenę... A po Faworycie Lismore'a będzie mnóstwo pięknych źrebiąt. Może Liam robi więcej interesów
niż tylko ten jeden, w którego sprawie tu przyjechał...
- A zatem w ciągu najbliższych trzech dni? -Tak.
- Żadnej wskazówki, który z tych dni mógłby to być? - naciskał drugi.
- Dzisiaj nie - powiedział informator, a jego glos

background image

brzmiał pewnie. - Sądzę, że już coś wie, ale jeszcze nie jest całkiem pewien.
- On nie jest pewien?
Sługa jarla wyłuskał w kieszeni kurtki garść monet. Rzucił je wysoko w górę, opadły na mech niczym
deszcz. Nie został tu dostatecznie długo, by widzieć, jak tamten czołga się na kolanach i niemal po
omacku zbiera zapłatę za zdradę.
Seamus wypowiedział słowa, stanowiące klucz. Słowa, które tylko ludzie z najbardziej
wtajemniczonego kręgu rozumieli. Przybyli na spotkanie, jak zaplanowano, odgrywali samych siebie
i czynili to bardzo dobrze, wszystko po to, by jeden z nich niczego nie zaczął podejrzewać. On nie
mógł wiedzieć, że oni wiedzą. Że został odkryty.
Przyłapał go Seamus. Mężczyźni śmiali się i mówili, że Seamus podejrzewałby własny cień o to, że
łazi za nim nawet w bezksiężycowe noce. Ale żeby nie wiem jak się oglądał, nie mógł go zobaczyć.
Kiedy jednak cień pojawił się znowu o brzasku, miał tak przekonujące wytłumaczenie własnej
nieobecności, że Seamus mu uwierzył. Dlatego teraz cień nigdy nie był przepytywany, gdy Seamus
był czymś zmartwiony.
- Joe - powiedział Seamus do brata, który nie skończył jeszcze dziewiętnastu lat. Nie było lepszego
jeźdźca na całym południowym wybrzeżu. - Pojedziesz natychmiast, co tchu w płucach, do Kinsale.
Moi ludzie tam na ciebie czekają. Wpędzicie te przeklęte krowy do morza i powbijacie w brzeg
zapalone pochodnie, po czym ulotnicie się bez śladu. Ten, który tam jeszcze będzie, kiedy zjawią się
ludzie jarla, będzie martwy. Ten z was, który będzie spał w Kinsale, a który




background image

nie ma na miejscu rodziny i nie potrafi wytłumaczyć, co tam robi, kiedy ludzie jarla zaczną się dobijać
do wszystkich domów, będzie martwy! Rozumiesz to? Joe skinął głową.
- W takim razie ruszaj!
Nikt słowem się nie odezwał na temat losu zwierząt. I że to źle, kiedy trzeba stracić tyle mięsa.
Jarl miał ponad tysiąc wołów na pastwiskach pod Kinsale. Żaden z chudych, poważnych mężczyzn z
kręgu Seamusa nie wierzył, by jakaś część tego mięsa była przeznaczona dla irlandzkich ust. Jesienią
bydło miało zostać zebrane i wprowadzone w Cork na statek. Są w Anglii podniebienia, które będą się
rozkoszować smakiem befsztyków i steków. A jarl stanie się jeszcze bogatszy po tej sprzedaży.
- Czekacie na mnie? - w ciemności rozległ się ostry głos.
Mężczyźni podskoczyli, kilku roześmiało się nerwowo, zaraz wszyscy wybuchnęli jowialnym
śmiechem i wyciągali ręce na powitanie nowo przybyłego.
- Wieją dobre wiatry - oznajmił starszy mężczyzna, co zabrzmiało prawie tak, jakby się urodził i
wychował w Anglii. - Plan jest taki, że on poczeka pod osłoną Clear Island, a kiedy się ściemni, ruszy
do Baltimore. Jeśli nie dotrzemy tam najpóźniej jutro wczesnym rankiem, odpłynie. To jest jedyna
szansa.
- A ty przyprowadziłeś Faworytę Lismore'a?
- Już ją zacząłem nazywać Faworytą 0'Connora -uśmiechnął się 0'Shaughnessy złośliwie. - Wygląda
na to, że to pojętne zwierzę. Ale dla wygody chciałbym jej nadać jakieś krótkie, zwyczajne imię.
Lubię, żeby moje konie nosiły użyteczne imiona. Co byś powiedział na Rosi, Seamus?
- Faworyta 0'Connora - roześmiał się siostrzeniec Liama. - Widzę, że niewiele ujdzie twojej uwadze,
co?

background image

Starszy mężczyzna potrząsnął głową.
- A co u niej? - spytał Seamus, kiedy mężczyźni szli ku morzu.
- Jest sama - odparł Liam. - Tak będzie. Ale nie sądzę, by ona była z tych, którzy samotność uważają
za najgorszą rzecz na świecie. Jest w niej upór.
Seamus nie odrzekł na to nic. Zobaczyli dwie łodzie. Kołysały się na wodzie, u wejścia do niewielkiej
zatoki, ukryte za wysokimi kamieniami. Nie trzeba było wiele czasu, by podnieść żagle i odepchnąć
łodzie od brzegu. Liam miał rację, wiatr był jak wymarzony dla ich celu. Wiał prosto w kierunku
południowo-zachodnim.
- Może dzisiejszej nocy Pan Bóg jest po naszej stronie? - mruknął jeden z mężczyzn na rufie.
Najwyraźniej drżał w chłodnym wietrze.
- Pana Boga do tego nie mieszaj - zaprotestował Liam. - To my odpowiadamy za wszystko, bracia!
Chociaż nie miałbym nic przeciwko temu, by na kogo innego złożyć sławę za tę akcję!
Śmiech mieszał się z szumem wiatru. Seamus czuł na gorącej skórze chłodny powiew. Jego myśli
tylko na krótką chwilę skierowały się ku Rozie. Nie pozwalał sobie na myślenie o kobietach, kiedy gra
toczyła się o taką stawkę. Wszyscy jego lojalni współpracownicy
0 tym wiedzieli.
Do ziemianki wchodził najzupełniej pewien tego, kto ich zdradził i zarzucił sieć kłamstw tak, jak
rybak zarzuca sieci na ryby. Kłamstwa zostały utkane dla tego jednego.
Wszedł między tych, którzy byli wierni jemu
i wspólnym marzeniom, a przede wszystkim byli wierni Irlandii, i wyrzekł słowa, które wszystkim po-
wiedziały, że teraz ma się to stać.
„Chcę wziąć ze sobą Seana" - oznajmił.

background image

I jego brat spojrzał na niego oczyma tak samo szarymi jak jego. On podniósł się między swoimi, tak
aby być widzianym, ale by nikt nie mógł powiedzieć, że się wywyższa, bo żaden z nich nie był niczym
więcej niż pozostali.
„Pojadę z moim bratem" - powiedział Sean, wyszedł razem z Seamusem, i rozmawiał z nim poufale, a
potem spotkał się z ludźmi jarla i wydał swoich.
Krew, rodzina, ziemia...
O tym myślał Seamus O'Connor, siedząc w chwiejnej łódce, która wiozła go z Clonakilty Bay w
stronę Cork. Kiedy mijali Kinsale, na brzegu nie było jeszcze pochodni, a w morzu nie kłębiło się
jeszcze potopione bydło, ale też jeszcze wieczór nie przeszedł w noc,
a ta miała trwać długo.
Jarl z Lismore miał w swojej stajni trzydzieści dwa konie. Tego samego dnia Liam 0'Shaughnessy
zabrał trzyletnią klacz, Faworytę Lismore'a. Miała popłynąć do Cheshire, do Moiry Hart, która
podobnie jak jarl interesowała się hodowlą koni i, podobnie jak on, uważała to za bardzo dobrą
inwestycję.
Liam podczas swojej wizyty miał nieszczęście nie poradzić sobie z zamkiem stajni i zostawił drzwi
niedomknięte. Tak więc Seamus i jego przyjaciele bez problemów dostali się do środka. Byli
koniarzami i przyszło ich tu wielu. Wystarczył moment, by konie zostały wyprowadzone, niemal
bezszelestnie wyszły ze stajni, z posiadłości, a godzinę później niewielki oddział Seamusa 0'Connora
prowadził konie jarla po ścieżkach już właściwie nieistniejących.
Prowadzili na zachód trzydzieści jeden koni. Numer trzydzieści dwa to był ogier, którego Liam
upatrzył

background image

sobie już ponad rok temu. Jako koń wyścigowy nie miał już wielkiej wartości, ale w hodowli, jako
reproduktor, mógł dostarczyć odpowiedniemu właścicielowi znacznych zysków. Liam pół roku temu
wymienił czarnego ogiera jako zapłatę za swój udział w całym przedsięwzięciu i Seamus zgodził się
na to bez mrugnięcia okiem.
Wokół panowała zupełna cisza, kiedy Liam O'Shau-ghnessy dosiadł ogiera i ruszył stronę Waterford.
Tego samego przedpołudnia pewien statek wypłynął z Cork. Na pokładzie znajdował się Maxwell
Hart oraz Faworyta Lismore'a. Cała załoga gotowa była przysięgać, że wraz z nimi wypłynął też Liam
O'Shaughnessy. Maxwell przypuszczał, że przyczyną jest jakaś kobieta w Dungarvan.
Liam musiał się uśmiechnąć na myśl o tym. Sprawę ogiera też mógłby wytłumaczyć. Moira dowie się
prawdy. Liam wierzył, że się jej spodoba.
Liam i jego przyrodnia siostra byli w stanie wytłumaczyć sobie nawzajem niemal wszystko. Ona
będzie pić swoje słodkie wino, a on wybierze koniak i będą rozmawiać o tym, że ogierowi nie
pozostało może wiele lat życia i że trzeba go będzie zabić, ale że zostanie po nim wiele wspaniałych
źrebaków.
- Myślę, że dam ci na imię Seamus - powiedział Liam do ogiera. - Seamus i Rosi! - Roześmiał się na
całe gardło i jechał dalej pośród irlandzkiej nocy.
Byli niczym diabelski orszak, który ciągnie za sobą grzmoty w ciemną noc. Informacja o spotkaniu w
ziemiance pod Clonakilty jeszcze nie została jarlowi przekazana. Pan bowiem znajdował się w łóżku
pewnej młodej, niewymienionej z imienia kobiety w Cork. Nikt nie chciał mu przeszkadzać w tej
sytuacji.



background image

Stukając kopytami, konie szły na zachód, wciąż na zachód w ciemnościach nocy, poprzez jej
najciemniejsze godziny, i dalej na zachód, kiedy już letnia noc pozbierała swoje zasłony. Wiatr
przychodził z południowego zachodu i niósł ze sobą znad morza deszcz, letni deszcz, który obmywał
ścieżki i spłukiwał ślady stada koni wartego wiele tysięcy funtów.
Nad brzegiem rzeki Bandon Seamus zarządził postój. Ustawili konie pod osłoną drzew, niedaleko
robotniczych chat. Znajdowały się tam ziemianki i proste domy zbudowane z kamienia, przeznaczone
dla irlandzkich dzierżawców, którzy zginali plecy dla angielskiego właściciela tej ziemi, którą oni
zraszali swoim potem.
Drzwi tutaj nie zamykano na skoble, Seamus nie potrzebował światła. Mógł tędy chodzić z
zamkniętymi oczyma, a i tak dotarłby do celu. Dziecko zaczęło krzyczeć, kiedy Seamus z tupotem
wkroczył do izby i zerwał narzutę ze śpiących. Dzieckiem się nie przejmował.
Stał niczym kat nad łóżkiem, w którym leżał mężczyzna z kobietą. Obejmowali się ramionami,
kobieta miała długie, jasne włosy, rozpostarte teraz na poduszce i na twarzy mężczyzny. Seamus
wiedział, że kobieta ma piegi i że jeden przedni ząb zachodzi lekko na drugi.
- Sean! - zawołał, a w jego głosie brzmiał ból.
- Seamus? - spytała kobieta, nie rozumiejąc, o co chodzi.
- Czego ty, do cholery, ode mnie chcesz, Seamus? -próbował się bronić Sean, ale zanim odsunął się
pod ścianę, uwolnił się z objęć szesnastoletniej żony, zdążył zdać sobie sprawę, że niczego już ukryć
się nie da.
- Ja musiałem się nimi zająć - powiedział, a słowa płynęły z jego ust nieprzerwanie. - Potrzebowałem
pie-

background image

niędzy, by zadbać o nią i o dziecko. Jest następne w drodze. Ty wiesz, jak teraz jest ciężko, Seamus!
Ty wiesz, jak trudno jest opłacić czynsz! Nigdy nic nie zostaje, a ona musi mieć jedzenie, żeby nie
stracić mleka! Ja myślałem o dziecku! Przysięgam ci, Seamus, ja myślałem o Columie, o moim synu!
- Ubieraj się! - poprosił Saemus i pociągnął Colleen z łóżka, które dzieliła ze swoim mężem.
- Co?
- Rób, co mówię, kobieto! Bierz rzeczy dla siebie i dziecka. Weź tyle, ile zdołasz unieść. I zmuś
swojego męża, by oddał ci wszystkie pieniądze, które schował.
- Co się tutaj dzieje? - krzyczała Colleen. Dziecko wrzeszczało jeszcze głośniej niż ona.
- Rób, co on ci każe - prosił Sean. Podszedł do jednego z kamieni przy piecu i wyjął stamtąd
zniszczony, skórzany woreczek, który cisnął na łóżko.
- Chcę ocalić skórę twojego dziecka i jej - powiedział Seamus, patrząc bratu w oczy. - Dla ciebie nie
mogę zrobić nic, Sean. To by nie było w porządku wobec innych. I tak okazali mi wielkie zaufanie,
pozwalając, bym przyszedł tu sam.
Sean skinął głową.
- Coś ty zrobił? - spytała Colleen, próbując się ubierać. - Matko Boska, coś ty zrobił, Sean?
Nie odpowiedział.
Seamus pozwolił, by ostatnią chwilę spędzili sam na sam. Wyszedł na dwór, na deszcz,, i starał się nie
słyszeć ich podniesionych głosów. Mówili bardzo głośno. Potem umilkli. Colleen wyszła z dzieckiem
przyciśniętym do piersi, wolną ręką ciągnęła ciężki tobołek.
- Co chcesz z nim zrobić? - spytała, kiedy Seamus pomagał jej dosiąść konia.
- Nie wiem - odparł głucho.


background image

Podał jej dziecko. Bagaż młodej kobiety przytroczył do drugiego konia. Potem ulokował się za jej
plecami i poprosił, żeby mocno trzymała dziecko.
- Nie mógłbyś zabrać też Seana? - spytała Colleen.
- Nie - uciął Seamus.
Minęli Skibbereen, kiedy ledwo zaczęło się rozwidniać, a koń, który niósł ich oboje, zaczynał mieć
dość, ale Seamus nie był pewien, czy Colleen poradzi sobie z dzieckiem i prowadzeniem konia, więc
przemawiał cicho i do niej, i do wierzchowca, i prowadził grupę dalej przez deszcz i mgłę, dopóki nie
dotarli do wybrzeża na zachód od Baltimore.
Doznał ulgi, a z jego gardła wydobył się śmiech, kiedy zobaczył „Northen Star" kołyszącą się na
wodzie blisko brzegu. Wkrótce położono trap i wszyscy mogli wejść na pokład. Seamus śmiał się,
wiedział, że jest ostatni. Kiedy zsadził Colleen z dzieckiem na ziemię i wspierał śmiertelnie zmęczoną
dziewczynę, ukazali się jego ludzie. Policzył ich, bo nie mógł postąpić inaczej. Byli wszyscy.
Gdzieś niedaleko rozległ się rozkaz, wydany po angielsku przez, zdawało się, znajomy głos. Seamus
odwrócił się w tamtą stronę.
- Mam pana pozdrowić od Liama, kapitanie Hart!
- Nie przypuszczałem, że dacie temu radę - powiedział Malcolm Hart.
Seamus roześmiał się szeroko. Wpatrywał się w mgłę. Patrzył na zachód.
- Masz rację - powiedział kapitan przyjaźnie. -Gdzieś tam daleko leży Ameryka. Nowy Świat.

background image

Jarl w Lismore miał ciężką noc. Utracił wszystkie swoje konie, z wyjątkiem jednego, który spędził tę
noc w stajni niedaleko pewnego domu w Cork, w którym mieszkała młoda kobieta. Blisko czterysta
wołów utopiło się w morzu pod Kinsale. Cały brzeg tam, gdzie zwierzęta mogły się wydostać z wody,
został zagrodzony palącymi się pochodniami, wbitymi w ziemię na przestrzeni pół mili, w odległości
łokcia jedna od drugiej.
Tylko dzierżawcy mieszkali w pobliżu pastwisk, ale żaden z nich nie widział bandy rozbójników,
która próbowała wpędzić do morza całe stado jarla. A deszcz dokładnie spłukał ślady, i bydła, i
koniokradów.
Kiedy ludzie jarla odnaleźli Seana 0'Connora, by wydostać z niego jakieś wyjaśnienia, to akurat
sąsiedzi zdążyli go odciąć z dębowej gałęzi niedaleko domu.
I chociaż podnieśli każdy kamień między Dublinem i Galway w poszukiwaniu Seamusa 0'Connora, to
nie znaleźli nikogo, kto by go widział od południa tego dnia, w którym dokonano wielkiej kradzieży
koni. Dosłownie zapadł się pod ziemię.


Rozdział 10
Roza egzystowała poza granicami tego nowego świata, w którym się nieoczekiwanie znalazła.
Seamus zniknął, zanim zdążyła uwierzyć, że on naprawdę istnieje. Maxwell ściskał jej obie ręce na
pożegnanie, ale teraz i jego nie było. Zanim zaczęła się jako tako dogadywać z Charlotte, powietrze
zrobiło się gęste od




background image

plotek i Charlotte nie słyszała nic z tego, co Roza do niej mówiła.
Roza nie rozumiała, o co chodzi, dopóki nie podsłuchała rozmowy Charlotte i jej brata Franka, pastora
Franka, anglikańskiego proboszcza urodzonego w katolickiej od wieków rodzinie.
Roza odpoczywała w ogrodzie. Na niebie było tylko słońce, nigdzie nawet ptaka, który by rozpostarł
skrzydła. Poprzedniego dnia padał deszcz, mgła oblepiała wszystko. Najpierw rozpościerała się nad
ziemią do wysokości kolan, potem podnosiła się i gęstniała, aż nic już nie było widać. Człowiek mógł
zabłądzić nawet na własnym podwórku.
Starsi państwo myśleli, że Roza śpi, i rozmawiali ze sobą głośno, pośpiesznie, z tym wyraźnym, jakby
francuskim „r" w wymowie, tak różnym od angielszczyzny Margaret i Maxwella. Kiedy Roza
wsłuchała się uważnie, rozumiała większość z tego, co mówili. Już jakiś czas temu zdała sobie sprawę,
że tak właśnie trzeba postępować, by orientować się w sprawach.
Bo nie tylko pytanie o Seamusa było nie na miejscu. Nie na miejscu było pytać o większość, jeśli
człowiek nie krążył i nie owijał problemów w bawełnę, ale na to ona jeszcze zbyt słabo mówiła po
angielsku.
- Powinnaś wiedzieć, że dzisiaj pochowano Seana -rzekł Frank ostrym tonem. - Twój syn nie będzie
miał porządnego grobu, złożyli go w niepoświęconej ziemi.
- A co oni mówią? - wykrztusiła Charlotte z trudem, ale nie płakała.
- Co mówią plotki? - spytał Frank bez owej łagodności w głosie, jakiej Roza by się spodziewała po
kimś, kto przemawiał i jako pastor, i jako brat.
- Co Sean zrobił? - dopytywała się matka nieszczęsnego chłopaka.
- To nie ludzie jarla odebrali mu życie - oznajmił Frank.

background image

- A czy ty byś mi powiedział, gdyby to oni byli za to odpowiedzialni? - spytała siostra, zaś jej ton
bardzo wyraźnie świadczył, co myśli o sprawie.
- Ja nie opowiadam się po żadnej stronie - odparł pastor.
- Opowiedziałeś się po konkretnej stronie w dniu, kiedy zostałeś pastorem - oświadczyła Charlotte
O'Connor.
- Jestem pastorem dla wszystkich - bronił się.
- Jesteś ich pastorem, Frank! Co zrobił Sean?
- Oni myślą, że brał udział w kradzieży koni jarla. I że uczestniczył w topieniu bydła jarla...
Charlotte wolno kręciła głową:
- Czy ty wierzysz w te bzdury, które wygadujesz, Frank? Czy też tylko powtarzasz to, co ci kazali, że-
byś mi powiedział? Czy wielu jeszcze pochowali po tamtych wydarzeniach? Czy jeszcze z kogoś
oprócz Seana wydusili siłą jakąś prawdę?
- Złapali kogoś koło Kildare - powiedział Frank niechętnie.
- Dlaczego mój Sean umarł? I ty, i ja wiemy, że Sean nie mógł planować niczego podobnego. Sean
myślał o Colleen i dziecku. On właściwie nigdy nie myślał o niczym oprócz dziewczyn. Sean nigdy by
się w nic nie wdał, nawet gdyby miał na tym skorzystać...
Nagle zamilkła. A po chwili spytała bardzo powoli:
- Sean był pierwszym, do którego po kradzieży przyszli, prawda? Dlaczego ty mi nie odpowiadasz,
Frank? Dlaczego nie mówisz, że mam rację? Przecież znałeś Seana, wiesz dobrze, że on łatwo ulegał
pokusom. To nie ty go im poleciłeś, prawda? Nie możesz teraz chować się za kapłańskim strojem i
mówić, że nie masz prawa nic mi powiedzieć...
- Sean był opłacany przez jarla - rzekł Frank krótko. - Ja o tym nie wiedziałem. On się powiesił.


background image

- A Colleen? - spytała Charlotte ostro, jakby nie słyszała, w jaki to sposób jej syn zakończył życie.
- Colleen i Colum? Jarl chyba wyrzucił dziewczynę z dzieckiem. Zniknęli.
Charlotte oddychała głośno, zasłoniła ręką oczy. Nie chciała wierzyć w to wszystko. Jeszcze nie
mogła tego przyjąć do wiadomości. Po prostu nie mogła. Starała się trzymać przy sobie rodzinę, choć
dzieci rozproszyły się jak liście na wietrze. Nadal była matką ich wszystkich.
- Seamus? - spytała. Zabrzmiało to jak tchnienie. -Nie przychodzili tutaj, żeby pytać o Seamusa...
- Zdarli cały torf na mokradłach, podnieśli każdy kamień, który można było ruszyć - powiedział Frank
cierpko. - Seamus nie zatrzymał się nigdzie na południe od Galway, Lottie. Szukali go również na
północy. Jeśli go znajdą, będzie to dla niego oznaczało śmierć. Tym razem twój syn dopuścił się
czynu, który może go drogo kosztować.
Charlotte milczała.
- Ciebie to już kosztowało jednego syna. Nie byłbym zaskoczony, gdyby się okazało, że więcej
0'Con-norów jest w to zamieszanych. Seamus zawsze miał talent do pociągania za sobą innych. Nie
możesz zaprzeczyć...
- On ma ten sam dar mowy co ty, Frank - powiedziała udręczona. - To pochodzi z naszej strony. To
jest dar mowy dziedziczony po 0'Shaughnessach. Seamus nigdy by nie chciał narażać swoich braci na
niebezpieczeństwo.
- Nie chcieć to jedna sprawa - rzekł Frank cicho. -Tym razem jednak to zrobił. Sean nie żyje, Lottie.
Odszedł tak cicho, że Roza nie usłyszała. Nie domyślała się, że go nie ma, dopóki nie usłyszała
szlochu Charlotte. Instynkt podpowiadał jej, że powinna

background image

trzymać się na uboczu, ale lubiła Lottie. Dlatego nie udawała, że się właśnie obudziła.
Roza po prostu wstała z ławki i podeszła do swojej gospodyni, która oparła się o ścianę domu i uniosła
oczy ku niebu. Stała tam wyprostowana, drobna kobieta, która zawsze starała się żyć po bożemu. Łzy
spływały jej po policzkach, kapały po brodzie.
Roza oplotła ją ramionami, nie potrafiła znaleźć słów pociechy, ale przynajmniej mogła z nią być.
- Elfy opowiedziały mi o tobie - wyznała Charlotte O'Connor, kiedy już zabrakło jej łez. Roza głaskała
dłonią policzek starszej kobiety. - Jeszcze tej zimy elfy śpiewały, że do nas przyjedziesz, i powiedziały
mi, że jesteś jedną z nas. Wtedy w to nie wierzyłam. Nie wierzyłam nawet wtedy, kiedy już tu byłaś.
Teraz jednak zaczynam przeczuwać, że one być może miały rację.
Po tym wszystkim dużo ze sobą rozmawiały. Bardzo się do siebie zbliżyły. Wprawdzie nie zostały
najlepszymi przyjaciółkami, bo Charlotte O'Connor od dawna już nikogo tak nie nazywała. Tego
rodzaju sprawy w jej życiu skończyły się, gdy wyszła za mąż.
Miała piętnaście lat, kiedy to nastąpiło, a szesnaście, kiedy przyszło na świat pierwsze dziecko. To nie
był czas na przyjaciółki. Gromadka dzieci powiększała się prawie co roku. Pierwsi byli Padraig i
Seamus, potem Breandan, Eamonn, Fiona, następnie Sean, Joseph i Adam. Między dwoma
najstarszymi straciła jedno dziecko. Przed i po Fionie rodziła dzieci martwe. I potem jeszcze straciła
dwoje po Adamie. Najmłodszy syn urodził się w 1824, w 1825 poroniła w połowie ciąży i w 1826
urodziła martwego chłopca. W tym samym roku umarł Owen. Od tej pory Charlotte żyła samotnie.




background image

Był sierpień, minął dobry miesiąc od kradzieży koni, kiedy na dziedziniec plebanii wjechał Joseph.
Ale nie szukał pastora. Tej niedzieli przyjechał odwiedzić swoją matkę. Przed nim na koniu siedziała
mała dziewczynka o ciemnych lokach i poważnym spojrzeniu.
Roza była w domu sama. Lottie poszła na plebanię podać obiad gościom pastora. Kiedy ktoś obcy się
tu pojawiał, Roza starała się być możliwie najmniej widoczna. Wolała, żeby jej nie widziano, miała
poza tym uczucie, że brat Lottie nie jest zadowolony z jej obecności w domu siostry. Krępowało go to
i Roza dawno przestała się zastanawiać, czy chodziło bardziej o to, że jest kobietą w błogosławionym
stanie i, jak pastor przypuszczał, niezamężną, czy raczej o jej twarz. By nie komplikować sprawy dla
obojga, unikała Franka jak mogła.
Najpierw pomyślała, że mężczyzna z dzieckiem jest spóźnionym gościem pastora. Nawet kiedy
stwierdziła, że bez wątpienia kierował konia w stronę domu Charlotte, uznała, że to gość, który nie zna
drogi. Ale gdy zeskoczył z konia, Roza domyśliła się, że to jeden z synów jej gospodyni. Poruszał się
prawie tak samo jak Seamus.
W normalnej sytuacji wycofałaby się do swego pokoju. Teraz jednak została. To trudne do
wytłumaczenia, ale z przyjemnością patrzyła na człowieka, który porusza się jak Seamus. Przysunęła
się bliżej nierównej szyby, by się przekonać, czy przybyły również pod innymi względami nie
przypomina brata.
Dziecko biegało niczym jagnię po wiosennej łące, gdy tylko dotknęło stopami ziemi, i Roza
dostrzegła, że dziewczynka jest bosa. Śmiała się jednak i tańczyła niczym zbłąkany motyl.
Roza nie czekała, aż wejdą do domu. Sama wyszła, by ich powitać. Stanęła w progu, bosa tak jak i
dziecko,

background image

ubrana w prostą suknię z niebieskiego materiału, która nadal skrywała jej stan. Chociaż kiedy Roza się
pochylała, suknia robiła się bardzo obcisła. Przestała upi-nać włosy, nosiła teraz tylko wstążkę wokół
głowy, to wszystko. Okaleczony policzek przytuliła do futryny drzwi i czekała, aż ją zobaczą.
- Gdzie jest Nanny? - spytała dziewczynka, zatrzymując się skrępowana w odległości paru łokci przed
Rozą.
Ręce trzymała za plecami i kołysała się, przenosząc ciężar ciała z pięt na palce i z powrotem, i nie
spuszczając przy tym z Rozy swoich wielkich oczu.
- Czy Nanny poszła do wuja Franka? A ty mieszkasz u Nanny? Ja też będę u niej mieszkać!
Po czym uśmiechnęła się naj rozkoszniej szym uśmiechem, jaki Roza widziała od swojego przyjazdu
do Irlandii, nie, jeszcze dawniej, od czasu śmierci Syn-neve żaden uśmiech jej tak nie poruszył. W
następnej chwili dziewczynka odwróciła się i pobiegła w stronę plebanii.
Mężczyzna, który z nią przyjechał, zdjął czapkę z głowy. Uśmiechał się trochę skrępowany i
przepraszająco potrząsał głową.
- Frank nie będzie się gniewał - zapewnił. - Jest przecież coś o dzieciach, które mogą przychodzić...
Podszedł tak blisko, że mógł dotknąć jej ręki.
- Joe - powiedział. - Lottie jest moją matką. Jestem Joe. Joseph. Dziewczynka ma na imię. Siobhan.
- To twoja córka? - spytała Roza, wciąż pozwalając mu trzymać swoją dłoń. Wszyscy bracia mają taki
silny uścisk. - Nie - zaprzeczyła sama sobie. - Jesteś na to za młody!
- Mógłbym się założyć, że jestem co najmniej twoim rówieśnikiem - oświadczył, zanim zdał sobie
sprawę, że to chyba nie bardzo uprzejme. Cofnął więc rę-



background image

kę i odwrócił wzrok. - Przepraszam, madam - powiedział. - Chciałem powiedzieć, że pani nie wygląda
staro...
Roza musiała się roześmiać. Widocznie sam nie słyszał, że to jeszcze mniej stosowne słowa, ale
przecież chciał przeprosić.
- Jestem Roza - przedstawiła się i już wiedziała, że on nie potrafi dobrze wymówić jej imienia. - Rosi
-poprawiła się. - Po prostu Rosi. I mam dziewiętnaście lat.
Spojrzał na nią rozbawiony.
- Tak? A z jakiej pory roku?
- Z lata.
- Ach! - wykrzyknął Joe O'Connor. - A ja urodziłem się w lutym. A więc jestem starszy!
Oparł się o ścianę obok niej, od strony pięknego policzka, a Roza trzymała głowę tak, by widział ją z
profilu. Robiła to świetnie. Ćwiczyła się w tym, odkąd skończyła dwanaście lat.
- Mówili, że jesteś wdową i spodziewasz się dziecka - powiedział Joe bez zbędnych wstępów. - Więc
wyobrażałem sobie ciebie całkiem inaczej.
Głęboko wciągnął powietrze i na chwilę spoważniał. Akurat na tyle, by wzbudzić jej uwagę,
przekonać ją, że on potrafi nie tylko żartować. W każdym razie nie robi tego bezustannie. Niektóre
rzeczy, o których mówi, mogą mieć głębszy sens.
- Ale potem usłyszałem, jak ktoś Faworytę Lismore'a nazwał Faworytą O'Connora.
Roza zapomniała się i zwróciła ku niemu całą twarz, ale chłopak na ten widok nie podskoczył, jak się
spodziewała. Jego wzrok zatrzymał się przez ułamek sekundy na jej lewym policzku, najwyraźniej
jednak widział go już przedtem, zanim zdążyła go odwrócić.

background image

- Dla wygody miał podobno dać klaczy na imię Rosi. - Joe uśmiechnął się. - Całkiem o tym zapomnia-
łem, dopóki tu nie przyszedłem, dopóki się nie spotkaliśmy. Teraz rozumiem więcej.
- Czy on jest bezpieczny? - spytała Roza.
Joe miał te same poważne, szare oczy co brat, i te same oczy co dziecko, które pobiegło na plebanię.
- Wyjechał z Irlandii cały i zdrowy - zapewnił, kiwając głową. - I wróci do nas. Nie wolno mi
powiedzieć nic więcej. Ludzie jarla mogą nam, 0'Connorom, stawiać kłopotliwe pytania. Lepiej
żebyśmy nie znali odpowiedzi.
Roza przytaknęła.
- Mała jest córką mojej siostry - powiedział Joseph po krótkim milczeniu. - Siobhan. Pytałaś, czy to
moje dziecko. To dziecko Fiony. Oni uznali, że najlepiej, by Siobhan pobyła trochę u mamy. Na
plebanii nigdy nie brakuje ziemniaków. A u Fiony i Petera zrobiło się ciasno.
Roza nie spytała, dlaczego. Była tu już wystarczająco długo, by wiedzieć, że nie należy pytać.
- Padraig został wyrzucony z domu - wyjaśnił Joe, drapiąc piasek czubkiem buta. - On i Bridget
zaczepili się u Fiony z najmniejszymi dziećmi. Mają dwoje poniżej drugiego roku. Pozostała piątka
mieszka u mnie i Jenny. My mamy tylko dwoje. Na razie jakoś się układa. My mieszkamy w mieście,
w Cork, ja mam pracę u kupca. Wożę towary, jeśli trzeba. Przeładowuję ładunki w porcie. Zajmuję się
jego końmi. Chyba nie myślałaś, że mam własnego konia?
Tej niedzieli wieczór nastał zbyt wcześnie. Roza próbowała zostawić krewnych samych, ale oni jej na
to nie pozwolili.




background image

- Ty, proszę pani, zostaniesz tutaj - zdecydowała Siobhan i w tym samym zdaniu dodała: - Czy ty wit
dzisz, Nanny, że ona ma takie same włosy jak mama?
Dziecięca rączka dotknęła włosów Rozy. Synneve tak samo się nimi bawiła, więc serce Rozy
otworzyło się dla Siobhan.
- Ale mama nie ma takiej twarzy jak ty. Co ty sobie zrobiłaś?
W pokoju zaległa cisza.
- Oparzyłam się, jak jeszcze byłam mała - wyjaśniła Roza po chwili.
- Bardzo cię bolało?
- Tak - przyznała Roza. Widziała tylko buzię dziewczynki o wielkich oczach. - Tak, Siobhan. Bardzo
bolało.
- Tak dziwnie wymawiasz moje imię - zawołała dziewczynka ze śmiechem. - Ale szybko się nauczysz.
Czy tam, skąd przyjechałaś, wszyscy mówią tak dziwnie?
- Rosi jest cudzoziemką, kochanie - powiedziała Charlotte i leciutko uszczypnęła wnuczkę w
policzek. - Tak jak tata?
- Dokładnie tak jak twój tata. A teraz nie wypytuj już więcej!
Siobhan już otwierała usta, ale zaraz je posłusznie zamknęła.
- Poza tym czas do łóżka - rzekła Charlotte i wzięła małą na ręce. - O, nie! Nawet nie musisz pytać. Nie
możesz spać z Rosi. Będziesz spała ze mną. Mamie by się bardzo nie podobało, gdyby wiedziała, że
się naprzykrzasz mojemu gościowi!
Roza i Joe nie rozmawiali wiele pod nieobecność Charlotte. Jakby Seamus był razem z nimi w tym
pokoju po tym, jak wymienili parę słów na jego temat zaraz na początku spotkania. Tutaj żadne nie
wspomniało go

background image

po imieniu. Bo gdyby tak, to mieliby wrażenie, że rozmawiają o duchu albo o jakiejś chorobie.
Obchodzi się takie wspomnienia szerokim łukiem, nie wymienia się imienia takich ludzi.
- Nie możecie tak mieszkać - oznajmiła Charlotte, kiedy znowu do nich wróciła. - Tutaj jest mnóstwo
miejsca i Padraig mógłby się do mnie sprowadzić z całą rodziną.
Joe odwrócił wzrok.
- Ja wiem, że Bridget wolałaby mieć inną teściową - stwierdziła Charlotte cierpko. - Chyba jednak nie
jest tak głupio dumna, żeby nie pojmować, co jest najlepsze dla dzieci, które wydała na świat?
Syn westchnął głęboko, ale się nie odzywał, kiedy matka wyjaśniała Rozie rodzinne stosunki:
- Ja chciałam innej żony dla Paddy'ego, mojego najstarszego syna. To nic nadzwyczajnego, że matka
ma w takich sprawach sporo do powiedzenia. I już byli zaręczeni z tą, którą mu wybrałam, kiedy
pojawiła się Bridget i zaraz zaszła w ciążę. Padraig to porządny chłopak. Ona musiała dobrze o tym
wiedzieć, kiedy zadbała, żeby znalazł się między jej udami, powiadam ci, że wiedziała, co robi.
Wiedziała, czego chce, i wiedziała, jak to zdobyć, to trzeba Bridget oddać. Ale ona nie jest tą, której
chciałam dla pierworodnego syna.
- I Bridget też to już nie raz słyszała - wtrącił Joe z uśmiechem. - Mam nadzieję, że nie dałaś się
oszukać jej macierzyńską troską - powiedział, do Rozy. - Mama udaje siostrę Najświętszej Panienki,
ale potrafi być ostra niczym kosa...
- Nie wolno ci tak mówić o własnej matce! - oburzyła się Lottie i dała mu klapsa w ramię, ale śmiała
się szeroko z jego wymówek.
- To krew rodu O'Shaughnessy jest taka nieprzejednana - wyjaśniała Rozie. - Całe to gadanie o
O'Conno-

background image

rach... Ja bardzo kochałam mojego męża nieboszczyka, ale to wstyd, że na O'Connorów spada cała
niezasłużona sława, że są tacy wybuchowi i w ogóle! Owen był niczym rozpieszczony kot w
popołudniowym słońcu. Całe szaleństwo pochodzi z mojej krwi!
- Chyba nie ma się tak znowu czym chwalić - wtrącił Joe.
- Czy nikt nie miał wiadomości od Colleen? - spytała Charlotte zmartwiona. - Możesz mi wszystko
powiedzieć, Joe! Jestem waszą matką! Nie najęłam się na służbę u jarla - westchnęła. - To też
musiałam przeżyć. Byłoby łatwiej pogodzić się z jego śmiercią, gdyby to nie było z takiej przyczyny.
Czy jej rodzina nic nie wie?
Joe wstał i zaczął wyglądać przez okno. Na dworze zaczynało zmierzchać, a on musiał dotrzeć z
powrotem do Cork, zanim nastanie ranek. Był człowiekiem pracy, a mnóstwo jest takich, którzy
chętnie zajmą jego miejsce, gdyby się zwolniło choćby na jeden dzień.
- Seamus się o nią troszczy - powiedział krótko. -To nie była przecież jej wina. Większość rzeczy jej i
dziecka zniknęła. Nie znaleźli też żadnych pieniędzy, a sąsiedzi mówią, że szukali bardzo dokładnie.
- To Sean miał pieniądze? - spytała Charlotte z goryczą. - Ach, tak, więc Seamus zajmuje się nią i
chłopcem. Dlaczego nie zatroszczył się też o swojego brata?
- Nie mógł - odpowiedział Joe.
Roza czuła się niewidzialna. Słuchała tego, czego mogła, bardzo się starała zrozumieć każde słowo,
ale oni mówili tak szybko i tyle było w tym emocji.
- Rozmyślamy o wyjeździe - oznajmił nagle Joe i podszedł bardzo blisko do matki. Ukucnął przed nią
i ujął obie jej ręce. Szukał jej wzroku i nie zrezygnował, choć ona próbowała tego uniknąć. -
Rozmawialiśmy o tym, jeszcze zanim Padraig został wyrzucony,

background image

ale to skłoniło nas, by sprawę traktować bardzo poważnie.
- Dokąd mielibyście jechać? - spytała Charlotte, potrząsając głową.
- Do Ameryki - odparł Joe i nagle zrobił się chłopięcy, ożywiony, mocniej ściskał ręce matki. -
Rozmawialiśmy o tym... tutaj nic dobrego nas nie czeka. Nie ma nawet nadziei...
- My, to znaczy kto? - spytała Charlotte.
- Jenny i ja. Fiona i Peter. Padraig i Bridget. Wszystkie dzieci.
- Do Ameryki? Potwierdził skinieniem.
- Tam będziemy przynajmniej mieć nadzieję.
- Trudno będzie przywyknąć. Nigdy nikt z naszych nie pojechał tak daleko - powiedziała Charlotte z
westchnieniem.
- To prawda - przytaknął Joe, a jego wzrok powiedział matce to, czego on sam nie chciał wyrazić
słowami. - Tak będzie...


Rozdział 11
- To mój tata zrobił ten stół - powiedziała Siobhan i najwyraźniej była dumna. Malowało się to na jej
małej, ślicznej buzi i słychać było w głosie.
Roza przesuwała dłonie po gładkim blacie stołu, palce bawiły się ornamentem na krawędzi. Myśli błą-
dziły swobodnie. Przymknęła oczy. W wyobraźni widziała ręce rzeźbiące w drewnie.




background image

- To tata wyrzeźbił tę komodę i wszystkie łóżka dla Nanny. I robił też różne rzeczy na plebanię. Wuj
Frank nie lubi za wiele ozdób, ale uważa, że tata robi bardzo piękne rzeczy. I dla jarla. Stół do jadalni
i mnóstwo krzeseł. Jarl miał też mieć jedną komodę, ale potem przyszło mu do głowy coś głupiego i
nie chciał jej wziąć. Ja myślę, że to dlatego, bo jarl zrobił się zły na wuja Seamusa.
Siobhan nie bała się wymawiać imienia Seamusa i Roza odwróciła głowę; więcej nie było trzeba, żeby
dziecko opowiedziało jej resztę historii.
- Ale wuj Liam kupił komodę dla tej eleganckiej pani, u której pracuje, więc tata i tak dostał pieniądze.
Potrzebujemy pieniędzy, ale ja myślę, że to było trochę głupie, i mi szkoda, bo tata obiecał tę komodę
mnie, jeśli nikt jej nie kupi. Była piękna. Miała kwiaty na szufladach. Nie prawdziwe kwiaty, on je
rzeźbi w drewnie, to nie mogą być prawdziwe, ale chyba sama rozumiesz?
Roza potwierdziła skinieniem głowy.
- One wcale nie przypominają prawdziwych kwiatów, chociaż on mówi, że w kraju, z którego do nas
przyszedł, rosną strasznie dziwne kwiaty. Ty wiesz, on twierdzi, że tam są nawet kwiaty z lodu?
- Bardzo dziwnie brzmi to, co mówisz - powiedziała Roza i prawie sama nie słyszała swojego głosu.
Serce biło jej tak gwałtownie. Słyszała jego dudnienie. Widziała przed sobą żylaste dłonie. Dłonie,
które rzeźbią w drewnie.
- Tata mówi, że róże zakwitają zimą na szybach. To też nie są normalne kwiaty, ale podobne. Tata
pochodzi z Norwegii - tłumaczyła Siobhan. - Czy to daleko od twojego kraju, Rosi?
- Nie - powiedziała Roza. - To nie jest bardzo daleko od mojego kraju.

background image

- Czy ty źle się czujesz? - spytała Siobhan zatroskana, a wszystkie loki roztańczyły się wokół jej buzi,
gdy podbiegła do Rozy. Stała tuż przy niej i obiema rączkami dotykała jej policzków. Po pierwszym
przestrachu na widok twarzy Rozy sześciolatka już wcale się tym nie przejmowała. Kiedy po raz
pierwszy dotknęła pokrytej bliznami skóry, w jej oczach pojawiło się zdziwienie, teraz traktowała to
jako coś naturalnego. -Jesteś taka blada, Rosi. Czy mam sprowadzić Nanny? Mam ci przynieść wody?
Roza skinęła.
- Tak, przynieś mi trochę wody, kochanie. Z wiadra, nie z potoku!
Siobhan pobiegła z cynowym kubkiem w dłoni. Roza patrzyła w ślad za nią. Dziewczynka była taka
mała i krucha, i taka śliczna, naprawdę śliczna. Podobna do Lottie. I do Seamusa. Podobna do
wszystkich z rodziny matki, których Roza zdążyła poznać.
... oczyma wyobraźni widziała te ręce, które rzeźbią w drewnie...
„Tata", mówiło dziecko. Siobhan tak go nazywała, ale jeśli on nie był rodzonym ojcem dziewczynki,
to niemożliwe mogło być prawdą.
Chodziła pośród tych mebli tutaj, dotykała ich wszystkich, wodziła palcami po krętych, wyraźnych
ornamentach i palce rozpoznawały wzory. Palce od dawna przeczuwały, ale ona nie chciała im
wierzyć. Oczy patrzyły, ale nie chciały widzieć.
Nadal nie chciała w to uwierzyć...
Nie mogła...
... ale widziała ręce, które rzeźbią w drewnie...
- Rosi zrobiła się jakaś dziwna - powiedziała Siobhan do Charlotte. - Jest całkiem biała na twarzy i od-
dycha tak ciężko. I prawie nie chciała ze mną rozma-



background image

wiać. Zaniosę jej wody. Powiedziałam jej, że sprowadzę też ciebie, ale ona chce tylko wody.
Charlotte wieszała pranie i starała się słuchać głosów poza słowami Siobhan.
- Rosi będzie miała maleńkie dziecko - rzekła spokojnie do wnuczki.
- Tak samo jak mama?
- Tak samo jak mama. A wtedy bywa, że kobieta czuje się źle, jest zmęczona. Tak pewnie jest teraz z
Rosi. To ładnie, że jej pomagasz, że chciałaś przynieść jej wody.
- Bo ja jestem dużą dziewczynką, prawda? - rozpromieniła się Siobhan. - Mamie też dużo pomagam.
Pomagam jej z Patrickiem. I pomagam tatusiowi w warsztacie.
Napełniła kubek po brzegi.
- Opowiadałam Rosi o tacie - oznajmiła z dumą. -Mówiłam jej, jaki jest zdolny i jakie piękne meble
robi. Ona chyba też myśli, że on jest zdolny. Na pewno by to powiedziała, ale zrobiło jej się słabo.
Ostrożnie niosła kubek z wodą do domu. Charlotte stała zamyślona. Głosy, które słyszała, nie
brzmiały zbyt wyraźnie, ale była pewna, że mówią o Rozie.
- Co powiedziała Ma? - spytała Fiona i nie była w stanie zachować powagi. Ciasno było w małym
domku na jednej ze stromych uliczek Cork. Zebrała się tam cała rodzina. Wygodniej jest
przygotowywać w jednym miejscu jedzenie dla większej liczby osób. Dobrze jest być razem z
rodziną. Poza tym Joe nie musiał wiele razy powtarzać nowin.
Jego żona, Jenny, chichotała, kołysząc małe dziecko w ramionach. Ona już przedtem słyszała tę
historię.
- Ma mówi, że elfy zapowiedziały jej wizytę tej kobiety, która teraz u niej mieszka - oznajmił Joe ze

background image

śmiertelną powagą i oblizywał palce, nie zwracając uwagi na niezadowolone spojrzenia małżonki.
Bardzo lubił być w centrum zainteresowania.
- Ma stanowczo za dużo gada o tych elfach - stwierdziła Fiona. - Mam nadzieję, że nie nabije tym
głowy Siobhan! Ona już i tak wierzy w zbyt wiele bajek - dodała, spoglądając spod oka na swojego
męża. - W trolle, podziemne istoty i Bóg wie w co jeszcze. Ona wkłada małej do głowy wszelkie
głupstwa z całego świata...
Peter uśmiechnął się tylko, nie traktując poważnie wymówek Fiony. Siobhan uwielbiała jego
opowieści. A zresztą w gromadzie rodzeństwa 0'Connorów jedynie Fiona nie miała daru opowiadania.
Wszyscy jej bracia kochają historie. Uwielbiają opowiadać i uwielbiają słuchać, tak samo jak
Charlotte.
- Ma nie chce, byśmy myśleli, że ona przyjmuje gości jedynie dla pieniędzy - stwierdził Padraig
wolno, z uśmiechem. W nim wszystko było powolne z wyjątkiem myśli. - Pozwala więc elfom
przewidywać wydarzenia, opowiadać jej o czymś, co już i tak zostało postanowione. Mam nadzieję,
że zostanie za to sowicie wynagrodzona. Bo przecież Liam nie oszukiwałby własnej siostry...
Joe wzruszył ramionami:
- Jedzenie było bardzo dobre. No, ale też to niedziela. Mama mówi, że znalazłoby się u niej miejsce
dla większości dzieci...
- Dzieci zostaną tutaj - ucięła Bridget ostro i nikt się jej nie przeciwstawił.
Jej uczucia dla Charlotte były powszechnie znane. Rodzeństwo nie opowiadało się po żadnej ze stron.
Sam Padraig tego nie chciał, chociaż on też uważał, że matka jest wobec jego żony niesprawiedliwa.
- Joe, ale tak szczerze, to co dokładnie Ma powiedziała? - spytała Fiona. Nie dawała się zbyć byle
czym.

background image

- Że elfy jeszcze ubiegłej zimy zapowiedziały, iż przyjmie pod swój dach gościa o rudych włosach. Że
powinna przyjąć tę kobietę, bo to jedna z nas.
- Niczego nie zmyślasz, Joe? - spytał jego najstarszy brat podejrzliwie. - Przecież wiemy, jak bardzo
lubisz czasem poprzesadzać. Naprawdę nie upiększasz tej historii?
- To taka sama prawda, jak to, że tu siedzę i że Seamus ukradł konie jarla!
- Ciii! - syknęła Jenny, spoglądając niespokojnie w stronę dzieci. Nie wszystkie jeszcze spały i chociaż
nawet najmłodsze wiedziały o wielkiej tajemnicy i były bardzo dumne z wuja Seamusa, to naprawdę
nie należało przy nich za dużo o tym gadać. Dorośli nie wspominali o sprawie tak, by dzieci słyszały.
- Mówi, że elfy jej powiedziały, iż rudowłosa kobieta jest przeznaczona Seamusowi. Że ona przekaże
dalej krew Seamusa.
- Pod dachem Ma? - dziwiła się Fiona. - To jasne, że ona by chciała ożenić Seamusa. Próbowała do
tego doprowadzić wielokrotnie od dnia, w którym skończył piętnasty rok życia. Jeśli jednak dlatego
przyjęła do siebie tę obcą kobietę, to uważam, że powinniśmy z nią porozmawiać! Niezależnie od
tego, co mówią elfy.
- Czy ta kobieta to ktoś w typie Seamusa? - spytała Bridget. - Nie miałam pojęcia, że Seamusowi
podobają się rudowłose. Charlotte chyba jednak nie bierze pod uwagę, co on sam ma na ten temat do
powiedzenia. Ona i tak wie najlepiej. Czy to elfy jej powiedziały, że Padraig powinien się ożenić z
Mary?
Mąż objął ją czule ramieniem i patrzył na nią długo, w milczeniu. To zmusiło i ją do milczenia,
wszyscy jednak wiedzieli, że nie złagodniała. Przez lata słyszeli setki takich uwag z ust Bridget i wiele
podobnych z ust swojej matki. Przeważnie milczeli, kochali bowiem

background image

obie i ubolewali, że ich wrogość nadal trwa. Wszyscy jednak z wyjątkiem Fiony zrezygnowali z prób
pogodzenia obu kobiet.
- Seamus nie ma chyba wybranego typu kobiety -zauważył Peter. - On lubi je wszystkie. I dlatego
właśnie się nie ożenił.
- A ty skąd tak się dobrze znasz na obyczajach starych kawalerów? - spytała Fiona i szturchnęła go w
bok z taką siłą, że o mało nie przewrócił szklaneczki whisky. Mężczyźni pozwalali sobie na jedną czy
drugą szklaneczkę, kiedy siedzieli tak razem w nocy i rozmawiali.
- Ja nie zostałem starym kawalerem, bo ty jesteś w moim typie. Seamus jednak zawsze lubił bardziej
każdą następną kobietę od tej, którą już zdążył poznać. Tacy mężczyźni żyją samotnie, nie wiedziałaś
o tym, moja kochana?
- Ona chyba jeszcze nie zdążyła poznać Seamusa -zauważyła Bridget z przekąsem. - Ale to nie
powstrzyma Charlotte, żeby snuć marzenia.
- Rosi spotkała Seamusa - powiedział Joe i ściągnął na siebie spojrzenia wszystkich. - Bo Liam
powiedział coś takiego, co ja zrozumiałem dopiero, kiedy sam ją spotkałem i usłyszałem, jak ma na
imię. Tamtego wieczora Liam drażnił się z Seamusem. Tuż przed rozstaniem. Nazwał klacz, którą
kupił dla Moiry Hart, Faworyta 0'Connora, tę, która przedtem była nazywana Faworyta Lismore'a,
wiecie. I potem powiedział Seamusowi, że pomyślał sobie, iż dla wygody nada koniowi jeszcze jedno
imię, będzie do niej mówił Rosi...
- Faworyta 0'Connora... Fiona przewracała oczami:
- Mężczyźni mają miękkie serca, co? Nic dziwnego, że Liam wciąż nie ma żony. Mężczyzna, który by
nazwał konia moim imieniem, miałby się naprawdę z pyszna!



background image

Kobiety wybuchnęły śmiechem.
- No więc jak ona wygląda? - spytał Padraig. - Jak wygląda ta, która ma być faworytą Seamusa
O'Connora? Jest ładna ta nasza nowa bratowa?
Usunął się przed kuksańcem Bridget.
- Skoro elfy wybrały ją na żonę dla Seamusa, to przecież my chyba nie możemy nic zrobić, żeby temu
przeszkodzić? Mamy stawać na przeszkodzie jego szczęściu? Czy ty jesteś zazdrosna, moja żono?
Może ty sama chciałabyś się wydać za Seamusa? Ale w takim razie musiałabyś się najpierw pozbyć
mnie.
Wszyscy wiedzieli, że Bridget uwielbiała Paddy'ego jeszcze od czasu, kiedy miała zaledwie
kilkanaście lat. Wszyscy wiedzieli, że nigdy nawet nie spojrzała na innego, więc wybuchnęli zgodnym
śmiechem.
- Może i powinnam była wybrać Seamusa - syknęła Bridget. - To nie musiałabym skończyć jako żona
największego głuptasa ze wszystkich braci O'Connorów. A wtedy twoja mamusia mogłaby usłyszeć,
że elfy uznały, iż ta obca kobieta jest w twoim typie, Padraigu Owenie O'Connor! To by było
odpowiednie dla ciebie, ożenić się z obcą kobietą!
- Ona jest chyba bardziej w typie Petera! - zawołał Joe. - Ma takie bujne, rude włosy. Coś takiego jak
Fiona. Siobhan natychmiast to zauważyła i powiedziała, że nieznajoma ma takie same włosy jak jej
mama.
Milczał przez chwilę.
- Ale piękna to ona nie jest. Połowa jej twarzy została zeszpecona. Mówi, że to oparzenie...
Mimo woli wszyscy zbliżyli się do najmłodszego brata. Teraz nie mógł już przemilczeć żadnego
szczegółu, domagali się bardzo dokładnych opisów. Chcieli wiedzieć, jak mieszkająca u ich matki
kobieta wygląda, jak bardzo ją to szpeci, co mówiła i co on sam o niej myśli. Przede wszystkim chcieli
wiedzieć, czy wspomi-

background image

nała Seamusa i co na jego temat powiedziała. I Joe wyjaśniał. Był znakomitym narratorem. Przyciągał
ich uwagę tak, jak światło przyciąga ćmy.
Nikt nie zauważył, że Peter wymknął się z rodzinnego kręgu. Nie widzieli, jak zaciska dłonie na
szklance. Musiał obejmować naczynie obiema rękami, żeby powstrzymać ich drżenie.
Rude włosy i oszpecona twarz. Pożar... no i to imię...
Rosi...
... cudzoziemka imieniem Rosi...
Przymknął oczy i nie chciał uwierzyć, że to może być prawda, bo przecież spalił za sobą wszystkie
mosty. Ukrywał swoje ścieżki tak starannie, by nikt nie mógł trafić na ich ślad, dopóki całkiem nie
zarosną.
Wyjechał.
... Roza pod ciężarem Jensa w ogrodzie otaczającym The House. Jej śmiech, jej gardłowy głos i głos
Jensa Haldorsena, mieszający się z jej słowami. Odgłosy ich miłosnego stosunku.
Wszystko to nadal trwało w jego pamięci, choć przecież tak bardzo się starał ukryć to przed każdą
swoją przytomną myślą. Nadal odczuwał gniew i rozczarowanie. Pamiętał, jak łatwo mu było podjąć
decyzję. Pamiętał, jakie naturalne było postanowienie wyjazdu.
Zerwanie.
Pamiętał, jaką ulgą było dla niego to, że miało ich rozdzielić morze. Kiedy opuścił statek w porcie
Swansea, był jak nowo narodzony. Jego życie zaczęło się tam od początku w chwili, gdy stopy Pedera
Johanse-na po raz pierwszy dotknęły kei w Swansea, w Walii.
Zmienił nazwisko na Peter Johnson i sam wybrał, co zapamięta ze swojej przeszłości. Sam wybierał,
co opowie i komu.
Potem życie bywało trudne, ale nigdy tak paląco bo-

background image

leśne jak wtedy jesienią, pod nagimi gałęziami wyciągniętymi niczym sztywne palce przed frontonem
The House w Kafjorden, w Alta, parafii Talvik w Norwegii.
Nigdy potem nie odczuwał takiego bólu jak ten, który zadała mu Roza, zanim się od niej uwolnił.
Pragnął ją zapomnieć i udało mu się. Zapomniał Rozę, znalazł Fionę i Siobhan. Może elfy się o to
zatroszczyły. Nie chciał nigdy więcej odczuwać podobnego bólu...
Poczekał do następnego wieczora. Wtedy odwiedził Joego w stajni, gdzie ten obrządzał konie przed
nocą. Joe dosłownie dorastał w stajni, kochał jej ciepło, dźwięki i zapachy. Tak było ze wszystkimi
0'Connorami. Byli synami koniarza i wnukami innego koniarza, miłość do koni mieli we krwi.
- Czyżby Fiona cię wyrzuciła? - zdziwił się Joe na widok szwagra. Trudno mu było cokolwiek
wyczytać z poważnej twarzy Petera.
- Muszę z tobą pogadać - rzekł Peter i było oczywiste, że słowa przychodzą mu z wielkim trudem. -
Ale to, co ci teraz powiem, Joe, musisz zachować tylko dla siebie. Nigdy nikomu nie wolno ci
powtórzyć. Ani żadnemu z braci, ani Jenny, ani matce, nikomu.
- Nawet Fionie? - spytał Joe, wyczuwając w powietrzu coś, co mu się nie podobało.
- Przede wszystkim Fionie - powiedział Peter. - Nigdy, pod żadnym warunkiem Fionie. Jeśli mi tego
nie obiecasz, nie powiem ci ani słowa. Wtedy będę musiał szukać pomocy gdzie indziej. Uznałem, że
najlepiej było zachować sprawę w rodzinie. Gdyby Seamus tutaj był, poszedłbym do niego, ale tak,
przychodzę do ciebie.
- No patrzcie, jestem drugi zaraz po Seamusie!

background image

próbował żartować Joe. - No mów, jestem przygotowany!
Peter wciąż był bardzo poważny.
- Ona jest Norweżką, prawda? Ta Rosi, którą Ma wzięła pod swoje skrzydła, ta wdowa, która u niej
mieszka.
Joe skinął głową.
Peter przełknął ciężko ślinę, choć niczego jeszcze przecież z całą pewnością nie wiedział. Wciąż tylko
zgadywał, opierał się na przypuszczeniach...
- Będę dziś w nocy potrzebował konia - oznajmił szwagrowi. - Potrzebuję też ciebie. Potrzebuję twoje-
go kłamstwa, Joseph! Proszę cię, byś powiedział Jenny, że ty i ja mamy coś zrobić w moim warsztacie
dziś w nocy, że musisz mi pomóc z ciężką kłodą drewna, bo trudno znaleźć ludzi. Musisz spać u mnie
w warsztacie. Czy Fiona zapyta ciebie, czy Jenny, musi otrzymać taką sama odpowiedź.
- Do czego potrzebny ci koń? - spytał Joe, pamiętając, co powiedział o Rozie. Oczyma wyobraźni
zobaczył jej rude włosy. I widział Fionę z niemal takimi samymi włosami, zlało mu się to w jeden
obraz i nie był w stanie tych kobiet od siebie oddzielić. Przyszło mu do głowy, że Peter widzi chyba to
samo.
- Zdaje mi się, że ja ją znam - powiedział Peter. -A jeśli jest tak, jak myślę, to muszę z nią
porozmawiać sam na sam. Zanim Fiona będzie miała okazję ją spotkać. To dla mnie ważniejsze niż
cokolwiek innego, Joe!
- Zapomniałem, że ty też jesteś Norwegiem - rzekł młodszy brat Fiony, kręcąc swoją ciemną głową.
-A więc myślisz, że ją znasz? Zaczynam wierzyć w te elfy, Peter. Myślę, że może ona naprawdę jest
tą, która ma zostać jego żoną. Zdaje mi się, że ona do niego pasuje, do naszego Seamusa...


background image

- Możliwe - warknął Peter i z całej siły uderzył pięścią w ścianę, aż zabolało. - Ale jeśli jest tak, jak się
obawiam, to ta kobieta jest moją żoną.
Joe bez słowa zaczął przygotowywać konia.
... myślałam, że one mnie opuściły. Myślałam, że wszystko mnie opuściło. Byłam pewna, że już
nigdy, przez resztę mojego życia nie będę miała widzenia. W jakimś sensie była to ulga, ale czułam się
też samotna. Nosiłam w duszy pustkę, której nie byłam w stanie znieść.
Słyszę łagodny głos Natalii, prawie drażniący się ze mną, i zanim jeszcze mogę otworzyć oczy, wiem,
że ona się śmieje. Stoi w nogach mojego łóżka. Jest tak, jakby nigdy nie zniknęła z mojego życia.
Dotyka dłońmi rzeźbionego ornamentu, wyrytych w drzewie kwiatów i wie, że mój wzrok pada tam
właśnie dlatego, że ona dotyka tych wzorów.
- Myślałaś, że cię opuściłam? - pyta i jak zawsze zna moje myśli, więc nie ma sensu zaprzeczać. -
Myślałaś, że mogę do ciebie przemawiać tylko tam, na północy, gdzie jesteś u siebie? Ale żadne inne
miejsca nie są dla mnie obce. Zjawiam się tam, gdzie ty jesteś, Roza.
Nie wiem, czy ta myśl powinna dawać mi poczucie bezpieczeństwa. Wiedziałam, że moja podróż tutaj
ma jakiś sens, wciąż jednak nie wiem, na czym miałby polegać.
- Dzisiejszej nocy spotkasz kogoś - mówi Natalia. - Na twoim miejscu nie kładłabym się spać. Inni go
nie zobaczą. Dziecko nie powinno go widzieć...
Po czym znika, a ja czekam...

background image

Rozdział 12
Roza nie wiedziała, czy usłyszała stukot końskich kopyt, czy też przygotowała się z innego powodu.
To nieważne. Ale kiedy usłyszała konia, wyniknęła się z domu. Chustki, którą przywiozła z Norwegii,
nie schowała do szafy. Wieczory tutaj były wilgotne, poranki chłodne, choć nie można ich było w
żadnym razie porównywać w klimatem północnej Norwegii, nie mówiąc już o zimach... Otuliła się
szczelnie i szła boso po trawie obok ścieżki, prowadzącej do kamiennego ogrodzenia i ciężkiej,
żelaznej furtki.
Uwiązał konia przy bramie.
Roza zatrzymała się i mocno ściskała końce chustki. Ręce skrzyżowała na piersi, wiatr rozwiewał jej
włosy i zasłaniał twarz jak woalką. Musiało być po północy. Blady księżyc usiłował przebić się przez
chmury. Roza była tak samo zimna jak to mdłe światło, które księżyc zsyłał na ziemię, a kiedy
przybyły otworzył furtkę bardzo ostrożnie, żeby uniknąć skrzypienia zawiasów, nie mogła dłużej
ustać w miejscu. Wyszła mu naprzeciw.
Stali naprzeciwko siebie. Dzięki światłu księżyca mogli się widzieć.
- Trochę czasu minęło od naszego ostatniego spotkania - powiedział w końcu Peter.
Poczuł się dziwnie, mogąc rozmawiać w ojczystym języku. Zwykle tylko w myślach pojawiały się
słowa z domu. Ale ostatnio zaczął też myśleć po angielsku.







background image

Pamiętał pierwszy poranek, kiedy się obudził i wiedział, że jego sny też są już angielskie.
- Nie przyjechałam tu z twojego powodu - powiedziała Roza.
- W takim razie nie byłoby cię tu - odparł krótko i poszedł w cień pod drzewa, rosnące między kamien-
nym ogrodzeniem a otwartym placem przed zabudowaniami plebanii. Nie chciał, żeby go ktoś
widział.
Roza zrozumiała i poszła za nim. Przy murze pod drzewami byli prawie niewidzialni. Nawet jej biała
nocna koszula nie bardzo rzucała się w oczy.
- Siobhan powiedziała, że jej tatuś robi meble z drewna, i wtedy zaczęłam się zastanawiać...
- Ona jest córką Fiony - wyjaśnił Peder. - Ale ja czuję, że jest też moją córką. Mamy również syna,
Fiona i ja. Teraz oczekujemy kolejnego dziecka...
- Ja nigdy nie wierzyłam, że mógłbyś wrócić.
Peder wsłuchiwał się w jej głos, od dawna nie myślał, że jeszcze kiedyś go usłyszy. Ale jego pamięć
specjalnie go nie zniekształciła. Spojrzał na nią uważnie. Widział, jaka blada jest jej twarz w tym
słabym blasku księżyca. Zauważył, że wydoroślała, rysy się zmieniły.
- Ja już nie wrócę - powiedział. - Nigdy nie zostawię tego, co mam tutaj. To moja rodzina,
0'Connorowie. Fiona jest moją żoną.
- Wziąłeś z nią ślub? Skinął głową.
Roza oparła głowę o drzewo i roześmiała się cicho. Nie marzła. Nawet bose stopy nie odczuwały
chłodu. Patrzyła na niego i widziała, że to jest Peder. Wiedziała, że tutaj nazywają go Peter. Nie
zmienił się. Ma teraz dwadzieścia pięć lat, wygląda na bardziej zmęczonego niż w czasach, kiedy ona
go znała, ale słychać czułość w jego głosie, gdy mówił o rodzinie.
Siobhan, Patrick, Fiona...

background image

0'Connorowie...
- Co się stało z Jensem?
- Zamarzł na śmierć - rzekła Roza twardo. - Razem z Synneve.
Peder milczał. Czuł jej ból. I rozumiał. Poruszyło go to, niemal jak dotyk ręki. Nie pragnął jednak
znaleźć się za blisko niej. I właściwie to nie chciał nic wiedzieć o Jensie.
- Bardzo mi przykro - powiedział. - Przykro mi słyszeć o śmierci Synneve...
- Teraz noszę dziecko, które jest na sprzedaż - wyznała. Nie była w stanie udawać.
Zwróciła na siebie jego uwagę, więc w końcu opowiedziała mu wszystko.
- Jesteś w stanie to zrobić? - zdziwił się Peder.
- A w przeciwnym razie to po co bym tu siedziała? - spytała Roza ostro.
- Los - próbował odpowiedzieć Peder.
- Latem wrócę do domu! Wtedy nic mnie już nie będzie wiązało z tym miejscem. Zresztą ani tu, ani
tam, ale dom to zawsze dom. I nadal będę cię uważała za umarłego. Nie będę niczego od ciebie żądać,
nie zakłócę ci życia, Peder. Nikomu nie powiem, że cię spotkałam, ani tutaj nie rozgłoszę, kim jesteś,
kim my jesteśmy dla siebie nawzajem...
Odpowiadała na pytanie, którego on nie zadał.
- My i tak zrywamy z tym życiem - wyznał. - Mimo wszystko. Nie tylko z twojego powodu, a
właściwie wcale nie z twojego powodu. Musiałaś jednak zauważyć, jak tutaj jest. Irlandczycy,
irlandzcy katolicy, mają tu do powiedzenia nie więcej niż bydło. Nawet bydło ma większą wartość dla
właścicieli majątków niż Irlandczycy. Ja nie chcę, żeby mój syn był czyimś niewolnikiem. Siobhan
powinna zawsze wiedzieć, że jest wartościową istotą...



background image

- Czy Seamus tam właśnie jest? W Ameryce? Peder próbował jej słuchać. Próbował przypomnieć
sobie, jak to było, jak jej glos nabierał specjalnego brzmienia, kiedy wymawiała imię Jensa. Uważał,
że tak, że jej głos brzmiał właśnie tak jak teraz, ale nie pamiętał. Poruszyło go to, ale też ucieszyło.
Odważył się pomyśleć o Fionie, odważył się wyobrazić sobie jej twarz i poczuł w głębi duszy, że nie
chce tych dwóch kobiet ze sobą porównywać.
To zresztą niemożliwe.
Fiona jest wszystkim...
- Nikt nie rozmawia o Seamusie. Nikt nie może o nim rozmawiać. To nie jest zła wola, Roza, to po
prostu dla nas niebezpieczne. Jesteś obca, jeśli chodzi o te sprawy. Nie możesz oczekiwać, że
zostaniesz w nie ot tak sobie włączona, staniesz się ich częścią.
- Nie ufacie mi?
- Nie - odparł Peder.
- Był czas, że ufałeś mi na tyle, by się ze mną ożenić - przypomniała Roza krótko.
Peder na to czekał. Szykował się, by mieć odwagę zmierzyć się z tymi słowami. Przeczuwał, że muszą
paść, że sobie na to zasłużył, ale kiedy już zostały wypowiedziane, nie brzmiało to pięknie.
- Ty wiesz, dlaczego ja wyjechałem? - spytał półgłosem i cieszył się, że akurat w tym momencie
chmury zasłoniły księżyc.
On też pragnąłby się ukryć, ale zamiast tego podszedł bliżej niej. Tak blisko, że mógł czuć, iż Roza
pachnie teraz inaczej. Jej włosy nie pachniały tak, jak zapamiętał, i Peder był pewien, że nie myli jej z
Fioną. Zbiło go to z tropu, fakt, że Roza pachnie teraz inaczej, że jest obca...
- Ja wiem, dlaczego wyjechałeś, owszem - rzekła Roza i oparła się mocno o pień drzewa.

background image

Nie wiedziała, co to za drzewo. Musi zapytać Lottie. Albo może Siobhan. Mała lubiła wiedzieć więcej
niż Roza. To pozwalało jej czuć się dorosłą i ważną, a Roza uważała, że dzieci często powinny się tak
czuć.
- Musimy o tym porozmawiać! - rzekł z uporem, przysuwając twarz blisko jej policzka. Głos był
cichy, ale stanowczy. Właściwie mówił szeptem. - Nikt nie zaplanował tego, że się spotkamy, Roza -
powiedział. - Ale tak się stało i musimy jakoś się w tym zachować. Może się zdarzyć, że będziemy się
teraz spotykać, że będą przy tym wszyscy 0'Connorowie. A ja nie chcę, żeby moje życie uległo
katastrofie, Roza. To jest moje życie, nie mogę go zniszczyć.
- Mów!
- To wzbudziło we mnie uczucie obrzydzenia - wyznał Peder. - Ty i Jens. Dosłownie na was wpadłem,
nie było możliwości, żebym się pomylił, nie mogłem tego tłumaczyć inaczej. Myślę, że ja cię wtedy
kochałem, Roza. Musiałem cię kochać, bo w przeciwnym razie to by mnie tak nie załamało. Nie
mogłem tak żyć. Ty byś się nigdy nie wyrzekła spotkań z nim, a on zwyczajnie nie chciał nic zrobić,
by całą sprawę zakończyć. Ty natomiast nie mogłaś. A ja nie chciałem być tym głupim idiotą, z
którego wszyscy się śmieją.
- Rozumiałam to - szepnęła Roza. - Rozumiałam, dlaczego wyjechałeś. Uciekłeś. I miałeś rację. Zaraz
potem zamieszkałam z Jensem. Brakowało mi ciebie, tęskniłam, ale nie w ten sposób, wiesz.
Brakowało mi ciebie jako przyjaciela. Tylko że w końcu nie byliśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi.
Potem wspomnienia o tobie zaczęły blednąc w mojej pamięci, wreszcie całkiem zniknęły. Ale nadal
mnie wiążesz, wciąż jestem twoją żoną.
- Chcesz ponownie wyjść za mąż? - spytał, szukając jej wzroku.
- Teraz już za późno - wyznała.


background image

- Jens? - Peder zdawał się nie dowierzać. Roza spokojnie pokręciła głową.
- Nie Jens, tylko Mattias. Ale jest za późno. On się ostatniej wiosny ożenił z inną. W jego życiu nie ma
już dla mnie miejsca. Być może on też postąpił najmądrzej jak mógł. Uwolnił się ode mnie. Ja nie
jestem dobra dla tych, którzy mnie kochają. Nie przynoszę szczęścia. Teraz wiem przynajmniej o
tobie. Że nie pojawisz się nieoczekiwanie z powrotem. Że jestem wolna w jakiś sposób.
- Co z tobą będzie? - spytał cicho i dotknął jej czoła koniuszkami palców.
To była taka przelotna pieszczota, całkiem niepodobna do tych wszystkich, jakimi ją obsypywał w
innym życiu. Musiał się uśmiechnąć, bo to dotknięcie wzbudziło w nim wspomnienia. Nie wszystko
zostało tak głęboko pogrzebane, jak myślał.
Wiele pamiętał.
Ale już nie był zaczarowany.
- Co z tobą będzie, Rosi?
- Dam sobie radę - powiedziała bez zastanowienia.
- Co było między tobą a Seamusem? - spytał i pogłaskał dłonią jej zeszpecony policzek.
Długo nie cofał dłoni, pozwolił jej tam leżeć, kciuk opierał na kości policzkowej, a palcem
wskazującym łaskotał ją za uchem. To była jego pieszczota. Jego sposób pieszczenia. Miły i
bezpieczny dotyk. Pasował do tego, co się między nimi stało.
Fiony nigdy akurat tak nie dotknął. To łączyło się tylko z nim i z Rozą.
- Nie widziałam go nigdy do chwili, gdy stanął przede mną i powiedział, że mnie kocha - uśmiechnęła
się Roza i próbowała obrócić wszystko w żart, starając się równocześnie odsunąć dłoń Pedera. - Nie
potraktowałam go poważnie...

background image

W jej spojrzeniu dostrzegał coś, jakby wyraz przegranej. Znał to dobrze. Pamiętał wyraźnie wszystkie
jej tęsknoty, dotyczące Jensa, choć rozsądek mówił jej, jak niebezpieczny jest dla niej ten człowiek.
- 0'Connora powinnaś traktować poważnie - powiedział. - Oni nie żartują, kiedy mówią o uczuciach. I
rozmawiają z elfami. Ale to pewnie już zauważyłaś? - uśmiechnął się z przekąsem. - Lottie jest
najsympatyczniejszą kobietą na świecie, ale ma swoje poglądy na temat elfów...
- Seamus powiedział, że jest z nimi spokrewniony -westchnęła Roza zamyślona, nieobecna.
Peder opuścił rękę. Przez chwilę jej nie czuł, drżenie, które wywołał w nim dotyk jej skóry, ustało.
- Chyba marzniesz - rzekł z troską. - Powinnaś wracać do domu, Roza. W twoim stanie...
- Nie chcesz spojrzeć na Siobhan?
- Chciałbym - zapewnił z błyskiem w ciemnych oczach. - Ale nie jestem pewien, czy ona się nie
obudzi. A tu chodzi o moje życie, Roza. Nie mogę tylko z powodu lekkomyślności zniszczyć czegoś,
co jest dla mnie takie ważne. Na to Siobhan jest dla mnie zbyt ważna. Fiona jest zbyt ważna, mój
synek i ten, którego teraz oczekujemy. Nie mogę ich utracić, Roza!
Ona to rozumiała, pośpiesznie wspięła się na palce, jedną rękę wsparła na jego piersi tak, by móc
pocałować go w policzek.
- Ucałuję ją od ciebie - obiecała. - Będę jej szeptać do ucha, że to od ciebie. Będzie myślała, że jej się
przyśniłeś, albo że elfy przyniosły jej to pozdrowienie od ciebie.
Peder wiedział, że stoi przed nim już całkiem inna Roza niż ta, od której odjeżdżał w gniewie,
rozgoryczeniu i rozczarowaniu. Tę warto by było znać, ale zdawał sobie sprawę, że ona nie jest dla
niego.



background image

- Nigdy nie byliśmy sobie przeznaczeni - westchnął ze smutkiem. - Może się jeszcze kiedyś
spotkamy...
Roza potrząsała głową, kiedy odchodziła od niego.
- Nie wierzę w to, Peder. Nie wierzę w to...
Pędził do domu, jakby mu sam diabeł deptał po piętach, i wrócił do Cork na tyle wcześnie, by móc się
przespać parę godzin, choć musiał jeszcze obrządzić konia.
Uliczki były ciche, kiedy wlókł się ze stajni do swojego warsztatu. Paliło się tam mdłe światełko i
Peder pomyślał, jakim rozsądnym człowiekiem jest Joe. Gdyby ktoś przechodził obok warsztatu,
byłby pewien, że Peder nadal pracuje i zaraz by się wiadomość rozniosła po mieście. Nikt by nie mógł
powiedzieć Fionie, że Peder tej nocy wyjeżdżał z miasteczka.
Kiedy wszedł do środka, Joseph się ocknął. Rozłożył sobie na podłodze jakieś derki, ale teraz krzywił
się obolały, żeby pokazać, że sypiał na wygodniejszych posłaniach.
- Masz wobec mnie dług za tę noc, bracie - jęknął, siadając.
- Kiedy zostanę farmerem w Ameryce, kupię ci konia - uśmiechnął się Peder.
Nie miał siły zaspokajać głodu ani pragnienia, choć żołądek mu się skręcał. Jedyne czego pragnął, to
przespać się trochę, zanim nadejdzie nowy dzień. Musi odpocząć, nim spojrzy Fionie w oczy, oswoić
się z tym nowym kłamstwem, z którym teraz będzie żył.
- Odbyłeś podróż tam i z powrotem?
- Jak widzisz.
- Spotkałeś ją? -Tak.
- I rozmawiałeś? -Tak.

background image

- To ona?
- Ona.
- No i co? - wypytywał Joe. - Co teraz będzie?
- Nic - zapewnił Peter, układając się na gołej podłodze. Zwinął kurtkę i włożył sobie pod głowę jak po-
duszkę.
- Ale ona jest twoją żoną?
- Jest kobietą, z którą się kiedyś ożeniłem - powiedział Peter cicho, ale z naciskiem. - Zdradziła mnie i
porzuciłem ją. Wyjechałem, ponieważ to było znacznie lepsze rozwiązanie, niż zabić ją i jej kochanka,
czy też zabić siebie albo wszystkich troje. Potem spotkałem twoją siostrę i teraz jestem już innym
człowiekiem. Ożeniłem się z nią. Kocham ją. Zamierzam zostać z Fioną, dopóki śmierć nas nie
rozłączy. To do niej odnoszą się wszystkie moje obietnice.
- Ale właściwie to nie jesteś jej mężem - powiedział Joe. - To jest chyba jeden z grzechów
śmiertelnych. Fiona żyje z tobą w grzechu. To by ją zabiło, gdyby się dowiedziała.
- Dlatego nie może się nigdy dowiedzieć!
- Ja mogę żyć z taką tajemnicą - oznajmił Joe po dłuższym zastanowieniu. - Ale ja jestem jeszcze mło-
dy i nie mam specjalnie zasadniczych poglądów. Nie sądzę jednak, czy Padraig zgodziłby się
zachować coś takiego tylko dla siebie. Breandan i Eamonn też nie. Oni wszyscy są starsi od Fiony,
uważają, że powinni ją chronić. Seamus także. Nawet Seamus uważałby to za wielkie zło, bracie!
Peter przewracał się z boku na bok. Niewygodnie było tak leżeć na gołych deskach i wcale sprawy nie
poprawiał fakt, że szwagier uważał za stosowne dzielić się z nim każdą myślą, jaka mu przyszła do
głowy. Musiał jednak wytrzymać, nie miał wyboru. Zależało od tego całe jego życie.


background image

- A ja popełnię inny grzech śmiertelny, jeśli komukolwiek wspomnisz o tym, co ci wiadomo - syknął
w stronę ciemnego wzgórka, którym był brat Fiony.
- Co takiego zrobisz?
- Zabiję cię, Joe. Mówię poważnie! Wszyscy pomyślą, że to ludzie jarla biorą odwet na złodziejach
bydła.
Joe roześmiał się cicho.
- To właśnie jest najpiękniejsze w rodzinie - szepnął. - Żebyś nie wiem jak nagrzeszył, to rodzina się i
tak od ciebie nie odwróci...
Peter podłożył ręce pod głowę i zasnął, zanim śmiech Joego umilkł. Kiedy się obudził, szwagra nie
było. Nie pozostało mu nic innego, jak wierzyć, że jest częścią rodu O'Connorow, członkiem
rodziny...
Roza miała niezłomną pewność, że już się nie spotkają. Teraz znowu zaczęła jakby więcej
przeczuwać. Od czasu kiedy opuściła Käfjorden, była jak ogłuszona. Mogło to być zrozumiałe na
pokładzie „Lily of the Valley", chorowała przecież przez cały czas na morzu, musiała wszystkie siły
przeznaczać na to, by się jakoś utrzymać w pionie.
By zachować to życie, które w niej dojrzewało...
... by sama przeżyć.
Teraz zaczynała czuć, że nie jest tak całkiem sama. Krążyła po małym kamiennym domku i wyraźnie
wyczuwała jeszcze czyjąś obecność. Mogła siedzieć na zielonym, niewielkim wzniesieniu nad
morzem, patrzeć w dal i nie widzieć nic prócz wody i nieba, a zarazem czuć, że wokół niej trwa ruch,
śmiech, rozmowy.
Innych ludzi nie poznała. Kiedy Charlotte miała gości, Roza wycofywała się do swojego pokoju. Nie
była w stanie znosić zaciekawionych spojrzeń. Nie zniosłaby tych wszystkich pytań, jakie ludzie by
jej zadawali, nie chciała czuć nic do żadnych obcych.

background image

- Czy ty nie lubisz ludzi? - pytała Siobhan wielokrotnie. - Nie lubisz z nimi rozmawiać?
I chociaż Roza próbowała tłumaczyć dziecku, że nie chce się do nikogo przywiązywać, bo niedługo i
tak będzie musiała stąd wyjechać, mała wciąż powtarzała swoje. Roza mówiła, że nie może tu zostać
na zawsze, a pożegnania są bolesne.
- Ale dużo przyjemniej jest mieć znajomych tam, gdzie się jest! - uważała Siobhan, bo tak to jest,
kiedy się ma sześć lat i jeszcze nie zdążyło się dowiedzieć, że przed ludźmi trzeba się też bronić.
Siobhan nie zdążyła się jeszcze nauczyć, że to ludzie mogą ranić najboleśniej, że to oni potrafią
odebrać nadzieję i marzenia samym tylko słowem. A Roza nie chciała być tą, która jej o tym powie.
Lepiej już grać rolę dziwnej pani, która nie lubi ludzi.
Zresztą Roza myślała, że to może i prawda. Może rzeczywiście nie lubi ludzi.
We wrześniu najpierw Eamonn z rodziną, a później również Breandan i jego bliscy zostali wyrzuceni
z mieszkań. Pod pozorem, że zalegają z opłatami czynszu.
Obaj przyjechali z dziećmi do Charlotte. W domu pojawiło się osiem dodatkowych osób. Tuż obok
stała plebania z mnóstwem wolnych pokoi, ale Frank nie chciał przyjąć pod swój dach bezdomnych
kuzynów.
- To mogłoby zostać źle zrozumiane - tłumaczył siostrze.
Lottie z goryczą przytaczała mu, ęo Pan Bóg mówi o miłości bliźniego, ale jej brat był człowiekiem
uczonym i odpowiedział, że Pan Bóg również chce, by kobiety milczały podczas zgromadzeń i że to
mężczyzna został powołany do tego, by objaśniać słowa pańskie oraz rządzić tak w domu, jak i w
społeczeństwie.
Eamonn nie spóźnił się wcale z opłatami, a Breandan zapłacił wszystko z dwudniową zaledwie
zwloką.

background image

Wszyscy dobrze wiedzieli, ze to tylko pretekst. Bi.uu musieli zostać wyrzuceni dlatego, że noszą
nazwisko 0'Connor i są braćmi Seamusa.
Rodzina zebrała się w Cork na poważnej naradzie. Zdawali sobie sprawę, że nie mają wielkiego
wyboru. Mogą dać się dręczyć, poniżać, może mogliby nawet znaleźć kawałek kamienistej ziemi do
wydzierżawienia gdzieś na zachód od Shannon. Albo mogą wyrwać swoje korzenie z tej ziemi i
zdecydować się na wielki skok na zachód.
Kiedy na początku października również najmłodszy z braci, Adam, był zmuszony opuścić swoje
mieszkanie i został w środku chłodnej jesieni z młodą żoną i małym dzieckiem bez dachu nad głową,
rodzeństwo podjęło trudną decyzję.
- Przewidywałam, że jedno z nich wyjedzie, może dwoje - mówiła z żalem Charlotte po powrocie z
Cork.
Frank pożyczył jej powóz i konia, by mogła pojechać do Cork, pożegnać się z dziećmi i wnukami. Pię-
ciu synów i córka z rodzinami, wszyscy weszli na pokład statku, który miał ich zawieźć do Dublina.
Wszystko, co mieli, zostało zainwestowane w bilety do Ameryki, klamka zapadła, nie mogli teraz
pożałować decyzji i zawrócić. Mieli przed sobą tylko jeden kierunek. Na zachód. Do Ameryki.
- Ale Seamus wróci - powiedziała Lottie z wielką pewnością.

background image

Rozdział 13
W połowie lutego Margaret i Maxwell przybyli do Irlandii. Margaret wolała zostać w Dublinie. Miała
powiedzieć, że tam przynajmniej są jakieś ślady cywilizacji. Cork w ogóle nie wchodziło w rachubę, a
już w żadnych okolicznościach nie zgodziłaby się zamieszkać na irlandzkiej wsi.
- Kâfj orden też nie żadne wielkie miasto - skwitowała Roza, kiedy Maxwell powiedział jej o decyzji
siostry.
- Ale tam była jedną z osób, które się liczą - wyjaśnił Maxwell; on zamieszkał na plebanii u pastora,
któremu tym razem nie zabrakło gościnności.
- Ludzie uważają, że to Maxwell jest ojcem twojego dziecka - poinformowała Charlotte z niechętnym
wzruszeniem ramion.
Zaczęła traktować Rozę bardziej jako córkę niż jako gościa, kiedy gromadka jej dzieci wyjechała z
kraju. Potrzebowała kogoś, kto by jej zastąpił rodzinę.
- Ten elegancki panicz z Anglii - roześmiała się Roza, ubawiona zawstydzoną miną Maxwella. - Po
tym wszystkim nie będziesz chyba mógł tutaj przyjeżdżać, Max. Ludzie będą swoje myśleć.
- I bez tego nie jest miło być Anglikiem w Irlandii
- skwitował krótko.
- Będzie jeszcze gorzej. Nie zauważyliście tego?
- My widzimy, że coraz więcej ludzi nie ma co jeść
- powiedziała Charlotte twardo. - Rok jest ciężki,




background image

wielu zebrało marne plony. Czynsz i kościelna dziesięcina pochłaniają większość zbiorów. Kościół i
panowie zabierają ziemniaki, które mogłyby zimą wykarmić wiele dziecięcych gąb. O ziarnie to już w
ogóle nie ma co mówić, to nie jest jedzenie dla zwyczajnych ludzi. A ja słyszę, że we dworach karmią
zbożem bydło, i wpadam w złość, Maxwellu! Wpadam w taką złość, że mogłabym popełnić straszny
grzech.
- W tym, co mówisz, słyszę wyraźnie poglądy twojego syna - odciął się Maxwell.
Kiedy ktoś mówił o jej dzieciach, Charlotte milczała. Teraz tym bardziej, bo nie mieli żadnych
wiadomości od tych, którzy wyjechali jesienią. Wprawdzie też się nie spodziewali nowin, poczta z
Nowego Świata to rzadkość. A już od Seamusa to nikt nie oczekiwał wiadomości.
Roza wiedziała jednak, że Charlotte wciąż się modli za swojego syna. Na przemian prosi, żeby wrócił
z tego niechrześcijańskiego, wielkiego kraju na zachodzie, albo żeby broń Boże nie wracał i nie
narażał się na niebezpieczeństwo, być może nawet na śmierć. Anglicy ujawnili, co myślą o
O'Connorach, powtarzała, i Roza nie ma powodów, by się jej sprzeciwiać.
- Mam wrażenie, że tęsknisz, żeby już był z tym koniec - powiedział Maxwell.
Wniósł fotel do pokoiku Rozy i przesiadując u niej całymi dniami, dawał pożywkę plotkom, że to on
jest ojcem dziecka.
Roza nie była w stanie się z niego śmiać, choć uważała, że jest beznadziejny. Miły, ale naprawdę
beznadziejny.
- Ja nie wybiegam wprzód - mówiła. - Żyję dzisiejszym dniem.

background image

- A nie chciałabyś zatrzymać dziecka? - dopytywał się Maxwell i wtedy był bardzo podobny do swojej
siostry.
Roza zadrżała, kiedy zdała sobie z tego sprawę. Przymknęła oczy, bo jego pytanie wzbudziło bolesne
myśli. Przez całą zimę bardzo się starała, żeby niczego nie odczuwać. Znajdowała się w obcym kraju,
nic tu nie było zwyczajne, więc i uczucia mogła tłumić.
... to nie było tak, nie zawsze jej się udawało...
Wszystko sobie w myślach wyliczyła. Pierwszy raz, kiedy dziecko się poruszyło. Uczucie, jakby pękł
w niej balonik, pojawiło się gdzieś we wrześniu.
Zapamiętała ten dzień. Mgła była jeszcze gęstsza niż zazwyczaj. Widziała mężczyzn wiozących torf
do swoich małych domków. Pochylone plecy w ciemnych ubraniach nad wózkami. Ciemny torf
ułożony w stosy.
To niepewne drgnienie życia nadało barwę najbliższym dniom. Była w stanie się śmiać i pamięta, że
odniosła wrażenie, iż głosy wokół niej są jakby wyraźniejsze. Później brzmiały już bardzo wyraźnie,
przypominały dźwięk dzwonów, i Roza pojęła, że ludzie rozmawiają w języku, którego ona nie
rozumie.
Potem ruchy dziecka nieustannie ją cieszyły. Raz po raz powtarzała sobie, że nie powinna być
niemądra. To nie jest tak, jak wtedy, kiedy oczekiwała Synneve. To małe ciałko, które ma już takie
silne członki, nie powinno w niej budzić żadnej nadziei.
Próbowała nie cieszyć się tym życiem, które w sobie nosiła. Próbowała przekonywać sama siebie, że
to nie jest jej dziecko. Każdego ranka powtarzała sobie, że ono nie należy do niej.
- ... to nie jest moje dziecko - mówiła sobie Roza rano.
- ... to nie jest moje dziecko - mówiła sobie Roza wieczorem.


background image

Ale i tak nie była pewna...
Ale i tak nie zdążyła się przekonać...
- Co mogłabym temu dziecku ofiarować? - spytała, gładząc dłonią brzuch.
Ten gest nie wynikał z jej myśli. Po prostu był, wywołany instynktem. A kiedy odkryła, co robi,
cofnęła rękę na chłodną krawędź łóżka. Musiała zacisnąć palce na gładkim drewnie i wtedy pomyślała
o Pederze. Wtedy stała się znowu Rozą z Kâfjorden. Tylko kiedy myślała o sobie jako o Rosi,
wszystko stawało się takie trudne.
- Nic - odparł Maxwell. - Nie masz nic, co mogłabyś ofiarować temu dziecku.
- Jak Margaret zamierza dać jej na imię?
- Jej? - zdziwił się Maxwell. - Czy wiesz coś, czego ja nie wiem?
Roza uśmiechnęła się blado i podciągnęła pod brodę narzutę w gwiazdy, którą była przykryta. Lubiła
te gwiazdy. Z każdym dniem bardziej.
- To jest coś, co Anders mi powiedział. Przy pożegnaniu oznajmił mi, że zobaczymy się znowu, kiedy
mała dziewczynka się urodzi. Możesz się ze mnie śmiać, ale ja wierzę, że Anders widzi więcej niż
my...
Maxwell też próbował w to uwierzyć. Nie chciał tego Rozie mówić, ale miał wrażenie, że Margaret
byłaby rozczarowana, gdyby urodziła się dziewczynka. To upragnione dziecko... Nie wątpił, że
Margaret i David pragną mieć syna. A już zwłaszcza Margaret...
- Anders ma wiele talentów - powiedział lekko. -U nas w domu wszyscy go bardzo lubią. Nawet mama
nie może się go nachwalić, a przecież niewielu zasługuje na łaskę w jej oczach.
Roza słyszała to już wcześniej, ale zawsze było dla niej pociechą, kiedy Maxwell opowiadał, jak jej
braciszek świetnie się przystosował do nowego życia. Już

background image

zaczynała się niepokoić, że będzie go musiała stamtąd zabrać. Nie widziała jednak innego wyjścia,
Anders nie może zostać w Anglii, kiedy ona wyjedzie. Co miałaby powiedzieć Olemu, gdyby wróciła
do domu bez Andersa?
- Czy dzisiejszego wieczoru też muszę cię wyganiać? - spytała Charlotte z irytacją i nie odmówiła
sobie przyjemności pokazania Maxwellowi drzwi, chociaż w jej oczach pojawił się błysk uznania.
Młody mężczyzna wstał niechętnie.
- Ty najwyraźniej naprawdę bardzo lubisz tę dziewczynę - powiedziała, odprowadzając go.
Maxwell machnął ręką, jakby chciał pomniejszyć całą sprawę.
- Nic z tego nie będzie - powiedział. Bo przecież miał wiele miesięcy na myślenie o Rozie.
Nikt mu nie musiał przemawiać do rozumu. Sam nie zamierzał się wygłupić. Ale przebywał teraz tak
daleko od swoich przyjaciół, jak to możliwe, mógł więc pozwolić sobie na gromadzenie wspomnień o
kobiecie, o której nigdy nie chciałby zapomnieć.
- Nie twoja klasa, co? - spytała Charlotte O'Connor.
- Nie moja klasa - odparł Maxwell Hart szczerze. Wyszła na próg i stała z rękami skrzyżowanymi na
piersi, a Maxwell pobiegł w stronę plebanii. Świeciło się tam tylko parę lamp, a i to ledwo, ledwo.
Przynajmniej w ten sposób Frank dawał dowód, skąd pochodzi, bardzo oszczędzał na oliwie do lamp.
Widziała, że Max kuli się w gęstej mgle, ale tym razem nie przeklinała pogody. Mgła ukrywała to, co
nie powinno być widziane. Bardzo wielu Irlandczyków zawdzięczało życie mgle.
Poczekała, aż Maxwell Hart wejdzie do domu, i kiedy pierwsza lampa zgasła, powiedziała cicho w
mrok:




background image

- Teraz możesz wyjść.
Trochę trwało, zanim drzwi, które zamknęła, znowu się otworzyły. Charlotte tymczasem nakryła do
stołu, podała wszystko, co było w domu najlepszego. Wyjęła nawet z szafy butelkę whisky, choć dla
niej było to bardziej lekarstwo niż cokolwiek innego.
- Już myślałem, że on sobie nigdy stąd nie pójdzie! - westchnęła ubrana na ciemno postać, którą
Charlotte dostrzegła koło stajni wczesnym wieczorem, kiedy wracała z plebanii.
Ale oczekiwała na syna już od tygodnia. Elfy szeptały jej o tym od chwili, gdy tylko postawił stopę na
irlandzkiej ziemi. Mówiły jej, że jest w drodze do domu, i Charlotte złościła się na niego, że pozwala
jej tak długo czekać.
- Dlaczego zwlekałeś z pojawieniem się u mnie? -spytała, podając na stół garnek z lekko już
wystygłym jedzeniem.
- Przecież musiałem zaczekać, aż on sobie pójdzie -powiedział Seamus, zdejmując okrycie.
- Nie o tym mówię! - zaprotestowała jego matka, krzyżując ręce na piersiach. - Jesteś w Irlandii już od
dawna. Tylko nie kłam własnej matce, która potrzebowała piętnastu godzin, żeby cię wydać na świat!
- Przypłynąłem do Derry - tłumaczył zaskoczony jej wiedzą. Mrużył oczy, idąc do niej przez pokój.
Charlotte spostrzegła, że Seamus ma na nogach eleganckie buty z cholewami, zrobione z bardzo
dobrej skóry, i musiała skrzywić nos na taką rozrzutność. Zauważyła też jego spodnie i kurtkę z
porządnego samodziału. Na takie rzeczy matka zawsze zwróci uwagę. Zastanawiała się, czy jest może
jakaś kobieta, która tka dla niego te rzeczy. I która mu szyje.
- Trzeba czasu, żeby przejść przez całą Irlandię, kiedy człowiek musi się jednocześnie ukrywać.

background image

- Mam nadzieję, że tym razem nie wymyśliłeś niczego głupiego? - spytała, ale nie doczekała się
odpowiedzi, bo objął ją i tulił do siebie tak długo, aż łzy przestały mu płynąć z oczu. Wtedy ona
musiała sięgnąć po rąbek fartucha.
- Najświętsza Panienko - westchnęła Charlotte. -Naprawdę nie wierzyłam, że cię jeszcze kiedyś
zobaczę! Nie po tym szaleństwie z końmi jarla! Na wszystkich świętych, jak mogłeś wymyślić coś tak
strasznego, Seamus? Czyż ja nie wychowywałam cię na porządnego człowieka? Czy oboje z ojcem
nie robiliśmy dla ciebie wszystkiego, co można? Byłoby inaczej, gdybyś znalazł sobie żonę. Żona
potrafiłaby utrzymać cię w cuglach...
Wciągnęła głośno powietrze, otarła oczy i kręciła głową, patrząc na jego roześmianą twarz. Oczy
lśniły mu jak świeżo naostrzona stal w blasku słońca. Jak kosa lub ostrze noża.
Charlotte odrzuciła od siebie te porównania.
- A twojego brata kosztowało to życie!
- Sean sam zadbał o to, by się wpakować w tarapaty - powiedział Seamus, który jednak wciąż jeszcze
żałował tego brata, zagubionego po drodze. - Colleen i chłopiec mają się dobrze - dodał. - Pozostali
też. Trzymamy się razem. Damy sobie radę. Zobaczysz, Ma, damy sobie radę, i to jeszcze jak!
- Jak mam wierzyć w coś takiego? - bąkała, pociągając nosem. Wciąż zwijała w palcach rąbek
fartucha, który nabrał teraz dziwnego, brudnawego koloru. Palce Charlotte ugniatały i ugniatały
tkaninę.
- Powinnaś pojechać ze mną i sama zobaczyć! - zawołał ze śmiechem, ale powaga nie opuściła go na
długo. - Konie jarla to nie był najgłupszy bagaż, jaki mogłem ze sobą zabrać, kiedy już raz
zdecydowaliśmy się jechać - tłumaczył. - Kilka z nich sprzedałem, by zapłacić za bilety dla siebie i
swoich ludzi. Miałem ze so-

background image

bą dziesięciu mężczyzn. Poza tym Colleen i chłopca. Kilka innych koni sprzedaliśmy, by mieć tam na
początek jakiś kapitał. Teraz mamy niewielką, ale bardzo dobrą hodowlę, która będzie dostarczać
najznakomitszych koni w Nowym Świecie. Przyjeżdżają do nas eleganccy panowie, którzy na
kolanach proszą, by im sprzedać nasze źrebaki. Kilka wierzchowców wystawialiśmy na wyścigach,
można na tym zarobić niezłe pieniądze, Ma. W Ameryce mamy więcej pieniędzy, niż tobie się
kiedykolwiek śniło!
Ona znowu kręciła głową i nie wiedziała, czy ma wierzyć w tę baśń, którą syn opowiada. To jej wina,
że dzieci mają taką łatwość zmyślania. Wszyscy przynieśli to ze sobą na świat, to jej krew. Ona
wprowadziła to do rodziny 0'Connorów.
Żadne z nich nie może sobie odmówić opowiedzenia dobrej historii. To krzyż, który rodzina
0'Shaughnessy dźwiga od zarania dziejów. Zresztą nikt z nich nie uważa tego za kłamstwo, oni po
prostu lubią piękno, a chyba nic nie może się równać z piękną historią odzwierciedlającą się w oczach
słuchających.
- A gdzież to jest owo miejsce, o którym mi opowiadasz, mój synu?
- Ono jest naprawdę bardzo piękne - zapewniał z wielkim ożywieniem i zdejmował kurtkę. Dopiero
teraz zrobiło mu się gorąco. To wspomnienia tak go podniecały. - Wszędzie tam jest zielono, ziemie
żyzne. Horyzont rozległy, a równiny takie wielkie, że sobie nie wyobrażasz. I w ziemi prawie wcale
nie ma kamieni. Powietrze wilgotne, choć nigdy nie bywa zimno. Odkąd tam przyjechałem, nigdy nie
marzłem. Rzeki są tam takie potężne, jak nasze zatoki. To fantastyczny kraj dla bydła. Zresztą i dla
owoców, orzechów, bawełny. My inwestujemy w bawełnę. Padraig jest za to odpowiedzialny. On jest
taki rozsądny, że nie może

background image

nam się nie udać. Nie obeszłabyś naszej posiadłości przez cały dzień, Ma. Co ja mówię, nie
objechałabyś jej konno przez cały dzień i całą noc! Ja nie mogę jej tak szybko objechać, a co dopiero
ty! Słyszysz, Ma? To jest stan przylegający do Oceanu Atlantyckiego. Nazywa się Georgia, na cześć
króla Georga Drugiego, ale wiele wody upłynęło w rzekach, od kiedy on wydał ostatnie tchnienie. To
daleko na południu. Założyliśmy własną małą osadę nad rzeką Oconee. Nazwaliśmy ją Dublin. Tam
nie jesteśmy Anglikami ani Irlandczykami, jesteśmy Amerykanami, ale to nie oznacza, że za-
pomnieliśmy, skąd pochodzimy, Ma...
- Dublin? - zdumiała się Charlotte i była niemal pewna, że syn opowiada jej historie tak zwiewne jak
samo powietrze. To przecież nie może być prawda. -I wszyscy tam jesteście? Razem? Wszyscy nasi?
Seamus potwierdził.
- Wszyscy, Ma. Fiona i Peter mają teraz rudowłosą córeczkę, którą nazwali Charlotte. Urodziła się na
Boże Narodzenie. Ledwośmy zdążyli dojechać na miejsce. I mała przyszła na świat już jako
Amerykanka. W październiku Colleen urodziła synka. Ma na imię Sean, po ojcu. Potrzeba tylko
jakiejś Nanny, która by dzieciom opowiedziała o irlandzkich elfach. Bo tak, to dorosną, nic o nich nie
wiedząc.
Charlotte machała rękami, odpędzała od siebie to, co zdawał się ze śmiechem sugerować.
- Sam im opowiadaj o elfach, Seamus! To ty wywabiłeś ich z Irlandii.
- Do czegoś, co jest dużo lepsze - powiedział. Milczeli długo, aż nagle rozległ się jęk Rozy. Seamus
zbladł. Zerwał się z miejsca, zanim matka
zdążyła powiedzieć, by się nie ruszał. Nawet nie mogła go poprosić, by zdjął zabłocone buty. Przy
takiej pogodzie wnosi się do domu mnóstwo błota, a wygląda-



background image

ło na to, że podeszwy jego pięknych butów chłoną wszystko co najgorsze.
Musiał oprzeć się o ścianę, kiedy wchodził do małej izdebki, ale gdy tylko zobaczył ją, jak kuli się na
łóżku, znalazł się przy niej jednym skokiem.
- Rosi - szeptał, wsuwając ręce pod jej plecy. Ciało Rozy napinało się jak łuk, rude włosy rozsypały się
w nieładzie.
- Skurcze - wykrztusiła przez zęby. - Skurcze. Charlotte stała w nogach łóżka i podwijała rękawy.
Przyglądała się Rozie przymkniętymi oczyma. Zanim weszła do jej pokoju, postawiła na kuchni
saganek z wodą. Prześcieradła i ręczniki leżały przygotowane już od jakiegoś czasu. Ubranka dla
dziecka również. Liam przywiózł wszystko. Nie było sprawy, o której by nie pomyśleli.
Elfy powiedziały jej, że to przyjdzie nagle. Elfy przemawiały do niej i tłumaczyły, co ma zrobić. Nie
była zaskoczona, nie przyszło jej tylko do głowy, że to się stanie w dniu, w którym Seamus wróci do
domu. W głębi duszy jednak czuła, że to słuszne, że te dwa wydarzenia splotły się razem.
... elfy jednak powiedziały, że Rosi i Seamus są ze sobą związani...
- Pomógłbyś mi, chłopcze! - powiedziała Charlotte ostro. - Weź tu nożyczki i mój duży nóż, opal je
nad ogniem i wymyj do czysta w gotującej wodzie. Nie lubię brudu. I elfy mówią, że narzędzia
powinny być dotknięte przez ogień, jeśli się ich używa wobec żyjącej istoty. I uważaj na wodę. Nie
zdejmę garnka z ognia, jeśli woda będzie wrzała. Pilnuj, żeby prześcieradła były ciepłe. Wyjdź stąd
nareszcie!
Chciał się jej sprzeciwić, już otworzył usta, ale uznał, że nic mu to nie pomoże. Znaczenia nie ma
nawet fakt, że jest najsłynniejszym człowiekiem w Irlandii.

background image

Ani to, że wrócił do kraju, przywożąc pieniądze dla najbiedniejszych rodzin mieszkających między
Derry i Cork. W podróży z Derry wstępował do większej liczby małych domków, niż potrafił zliczyć,
a już na pewno zapamiętać. Przywiózł ludziom pozdrowienia i pieniądze, które miały pomóc tym, co
nadal będą żyć w ojczyźnie.
Nie miało też znaczenia to, że przywiózł liczne skrzynie z bronią dla ludzi mówiących o wolności kra-
ju. Tym razem broń dostali towarzysze z Derry. Tam było ich wielu, planowali uderzenia w
rozmaitych miejscach.
On był tym człowiekiem, z którym mieszkańcy różnych części Irlandii rozmawiali przyciszonymi
głosami, ale w tym domu pozostawał synem Charlotte O'Connor, a ona nie znosiła, żeby któreś z
dzieci się jej przeciwstawiało.
- Pozwól jej najpierw wydać to dziecko na świat -rzekła matka z westchnieniem. - To nie jest czas na
zaloty, Seamus. Pozwól Rosi urodzić syna!
Seamus skinął głową, ostrożnie pocałował rodzącą w czoło, puścił jej ręce i podsunął poduszki pod
plecy, żeby jej było wygodniej.
- Uspokój się! - nakazała Charlotte Rozie. - Już przez to przechodziłaś. Tym razem nie będzie gorzej.
Oszczędzaj siły na moment, kiedy będziesz ich naprawdę potrzebować. Teraz to naprawdę nic.
Twojemu chłopcu najwyraźniej się śpieszy!- Rodzi się wcześniej, więc z pewnością nie będzie bardzo
duży...
- Mojej córce się śpieszy - poprawiła Roza. - Mojej córce. To jest dziewczynka!
- Jeszcze zobaczymy - mruknęła Charlotte. Seamus musiał się uśmiechnąć mimo wewnętrznego
rozdygotania. Nigdy jeszcze nie znajdował się tak blisko rodzącej kobiety.

background image

Wszystkie bratowe i Fiona rodziły dzieci, ale nie wyglądało to na coś szczególnego. Zwykle musiało
to trochę potrwać, przeważnie jednak dzieci przychodziły na świat. On zaś pijał whisky z
nieodmiennie szczęśliwym młodym ojcem.
Teraz pocił się, był niespokojny, przestępował z nogi na nogę, ale za każdym razem, kiedy próbował
zajrzeć przez drzwi pokoiku Rozy, kończyło się surowym poleceniem matki, by sobie poszedł i
zostawił drzwi zamknięte.
Za każdym razem, kiedy Rosi krzyczała, biegł ku drzwiom, za każdym razem jednak stawał na głos
matki: - Zostań tam, gdzie jesteś, Seamus!
Nie odważył się sprzeciwić. Jadł coś bezmyślnie, nie zdając sobie sprawy z tego, co wkłada do ust, i
popijał whisky prosto z butelki, ale smaku alkoholu nie czuł.
W końcu powietrze przeciął ostry krzyk i nic już nie było w stanie powstrzymać Seamusa. Chwycił
nożyczki i oszołomiony stanął między drzwiami a łóżkiem. Nie odrywał oczu od sinego tłumoczka,
który jego matka trzymała w dłoniach. Maleństwo wrzeszczało przeraźliwie, cały pokój wypełniony
był tym krzykiem.
- Chłopiec - oznajmiła Charlotte zadowolona. - Elfy nigdy się nie mylą, Rosi.
Wyciągnęła rękę po nożyczki, Seamus nie był w stanie patrzeć, jak matka przecina pępowinę i jak
zawiązuje ją na supełek. Odgarnął Rozie włosy z czoła, otarł pot, a koniuszki jego palców miały ją
przekonać, jak bardzo mu jej brakowało.
- Przyszedłeś! - szepnęła, wciąż odrętwiała po porodzie.
- Oczywiście, że przyszedłem. Czyż ci nie mówiłem, że wrócę? Czy nie obiecywałem, że będziemy ze
sobą rozmawiać, kiedy w Irlandii zakwitną konwalie? One już niedługo zakwitną, Rosi...

background image

Uśmiechnęła się, a on dostrzegł na jej rzęsach łzy. Charlotte podeszła z dzieckiem. Złożyła je w ramio-
nach matki, niepewnie, jakby robiła coś złego.
- Wszystko jedno, co się stanie - powiedziała - to teraz dziecko potrzebuje pokarmu. Potrzebuje też
imienia. Powinien zostać ochrzczony, zanim się rozwidni. A ty, Seamus, musisz stąd zniknąć, bo
zaraz przyjdzie Frank!
Syn zgodził się. Uznał, że to konieczne, choć bardzo nie chciał rozstawać się z Rosi.
- Ja wrócę! - obiecał, kiedy Charlotte wypychała go z pokoju. - Ja do ciebie wrócę!


Rozdział 14
- David Malcolm Warren.
Roza spoglądała w dół na ciemną główkę niewiele większą od jej zaciśniętej pięści. Trzymała dziecko
przy piersi, a Maxwell, skrępowany, patrzył w innym kierunku.
- To za wcześnie! - krzyczała Charlotte z wypiekami na twarzy. Palec wskazujący wyciągała w stronę
Maxwella, a kiedy mówiła, palec drżał. - To wstyd tak wcześnie zabierać dziecko od matki. I nie tylko
wstyd, Maxwellu Hart. To także grzech! Przestępstwo!
- W powozie czeka mamka - wyjaśnił Maxwell, nie patrząc na nią. Nie spojrzał w oczy Charlotte od
chwili, gdy oznajmił, że dzisiaj zabierze chłopca.
- On ma zaledwie trzy dni! - krzyczała Charlotte. -Wiesz, czym ty jesteś? Złodziejem dzieci! Ani
mniej,



background image

ani więcej. Ty będziesz za to odpowiedzialny, jeśli temu dziecku stanie się coś złego. Mam nadzieję,
że to rozumiesz.
- Moja siostra stanowczo sobie życzyła, żeby dziecko zostało jej dostarczone natychmiast po
urodzeniu - odparł Maxwell sztywno.
Rozie było go niemal żal, kiedy tak nieporadnie starał się usprawiedliwiać zarówno siebie, jak i swoją
siostrę.
-Jeśli twoja siostra czuje się taka odpowiedzialna za maleństwo, to powinna tu przyjechać i sama się
nim zająć, a nie oddawać się rozrywkom w Dublinie w eleganckim towarzystwie! Jeśli chce się bawić
w matkę, powinna też okazywać odpowiedzialność!
- Uspokój się, Lottie - powiedział Frank i położył obie dłonie na jej ramionach. - To nie jest twoja wal-
ka ani twoja sprawa. Nie widzę, by ta, która urodziła dziecko, protestowała i chciała je zatrzymać.
Może to nie jest aż takie straszne, jak tobie się wydaje. Malec będzie miał dobry dom.
- Nie możesz go oddać - błagała Charlotte O'Connor Rozę.
- Ale ja nie mam nic, co mogłabym mu dać - odparła Roza. - Jedyne, co może ode mnie dostać, to
dobry dom u Margaret i Davida. - Nakarmiła dziecko do syta i oparła o swoje ramię, by mu się odbiło.
- Zresztą on jest też dzieckiem Davida - uśmiechnęła się Roza. -Gdybyś miała co do tego wątpliwości,
to spójrz, jest do niego podobny. Nie mam prawa zabierać go ojcu...
Czule ucałowała dziecko w oba policzki, po czym podała je Maxwellowi. Nie zamienili ani słowa.
Ona oddała dziecko, on je przyjął.
Przed bramą czekał zabudowany powóz, a w nim młoda kobieta z Cork, która niedawno urodziła
nieślubne dziecko i straciła je. Nie musiała się specjalnie przełamywać, by opuścić Cork na
południowych wy-

background image

brzeżach Irlandii i zamieszkać na zielonych wzgórzach Cheshire. Nie wahała się ani chwili, gdy sam
pastor przysłał umyślnego z zapytaniem, czy nie zostałaby mamką nowo narodzonego chłopczyka,
który stracił matkę. Piersi pulsowały jej boleśnie, wciąż nie pozbyła się pokarmu. Miała też
doświadczenie z dziećmi, była w domu najstarsza z ośmiorga. Musiała przy nich pomagać od chwili,
gdy podrosła na tyle, by brać na ręce i nosić rodzeństwo. Takie doświadczenie nadaje sens życiu
kobiety.
Seamus czekał w stajni, dopóki Maxwell nie opuści plebanii. Niecierpliwość dosłownie go rozsadzała.
Przestępował z nogi na nogę. Przeklinał, że musi się tak ukrywać jak ścigane zwierzę, ale za każdym
razem, kiedy już miał wyjść, przypominał sobie Seana. Matka zasłużyła sobie na to, by już nikt nie
przynosił jej informacji, że kolejny syn został pochowany w niepo-święconej ziemi.
Każdego wieczora, w każdą noc siedział z Rosi w ramionach. Matce się to nie podobało, ale
zapowiedział, że jeśli będzie mu przeszkadzać, to on zabierze Rosi do stajni. Albo prosto na plebanię.
Miał tak mało czasu, a o tak wielu rzeczach musiał ją przekonać...
- Nie teraz - rzekła Charlotte ostrzegawczo, kiedy Seamus z rozpędem wpadł do domu.
Ledwo udało jej się zatrzymać go przed drzwiami do pokoiku Rozy. Pierś falowała mu jak wzburzone
morze w niepogodę, kiedy wieją porywiste wiatry z południa.
- Nie możesz mi zabronić ją widzieć!






background image

- Możliwe - powiedziała, lustrując syna od ciemnych włosów po szpice ubłoconych skórzanych butów
do konnej jazdy.
Nie lubiła tych butów. Wyglądał w nich jak właściciel ziemski. Seamus, jej syn, wyglądał jak Anglik,
jak jeden z nich...
- Ma, ja przyjechałem tutaj także w naszej sprawie! Nie mam czasu do stracenia - mówił zgnębiony. -
Muszę odwiedzić różne miejsca, ludzi, z którymi powinienem rozmawiać.
- Czy zamierzasz stworzyć oddział, Seamus?
- Możliwe - odparł ostro, a oczy płonęły mu tak, że wolałaby tego nie widzieć.
W jego krwi wciąż czaił się pożar, który może w każdej chwili wybuchnąć żywym płomieniem. I to
nie z powodu kobiety. Przez lata okłamywała sama siebie, że gdyby Seamus znalazł sobie żonę i
założył rodzinę, to by się uspokoił. Teraz wiedziała lepiej. I to nie tylko dlatego, że elfy jej
powiedziały. Nie, miała okazję sama się o tym przekonać.
Nic nie było w stanie powstrzymać Seamusa. On musi dla czegoś płonąć. Po to się urodził. Po to, by
odczuwać ból innych ludzi jak własny. Po to, by odczuwać gniew nawet z powodów, które jego
samego nie dotyczą. Miał przeżywać gniew bardzo wielu ludzi. Miał pokazywać czym jest odwaga
ludziom o pochylonych karkach i uczyć ich sprzeciwiania się.
- Nie możesz jej ze sobą zabrać - powiedziała krótko. - Wszystko jedno, co sobie wymyśliłeś,
wymarzyłeś, wyobraziłeś, mój synu, to nie możesz ciągnąć za sobą po całej Irlandii kobiety, która
dopiero co urodziła! Ona może powiedzieć tak, jeśli ją zapytasz, dlatego więc nie powinieneś pytać!
Powinieneś zachować się jak dorosły i pozwolić jej dojść do siebie...
Patrzyła na niego surowo.

background image

- A jeśli nadal zachowasz życie, kiedy pozałatwiasz już swoje sprawy, Seamusie Michealu O'Connor,
to wtedy możesz do niej wrócić.
- Czy ty nie słuchasz, co mówią elfy? - spytał z niedowierzaniem. - Nie słuchasz, co ci mówią elfy,
Ma?
- Jeśli elfy poważnie tak myślą, to zadbają również o to, byś uszedł z życiem i mógł tutaj wrócić -
oznajmiła ta, która była jego matką. W tej sprawie pozostała nieustępliwa.
Dała mu długą chwilę na pożegnanie z Rosi. Nieszczęsna płakała, a on wiedział, że powinien z nią zo-
stać. Potrzebowała kogoś, kto by ją pocieszył, ale on nie znajdował słów. Nie wiedział, co myśleć o
tym handlu, którego dokonała. Pojęcia nie miał, jak przejąć jej ból i uwolnić ją od niego.
Wszystko, co mógł zrobić, to obejmować ją, całować jej łzy i jej usta, szeptać zapewnienia, że wkrótce
do niej wróci. Jeszcze raz słyszał własny głos, wypowiadający te słowa:
- Ja wrócę, Rosi. Będę z tobą tańczył w dniu świętego Patryka! I nazbieram dla ciebie konwalii!
Jeszcze raz ucałował jej usta. Poczuł smak soli, to były jej łzy, których nie zdołał powstrzymać. Ale z
całego serca wierzył w swoje słowa, kiedy jej obiecywał, że wróci.
- Kiedy konwalie pokryją ziemię, Rosi...
Roza nie świętowanie miała w głowie. Powtarzała to wiele razy, ale Charlotte była głucha na jej
zapewnienia. Nikt nie ma gorszego słuchu niż Charlotte O'Connor, kiedy trzeba.
Elfy przemawiały do niej wielokrotnie w ostatnich dniach. Mówiły jej, co jest konieczne, i Charlotte
ufała im. Nigdy się jeszcze nie pomyliły. Nigdy nie po-




background image

wiedziały jej nic, co by się okazało nieprawdą. A teraz, ich zdaniem, jest konieczne, by również Roza
uczestniczyła w święcie Patryka.
Panom bardzo się nie podobało, że Irlandczycy obchodzą święto swojego bohatera, ale akurat to
święto budzi w nich tak silne uczucia, że przeciwstawianie się uroczystościom w dniu 17 marca
można by porównać do umieszczania płonącej pochodni na beczce z prochem.
- Każdy człowiek w naszej okolicy przyjdzie na święto. Rodzina 0'Flionn posiada własną ziemię. Nie
pytaj mnie, w jaki sposób zdołali zebrać pieniądze, by ją kupić. I nie pytaj mnie, w jakiej to chwili
słabości jarl zdecydował się im sprzedać kawałek. Może zgniewały go te kamienie, które wciąż trzeba
zbierać, i spojrzał łaskawszym okiem, gdy go poprosili. Może był pijany do nieprzytomności. A może
zrobił dziecko jednej z ich córek. Nie wiem. Ale teraz u nich obchodzimy dzień świętego Patryka. Co
roku.
Roza westchnęła. Charlotte nie ustąpi, jeśli coś wbiła sobie do głowy, i Roza zaczynała już być
zmęczona nieustannymi sprzeczkami na ten temat. Zresztą tyloma rzeczami była bardzo zmęczona,
chociaż od wielu już tygodni wstawała z łóżka. Powoli też traciła pokarm, piersi nie były takie
obrzmiałe, już nie miała plam na ubraniu. Ale nawet jeśli mleko przestało z niej ciec, nawet jeśli łzy
przestały płynąć, wciąż myślała o chłopcu.
Może byłby czas wrócić do życia... Seamus powiedział, że będzie z nią tańczył w dniu świętego
Patryka...
- Potrzebna by ci była jakaś nowa suknia - westchnęła Charlotte, krytycznie przyglądając się Rozie.
-Jakaś kolorowa suknia.
- Wystarczy mi ta - powiedziała, opierając ręce na biodrach.

background image

Wciąż nosiła tę czarną suknię, w której przyjechała do Irlandii. Zebrała ją tylko na bokach, bo była
teraz szczuplejsza niż ubiegłego lata.
Charlotte chciałaby też zrobić coś z twarzą Rosi. To dziecko ma taką piękną figurę, gdyby nie
zeszpecony policzek, mogłaby przetańczyć całą noc, dopóki gwiazdy nie zbledną. Wszyscy
kawalerowie walczyliby o to, który może ją odprowadzić do domu, i Rosi czułaby się świetnie.
... Seamus, czy ty nie słyszysz, o czym szepczą elfy?...
Dziedziniec był wypełniony ludźmi, kiedy Charlotte zjawiła się ze swoją lokatorką. Lottie hołdowała
przekonaniu, że naprawdę dobrze wychowani ludzie nigdy nie przychodzą w gościnę punktualnie co
do minuty. Czekają, aż zbiorą się wszyscy mniej ważni.
Bo trzeba zwracać na siebie uwagę.
Roza prawie wcale nie opuszczała plebanii. Większość ludzi widywała ją jedynie z daleka. Niewielu
miało możność zamienić z nią kilka słów, więc krążyło mnóstwo najróżniejszych opowieści na temat
jej wyglądu i tego, co tak naprawdę robi w domu Lottie.
Widywali ją w ostatnich tygodniach ciąży i słyszeli, że urodziła. Wiedzieli, że panicz Maxwell
przyjechał wkrótce po rozwiązaniu, i widzieli, że wyjechał zaraz potem.
Niektórzy mówili, że dziecko przyszło na świat martwe, inni zapewniali, że Maxwell zabrał swojego
synka i wyjechał do Anglii. Opowieść o młodej mamce wspierała ten ostatni pogląd.
Nikt jednak nie wiedział, jak było naprawdę.
Teraz wokół Rozy i Charlotte zrobiło się cicho. Nawet najgłośniejsi, najbardziej już podchmieleni
mężczyźni milczeli, kiedy obie kobiety szły poprzez tłum.


background image

Charlotte przywitała się z gospodynią. Megan OTlionn była zażywną, rumianą kobietą i jeśli nawet
była zaskoczona pojawieniem się nieoczekiwanego gościa, to nie dała tego po sobie poznać. Kilkoma
spojrzeniami zdołała też sprawić, że zebrani znowu zaczęli hałasować jak przedtem.
Roza trzymała się blisko Charlotte i rozglądała dookoła. Próbowała nie robić tego zbyt otwarcie, ale
trudno jej było nie wytrzeszczać oczu.
Wszędzie było mnóstwo dzieci, w różnym wieku i różnego wzrostu. Roiły się niczym mrówki.
Biegały za sobą, bawiły się i popychały, przewracały się na ziemię ze śmiechem albo ze złością. Bez
najmniejszej przerwy. Chłopcy robili najrozmaitsze sztuczki i kawały, zwłaszcza gdy dorośli nie
zwracali na nich uwagi. A to dosypali jakichś przypraw do butelki, która krążyła między
mężczyznami i wielu z nich myślało, że napitek taki mocny, a to komuś coś zabawnego przypięli do
ubrania. Tabakierki też nie miały spokoju i chłopcy tarzali się po ziemi ze śmiechu, kiedy starsi kichali
zalewając się łzami, bo w tabace znalazła się domieszka pieprzu.
Mężczyźni rozmawiali o tym, co ich najbardziej obchodziło, o tych, którzy zmarli w ostatnim roku, o
ludziach, którzy zostali wyrzuceni z domów, o plonach zboża i ziemniaków, o tyranii Anglików i o
bohaterskich czynach Seamusa CConnora.
Roza słyszała jego imię, gdziekolwiek się obróciła, i powoli na jej policzkach zakwitały rumieńce z
dumy. Seamus jest bohaterem w oczach tych ludzi, swoich rodaków. Oni się nim chlubią. Dzięki
niemu mają o czym rozmawiać, mają się z czego śmiać i mają nadzieję, że wytrzymają swój los.
Imię Seamusa powtarzano również tam, gdzie siedziały panny, i Roza czuła ból w sercu na ich widok.

background image

Wszystkie wydawały się takie młode. I takie ładne. Ich ręce były bardziej czerwone niż jej, sukienki
uszyto z gorszych materiałów, nadal jednak posiadały młodość. W ich piersiach był śmiech, a na
wargach jego imię. I wszystkie były takie irlandzkie, podczas gdy ona jest tu obca...
Dziewczęta trzymały się razem i pozwalały, by najodważniejsi kawalerowie się do nich zbliżali.
Zawsze jednak wiedziały, kiedy kazać im się wycofać. Wiedziały dokładnie, jak daleko kawalerowie
mogą się posunąć. To one tu decydowały.
Zamężne kobiety też siedziały razem. Rozmawiały niemal o tych samych sprawach co mężczyźni, ale
ich głosy były przyciszone i kobiety piły herbatę zamiast whisky.
Roza pozwoliła, by Charlotte wsunęła jej w rękę filiżankę z herbatą, dzięki temu miała się czym zająć.
Miała na co spoglądać, gdy odczuwała potrzebę spuszczenia wzroku. Tyle oczu wciąż na nią patrzyło,
tyle spojrzeń, już dawno czegoś takiego nie doświadczyła. I zapomniała już, jak się przed tym bronić.
Gdzieś w ogrodzie zabrzmiały skrzypce. Nie tak żałobnie jak to pamiętała z domu, bo tam nawet
najbardziej taneczne melodie skrzypiec miały w sobie głęboki smutek. Tutaj, nawet jeśli człowiekowi
zbierało się na płacz, to i tak skrzypce wesoło wyśpiewywały swoją piosenkę. Wywoływały śmiech u
słuchaczy i burzyły im krew. Stopy same zaczynały wystukiwać takt i tylko czekały, żeby ruszyć w
tan. Roza stwierdziła, że tęskni za dwojgiem ramion, które by ją porwały na taneczny plac. Nie znała
kroku tańca zwanego jig, ale mogła przecież po prostu wirować ze wszystkimi. Być niczym liść na
wietrze tworzonym przez skrzypce.
Ale nikt nie ujął ręką jej łokcia ani nie objął w talii. Inne kobiety zostały zaproszone do tańca. Roza
stała



background image

z tymi, które wyszły za mąż już bardzo dawno, które już tyle lat przeżyły w małżeństwie, że ich
mężom nawet by do głowy nie przyszło tańcować z własną babą.
Roza przymknęła oczy i wypiła resztkę herbaty. Nie pragnęła, by jej dolewano.
Nieoczekiwanie musiał się stać cud, bo radosny irlandzki jig umilkł na długo przedtem, zanim
muzykant zdążył wydobyć z instrumentu ostatnie tony. Pary na placu okręciły się jeszcze kilka razy
bez muzyki, po czym wszyscy stanęli.
Spojrzenia zwróciły się ku bramie. Jego imię przeleciało przez tłum niczym ogień po suchym wrzosie.
- Seamus!
- To Seamus!
- Seamus 0'Connor przyszedł!
I ludzie usuwali się, robiąc mu przejście. Tłum roz-stępował się niczym Morze Czerwone przed
Izraelczykami uciekającymi z egipskiej niewoli.
Seamus szedł z gołą głową, uśmiechnięty jak zawsze, kiedy był w dobrym humorze. Był opalony,
twarz i szczupłe ręce nabrały oliwkowego koloru. Na nogach miał najbardziej błyszczące buty z
cholewami, jakie tu kiedykolwiek widziano. Nawet buty jarla nigdy aż tak nie błyszczą. Błękitna
koszula była rozpięta pod szyją.
Przeciął tłum niczym nożem, nie witał się z nikim, choć wielu wykrzykiwało jego imię. Pozostawał
ślepy na wszystko, widział tylko jedną osobę.
Roza zarumieniła się i nie mogła oczu od niego oderwać. Nawet kiedy spojrzenia wszystkich
skierowały się na nią, nie mogła przestać na niego patrzeć.
Słyszała szepty ludzi i wiedziała, o co się nawzajem pytają. A oni zastanawiali się, czego u niej szuka,
on, który mógłby mieć każdą. Mówili to tak głośno, że Roza słyszała, ale jej to nie raniło.

background image

Nie przejmowała się tym, co inni myślą. Mogą sobie gadać, co zechcą, bo Seamus dotrzymał danego
jej słowa. Wrócił na dzień świętego Patryka.
Nie zatrzymał się, dopóki nie podszedł bardzo blisko niej. Z uśmiechem wyjął filiżankę po herbacie z
jej rąk i oddał komuś, kto stał najbliżej. Ani on, ani Roza nie zwrócili uwagi, kto to. Bez słowa podał
jej nieduży bukiecik konwalii, po czym objął ramieniem jej talię i poprowadził ją niczym królową
pomiędzy patrzącymi na nich, milczącymi ludźmi.
- Muzyka! - krzyknął i skrzypce odezwały się natychmiast.
I Roza mogła zatańczyć jig w dniu świętego Patryka. Tańczyła tak, że w głowie jej się kręciło, a
rozgrzane podeszwy butów parzyły stopy. Czuła, że śmiech dławi ją w gardle, to było takie lekkie i
piękne, znajdowała się pośród tych wszystkich roześmianych, tańczących ludzi i wcale nie była obca.
On sprawił, że stała się jedną z nich...
- Wierzysz teraz, że dotrzymuję obietnic? - spytał Seamus.
Już dawno przestali tańczyć. Już dawno opuścili zabawę. Długo szli brzegiem rzeki i noc dobiegła
końca. Było tak jasno, że widzieli kontury drzew i dalekich domostw. Nie byli już teraz sami na
świecie.
- Przecież ja cię właściwie nie znam, Seamus. I ty mnie nie znasz. Co mam o tym wszystkim myśleć?
Musiał trzymać ją mocno przy sobie. Przyciskał ją tak bardzo, że ledwo mogła ochronić konwalie
przed zgnieceniem. Poopuszczały już główki, ale Roza nie chciała ich wyrzucić. Chciała zachować je
na zawsze, jako pamiątkę tego wieczoru i jako pamiątkę spotkania z nim.




background image

- Ja ciebie kocham - powiedział z wielką żarliwością i dotknął ustami jej warg. Pieścił je koniuszkiem
języka, dotykał jej języka, zmuszał jej krew, by płynęła jeszcze szybciej niż podczas tamtego
szalonego tańca. - Ja zawsze dotrzymuję obietnic, które ci składam, Rosi. Ale też wracam, by zażądać
spełnienia twoich obietnic.
- Co by to miało być? - spytała Roza ze śmiechem. To cudowne, że on trzyma ją tak mocno, iż zapiera
jej dech w piersiach.
- Tutaj ziemia zaczyna mi się palić pod stopami -powiedział z wielką powagą. - Anglicy mnie nie
lubią, Rosi. Muszę myśleć o odwrocie. Ułożyłem sobie życie w Ameryce, Rosi. I proszę cię, żebyś
pojechała ze mną do Georgii. Proszę cię, byś została moją żoną.
Przymknęła oczy i wiedziała, że to jest ten mężczyzna, który mógłby ją uczynić szczęśliwą. Z nim
mogła wszystko zacząć od nowa. A wyjazd do Ameryki był niezwykle nęcący, oszałamiający, to
marzenie, którego nie miała odwagi potraktować poważnie, bo było przecież absolutnie nieosiągalne.
I Peder jest tam...
- Proszę, byś za mnie wyszła, Rosi! - szeptał i nie przestawał całować jej twarzy. Podniecał ją, oszała-
miał, odbierał rozsądek. - Elfy mówią, że jesteśmy dla siebie stworzeni i że teraz jest odpowiedni czas.
Nazbierałem dla ciebie konwalii, Rosi. Kocham cię tak, jak nikt nigdy nie będzie cię kochał. Proszę,
byś była matką moich dzieci...
Roza przymykała oczy.
Niczego nie pragnęła bardziej, jak powiedzieć mu: tak!

background image

EPILOG
Lato 1842, Aha.
- Niech cię diabli porwą, Ole! Wiedziałem oczywiście, że to musisz być ty! Któż by inny wyrywał
przyzwoitych ludzi ze snu w środku nocy?
Mattias odsunął rygiel i wpuścił przyjaciela do środka. Ole Samuelsen ledwo się trzymał na nogach,
ale udało mu się podejść do stołu i oprzeć się o niego, a po chwili nawet usiąść na stołku. Głowa
opadła na blat stołu.
Raissa zarzuciła chustkę na nocną koszulę. Weszła do izby ciężka, niezdarna, rozcierając dłonią
zdrętwiałe plecy.
- Ole - westchnęła na widok gościa drzemiącego nad ich stołem.
Mattias wymienił z żoną wymowne spojrzenie. Ujął przyjaciela pod pachy i pociągnął go do małej
izdebki w przybudówce, o którą ostatnio powiększył się ich dom. Ułożył Olego na łóżku zajmującym
znaczną część izdebki.
- Czy on się nigdy nie nauczy? - spytała Raissa, mając na myśli Liisę. - Czy on wciąż musi niszczyć
życie sobie i jej?
- To leży w jego naturze - powiedział Mattias, który nie chciał akceptować nieodpowiedzialnych
zachowań Olego, ale który w gruncie rzeczy to robił. Ole jest jego najlepszym przyjacielem.






background image

- Mam nadzieję, że tym razem Liisa wyrzuciła go z domu - powiedziała Raissa i szeroko rozstawiając
nogi, wróciła do łóżka.
Mattias został w kuchni, w swoim domku, który sam zbudował z drewnianych bali. Miał stąd widok
na rzekę Alta i kawałek brzozowego zagajnika. Miał nadzieję, że Ole w końcu dorośnie. W milczeniu
posyłał ku niebu prośbę, żeby Roza jak najprędzej wróciła do domu.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pedersen Bente Roza znad fiordów 16 Dziedziczka
Pedersen Bente Roza znad fiordów 07 Nadzieja
Pedersen Bente Roza znad fiordów 12 Diabelski taniec
Pedersen Bente Roza znad Fiordów 22 Płomienie w nocy
Pedersen Bente Roza znad Fiordów 19 Pokrewne dusze
Pedersen Bente Roza znad fiordów 01 Uwiedziona
Pedersen Bente Roza znad Fiordów 16 Dziedziczka rtf
Pedersen Bente Roza znad Fiordów 15 Echo przeszłości rtf
Pedersen Bente Roza znad Fiordów 17 Pora kruków rtf
Pedersen Bente Roza znad Fiordów 02 Najsłabsze ogniwo
Pedersen Bente Roza znad fiordów 06 Roza z Anglii
Pedersen Bente Roza znad fiordów 15 Echo przeszłości
Pedersen Bente Roza znad Fiordów 11 Droga Łez
Pedersen Bente Roza znad Fiordów 04 Cień czarownicy
Pedersen Bente Roza znad Fiordów 01 Uwiedziona
Pedersen Bente Roza znad fiordów 03 Czarodziejskie więzy
Pedersen Bente Roza znad Fiordów 04 Cień czarownicy
Pedersen Bente Roza znad Fiordów 21 Czarny łabędź
Pedersen Bente Roza znad fiordów 17 Pora kruków

więcej podobnych podstron