BENTE PEDERSEN
Kręte ścieżki
Róża znad fiordów 05
1
Liisa była strasznie gadatliwa i nim zdążyła pomy
śleć, z jej ust wypływał potok słów. Śmiała się jednak
szczerze i dobrotliwie i pomimo całej swojej naiwno
ści wnosiła w progi chaty radość i osobliwą jasność.
- Tyle teraz mamy pracy w The House - trajkotała, nie
zważając na to, że Roza słucha jej z roztargnieniem. - Ale
jakież to ekscytujące! Wszyscy już się cieszą na powrót
pani. W obecności Malene Marie życie we dworze toczy
się innym rytmem. The House bez niej jest jakby pozba
wione duszy. Żona dyrektora Crowe'a jest doprawdy wy
jątkowa! Nikt spośród tych wszystkich wspaniałych go
ści, którzy odwiedzają The House, jej nie dorównuje!
Roza nie zachwycała się tak jak Liisa piękną dyrek-
torową. Przyznawała, że dobrotliwa Malene Marie, ma
dame Crowe, jak kazała służbie zwracać się do siebie,
przypomina wyjątkowej urody delikatny kwiat, ale
z tego powodu Roza nie czciła jej bałwochwalczo.
- Ciekawe, co przywiezie ze sobą z wielkiego świata - ciąg
nęła Liisa, a w jej głosie i w jasnym spojrzeniu pojawiło się
rozmarzenie. Zakręciła się zgrabnie pomimo krągłej sylwet
ki na zniszczonej kuchennej podłodze w Samuelsborg, do
mostwie położonym nad Kafjord, tak blisko Krety, jak to
tylko możliwe. Było to w połowie maja 1840 roku.
- Bielizna z Francji i Włoch, suknie z Londynu, buty
z Mediolanu, biżuteria z Sankt Petersburga. Ach, Rozo!
Wyobrażasz to sobie? Jak przyjemnie o tym pomarzyć...
Pomyśl, gdybyśmy to my były na miejscu pani! Gdyby
śmy tak podróżowały do tych wszystkich wspaniałych
miejsc! Robiły zakupy w najlepszych sklepach...
Roza wzbiła oczy ku niebu.
- Proszę to dopisać do rachunku mojego męża! - Lii-
sa, niezrażona, paplała w najlepsze, starając się naśla
dować głos pochodzącej z Hammerfest Malene Marie,
która poza niezwykłą urodą nie wyróżniałaby się ni
czym szczególnym, gdyby nie poślubiła Anglika Johna
Rice Crowe'a, dyrektora kopalni nad fiordem Kafjord
niedaleko Alta.
- Proszę przysłać rachunek mojemu mężowi, Mr.
Crowe'owi - ciągnęła Liisa, chichocząc. - Wezmę te je
dwabne suknie i pantofle obciągane jedwabiem. Proszę
też mi zapakować te zdobione perełkami. A co byś po
wiedział na naszyjnik z pereł, John, kochanie? Czy ten
nie jest cudowny? Czyż nie będzie idealnie pasować do
błękitnej sukni, którą kupiłam we Włoszech? Mogła
bym ją założyć, kiedy udamy się z wizytą do Bossekop.
Nie sądzisz? A może lepiej do madame Klerk? Musi
my koniecznie odwiedzić ją zaraz po przyjeździe na
północ. Zgadzasz się ze mną, darling} Czyż nie mam
racji, darling? O n a z pewnością umiera z ciekawości,
by się dowiedzieć, co słychać w wielkim świecie. Już nie
mogę się doczekać, kiedy jej opowiem o tych wszyst
kich wspaniałych ludziach, których spotkaliśmy
w Sztokholmie, zanim ruszyliśmy do Sankt Petersbur
ga. Na pewno też zainteresuje się przedstawieniami te
atralnymi, które widzieliśmy w Londynie. Madame
Klerk jest osobą wykształconą, światłą, a to rzadkość
w tamtych stronach...
- Zupełnie jakbym ją słyszał - wyrwało się Olemu,
który siedział przy piecu i w milczeniu przysłuchiwał
się rozmowie obu kobiet.
Właściwie monologowi Liisy, bo to ona gadała jak
najęta, co chwila wybuchając śmiechem. Roza, z natu
ry małomówna, z rzadka tylko wtrącała parę słów. Lii-
sa wzdrygnęła się, usłyszawszy tę nieoczekiwaną po
chwałę. Spłonęła rumieńcem i zawstydzona spuściła
wzrok. Zaraz jednak uświadomiła sobie, że przecież
Ole nie może jej zobaczyć, i poczuła się głupio. Tak ła
two zapominała o ślepocie Olego, tym bardziej że wy
glądał zupełnie zwyczajnie, a jego twarz nie zdradzała
najmniejszych oznak kalectwa.
- Naprawdę uważasz, że dobrze naśladuję Malene
Marie? - zapytała, wstrzymując oddech, a w jej głosie
zabrzmiały nieśmiałe nutki szczęścia.
- Naprawdę! Mówisz zupełnie jak madame - zapew
nił ją Ole, uśmiechając się szeroko jednym z tych swo
ich uśmiechów, które ćwiczył kiedyś, kiedy jeszcze wi
dział, w lustrze wody. Pamiętał, jak ten uśmiech działał
na dziewczęta.
Usłyszał, jak Liisa wstrzymuje oddech. Trwało to
wprawdzie tylko moment, ale świadomość, że nadal
potrafi wywoływać przyspieszone bicie dziewczęcego
serca, była osłodą dla jego poranionej duszy.
- To ostatnie, co mogłoby się przydarzyć takim jak
ty i ja - stwierdziła Roza oschle. - Nie nadajemy się do
takiego życia, Liiso. Nie mamy też niestety urody mam-
sell Waadt, która poślubiła księcia i tu nad fiordem
w Finnmark ma swoje małe księstwo.
- A jeśli już, wybrałybyśmy sobie jakieś inne księ
stwo, z dala od naszego fiordu - zachichotała Liisa.
- Na przykład Sankt Petersburg! - Roza dała się na
chwilę ponieść radosnej fantazji pulchnej Liisy, która by
ła służącą w The House, jak nazywano dyrektorski dwór.
- Dlaczego Sankt Petersburg? - Liisa zmarszczyła
nos. - Czy tam nie jest tak samo zimno jak w naszych
stronach? Nie, ja wybrałabym Włochy, słońce, szafiro
we niebo i piękne suknie!
Ole też się zdziwił, dlaczego Roza wspomniała
o Sankt Petersburgu.
Roza posłała ukradkowe spojrzenie swojemu urodzi
wemu bratu, którego oczy utraciły swój blask i przesta
ły widzieć. Dla którego kopalnia stała się przekleństwem.
- Podoba mi się nazwa - wyjaśniła pospiesznie. -
Pięknie brzmi, zupełnie jak baśń: Sankt Petersburg...
Roza nie wspomniała ani słowem o powiązaniach łą
czących ich ród z wielką i trochę tajemniczą Rosją, do
skonale wiedząc, że Liisa nie poprzestałaby na tym i do
magałaby się wyjaśnień. Prosiłaby, aby opowiedzieć jej
całą historię, a na to Roza nie miała ochoty.
- Potrzebna nam będzie pomoc w kuchni! - Liisa nie
oczekiwanie zmieniła temat. - Wciąż brakuje rąk do
pracy. Mogłabym zapytać, czy nie przyjęliby ciebie.
Dobrze byłoby dostać tę posadę, zanim pani przyje
dzie. Ciebie zresztą ona na pewno pamięta...
Roza uśmiechnęła się kącikiem ust, tym zdrowym.
Zapewne Liisa miała rację, że pani ją zapamiętała. Ro
za córka Samuela odciska się niczym piętno w pamię
ci każdego, kto ją zobaczył.
- ...przecież trzymała do chrztu Synneve - ciągnęła Lii
sa beztrosko i nie od razu zorientowała się, że powie
działa coś niestosownego. Nie przestawała mówić, jak
by radosną paplaniną pragnęła wypełnić ciszę, do której
nie przywykła w tłocznym rodzinnym domu, gdzie za
wsze panował gwar. Nie zauważyła jednak, że ta cisza,
jaka nagle zaległa, jest inna. Dopiero gdy Roza poderwa
ła się i rzuciła ku drzwiom, a jej błękitne oczy zalśniły
niczym niebieskie przezroczyste szkło, ocknęła się.
Umilkła i rozejrzała wokół bezradnie. Przez otwarte
drzwi, kołyszące się na zawiasach, dostrzegła kawałek
fiordu i strome zbocza za Strammen. Na tle szarego ni
czym ostrze noża nieba majaczyły pokryte płatami śnie
gu stoki, gdzieniegdzie porośnięte krzewami i drzewami,
których nagie gałęzie niedługo miały pokryć się pąkami.
Morze też było szare. Wszystko było szare!
Ole oparł głowę o ścianę i przymknął oczy. Liisie
przemknęło przez myśl, że w jego przypadku to zbęd
ne, skoro i tak nic nie widzi, ale zaraz się zawstydziła.
Ole nie zasłużył, by tak go traktować. Nie był winny
swemu nieszczęściu. Do wypadku doszło w kopalni
podczas wysadzania skały. Ledwie uszedł z życiem.
-Jestem niemądra - powiedziała Liisa, żałując, że nie
można cofnąć wypowiedzianych słów.
Ale Ole tylko się roześmiał.
- Przecież nie zrobiłaś tego umyślnie! Minęło już ty
le czasu, zapomina się takie rzeczy.
- Ale Roza nie zapomniała - rzekła Liisa. - Powin
nam być uważniejsza, w końcu też jestem dziewczyną.
To było dla niej straszne przeżycie. Miała tylko ją...
Synneve.
- Roza w ogóle nie mówi o dziecku - rzekł Ole. -
My zaś boimy się nawet wypowiedzieć jego imię.
A przecież też kochaliśmy małą Synneve! Tymczasem
to Roza decyduje, jak mamy obchodzić żałobę.
- Była matką Synneve.
Liisa po raz pierwszy od bardzo długiego czasu roz
mawiała tak szczerze i poważnie z bratem Rozy.
- Plotłam bzdury o sukniach i o madame, a do gło
wy mi nie przyszło, co czuje Roza.
- Mojej siostrze dobrze by zrobiło, gdyby zajęła się
sukniami i jedwabnymi pantofelkami madame Crowe
- stwierdził Ole i westchnął ciężko. - Może w ten spo
sób uwolniłaby się od tych przeklętych mrocznych my
śli, w których się pogrąża. Nie mogłabyś z nią poroz
mawiać, Liiso? Może zdołasz ją nakłonić, by zechciała
przyjąć posadę w kuchni w The House. Myślę, że two
je towarzystwo podziałałoby na nią kojąco. Może dzię
ki tobie znów zaczęłaby się uśmiechać...
- Tak sądzisz? - zapytała Liisa, wstrzymując oddech.
Ole pokiwał głową i kierując uśmiechniętą twarz w jej
stronę, tylko odrobinę chybił. Poruszyło to najgłębsze
struny w sercu Liisy. Podobało jej się, że nie ustaje w sta
raniach, by nadal być podobny do innych, choć musi
zdawać sobie sprawę, że nie jest to do końca możliwe.
To dowodziło, jakim człowiekiem jest Ole syn Samuela.
- Owszem, ze mną ci się udało, prawda? Przecież sa
ma widzisz, że się uśmiecham - rzekł, unosząc w górę
kąciki ust, co czyniło go jeszcze piękniejszym.
Liisa poczuła, jak ściska ją w piersi. W jednej chwili
wyleciała jej z głowy najnowsza garderoba madame i in
ne nowinki z The House, którymi chciała się podzielić.
- Ja też nie miałem powodu do radości, cieszyła mnie
jedynie myśl, że przyjdziesz. Jesteś lekarstwem, tajem
niczym lekarstwem...
- Żartujesz sobie ze mnie!
- Może odrobinkę - przyznał. - Ale prawdą jest, że
znów uśmiech zagościł na mojej twarzy.
- Porozmawiam z Rozą - obiecała Liisa. - Ale nie teraz...
Wolała, by rozmowa z siostrą Ołego odbyła się w in
nych okolicznościach. Przynajmniej będzie miała pre
tekst, by znów tu kiedyś przyjść.
Liisa liczyła na to, że Ole nie przejrzał jej podstępu,
ale rozbawienie, jakie zauważyła na jego twarzy, kaza
ło przypuszczać, że się myliła.
- Zajrzyj tu znowu kiedyś do nas - odezwał się tonem,
jakby był samym dyrektorem Crowe i zapraszał ją na
jedno z tych wspaniałych przyjęć, które wydawano
w The House. Liisa w każdym razie poczuła się równie
zaszczycona. - Teraz jednak chyba będzie lepiej, jeśli już
pójdziesz - uznał Ole. - Zanim Roza wróci. Wolałbym
oszczędzić zakłopotania i tobie, i jej. Nie czuj się win
na, Liiso! Rozie takie reakcje zdarzają się częściej, niż
przypuszczasz.
- Czy ona mi wybaczy?
- Zapomni - odparł Ole. - Porozmawiamy z nią i ja
koś się to wszystko ułoży. Mattias i ja już do tego przy
wykliśmy. Z czasem nauczyliśmy się nawet, jak temu
zaradzić...
Siedziała sama na skraju kei. Pod nią ziała głębia, nie
szara, jak wody wokół, ale zielona, prawie turkusowa.
Bezdenna głębina. Lubiła tu siedzieć, mając za oparcie
poszarzałe, sfatygowane od uderzeń fal deski, i machać
nogami. Lubiła świadomość, że mocniejszy podmuch
wiatru może ją zepchnąć w przejrzystą zieloną toń,
która tylko czeka, by ją pochłonąć. Ciekawe, czy wo
da jest bardzo zimna? zastanawiała się. Raczej tak, bo
do prawdziwej wiosny wciąż daleko. Tu na północy
o tej porze panują jeszcze chłody.
I tak Roza siedziała sobie i rozmyślała.
Drobna postać wśród szarości i zieleni.
Moją twarz znaczą widoczne blizny. Zawsze mi się
zdawało, że to największe i najbardziej gorzkie piętno,
jakie mi przyjdzie nosić. Jakże się myliłam! Najbardziej
dokuczliwa rana jest niewidoczna dla oczu. Wszystkim
się zdaje, że tak łatwo zniosłam żałobę.
Tak widzą mnie ci, którzy mnie nie znają...
Minęło już prawie pół roku, odkąd moja Synneve
przemieniła się w aniołka. Nie pozwalam tej ranie się
zabliźnić, nie pozwalam sobie zapomnieć. Ten ból ni
gdy nie zelżeje!
Ale oni wszyscy myślą, że jest mi to obojętne. Słyszę,
jak gadają, jak milkną w pół zdania, gdy nieoczekiwa
nie nadejdę. Czuję, jak spływa mi po plecach błoto, któ
rym mnie obrzucają. Wymyślają, że jestem winna śmier
ci córki, bo przywiodłam Jensa do szaleństwa.
Tak właśnie mówią...
Podobno moje złe myśli wywołały ten straszliwy
uczynek, którego lękają się nazwać pełnym głosem.
Sprowadziłam na Jensa chorobę. Sprawiłam, że jego
ciało pokryło się ropiejącymi ranami. Ja wywołałam
burzę, która porwała ojca Jensa w najgłębsze odmęty
fiordu. Sprowadziłam chorobę na Kari, jego siostrę.
I wreszcie zesłałam jej w podarku śmierć, gdy wszyst
ko inne zawiodło. Przecież to ja ją pielęgnowałam,
szepczą po kątach. Oczywiście, że słyszę, co mówią.
Dochodzą mnie ich głosy. To ja zesłałam na Jensa sza
leństwo, które pchnęło go do porwania naszego
dziecka...
Mojego dziecka...
Przeze mnie uciekł z Synneve w góry na południe,
jak najdalej od wszystkich.
Moje dziecko!
Chciał je przede mną uchronić, mówią...
Gadają, że zabiłam ich oboje, że moje myśli były
bronią, a zła wola nożem.
Ale kiedy sami ciężko zachorują, nadal przychodzą
do mnie...
Mattias szedł właśnie do Samuelsborg, gdy zauważył
na skraju kei samotną postać.
Nie pierwszy raz Roza siedziała tam całkiem sama.
Był ciekaw, co tym razem wypędziło ją z chaty. Cza
sem szukała tu spokoju, bo w głowie kłębiły jej się my
śli, pod których naporem nie wytrzymywała. Wyznała
mu kiedyś, że w takich chwilach wpatrywanie się w toń
przynosi jej ulgę.
Wszedł na keję spokojnym krokiem, zatrzymując się
co chwila i rozglądając wokół. Osady nad Kafjord bar
dzo się rozrosły w ostatnich latach. Ci, którzy mieli
o tym jakieś pojęcie, twierdzili, że nad niewielką odno
gą fiordu osiedliło się więcej ludzi niż w Hammerfest,
Vads0 i Vardo łącznie.
Mattias zbytnio się na tym nie wyznawał. Ale praw
dą było, że nad fiordem stało około stu dwudziestu chat,
co oznaczało, że mieszka tu około tysiąca dusz. A gdy
tylko nastawało lato i zazieleniały się zbocza, przyby
wali robotnicy sezonowi i było tu jeszcze tłoczniej.
The House, okazały biały dwór wznoszący się tuż
nad wodami fiordu, wyglądał teraz smutno i szaro. Nie
była to dlań właściwa pora roku. Ale już kończyła się
zimowa drzemka, podczas której tylko parę osób ze
służby dbało o dwór, bo resztę na ten czas zwalniano.
Gdy dyrektor z małżonką przebywali za granicą,
w The House nie odbywały się przyjęcia i bale, dwór
nie rozbrzmiewał radosnym śmiechem. Trudno oczeki
wać, by zamożni właściciele przebywali na północy,
odgrodzeni od świata przez śnieg i lód podczas długich
miesięcy nocy polarnej. Co roku gdy tylko dawały o so
bie znać pierwsze jesienne chłody, wyjeżdżali na połu
dnie do rezydencji w wielkich miastach Europy i nie
wracali do swojej północnej siedziby, nim nie zaziele
niły się brzozy rosnące wzdłuż głównej alei prowadzą
cej do ich wystawnego dworu, zbudowanego zgodnie
ze starą angielską tradycją.
W tym roku dyrektor Crowe i jego olśniewająca mał
żonka, urodzona w Finnmark Malene Marie, nie wró
cili jeszcze na swą placówkę na północy. Ale w The
House trwały już gorączkowe przygotowania na ich
powrót. Nastrój wyczekiwania ogarnął całą Kopalnię.
Nie tylko kobiety wspominały tęsknie uroczą panią.
Mężczyźni też fantazjowali na jej temat, ale większość
wyrażała się o niej z największą czcią.
Nie wypadało myśleć o niej w inny sposób, stała
w hierarchii wysoko nad nimi. Górnicy traktowali ją
bardziej jak anioła niż jak kobietę z krwi i kości. Mat-
tias nie przypuszczał, że Roza ma o tym wszystkim ja
kieś pojęcie. Wielokrotnie powtarzała, że dyrektorostwo
ją nie obchodzą. Zresztą w ogóle nie bardzo interesowa
li ją ludzie. Mattias powątpiewał czasami, czy Rozę ob
chodzi ona sama.
Przeczesał dłonią gęste ciemne włosy. Były za długie,
ale nie przejmował się tym. Związywał je na karku i nic
sobie nie robił z docinków kolegów, którzy podśmie-
wali się z niego i mówili, że wygląda jak baba. Lubił się
wyróżniać.
Wydawało mu się, że Roza też lubi...
- Czy mogę panią prosić do tańca? - zapytał, zatrzy
mawszy się blisko Rozy, ale nie na samej krawędzi kei.
Lubił morze, jednak w przeciwieństwie do Rozy przy
chodził na brzeg, gdy mu było radośnie na duszy.
- Nie tańczę.
Dobrze, że przynajmniej odezwała się do niego!
Mattias odetchnął z ulgą i włożył ręce do kieszeni.
- W moich rodzinnych stronach też mamy takie na
brzeże - rzucił od niechcenia. - Dwóch staruszków
sprzeczało się kiedyś o jego długość. Nie mogli dojść
do porozumienia. Jeden utrzymywał, że keja ma sto
trzynaście stóp długości, drugi przysięgał, że mierzy sto
piętnaście stóp. Postanowili sprawdzić...
Słuchała go. Wiedział o tym, że go słucha, mimo że
nigdy nie zniżyłaby się do tego, by zapytać go o dalszy
ciąg historyjki. Roza już taka była.
- Obaj staruszkowie poszli więc na keję - podjął
Mattias swą opowieść, a śledząc wzrokiem szybujące
w powietrzu mewy, pomyślał, że cudownie byłoby la
tać. - Okazało się, że mierzy ona sto trzynaście stóp.
Teraz też nie zapytała, co dalej. Mattias wiedział, że
mógłby na tym przerwać, a Roza nigdy nie domagała
by się, by zdradził jej, jak skończyła się ta historia. Ro
za czekała.
- Staruszek, który upierał się, że keja mierzy sto pięt
naście stóp, nie dawał jednak za wygraną i kiedy usiło
wał dowieść swojej racji, wpadł do wody, tak że trzeba
go było wyciągać bosakiem. Potem sam się z siebie śmiał.
Roza uśmiechnęła się lekko.
- To prawda? - zapytała. - Czy zmyśliłeś wszystko?
Mattias wzruszył ramionami.
- Tego się nigdy nie dowiesz, Rozo. Przeszkadza ci to?
- Właściwie nie...
Miał nadzieję, że któregoś dnia powie mu, że prze
szkadza jej to, iż nie opowiedział jej czegoś do końca.
Że jest jego ciekawa, że chce wiedzieć wszystko, co mu
chodzi po głowie, co ukrywa w myślach i spojrzeniach.
Że któregoś dnia zażąda, by zdradził jej swe marzenia
i opowiedział o wszystkim, co przeżył, nim ją spotkał.
Chciał, by była zazdrosna o inne kobiety, które po
znał, nim ich dwoje połączyła niewidzialna więź. Więź
ta rwała się często, nabierała różnych odcieni, ale wciąż
istniała. Wciąż trzymali ze sobą...
- Czy już ostudziłaś swe myśli?
Westchnęła i wzruszyła ramionami. Mattias patrzył
na rudą czuprynę targaną przez wiatr. Włosy zakrywa
ły lewą część twarzy, za co Roza w swej kobiecej próż
ności była zapewne wiatrowi wdzięczna. Mattias znał
ją na tyle, by to wiedzieć. Roza miała doprawdy skom
plikowaną naturę, z jednej strony przejmowała się swo
im wyglądem, z drugiej kompletnie go ignorowała.
Ubrana w spódnicę i cienką bluzkę, strasznie marz
ła, ale siłą powstrzymywała drżenie, by nie dać tego po
sobie poznać.
Wszystko przez tę piekielną dumę.
- Widzę, że wybiegłaś w pośpiechu...
- Dlaczego?
- Nie sądzę, by w Krecie było tak gorąco, byś uzna
ła, że nie warto zakładać ciepłej kurtki - stwierdził i nie
patrząc na nią, uśmiechał się pod nosem.
- Nie mieszkam w Krecie! - odparowała mu bez na-
mysłu, co wywołało na jego twarzy kolejny uśmiech.
Dobrze wiedział, dlaczego Roza tak się zarzeka. Gdyby
się zastanowiła przez chwilę, sama uznałaby, że to głu
pie. Ale teraz znów zachowała się jak mała dziewczyn
ka, powtarzająca bezkrytycznie poglądy swojego ojca.
Nie mieszkała w Krecie, mimo że ich chata znajdo
wała się o rzut kamieniem od osiedla, w odległości, któ
ra wraz z przybywaniem kolejnych kweńskich rodzin,
wznoszących swe proste chaty na obrzeżu Krety, wciąż
się zmniejszała. Nie mieszkała razem z Finami, mimo
że jej ojciec był Finem z krwi i kości.
Ona była Rozą z Samuelsborg!
Roza córka Samuela i jej ojciec nie mieszkali w Krecie.
Mattiasowi było właściwie obojętne, jak oni nazywają
swą chatę. Ale wiedział, gdzie ta chata stoi. Podejrzewał
zresztą, że rodzina Rozy także w skrytości ducha wiedzia
ła, jak nazywa się to miejsce. Nie zamierzał jednak kłócić
się z Rozą o taki drobiazg. Niech jej się zdaje, że wygrała.
W jego oczach spór pozbawiony był jakiegokolwiek sensu.
- No więc jak? Było ci gorąco?
- W każdym razie cieplej niż tu - odparła, nie mając
zamiaru ustąpić dobrowolnie choćby o krok. Swoim za
chowaniem także przypominała Mattiasowi Samuela.
- Długo zamierzasz tu siedzieć?
- To zależy od tego, czy ktoś mi użyczy ciepłego
okrycia...
Mattias zdjął samodziałowy kaftan, który sięgał mu
do bioder. Podał jej, ale ona nawet nie wyciągnęła rąk.
Zapatrzona w dal, opierała dłonie o zimny pomost
i machała nogami nad wodą.
Mattias musiał więc sam otulić drobne ciało Rozy.
Ukucnął przy niej i położył dłonie na jej ramionach.
Pod czarnym kaftanem wydawały się jeszcze drobniej
sze. Cała jej postać jakby utonęła w tym zbyt obszer
nym okryciu. Mattiasa ogarnęło wzruszenie, przed któ
rym się bronił, a na które nie mógł nic zaradzić.
- Czemu od razu nie powiedziałaś, Rozo? - rzekł ci
cho, niemal szeptem, oddechem ogrzewając zdrowy
policzek dziewczyny.
Mattias nie zwracał uwagi na to, że druga część jej
twarzy nie jest równie piękna. Zresztą przypuszczał, że
ludzie, którym Roza pozwoliła się do siebie zbliżyć, od
czuwali podobnie.
Dziewczyna dopuszczała do siebie tylko nielicznych
i dlatego spotykała się z niechęcią. Mylnie sądziła, że
spotyka ją to z powodu oszpeconej twarzy.
Mattias wiele na ten temat rozmyślał.
- Dlaczego tak tu siedzisz? - zapytał.
Miał ochotę musnąć wargami miękki, biały policzek
Rozy i ten drugi, siny, porowaty. Opamiętał się jednak,
wiedząc, że nigdy by mu nie uwierzyła, gdyby jej się
z tego zwierzył. Nie dałaby mu wiary, że chce popieścić
tę część twarzy, którą ona sama uważała za ohydną i od
której jej zdaniem ludzie wręcz uciekają spojrzeniem.
Tyle błędnych przekonań tkwiło w tej dziewczynie, ty
le mitów, które pragnąłby obalić.
- Czyżby twój ojciec znów wybuchł gniewem? - do
ciekał.
Wielki Samuel raz po raz dawał upust swojej złości
wśród czterech ścian własnego domu, którego po utra
cie nóg stał się mimowolnym więźniem. Jeśli w takim
momencie ktoś znalazł się przypadkiem blisko niego,
solidnie obrywał. Ole, który dzielił izbę z ojcem, zda
wał się zawczasu wyczuwać w powietrzu te napady gnie-
wu i usuwał się do kuchni, zanim ojciec wpadał w szał.
Ale Roza miała taką naturę, że zawsze szła w najgor
szą burzę.
- Olemu nie smakował obiad? - pytał dalej Mattias,
gdy pokręciła przecząco głową.
Posłała mu pełne dezaprobaty spojrzenie. Mattias
podziękował w duchu Stwórcy, że obdarzył go nie słab
nącym poczuciem humoru. Ta zaleta pomagała mu do
strzec błysk nadziei w sytuacjach, które inni uważali za
beznadziejne. Nie poradziłby sobie z Rozą, gdyby z na
tury był pesymistą.
- Ktoś mi przypomniał o Synneve - wyznała cicho,
a twarz jej stężała.
Mattias poczuł, jak ścisnęło mu się serce. Przełknął
ślinę, starając się zapanować nad gwałtowną falą smut
ku. Uznał jednak za połowiczne zwycięstwo to, że Ro
za w ogóle wypowiedziała na głos imię swojej córeczki.
- Rozmawialiśmy o sukniach! - dodała Roza. -
O sukniach Malene Marie!
Czyżby Roza poświęcała uwagę strojom? Gotów był
się założyć, że kto jak kto, ale ona z pewnością nie
zwraca uwagi na suknie dyrektorowej. Doprawdy,
wciąż go czymś zaskakiwała! Co do jednego wszak się
nie mylił. Wspomnienie eleganckiej garderoby Malene
Marie nie wywoływało w Rozie radości ani jej nie ba
wiło. Roza różniła się od innych dziewcząt. Miała w so
bie o wiele więcej powagi.
- Nie znam się na sukniach - rzekł Mattias, wzrusza
jąc ramionami. Na wszelki wypadek nie wypuszczał Rozy
z objęć. Uścisk jego dłoni nie był mocny, jednak w razie
gdyby chciała mu się wyślizgnąć, zdążyłby ją przytrzy
mać. Mattias obawiał się, że Roza rzuci się do morza.
Przeraziło go, że znów myśli o Synneve. Nie był głupcem,
by sądzić, że wymazała z pamięci dziecko, które utraciła.
Przeciwnie, domyślał się, że często je wspomina.
Roza jednak nie zwykła dzielić się swoimi myślami
z innymi.
- Zdecydowanie wolę damy bez sukni - zażartował,
mając nadzieję, że ją rozweseli, bo najbardziej się lękał,
gdy trwała pogrążona w mrocznych myślach.
- Czyżbyś po to tu przyszedł? - zapytała z błyskiem
rozbawienia w oczach, unosząc w górę kącik ust.
Z udawanym zdziwieniem ściągnął usta i brwi. Jego
zazwyczaj przenikliwe spojrzenie brązowych oczu zda
wało się szczere i poczciwe. Na ustach zaś rozkwitł sze
roki uśmiech.
- A czy tu się kręcą jakieś damy, które można by ro
zebrać? - zapytał. - Widziałaś może jakąś?
Rozejrzał się wokół, udając przesadnie ciekawego. Puścił
Rozę, kiedy odsunęła się w tył. Potem wstał i poczekał na
nią, nawet jednym gestem nie zdradzając chęci pomocy.
Roza musiała więc sama podciągnąć kolana, a potem
oprzeć się z trudem na stopach, starając się nie nadep
nąć na brzeg spódnicy, by się nie potknąć.
- Mało tu dam w okolicy - żartował dalej z uśmie
chem Mattias, otaczając Rozę ramieniem. - Jeśli jednak
zaprosisz mnie do siebie, Rozo córko Samuela, zasta
nowię się, czy nie zaliczyć cię do tego wąskiego grona.
Może nawet ulegnę pokusie, by cię rozebrać? Zazna
czam, że tylko po to, by ci sprawić radość.
Pozwoliła mu się objąć. Odsunęła na bok wszystkie
smutki i cieszyła się obecnością Mattiasa.
- Pozwolę, byś sprawił mi radość - odparła. - Uczyń
mnie damą na tę jedną noc!
2
- Kopalnia nie jest dla kobiet! - powtórzył z uporem
Wielki Samuel.
Zanim stracił nogi, jego słowo było w tym domu
święte. Umiał postawić na swoim. Teraz Roza rzadko
pozwalała mu decydować. Od dawna czuł się tak, jak
by przestał być mężczyzną.
- Porozmawiaj z nią, Mattias! - ryknął.
Nigdy nikogo o nic nie prosił. Nie leżało to w jego
naturze. W stosunku do Mattiasa nie miał jednak żad
nych oporów. Ten młody, silny mężczyzna z długimi
ciemnymi włosami i przenikliwym spojrzeniem piw
nych oczu ujął go tym, że nie pogardzał ludźmi, nawet
jeśli nie dorównywali mu siłą.
- Przemów do rozsądku mojej bezmyślnej córce!
Wytłumacz jej, że w kopalni nie ma miejsca dla kobiet.
Mattias przekładał kubek z piwem z ręki do ręki. Na
pitek wydawał mu się słabszy niż zazwyczaj. Podejrzewał,
że Roza zauważyła, jak chętnie się nim raczy, i uwarzyła
tym razem słabsze piwo. Pilnowała, by się nie rozpił. Myśl
ta nie wydała mu się wcale niemiła, zwłaszcza że córka
Samuela nigdy nie przyznałaby się do tego. Tak pilnie
strzegła swych uczuć, jakby to była tygodniowa wypłata
dla górników, ukryta w dyrektorskim sejfie.
Stał w drzwiach oddzielających alkierz od kuchni.
Od pół roku to on był w tym domu mężczyzną.
Nikt nie powiedział tego na głos, ale też takich prawd
nie formułuje się w słowa i nie ogłasza wszem i wobec.
W Kopalni huczało od plotek, odkąd Jens z Synneve za
marzli w górach, a Mattias związał się z Rozą.
Dzielił z nią łoże, choć rzadko przez całą noc, bo ciąg
le jeszcze trzymał swoje miejsce w baraku. Przychodził
tam i wychodził, co jego kompani z roboty przyjmowali
bez komentarzy. Może rozprawiali na ten temat między
sobą, ale prosto w oczy nie śmieli mu nic mówić. Mattias
zaś nie przejmował się tym, co sobie o nim myślą.
Pracowali wspólnie pod ziemią, razem chodzili na
posiłki do jadłodajni i przynajmniej przez kilka godzin
każdej niemal nocy spali pod jednym dachem.
Resztę czasu Mattias dzielił z Rozą.
... był jej siłą...
- Roza ma własną wolę, Samuelu - odrzekł spokojnie.
Spojrzenia obu mężczyzn zderzyły się gdzieś pomię
dzy wyblakłą niebieską zasłonką przy łóżku a framugą
drzwi, o którą opierał się Mattias. Roza znajdowała się
poza zasięgiem ich wzroku.
Ubrana na czarno, stała za plecami Mattiasa z ręka
mi skrzyżowanymi na piersiach. Czarny strój i rude
włosy przywodziły na myśl skojarzenie skały i ognia.
Roza coraz częściej znów chodziła z rozpuszczonymi
włosami, czasami zbierała je wstążką w luźno opadają
cy na plecy węzeł lub zakładała opaskę wokół głowy.
Zaczęła się tak nosić po śmierci dziecka.
- Jeśli twoja córka zechce pracować w kopalni, nie
będę mógł jej w tym przeszkodzić.
- Jesteś mężczyzną!
Mattias odwrócił się i spojrzał na Rozę, której nie
bieskie oczy zapłonęły gniewem.
Znał dobrze ten wzrok. Kiedy Roza wpadała w złość,
jej poparzony policzek przybierał barwę purpury, ni
czym peleryny królów z baśni, których Mattias słuchał
w dzieciństwie.
Jego spojrzenie nabrało czułości, którą starannie ukry
wał. Nie uszło jednak uwagi Samuela. Surowy ojciec
wziął sobie do serca to, co Roza uznałaby za obrazę.
Czułość Mattiasa czyniła ją słabą...
A przecież on miał być jej siłą...
- Roza sama o sobie decyduje - powtórzył. Przełknął
chłodny trunek i zlizał pianę z górnej wargi. Nie pa
trząc w jej stronę, dodał: - Roza nie jest niczyją włas
nością. Ani twoją, mimo że jesteś jej ojcem, ani moją.
- Mimo że to ciebie wpuszcza do swego łoża? - do
kończył Samuel z goryczą.
- Roza jest samodzielna.
- Świat nie jest już taki, jakim go znałem! - westchnął
Samuel i z wysiłkiem odwrócił się na bok do ściany. Je
go plecy nadal były szerokie, a milczenie, którym da
wał wyraz swojemu niezadowoleniu, ciążyło równie
mocno jak niegdyś.
Tyle że Roza nie była już tym dzieckiem, którym
mógłby nadal kierować.
Gdy nastała noc, Mattias znów tulił ją w ramionach.
Jej drobne, gorące ciało tonęło w jego objęciach. Takie
znajome, takie bliskie. Tyle już nocy razem spędzili!
Mógłby je wszystkie zliczyć, sporządzić dokładny bi
lans wspólnych chwil. Nie chciał jednak tego czynić.
Uważał, że między nimi nie powinny stać żadne ra
chunki. Nic, co w jakikolwiek sposób mogłoby się ko
jarzyć z kupnem bądź sprzedażą.
Odwrócona do niego, tuliła twarz do jego szyi. Nie
kiedy plecami przywierała do jego torsu. Wtedy on
wsuwał kolana w zagłębienia pod jej kolanami, kładł
dłonie na jej brzuchu, a twarz zanurzał w burzy rudych
włosów. Pasowali do siebie jak dwie różniące się roz
miarami łyżki z tego samego kompletu.
Teraz leżała z twarzą przytuloną do jego klatki pier
siowej. Jej oddech łaskotał go przyjemnie. Wziął ją
w ramiona, potem objął w szczupłej talii. Stanowczo
za bardzo wychudła przez okres zimy i wiosny. Tego
też nie powtarzał jej zbyt często. Raz tylko, mimocho
dem, rzucił coś na ten temat, ale bardzo źle to przyję
ła. Powiedziała, że sama kieruje swoim życiem i sama
będzie decydować także o tym, ile jeść. Kazała mu pa
miętać, że nie jest jego własnością.
Mattias zapamiętał to sobie.
Starał się jej ofiarować to, czego potrzebowała: swe
ciało i wsparcie. Wszystko, co łączyło ich ponadto,
trudno było bliżej wyjaśnić, Mattias jednak wiedział,
że bez tego jego życie straciłoby smak.
Dlatego właśnie nie sprzeciwił się, kiedy Roza oznajmi
ła mu, że chce pracować w kopalni. Tyle że ona nie była
zainteresowana ani pracą przy rozdrabnianiu rudy, gdzie
zatrudniano głównie kobiety, ani posadą w jadłodajni,
pralni czy innym zajęciem odpowiednim dla kobiety. Nie,
Roza chciała pracować pod ziemią. Chciała schodzić do
pogrążonych w ciemnościach, przesiąkniętych zimną wil
gocią korytarzy, oświetlanych jedynie lampami karbido
wymi, które za ciężkie pieniądze sprowadzano dla górni
ków aż z Archangielska. Nie odstraszała jej harówka przy
rąbaniu rudy i wynoszeniu urobku na zewnątrz, nie bu
dziły odrazy cuchnące siarką, przemoczone ubrania.
Wiedziała, jak jest w podziemnej sztolni. Posłano po
nią wówczas, gdy Wielki Samuel uległ wypadkowi i le
żał przysypany kamiennymi bryłami. Pamięta, jak
przez wiele godzin, nim udało się wydobyć ojca, klę
czała, przytrzymując na kolanach jego głowę. W nie
przeniknionych ciemnościach słyszała plusk wody pły
nącej korytarzami. Wdychała odór siarki, który jeszcze
długo utrzymywał się na jej ubraniach. A kiedy wyszła
na zewnątrz, oślepił ją blask dnia.
Słyszała, jak inni opowiadali o tym, że górników cza
sami dopada pod ziemią strach. W każdym tkwi gdzieś
głęboko ukryty ów lęk. Nie da się przewidzieć, kiedy
uwolni się pod wpływem ciemności panującej we wnę
trzu góry.
Powinna wiedzieć o tym lepiej niż inni. Kopalnia po
kazała się jej najbliższym z najbardziej mrocznych
stron i zabrała im więcej niż komukolwiek.
Ale Roza uparła się, by zejść do ciemnych sztolni,
od których Mattias chciał ją trzymać z daleka. Z całych
sił pragnął odwieść ją od mroku. Gotów był użyć swo
ich mocnych ramion i umięśnionego ciała, żeby ją
stamtąd odciągnąć. Żeby pozostała poza górą i nie po
stradała zmysłów - tak to pojmował.
Ale Roza sama o sobie decydowała...
Darzył ją szacunkiem.
Za nic w świecie nie chciałby zostać pozbawiony
tych chwil, gdy tulił ją w swych ramionach...
Mattias zamknął oczy, pochwycony w sidła natręt
nych myśli.
To była chwila, mgnienie, moment nie dłuższy niż
uderzenie fali o skałę.
Fale biją z całej siły w stawiające opór twarde, nie-
ustępliwe głazy, które powoli, niezauważalnie poddają j
się działaniu wody i pozwalają się formować. Nie sta- [
je się tak wyłącznie za sprawą jednej fali, ale tysiąca jej
podobnych na przestrzeni wieków.
Ta chwila była właśnie niczym jedna fala pośród nie
zliczonych.
Mattias nie potrafił oddzielić jej wyraźną cezurą od
innych chwil. s
... a tak by tego pragnął...
Zdarzało się, że myślał o sobie, że jest falą, a Roza i
skałą. Ale czasami bywało odwrotnie.
A potem nadeszła następna chwila i nabrała realne
go kształtu. Mgnienie, ułamek, błysk czasu - kiedy mi- |
nęło zakochanie i przyszła miłość. Zresztą Mattias na
wet nie zdawał sobie sprawy z tego, że jest zakochany,
póki trwał ten stan. Może to i dobrze? Nigdy właści
wie tego dla siebie nie pragnął. Nie chciał żywić dla ni
kogo tak głębokich uczuć.
A już najmniej dla Rozy.
Nie potrzebował kobiety, która by zagościła na do
bre w jego sercu.
Przy trybie życia, jakie wiódł, nie spodziewał się, by
coś takiego mogło mu się przydarzyć.
Dni wypełniała mu ciężka praca w kopalniach i przy
budowie kolei, a tam nie spotykało się kobiet. W każ
dym razie nie takich, o których chciałby marzyć, by sta
ły się cząstką jego życia. Chwile spędzone zaś z tymi,
które stanęły na jego drodze, najchętniej wymazałby
z pamięci, nie chcąc wracać do miłości kupowanej za pie
niądze bądź zdobywanej na krótką chwilę kłamstwem.
Nigdy wcześniej nie przyjaźnił się z kobietą...
Nie miał zresztą żadnych bliskich przyjaciół poza Jen-
sem Haldorsenem, a i ten układ trudno było nazwać
prawdziwą przyjaźnią. Mattias był Jensowi przyjacielem,
ale nie był pewien, czy Jens odpłacał mu tym samym. Mo
że tylko tkwiła w nim tęsknota za starszym bratem?
... on sam także odczuwał głód rodziny...
Czy właśnie z tego powodu otworzył serce przed
Rozą?
Może dlatego, że na pozór była jak ptak, któremu
podcięto skrzydła?
W sercu Mattiasa nigdy nie brakowało miejsca dla
takich ludzi. Łatwo się nad nimi użalał, troszczył się
i próbował kształtować.
Nie... z Rozą było inaczej...
Wcześniej niż inni, wcześniej niż ktokolwiek, Mat
tias się jej przestraszył. Czuł, że może być groźna dla
Jensa. Upominał go i ostrzegał przed zdradziecką sie
cią, jaką ta dziewczyna go omotała.
A Jens się tylko śmiał.
Wtedy Mattias zobaczył ją taką, jaka była naprawdę.
Spojrzał głębiej w nią samą, dostrzegając coś więcej niż
obraz, który pokazywała światu. Zajrzał do wnętrza jej
duszy i się zakochał.
W Rozie, która była zarówno falą, jak i skałą...
W jej łagodności i harcie.
W zmienności i uporze.
Natomiast nie ujęła go tym, co wzruszyłoby go
w przypadku jakiejkolwiek innej kobiety. Nigdy nie
pokochał jej słabości...
Mattias nie potrafił zaakceptować mrocznej strony
jej osobowości. Umiał przez jakiś czas pocieszać Rozę.
Potrafił być mocnym mężczyzną i dawać jej poczucie
bezpieczeństwa, obejmować ją i chronić przed tym, co
na zewnątrz, a może nawet przed tym, co nękało ją
w niej samej.
Przez jakiś czas.
Ale tego wszystkiego, co u innych kobiet podobałoby
mu się i rozrzewniało, nie potrafił zaakceptować u Rozy.
Nie znosił owego ponurego mroku pozbawiającego
ją sił. W takiej chwili ulatywały zeń gorętsze uczucia.
Nadal nazywał się jej przyjacielem. Uważał, że to
najlepiej oddaje istotę ich wzajemnych stosunków.
Roza była mu bardziej oddanym przyjacielem niż
kiedykolwiek był nim Jens.
Jens chronił tylko siebie i swoich. To stanowiło silę
napędową wszystkich jego poczynań. Zycie ukształto
wało go na takiego właśnie człowieka. Był chłopcem
w ciele mężczyzny. Wyrośniętym dzieckiem zawsze go
towym do obrony siebie i pilnującym tego, co do nie
go należało. Pilnie strzegł swojej własności...
Jens nie pojmował, że ludzi nie można mieć na włas
ność...
Roza o tym wiedziała, ale w niej z kolei często górę
brała mroczna strona, budząca taką samą grozę jak cha
rakter Jensa.
Mattias martwił się o nią. Jego serce zdolne było do
najwyższych uczuć. Za każdym razem, gdy mu się zda
wało, że już mu przeszło, że może złapać oddech, uczu
cie dopadało go na nowo z jeszcze większą siłą.
Nie chciał, by Roza poszła pracować do kopalni, ale
gdyby miało jej to pomóc pozbyć się złych wspomnień,
gotów byłby zaakceptować takie rozwiązanie, choć bez
entuzjazmu.
- Tobie też się nie podoba to, co postanowiłam - ode
zwała się cicho.
Wszystkie myśli, którymi się ze sobą dzielili, wypo
wiadane były szeptem, by nie usłyszał ich nikt inny. Za
ścianą w alkierzu sypiał ojciec Rozy oraz jej brat, ale
podczas gdy Ole nigdy nie podsłuchiwał, Samuel czy
nił to bez skrupułów.
- N i e .
- Długo się nad tym zastanawiałam, nim podjęłam
decyzję.
Mattias domyślał się tego. Roza starannie wszystko
rozważała, zanim cokolwiek wypowiedziała na głos.
Taka już była. Teraz też wiedziała, jakich argumentów
Mattias użyje, by ją odwieść od tego pomysłu.
- To nie jest miejsce dla ciebie, nie pasujesz tam -
wyszeptał, zanurzywszy twarz w jej włosach, które
przyjemnie łaskotały i przyklejały mu się do ust. Ni
gdy wcześniej nie troszczył się tak czule o kobietę.
- Nie pasuję do mroku?
Nie powinna usuwać się w cień. Nawet w myślach.
Ale ona tak właśnie postrzegała siebie. Chciała się ukryć
przed ludzkimi spojrzeniami, a równocześnie pragnęła
być dostrzegana. Ciągle toczyła się w niej ta sama wal
ka. Roza niewidzialna - miłosierdzie, którego nigdy nie
zaznała. I Roza, którą widzieli wszyscy. Rozsadzająca
pierś radość, po której zawsze następowało cierpienie.
- Twoje miejsce nie jest w ciemnościach - powtórzył.
- Nie znasz mnie.
- Znam cię, Rozo - wyszeptał żarliwie. - Znam cię
lepiej, niż przypuszczasz.
... niczego nie pragnę bardziej, jak mu wierzyć...
Chyba zawsze tęskniłam za kimś, kto pozna mnie le
piej niż ja samą siebie. Niektórych stron swojej osobo
wości zresztą najchętniej wcale nie chciałabym rozu-
mieć. O ile bardziej bezpiecznie bym się czuła, gdyby
ktoś inny powiódł mnie krętymi ścieżkami, przeprowa
dził obok mrocznych rozstajów, wskazując mi właści
wą drogę. Bo ja sama skręcę w każdą, nie zważając na
podszepty rozsądku.
... nie zważając na to, od czego chce mnie odwieść
rozum...
Chcę mu wierzyć, ufać i złożyć swój los w jego rę
kach.
Chcę...
Jego dłonie odgarniają kosmyki włosów z moich
skroni. Mattias ma takie szorstkie dłonie. Ale te dłonie,
które każdego dnia dotykają kamieni, pieszczą łagod
niej niż polne dzwoneczki letnią porą. Wiem, że te rę
ce potrafią chwycić mocno. Wiem, że Mattias bywa
twardy i zapalczywy. Jego palce pozostawiają czasami
na moim ciele sine plamy po zbyt gwałtownych piesz
czotach. Ale choć noszę je niczym klejnoty, on, niepo
cieszony, ze łzami w oczach prosi, bym mu wybaczyła
nazbyt mocne uściski.
Ale przeważnie jest łagodny...
Twierdzi, że nie pasuję do kopalni.
Nasłuchuję przez chwilę.
On nie mówi tego, aby mnie przekonać, bo wydaje mu
się, że nie jest w stanie tego uczynić. Chce mieć czyste su
mienie, że przynajmniej starał się przemówić mi do roz
sądku. Jak każdy mężczyzna ucisza wyrzuty sumienia.
Mattias...
Szczupłymi palcami przeczesuje moje włosy, unosi
je i ostrożnie łaskocze delikatną skórę na karku. Ma ta
ką ciepłą dłoń! Czuję, jak przenika mnie dreszcz. Mo- I
je usta rozchylają się w uśmiechu, którego on nie wi- f
dzi, ale może wyczuwa, ponieważ wargami muskam je
go nagi tors.
Jak przyjemnie odpoczywać, dotykając jego ciepłej
skóry. Słyszeć bicie serca, miarowe niczym uderzenia
kowalskiego młota.
Nasłuchuję.
A potem wyczuwam własny puls. Próbuję oddychać
w tym samym tempie co on, wejść w ten sam rytm, ale
nadaremnie. Do innych dopasowywałam się bez trudu,
nawet do Jensa, którego ubóstwiałam bardziej niż nie
którzy słońce, ale z Mattiasem nie potrafię.
- Zwróciłem na ciebie uwagę, gdy tylko cię ujrzałem
po raz pierwszy - mówi. Zabrzmiało to dość zabaw
nie, ale nie śmieję się, nie chcąc urazić śmiertelnie po
ważnego Mattiasa. Jest mężczyzną, nie lubi być wy
śmiewany...
Nie zawsze go rozumiem. Czasami wikła się w tym,
co mówi, i podejrzewam, że sam nie do końca pojmu
je sens swoich słów. Niekiedy wydaje mi się, że on pró
buje się za nimi ukryć.
Nigdy się nie przejmowałam, gdy inni kryli się
przede mną, choć sądzę, że pewnie wcale bym ich nie
rozpoznała za tymi maskami, które mi pokazywali. Ale
i tak nie chciałam pamiętać ich twarzy.
Wszyscy ci mężczyźni...
Nie minęły nawet dwa lata. Tyle wydarzyło się
w tym czasie. Nigdy bym nie uwierzyła, że tyle będzie
mi pisane przeżyć.
Spełniło się to, czego pragnęłam...
A potem dosięgło mnie cierpienie, którego nikomu
bym nie życzyła...
Mój kark poddaje się pieszczotom jego dłoni, jakby
niewidzialne nici oplotły nas na zawsze. Jeśli on się ru
szy, ja także muszę się poruszyć.
Gdy odszukuję go wzrokiem, uśmiecha się. Nie poj
muję tego, co odbija się w jego oczach, mimo to nie
proszę o wyjaśnienia. Na nic się to nie zda, będą to tyl
ko kolejne puste słowa.
Nie chcę takich słów.
Chcę jego dłoni, jego warg i jego gorącego, mocne
go ciała.
On wie, czego chcę...
Ujął w dłonie jej twarz. Całował z tym samym zdu
mieniem, jakie towarzyszyło mu za każdym razem. Znał
smak jej warg, ale one wciąż fascynowały go na nowo.
Ani jeden z pocałunków, jakimi go obdarzyła albo jakie
jej skradł, nie smakował tak samo, mimo że zawsze mie
szała się w nich słodycz, słoność i czasami smak krwi.
Zwilżył koniuszkiem języka jej wargi, musnął je,
a potem drażnił, aż stały się miękkie i zaczęły pulsować
krwią. Zapłonęły czerwienią niczym egzotyczne połu
dniowe kwiaty, o których tylko słyszeli i których mo
że nigdy nie ujrzą na własne oczy. Takie, o których roz
prawiają eleganccy goście w salonach Malene Marie.
Mattias obsypywał Rozę mokrymi pocałunkami.
Czuł gorąco pulsujące w ciele i nie był w stanie dłużej
udawać rycerza.
Dłonie ruszyły na poszukiwanie.
Starał się nie robić hałasu. Łóżko skrzypiało charak
terystycznie i mogłoby zdradzić, gdyby się dali zanad
to ponieść emocjom i rozpalić żądzom.
Zarówno Ole, jak i Samuel dobrze wiedzieli, jakim
rozkoszom Mattias i Roza oddają się po zamknięciu
drzwi do alkierza, a mimo to Mattias nie chciał, by ci
dwaj ich słyszeli. Nie chciał, by jej brat i ojciec byli
świadkami tego, co działo się między nimi.
Przez większą część życia mieszkał kątem w cia
snych izbach. Znał tłumione odgłosy miłości dochodzą
ce w mroku. Widywał, jak porusza się zasłonka, i sły
szał jęki wydobywające się z ust tych, którzy daremnie
starali się ukryć namiętność.
Sam zresztą tego posmakował. Ale nie chciał, by kto
kolwiek wiedział, jak to jest między nim a Rozą. Nikt
się nie dowie, jakich doznaje uniesień, tuląc ją w swych
ramionach. Ile ofiarowali sobie nawzajem, a ile brali.
Muskając wargami jej okaleczoną połowę twarzy, ni
gdy nie zamykał oczu, natomiast Roza zaciskała powie
ki, gdy tylko dotknął palcem czy ustami cienkiej skóry
na noszącym ślad poparzenia policzku. Ale pozwalała
mu na to, choć wciąż nie potrafiła się przełamać i spoj
rzeć mu w oczy podczas tych pieszczot. Może właśnie
dlatego tak je lubił. Patrzył na nią, sam nie będąc wi
dziany, i wygrywał melodie na najdelikatniejszych stru
nach miłości. Ona zaś leżała jakby porażona, całkowi
cie bezbronna. Póki dotykał jej oszpeconego policzka
i pokrytego bliznami lewego ramienia, nie miała sil, aby
poruszyć choćby palcem. Była to zupełnie inna Roza
niż ta, którą znano na co dzień.
Całował jej drżące powieki, dobrze wiedząc, że jej
zdaniem jest zbyt powolny, że wolałaby, aby ujął ją
mocniej, przycisnął do siebie, by jego palce żądały,
a pocałunki stały się śmielsze...
Chciała, by nastąpiło to równie gwałtownie, jak pę
ka lód na rzece, gdy powieje cieplejszy wiatr. By zalał
ją niszczący nurt, który łamie, miażdży i pochłania
wszystko, co znajdzie się na jego drodze. Sama wów
czas odpowiedziałaby wszystkimi zmysłami, bez
względna i zaborcza, nie oszczędzając niczego na póź
niej. Ból, ogień i radość, wszystko to naraz powinno ją
wypełnić i porwać na strzępy.
Tak Roza chciała się kochać...
Całował jej lewe ramię, skubał trochę nieforemną
muszelkę ucha. Jęknęła i wbiła się paznokciami
w skórę jego pleców. Poczuł lekki ból, ale przywykł
do tego.
Kompani z baraku naśmiewali się rubasznie z tych
perełek po obu stronach kręgosłupa, żółtobrązowych
i fioletowych sińców, które zdobiły mu skórę. Recho
cząc, powtarzali, że Mattias ostro sobie poczyna i naj
wyraźniej nie oszczędza się w igraszkach na sienniku.
A przecież to nie tak...
Tylko że Roza była taka niecierpliwa, taka gwałtow
na, tyle w niej było ognia...
Kiedy chwycił ją za włosy i pociągnął delikatnie
w tył, by jeszcze bardziej odsłonić jej twarz, na różo-
woczerwonych ustach pojawił się uśmiech. Wolała go
takim.
Otworzyła oczy...
Rozchyliła wargi zachęcająco.
Mattias zapomniał o tych przeklętych, trzeszczących
deskach łóżka, zapomniał o Samuelu, który czuwał za
ścianą, wyławiając każdy najmniejszy dźwięk.
Mattias przestał myśleć.
Odbierał wyłącznie doznania.
Wiedział jedynie, że jej pożąda. Pragnie wypełnić ją,
połączyć swe ciało z jej ciałem tak, by stali się jedno
w tych chwilach szaleństwa, które upajały go bardziej
niż wódka.
Wejść w nią i pozostać...
... kiedy się rozpali, przestaje myśleć...
Oni wszyscy są tacy...
A ja myślę nawet w chwilach największej rozkoszy.
Kiedy jego pieszczoty stają się bardziej brutalne,
Mattias zamyka oczy, jakby nie mógł się z tym pogo
dzić. Należy do mężczyzn, którzy chcieliby być łagod
ni niczym wiosenny wiatr.
Niewielu jest takich. A ja miałam aż trzech w ciągu
minionego roku.
Peder.
Tomas.
Mattias.
... myślę, że wśród mężczyzn, którzy pracowali w tu
tejszej kopalni, nie było więcej takich jak oni...
Miękkie usta, łagodne dłonie... ale kiedy płomień na
miętności rozpali ich ciała, niczym nie różnią się od in
nych. Wówczas ich ramiona zaciskają się mocniej.
W takich chwilach, kiedy rozkosz miesza się z bólem,
w ich oczach można zobaczyć błysk. Przestają udawać.
Poddają się falom pożądania, niezdolni myśleć o ni
czym oprócz własnej rozkoszy.
Wówczas przestaję być dla nich ważna...
Wtedy sama muszę o siebie zadbać...
Mattias ma takie silne ciało, moje dłonie je uwielbiają.
Poddaje się mu, jesteśmy niczym fale zderzające się ze so
bą. Moja skóra, gładka i wilgotna, dotyka pożaru trawią
cego jego ciało. Nasz pot miesza się ze sobą. A nasze dło
nie stają się coraz bardziej niecierpliwe, wyzwalając żar
buchający gorącem większym niż piec w mroźny dzień.
Zlizuję językiem jego skórę. Jest taki słony, cudny,
najchętniej spijałabym jego ciało, delektowała się jego
smakiem, obsypywała go pocałunkami. Chciałabym go
poprosić, by uczynił to samo, ale moje usta milczą.
... Mattias zrozumie, że ja pragnę tego samego, co da
ję, on takie rzeczy wyczuwa...
... tego samego, co daję...
... porywa mnie jak fala...
... jego usta pożądają, są gorące i mokre...
Dłońmi zatacza kręgi na moich biodrach, rozchyla
moje uda, całuje gwałtownie, a potem mnie wypełnia.
Jest włócznią...
Jego westchnienia mieszają się z moimi. Jęki stają się
moimi. Kto wie, może teraz nawet nasze serca biją tym
samym rytmem?
Gdzieś ulatuje z nas rozsądek, krzyczę rozdzierają
co w nieprzytomnym upojeniu. Gryzę jego dłoń, któ
rą przysłonił mi usta, by mnie uciszyć. Jest mężczyzną.
Nie chce, by inni wiedzieli o nim, o nas.
Nie chce, by ktoś dowiedział się o naszych rado
ściach. Zwłaszcza mój ojciec. Zawsze po takiej nocy,
kiedy ochrypłam od wykrzykiwania swojej rozkoszy,
jest zakłopotany i unika wzroku Samuela.
Chcę krzyczeć!
Nigdy więcej nie będę milczeć!
Krzyczę - on mnie nie może powstrzymać, ponie
waż mój ból jest jego bólem i napełnia mnie ekstazą
większą, niż da się to wyrazić słowami...
... gdzieś w oddali zadźwięczał kobiecy śmiech, jak
by pod mroźnym niebem rozdzwoniły się dzwony...
3
- Nie chcę tu żadnych kobiet - usłyszała Roza, kiedy
zgłosiła się do biura kopalni. Przyjrzała się z uwagą ubra
nemu w białą koszulę i surdut kierownikowi, jego bia
łym dłoniom i zastanowiła się, czy wygodnie jest cho
dzić na co dzień w takim eleganckim stroju. Sztywny
kołnierzyk z pewnością uwiera w szyję. Już go miała o to
zapytać, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język.
W końcu nie wypada ucinać sobie takich pogawędek
z obcym człowiekiem! Przedłużająca się cisza stawała się
męcząca, zwłaszcza dla kierownika biura, zmuszała go
do przerwania milczenia. W ten sposób Roza zyskała
lekką przewagę nad tym wykształconym mężczyzną,
który, gdy trzeba było, potrafił rozmawiać nawet po an
gielsku. Nie było mu to w smak, w końcu to on był
urzędnikiem, Roza zaś zwykłą wiejską dziewczyną.
- Nie chcemy w kopalni kobiet - poprawił się.
- Przecież kobiety pracują w kopalni - odparła Ro
za, nie zamierzając łatwo ustąpić. Jeśli chce wojny, bę
dzie ją miał. Ona potrafi walczyć!
- Przy kruszeniu rudy - rzucił z ulgą, jakby pomo
gła mu znaleźć wyjście z trudnej sytuacji. Przyglądał jej
się ukradkiem, ale unikał patrzenia w oczy.
Roza, rozbawiona, pomyślała, że kierownik nie róż
ni się ani trochę od górników z uwalanymi rękoma.
Okazuje się, że właściciel delikatnych dłoni też boi się
patrzeć na brzydotę. Krępuje się jej dokładnie przyj
rzeć, bo uprzejmość mu na to nie pozwala, więc zerka,
gdy myśli, że Roza tego nie widzi. Już sama jej obec
ność wprawia go w zakłopotanie.
Zastanawiała się, co o niej wie...
- Jestem zdrowa i zręczna - oświadczyła Roza.
Nawet bieda nie zmusiłaby jej do tego, by poniżać się
i kogoś o coś prosić. Nie potrafiła więc wyjaśnić, czemu
w ogóle przyszła do biura, gotowa na kolanach błagać, by
ją przyjęto do pracy pod ziemią. Czy jest jakiś sposób, by
przekonać kierownika, wyjaśnić wszystko tak, by zrozu
miał jej intencje, skoro nawet najbliżsi tego nie pojmują?
- Sama słyszałam, co mówił inżynier Thomas - ode
zwała się powoli, starając opanować wzburzenie i natłok
myśli. Musi przedłożyć swoją sprawę spokojnie. Nic nie
załatwi, jeśli zasypie teraz urzędnika w białej koszuli
i surducie lawiną nieskładnych wyjaśnień. - Inżynier
Thomas powtarzał wiele razy, że tu w Kafjord wszyscy
powinni pracować, o ile na przeszkodzie nie stoi choro
ba, zbyt młody wiek albo starość. Ja nie jestem ani zbyt
stara, ani za młoda. Ponadto cieszę się dobrym zdro
wiem, jestem silna i chętna do pracy. I co najważniejsze,
potrzebuję pieniędzy. W mojej rodzinie nikt poza mną
nie zarobi na utrzymanie. Mam ojca inwalidę i niewido
mego brata, dlatego to ja muszę się zatroszczyć o to, by
mieli za co żyć. Tyle pieniędzy mogę zarobić jedynie
w kopalni, pod ziemią. I to wszystko. Staram się jedynie
wypełnić przykaż inżyniera Thomasa...
Uśmiechnęła się lekko.
- Nie sądzę, by inżynier Thomas ucieszył się, gdyby
nagle wszystkie kobiety w Kafjord ruszyły do pracy
w sztolniach - odezwał się urzędnik i roześmiał uba-
wiony swoim dowcipem, ale Roza spoglądała na niego
lodowatym wzrokiem. - Rozo Samuelsdatter, wiesz do
skonale, w naszej kopalni kobiety i dzieci pracują jedy
nie przy kruszeniu rudy...
A więc zna jej imię, wie, kim jest. Dobre i to...
- O ile mi wiadomo, ty też już wcześniej to robiłaś.
Myślę, że uda mi się znaleźć dla ciebie miejsce w kru
szarni. Tam ciągle któraś kobieta rezygnuje, to tłuma
czy się brakiem sił, to porodem...
Znów się roześmiał, ale i tym razem nie zaraził Rozy
swoją wesołością.
- Nie chcę pracować w kruszarni, lecz pod ziemią -
odparła stanowczo Roza. - Potrafię wywozić wózki
z urobkiem. Jestem silna. Nadaję się do sztolni!
Kierownik potrząsnął głową, zdumiony, że ktoś tak
uparcie zabiega o pracę pod ziemią. Jego zdaniem nie war
to było się tam pchać. A już czego szukała tam kobieta?
Może chodzi o mężczyznę... przyszło mu nagle do
głowy, ale zaraz odrzucił tę myśl. Który mężczyzna
chciałby wiązać się z takim dziwolągiem? Co prawda
słyszał jakieś plotki, że ktoś zachodzi do niej, ba, na
wet zamieszkał z nią pod dachem jej ojca, ale czy moż
na brać na serio takie pogłoski? Poza tym ona chyba
jest żoną jakiegoś górnika, który zniknął w tajemni
czych okolicznościach.
O tej młodej kobiecie ludzie nieustannie coś gadali,
ale brakowało potwierdzenia, że te historie są prawdzi
we. Trudno dawać wiarę wszystkim plotkom krążącym
po osadzie. Kierownik kopalni w każdym razie nie
traktował ich poważnie i puszczał je mimo uszu.
Tymczasem Roza uparła się, by pracować pod ziemią!
U diabła, jest taka brzydka, że może rzeczywiście na-
daje się do ciemnych korytarzy, w których trudno do
strzec coś więcej niż zarys twarzy. Korciło go, by ustą
pić. W końcu co mu szkodzi potraktować ją jak każde
go innego człowieka szukającego pracy? Przydzieli ją
tam, gdzie jest wolne miejsce. Ciągle brakuje im ludzi do
wywożenia rudy. Pracownicy sezonowi z Finlandii poja
wią się tak jak zwykle dopiero przed latem, a na zimę
znów wrócą w rodzinne strony. Są gorzej wynagradzani
niż ci, których kopalnia zatrudnia na stałe. Tej kobiecie
można by zapłacić tyle co Finom, warto więc ją przyjąć.
- Wywóz rudy - rzucił krótko, nie zaszczycając Rozy
nawet spojrzeniem, i przewertował papiery, by spraw
dzić, w której sztolni brakuje ludzi.
Wyszła wcześnie, żeby nie spotkać po drodze Mat-
tiasa. Nie wspomniała mu ani słowem, co załatwiła.
Wciąż miała mu za złe, że tak jak pozostali był zdecy
dowanie przeciwny jej planom. Próbował ją trzymać
z daleka od kopalni zupełnie tak samo jak ten kierow
nik w biurze czy ojciec, który nie życzył sobie, by pod
ziemią zarabiała na utrzymanie.
Na szczęście nie została przydzielona do grupy Mat-
tiasa.
Uprzedzono ją, że przy zejściu do sztolni będzie na nią
czekał wyznaczony górnik, który nauczy ją wszystkiego,
co powinna wiedzieć o wywożeniu urobku na zewnątrz.
Mimo najlepszej woli Roza nie pojmowała, czego chcą jej
uczyć. Czy trudno jest wypchnąć załadowany wózek?
W miejscach, gdzie korytarze zwężają się lub schodzą
stromo w dół, trzeba zapewne rudę wynosić w wiadrach.
A co jak co, ale wiadra kobiety potrafią dźwigać!
Zanim opuściła chatę, ojciec kolejny raz starał się do-
ciec, dlaczego to robi. Wciąż zadawał pytanie, na które
przecież sama nie potrafiła jednoznacznie odpowiedzieć.
Chciała pracować pod ziemią i już.
Ciągnęło ją do mrocznych korytarzy...
Chciała się przekonać, czy ciemność może wchłonąć
człowieka...
Sprawdzić, czy będzie się jej bać tak samo, jak bał
się Tomas...
Nikt by nie zrozumiał takich wyjaśnień, nikt nie
uznałby ich za rozsądne. Cóż, rozsądek od dawna nie
był mocną stroną Rozy.
Czy równie dawno cokolwiek ją cieszyło?
Szperała w pamięci, przerażona tym, że nie pamięta.
Niedługo skończy osiemnaście lat. Jest jeszcze taka mło
da, jej wspomnienia powinny rozkwitać niczym tundra
w ciepłą majową noc. Tymczasem ona nic nie pamięta!
Roza nie chciała się przyznać sama przed sobą, ile na
dziei wiąże z nową pracą. Była taka spięta, ściskało ją
w żołądku, nie wiedziała, co zrobić z rękoma. Ogrom
nym wysiłkiem woli zmuszała się, by stawiać pewnie
kroki, ale serce trzepotało jej niczym skrzydła motyla.
Przed wejściem do sztolni czekał na nią Johan, z któ
rym kiedyś razem przystępowała do konfirmacji. Przy
pomniała sobie, jak ciężko mu było nauczyć się na pa
mięć odpowiedzi z katechizmu. Stękał i dukał, męczył
się tak, że wszyscy mu szczerze współczuli. Ona uczy
ła się szybko i nie mogła pojąć, że komuś może spra
wiać trudność zapamiętanie paru zdań.
... lepiej, gdyby to nie był ktoś, kogo zna od dziecka...
Johan umknął spojrzeniem w bok, zanim Roza
spróbowała uchwycić jego wzrok. Pamiętała, że kiedyś
był brzydkim, wychudzonym dzieckiem, teraz wyrósł,
sypnął mu się wąs i wyglądał całkiem zwyczajnie.
Ona przeciwnie - stała się odpychająca...
Johan splunął i jakby chcąc dodać sobie animuszu,
włożył ręce do kieszeni. Trochę się garbił i brakowało
mu pewności siebie, Roza uznała jednak, że wyrośnie
na niczego sobie mężczyznę. Któregoś dnia zmężnieje,
wyprostuje ramiona, odważy się spojrzeć w oczy oso
bie, z którą rozmawia, a wówczas okaże się, że jest cał
kiem przystojny. Bo wystarczyło mu się dokładniej
przyjrzeć, by stwierdzić, że ma w sobie coś. Mimo że
nauka przychodziła mu z trudem, głupi nie był. Zresz
tą na co komu w tych stronach czytanie książek?
Tylko ktoś taki jak ona przyswoił sobie tę całkiem
zbędną umiejętność...
... ale nie czyniło jej to bynajmniej kimś lepszym...
- Nie powiedziano mi, że chodzi o ciebie - odezwał się.
Doprawdy osobliwe powitanie!
Roza spodziewała się nieco więcej serdeczności. Są
dziła, że górnicy zostaną uprzedzeni, iż to właśnie ona
będzie z nimi teraz pracować. Bo jak przypuszczała, dla
niektórych nie było to całkiem bez znaczenia.
- Potrafię pchać wózek tak samo jak inni - żachnęła
się w odruchu obronnym, ale zaraz pożałowała swojej
gwałtownej reakcji. - Mnie też nikt nie uprzedził, że to
ty masz mnie szkolić - dodała, jakby odparowując cios,
chociaż jej słowa i tak zabrzmiały dużo uprzejmiej niż
te, które usłyszała od niego zamiast „dzień dobry".
Popatrzył na nią z ukosa.
- Chyba nie muszę, u diabła, być pastorem, żeby mi
pozwolono wywozić spod ziemi rudę - rzuciła perfid
nie, by mu przypomnieć zagubionego chłopca, który
przed kilkoma laty przystępował do konfirmacji.
Stał sam naprzeciwko niej, zdany wyłącznie na siebie.
- Nie lubimy, by baby pracowały pod ziemią - wy
jaśnił, wzruszając ramionami.
Zamyślił się i żując źdźbło, zmierzył Rozę od stóp
do głów. Jego spojrzenie prześlizgnęło się obojętnie po
jej twarzy.
- Po prostu, nie powinny i już - dodał po chwili.
Roza nie zamierzała słuchać jego opinii o tym, co ko
bietom wolno, a czego nie. Jakim prawem ją poucza?
Nie omieszkała mu tego wytknąć.
- Nie wiem, czy chciałbym, żebyś ze mną pracowa
ła - odparł jej na to Johan.
Miał na sobie poszarzałą roboczą bluzę, jak wszyscy
górnicy. Choć młodszy od Rozy, ręce miał bardziej spra
cowane i czarne od brudu, którego nie dało się doszoro-
wać. Jego skóra nabrała ziemistej barwy od unoszącego
się w podziemnych korytarzach pyłu. Kopalnia nazna
czała ludzi, którzy dzień po dniu mieli odwagę schodzić
pod ziemię. Kobiety w Krecie prały i sprzątały na okrąg
ło, szorowały swych mężczyzn, aż im zdzierały skórę,
ale tkwiącego głęboko brudu nie dawało się usunąć.
- Przydzielono mi tę pracę w biurze - wycedziła Ro
za, kładąc nacisk na każde słowo. Uniosła głowę, nie
zważając na to, że całkowicie odsłania twarz. Wycho
dząc do pracy, związała włosy, by jej nie przeszkadza
ły, a chustkę założyła na ramiona. Ranek był pogodny,
a o tak wczesnej porze mało kto był już na nogach, nie
myślała o ukryciu blizn.
- Nie ty będziesz decydować o tym, Johan, czy mnie
przyuczyć do pracy, czy nie. Masz to zrobić i koniec.
To polecenie kierownika! - huknęła i bezwiednie pod
parła się pod boki, a z jej postawy biła pewność siebie.
- W biurze nic mi nie mówili, że chodzi o ciebie - po
wtórzył, jak gdyby to było zaklęcie, które sprawi, że Ro
za rozpłynie się w powietrzju, uwalniając go od kłopotu.
Bo miała rację, rzeczywiście otrzymał takie polecenie
i musi się z niego wywiązać. To jego cholerny obowiązek.
Jest tak samo zatrudniony jak i ona, nie jest kimś lepszym.
... ale nie powiedzieli mu, że to Roza...
- Nie będę się odzywać - obiecała. - Idź przodem,
a ja pójdę za tobą. Przecież w sztolni jest ciemno, praw
da? Zaraz zapomnisz, kim jestem.
Przez twarz chłopaka przemknął uśmiech. Roza nie
da sobie w kaszę dmuchać, pomyślał. Pod tym wzglę
dem nic się nie zmieniła, mimo że jej twarz nosi ślady
jakiegoś przykrego zdarzenia. Co jej się stało? Może lu
dzie coś tam o tym gadali, ale nie mógł sobie przypo
mnieć, by wspominali o jakimś wypadku. Dziwne, bo
w osadzie nad Kafjord aż huczało od plotek o Rozie.
Przez moment omal się nie wygadał, że nawet w naj
większych ciemnościach nie mógłby przestać myśleć,
kto za nim idzie. Teraz przez cały czas ma ją na oku,
a włosy stają mu dęba.
- O co chodzi? - usłyszał nagle znajomy głos brygadzi
sty, który kierował pracą górników w tym odcinku sztol
ni, skąd Johan wywoził wózki z rudą. Roztrzęsiony Johan
poczuł taką ulgę, że najchętniej rzuciłby mu się na szyję.
Nils, którego ciężka sylwetka zdawała się jakby wy
kuta ze skały, popatrzył na Johana spod krzaczastych
brwi. Zachowywał się tak, jakby Rozy tu w ogóle nie
było. Zaszczycił ją tylko jednym spojrzeniem, kiedy
przechodził obok.
- Na to wolne miejsce przysłali nam Rozę córkę Sa
muela - wyjaśnił Johan.
Zapadła cisza.
Powietrze było ostre i chłodne niczym świeżo na
ostrzony nóż.
- Tak? - odezwał się w końcu Nils i odwrócił powo
li, jakby chciał zyskać na czasie. Potrzebował tej chwi
li, by się opanować. Wśród przewalających się niczym
lawina myśli uczepił się jednej: W tej części kopalni,
gdzie on odpowiada za górników, nie ma miejsca dla
Rozy.
- Nie sądzę, by coś z tego wyszło - rzekł powoli, cha
rakterystycznie cedząc słowa. Zazwyczaj wypowiadał
się tak, by nie pozostawiać cienia wątpliwości. Teraz
też chciał być dobrze zrozumiany.
- Zostałam zatrudniona - odparła Roza wojowniczo.
Nils zasłonił przestraszonego Johana i śmiało stawił
czoło upartej młodej kobiecie. Tu na zewnątrz w świe
tle dnia, na oczach wielu górników gotowych w razie
czego zaświadczyć, nie czuł trwogi. Ale za nic w świe
cie nie chciałby się znaleźć z Rozą w tym samym pod
ziemnym korytarzu.
- Skierowano mnie tutaj - nie dawała za wygraną
córka Samuela. - I poinformowano, że ktoś mi poka
że, na czym będzie polegać moja praca.
Roza mówiła rzeczowo i chłodno. Nie chciała, by
ktokolwiek poznał po niej, że zbiera jej się na płacz.
Walczyła ze łzami napływającymi do oczu, ale nikt się
nie dowie, z jakim trudem je powstrzymuje.
- Wracaj do domu! - odparł Nils niemal tak samo
spokojnie. - Miejsce kobiety jest w kuchennej izbie,
a nie w sztolni. Kto jak kto, ale ty masz co robić w cha
łupie w Krecie, Rozo córko Samuela. Potrzebuje cię nie
tylko ojciec, ale i brat. Po co więc gonisz tu za robotą
i zabierasz zajęcie młodym chłopakom, którzy go bar
dziej potrzebują niż ty?
Roza stłumiła gniew, ale czuła, że krew uderza jej do
głowy. Poparzony policzek w takiej chwili nabierał si-
noczerwonej barwy i jeszcze mocniej odróżniał się od
zdrowego. Nie zważała jednak na to, poruszona głębo
ką niesprawiedliwością, jaka ją tu spotkała.
Tymczasem coraz więcej górników schodziło się do
pracy. Jak co ranka przybywali do kopalni, by wydo
bywać z wnętrza góry rudę i zarobić cenne talary. Do
tego sprowadzał się sens życia większości mieszkańców
osady nad Kafjord.
Chciała im powiedzieć, że nie mieszka w Krecie, ale
ugryzła się w język. Sprawa tego, gdzie przebiega gra
nica, nie budziła w niej już tak gorących uczuć jak kie
dyś. Od dawna przestała ślepo przyjmować poglądy
ojca.
... ale chętnie widziałaby go teraz u swego boku. Je
go, Wielkiego Samuela...
... jakże pragnęła poczuć jego siłę...
- Potrzebujecie ludzi...
- Ale nie potrzebujemy ciebie - odparł Nils.
Zabolało, choć przecież nie miała złudzeń, co o niej
myślą. Zorientowała się, gdy tylko zobaczyła, jak Johan
unika jej wzroku. Gdyby ktoś inny przyszedł ją szkolić,
od dawna byliby pod ziemią. Z pewnością nie zostałaby
przywitana wylewnie, mężczyźni bowiem naprawdę nie
lubili w kopalni kobiet, nie doświadczyłaby jednak tak
otwartej wrogości, która cięła niczym grad odsłoniętą
wrażliwą skórę.
Mężczyzn było tak wielu. Słyszała i czuła ich obec
ność za swoimi plecami. Nie chciała się jednak odwra-
cać. Wystarczyło, że dwóch widziało jej twarz i malu
jące się na niej emocje...
Nikomu nie pokaże, co naprawdę czuje...
Przypomniała sobie słowa ojca, które powtarzał jej
przez wiele lat: „Jeśli odsłonisz przed nimi swoją twarz,
moja Rozo, zyskają nad tobą przewagę..."
Wyprostowała się jak struna.
Nikomu nie da takiej siły!
Przed nikim nie zegnie karku!
Nikt tu nie jest więcej wart niż ona. Została zatrud
niona. Kierownik biura uczynił to niechętnie, ale prze
cież nie odmówił przyjęcia do pracy. Przeciwnie, kazał
jej się tu zgłosić i obiecał, że ktoś ją przeszkoli. Dlate
go przyszła. Racja jest po jej stronie!
- Mnie nie potrzebujesz, ale kogoś innego byś przy
jął z otwartymi rękoma, tak? - zapytała z niebezpiecz
nym spokojem, w którym najbliżsi Rozy rozpoznaliby
bez trudu oznaki nadchodzącej burzy.
- Tak, brakuje nam kogoś do wywożenia urobku.
- A mnie odsyłasz do domu?
Nils pokiwał głową, a na jego twarzy pojawiło się
coś na kształt uśmiechu. W oczach czaiła się wesołość.
- Zostanę - oznajmiła Roza.
Wesołe ogniki zniknęły, a oblicze Nilsa spochmur-
niało i poryło bruzdami. Nie pozostał on jednak sam
na placu boju z tą rudowłosą kobietą o żelaznej woli,
mimo że Johan już dawno wycofał się w stronę groma
dzącego się za plecami Rozy tłumu. Wśród ubranych
w jednakowe poszarzałe bluzy górników nie brakowa
ło nieustraszonych mężczyzn o poważnych twarzach
i odpychających spojrzeniach, którzy wyrośli niczym
pulsujący życiem las wokół Nilsa.
... tylu mężczyzn przeciwko jednej drobnej dziew
czynie...
- Nie chcemy cię tutaj - rzekS Nils. - Wiem, że nie
jesteś głupia. Twój ojciec ma w głowie tyle mądrości,
że dzieciom, które spłodził, nie może brakować rozu
mu. Wiemy też, że słyszysz, co się do ciebie mówi. Być
może tam, w biurze, zatrudnili cię, ale popełnili błąd,
bo my cię tu nie chcemy. Nie jesteś nam potrzebna. By
łabyś ostatnią osobą, którą wpuścilibyśmy dobrowol
nie do naszej sztolni, Rozo córko Samuela.
- Dlaczego?
Uśmiech, jaki przemknął przez twarz Nilsa, zdra
dzał, że nie jest złym człowiekiem. Roza zauważyła
w jego spojrzeniu cień współczucia. Przyzwyczaiła się
do zwracania uwagi na takie drobiazgi, których inni nie
dostrzegali. Nie była jedynie pewna, czy Nils współ
czuł jej, czy Wielkiemu Samuelowi, ale tego się nie do
wie za życia ojca.
- Nie każ mi wyjaśniać, bo nie chcę obrażać ani cie
bie, ani siebie - odparł Nils.
Roza była pewna, że tylko jego surowy wzrok po
wstrzymuje tłum, w którym wielu chętnie obrzuciłoby
ją wyzwiskami. Gdyby im tylko pozwolić, zmieszaliby
ją z błotem, zwłaszcza gdy nie patrzyła w ich stronę,
ale Nilsa traktowali z szacunkiem, jak rodzonego ojca.
A on nie był skory oskarżać zbyt pośpiesznie.
... zwłaszcza o czary...
- Boisz się mnie? - zapytała Roza.
Przez stojący tylko parę kroków za nią tłum przeszło
westchnienie. Roza usłyszała je i poczuła, jakby jakaś
fala zmoczyła brzeg jej spódnicy, podmywając niemal
stopy. Niemal, bo cofnęła się, nim zdążyła jej dotknąć.
To nie był respekt, lecz strach...
Nils był prawie dwa razy szerszy w ramionach niż
ona. Żył na tym świecie też o wiele dłużej. Miał dość si
ły, by przełamać ją na pół, gdyby tylko chciał. Stał oto
czony równie potężnymi jak on kompanami, takimi, co
to spluwają w dłonie, widząc, że szykuje się bójka. Któ
rzy nigdy dobrowolnie nie wycofują się, gdy dochodzi
do starcia jeden na jednego. Nie lękali się ciemności
i ciasnych podziemnych korytarzy. Wchodzili do wnę
trza góry bez mrugnięcia okiem. Nie bali się ani czarta,
ani samego Boga, chociaż o tym nie mówili głośno.
Roza stała niczym pojedyncza trzcina. Niewysokie
źdźbło wyrosłe z nieurodzajnej ziemi. Jakby na prze
kór wszystkiemu z uporem wyciągała się ku niebu, ale
nie chciała się poddać tej przewadze. Taka wichura nie
była dość silna, by ją zniszczyć.
Podparła się pod boki, a jej pierś falowała w ciężkim
oddechu. Emanująca z niej złość czyniła jej urodziwą
połowę twarzy jeszcze piękniejszą, a tę oszpeconą, si-
noczerwoną, jeszcze bardziej odrażającą.
- Boisz się mnie? - powtórzyła, modląc się w duchu,
by nie załamał jej się głos. Niestety, była taka zdener
wowana, że w jej głosie wyczuwało się drżenie. Oni nie
są warci mojego lęku, myślała ze strachem w sercu, ale
jest ich tak wielu! Wszyscy kierowali na nią swoje spoj
rzenia. Piekła ją twarz, jakby ktoś przykładał do niej
ogień, jakby smagał ją grudniowy wicher.
- Nie chcę cię tutaj - odparł Nils.
- Pytam, czy się mnie boisz?
- Zawsze robisz wokół siebie zamieszanie.
- Ale się mnie nie boisz? - powtórzyła Roza, unosząc
lekko kącik ust w zdrowej połowie twarzy. Zmrużone
błękitne oczy przypominały teraz zwężone w kreski śle
pia drapieżnika w chwili, gdy zwierzę czai się do skoku.
Ale Nils wytrzymał jej spojrzenie. Wbrew sobie po
czuła podziw dla stojącego naprzeciwko mężczyzny,
który trwał bez ruchu niczym stuletnia sosna, odporna
na porywy wiatru. Nie wyglądał na tchórza. Może rze
czywiście uważał, że Roza wywołuje zbyt wiele niepo
koju i dlatego nie chciał się zgodzić, by pracowała pod
ziemią wraz z górnikami, za których odpowiadał. Ale
chyba nie był to jedyny powód.
- Wolę się nie bać, bo to niesie za sobą zbyt duże ry
zyko - odparł Nils szczerze. Jego głos i spojrzenie błaga
ły ją, by się opanowała. - Wolę nie ryzykować! - powtó
rzył. - Zwłaszcza w kopalni, gdzie nawet najdrobniejszy
błąd może okazać się groźny w skutkach.
- A nie pomyślałeś, że dobrze byłoby mnie mieć
w brygadzie?
- Nie - odparł krótko. - Nie chcę cię we wnętrzu gó
ry. I nie chodzi wyłącznie o mnie, ale o wszystkich męż
czyzn, którzy każdego dnia schodzą pod ziemię. Oni
wszyscy myślą tak samo.
... zna jednego, który czuje inaczej...
Miała na końcu języka, że potrafi być niebezpiecz
nym wrogiem. Ze potrafi więcej, niż on w ogóle jest
w stanie sobie wyobrazić.
... nie powinna go straszyć...
... może to zresztą nieprawda...
Roza nie zdobyła się na to, by wykrzyczeć to wszyst
ko. Nikt się nie dowie, co naprawdę przeżywa...
W tłumie mężczyzn stał także Mattias. Trzymał się
z tyłu, ale i tak widział ją doskonale. Wokół niego zro-
biło się luźno. Czuł na sobie spojrzenia górników i bał
się, że Roza odbiera jego obecność równie intensywnie.
Była czujna jak cielak łosia.
Jego Roza...
Roza nie należała do nikogo oprócz samej siebie...
Masz być jej siłą...
Uznał, że największą przysługę uczyni jej, nie odzy
wając się. Ci wszyscy, którzy odgradzali go od niej, tak
że przysłuchiwali się w milczeniu. Ale Roza tego nie
pojmowała. Nie chciała zrozumieć, że lepiej dla niej bę
dzie trzymać się z dala od kopalni, bo gdyby cokolwiek
się tam stało, ją by obarczono winą...
Do diabła z jej uporem! myślał Mattias, do którego
świadomości z wolna docierała powaga sytuacji. Zupeł
nie jakby stał w błocie i przeciekały mu zelówki. Chłód
docierał wpierw do palców u nóg, potem do kostek, da
lej atakował łydki, potem wspinał się do kolan i pozba
wiał nogi czucia...
Mattias znał aż nadto dobrze wyprostowany kark
Rozy. Od takiej postawy bolą plecy i ramiona, ale, co
gorsza, ona któregoś dnia przypłaci to życiem.
Dzień, w którym by odeszła, byłby straszny...
Roza nie miała zamiaru ustąpić. Znał ją na tyle, by być
tego pewny. W tym gronie jako jedyny znał ją tak dobrze.
Co prawda bliska była płaczu, ale ustąpić nie miała
zamiaru ani na piędź. To może ciągnąć się przez cały
dzień. W końcu dojdzie do rękoczynów, a wtedy kto
wie, czy Roza nie dozna uszczerbku. A jeszcze wcześ
niej padnie wiele słów, których nie da się cofnąć.
Mattias zacisnął pięści i westchnął.
Górnicy dość długo już spoglądali na niego. Jedni
otwarcie, inni z ukosa. A każdy myślał swoje. Zastana
wiali się, czemu nic nie robi. Mimo że wciąż trzymał
miejsce w baraku, wszyscy w kopalni wiedzieli, gdzie
spędza większość nocy. Orientowali się doskonale, kim
jest dla tej drobnej upartej kobiety, która uważa, że go
łymi rękoma skruszy wielką skałę.
Nie patrząc na nikogo, przepchnął się przez tłum.
Tylko w oczach Nilsa, który zauważył go z daleka, do
strzegł błysk podziwu.
Mattias był pewien, że Roza wychwyciła ten błysk
i odczytała go właściwie. Wiedziała, kogo ujrzy, zanim
jeszcze odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z Mat-
tiasem w momencie, gdy wyszedł z gromady górników.
Jeśli nawet sądziła, że stanie po jej stronie, nadzieja
zgasła w jej oczach, nim otworzył usta. Nie musiał wy
konać żadnego gestu, by domyśliła się, za kim się ujmie.
- Nie pogarszaj sprawy, Rozo - poprosił cicho, tak
że jedynie ci na przedzie słyszeli jego słowa. Pragnął jej
dobra. Nie chciał stawiać jej w bardziej kłopotliwej sy
tuacji niż ta, w którą sama się wplątała, nie słuchając
jego ostrzeżeń. - Brakuje ludzi w kruszarni - dodał,
przypominając sobie, co usłyszał w baraku. - Brakuje
rąk do pracy w jadłodajni i piekarni. Dyrektorostwu
będzie potrzebna służba w The House, gdy nadejdzie
lato. Może tam byś mogła się zatrudnić? Tyle jest in
nych prac, Rozo, lepszych prac. Rąbanie rudy to pie
kielna harówka, brud, ciemność. Przyznaj się, że tak na
prawdę wcale tego nie chcesz.
- A skąd ty, u licha, możesz wiedzieć, czego ja chcę? -
zapytała lodowatym głosem.
Mattias omal nie cofnął się, porażony wrogością
w jej oczach. Nie spodziewał się po niej takiej reakcji.
Roza nigdy nie zapewniała go o swych uczuciach, sam
też się nie łudził, że to, co ich łączy, nazwać można mi
łością, mimo iż już od dłuższego czasu byli kochanka
mi i we wspólnym łożu w Samuelsborg przeżyli wiele
uniesień i czułych chwil.
Roza w przeciwieństwie do niego wcale nie starała
się mówić przyciszonym głosem. Była na to zbyt dum
na. Uważała, że nie ma nic do ukrycia i może wyrzu
cić z siebie całą prawdę.
Ale serce swoje ukryła starannie...
- Zdawało mi się, że co nieco wiem, czego chcesz -
odpowiedział, zdenerwowany, że temu zaprzeczyła. Aż
go w środku zatrzęsło. Każdy mężczyzna zresztą po
czułby się dotknięty, gdyby kobieta potraktowała go
jak kurz na czubkach butów. Niech nie myśli, że jest
jak owcze łajno, w które wdepnęła, i wystarczy wytrzeć
podeszwy, by się go pozbyć.
- Nic nie wiesz o moich pragnieniach - powtórzyła
z uporem. - Nic, Mattias!
Najgorsze było to, że Roza powiedziała prawdę.
Tym zraniła go najmocniej. Mniej zabolałoby go, gdy
by na oczach tłumu splunęła mu w twarz.
Uświadomił sobie, że choć przytulał ją i pieścił jej ciało,
troszczył się o nią, martwił o te jej najskrytsze tajemnice,
z których mu się zwierzyła, to tak naprawdę nie wiedział
o niej nic poza tym, co sama pozwoliła mu zrozumieć.
- Nic nie osiągniesz, stawiając na swoim - rzekł cicho.
Odrzuciła głowę w tył. Nieoczekiwanie rozwiązał się
jej węzeł na karku i włosy kaskadą miedzi spłynęły jej
na plecy.
Z gardeł zgromadzonych mężczyzn wydobył się
przeciągły jęk.
Roza uśmiechnęła się triumfalnie.
Nie zrobiła tego umyślnie, ale nie miała nic przeciw
ko temu, by mężczyźni tak myśleli.
Mattias mimowolnie poczuł dumę. Zorientował się,
że Roza jest równie zaskoczona jak pozostali, ale na
wet nie drgnęła jej brew. Odsłoniła jedynie leciutko zę
by w uśmiechu jak zawsze, gdy była zadowolona.
- Jak ci się zdaje, jak będzie ci się pracować pod zie
mią? - zapytał, skinąwszy głową w stronę zejścia do
sztolni. - Teraz... kiedy tak sobie zjednałaś wszystkich,
moja droga...
Roza nie odwróciła się, dobrze wiedziała, jak wyglą
da zejście do kopalni, była już tam kiedyś. Spędziła
wówczas w podziemnym korytarzu na klęczkach nie
kończące się godziny, kiedy górnicy uwalniali spod gru
zów jej ciężko rannego ojca. Miała dobrą pamięć.
- Czy ty także lękasz się mojej obecności w kopalni?
Mattias nie pojmował, czemu w ogóle zadaje mu ta
kie pytanie, ale wzruszyło go to. Poczuł, jak w miejsce
zerwanych tworzą się między nimi nowe więzy. Niko
mu jednak nie życzyłby takiego związku. To, co ich łą
czyło, niszczyło ich od środka.
... źle jest wykorzystywać siebie nawzajem...
- Jak możesz w ogóle o to pytać? - zapytał.
- Chcę znać odpowiedź.
- Jeśli chodzi o mnie, możesz przychodzić do sztol
ni, kiedy tylko zechcesz - odparł Mattias i ominąwszy
ją, skierował się w stronę wejścia do kopalni. Poklepał
Nilsa po ramieniu i zawołał:
- Czas zabrać się do pracy, chłopy!
4
Omijając Rozę szerokim łukiem, górnicy ruszyli za
Mattiasem. Ci, którzy musieli przejść blisko niej,
spuszczali głowy lub odwracali twarze, jakby udawali,
że jej tu nie ma. Chcieli jak najszybciej zapomnieć o in
cydencie, który zakłócił ich spokój. Tylko nieliczni zer
kali na Rozę z ukosa.
Ona też nie miała ochoty napotykać ich wzroku, ale
zdawało jej się, że tu i ówdzie dostrzega triumfalny
uśmiech. Cieszyli się z tego, że zabroniono jej wejść do
kopalni. W znajomych twarzach bez trudu rozpoznała
ten błysk zadowolenia.
Ścisnęło jej się serce.
Nie musiała się odwracać, by wiedzieć, że Nils wciąż
stoi za nią, zdecydowany, by ją powstrzymać, i będzie
tam stał tak długo, póki ona sama nie zrezygnuje.
... im wcześniej, tym lepiej...
- Nie mogłaś tu nic zdziałać - odezwał się głosem
dojrzałego mężczyzny, mądrym, niemal przyjaciel
skim. Jego słowa zabrzmiały niczym ojcowska pocie
cha, ale Roza potraktowała je jak szyderstwo.
Chciała mu powiedzieć, że nie musi udawać współ
czucia. Nie za jego sprawą tak się wszystko ułożyło.
Gdyby chodziło tylko o niego, zeszłaby do kopalni, nie
zważając na nic.
... ale wówczas zatrzymaliby ją siłą...
... mogliby ją poturbować...
... zabić...
Jeśli już, Nils powinien podziękować Mattiasowi,
ale tak naprawdę w całym tym zdarzeniu nie było zwy
cięzcy.
Łzy cisną jej się do oczu, ale nie pozwoli, by ktokol
wiek zobaczył, jak płacze. Nikomu obcemu nie poka
że targających nią uczuć. Wszystko zniesie. Udźwignie.
Jej twarz pozostanie niewzruszona. Nie będzie jej moż
na zarzucić, że odkryła swoje serce przed ciżbą.
Jest córką Wielkiego Samuela. Ostatnim ogniwem
w łańcuchu silnych i wyjątkowych kobiet, które potra
fiły znieść najgorsze, gdyż miały w sobie dar. Ona rów
nież otrzymała dziedzictwo i też sobie poradzi.
... któregoś dnia ludzie zrozumieją...
Wydawało jej się, że wszyscy w osadzie wiedzą, dla
czego tak pośpiesznie mknie między chałupami, dum
nie wyprostowana. Zaciskając dłoń na fałdach, uniosła
dół spódnicy, by jej nie ubłocić. Nie mogła oprzeć się
wrażeniu, że śledzący ją ludzie bawią się jej kosztem.
Przecież słowa nie mają skrzydeł, myślała, nie mogły
więc dotrzeć tu przed nią, a jednak wydawało jej się,
że wszyscy już wiedzą.
Nigdy jeszcze nikt jej tak nie upokorzył.
Jens zawiódł sam siebie.
Peder odszedł w swoją stronę.
... tymczasem Mattias ją upokorzył - przed setką lu
dzi, setką twarzy, którym potrafiła przypisać imię...
To było coś gorszego.
To była prawdziwa zdrada.
- Zdawało mi się, że to dziś jest ów wielki dzień! -
zagadnął Ole.
Nie odzywał się, gdy Roza bladym świtem tuż przed
wyjściem do kopalni krzątała się po kuchni. Uznał, że
ojciec wystarczająco już nagadał siostrze, by ją zniechę
cić. Wyczuwał natomiast niecierpliwe oczekiwanie
Rozy. Drżące, słodkie. Był wyczulony na takie rzeczy,
na które kiedyś, gdy jeszcze miał dobry wzrok, w ogó
le nie zwracał uwagi.
... na tym polega różnica między człowiekiem widzą
cym a ociemniałym...
Teraz Roza krząta się zupełnie inaczej. Zdaje się, że
pochyla się raz za razem nad kufrem z bielizną, a jej
ruchy są tak gwałtowne, jakby rąbała pieńki brzozowe.
- Owszem - odparła podenerwowanym głosem, zła
na cały świat.
- Ktoś inny dostał tę pracę? - dopytywał się brat, usa
dowiony przy stole. Kiedy po wypadku odważył się
w końcu wyjść z alkierza, najchętniej siadał właśnie tu.
Dzięki Rozie i Mattiasowi wydobył się z izolacji. A mo
że po trosze była to zasługa Liisy...
- Nie, to miejsce wciąż jest wolne - prychnęła Roza.
Nie panowała nad sobą i nerwowo poruszając dłońmi,
zaśmiała się chrapliwie. - Ale oni nie chcą, bym pracowa
ła z nimi pod ziemią, braciszku. Najpierw upierali się, że
kobiety nie powinny pracować w kopalni. Takie tam mę
skie przesądy, którym jakoby dają wiarę. Dobrze wiem,
jak to jest naprawdę. Szybko jednak wyszło na jaw, że
nie lękają się kobiet jako takich, ale boją się konkretnie
mnie! A może ty też obawiasz się mieszkać pod jednym
dachem z kimś takim jak ja? Może też wolałbyś mnie wy
rzucić, żeby się nie narażać na niebezpieczeństwo?
- Wyolbrzymiasz, Rozo! - zaśmiał się Ole.
- O nie, braciszku! Sądzisz, że wróciłabym do domu,
gdyby wszystko poszło, jak należy? Cieszyłam się, że
będę pracować pod ziemią!
- Nie pojmuję, dlaczego - mruknął Ole i westchnął
ciężko z otchłani własnej ciemności. Słyszał jej pło
mienne słowa, słyszał, jak drżała podenerwowana.
- Wydawało mi się to właściwe - odparła z we
wnętrzną pasją. - Ta góra przemawia do mnie! Jest
w niej coś takiego... Mam wrażenie, że do niej należę...
- Teraz to już ponosi cię wyobraźnia!
Ale Roza, jakby nie słysząc brata, mówiła dalej:
- Żaden z nich nawet nie ruszył palcem, by mi po
móc, Ole. Zagrodzili mi wejście do kopalni. Gotowi by
li powstrzymać siłą, gdybym ich nie posłuchała. Sły
szysz mnie, Ole? Ani jedna osoba nie stanęła po mojej
stronie. Ani jedna...
- Nawet ten jedyny? - zapytał Ole z ociąganiem, nie
do końca przekonany, czy powinien to powiedzieć.
W odpowiedzi Roza zatrzasnęła z hukiem wieko kufra.
- Ten jedyny? - powtórzyła. - Ten jedyny! Dobry Bo
że, Ole, co ty w ogóle mówisz? Co znaczy: „jedyny"?
- Ty wiesz, Rozo, najlepiej, co to znaczy - odparł jej
ukochany brat, najbardziej spośród rodzeństwa podob
ny do niej. - Ty najlepiej wiesz, kim jest Mattias i ile
dla ciebie znaczy.
- On, ten jedyny, także oznajmił, że nie powinnam
pracować pod ziemią - odparła Roza ze spokojem. -
Był zresztą jednym z nielicznych, którzy się w ogóle
do mnie odezwali.
Ole wyobraził sobie całą sytuację.
- Nie rozumiesz, że on ci pomógł? - zapytał.
Roza zaśmiała się szyderczo.
- Co by się stało, gdybyś zignorowała zakaz i zeszła
do sztolni?
Roza nie odpowiedziała. Wolała o tym nie myśleć. Nie
chciała przyznawać Olemu racji, bo to by oznaczało, że
rację miał także Mattias, a przecież to nieprawda. Złość
niczym czerwona płachta falowała w jej sercu. Niech po
zostanie tam, płonie, żarzy się i pali, tak by Roza jak naj
dłużej pamiętała o tym, co czuje człowiek zdradzony
przez osobę, która zdawała się bliższa niż rodzina.
- Dostałam tę pracę - powtórzyła z uporem, nie
chcąc spojrzeć na całą sprawę tak, jak naświetlił ją brat.
- Nie, do diabła! - zdenerwował się Ole.
- Poza tym potrafię sama siebie pilnować, u licha!
Nie sprzeciwiał się dłużej, Roza uczepiła się jedynie
swojej wersji zdarzeń. Może potrzebuje trochę więcej
czasu, by odświeżyć pamięć? Jego nie było w tłumie gór
ników, rozumiał jednak lepiej niż ona to, co się stało.
... Roza jak zawsze oceniała wszystko inaczej...
- Co zamierzasz? - zapytał, żeby zmienić temat. -
Nie ma takiej potrzeby, byś się zaharowywała, Rozo.
Poradzimy sobie jakoś. Bywało kiedyś gorzej i też so
bie radziliśmy. Zresztą, póki dzieci są u babci Lei...
- Teraz to ja powędruję wysoko w góry i będę krzy
czeć z całych sił! - odparowała.
Ole uśmiechnął się zadowolony. Tak właśnie powin
na brzmieć odpowiedź Rozy! pomyślał. Przez chwilę
już się bał, że tym razem gniew utkwił w niej zbyt głę
boko. Płomienny gniew. A ogień w ich rodzie stanowił
zagrożenie. W rodzinnych sagach często się to powta
rzało. Wszystkie największe tragedie w ich rodzinie
miały związek z wybuchem pożaru.
- Zanim wyjdę, ugotuję wam coś do jedzenia - po
wiedziała, pobrzękując i stukając kociołkiem.
Zupę rybną Ole z ojcem zjedzą dziś sami. Czy za
mienią razem parę słów, czy posilać się będą w milcze
niu, to już zależy od ojca.
Wielki Samuel nie wezwał swojej córki, żeby się do
wiedzieć, co ją tak wzburzyło. Roza i Ole dobrze wie
dzieli, że ojciec podsłuchuje ich przez ścianę. Specjal
nie nie zniżali głosu, by nie trzeba mu było wszystkie
go jeszcze raz tłumaczyć. Uznali, że dzięki temu będzie
zadawał mniej pytań.
... albo w ogóle o nic nie zapyta...
Wielki Samuel tymczasem wcale nie zdążył porozma
wiać z córką, gdyż Roza trzasnęła drzwiami i skierowała
swe kroki w stronę pnącej się w górę ścieżki. Będzie się
musiał zadowolić wyjaśnieniami Olego, choć brat nie do
da nic nowego ponad to, co Samuel usłyszał przez ścianę.
- Roza?
Mattias wszedł, nie pukając do drzwi. Po powrocie
z kopalni nawet się nie umył ani nie przebrał. Bluza
robocza zesztywniała mu od brudu i siarczanego pyłu.
Włosy sterczały na wszystkie strony, a na zakurzonej
twarzy, w miejscach, gdzie ocierał pot, widniały ja
śniejsze smugi. Całkiem przemokły mu stopy, bo jak
zwykle gdy miało się ku wiośnie, ziemia powoli roz
marzała i w podziemnych korytarzach górnicy brodzi
li w wodzie.
- Gdzie ona jest? - zapytał Olego, który wciąż sie
dział przy stole nad miską zupy.
W piecu buzował ogień. Kiedy Mattias z daleka zo
baczył cienką smużkę dymu, unoszącą się z komina,
odetchnął z ulgą, bo to oznaczało, że Roza nie rzuciła
wszystkiego.
... że zachowała resztki rozsądku...
- Pewnie nie zechce ze mną rozmawiać - ciągnął Mat-
tias, zatrzymując się na środku kuchni. - Ale nie zwa
żam na to! Gdzie ona jest? Poszła już do obrządku?
- Poszła w góry - wyjaśnił Ole. - Tak przynajmniej
mówiła. Minęło już parę godzin, odkąd wyszła. Ruszy
ła krótko po tym, jak wróciła z kopalni.
- Od tamtej pory jej nie ma?
Ole pokiwał głową. Uznał, że lepiej wyjaśnić wszyst
ko od razu, niż potęgować niepokój już i tak zdener
wowanego Mattiasa.
- Mówiła coś?
Ole przytaknął.
- Co ja miałem zrobić? - zapytał Mattias, zaciskając
bezsilnie pięści. Chętnie uderzyłby kogoś lub coś, by
dać upust złości, ale nie miał gdzie wyładować gniewu.
Roza oddaliła się w nieznanym kierunku.
... bo wiedziała, jak się wszystko potoczy, zanim się
to zdarzyło...
- Gdyby nie posłuchała i weszła do kopalni, znisz
czyliby ją. Ona wiedziała o tym tak samo dobrze jak ja.
Wszyscy zdawali sobie z tego sprawę. Coś wisiało w po
wietrzu, Ole. To było okropne. Jeszcze nigdy czegoś ta
kiego nie przeżyłem. W ludziach dosłownie buzowało.
Nie tylko gniew, strach, ale wyczuwało się coś jeszcze,
coś, co wprawiało mnie w przerażenie. A Roza stała
w samym środku tej zawieruchy i nie chciała przyjąć do
wiadomości, że sprawy idą w złym kierunku.
- Obroniłeś ją - skwitował Ole.
- Obroniłem.
... będziesz siłą Rozy...
- To znaczy, że już nie boisz się, że jest czarownicą -
rzucił Ole lekko, uśmiechając się swoim chłopięcym
uśmiechem. Ole, choć śmiał się z pozoru swobodnie
i beztrosko, rozumiał wszystko do głębi. - Właściwie
w to nie wierzysz, prawda, Mattias?
Zapadło dłuższe milczenie.
- Nie wiem - odparł Mattias. - Już od dawna nie je
stem pewien, co sądzę. Z Rozą wszystko jest takie trud
ne. Martwię się o nią. Tam przed kopalnią wiedziałem
jedynie, że muszę zapobiec grożącemu jej nieszczęściu.
Nie pozwoliłbym jej skrzywdzić. To byłoby straszne
dla wszystkich... - Rozejrzał się wokół. Zauważył, że
kończy się zapas drewna, w naturalnym odruchu więc
przyniósł pełną naręcz opału. Niepokój go jednak nie
opuszczał. - Jak to było? Roza wróciła do chaty, ugo
towała zupę i tak po prostu wyszła? - dociekał.
Ole przytaknął.
- Mówiła, że idzie w góry?
Znów nieme potwierdzenie.
- Powinna już wrócić - odezwał się Ole, uprzedza
jąc kolejne pytanie Mattiasa. - Tylko że z nią nigdy nic
nie wiadomo. Zawsze chodzi własnymi ścieżkami.
- To prawda - przyznał Mattias coraz bardziej zde
nerwowany.
- Ona zawsze uciekała w góry, kiedy była zła - ciąg
nął Ole, a jego wypowiedziane ze spokojem słowa za
brzmiały rozsądnie. - Już w dzieciństwie taka była. Gdy
odezwaliśmy się do niej nie tak, nie reagowała płaczem
jak to zwykle czynią małe dziewczynki. Nie wykrzy
wiała ust w podkówkę, nie leciała do mamy z płaczem
i nie skarżyła. Roza patrzyła na ciebie przeciągle, pro-
stowała się jak struna, po czym uciekała w góry. Ona
nigdy nie płacze przy innych. To nie w jej stylu...
Mattias nie był pewien, czy to prawda. Ten opis pa
sował do Rallar-Rozy, Rozy twardszej niż skała, z któ
rej wyrąbywali rudę.
Ale Mattias poznał też inną Rozę, czułą, gorącą i tak
delikatną jak poranna rosa na moroszkach.
Ta Roza wypłakiwała się na jego piersi i pozwalała
mu ocierać łzy opuszkiem kciuka. Ta Roza nie kryła
przed nim swoich uczuć. Dzieliła się nimi i nie wsty
dziła ich.
O tę właśnie Rozę Mattias tak się lękał i pragnął wie
rzyć, że nie zniknęła na zawsze.
- Powinienem pójść po nią?
- A dokąd ty pójdziesz? - zdziwił się Ole.
Mattias znał parę takich miejsc. W końcu już nie raz
Roza szukała schronienia w górach. Mówiła, że tam,
pod niebem, myśli jej się klarowniej, bo wiatr zdmu
chuje, niczym suche liście, wszystkie nieistotne proble
my. Twierdziła, że musi spojrzeć z góry, by ogarnąć
gąszcz niejasności i zrozumieć, co jest ważne.
Miał blade pojęcie, w którą stronę mogła się udać. Pa
rę razy już szedł jej śladem i ją odnalazł. I dzielił wraz
z nią nie tylko pieszczoty wiatru, ale i gorączkę zmysłów.
Dzielił z nią ogień...
Gdy gniew w niej ucichał, budziła się w niej namięt
ność.
Mattias odsunął tę myśl, uznając ją za niestosowną.
Zastanawiał się, skąd bierze się w nim ten głęboki nie
pokój. Czy z Rozą działo się coś niedobrego? Czy da
wała o sobie znać ta osobliwa więź, która ich łączyła?
... może ona go potrzebuje...
- Roza sobie poradzi - stwierdził z przekonaniem
Ole. - Była na ciebie zła. Myślę, że jesteś ostatnią oso
bą, którą by chciała teraz widzieć.
- Nie wyjdę stąd, póki nie wróci!
Ole westchnął.
- On wie? - spytał Mattias, skinięciem głowy wska
zując na alkierz.
- Tylko tyle, co usłyszał przez ścianę. Co mam mu
powiedzieć? Przecież ja sam niewiele więcej wiem, mi
mo że z nią rozmawiałem.
- Minęła już pora obrządku. Pójdę do obory - rzekł
Mattias, nie zważając na zmarznięte, przemoczone nogi.
Wciąż mu coś w tym wszystkim nie pasowało.
Przecież Roza nie pozostawiłaby na pastwę losu nie-
nakarmionych zwierząt, rozmyślał, dojąc krowę i do
kładając siana. Owcom powinien wrzucić wodorostów,
żeby zaoszczędzić na paszy, ale zrobiło mu się ich żal,
miały małe jagnięta, przyniósł więc im trawy i zielo
nych gałązek ze świeżymi pączkami.
- Nie opuściłabyś zwierząt, Rozo - mówił do siebie,
opierając policzek o krowi bok. - A może? Aż tak się
na mnie rozgniewałaś?
Chyba zasnął...
Był taki zmęczony po tym wyjątkowo długim i wy
czerpującym dniu, pełnym nieoczekiwanych zdarzeń.
Powinien zajść do jadłodajni, by się posilić, zanim po
pędził do Samuelsborg. Przypomniawszy sobie, jak
bardzo Roza się na niego rozgniewała, zapragnął jak
najprędzej ją spotkać. Bardzo mu zależało, by się z nią
rozmówić, wyjaśnić jej wszystko, nakłonić, by go zro
zumiała i wybaczyła.
Przecież jej bronił...
Nie zasłużył na jej gniew...
Gdyby nie odwrócił uwagi rozsierdzonego tłumu od
jej osoby, mogłoby dojść do czegoś strasznego...
- Zdaje się, że nie radzisz sobie z kobietami naszego
pokroju, prawda?
Głos brzmiał chłodno, wyraźnie. Przypominał nieco
głos Rozy, ale równocześnie różnił się.
- W ogóle nie radzę sobie z kobietami - westchnął
i przestraszył się, słysząc siebie. Jego wargi poruszały się.
Z jego pulsujących krwią ust płynęły słowa, które wy
rażały to, co myśli. Był świadomy, to nie mógł być sen.
... a więc może ona też jest prawdziwa...
- Roza nie jest tu dla ciebie - mówiła kobieta.
Nazywał ją kobietą, bo nie wiedział, jak mógłby ją
inaczej nazwać. Odrzucał to, co natrętnie cisnęło mu
się na myśl, w co za nic w świecie nie chciał wierzyć.
- Roza nie pojawiła się na tym świecie dla ciebie,
Mattias! Bardziej ty istniejesz dla niej. Dlatego powi
nieneś starać się ją zrozumieć. Jeśli nie pojmiesz, two
ja obecność okaże się zbędna. Jeśli nie potrafisz być dla
Rozy oparciem, tarczą i siłą, jeśli nie będziesz strzegł
jej, gdy popadnie w kłopoty, staniesz się niepotrzebny...
Zapadło mu to głęboko w serce, ale równocześnie
rozbawiło go.
- Możesz mnie z tego wyłączyć! - rzucił z pasją.
Krowa obejrzała się, wlepiając weń swe wielkie brą
zowe ślepia, zdziwiona, czemu ten człowiek o obcych
dłoniach przemawiał tak żarliwie, skoro nikogo poza
nim tu nie ma. Trochę niespokojna, uderzała kopytem
w drewnianą przegrodę. Machnęła ogonem, żeby mu
dać do zrozumienia, że musi wziąć się w garść. Ale nie-
wiele to pomogło, więc pochyliła się nad sianem i prze
żuwała dalej. Ludzi doprawdy trudno zrozumieć.
- Nikt nie utrzyma Rozy w ryzach - wyrwało mu
się. - Ani mężczyzna, ani kobieta. Roza chodzi własny
mi ścieżkami, wytycza własne szlaki. Nikomu nie po
zwoli, by stał się dla niej tym, co mi nakazujesz. Są gra
nice tego, o co można prosić. Ja, nawet gdybym chciał,
nie potrafię. Nie jestem w stanie, nawet gdybym po
święcił całe życie.
- A chciałbyś je poświęcić? - usłyszał znów głos ko
biety.
Wiedział, gdzie ona jest.
Stała za nim, oddzielając go od wyjścia. Przypuszczał,
że nie potrzebuje drzwi, by dostać się do środka. Przy
chodziła, kiedy chciała. Zadawała swoje pytania, także
i nieprzyjemne, a potem znikała, nie pozostawiając po
sobie innych śladów, jak tylko niepokój w jego głowie...
- Chciałbyś poświęcić całe swoje życie, by stać się
kimś takim dla niej?
Jej głos dolatywał z mroku, z przeszłości, którą led
wo mógł sobie wyobrazić. Z nocy targanych wichrem
i rozświetlonych zorzą polarną. Z rozległych zielonych
pastwisk pod pogodnym, błękitnym niebem. Z niewiel
kich namiotów i unoszących się przyjaznych smużek
dymu.
- Chciałbyś poświęcić swoje życie, Mattias?
- Nie wiem - odparł ochrypłym głosem.
- Pochodzisz z płaskowyżu tak jak on...
- Nie wiem - powtórzył.
Nie chciał ulec namowom kobiety, która żyła daw
no temu. Nie jest nikomu nic winien, nawet Rozie.
Nikt go nie zmusi do niczego wbrew jego woli.
- Nie wiem - powtórzył udręczony. - Nie wiem,
u diabła!
Pozostawiła go w spokoju. Zniknęła po cichu, a mi
mo to wciąż prześladował go jej śmiech.
Odeszła bez śladu.
Mattias rozglądał się, nie przyznając się sam przed
sobą, czego szuka. Poczułby się znacznie lepiej, gdyby
zobaczył świeże ślady kobiecych stóp przy drzwiach
obory. Ale na udeptanym klepisku nic nie znalazł.
Chwycił więc wypełniony do połowy cebrzyk z mle
kiem i zaniósł do chaty. Postawił na ławie, nie mając
pojęcia, co dalej z nim zrobić.
Może Roza chłodzi mleko w studni? Zdaje się, że
gdzieś na podwórzu jest też wykopana w ziemi piwni
ca. Nigdy nie przyszło mu do głowy, by się o to dopy
tywać, wiedział jedynie, że do posiłku Roza zawsze po
daje zimne mleko, tak samo zimne, jak i piwo.
- Pytał o ciebie - oznajmił Ole, skinąwszy w stronę
alkierza. - Chyba wie tyle, co my obaj. Przez cały dzień
podsłuchiwał.
... a teraz Wielki Samuel potrzebuje kogoś, z kim
mógłby porozmawiać...
Mattias rozumiał go, ale przekroczył próg alkierza
z ciężkim sercem.
- Gdzie ona jest? - zapytał Wielki Samuel bez ogró
dek. - Gdzie jest moja córka?
Mattias opowiedział o wszystkim, co wydarzyło się
rankiem przed kopalnią. Nie pominął niczego. Nie sta
rał się ukazać siebie w lepszym świetle.
- Ona jest na mnie zła - rzekł. - Uważała, że powi
nienem stanąć po jej stronie.
Na twarzy Samuela ukazał się rzadki uśmiech. Sil
nymi dłońmi uchwycił się boków łóżka i podźwignął
ciało do pozycji siedzącej.
Mattias nie zdradził swego zaskoczenia, mimo że nie
miał pojęcia, iż Samuel potrafi tak sobie poradzić. Zwy
kle bowiem to Roza sadzała i kładła ojca, przy osobi
stej toalecie chyba pomagał mu Ole.
- Być może nie zrozumiała, że to właśnie uczyniłeś.
Mattias wzruszył ramionami.
Poczuł się trochę nieswojo, gdy Samuel, który znał
go wystarczająco długo, by mu ufać, wbił w niego swe
przenikliwe błękitne oczy.
- Zdawało mi się, że jej pilnujesz - odezwał się wresz
cie Wielki Samuel, nerwowo splatając i rozplatając dło
nie na szarobrunatnym pledzie.
... choć w tych dłoniach nadal drzemała siła, nie by
ły już do niczego przydatne...
- Pilnuję jej, na ile to możliwe - odparł Mattias i wes
tchnął ciężko. - Ale Roza nie jest dzieckiem. To doros
ła kobieta. Daremnie próbowałem ją odwieść od tego
pomysłu, tak samo zresztą, jak i ty. Ole też ją przeko
nywał. Nikogo nie chciała słuchać! Trochę się o nią bo
ję. Chyba pójdę się rozejrzeć po okolicy. Znam parę
miejsc, w których chowa się przed światem. Pewnie
i tak w swym uporze nie zgodzi się wrócić ze mną...
Samuel patrzył nieprzeniknionym wzrokiem na
mężczyznę, z którym jego córka dzieliła łoże. Uniósł
w górę kąciki ust. Roza uśmiechała się podobnie.
- Tak, z pewnością znasz jej kryjówki - rzekł Wielki
Samuel z frywolnym błyskiem w oku. - Ale nie sądzę,
byś ją znalazł! Idź jednak i szukaj, żeby nie zadręczyły
cię wyrzuty sumienia. Wątpię jednak, czy coś wskórasz...
Mattias poczuł lepkie ciepło rozchodzące się wzdłuż
kręgosłupa. Zupełnie jakby ktoś polał mu skórę syropem.
- Czy opowiadałem ci kiedyś, jak rozgniewałem się
na Nannę?
Samuel zaśmiał się sam do siebie. Mattias przeraził
się, że zanosi się na dłuższe opowiadanie. Czuł niewy
jaśniony lęk o Rozę, o to, że stało jej się coś złego,
a tymczasem jej ojciec wstrzymuje go, zanudzając opo
wieściami z dawnych lat. Przecież on powinien czym
prędzej udać się na poszukiwania!
Z nie zrozumiałych dla siebie powodów stał jednak
wciąż na środku alkierza i czekał, aż Samuel dokończy
historię, której słuchał jednym uchem. Nie pojmował,
czemu nie odwrócił się na pięcie i nie pobiegł od razu
szukać Rozy.
... to nie wydawało się potrzebne...
- Szukałem jej dwa dni - ciągnął Samuel. - Po kolana
brnąłem w głębokim na pół metra śniegu stąd aż po na
brzeże. Wydeptałem ścieżki wzdłuż fiordu, myślałem, że
ta szalona kobieta utopiła się w morzu. Często się sły
szy, że brzemienne kobiety miewają dziwne pomysły.
Pokłóciliśmy się, ta moja żona potrafiła doprowadzić
człowieka do szewskiej pasji. Ale na jarmarku Bossekop
nigdy nie pojawiła się ładniejsza dziewczyna niż moja
Nanna. Konkurentów miała tylu, że nie sposób było ich
zliczyć na palcach jednej ręki, a jednak wybrała mnie.
Zawsze łączyły nas bardzo intensywne i gorące uczucia.
Kochaliśmy się do szaleństwa, ale potrafiliśmy też kłó
cić się zaciekle. Ja jednak nigdy nie podniosłem na nią
ręki. Tym bardziej nie mógłbym uderzyć brzemiennej
kobiety. Walczyliśmy na słowa gorętsze niż piekło. Mó
wię ci to tylko dlatego, Mattias, że nie jesteśmy ze sobą
spokrewnieni. Trudniej byłoby mi się zdobyć na szcze
rość wobec bliskich, z którymi łączą mnie więzy krwi...
Tak.. Nanna, niech Bóg ma ją w swojej opiece, strasznie
się na mnie rozgniewała. Jej oczy aż kipiały ze złości! Od
wróciła się na pięcie i wybiegła z chaty. To było w grud
niu, ziąb okropny. Psa byś w taką pogodę nie wygnał
z domu. Pomyślałem, że zaraz wróci, a trochę chłodu nie
zaszkodzi, by ostudzić jej porywczą naturę. - Westchnął.
- Gdy w końcu zacząłem jej szukać, odnalazłem ślady jej
stóp jedynie na schodach, nigdzie więcej. Gęsty śnieg za
sypał wszystko wokół gładką puchową pierzyną.
Mattias nie miał pojęcia, co Samuel chce mu powie
dzieć, do czego zmierza cala ta historia. Nie wiedział,
jak zareagować. '
- Nie było jej przez dwa dni - ciągnął dalej Samuel. -
Trzeciego wieczoru zastałem ją w chacie. Siedziała przy
stole w kuchni i jakby nigdy nic dziergała na drutach. Py
tałem po wielokroć, gdzie była, ale mi tego nie wyjaśniła.
Spojrzała na mnie jedynie takim wzrokiem, jakiego nigdy
wcześniej u niej nie widziałem. - Wielki Samuel spoważ
niał nagle i dodał: - Ale potem widywałem jeszcze nie raz
u Nanny to spojrzenie. Tak samo patrzy czasem Roza.
Sądzę, że ona postanowiła zniknąć na jakiś czas i twoje
poszukiwania na nic się nie zdadzą.
Mattias nie zgadzał się z nim, ale nie chciał go na si
łę przekonywać, że zniknięcie Rozy nie przypomina
w niczym tej starej historii, którą Samuel mu opowie
dział. Sam przyznał, że między nim a Nanną układało
się różnie. Kochali się i kłócili, nie uznawali kompro
misów. Ich życie nie było usłane różami, szczęście nie
gościło w ich domu każdego dnia. Teraz po latach wo
lał zapomnieć te najmniej przyjemne chwile. Nanna
miała zaledwie dwanaście lat, gdy zaszła w ciążę. On
był dorosłym mężczyzną, ona zaś cudownej urody na
wpół dziewczynką, na wpół kobietą. Oczywiste, że sta
rał się znaleźć jakieś wytłumaczenie, gdy, brzemienna,
zniknęła na parę dni w mroźny czas polarnej nocy.
- Nanna wywodziła się z rodu, w którym było wie
le osobliwych kobiet - zakończył Samuel słowami, któ
re jeszcze dobitniej świadczyły o tym, jak dalece Samu
el gotów był je tłumaczyć: najpierw Nannę, teraz Rozę,
i jak mocno potrafił kochać.
Nocami wciąż panował chłód. Mattias byłby znacz
nie spokojniejszy, gdyby miał choć nikłe pojęcie o tym,
gdzie przebywa Roza. To zupełnie niepodobne do niej,
żeby pozostawić ojca i brata samym sobie! Nie zatrosz
czyć się ani o nich, ani o inwentarz.
Nie chciało mu się wierzyć, że liczyła na niego. By
ła na niego zła! Nie chciałaby przyjąć od niego pomo
cy. Niemożliwe więc, że spodziewała się, że on zajmie
się jej pozbawionymi opieki bliskimi.
- Poszukam jej! Sprawdzę wszystkie jej kryjówki! -
obiecał Olemu, zbierając się do wyjścia. - Wpierw jed
nak muszę się przebrać w suche ubrania i coś przeką
sić. Pobiegnę do baraku, potem do jadłodajni i jeszcze
do was zajrzę.
Otworzył drzwi i stanął twarzą w twarz z Liisą. Na
jego widok dziewczyna zarumieniła się lekko, ale jej
oczy nabrały prawdziwego blasku, gdy odszukała
wzrokiem Olego.
- Roza powiedziała, że nie będzie jej przez jakiś czas,
i prosiła mnie, bym się zajęła Olem i ojcem - oświad
czyła Liisa i pomimo swej tuszy przemknęła zwinnie
obok Mattiasa.
5
Byłam w drodze na wyspy. Nie wiedziałam, co praw
da, jak się tam dostanę, bo o tej porze roku nie kursu
ją statki, ale pomyślałam, że spróbuję dotrzeć do Alta
i stamtąd zabiorę się jakimś kutrem. Właściwie nie
wiem, co tak naprawdę chodziło mi po głowie. Czułam
jedynie, że muszę się wyrwać z Krety. A przecież
oprócz babci Lei i dziadka nie mam nikogo. Zależało
mi, żeby porozmawiać z babcią!
... ona żyje z dziedzictwem, którego ja nie potrafię
przyjąć...
Nie wiem, jak to możliwe. Trudno uwierzyć, ale po
grążyłam się w wieczności. Czuję pod stopami miękką
zieloną trawę. Najpierw zdumiało mnie, że jestem bo
so. Wychodząc z domu, założyłam ciepłe buty. Nawet
pomyślałam sobie wówczas, że odstraszam nimi wio
snę, ale uznałam, że w tak daleką drogę są najbardziej
odpowiednie.
Jestem boso, nie wiem, gdzie się podziała torba, któ
rą zapakowałam. Chyba jej nie zgubiłam?
Czuję, że nie jest mi tu potrzebna.
Mam wyrzuty sumienia z powodu Liisy. Przecież
ona ma teraz tyle pracy w The House! Nie znam jed
nak nikogo innego, do kogo mogłabym się zwrócić
o pomoc...
- Co ci Roza powiedziała? - zapytał Mattias, cofając
się z powrotem do izby.
Liisa zdążyła przysiąść na ławie i wyswobodzić się
z kurtki, którą rzuciła niedbale. Zawstydzona, zerknę
ła ukradkiem na Olego. Nie chciała, by sobie o niej źle
pomyślał, uświadomiła sobie jednak, że przecież on nie
może zobaczyć jej twarzy. Ole nie odezwał się, mimo
że wyczuwał niepokój Liisy.
- Przyszła rano do The House - wyjaśniła Liisa. - Już
z daleka zauważyłam, że jest jakaś niespokojna. Łatwo
to poznać po sposobie, w jaki się porusza, gestykuluje,
odchyla głowę...
Liisa poczuła się nieswojo. Nie chciała, by któryś
z obecnych mężczyzn uznał ją za głupią. Zwłaszcza
Ole. Kiedyś zagadywał ją prawie tak samo jak inne
dziewczęta. Kiedyś... zanim stracił wzrok i całkiem od
sunął się od ludzi.
Liisa porzuciła pośpiesznie te myśli jakby w obawie,
że mężczyźni je odgadną. Zarumieniła się lekko, a jej
oczy powędrowały mimowolnie znów ku Olemu.
Przez chwilę zatrzymała na nim spojrzenie, ale zaraz
odwróciła głowę. Nie przejmowała się tym, że Mattias
coś zauważy i domyśli się prawdy.
- Powiedziała, że musi opuścić osadę - odpowiedzia
ła krótko i zwięźle, jak zapewne oczekiwał tego od niej
Mattias. Wyczuwała, że jego nie obchodzi, co pomyśla
ła, ujrzawszy siostrę Olego. Liisa domyśliła się, że ten
mężczyzna naprawdę lęka się o Rozę.
Żeby odczuwać taki strach, trzeba kogoś bardzo ko
chać i starannie to ukrywać przed światem.
- Dokąd poszła? - zapytał.
- Nie pytałam jej o to. - Liisa pokręciła głową. - Wła-
ściwie nie pomyślałam... Roza bardzo się spieszyła. Na
schodach postawiła niezbyt dużą torbę, po tym pozna
łam, że już jest w drodze. Miałam pełne ręce roboty.
Nie dopytywałam się o nic, domyśliłam się jednak od
razu, że to dla niej ważne. Ważniejsze niż cokolwiek.
Przyszło mi chyba do głowy, że ma to jakiś związek
z jej młodszymi braćmi. Nie sądziłam, że chodzi o coś
zupełnie innego. - Głos jej zadrżał, jakby się miała roz
płakać. Wilgotne spojrzenie kierowała to na Olego, to
na Mattiasa, którego pociemniała, surowa twarz zdra
dzała wielki niepokój. - Chyba nie wyjechała sobie ot
tak, bez powodu? Nic nie wiedzieliście o jej zamiarach?
- Roza zawsze ma jakiś powód - uciął Mattias i ściąg
nąwszy brwi tak, że przypominały skrzydła ciemnego,
ponurego ptaka, rzekł stanowczo: - Powiedz, jakich
słów użyła, prosząc, byś tu zaglądała!
- Dokładnie? - zapytała Liisa, która wolałaby tego
nie powtarzać. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że Mat
tias obarcza ją winą za to, co się stało, i zrobiło jej się
przykro. Nie pomyślała, by zapytać Rozę o jej plany,
co teraz okazało się takie ważne. Gdyby wiedziała, za
trzymałaby ją siłą, ba, wezwałaby innych, żeby jej po
mogli. Ale przecież nie miała o niczym pojęcia.
- Dokładnie - powtórzył rozkazująco Mattias i po
kiwał głową.
Liisa nabrała powietrza w płuca i patrząc na niego
nieruchomym wzrokiem, odpowiedziała cicho:
- Roza zapytała mnie: „Jak bardzo lubisz mojego
brata, Liiso?"
Ole odwrócił się w jej stronę, jakby chciał ją lepiej
słyszeć, a na jego twarzy zajaśniała nadzieja.
Liisa na moment wstrzymała oddech, a potem wes-
tchnęła z drżeniem i popatrzyła w bok. Tak łatwo zapo
minała, że te błękitne oczy nie widzą. Że nie odbierają
nawet najdrobniejszego promyka światła. Oczy ślepca
zazwyczaj wyglądają inaczej - są puste i nieruchome!
Mattias uśmiechnął się lekko, mimo że jego lęk o Rozę
nie zelżał ani odrobinę. Młoda Finka zarumieniła się i ucie
kła spojrzeniem. Nagle izba wydała jej się zbyt ciasna, po
wietrze zgęstniało. Liisa nie wiedziała, w którą stronę się
odwrócić. Krępowała się przyglądać Olemu, mimo że nie
mógł tego zobaczyć. Dokończyła więc pośpiesznie:
- Roza zapytała, czy troszczę się o Olego na tyle, że
gotowa jestem przyrzec, iż przyjdę tu ugotować jedze
nie, ogarnąć chałupę i zrobić obrządek. Zadbam, by
Ole miał pod ręką to, co potrzebne, i mógł po to sięg
nąć, kiedy zechce. Powiedziała, że chodzi o parę dni.
I że nie muszę tu zostawać na noc...
Liisa zamilkła na chwilę, po czym dodała z ciężkim
westchnieniem:
- ... zresztą i tak bym nie mogła. Mój tata nie zgo
dziłby się na to. Nie wiem, czy w ogóle mówić mu
o tym, że wam pomagam. Uważałby, że to dziwne.
Chyba więc skłamię, że pracuję dłużej w The House.
Obawiam się jedynie, że ktoś mnie zobaczy, bo wieczo
ry są już takie jasne, i ludzie zaczną gadać. Tyle plot
kują o Rozie... Nie wiem, co powiedzieć tacie...
- Ale troszczysz się na tyle, żeby tu przychodzić? -
odezwał się Ole.
- Tak - odpowiedziała po krótkiej chwili głosem ci
chym jak szept wiatru albo trzepot skrzydeł niewielkie
go ptaszka.
Ole westchnął ciężko i pochylił głowę. Pod biało-nie-
bieską koszulą w paski, którą uszyła Roza, zadrżały mu
ramiona. Olemu było do twarzy w niebieskim. Ten ko
lor pasował do jego jasnych włosów i wciąż nazbyt nie
bieskich oczu... Na długo ukrył twarz w dłoniach, tak że
nie wiadomo było, czy płacze, czy się śmieje. A może nie
był to ani smutek, ani radość, a jedynie bezsilność?
- Ciągle nam to nic nie mówi - przerwał Mattias
ostro. - Nadal nie wiemy, dokąd się wybrała!
Liisa była mu wdzięczna, że przerwał tę grę niedo
powiedzeń między nią a Olem.
... to się stało zbyt gwałtownie, za szybko na takie
wyznania...
Mattias nie był człowiekiem bez serca, a jego zacho
wanie podyktowane było bardziej niecierpliwością
i zdenerwowaniem niż złą wolą. Usprawiedliwiał się
w duchu, że tych dwoje, jeśli są sobie przeznaczeni, od
najdzie do siebie drogę. Jeszcze będą mieli dość czasu
na trzymanie się za ręce...
Pierwsze lody zostały między nimi właśnie przeła
mane.
- Zaraz po rozmowie ze mną Roza odeszła - dokoń
czyła Liisa. - Jakby pod wpływem jakiegoś wewnętrz
nego głosu, obejrzałam się za nią i odprowadziłam
wzrokiem. Patrząc, jak odchodzi ścieżką, pomyślałam
sobie, że wygląda dziwnie samotnie. Z daleka wydawa
ła się taka drobna i mała. Wyglądała tak, jakby była zu
pełnie sama na świecie.
Mattias poczuł ukłucie w piersi, gdy to sobie wyobraził.
- Dokąd mogła pójść? - zapytał zapatrzony nieru
chomo przed siebie.
Ole wyrwany z marzeń, które obudziła w nim Liisa,
odrzekł niemal obojętnie:
- Czy ojciec nie opowiedział ci o naszej mamie?
Czyż nie okazał ci zaufania, wyjaśniając ci to wszyst
ko, o co my jako dzieci nie mieliśmy nawet prawa za
pytać? - mówił. - Mama zniknęła nie tylko ten jeden
raz tuż przed narodzeniem Rozy. Mama znikała za
wsze, kiedy było jej trudno. Przywykliśmy do tego. Po
szukiwania na nic się nie zdawały, bo ginął po niej
wszelki ślad. W końcu przestaliśmy się dopytywać,
gdzie była, bo i tak nam nigdy nie odpowiadała. Uśmie
chała się jedynie obco, jakby nosiła w sobie tylko jej
znane tajemnice. Długo sądziłem, że mama wyjeżdża
do babci i dziadka, póki nie zrozumiałem, że w ciągu
tych paru dni nieobecności nie dałaby rady pokonać
drogi tam i z powrotem. I wtedy przestałem się zasta
nawiać. Nie chciałem znać prawdy. Po tych swoich
eskapadach mama zachowywała się normalnie, była ta
ka jak zwykle. Jej nieobecność nie szkodziła nikomu.
Wszystko wracało do normy.
Ole zamilkł, oparł głowę o ścianę, a po chwili dodał:
- Nie chcę wiedzieć, Mattias, gdzie jest Roza.
Widać było, że wymawia te słowa z ciężkim sercem,
niechętnie. Jakby wbrew swej woli odsłonił przed nimi
mroczne strony własnej osobowości.
- Nie tylko Roza nosi w sobie mrok. To dziedzictwo
przypadło też nam, jej rodzeństwu. Dźwigamy je pogo
dzeni albo zbuntowani, wszak nie pozostawiono nam wy
boru. Jesteśmy skazani na to, by przenieść je dalej. Dlate
go właśnie nie chcę wiedzieć, gdzie jest moja siostra...
Brat Rozy westchnął ciężko. On, najbliższy jej chyba
ze wszystkich żywych istot i najbardziej do niej podobny.
Jestem taka samotna.
Poruszam się nieprzerwanie, przemierzam zielony
krajobraz, ale nie mam pojęcia, gdzie właściwie jestem.
To jakaś obca kraina. Wszystko tu jest nieznajome,
choć równocześnie odnoszę wrażenie, że dopiero co
mijałam podobne miejsca.
Bezkresne równiny wszędzie są takie same. Wpatru
ję się w błękitne niebo, po którym wędruje słońce,
i próbuję według niego ustalić kierunki. Zupełnie jak
bym żeglowała po zielonym oceanie z trawy. Wydaje
się to jakieś takie nienaturalne i wpędza mnie w zdu
mienie równie duże jak to, że widoki wokół mnie są
powieleniem tych, które już widziałam.
... zabłądziłam...
Czuję, zdjęta niepokojem, że ktoś mnie wzywa.
... głos czysty jak dzwon...
Nie przybyłam tu z własnej woli.
... przecież wyruszyłam do babci Lei, do Bossekop!
Czyżby coś mi się stało po drodze?
... noce są chłodne...
... leżę nieprzytomna i umieram gdzieś w górach...
Nie przypuszczałam, że można odbyć taką wędrów
kę. Zdawało mi się, że mam czasem dziwne sny. Ale
przecież nigdy nie zasypiam i nie śnię w ciągu dnia!
Niemożliwe, by sny były takie realistyczne. Dotykam
bosymi stopami trawy i czuję każde źdźbło.
... umieram...
... a przecież chciałam tylko, byśmy odpoczęli od sie
bie przez jakiś czas...
... byłam taka zła...
... Mattias...
... może on jest tym najlepszym, co mnie w życiu spo
tkało...
Ich twarze były niczym wykute w kamieniu. Twarze
mężczyzn w wieku mojego ojca. Dorośli mężczyźni,
dojrzałe ciała. Niektórzy trzymali mnie w swoich ra
mionach. Kiedy zamknę oczy, czuję dotyk ich rąk na
swojej nagiej skórze. Nie umiałabym jednak dopaso
wać ciał do twarzy.
... mógłby to być ktokolwiek z nich...
Oblewa mnie zimny pot, gdy o nich myślę.
Nie wiem, kogo oni widzą, patrząc na mnie.
... to mnie najbardziej przeraża...
... lubię wiedzieć...
Nie wiem, czy widzą ciało, na którym leżą i odwró
coną lepszą połową do wierzchu twarz. Czy może pa
miętają mnie na czworakach, ułożoną tak, bym ich nie
prześladowała wzrokiem.
Jeden z nich powiedział mi kiedyś, że dręczą go mo
je oczy. Kiedy na niego patrzę, wydaje mu się, że wi
dzę go na wskroś. Kazał mi zacisnąć powieki, bo nie
mógł się sprawdzić, gdy mu się przyglądałam. Zrobi
łam, co mi kazał. Leżałam pod nim, pod tym nachal
nym, przepoconym ciałem, słyszałam jęki i uderzania
klamry od paska o podłogę, bo spodnie w pośpiechu
tylko opuścił do kolan. Zupełnie jak kopulujący pies.
... żadnych uczuć...
... zawsze byłam z tego taka dumna...
... żadnych uczuć...
Nie wiem, kogo oni widzą.
Niektórzy patrzyli w bok, jakby się bali.
Nie wiem, co czuję, kiedy myślę o tym, że się mnie
boją. Ogarnia mnie jakaś dziwna, obca moc, ale chyba
niebezpiecznie jest dać się jej ponieść. Można się nią
upić. Zupełnie już nie wiem, co jest dobre, a co złe...
Ci mężczyźni są w wieku mojego ojca. Założę się, że
Wielki Samuel nadal budzi w nich respekt. Nie lubią
jednak przypominać sobie, co się z nim stało. Dlatego
go nie odwiedzają. Zresztą ojciec nigdy chętnie nie
wpuszczał obcych za próg swej chaty.
D o m był jego twierdzą, jego świątynią.
Teraz ma ją tylko dla siebie.
Koledzy z pracy pozostali kolegami z pracy. Wolą
nie przypominać sobie, że kopalnia może pozbawić
człowieka kończyn i ze zdrowego uczynić kalekę. Mo
że nie przychodzą, bo boją się jego szalonej córki? Mo
że między sobą nazywają ją czarownicą i lękają się, że
mogłaby ich otruć?
... albo rzucić urok...
... plotkują, że rzuciłam urok na Jensa...
... i Pedera...
... i Mattiasa...
... rzuciłam urok...
Gdyby wiedzieli o Tomasie, i o nim mówiliby to samo.
Często się zastanawiam, gdzie teraz jesteś, Tomas.
Rozmyślam, czy powiew wiatru nad płaskowyżem zdo
łał uleczyć w tobie to, co pękło w ciemnościach sztol
ni. Jak ułożyło się życie najmłodszemu spośród synów,
któremu nic się nie należało, który sam musiał zatrosz
czyć się o swą przyszłość.
Myślę sobie, że ożeniłeś się z piękną dziewczyną, je
dyną córką właściciela stada tłustych białych reniferów,
zaczarowanych reniferów z Saiwo.
Myślę, Tomas, że potrzebowałeś właśnie takiej żo
ny, która otworzyłaby przed tobą bogactwo. Dzięki
niej renifery wędrują swobodnie między jawą a tą dziw
ną nierealną rzeczywistością. Zasłużyłeś na taką żonę
i takiego teścia!
Ale to tylko marzenia, moje marzenia dla ciebie. Bo
tak naprawdę szczęście nie spada z nieba najmłodsze
mu synowi, który mylił się, sądząc, że potrafi zarabiać
dla rodziny pieniądze w taki sam sposób jak Norwego
wie. Najmłodszemu synowi, który tak ukochał płasko
wyż i wieczną wędrówkę, że nie zdołał wytrzymać ży
cia, które sam sobie wybrał. Niełatwo ci było, Tomas,
ale nie zapominaj, że również nie wszyscy Norwego
wie dobrze znoszą pracę pod ziemią...
... mam nadzieję, że pamiętałeś, by im o tym powiedzieć...
Tak często o tobie myślę, Tomas.
Wybrałabym cię na przyjaciela także bez pomocy
moich prababek. Ale kiedy się dowiedziałam, że to one
postawiły cię na mej drodze, wszystko potoczyło się
nie tak, jak powinno, i obróciło się na złe. Nie chcę
w ten sposób znajdować przyjaźni. Nie chcę, by one
kogokolwiek nastawiały przeciwko mnie.
Jens...
Moje oczy nie widziały nigdy kogoś równie urodzi
wego...
Piękny Jens, którego kochałam nad życie...
Ale nie bardziej niż Synneve...
Nigdy mu tego nie wybaczę...
Nie pojmuję, co ja tu robię.
Wokół zieleń i błękit nieba. Na tych rozległych pa
stwiskach można by wykarmić więcej zwierząt, niż li
czy inwentarz wszystkich gospodarstw w Krecie i w za
grodach aż po samo ujście Alty. Myślę, że nawet
w Norreisa i w Kvaenangen nie rośnie bardziej soczy
sta trawa. Gdyby tutaj osiąść i założyć gospodarstwo,
można by się stać bardzo zamożnym. Krowom nigdy
nie zabrakłoby pożywienia.
Wydaje mi się, że ktoś mnie tu przyprowadził.
Nie przyszłam tu z własnej woli. Nawet tego nie
pragnęłam. Chciałam dotrzeć wpierw do Alta, a tam
znaleźć kogoś, kto przeprawiłby mnie do Bossekop. Je
stem pewna, że nawet o tej porze roku można przepły
nąć na wyspy. Gdyby do naszej osady zawijały kutry
i łodzie, próbowałabym dostać się na pokład którejś
z nich na miejscu. Tak by było najprościej.
Wybierałam się do Bossekop.
Co do tego nie mam wątpliwości. Pamiętam to do
kładnie w odróżnieniu od innych rzeczy, które docie
rają do mnie jak przez mgłę. To jedno utkwiło mi w pa
mięci. Zresztą czy można mi zarzucić brak rozsądku?
Dziadek handluje z kupcami w Alta, stąd wiem o krą
żących między lądem a wyspami łodziach. Chciałam
porozmawiać z babcią Leą. Ona wie, o czym myślę, bo
to ona właśnie starała się nauczyć mnie żyć z dziedzic
twem, przed którym tak się wzbraniam.
Jak tu zielono...
Mattias nie wierzył Samuelowi.
Nie wierzył też Olemu.
Ole przecież był dzieckiem, kiedy działo się to,
o czym wspomniał Samuel. Mattias, sam niewiele pa
miętając z dzieciństwa, nie dowierzał, że z Olem było
inaczej. Nasłuchał się po prostu najróżniejszych histo
rii o tym, jakie to niezwykłe kobiety należały do rodu,
z którego oni się wywodzą.
Tych opowieści strzeżono w rodzinie Rozy niczym
klejnotów. W gronie najbliższych opowiadano często
sagi i historie z życia kobiet obdarzonych ponadnatu-
ralnymi zdolnościami. Roza zresztą mu także czasem
przybliżała takie opowieści. Zauważył, jak bardzo jest
w nich rozkochana. Ole pewnie słuchał ich z takim sa
mym oddaniem. Byli prawie równolatkami, często się
wspólnie bawili i opowiadali sagi. Umieli je na pamięć.
Kiedy byli mali, Nanna znikała raz po raz na parę
dni. Nietrudno ją zrozumieć. Była przecież taka mło
da, a na jej wątłych barkach spoczywała odpowiedzial
ność za całą gromadkę potomstwa.
Samuel wprawdzie nie wypływał w morze na poło
wy, ale i tak to Nanna dźwigała ciężar codziennych
obowiązków. Nic dziwnego, że od czasu do czasu rzu
cała wszystko i znikała, żeby się pozbierać.
Trudno też się dziwić Samuelowi, który przedsta
wiał własną wersję tych zdarzeń. Miał mówić, że jego
piękna młoda żona bez uprzedzenia znika z domu, ot
tak po prostu? A czym tu się chwalić? Wystarczyło, że
sam się tym zadręczał.
A może z czasem przyzwyczaił się do tych eskapad
żony? Może znosił je i tolerował dlatego, że uwielbiał ją
ponad wszystko? Wiedział, że wróci, mimo że nigdy nie
opowiadała mu, gdzie była. Na swój dziwny sposób się
z tym pogodził. Może układał baśni powodowany we
wnętrzną potrzebą wyjaśnienia tego wszystkiego? Być
może Nanna właśnie niczym bohaterka baśni pojawiła
się w życiu Samuela z Tornedalen i Kafjord, zwiewna
istota, którą pragnął zatrzymać przy sobie za wszelką ce
nę. Nawet kłamiąc przed samym sobą. Wymyślał więc
opowieści, które pasowały do rodzinnych sag. A dzieci
przywykły przyjmować najdziwniejsze rzeczy za praw
dę, więc bez zastrzeżeń zaakceptowały i to.
Ole nadal w to wierzył, co do Rozy zaś Mattias nie
miał pewności.
Nie wiedział, co naprawdę o tym wszystkim myśleć.
Nie wykluczał jednak, że i ona przyjmowała to wszyst
ko za prawdę. Nie wzbudzało w niej podejrzeń to, że lu
dzie znikają, nie pozostawiając śladów, by potem pojawić
się jakby nigdy nic, bez żadnego wyjaśnienia, a życie to
czy się dalej. Roza przywykła do takiej rzeczywistości.
Zresztą jej życie też obfitowało w najdziwniejsze wy
darzenia.
Co o niej myśleć?
... czy chciałby jej chronić, tak jak mu się zdawało, że
chroni, gdyby w pełni wierzył, że Roza posiada jakiś po-
nadnaturalny dar? Że dysponuje jakąś tylko sobie wła
ściwą mocą, która pozwala jej rządzić innymi, budzić
wiatr i niepogodę, mieć władzę nad życiem i śmiercią...
Nie umiał sobie na to odpowiedzieć.
Był natomiast pewien, że Roza nie mogła się rozpły
nąć w powietrzu. Zbyt często ją tulił w ramionach, by
sądzić, że coś takiego jest możliwe. Roza istniała. Jej
życie, jej cielesność nie mogła ulec unicestwieniu, na
wet jeśli Roza stanowiła ostatnie ogniwo w łańcuchu
nadzwyczajnych kobiet.
Aż tak osobliwy nie był żaden ród!
Nie odzyska spokoju, póki jej nie odnajdzie.
Miał pewne domysły, gdzie tym razem się ukryła, ale
po rozmowie z Liisą uznał, że nie ma sensu penetro
wać tych miejsc, w których Roza zwykle szukała sa
motności. Zrozumiał, że tym razem nie chodziło jej je
dynie o to, by odpocząć od ludzi. Nie poszła w góry,
by lizać rany i studzić gorące myśli.
... chodziło o coś innego...
O n a ruszyła ku jakiemuś celowi.
Dokąd mogłaby się udać, jak nie w kierunku wyspy,
na której mieszkali jej krewni i gdzie przebywali jej
młodsi bracia? Roza nie miała nikogo poza nimi...
... wydawało mu się, że słyszy pełen uznania głos, roz
brzmiewający w jego głowie...
Nadal idę.
Nie chcę być sama.
Czas płynie niczym fale. Nie przepadam za morzem.
Nie wiem, czy minął dopiero dzień, czy dzień i noc. Nie
pamiętam, ile razy słońce przewędrowało po niebie.
Raz, dwa, a może trzy. Wszystko wydaje się jednako
we, nie wiem, czy tu w ogóle istnieją jakieś kierunki.
Może słońce stoi przez cały czas w jednym miejscu
i nie można kierować się według jego położenia?
Moje stopy poruszają się teraz wolniej. Przedtem
biegłam co sił w nogach, w ustach czułam smak krwi,
a serce waliło mi młotem. W uszach mi szumiało, dud
niło w skroniach. A w środku był we mnie rozdziera
jący krzyk, nieustające wycie. Pragnęłam ogłuchnąć.
Chciałam uciec jak najdalej, dlatego nie przestawałam
biec, mimo iż padałam ze zmęczenia.
Kiedy się wreszcie zatrzymałam, moje serce przesta
ło się tłuc, ustał szum w uszach, ale krzyk nadal roz
brzmiewał...
Dopiero gdy musiałam odetchnąć, zrozumiałam, że
to ja sama krzyczę.
... że to mój głos...
Ucichł dopiero, gdy nabrałam powietrza w płuca.
Wystarczyło po prostu zatrzymać się i odetchnąć.
Teraz, słaniając się, idę dalej.
Krok za krokiem.
Czegoś szukam i ogarnia mnie złość, bo nie rozu-
miem, po co tu jestem. Błądzę w kółko po falujących
łąkach porośniętych soczystą zieloną trawą. Gdybym
była krową, pewnie zanurzyłabym w niej pysk i rycza
ła ze szczęścia.
... nie wiem, czy krowy bywają szczęśliwe...
... może...
A czy ja jestem szczęśliwa z Mattiasem?
Nietrudno przywołać jego obraz. Jest taki urodziwy.
Wszyscy wybrani przeze mnie mężczyźni wyróżniają
się urodą spośród innych.
Moje oczy cenią piękno.
Jest taki przystojny. Wysoki i szczupły, wąski w bio
drach, ale w ramionach szeroki i silny. Tacy jak on
przyciągają spojrzenia kobiet.
Podoba mi się.
Lubię, gdy inne kobiety wpatrują się w niego pożądli
wie. Żadna oczywiście nie przyznałaby się przede mną
do tego, ale ja wiem swoje. Zdradza je błysk w oku. Znam
się na tym, bo sama patrzę na niego w ten sposób.
Nie boję się przyznać, że i ja go pożądam.
Ma taką wyrazistą twarz. Jego czoło jest wysokie, ale
do niego to pasuje. Lubię jego zmrużone brązowe oczy.
Lubię płonący w nich żar, namiętność. Lubię jego zmy
słowe usta.
I blizny, dwie blizny wokół szyi i jedna ukośna na
policzku, nie szpecą go w moich oczach, ale czynią jesz
cze bardziej interesującym.
Zawsze pożądałam tego, co nieznane i nieosiągalne.
Wykrzykuję jego imię wśród zielonego bezkresu.
- Mattias!
6
Budzi mnie własny krzyk.
Jestem kompletnie oszołomiona.
Może on mnie usłyszy. Może potrafi uwierzyć, że je
stem przy nim szczęśliwa. A jeśli uwierzy, to może tu
po mnie przyjdzie.
Może jestem z nim szczęśliwa.
Mattias. Mattias. Mattias.
Jego imię brzmi niczym rytm mojego serca. Muszę
dopasować się do tego rytmu, nie znam bowiem inne
go, ponieważ inny nie istnieje. Umrę, jeśli go nie znaj
dę albo on nie znajdzie mnie.
Mattias.
Idę i idę, choć nogi są mi nieposłuszne. Im dłużej wę
druję, tym trudniej mi postawić kolejny krok. Zaczy
nam powątpiewać, czy kiedykolwiek dojdę do jakiegoś
celu. Tu nie ma żadnych ścieżek. Moje stopy też nie po
zostawiają śladów. Przez nieuwagę chyba niepotrzeb
nie skręciłam.
Powinnam bardziej się pilnować.
Na pewno chodzę w kółko.
Ale trawa przygnieciona moim ciężarem podnosi się
natychmiast i jej zielone źdźbła znów prężą się dum
nie ku słońcu i ciepłu. Poddają się chłodnym pieszczo
tom wiatru i mówią, że nie dadzą się zniszczyć. Zaczy
nam wierzyć, że trawa przemawia do mnie.
Nigdy nie dotrę do celu. Będę tak krążyć, póki nie
padnę wycieńczona, a potem umrę z głodu i pragnie
nia.
Zostałam tu wezwana.
Ta pewność tkwi we mnie głęboko.
Pamiętam głos.
Wyraźny i dźwięczny niczym kościelne dzwony.
Wabił mnie i kusił jak jasny szelest liliowych dzwo
neczków na ukwieconej łące. Pozbawił mnie woli
i przywiódł tutaj...
... zostałam wezwana...
W moich myślach ani w marzeniach taki obraz ni
gdy się nie pojawia, nie jest odzwierciedleniem moich
ukrytych pragnień. Nigdy nie śniłam o rozległych łą
kach, które mogłyby wykarmić stado liczniejsze niż
tłum ludzi przewijający się przez naszą osadę. Zycie na
roli nigdy mnie nie pociągało. Nigdy nie myślałam
o tym, by poślubić gospodarza. To brat mój, Ole, chciał
uprawiać ziemię. Ale stracił wzrok i nie może gospoda
rować, mimo że jest krzepki i ma mocne ramiona. Kie
dy o nim myślę, zbiera mi się na płacz. Jest jeszcze ta
ki młody, a już musiał porzucić marzenia.
Ufam Liisie. Wiem, po co tak często zachodzi do nas.
Nie mnie odwiedza. Jestem jedynie pretekstem! Tak na
prawdę Liisa przychodzi do Olego. Czuje do niego sła
bość. Kocha go.
Trochę boję się takich słów!
Kochać kogoś...
Liisa kocha mojego brata.
Kocha go całym sercem i całą sobą... Jej twarz pro
mienieje, kiedy ktoś mówi o Olem. Nic nie może na to
poradzić, nawet gdyby chciała. To silniejsze od niej.
Ale, o dziwo, ona wcale nie chce ukrywać i z dumą
ukazuje światu, że kogoś kocha...
Dziwne, że tym wybranym jest mój brat.
... Ole, którego i ja kocham...
... Ole, któremu z całego serca życzę szczęścia...
Cieszę się, ale równocześnie odczuwam strach i wcale
nie wstydzę się do tego przyznać. Boję się, bo miłość jest
taka ulotna. Nie da się jej zacisnąć w dłoni, by mieć pew
ność, że zostanie tam na zawsze. Im bardziej kurczowo
ktoś stara się ją utrzymać, tym szybciej może ją stracić.
Dziwię się, ponieważ moje oczy nigdy nie promie
niały takim blaskiem, kiedy patrzyłam na Jensa. Nie
promieniały tak jak oczy Liisy wpatrzonej w mojego
młodszego brata, Olego!
Moje oczy nie lśniły, gdy myślałam o Jensie, ani gdy
byłam z nim razem. Kochałam Jensa, ale nie w taki spo
sób. Nie odbijał się we mnie równocześnie blask słoń
ca, srebrzysta poświata księżyca i wszystkie barwy tę
czy. Uczucie Liisy do mojego brata jest inne, dlatego
tak się boję. Dziwię się i obawiam, że czar pryśnie.
To zbyt piękne, by mogło być prawdziwe.
Tak bardzo bym chciała, żeby Olemu dane było
przeżyć miłość...
I boję się, ponieważ wiem, że Ole nie ma Liisie nic
do zaoferowania. Jest niewidomy, a więc, według tutej
szych norm, bezwartościowy.
Mężczyzna niemężczyzna.
Ojciec Liisy uzna go za ciężar. Bo to Liisa będzie mu
siała pracować na utrzymanie. Ole ma zdrowe ciało
i zdrowe ręce, każdego dnia widzę, jak zmienia się
w przystojnego mężczyznę. Niejeden powtarza, że
szkoda urody dla takiego jak Ole...
... wtedy chce mi się wyć...
Będzie piękny, ale czym może zająć ręce? Nie będzie
w stanie uprawiać roli, nie wypłynie na połów, nie pój
dzie na polowanie. Nigdy nie zetnie drzewa w lesie,
a już w ogóle nie pójdzie pracować do kopalni, by za
robić na rodzinę.
Mój brat stanowi zbiór niewykorzystanych możli
wości. To, kim jest, co umie, co może zrobić, jest bez
wartości, gdyż z tego nie urosną na drzewie talary.
A wartość człowieka mierzy się właśnie tą miarą...
Liisa na razie tego nie dostrzega, ponieważ patrzy na
niego zakochanymi oczyma. Ona widzi pięknego młode
go mężczyznę. Jest trochę podobny do mnie, ma delikat
ne rysy jak krewni z rodu mamy, których urodę sławio
no, ale włosy w kolorze dojrzałego zboża odziedziczył
po ojcu. Jego oczy wcale nie przypominają oczu ślepca.
Mój brat ma siedemnaście lat, a blisko niego jest isto
ta o gorącym sercu, która go kocha i nie wstydzi się te
go. Boję się jednak, co się stanie, kiedy inni powiedzą
jej, co o tym sądzą. Kiedy ojciec oświadczy, że przez ca
łe życie nie będzie jego córką, więc powinna rozejrzeć
się za mężem, który będzie umiał zadbać o nią i o dom.
Ole zajmuje krótszą ścianę w alkierzu, który dzieli
z ojcem. Tylko tyle ma do zaoferowania młodej żonie.
Ma ojca kalekę i dorosłą siostrę, z którą Liisa będzie
zmuszona dzielić honory gospodyni. Siostrę - wiedźmę...
Liisa nie myśli o tym teraz, a ja wcale nie próbuję jej
tego uświadomić. Zapytałam ją, jak bardzo zależy jej
na moim bracie, i odwołując się do jej uczuć, łatwo
osiągnęłam to, co chciałam.
Nie muszę się bać, że moi najbliżsi zostali bez opieki.
Wiem, że przy nich jest Liisa.
Może także Mattias...
Są do siebie tacy podobni.
Poczuwają się do odpowiedzialności.
... jestem zła na niego...
... na nikim się jeszcze tak nie zawiodłam...
Jestem taka samotna!
To pierwsze, co pomyślałam, gdy się tutaj znalazłam.
Ale przemierzywszy tysiące kroków i nie dotarłszy do
celu, uświadomiłam sobie, że to coś więcej. Smakuję tę
myśl, przeżuwam i odkrywam nagle, że zawiera ona
najgłębszą prawdę o moim życiu.
... a jeśli to jest próba, czy potrafię być sama...
Jestem taka samotna!
Powtarzam te słowa każdemu zadeptywanemu
źdźbłu trawy. Unoszę dłonie i dotykając każdego pal
ca z osobna, mówię:
Jestem taka samotna!
Zawsze byłam samotna.
Ale umiałam sobie z tym radzić.
Nawet wtedy, gdy miałam trzynaście lat i kochałam
tak mocno, że serce mi omal nie pękło, a ten, którego
uwielbiałam każdym skrawkiem swego ciała, nigdy na
mnie nie spojrzał.
Nie pamiętam nawet teraz jego imienia.
Przeżyłam wówczas przedsmak miłości. Właśnie
wtedy przerwała się we mnie tama i utonęłam w powo
dzi gwałtownych uczuć.
Po nim był tylko Jens.
Jens...
Z Jensem też byłam samotna. Jedyne, co zrobił, by mi
w tej samotności ulżyć, było to, że spłodził Synneve.
Ale potem ją zabrał...
Jens, a nie moja zła wola...
Jestem taka samotna!
Wykrzykuję te słowa prosto w niebo. Stoję sama po
śród bezkresnej zielonej równiny. Jak okiem sięgnąć,
ciągnie się połyskliwa zieleń. Obracam się dookoła
i wszędzie wciąż ta zieleń.
Zieleń i lazur.
Jestem taka samotna!
Krzyczę z całych sił. Bolą mnie płuca, dusi mnie w żo
łądku, na skroniach zaciska się obręcz, a w oczodołach
koncentruje się przeraźliwy ból. Tracę całkowicie orienta
cję i nie wiem, czy nadal wiruję. Słyszę swój własny krzyk.
Słyszę swój płacz...
I spadam...
Gdzieś z oddali dochodzi mnie głos ojca nakazujący
mi, bym przestała płakać. Jego słowa dźwięczą mi
w uszach. Nagle staje przede mną, pomiędzy kciuk i pa
lec wskazujący chwyta mój podbródek, unosi go i ob
raca moją twarz tak, by widzieć oszpecony policzek.
Czuję piekący ból. Gdy próbuję się uśmiechnąć i coś po
wiedzieć, pęka cienka powłoka skóry pokrywająca blizny.
Staram się więc nie śmiać i nie płakać, nawet nie mówić.
Oddycham ostrożnie przez nos.
Jego twarz też nie odzwierciedla żadnych uczuć.
Wiem, że powinnam go naśladować. On chce, żebym
pokazywała ludziom twarz-maskę. Z pozoru wydaje się
to proste, ale wcale nie jest łatwo patrzeć pusto i uda
wać, że się o niczym nie myśli.
Mój ojciec wpatruje się w mój oszpecony policzek
i mówi, że nigdy nie powinnam płakać. Nie wolno mi
pokazywać innym, co naprawdę czuję, by nie użyli te
go przeciwko mnie. Chyba nie chcę, by moje uczucia
stały się bronią skierowaną przeciwko mnie i całej na
szej rodzinie...
Ale on chyba nie może być prawdziwy, bo widzę je
go stopy obute w wysokie oficerki. Mój ojciec przecież
nie ma nóg.
Widzę więc wytwór swojej wyobraźni.
... ułudę...
... jaka ulga...
Słyszę jeszcze jeden, łagodniejszy głos. Głos kobiety,
która prosi, bym płakała. Lubię wierzyć, że ją znam.
Gładzi mnie po włosach i nie opuszcza nawet, gdy ją
próbuję odepchnąć. Jest moją matką. Jest matką
wszystkich.
Nigdy mnie nie porzuci.
Wykrzykuję, by mnie zostawiła w spokoju, choć
wcale tak nie myślę i ona to rozumie.
Zawsze mnie rozumie.
Boję się, że ona użyje tego przeciwko mnie. Ale chy
ba nie może, przecież jest jedną z nas. Należy do ro
dziny, a rodzina trzyma się razem. Nasza rodzina za
wsze się trzyma razem.
- Walczysz z tym, Rozo, sprzeciwiasz się - mówi
i gładzi mnie najdelikatniejszymi dłońmi na świecie.
... ale to przecież nie jest chyba świat...
... dłonie przyjemnie chłodzą...
- Sama sobie utrudniasz, Rozo. Nie rozumiesz tego?
Walczysz przeciwko sobie i walczysz przeciwko nam.
Stajesz się nie do zniesienia dla najbliższych.
- Jestem taka samotna - mówię, ale z moich ust wy
dobywa się tylko przeciągłe westchnienie i głuchy jęk.
- Jesteś samotna na własne życzenie - odpowiada.
Nie pojmuję, jak ona może tak mówić. Zupełnie jak-
by była bez serca. Jej głos brzmi surowo, robi mi wy
rzuty, obarcza winą.
Ale przecież to one mnie wybrały! One uczyniły in
ną. Przez nie odsunęłam się od ludzi i pogrążyłam w sa
motności!
Poddaję się losowi i żyję tak, jak jest mi przeznaczone...
- Jesteś jedyną kobietą spośród rodzeństwa - mówi
ona, a w jej głosie pobrzmiewają weselsze nuty.
Ocieram więc wierzchem dłoni piekące mnie w po
liczki łzy i podnoszę spuchniętą od płaczu twarz. Wło
sy mam w nieładzie, szczypią mnie poczerwieniałe
oczy. Już brzydsza być nie mogę.
... uroda tutaj nic nie znaczy...
... ale tak strasznie bym chciała być piękna...
Pozostała mi tylko połowa twarzy.
Ona widziała mnie już wcześniej. Niczego przed nią
nie ukryję.
Jest taka śliczna, gdy się uśmiecha.
- Dziedzictwo przypadło tobie, ponieważ jesteś je
dyną córką - tłumaczy Natalia. Mój anioł stróż. Moja
strażniczka. Mój sędzia. Moja pramatka.
- Twarz oszpecił ci ojciec - dodała ze śmiertelną po
wagą w błyszczących zielonych oczach. Nigdy wcześ
niej nie widziałam u niej takiej powagi. Wcześniej za
wsze przychodziła do mnie uśmiechnięta i rozmawiała
ze mną, gdy nikt inny nie chciał.
- Nie miałyśmy na to żadnego wpływu - dodała. -
A co do życia, jakie teraz wiedziesz, Rozo, sama pono
sisz za nie odpowiedzialność. Odpychasz wszystkich
od siebie. Odwracasz się plecami do ludzi ci życzli
wych, wystawiasz kolce, nim ktoś zdoła podejść na ty
le blisko, by cię poznać. Odsuwasz się od tych, którzy
pragną twojego dobra. Jesteś zawzięta. Czy w taki spo
sób zdobywa się przyjaciół?
Nie odpowiadam.
Nie podoba mi się to, co usłyszałam.
- Nazywają mnie czarownicą.
- A może nią jesteś? - uśmiechnęła się. - A jeśli tak,
co uczyniłaś z tym talentem?
Po co pyta? Wie doskonale, do czego użyłam swoich
zdolności, swojego daru.
- Pewnie ci się wydaje, Rozo, że jesteś z nas wszyst
kich najważniejsza?
Milczę. Bo nie wiem, o co jej chodzi.
- Jesteś ostatnim ogniwem w łańcuchu. Póki co... -
mówi, unosząc leciutko brew, i pozwala, by te słowa do
tarły do mnie. - Jedynym powodem, dla którego jesteś
teraz dla nas taka ważna, jest ten, że na tobie spoczywa
przedłużenie tego łańcucha. Nie nadszedł bowiem jesz
cze czas, na który się przygotowujemy. Jesteś ważna,
ponieważ musisz zebrać doświadczenia życiowe. Po
winnaś uczyć się, pielęgnować tę mądrość i zabrać ją po
tem ze sobą tutaj. Nadejdzie kiedyś pora, kiedy przyda
się cała nasza wiedza i wszystkie umiejętności. Nastanie
bowiem wielka ciemność, przez którą będziemy musia
ły przebrnąć, Rozo. W przyszłości, nie teraz. Ty popro
wadzisz dalej nasz ród. Masz począć nowe życie. Spo
czywa na tobie wielkie zadanie, ale poza tym jesteś tyl
ko liściem na wietrze.
Oczyma wyobraźni widzę targany porywami wiatru
liść.
Czyż jest coś bardziej samotnego?
Ona czyta w moich myślach i śmieje się ze mnie. Nie
podoba mi się, że pokazuje mi moją małość, ale nie po-
trzebuję niczyjego współczucia. Nawet swoich prababek.
- Chcę, żebyś wszystko dobrze zrozumiała. Pokażę ci,
jak to się zaczęło, i wyjaśnię, jak nasz ród wszedł w po
siadanie tego daru - mówi Natalia. - Pokażę ci początek.
Ciemno ubrana dziewczyna otulona brudnym brą
zowym szalem, spod którego wystają czarne włosy, stoi
na brzegu złotej plamy na kompletnym pustkowiu.
... pustkowie...
Ale nie całkiem. Bo oto pojawia się zrazu niewyraźna,
ale powoli nabierająca ostrości postać. Młoda, może
osiemnastoletnia dziewczyna zagryza do krwi dolną war
gę, która nieprzyjemnie piecze smagana wiatrem. Ale zja
wa nie znika, nadal stoi na samym środku placu. Pojawi
ła się znikąd. I stoi zwrócona twarzą ku dziewczynie.
Zjawa ma postać kobiety, właściwie jeszcze dziewczę
cia. Smukła, niewysoka, ubrana zbyt lekko jak na tę po
rę roku, w prosty kaftan z cienkiej skóry. Na stopach ma
miękkie kumagi z różnobarwnymi taśmami oplatającymi
łydki. Długie blond włosy opadają na wąskie ramiona.
Jakby blada słoneczna tarcza użyczyła im swej barwy.
Powoli zjawa podchodzi do czarnowłosej. Stawia
nieduże kroki, jak każda młoda dziewczyna. Pod mięk
ką skórą, dopasowującą się do kształtów ciała, uwidacz
niają się zaokrąglone biodra.
Tak, kaftan wypełniony jest ciałem, a nie pustką, tak
jak czarnowłosa przez moment skłonna była przypusz
czać. Koszmarne opowieści z dzieciństwa pozostawiły
najwyraźniej ślad w jej pamięci. Dość się nasłuchała
o upiorach i błąkających się duszach, które nie mogą
zaznać spokoju. Ale zjawa pod postacią jasnowłosego
dziewczęcia jej nie przeraża.
Im bliżej podchodzi, tym silniej czarnowłosa odbie
ra przyjazne wibracje. Tym wyraźniej odczuwa ciepło
i życzliwość.
Oczy dziewczyny otulonej szalem dostrzegają to, co
u innych wywołałoby przerażenie - zjawa nie pozosta
wia na śniegu śladów. Czarnowłosa nie wpada jednak
w panikę.
Zjawa podchodzi ku niej, jakby płynęła tuż nad zie
mią, nie dotyka stopami zewnętrznej, lekko zlodowa
ciałej warstwy śniegu i pozostawia ją nienaruszoną.
Czarnowłosa wie, że to sprzeczne z prawami natu
ry, ale nie odczuwa niepokoju. Zjawa zatrzymuje się
przed nią. Mogłaby jej dotknąć, gdyby nie rozdzielał
ich niewidzialny mur.
Czarnowłosa uważnie się jej przygląda. Ciało o lek
ko zaokrąglonych kształtach zachowało dziecinną
pulchność. Zjawa porusza się jak młoda, wyzwalająca
się z kokona dziewczyna, która wyczuwa swoją zmy
słowość i uwielbia ją sprawdzać na innych. Ale z jej bla-
dobłękitnego spojrzenia wyziera tysiącletnia mądrość.
To nie są oczy dziecka. Kryją w sobie ból i smutek, tę
sknotę, miłość i nienawiść.
- Wiedziałam, że przyjdziesz - przemawia zjawa, po
ruszając niemo ustami.
- Musiałam.
Czarnowłosa uświadamia sobie, że z jej ust też nie
wydobywa się głos. Prowadzą rozmowę w myślach.
To też jej nie dziwi, przeciwnie - wydaje się naturalne.
Równie naturalne jak to, że myśli, którymi się wymienia
ją, formułowane są w języku, którym posługiwała się
przez parę łat jako dziecko. To język zamieszkujących tę
bezkresną równinę nomadów, spośród których wywodzi
się jasnowłosa. Tego zimowego dnia pojawiła się niczym
sen tam, gdzie tańczą huldry.
- Jesteś inna, niż się spodziewałam - mówi otoczona
niewidzialnym murem zjawa i zamyśla się.
- Dlaczego? - pyta żywa istota także bez słów.
Jest ciekawa jasnowłosej bardziej, niż potrafiłaby to
wyrazić słowami. Rozpoznaje w niej bowiem dziewczę
z koszmarnego snu, jaki śniła po śmierci Taaviego.
W tym śnie na szczupłej szyi dziewczyny odcisnęły się
ślady ubroczonych krwią rąk Taaviego.
- Myślałam, że ktoś z moich przyjdzie mi z pomocą -
rzecze zjawa, nie spuszczając wzroku z czarnowłosej. -
Myślałam, że wywodzisz się z mojego ludu, ale się pomy
liłam.
Jej twarz łagodnieje w uśmiechu.
- Mimo to dużo o nas wiesz. Nie pojmuję tylko, dla
czego nie mogę dotrzeć do tych pokładów twojej pa
mięci, które by mi wszystko wyjaśniły. Ukryłaś głębo
ko w sobie znaczną część swojego życia.
Czarnowłosa z trudem przełyka ślinę.
Kochany Mikkalu, mówi w myślach i nie spuszcza
jąc wzroku ze zjawy, uwalnia wspomnienia.
Przez długą chwilę stoją tak i patrzą na siebie. Czar
nowłosa odsłania przed ukrytą za niewidzialnym mu
rem zjawą swoje serce. Na twarzy jasnowłosego dziew
częcia pojawia się zrozumienie.
- Jesteś prawie jedną z nas. Na tyle, na ile to możliwe
w przypadku kogoś, kto nie urodził się pośród mego lu
du. Wiedziałam, że dokonałam właściwego wyboru. Po
trzebuję młodej nieulęknionej kobiety, która potrafi zro
zumieć i wczuć się w czyjeś życie. Która pojmuje, czym
jest miłość, i nie cofnie się przed wybuchem nienawiści.
Która potrafi obudzić w sobie wstręt i pogardę i będzie
umiała się zemścić...
Na jej twarzy pojawia się okrutny uśmiech, pełen na
dziei i wyczekiwania.
- Pozwól mi zrozumieć, dlaczego mnie potrzebujesz -
prosi czarnowłosa, nie czując lęku. - Kim jesteś?
Zjawa poważnieje, a w odzwierciedlającej się na jej ob
liczu gamie zmiennych uczuć górę bierze stanowczość.
- Otworzyłaś przede mną serce, więc i ja odpłacę ci
tym samym. Dowiesz się o mnie wszystkiego i zrozu
miesz mnie, tak jak ja zrozumiałam ciebie, a kiedy spo
tkasz człowieka, który stał się moim przekleństwem,
który mnie ograbił ze wszystkiego, a potem pozbawił
życia, staniesz się narzędziem w moich rękach...
Czarnowłosa przełyka ślinę. Emocje przepływają
przez nią niczym rwący, nieujarzmiony nurt rzeki, któ
rej wody wezbrały podczas wiosennych roztopów i wy
stąpiły z brzegów.
Stopniowo pojmuje dramat tej drugiej, napełnia się
jej nienawiścią i goryczą. Przyjmuje powierzoną jej mi
sję i czyni ją zadaniem swego życia.
- Zrobię to - zapewnia poruszając ustami. W ciszy
pustkowia jej głos brzmi donośnie.
Stojąca przed nią postać blednie, jej kontury łagod
nieją i powoli rozpływa się w powietrzu, zamieniając
w przezroczysty obłok.
Ulega unicestwieniu?
Nie, to nieprawda. Staje się szeptem nad równiną
i drżącym podmuchem nad bielą śniegu.
Nieszczęśliwa udręczona dusza, która nie może za
znać spokoju. Która nie spoczęła w poświęconej ziemi.
Bezbronna ofiara pozbawionego wszelkich skrupu-
łów mężczyzny skrywającego swe okrucieństwo pod
ujmującą powierzchownością. Parł do przodu i piął się
po trupach, hołdując zasadzie, że cel uświęca środki.
Bezlitośnie wykorzystał młodziutką jasnowłosą Lapon-
kę z dalekiej północy, splamił ręce jej krwią i żyje spo
kojnie dalej, nie dręczony wyrzutami sumienia.
Zjawa odkryła przed czarnowłosą całe swoje życie
i opowiedziała szczerą do bólu prawdę o owym okrut-
niku.
Czarnowłosa dziewczyna poznała jego bezwzględ
ność i uczuciowy chłód. Przeraziła się, ale równocześ
nie poczuła, jak napełnia ją moc. Przyrzekła sobie, że
pomści Laponkę. Jej los nie zostanie zapomniany. Be
stia przestanie krzywdzić innych.
Wcześniej zdawało jej się, że nienawidzi Taaviego.
Teraz w porównaniu z okrutnikiem, którego miała od
naleźć, Taavi wydał jej się niewiniątkiem.
Powstrzyma jego bezwzględne dążenie do kariery.
Zakończy jego okrutne zabawy z życiem ludzkim. Od
najdzie i zdemaskuje bestię ukrytą pod powłoką ujmu
jącego mężczyzny.
Zjawa dokładnie jej go pokazała.
Wie, że to mężczyzna w wieku około trzydziestu lat,
oznaczający się niezwykłą urodą. Ma jasne włosy, szare
oczy i uśmiech rodem z innego świata. Jest czarujący,
zwinny, przystojny. Zna go i to stanowi jej siłę. Nawet
gdyby miało to zająć jej całe życie, znajdzie go i zniszczy.
- Wiedziałam, że jesteś właściwą osobą - wyszeptał
wiatr.
Czarnowłosa dopiero teraz zauważyła, jak bardzo
przemarzła.
Z trudem poruszając palcami, założyła rękawice.
Z wolna wracała do rzeczywistości z nierealnego
świata, w którym się nieoczekiwanie znalazła.
Wiatr szarpał jej włosy i chłodził czoło, jakby chciał
wymazać z jej pamięci wywołujące niepokój myśli.
Daremnie...
Młoda dziewczyna wiedziała, że nie zapomni. Nie
uzna tego za wytwór swojej wyobraźni. To nie był sen.
To się naprawdę zdarzyło.
Miała na to dowód.
- Tak właśnie było - mówi Natalia, która zabrała mnie
w podróż w czasie i przestrzeni. - Wtedy po raz pierw
szy przekazany został ów dar. Wcale nie było oczywiste,
że właśnie nasz ród go otrzyma. Czarnowłosej i Lapon-
ki nie łączyły więzy krwi. Czarnowłosa została wybrana.
Natalia wzdycha i poważnieje.
- By pomścić - odpowiadam.
- By posłużyć się nadzwyczajną mocą dla kogoś in
nego. Nie dla siebie - prostuje prababka. - I chociaż ów
dar użyty został po raz pierwszy, by zabić, to chyba nie
był to zły uczynek...
- Nie jestem pewna, czy plamiąc dłonie krwią, do
konuje się czynu szlachetnego.
- Ona nie zrobiła tego dla siebie - mówi Natalia. -
Później dar także nigdy nie służył wyłącznie nam, któ
reśmy go strzegły. Naszym zadaniem jest go przecho
wać i przekazać dalej, dodając cząstkę samych siebie.
W ten sposób czynimy dar cenniejszym dla tych, któ
rzy przyjdą po nas. Dar odbywa wędrówkę, a my go
tylko strzeżemy. Wszystkie byłyśmy strażniczkami,
Rozo, my, targane wiatrem liście...
7
Ole i Liisa poczuli się trochę skrępowani, gdy zostali
sami. Była jedyną dziewczyną, z którą zamienił więcej niż
trzy słowa po tym, jak uległ wypadkowi. Dziewczęta,
które znał wcześniej, nie odwiedzały już go tak chętnie
jak kiedyś. One zwracały uwagę głównie na jego urodę.
Podobał im się przystojny i towarzyski Ole, który nieźle
tańczył, miał wciąż nowe pomysły i potrafił rozbawić
wszystkich. Pozwalały, by je obściskiwał i ukradkiem ca
łował, a niekiedy dawały mu nawet więcej. Mówiły, że
nie mogą się oprzeć spojrzeniu jego niezwykłych oczu.
Może to była prawda, choć ostatnio Ole coraz częściej
myślał, że dopiero teraz ma niezwykłe oczy.
... ich niezwykłość polega na tym, że nie widzą...
Okazało się, że jego urok mocno zblakl po utracie
wzroku.
Liisy prawie nie pamiętał z jadłodajni. Pierwszy raz
zwrócił na nią uwagę, kiedy Roza leżała nieprzytomna
na jego pryczy w baraku i walczyła o życie swoje
i dziecka. Gdy Liisa pojawiła się wtedy, wniosła ze so
bą jakiś spokój, uciszyła jego rozdygotane serce i przy
wróciła mu wiarę, że siostra wyjdzie z tego.
I stało się tak dzięki Liisie, wyłącznie dzięki niej. Nie
należała do tego typu dziewczyn, za którymi się oglą
dał, kiedy jeszcze miał dobry wzrok.
Była całkiem zwyczajna, a on smalił cholewki wy-
łącznie do najbardziej urodziwych dziewcząt. Nie do
strzegał jej, kiedy widział, zauważył ją dopiero, o iro
nio, gdy stracił wzrok. Ojciec pewnie by się serdecznie
uśmiał, gdyby Ole mu się zwierzył. Ale oni nie rozma
wiali ze sobą o takich sprawach.
Nie o uczuciach...
Teraz, kiedy Ole żył pogrążony w ciemnościach, Liisa
kojarzyła mu się z niskim rozbawionym głosem, ciepłym
niczym pogodne jesienne dni. Pobrzmiewał w nim obcy ak
cent, nieznany, a zarazem znajomy. Taki sam jak u ojca,
który jednak nigdy nie pozwolił dzieciom poznać swojej oj
czystej mowy. Ta pieśń z Finlandii dziwnie wabiła Ołego.
Przywróciła mu radość.
Liisa rozmawiała z nim tak samo jak z innymi. W jej
głosie nie wyczuwał więcej współczucia dla siebie niż
na przykład dla Mattiasa. Ole był na to szczególnie wy
czulony i natychmiast rozpoznawał tych, którzy lito
wali się nad nim.
Liisa taka nie była.
- A więc moja siostra zadała ci kłopotliwe pytanie? -
odezwał się, próbując różnych wybiegów, by przeciągnąć
wizytę Liisy. Bardzo mu zależało, by została jak najdłu
żej. Gdyby mógł, wywołałby śnieżną zamieć, która by
odcięła jej odwrót do domu na najbliższe dwa tygodnie.
- Roza najwyraźniej dobrze wiedziała, o co zapytać -
odparła Liisa oględniej niż zwykle.
Dziwnie było tak siedzieć z Olem tylko we dwoje.
Zrobiło się już późno. W domu pewnie .zastanawiają
się, co się z nią dzieje. Nie powinna tu zostawać...
Jego twarz nabrała innego wyrazu, gdy Mattias ka
zał Liisie słowo w słowo przytoczyć pytanie, jakie za
dała jej Roza.
- Nie domyśliłeś się tego wcześniej? - zapytała cicho.
Rozmawiali szeptem, żeby nie usłyszał ich ojciec. Nie
dlatego, by obawiali się, że wejdzie nieoczekiwanie do
kuchni, spojrzy chłodno na Liisę i odeśle ją do domu.
Liisa czułaby się równie zażenowana, gdyby wezwał do
siebie Olego i zaczął ciskać gromy.
Ole zarumienił się po czubki włosów. Nie pamiętał,
kiedy ostatnio się czerwienił, co jeszcze bardziej zbiło
go z tropu, ale nagle poczuł, jak drobna dłoń ściska go
za rękę. Wydawało mu się, że Liisa się uśmiecha.
- A więc nie domyśliłeś się tego wcześniej - powie
działa, a w jej glosie pobrzmiewały nutki zadowolenia.
Skojarzyła mu się z sytym kotem wygrzewającym się na
słońcu i oblizującym z wąsów resztki tłustej śmietanki.
- Nie myślałem w ten sposób - wyznał zakłopotany,
czując, jak napełniają go dobre uczucia. Liisa nie cof
nęła swojej dłoni, gdy zaczął gładzić ją i kciukiem za
taczać kółka. To stało się tak naturalnie. Nie była to
jedna z jego wyrafinowanych sztuczek, nie czynił tego
z premedytacją, by coś osiągnąć.
- Takie sprawy zamknąłem wraz z przeszłością - do
dał, zdając sobie sprawę, że jego słowa zabrzmiały głupio.
Przeczucie mu jednak podpowiadało, że Liisa wcale nie
uważa go za głupca. Jej mógłby zwierzyć się ze wszystkie
go. Zresztą już od dawna traktował ją jak przyjaciela...
Wiedział, że ona się uśmiecha.
Słyszał to w jej głosie. Jak miło było pomyśleć, że
uśmiecha się właśnie do niego. Ze może to on wywołał
na jej twarzy promienny ciepły uśmiech. Liisa cała ema
nowała ciepłem. Miał ochotę jej dotknąć, pogładzić
opuszkami palców jej krągłe policzki, przytulić ją do
siebie, poczuć jej bliskość. Ale nie był pewien, czy to
nie za wcześnie. Rozmawiać mogli o wszystkim, ale czy
mógłby jej dotknąć, tego nie był pewien.
Nie chciałby jej przestraszyć...
To był początek...
- Nie myślałeś o mnie w taki sposób - powtórzyła.
Ole otoczył dłońmi jej drobne ręce. Siedzieli tak bli
sko siebie, że ich kolana dotykały się zrazu przypadko
wo, aż wreszcie przestały się rozłączać. Nagłe dozna
nia wywołały dreszcze na jego ciele. W głosie Liisy nie
wyczuwał niepewności, przeciwnie, ona drażniła się
z nim. Gdyby mu nie ufała, nie otworzyłaby nawet ust,
by wypowiedzieć słowa, które padły tego wieczoru.
Ukryłaby starannie swoje uczucia, gdyby nie cień na
dziei, że on je odwzajemnia.
Nie mógł powstrzymać się od uśmiechu, kiedy tak
siedział opromieniony emanującym z niej ciepłem. Po
zwoliła mu przebywać w blasku, jakiego nie doświad
czył nigdy w czasach, kiedy jego oczy jeszcze widziały.
Czuł, jak w tym blasku tonie.
- Nie pomyślałem chyba, że ty mogłabyś w taki spo
sób myśleć o mnie - przyznał, nie mówiąc jej jednak
całej prawdy. On po prostu nie sądził, że którakolwiek
dziewczyna spojrzy jeszcze na niego jak na mężczyznę.
Nie wierzył, że zdoła zaprzątnąć czyjeś myśli, że ktoś
na jego widok obleje się gorącem, zapragnie być z nim
blisko, zechce utulić się w jego ramionach...
Uniósł w górę kąciki ust i nie przestawał się uśmie
chać. Gdyby ktoś ich teraz zobaczył, uznałby, że za
chowują się jak głupie dzieciaki. Ale byli tylko we dwo
je, a Liisa nie uważała go za głupca. Liisa go lubiła.
Był niemal pewien, że i ona uśmiecha się w ten sam
sposób co on.
- Nie mogłam przestać o tobie myśleć - przyznała.
Jej kolana poruszyły się niespokojnie, dłonie także, cie
płe i miękkie.
Ole był pewien, że Liisa byłaby mu bardziej powol
na niż którakolwiek z dziewcząt, z którą bywał kiedyś
blisko. Ale postanowił oswoić się najpierw z tą myślą,
zanim przemieni ją w czyn. Myśl wydawała mu się do
bra sama w sobie.
Jeśli nie dozna rozczarowania.
... jeśli...
- Od dawna mnie lubisz? - zapytał, bo nagle stało to
się dla niego bardzo ważne.
- Nie śmiałam nawet o tobie marzyć - wyznała
szczerze.
Ole wyczuwał zresztą, że Liisa nie umie być nie
szczera. Cieszył się, że udało mu się zrozumieć coś, cze
go kiedyś by nie pojął.
- Lubiłam się tobie przyglądać - wyjaśniła.
Ole wolałby, żeby nie wspominała wszystkich szcze
gółów. Niektórych rzeczy wolałby nie pamiętać.
- Ale wokół ciebie zawsze było pełno ludzi. Kręciły
się najpiękniejsze dziewczęta. Ty im się wcale nie przy
glądałeś. Wyciągałeś po prostu rękę i wybierałeś którąś
z nich. Nigdy nie spojrzałeś na żadną dwa razy. Zupeł
nie jakby cię w ogóle nie obchodziły. Nie potrafiłam
tego pojąć, bo przecież te dziewczyny były piękne. Pa
miętasz, dla ciebie musiały być te najpiękniejsze, praw
da? A skoro one cię nie obchodziły, to czy mógłbyś się
w ogóle zainteresować mną, zauważyć mnie...
Nie wiedział, co jej odpowiedzieć. Liisa mówiła
prawdę. Jego urodziwa twarz onieśmielała skromne
dziewczęta. Za to dziewczyny pewne siebie lgnęły do
niego, zupełnie jak ćmy ciągną do światła. Miał je na
wyciągnięcie ręki. Był leniwy, nigdy się nie troszczył
o żadną i nie przywiązywał wagi do tych podbojów.
- Nie byłem żadną zainteresowany - rzekł powoli,
zdobywając się także na szczerość. - Podchodziły zbyt
blisko, bym mógł im się dokładnie przyjrzeć.
- Ale w końcu się zakochałeś?
Pokiwał głową i posmutniał. Ból nadal tkwił w nim
głęboko jak drzazga, która dawała znać o sobie, gdy jej
dotknąć.
- Z tego mogło coś być - rzekł z goryczą, przypomi
nając sobie swą pierwszą miłość.
- Tylko że wtedy straciłeś wzrok?
Ole potwierdził skinięciem.
- Tak, straciłem wzrok - powtórzył, ale zaraz popra
wił się: - Nie, to było trochę inaczej. Na przeszkodzie
moim planom stanął wypadek ojca. Jako najstarszy syn
musiałem wrócić tutaj i wziąć na siebie utrzymanie ca
łej rodziny.
Liisa przysłuchiwała się wyczekująco.
- Służyłem u bogatego gospodarza, który miał jedną
córkę - zwierzył się. - Była trochę starsza ode mnie, ale
jej to nie przeszkadzało. Polubiła mnie, zanim jeszcze
ja się w niej zakochałem. Jej ojcu także przypadłem do
gustu. Uważał, że byłbym znakomitym zięciem, bo
brak majątku nadrabiałem zręcznością i pracowitością.
Nie boję się pracy. Nie bałem się... On potrzebował sy
na, który zadbałby o rolę i spłodził jego wnuki. Podo
bało mu się, że mam jasne włosy i błękitne oczy, tak
samo jak oni. Często powtarzał, że nie zniósłby w ro
dzinie ciemnowłosego Lapończyka z gór. Pokochałem
ją całym sercem. Kiedy jednak dotarła do mnie wiado-
mość, że tata uległ wypadkowi i nie może pracować,
nie miałem wyboru, musiałem wracać. Byłem przecież
po ojcu najstarszym mężczyzną w rodzinie... - Wes
tchnął. - A potem to już w ogóle nie było możliwe.
- Wciąż się smucisz z tego powodu?
Zastanowił się. Nadal czuł ból, ale nie dokuczał mu
już tak bardzo jak na początku, gdy nie potrafił myśleć
o niczym innym na jawie i we śnie i ciągle miał przed
oczyma twarz ukochanej z Alteidet...
- Trochę - rzekł zgodnie z prawdą. - Ale już nie tak
jak kiedyś.
Uświadomił sobie, że choć wciąż boli go wspomnie
nie ukochanej, to już nie grozi mu, że z tego powodu
odbierze sobie życie. Dzięki Liisie odważył się spojrzeć
w przyszłość.
- Chyba mi już trochę przeszło - dodał po chwili. -
Choć nie ukrywam, że wciąż sprawia mi przykrość,
gdy pomyślę, jak wierzyłem w jej zapewnienia o miło
ści. Mówiła, że nie zważa na to, iż wywodzę się z bied
niejszej niż ona rodziny. Że nic nigdy nie zmieni jej
uczuć. Kochałem ją i kochałbym nadal, mimo że mu
siałem wracać do domu. Ale ona odwróciła się ode
mnie. Kazała wybierać: ona i gospodarstwo albo moi
bliscy. A przecież nie byliśmy jeszcze rodziną...
Ole zamilkł, wspomnienia bowiem rozjątrzyły wciąż
niezagojone rany.
- To, że kiedyś ktoś cię tak bardzo zawiódł, nie zna
czy, że to się powtórzy. Pamiętaj, że niektórym moż
na zaufać. Ja to nie ona - dodała Liisa cicho.
Wiedział, że Liisa wypowiedziała te słowa ze szcze
rego serca, a mimo to wciąż się lękał. Człowiek raz od
rzucony nie potrafi tak łatwo zaufać ponownie. Jego
potraktowano jak niegodziwca tylko dlatego, że zrobił
to, co do niego należało.
- Gdybym nie wrócił do domu, gdybym jej posłu
chał, może nadal bym widział - wyszeptał.
- Wolałbyś nie wrócić?
To było właśnie jedno z tych trudnych pytań, które
wciąż go nurtowało.
- Tak... nie... nie wiem... gdybym mógł wybierać... -
plątał się.
Zapadło długie milczenie.
- Gdybym mógł wybierać... teraz - rzekł przełykając
ciężko - to wolałbym tam zostać. Wolałbym posłuchać
jej i jej ojca. Wolałbym nie pamiętać o obowiązku, ro
dzinie, honorze. Zaparłbym się w drzwiach, gdyby po
mnie przyszli. Niechby sobie gadali, co im ślina na ję
zyk przyniesie. Mogliby nawet wypisać smołą na ścianie
chałupy, jakim jestem nikczemnym synem! Wolałbym
zostać z nią w Alteidet, uprawiać rolę, być jej mężem
i ojcem naszych dzieci. Takiego powinienem dokonać
wyboru, Liiso. Gdybym wiedział to, o czym wiem teraz.
Zdyszałem się, by wyrzucić to wreszcie z siebie. Tyle się
nad tym zastanawiałem! Przyznaję szczerze, że wolał
bym raczej mieć zdrowe oczy...
- Ale ten Ole syn Samuela, którego znam, nie mógł
dokonać takiego wyboru - odrzekła szeptem Liisa. Ba
ła się, że gdyby mówiła głośniej, głos zadrżałby jej
i zdradził więcej, niż Ole zdołał już pojąć. A obawiała
się, że na to jest jeszcze za wcześnie. - Ten Ole nie jest
głuchy na krzywdę i nie ma tak zamkniętego serca. Wie,
że na najstarszym synu spoczywa wielka odpowiedzial
ność, i dlatego nie mógł postąpić inaczej.
- Oceniasz mnie zbyt wspaniałomyślnie, Liiso -
uśmiechnął się ze smutkiem. - Nawet nie masz pojęcia,
jakie myśli chodziły po głowie temu pierworodnemu!
Nie przypuszczasz, co gotów byłem uczynić, by odzy
skać wzrok. Nie wiesz, do czego byłbym zdolny dla te
go jednego celu...
Cofnęła dłoń, którą ściskał, i pogłaskała go po po
liczku.
- Tak ci się tylko wydaje - zapewniła go, jakby znała
go lepiej. W jej głosie pobrzmiewało takie przekonanie
o słuszności tego, co mówi, że Ole gotów był jej uwie
rzyć. Nie postrzegał siebie w taki sposób, ale na pewno
chciałby się kimś takim stać. - Jesteś rozżalony i zły na
cały świat, a wtedy człowiek myśli o różnych głupstwach.
- A tobie zdarza się także myśleć o głupstwach? - za
pytał, wywołując uśmiech na jej twarzy.
- Jestem na to zbyt poważna.
- Nie wierzę ci...
- Może wcale nie chcę, żebyś mi wierzył...
Olemu zaśpiewało w duszy. Tak się cieszył obecno
ścią Liisy, że miał ochotę śmiać się w głos.
- Czy to głupie? - zapytała, nagle niepewna, czy zro
zumiał właściwie to, o czym mówiła. Przestraszyła się,
że ją wyśmieje. Może pomyliła się co do niego...
Ole pokręcił wolno głową.
- To piękne - przyznał. - Ale inaczej się myśli, kie
dy człowiek zostaje sam, gdy wokół niego na zawsze
zapada ciemność...
- Nieprawda - wyrwało się Liisie i z zapałem uścisnę
ła jego dłonie. - Nigdy nie pogrążysz się w całkowitych
ciemnościach, Ole! Świat się nie zmienił od tamtej po
ry, gdy zdarzył ci się wypadek. Posłuchaj, teraz na dwo
rze jest właściwie całkiem jasno. Jedynie lekka szafiro-
wa poświata zdradza, że to już późny wieczór. Mrok
odchodzi, nim na dobre zdąży zapaść. Dzisiaj zachmu
rzyło się, dlatego jest trochę ciemniej. Nie zapaliłam jed
nak w kuchni lampy na wszelki wypadek, gdybyśmy się
trochę zapędzili i zachowali nie całkiem tak jak należy.
Ole oddychał szybciej. Podobało mu się, że powie
działa: „my".
- Noce jednak wciąż przynoszą chłody, pomimo te
go że idzie ku wiośnie. Zrobiło się strasznie zimno, dla
tego podłożyłam do pieca. Słyszysz trzask ognia?
Uśmiechała się, nie widział tego, ale wyczuwał sercem.
- Jeśli zamknę oczy, Ole, nadal będę miała pod po
wiekami obraz czerwonozłotych płomieni. Nawet gdy
zamknę drzwiczki w piecu, widzę nadal czerwoną ramę
ciepła wokół nich. Czerwień i czerń tak pięknie pasują
do siebie, nie sądzisz? Zawsze marzyłam o czerwono-
-czarnej sukni, ale Amanda twierdzi, że jestem głupia,
bo takie kolory nie pasują do moich jasnych włosów
i bladej cery. Ale myślę, że to ona jest głupia. Mnie się
zdaje, że wyglądałabym całkiem ładnie...
Ole wydobył z pamięci obraz Liisy, jej bladą twarz
i często rumieniące się pulchne policzki, bardzo jasne
włosy i miękkie, obfite kształty ciała. Wyobraził ją so
bie w czarno-czerwonej sukni. Bardziej w czerwonej
niż w czarnej. Z Liisy promieniały jasność i łagodność,
których nie powinien zagłuszać nadmiar surowej czer
ni. Pomyślał jednak, że wyglądałaby ładnie.
- Amanda się myli - skwitował krótko.
Tym razem nie usłyszał jej śmiechu.
- Ole, ty nadal widzisz w swoich myślach - wyszep
tała. - Widzisz też sercem. Dlatego wokół ciebie nigdy
nie zapadnie całkowita ciemność.
Ole nagle pojął, że tego wieczoru nie może wypuścić
Liisy, póki nie weźmie jej w swoje ramiona, nie obej
rzy opuszkami palców i nie pocałuje...
Nieważne, że może jest jeszcze na to za wcześnie.
Jego dłonie wyruszyły na wędrówkę. Sunęły wzdłuż
jej rąk, okrążyły łokcie, dotarły do ramion i pleców.
Przyciągnął dziewczynę do siebie. Nie opierała się, gdy
posadził ją na kolanach. Poczuł miękki ucisk na udach.
Objął ją, a ona zarzuciła mu ręce na szyję i przytuliła
się. Zanurzyła dłonie w jego odrobinę za długich wło
sach. Przyjemnie było przeczesywać palcami jedwabiste
i stanowczo nazbyt miękkie jak u chłopaka, jak u męż
czyzny, włosy... Miał takie piękne rysy, pełne, lecz deli
katne usta, błękitne oczy w oprawie ciemnych rzęs.
Dotknął jej twarzy opuszkami palców lekko niczym
piórkiem. Łaskotał jej skórę, wywołując dreszcze aż po
czubki palców u nóg. Całe jej ciało przenikało pełne
nadziei wyczekiwanie. To nie powinno się zdarzyć...
Ale te zakazane pieszczoty wydały jej się takie cudow
ne i delikatne, a przecież były ledwie zapowiedzią bar
dziej intensywnych doznań...
Na twarzy Olego malowało się zdumienie.
Niby pamiętał Liisę, ale teraz odkrywał ją na nowo.
Niby była ta sama, a jednak inna. Niepodobna do tej,
której obraz zachował w pamięci. Wydało mu się to tak
osobliwe, że nie potrafiłby tego wyjaśnić. Liisa wypeł
niła nowymi obrazami ciemność, z którą powoli zaczy
nał się już oswajać. To, co powiedziała, było prawdą.
Potrafił patrzeć sercem. Nie przypuszczał, że coś takie
go mu się przydarzy.
Opuszki jego palców i wnętrze dłoni wodziły z mi
łością po jej twarzy. Kiedy dotyka się drugiego człowie-
ka, wtedy obrazy stają się wyraźniejsze. A może doty
czyło to tylko Liisy? Trudno powiedzieć. Była pierw
sza, którą ujrzał sercem, ale nie sądził, by chciał w ten
sam, jakże intymny, sposób oglądać inne.
- Jesteś śliczna - wyszeptał, ujmując w dłonie jej
twarz. Niemal ocierali się czubkami nosów.
- Dobrze, że nie mówisz, że jestem olśniewająca -
wyszeptała mu w odpowiedzi i zaśmiała się cichym per
listym śmiechem. - Bo wówczas wiedziałabym, Ole, że
kłamiesz, albo że straciłeś rozum...
Potrafiła i z tego żartować.
Uśmiech zamienił się w pocałunek.
Ich wargi ostrożnie, jakby na próbę dotknęły do sie
bie. Zdumione. Uważne.
Ole przygarnął ją mocniej do siebie. Pociągnęła go
lekko za włosy, ale on tylko uśmiechnął się. A potem
już oboje się zatracili.
Uchylone usta, wilgotne wargi, języki szukające dro
gi... Omal nie zderzyli się zębami.
Głodni, młodzi, podnieceni...
Ich usta zamykały się i otwierały, smakowali je i ob
lizywali, jak by to były cenne kostki karmelu. Uśmie
chali się i znów smakowali, odsuwali się od siebie
i znów szukali bliskości.
- Jesteś śliczna - powtarzał Ole, opierając się czołem
o jej czoło.
Jakie to niezwykłe być tak blisko drugiej osoby, czuć
dotyk jej ciała, zapach skóry i przy tym się nie lękać.
Wcześniej sądził, że jeśli kiedykolwiek znajdzie się
w takiej sytuacji, sparaliżuje go strach. Nie myślał przy
tym o żadnej konkretnej kobiecie, jedynie o tym, że
kiedyś będzie kogoś dotykał...
... trzymał tak...
... choć nie tak czule...
... nie sądził, że ta czułość będzie odwzajemniona...
I był pewien, że wpadnie wówczas w panikę, głównie
dlatego, że nie będzie widział tej drugiej osoby. Nie bę
dzie się mógł przekonać, czy ona sobie z niego nie drwi,
nie zabawia się jego kosztem, czy się go nie brzydzi...
Strasznie bał się tego, że ktoś go wykorzysta.
A tymczasem okazało się, że pierwszą, która pojawi
ła się w jego życiu po wypadku, nie była obca kobieta,
tylko Liisa. Było to tak cudowne uczucie, że całe ciało
mu płonęło. Nie pragnął niczego więcej, jak siedzieć
tak, tulić ją w swoich ramionach i całować leciutko jej
miękkie usta przez całą długą noc. I nie ustawać, póki
nie wstanie świt.
... tego był pewien...
- Stało się to odrobinę za szybko - wyszeptała.
Rozmawiali ze sobą cicho i Ole obawiał się, że ojciec
nabierze z tego powodu jakichś podejrzeń i zawoła, by
mu to wyjaśnił. Samuel zawsze pilnie nadsłuchiwał, co
się dzieje w domu, kto wszedł, a kto wyszedł z chaty.
- Tak, odrobinę za szybko - potwierdził Ole. - Ale
nie żałuję.
Uśmiechnęła się i przygryzła mu leciutko wargi, jak
by się z nim drażniła. Niczym ptaszek dziobiący ziar
no z ziemi.
Czujnie...
Ale nie bez ufności...
- Ja też nie.
Olemu przyjemnie było to usłyszeć, mimo że nie
spodziewał się innej odpowiedzi. W ciągu tego wieczo
ra poznali się na tyle, by był tego pewien.
- Nic więcej się nie zdarzy - obiecał. I chociaż naj
chętniej trwałby przytulony do niej, poczekał, aż zej
dzie mu z kolan, po czym powoli wstał. Przez chwilę
stali objęci.
... dwa młode splecione ciała...
Ole całował jej włosy i chłonął jej zapach. Dłoń po
łożył na nagiej szyi dziewczyny. Policzkiem przywarł
do jej policzka. Uczucia odcisnęły się w jego sercu ni
by pieczęć. Wargi zapamiętały łaskotanie rzęs podob
nych do jedwabnych wachlarzy.
Nie sądził, że można przeżyć coś takiego, całym so-
bą.
- Musisz już iść - wyszeptał. - Ale jutro przyjdź ko
niecznie...
- Przecież obiecałam Rozie!
Dopiero te słowa przypomniały Olemu o siostrze.
Poczuł się tak, jakby dostał w głowę obuchem. Zakło
potany zaśmiał się i pocierając wargami o czoło Liisy,
westchnął:
- Do diabła, całkiem zapomniałem o Rozie. Sądzisz,
że Mattias naprawdę poszedł jej szukać?
- Myślisz, że ona sobie jakoś poradzi?
- Roza zawsze sobie daje radę - odparł Ole jakby nie
obecny, bardziej bowiem martwił się o Mattiasa.
- Czy mogłabyś jeszcze trochę zostać? - prosił.
Liisa była zakochana. W ramionach Olego było jej
tak błogo. Jego usta smakowały słodyczą. Nie pragnę
ła więcej, jak zanurzać palce w jego miękkich długich
włosach. Chciała siedzieć przy nim blisko, tulić się do
niego, wiedząc, że i ona mu się podoba, że i jemu spra
wia to taką samą przyjemność.
Ole zapomniał o wcześniejszych obietnicach, że pu-
ści już Liisę. Zapomniał, że sam mówił, iż między nimi
wszystko dzieje się zbyt szybko...
... jak dobrze było się zapomnieć...
Marznę.
Plecy całkiem mi zesztywniały. Nogi i ręce ścierpły. Bo
lą mnie ramiona. Muszę obejrzeć dłonie, by sprawdzić,
czy mam wszystkie palce. Liczę do dziesięciu. Mylą mi się
liczby, zapominam, co ma być po ośmiu, muszę więc za
cząć liczyć od nowa. Na szczęście się zgadza. Mam dzie
sięć palców. Zaciskam dłonie i obejmuję rękoma podkur
czone kolana. Wewnątrz dłoni nadal widzę odciśnięty
splot tkaniny, z której uszyta jest moja spódnica. Palce są
zupełnie białe, niemal sine. Zginam je, zginam ponownie,
i jeszcze wiele razy, nim odzyskuję w nich czucie. Pod pa
znokciami strasznie mnie kłuje, jakby ktoś mi je zdzierał.
Do oczu napływają mi łzy. Niech sobie płyną.
Nic nie szkodzi.
Nikt mnie nie widzi.
... było tak zielono...
... byłam taka samotna...
... póki ona się nie zjawiła...
Tu nie widać zieleni. Zbocze wokół mnie pokrywa
ją bladożółte kępki trawy z ubiegłego roku. Tu i ów
dzie leżą jeszcze płaty śniegu. Opieram się plecami
o skałę, o jakiś wielki głaz. Chyba siedzę po ocienionej
stronie, osłonięta od wiatru, którego podmuchy słyszę.
Ale jestem taka zmarznięta, że z trudem udaje mi się
wstać. Nie zgubiłam swojej torby. Leży u moich stóp.
Na nogach mam buty, tak jak pamiętałam. Sięgam po
torbę, ale muszę uklęknąć i odpocząć, nim udaje mi się
ją chwycić. Spódnica nasiąkła mi od mokrej ziemi
i chłodzi mi nogi. Ale jestem tak zmarznięta, że już
zimniej mi być nie może.
W końcu udaje mi się wstać. Zakładam torbę na ple
cy i przyglądam się śladom moich stóp w miejscach,
gdzie leży śnieg. Pamiętam, że trzymałam się ścieżki, któ
ra w tę noc majową powinna być widoczna. Omal nie
rozsadza mnie wewnętrzna radość, kiedy ją odnajduję.
- Potrafię wędrować swoimi ścieżkami, mimo że są
tak kręte - rzucam w powietrze i wiem, że zabrzmiało
to jak odgrażanie się upartej smarkuli. - Nie zgubię się,
jeśli wrócę tą samą ścieżką...
8
Wydawało jej się, że wędruje już przez cały dzień.
Dawno minął wieczór, co oznaczało, że do domu nie
uda jej się dotrzeć przed świtem. Wciąż nie była pew
na, czy postąpiła słusznie, zawracając, i nadal zmagała
się ze sobą, niepewna, czy nie pójść jeszcze raz po swo
ich śladach. Ostatecznie przeważyło to, że od Alta,
skąd chciała się przeprawić na wyspy, dzielił ją szmat
drogi. Poza tym zyskała już pewność, że u babci Lei
niewiele się dowie.
Ogniwo w łańcuchu...
Mogłaby przechytrzyć prababki. Położyć się tu, na
odludziu pod gołym niebem, i leżeć, póki nie zamarz
nie. Chociaż... O tej porze roku mogłaby się nie docze
kać wymarzonego końca. A może rzucić się ze skały
w przepaść?
W ten sposób przerwałaby ów przeklęty łańcuch.
Wywiodłaby je w pole...
Bijąc się z myślami, wciąż kroczyła przed siebie, jak
by popychana jakimś wewnętrznym nakazem. Coś ją
wstrzymywało przed tym, by się położyć na skałach al
bo skręcić w bok na skraj przepaści. Klękała jedynie
przy strumykach, by zaczerpnąć lodowatej wody i uga
sić pragnienie. Parę łyków i szła dalej, do następnego
strumyka...
Nie nękały jej żadne głosy, sny ani zjawy - była sa-
ma. Wraz z każdym krokiem jednak nabierała coraz
większej pewności, że chce żyć! I to nie zważając na
kłopoty w domu ani na to, co mówią o niej w osadzie.
... nawet jeśliby jej przyszło żyć samotnie...
Wiele razy w ciągu tej nocy bliski był rezygnacji. Za
każdym razem jednak, gdy miał już zawrócić, coś go
powstrzymywało. Zastanawiał się, czemu do tej pory
jeszcze tego nie zrobił. Ale powód był wciąż ten sam,
oczywisty aż do bólu: Roza. Musi ją odnaleźć!
Nie może wrócić do osady bez niej.
Wydawało jej się, że wciąż trwa noc, ale nie była te
go do końca pewna. Denerwowało ją to, bo przecież
tak dobrze znała te okolice. Przybiegała tutaj, gdy ucie
kła z domu, odkąd urosła na tyle, by wspinać się po
skałach. Tu, pod otwartym niebem, wytupywała swoją
złość, której niemymi świadkami były jedynie płynące
po niebie chmury.
Tymczasem nie może się zorientować, czy jest póź
na noc, czy wczesny poranek, choć właściwie jakaż to
różnica?
Pomimo to, że przez cały czas trzymała się ścieżki,
wciąż nękało ją niejasne przeczucie, że błądzi tu tak sa
mo, jak błądziła boso po zielonej bezkresnej równinie
z pogranicza jawy i snu.
Nie przyjmowała do wiadomości - ani tam, ani tu -
że kieruje nią jakaś tajemnicza siła, prowadząc na nie
widzialnej nici. Nie mogła się pogodzić z tym, że ktoś
decyduje za nią o jej życiu, narzuca jej swą wolę, na
wet jeśli tym kimś była przemawiająca do niej miłym
głosem Natalia.
... nie chciała...
Przemarzła na wskroś, mimo że przez cały czas była
w ruchu. Od kolan w dół nie czuła nóg, zmarzły jej dło
nie, policzki, uszy i nos. Piekły ją oczy i z trudem pod
nosiła opadające wciąż powieki. Potykała się ze zmęcze
nia, ale choć niewiele brakowało, na szczęście nie upadła.
Pewnie zaraz nastanie ranek...
Powinnam znaleźć jakieś zaciszne schronienie, by
odpocząć, myślała, ale nie była w stanie rozejrzeć się
za miejscem na postój. Poruszała się mechanicznie sta
wiając krok za krokiem, wciąż naprzód i naprzód.
Kiedy w oddali zamajaczył jakiś cień idącej ku niej
postaci, była tak zmęczona, że chociaż ją dostrzegła,
nie dotarło to do jej świadomości.
Szła obojętnie dalej, nie zważając na obolałe i prze
marznięte ciało.
Przed siebie.
Mattias, wytężając siły, wspinał się po skałach, a na
trętne pytanie, po co to wszystko robi, nie dawało mu
spokoju. Wiedział, że nawet jeśli odnajdzie Rozę, ona
i tak mu za to nie podziękuje. Przeciwnie, zapyta, cze
mu ugania się za jej spódnicą.
Nie czynił jednak tego, by zasłużyć na wdzięczność
Rozy.
Nie zatrzymał się więc, nie zawrócił, mimo że tak by
nakazywał rozsądek. Zaszedł już zresztą zbyt daleko,
by zdążyć wrócić na czas do pracy. Znów zaciągał dług
u swych kompanów z brygady.
Kolejny raz trzej przyjaciele będą musieli odwalić ro
botę za czterech. Postanowił odstąpić im swoją dniówkę,
a nazajutrz dać z siebie wszystko, by im się odwdzięczyć.
Przez całą noc niebo spowijały gęste chmury. Krót
ko przed świtem pogoda jeszcze się pogorszyła. Mattias
szedł prosto pod wiatr, który zacinał nieprzyjemnie
i kłuł w policzki. Z niepokojem pomyślał o okaleczo
nym policzku Rozy, o cienkiej warstwie skóry nie naj
lepiej chroniącej wrażliwą na chłód połowę twarzy. Li
czył na to, że Roza miała na tyle rozumu, by zawrócić,
a jeśli tak, to wiatr nie smaga jej, lecz wieje w plecy.
Słońce powoli wychylało się zza chmur. Pojedyncze
promienie przedzierały się przez szarobiałe wełniste
obłoki, przypominające stado stłoczonych owiec. Zło
te nitki spływały ku ziemi świetlistym wachlarzem, do
tykając wciąż pokrytej połaciami śniegu ziemi. Czy
oślepiły go, gdy zbyt długo się w nie wpatrywał?
W pierwszej chwili nie zauważył otulonej w świetli
stą pajęczynę postaci, która wyłoniła się wprost z ru
mieniącego się światła poranka, z utkanej specjalnie dla
niej szaty z niebiańskich promieni.
Mattiasowi zaparło dech w piersiach. Zastygł w pół
kroku przekonany, że mami go wzrok, ale serce ją roz
poznało. To nie mógł być nikt inny! Promienie słońca
rozpłynęły się i jakby poblakły. Roza wynurzyła się ze
światła, już nie anioł, lecz człowiek.
Dopiero teraz zauważył, jak powłóczy nogami i niepew
nie stawia stopy na nierównym podłożu. Za sobą ciągnęła
torbę. Szal zsunął jej się z głowy i zwisał na ramionach...
Podbiegł.
- Sama sobie poradzę - odezwała się Roza, kiedy zna
lazł się przy niej i podparł ją ramieniem. Zachwiała się,
zaprzeczając swoim słowom, ale powtarzała je wciąż
z uporem, póki całkiem nie opadła z sił.
Mattias chwycił ją mocniej. Nad ich głowami prze-
darło się przez chmury słońce, jakby chciało pobłogo
sławić tych dwoje obejmujących się ludzi. Mattias był
pewien, że Roza nawet nie zdaje sobie sprawy, jak kur
czowo się go uczepiła. Zapewne przytrzymywałaby się
tak samo pierwszego lepszego człowieka napotkanego
po drodze, ale to bynajmniej nie zepsuło mu radości
z tego, że ją odnalazł i może ją przytulić.
Roza na wskroś przemarzła i ledwie trzymała się na
nogach. Usta miała sine, ubrania przemoczone.
- Gdzie ty, u licha, wędrowałaś? - wycedził przez zę
by i nie namyślając się wiele, wziął ją na ręce.
- Mogę iść sama - próbowała się sprzeciwiać, ale po
mimo tych zapewnień nie miała na to siły. Z wdzięcz
nością oparła głowę na ramieniu Mattiasa i nim zdążył
jej cokolwiek powiedzieć, zasnęła.
Mattias westchnął, ale mimowolnie uśmiechnął się.
- Tak, tak, możesz iść o własnych siłach - rzekł ci
cho, całując ją w zimne czoło.
Zawrócił na ścieżkę, którą jeszcze przed chwilą wspi
nał się bez wiary. Jak to dobrze, że nie zrezygnował
i odnalazł Rozę tak, jak sobie postanowił. O ile łatwiej
sza wydała mu się teraz droga powrotna!
Wiatr hulał niemiłosiernie, a chłód przenikał na wy
lot. Mattias przypomniał sobie, że niedaleko stąd mijał
poniżej stromizny miejsce, gdzie można by się na chwi
lę schronić. Przypuszczał, że jest tam zacisznie, gdyż
z jednej strony gęsto rosły karłowate brzozy, z drugiej
zaś przed podmuchami osłoni skała. Pewnie, że nie za
stąpi to dachu nad głową, ale zawsze będzie tam cieplej
niż na odkrytej przestrzeni. Poza tym wystarczy chru
stu na rozpalenie ogniska, przy którym będzie można
wysuszyć Rozie ubrania, a i ona się trochę rozgrzeje.
Świadomy celu ruszył w dół. Łatwiej by mu było
schodzić, gdyby niósł Rozę na plecach, ale nie miał ser
ca jej budzić. Niósł ją więc na rękach nawet w najbar
dziej stromych miejscach. To prawdziwy cud, że nie
spadli i się nie potłukli.
Kiedy Mattias dotarł wreszcie do zarośli, stwierdził, że
nie są tak gęste, jak mu się wydawało w drodze pod gó
rę, ale i tak wiało tam znacznie mniej. Mattias położył na
chwilę Rozę na ziemi. Pomruczała coś przez sen, ale nie
obudziła się, nawet kiedy zdejmował jej z pleców torbę.
Rozpakował swój worek, w którym nie mieściło się
wiele, ale na szczęście Mattias wykazał się przytomno
ścią umysłu i włożył do niego dwie skóry z renifera. Po
śpiesznie rozłożył na ziemi jedną z nich, kucnął i prze
niósł na nią Rozę, wpierw za ramiona, a potem za nogi.
Dziewczyna oparła się policzkiem na złożonych dło
niach i uśmiechając się przez sen, skuliła się i obróciła
na bok. Mattias zachował w pamięci ten obraz.
Nie było mu już zimno, ale poczuł nagle straszne
zmęczenie. Już całą dobę był na nogach. Najpierw
w kopalni miał ciężki dzień, a potem umierał ze stra
chu o nią. Wyczerpało go to bardziej, niż przypuszczał.
Drugą skórą z rena okrył Rozę, zmartwiony, że nie
może jej otulić dokładnie. Lepsze jednak to niż nic.
... gdyby nie nadszedł, mogłaby runąć w przepaść...
... będziesz siłą Rozy...
Wyraźnie zapamiętał ten głos.
Zmusił się, by się uspokoić i nie myśleć o tym, co mog
łoby się stać, gdyby nie natknął się na Rozę. Czyhało na
nią tyle niebezpieczeństw! Aż ścisnęło go za serce, gdy
sobie uświadomił, jak niewiele brakowało, by ją stracili.
Szybko nazbierał kilka naręczy na wpół suchych ga-
łęzi o grubości kciuka. Przyciągnął też lekko zbutwia
łą brzozę powaloną przez zimowe zawieruchy.
Wrzosy i trawa nasiąknięte wilgocią nie stwarzały
niebezpieczeństwa pożaru, jednak Mattias z przyzwy
czajenia wygrzebał zagłębienie w ziemi i starannie
przygotował miejsce na ognisko.
Sporo się jednak namęczył, zanim udało mu się je
rozpalić. Wilgotny chrust nie chciał się zająć, płomyk
tlił się i gasł, a Mattias nałykał się sporo dymu, nim zdo
łał w końcu rozniecić ogień.
- Wreszcie - mruknął sam do siebie, gdy zaskwiercza-
ło i zatańczyły płomienie. Cierpliwie podkładał zrazu
patyki, a potem grubsze gałązki, na końcu wrzucił do
ognia długie na łokieć gałęzie z powalonej szarej brzo
zy. Wilgotne drewno na chwilę zdławiło ogień, buchnę
ły kłęby dymu, zaraz jednak strzeliły w górę wysokie
czerwone języki, a podmuch wiatru rozpędził dym.
Mattias podniósł się skostniały.
- To był ciężki dzień, staruszku - odezwał się sam do
siebie, zdejmując przemoczone buty. Postawił je blisko
ogniska, żeby wyschły, nie zważając na to, że dobra skó
ra może popękać, jeśli grzać ją zbyt długo. Rozsupłał
następnie sztywne rzemyki przemoczonych butów
Rozy, zdjął z nóg i ustawił przy ogniu obok swoich.
Korciło go, by zdjąć jej też mokre skarpety, ale w tor
bie nie znalazł innych na zmianę.
Porządnie podłożył do ognia, aż snop iskier buchnął
z gniewnym sykiem w niebo. Uśmiechnął się na ich wi
dok, bo przypominały mu Rozę.
Potem wsunął się na posłanie ze skóry renifera
i przytulił mocno Rozę. Przylgnęła do niego, dłonią ob
jęła go w pasie. Miał wrażenie, że szuka jego bliskości.
... jego...
... niczyjej innej...
Mattias uśmiechnął się znów do siebie, usiłując przy
kryć siebie i Rozę drugą skórą. Nie było to łatwe, gdyż
renifer był znacznie chudszy niż oni oboje razem. Otu
lił więc Rozę, by jak najszybciej odzyskała ciepło. Zapadł
w sen, nie zważając na chłód. Był tak wyczerpany, że za
snąłby pewnie nawet na stojąco oparty o pień brzozy.
Przytulił Rozę do piersi i wsłuchał się w jej równy
oddech. Brzmiał tak znajomo w jego uszach, w jego ser
cu. Ileż to nocy leżał tak, nasłuchując. Posłanie miewał
wprawdzie wygodniejsze, ale nigdy nie oddawał się
w objęcia snu równie szczęśliwy.
Jest trochę niesforną rudowłosą dziewczynką. Jako
jedyna córka zawsze mogła pozwolić sobie na więcej
niż inni. Nikt nie miał serca jej strofować. Ciekawa
i głodna wrażeń musi wszystkiego spróbować, dotknąć.
Chce zrozumieć więcej, niż rozumieją dorośli i mą
drzejsi od niej.
Zawsze różniła się od innych. Gdy tylko nauczyła się
mówić, zabawiała zarówno tych, co chcieli jej słuchać,
jak i tych, których nudziły wielokrotnie powtarzane
opowieści o tym, że urodziła się w obcym mieście
i w obcym kraju, a do jej wuja ze strony matki, arma
tora i kapitana, nadal należy niemal połowa miasta.
- ... właściwie jestem Rosjanką - szeptała, a jej oczy
lśniły. Nie rozumiała, dlaczego inne dzieci odsuwają się
od niej. Czy nie dzieliła się z nimi najcenniejszymi hi
storiami? Niemożliwe, by im się nie podobały...
Później nauczyła się milczeć na temat swojego po
chodzenia. Przestała opowiadać też o wujku ze wscho-
du, zresztą wraz z upływem lat zapomniała, jak wyglą
dał. Przynajmniej tak jej się zdawało. Gdyby tata nie
opowiadał jej wciąż na nowo o jej dzieciństwie, pew
nie nic nie pozostałoby w jej pamięci, bo mama nie
wspominała tamtego czasu ani słowem.
- Nie chcę, by różniła się od innych - mówiła mężo
wi, tłumacząc, że zależy jej na dobru dziecka.
- Ona już jest inna - odpowiadał ojciec i przekazy
wał córce to, o czym powinna wiedzieć, uważając, że
dziewczynka ma do tego prawo.
Wyróżniała się wśród innych.
Była tak urodziwa, że gdy patrzył na nią, łzy kręciły
mu się w oczach. Zerkał na nią ukradkiem, siłą odrywa
jąc od niej wzrok. Nie chciał bowiem stać się zabawką
w jej rękach, którą zaraz porzuci. Znał na pamięć jej
śmiech. Ale za każdym razem, gdy dawała kosza innym
chłopakom, jego serce radowało się. Przyjaźnił się z ty
mi chłopakami, słyszał więc, jak przechwalali się i łga
li, choć niektórzy mówili prawdę. Była bez serca.
Widywał ją i zauważył, że zerka w jego stronę. Po
przysiągł na wszystkie świętości, że nie ulegnie jej du
żym lśniącym oczom i słodkim ustom, niby przypad
kowo ściągniętym w ciup. Nie da się oczarować temu,
w jaki sposób odchyla głowę, tak że długie rude włosy
spływają niczym wezbrane wiosenną powodzią wody
rzeki na jej ramiona, plecy, krągłe piersi, sięgając aż do
szczupłej talii i rozszerzającej się łukiem linii bioder.
... kusiły, by dotknęły ich dłonie chłopców...
... dłonie mężczyzn...
Dorośli mężczyźni pogwizdywali na nią, rozmawia
li o niej wulgarnie i fantazjowali, co by z nią zrobili,
gdyby dała się zaciągnąć do łóżka. Wiedział, że niektó-
rym uległa, i gdy o tym myślał, zżerała go zazdrość.
Starał się odsunąć te wspomnienia, ale obrazy same
cisnęły mu się do głowy...
A ona śmiała się swoim radosnym śmiechem przy
pominającym plusk strumyka, odrzucała w tył głowę
i patrzyła na niego spod długich rzęs. On zaś udawał
nieczułego na jej wdzięki i zarzekał się, że nigdy, prze
nigdy nie ulegnie miedzianym włosom i żarowi w jej
oczach, nie da się skusić zaproszeniu uwodzicielskich
ust i kołysaniu bioder. Postanowił, że już nigdy na nią
nie spojrzy, a każdą grzeszną myśl odpokutuje rąba
niem drewna. Wypędzi ją ze swych myśli, nim zdąży
zatruć mu krew, tak jak zatruła innym.
... nie da się potraktować jak zużyta ścierka...
Ale wciąż na nią zerkał. To było silniejsze od niego.
Nie było dnia, aby o niej nie myślał i nie marzył. Gotów
był na wszystko, by choć przez chwilę nacieszyć nią oczy.
... ale tak, by się tego pod żadnym pozorem nie do
myśliła...
... żeby nie pochwyciła go w swe sidła...
... nigdy nie może się dowiedzieć, jaką ma nad nim
władzę...
Pożądał jej każdego dnia. Miewał takie grzeszne my
śli. Zdawał sobie sprawę, że jeśli z tym nie skończy, bę
dzie się kiedyś smażył w piekielnym ogniu, bo na nic
innego nie zasłużył...
... doprowadzała go do szaleństwa...
... inni chłopcy nie zmagali się z podobnymi myślami...
... oni chcieli jedynie ją wziąć, i tyle...
On pragnął mieć ją na zawsze, na całe życie. Gotów
był pójść nawet do piekła, gdyby tylko wiedział, że ją
tam spotka.
... zresztą dokąd indziej mogłaby pójść...
Zniósłby powolne konanie w ogniu piekielnym, gdy
by w tym samym ogniu smażyła się ona. Gdyby jego
krzyki mieszały się z jej wołaniem. Gdyby z gardła wy
dobywał się chrapliwy dźwięk, dolatujący do jej uszu.
Ostatni, który by usłyszała.
Takie go wciąż dręczyły grzeszne myśli...
Nikomu się z tego nie zwierzał, nikogo nie zadręczał
swoimi problemami. Zresztą nie znał nikogo, kto wy
słuchałby ich cierpliwie, nie próbując go osądzać.
Chłopaki ze szczegółami zdawali relacje z tego, jak
im się oddawała, jak dyszała i pojękiwała. Mówili, że
straszna z niej gaduła. Podobno buzia jej się nie zamy
kała i śmiała się nawet, kiedy z nią to robili.
Śmiała się.
Nie lubił o tym myśleć...
To było gorsze niż wizje piekielnego potępienia...
Trzymał się od niej z daleka. Parę razy wyraził się
o niej z pogardą i rozpowiadał, że jej brat zwariował.
Tak naprawdę cała wieś o tym wiedziała. Nikt jed
nak nie śmiał mówić o tym głośno, ponieważ ich ojciec
miał dość ziemi, by wzbudzać respekt, a także dlatego,
że większość ludzi uwielbiała jej matkę. Trudno by się
było z nimi nie zgodzić, bo pomimo że i ona miała ru
de włosy, była łagodna niczym letnia bryza.
Brat dziewczyny, obdarzony, tak jak i ona, niezwy
kłą urodą, uchodził w wiosce za półgłówka. Bez prze
rwy coś do siebie mówił, jakby wszędzie, dokąd cho
dził, towarzyszył mu niewidzialny przyjaciel.
To było dziwne.
Rodzice straszyli nim swoje dzieci, powtarzając: „Je
śli natychmiast nie przyjdziesz, to zabierze cię Mikkal!"
On też się go bał. Wszystkie dzieciaki się bały jego,
a może bardziej tego, z którym rozmawiał.
Niewidzialnego mężczyzny.
... ducha...
Był odmieńcem, mieszkańcy wioski więc odetchnęli
z ulgą, gdy podciął sobie żyły tak skutecznie, że wy
krwawił się na śmierć. Nikt jednak nie powiedział tego
głośno. Mimo że wszyscy dobrze wiedzieli o samobój
stwie, trzymali solidarnie język za zębami, nie nazywa
jąc tego inaczej jak nieszczęśliwym wypadkiem. Między
sobą jedynie rzucali jakieś uwagi o złym dziedzictwie,
powtarzając, że to, co się stało, było nieuniknione.
... ale wobec obcych milczeli...
Bardzo kochała swojego najstarszego brata. To mu
się w niej spodobało, chociaż sam się wyśmiewał i wy
gadywał o nim najgorsze rzeczy.
... niebezpiecznie zrobiło się tego dnia, gdy zaczął ją
lubić...
... tak więc pochwyciła go w swoje sidła...
Poleciał do niej jak ćma do światła. A kiedy był cał
kowicie bezbronny i bardzo samotny, gdy przeżywał
najboleśniejsze chwile swojego życia, przyszła do niego.
... i wtedy on, który kochał ją od zawsze, nie potra
fił się oprzeć...
Otworzył ramiona i poczuł smak własnych łez, kie
dy koniuszkiem języka zwilżał usta, by móc wyszeptać
jej imię.
- Natalia...
Roza chciała wyciągnąć ręce, by ją zatrzymać. Czy
ona nie rozumie, jak bardzo jest jej potrzebna?
Nie wystarczy, że ukazała jej się w miejscu, które nie
miało ani nazwy, ani kierunków i zganiła niczym niesfor
ne dziecko. Przecież ona jest już dorosła, zamężna i nie po
trzebuje nauczyciela. Parę lat minęło już od konfirmacji
- Natalia! - zawołała.
Miał to być okrzyk, ale przez spierzchnięte usta wy
dobył się jedynie jęk - chrapliwy niczym zardzewiałe
żelastwo.
Nie mogła unieść rąk, była uwięziona.
Roza walczyła z krępującymi ją linami, szarpała się,
by uwolnić związane ramiona...
- Natalia! - próbowała wołać, ale głos znów ją za
wiódł.
Gdy po raz kolejny otworzyła usta, odezwała się
jeszcze ciszej, prawie szeptem:
- Natalia?
Czy leżę martwa? pomyślała jeszcze, nim odważyła
się otworzyć oczy.
Poczuła, że jest jej ciepło. W pierwszej chwili nie zdziwi
ła się, ujrzawszy słońce wysoko na niebie, które choć w po
równaniu z latem świeciło blado, to jednak już grzało.
Nawet stopy ma ciepłe...
Poruszyła palcami u nóg i zerknęła przez jedno ra
mię. Zauważyła kupkę popiołu z wypalonego ogniska,
a tuż obok ustawione w rzędzie dwie pary skórzanych
butów. Wciągnęła w nozdrza powietrze i poczuła lek
ki swąd nadpalonej skóry.
Dopiero wówczas dostrzegła mężczyznę, który leżał
obok niej i obejmował ją mocno, a jego ramiona trzy
mały ją jak powrozy...
- Skórzane buty mogą popękać, jeśli stawia się je
zbyt blisko ognia - odezwała się Roza napastliwie, bez
powodzenia usiłując odepchnąć Mattiasa.
Nie miała siły usiąść. Czuła ból w każdym skrawku
ciała.
Leżała więc, a on nadal ją obejmował.
Obudził się wcześniej niż ona, ale trwał nieruchomo
i przyglądał się jej. Zapragnął, by na zawsze zagościł
w niej ten spokój, który malował się na jej twarzy, gdy
spała. Za dnia Roza przypominała drapieżnego rysia lub
rosomaka i szczerzyła groźnie zęby, we śnie zaś spływał
na nią spokój. Wydawała się wtedy taka młodziutka, że
budziła w sercu Mattiasa ogromne wzruszenie.
Wtedy właśnie najbardziej pragnął, by mogła być
zwykłym osiemnastoletnim dziewczęciem.
... była taka śliczna...
- Śniło ci się to samo, co mnie - odezwał się z prze
konaniem.
Ułożony na boku, obejmował ją ramieniem i trzy
mał tak mocno, jakby chciał ją poskromić.
- Co takiego? - zapytała Roza zdziwiona.
- Obojgu nam śnił się ten sam sen - odparł Mattias
z niezmąconym spokojem.
Nie miał pojęcia, skąd brał się w nim ten spokój.
Przecież powinno go to wytrącić z równowagi, tymcza
sem mówił bez lęku. Gdyby kiedyś przytrafiło mu się
coś podobnego, nie uwierzyłby i podejrzewałby raczej,
że traci rozum.
- Słyszałem, jak wypowiadałaś jej imię - rzekł cicho.
Roza rozglądała się wokół rozbieganym spojrze
niem, unikając jego wzroku.
Mattias nie zdradził się, że i on obudził się z imie
niem Natalii na ustach. Roza nie musi wiedzieć wszyst
kiego. I tak łączą ich silne więzy.
- Wymówiłaś jej imię, Rozo.
Usta Rozy zadrżały lekko.
- Czego się boisz? - próbował ją uspokoić. - Ty, któ
ra przekonujesz ludzi, że jesteś czarownicą? Tyle razy
opowiadałaś mi o niezwykłym rodzie, z którego się wy
wodzisz, o kobietach obdarzonych ponadnaturalnymi
zdolnościami, a teraz drżysz z powodu jakiegoś snu?
- To nie był sen - odparła Roza z powagą, która go
rozbawiła. Wyczuł, że ona nie udaje, i wzruszyło go, że
tak się tym przejęła. Jej młodość i niewiedza stały
w sprzeczności z tym, za kogo się podawała.
... kim chciała być...
- Nie rozumiesz? - zapytała, powstrzymując się od
płaczu. - W mojej głowie jest jakiś inny świat, a teraz
jeszcze przeniknął on do twoich myśli. Nie pojmujesz,
jak strasznie się boję, Mattias? Czego ona ode mnie
oczekuje? Nie chcę wykonywać bezwolnie tego, co na
kazują mi głosy...
Nie mógł zlekceważyć jej rozpaczy. Lęk Rozy zasko
czył go i nie potrafił jej przed nim uchronić.
Mógł ją jedynie przytulić.
Gdzieś w oddali rozległo się zawodzenie siewki.
9
- To, że oboje mamy takie same sny, coś znaczy -
rzekł cicho Mattias.
Jakiś diabeł, chichocząc, podszeptywał mu, żeby wy
myślił cokolwiek, aby uspokoić Rozę, a sama padnie
mu w ramiona, jego zaś aż korciło, by to sprawdzić.
Kiedy Mattias był głodny, nie potrafił jasno myśleć.
Z trudem nadążał za tokiem myślenia Rozy. Wytężał
umysł, a w skroniach czuł uporczywe stukanie.
Opowiedział jej swój sen i poznał, choć tego nie po
twierdziła, że jego treść zgadza się w najdrobniejszych
szczegółach z tym, co ona zapamiętała.
Mało kto znał Rozę tak dobrze jak Mattias. Wyczu
wał jej niepokój nawet wówczas, gdy starannie go skry
wała. Ten sen dręczył na równi ich oboje. Mattias za
pragnął, by jego życie znów potoczyło się spokojnym,
zwykłym torem. Odkąd Roza stała się jego częścią, nic
już nie było zwyczajne.
Zaczęło się to tamtej dramatycznej zimowej nocy,
kiedy na świat przyszła Synneve...
Mattias wciąż pamiętał zawiniątko z maleńkim no
worodkiem, które Roza złożyła mu w ramionach, bła
galnie szepcząc, by pokazał dziecko zorzy polarnej. Po
myślał wówczas, że zwariowała, ale ponieważ tyle się
nasłuchał o fanaberiach położnic, że uczynił to, o co go
prosiła. Wziął na ręce maleństwo i prawie potykając się
o leżącego na podłodze bez przytomności ojca dziec
ka, podszedł do niewielkiego okienka w alkierzu i po
kazał córeczkę Rozy żółtozielonej zorzy, która zafalo
wała niespokojnie, jakby ją błogosławiąc.
Na niewiele się to błogosławieństwo zdało, jak się
później miało okazać...
Tamtej nocy Mattias bardzo zbliżył się do Rozy
i przestał uważać ją za zagrożenie dla swego kompana
Jensa.
- To przez nią! - odezwała się Roza, odrywając go
od wspomnień. Wyrwany z zamyślenia, pomrugał po
wiekami, nie pamiętając w pierwszej chwili, o czym
rozmawiali.
- To wszystko przez nią, Mattias! Nie ma w tym mo
jej winy! - zabrzmiał żałośnie jej głos.
Przespana noc przyniosła ukojenie jej wyczerpanemu
ciału, dzięki czemu gotowa była podjąć trudy kolejne
go dnia, ale wciąż odczuwała niepokój. Rozie wystar
czyło parę godzin snu, by odzyskać siły. Zwykle nawet
po tak krótkim odpoczynku jak ten, który miała za so
bą, potrafiła pracować pilnie przez cały dzień.
Przestała się już wstydzić tego, że ograbia z sił Mat-
tiasa. Już od dawna zdała sobie sprawę, że go wyko
rzystuje, mimo że uważała, iż jest na to zbyt dobry.
Wydawał jej się zawsze taki zwyczajny. Dopiero teraz
zrozumiała, kim naprawdę dla niej jest, i porzuciła
wcześniejsze skrupuły. Zresztą teraz Roza już wiedzia
ła, kto go tutaj przysłał.
- Nie prosiłam cię, żebyś za mną szedł - rzuciła gwał
townie.
Mattias pokręcił głową, ale nie wypuścił jej z objęć,
mimo że usiłowała się wyswobodzić. Wciąż zdawało
mu się, że powinien ją chronić, nawet jeśli żadne z nich
nie dostrzegało zagrożenia.
- Czy to ona kazała ci przyjść za mną? - zapytała
Roza, a na jej twarzy malowała się śmiertelna powaga.
- Przyznaj się, ona ci kazała?
Mattias wyobraził sobie, jakże zdumiony byłby ktoś,
kto podsłuchałby przypadkiem ich rozmowę, i zoriento
wał się, że Roza ma na myśli swoją praprababkę, która
urodziła się w 1752 roku, a więc przed osiemdziesięciu
ośmiu laty. A Roza mówiła tak, jakby Natalia wciąż żyła.
A przecież to jakiś absurd. Zwłaszcza że niezwykłe
kobiety z tego rodu nie osiągały sędziwego wieku. Wspo
mniana praprababka przeżyła czterdzieści osiem lat, co
i tak w porównaniu z innymi uznać można za rekord.
- Przyznaj się, przysłała cię Natalia? - usiłowała do
ciec Roza.
- Nie - odpowiedział, zastanawiając się, jak ma ją
przekonać o tym, że nie kłamie.
- Nie wierzę ci.
Mattias mógłby na poczekaniu wymienić dziesiątki
powodów, dla których podjął poszukiwania, zwierzyć
się ze swojego niepokoju, opowiedzieć, jakie obrazy
podsuwała mu wyobraźnia, ale Roza i tak by mu nie
uwierzyła, przekonana, że przywiodła go tutaj, bezwol
nego, jakaś kobieta ze snu.
Jak ma jej wytłumaczyć, że tym razem to on sam,
gnany strachem, postanowił działać? Trudno, jeśli nie
chce mu wierzyć, to już jej wybór.
Być może tak jest jej wygodniej.
Mattias wstał gwałtownie, uwalniając ją z uścisku.
Odwrócił się do niej plecami i z rękami w kieszeniach,
w samych tylko skarpetach przeszedł po popiele pozo-
stałym z ogniska i zatrzymał się kawałek dalej. Z tru
dem odnalazł wzrokiem ścieżkę, którą mieli wracać, bo
na tej wysokości leżało jeszcze sporo śniegu. W oddali
widocznych było więcej brązowozłotych plam odsło
niętej ziemi, a krajobraz przypominał wielką, uszytą
z łatek kołdrę. Tu i ówdzie wznosiły się pagórki, wysta
wały szaroczarne skały, a tam znowu ciemniały gęste za
rośla, które jakby nie pasowały do tego wystawionego
na smagający wiatr terenu, gdzie roślinność płożyła się
blisko ziemi.
Zasłuchał się w głosy przyrody.
Wiatr długo już prowadził rozmowę. On nigdy nie
milczał. Unosił swe tajemnice od horyzontu po hory
zont i szeptał je tym, którzy potrafili słuchać.
Ptaki zaś śpiewały niemal całą noc, aż drgały im gar-
dziołka. Wiele ptaków wróciło już z zimowych wędró
wek i w każdych zaroślach, które dawały schronienie,
budowały sobie gniazda. W powietrzu słychać było
trzepot kolorowych skrzydełek.
- Na rękę jest ci tak myśleć, prawda? - odezwał się
Mattias, wciąż odwrócony plecami do Rozy. - Wszyst
ko jest dla ciebie takie cholernie oczywiste. Nawet nie
dopuszczasz do siebie myśli, że niektórzy ludzie na
prawdę się o ciebie troszczą. Wszystkich bez przerwy
od siebie odpychasz, podejrzewając, że przychodzą do
ciebie z innych powodów niż te, które podają. Wolisz
myśleć, że każdy z nich ma jakieś ukryte intencje. To
bardzo wygodne, bo zamykasz się przed wszystkimi
i nie dopuszczasz do siebie nikogo. Dzięki temu nie
musisz się wysilać. Nie chcesz uwierzyć, że ktokolwiek
pragnie mieć do czynienia z prawdziwą Rozą. A jeśli
nawet czyjeś intencje wydają ci się szczere, jeszcze
większe budzą w tobie podejrzenia. Tłumaczysz sobie,
że to nie może być prawda. Mówisz, że to nie ja pod
jąłem taką czy inną decyzję. Że na pewno ktoś mną kie
rował, bo przecież sam nie zdobyłbym się na nic takie
go. To, co robię, nie wynika z mojej woli. Uważasz
mnie za narzędzie w rękach jakiejś kobiety, która nie
żyje od diabli wiedzą ilu już lat. Wybrałaś, Rozo, nisz
czącą drogę. Niech licho porwie takie życie! Ale może
tak jest ci łatwiej? Tkwisz w przekonaniu, że nikogo
nie obchodzisz i nikt nigdy się naprawdę o ciebie nie
zatroszczy, w związku z czym sama też nie musisz się
starać, by kogoś polubić czy pokochać. Nie musisz się
przejmować losem przyjaciół, bo tak naprawdę nie
chcesz mieć nikogo bliskiego. Skoro tak, Rozo, dobrze.
Będziesz miała spokój. Na mnie nie musisz się oglądać.
Chcę jednak, u licha, żebyś zrozumiała, że w ten spo
sób skazujesz się na samotność.
Dysząc ciężko, wyrzucił wreszcie z siebie to, co tak
długo w sobie tłumił. Był zadowolony, że jej to w koń
cu powiedział, i nie obchodziło go, że Roza poczuje się
dotknięta i rozżalona.
Lepiej, żeby się piekliła, niż gdyby miała zamykać się
w sobie i odgradzać murem od innych, tak jak miała
w zwyczaju.
Mowa Mattiasa zabrzmiała niczym echo tego, cze
go Roza niedawno musiała wysłuchać, i tak samo za
bolała.
... nie powinien mówić do niej w taki sposób...
... miał być po jej stronie...
... należy do niej...
... tymczasem mówi jak Natalia...
Zadrżała. Skóra z renifera, którą była nakryta, zsu-
nęła jej się z ramion, a słowa, jakie wypowiedział Mat-
tias, przeniknęły ją lodowatym chłodem.
- Mówię to dlatego, Roza, że mnie obchodzisz - ciąg
nął chrapliwie, wciąż nie patrząc w jej stronę.
... lepiej by było, gdyby na nią spojrzał...
... gdyby mogła zdecydować, czy kłamie, czy mówi
szczerze...
... a może równocześnie gorzej - bo wtedy by się do
wiedziała prawdy...
- Obchodzisz mnie, a nie pozwalasz mi się o siebie
zatroszczyć - ciągnął Mattias gorąco. - Nie dopuszczasz
mnie do swojego życia. Nie traktujesz mnie poważnie.
Tłumaczysz sobie opacznie moje uczucia i oddanie. Nie
chcesz uwierzyć w to, że ktoś może cię pokochać taką,
jaka jesteś. Z jaką łatwością odrzucasz miłość, Rozo!
Wciąż na nowo mnie odtrącasz! Zaczynam się bać, że
pewnego dnia znienawidzę cię za to, że ciągle odgra
dzasz się ode mnie murem. Któregoś dnia mogę mieć
dość przedzierania się przez ten mur i zdrapywania do
krwi palców. Nie mam ochoty, Rozo, doczekać chwili,
gdy zabraknie mi sił. Mówię poważnie. Nie chciałbym
dojść do takiego momentu, że nienawiść stanie się jedy
nym uczuciem, jakie będziesz we mnie budzić...
Roza próbowała wstać, zabolał ją krzyż, usiadła więc
najpierw, uklęknęła, aż wreszcie dźwignęła się na nogi,
zagryzając usta. Spódnica oblazła jej włosiem z sierści
renifera. Chciała się otrzepać, ale nagle wydało jej się
to nieważne.
... jak strasznie bolą jego słowa...
... niech on wreszcie przestanie mówić...
W samych skarpetach ruszyła w jego stronę, nie
zwracając uwagi na wbijające jej się w stopy kłujące pa-
tyki i ostre kamienie. Przywykła do niewygód. Życie jej
nie rozpieszczało...
Stanęła za szerokimi plecami Mattiasa i wtulając
w nie swój policzek, objęła go w pasie. Dłońmi pogła
dziła twardy brzuch osłonięty kaftanem, swetrem i weł
nianą bielizną.
Biło od niego takie ciepło!
Nawet kiedy tak stał obrażony, emanowało z niego
ciepło, które pobudzało do życia. Potrzebowała tego...
- Czy ja cię odtrącam? - zapytała cichym głosem,
w którym pobrzmiewały wesołe nutki. - Do jakich ty
kobiet przywykłeś, Mattias, i co one z tobą robią, sko
ro twierdzisz, że ja cię odtrącam...
Jej dłonie dobrze znały jego ciało. Wsuwała je pod
kolejne warstwy ubrań, aż poczuła pod palcami roz
grzaną skórę.
- Jesteś taki gorący - wyszeptała, nasłuchując jego
oddechu.
Dłonie wsunęła za pasek, pod samodziałowe spodnie.
Uśmiechała się przytulona do szorstkiej kurtki, gdy pod
wpływem dotyku jej palców wciągnął brzuch.
Zwilżyła usta, a gdy Mattias spojrzał na nią, wysu
nęła koniuszek języka i zatoczyła nim kółka. Wiedzia
ła, że to go podnieca.
Jedną dłonią gładziła jego silny tors, drugą zaś sunę
ła w odwrotnym kierunku i gładziła, dopóty jego mę
skość nie nabrzmiała pod pieszczotami jej palców. Czu
ła, że sprawia mu tym przyjemność.
Jej też się podobało, że wywołała w nim tak silne po
żądanie.
... ona...
... nie ktoś inny...
Pod wpływem tych myśli ogarnęło ją gwałtowne
podniecenie, które przypominało zalewające brzeg fa
le przypływu albo pożar trawiący wrzosowisko.
Krew szybciej zaczęła krążyć w jej ciele, docierając
aż po koniuszki palców. Czuła, jak pulsuje na szyi, war
gach. W uszach jej dudniło, zagłuszając radosny świer
got ptaków.
Jej ciało stało się ociężałe. Piersi, stęsknione za piesz
czotą, wystawiały twarde sutki. Jakże pragnęła, by je
poczuł przez te wszystkie warstwy ubrań!
Była taka gorąca, kręgosłup zdawał się parzyć. Przy
warła do niego biodrami i poruszając nimi coraz gwał
towniej, zapraszała, gotowa, go przyjąć. Buzowała na
miętnością, szalona, nieprzewidywalna. Pragnęła go,
niemal błagała, by w nią wszedł.
... była gotowa...
... płonęła...
... pulsowała...
... ociekała wiosennymi gorącymi sokami...
- Odtrącam cię? - zapytała raz jeszcze i nawet tembr
jej głosu zdradzał, jak bardzo jest podniecona. Jak nie
cierpliwie czeka, by ją wypełnił. Tęskni za tą gorączko
wą walką, jaką stoczą ze sobą ich ciała, nim splotą się
w jedno...
Mattias westchnął.
Mógłby się sprzeciwić. Mógłby się bronić. Mógłby
odtrącić ją i jej namiętność. Mógłby odepchnąć jej go
rące, niecierpliwe dłonie, które tak szatańsko kusiły je
go ciało, zmuszając, by wyznało to, co najchętniej za
chowałby dla siebie.
... mógłby...
Ale był tylko człowiekiem i też ulegał pokusom.
Gdyby uczucia ulokował gdzie indziej, byłoby mu ła
twiej. Ale w tej sytuacji tak naprawdę wcale nie chciał
się wzbraniać.
... nie teraz...
Kiedy tak przywierała do jego ciała, głodna jego
pieszczot, czuł przenikające go dreszcze. Jej dłonie ro
biły z nim takie rzeczy, o których nie śmiałby marzyć.
Rozkoszował się przyjemnym mrowieniem. W każ
dym skrawku ciała odczuwał niecierpliwe oczekiwanie.
Jego usta tęskniły za jej wargami. Za smakiem jej po
całunków, wilgotnym dotknięciem ruchliwego ko
niuszka języka. Bolały go mięśnie brzucha. Wciągał go,
by mogła wsunąć swoje doświadczone, zręczne dłonie
tam gdzie chciała. A niech to diabli!
Przecież idzie ku wiośnie!
Dlaczego nie miałby wypełnić jej sokami!
Mattias poruszył się ostrożnie i powoli odwrócił do
Rozy. Wysunęła dłoń spod jego swetra, drugiej jednak
nie cofnęła, co Mattias przyjął z wdzięcznością. Po
omacku rozpięła mu spodnie. Odsunęła się lekko, by
móc pieścić go oburącz.
Z półotwartych ust Mattiasa wydobył się jęk.
- Jesteś wiedźmą, Roza - wyszeptał, uśmiechając się
nabrzmiałymi od pocałunków wargami.
Roza popatrzyła mu w twarz, której nie pozbawiły
urody ani podkrążone oczy, ani dwudniowy zarost.
Przytuliła zdrowy policzek do kłującego zarostu, a po
tem musnęła ustami szorstką jak tarka twarz.
... tak przyjemnie drapało...
... leciutko drażniło wrażliwe wargi...
W ten sam sposób pogładziła bliznę na jego policz
ku, a potem zanurkowała w zagłębienie na jego szyi
i dotknęła śladu po sznurze. Lubiła to delikatne zgru
bienie, jakie utworzyła blizna, lubiła całować tę ozdo
bę na szyi, która pozostanie mu na całe życie.
- ... wiedźma...
Chwycił ją za ramiona i pocałował namiętnie. Wsu
nął język między jej miękkie wargi, które wystarczają
co długo już go wabiły i obiecywały, doprowadzając do
szaleństwa. Nie odsunęła się, wyszła mu na spotkanie.
Przycisnęła usta do jego warg z gwałtownością, która
nigdy nie przestała zadziwiać Mattiasa.
Nie musiał jej dłużej przytulać do siebie, bo oboje
znaleźli się w niewoli własnych pocałunków. Napoty
kali atak głodnych warg, przywierali doń, by potem sa
memu atakować...
... ich usta były niczym dwa orły walczące w powie
trzu wysoko pod lazurowym niebem...
... wałczące albo odprawiające taniec godowy...
Mattias czuł, że przetaczają się przez niego fale go
rąca, że poddaje się rytmowi pulsującej krwi i przyspie
szonym uderzeniom serca. Pieszczoty jej dłoni dopro
wadzały go do szaleństwa. Zdawało mu się, że wnet
prześcigną ten rytm i doprowadzą go do kresu, do któ
rego tęsknił, ale jeszcze nie chciał, by nastąpił...
... jeszcze nie...
... nie tak szybko...
- Niebezpiecznie balansować nad przepaścią - mam
rotał, nie odrywając warg, ale po jej zdziwionych błę
kitnych oczach poznał, że nie rozumie, o co mu cho
dzi. Mattias jednak niczego nie zamierzał tłumaczyć.
Nie mógł oderwać się od jej ust. Nie chciał się zna
leźć poza zasięgiem jej pocałunków. Nie mógł pozba
wić się smaku cudownych warg...
Uchwycił wąskie nadgarstki Rozy i choć odczuwał
nieprzyzwoitą rozkosz, powstrzymał jej dłonie.
- Diablica - wyszeptał, nie przestając wargami draż
nić jej warg. Smakował je, lekko ssał, znów smakował
i skubał.
... drażnił...
- Daj mi szansę! - poprosił chrapliwie pomiędzy po
całunkami.
Puścił jej dłonie, odszukał guziki przy bluzce i zma
gał się z nimi nieporadnie, by je odpiąć. Roza zaśmie*
wała się cicho, jednak mu nie zamierzała pomóc. Za
rzuciwszy mu ręce na szyję, przeczesywała mu palcami
opadające na kark włosy.
... skóra na karku była wrażliwa na dotyk opuszków
jej palców...
Mattias jęknął, dobrze wiedząc, że Roza się z nim
bawi. Ocierała się o niego, a on wciąż był tak samo pod
niecony jak przed chwilą, gdy obu dłońmi pieściła naj
gorętszą i najbardziej pulsującą część jego ciała. Nie
mógł nasycić się jej smakiem. Nie potrafił przestać ca
łować jej w momencie, gdy odpinał guziki. Pragnął tych
głębokich pocałunków, które w jednej chwili przemie
niały się w jesienny sztorm. To dzikie i nieujarzmione,
to lżejsze od muśnięcia skrzydeł motyla. Ich pocałun
ki, zabawa, która nigdy nie była taka sama...
Rozsądek podpowiadał mu dość powodów, by ją wy
puścić z objęć. By zrezygnować z czekających ich roz
koszy. Rozsądek mówił mu, że się na niej sparzy. Za
każdym razem, gdy się z nią kocha, rana tylko się po
głębia i długo będzie ropieć i wywoływać ból, nim się
zabliźni. Długo...
Ale nie chciał jej zostawić!
Nie chciał wypuścić jej z rąk!
Nie przygnały go tutaj żadne głosy ani sny. Wszyst
ko, co działo się między nimi, działo się z ich woli.
... popęd...
Ból w podbrzuszu narastał, ale wytrzyma go jeszcze
jakiś czas. Byle tylko go już nie dotykała, byle nie na
zbyt drażniła...
Przedzierał się przez warstwy ubrań. Zima jest
okropną porą roku! Na dodatek tu, na północy, trwa
,tak piekielnie długo. Rozgorączkowane dłonie błądzić
muszą wśród tylu niepotrzebnych warstw. Mattias wes
tchnął z ulgą, gdy wyczuł pod palcami nagą skórę.
... jej ciało płonęło...
Wydała z siebie jęk rozkoszy, gdy kciukiem zaczął
pieścić sutek, który stulił się, jeszcze nim go dotknął,
i przypominał dojrzałą moroszkę.
Roza przywarła do niego, jej miękka pierś wypełniła te
raz jego dłoń. Gładził ją, pieścił opuszkami palców i ściskał.
Druga dłoń, która przez cały czas zmagała się z gu
zikami, nieoczekiwanie otrzymała pomoc. Roza niecier
pliwie odpięła kurtkę, wełniany kaftan i bluzkę. Wyję
ła ją ze spódnicy, by ułatwić mu dostęp do sznurków.
Mattias nauczył się, jak luzować gorsecik.
Niechętnie oderwał usta od jej warg, ale wiedział, że
w innych rejonach czekają go jeszcze większe przyjem
ności. Pochylił głowę i obsypywał pocałunkami jej po
liczki, brodę, szyję. Odsłonił jej ramiona, całował płat
ki uszu, zuchwały łuk karku, dotknął pulsującej na szyi
tętnicy, odznaczającego się pod skórą obojczyka. Ni
czym dziki ptak, którego podmuch wiatru przygnał
nad morze, a który zmęczony wypatruje pasma lądu,
tak on opadał wargami w upatrzone miejsca.
Koniuszkiem języka drażnił brodawkę. Uśmiechnął
się, wychwyciwszy przyspieszony oddech Rozy, która
wpijała się palcami w jego ramiona.
... mocno...
Wziął w usta sutek, ssał go i bawił się nim, masując
dłońmi obie piersi. Gorączkowo wodziła dłońmi po jego
plecach. Czuł, że jest gotowa i pragnie go natychmiast,
ale ją powstrzymywał. Opadł przed nią na kolana i pod
niósł jej spódnicę. Nierozsądna wyruszyła z domu w naj
lepszej halce pod niedzielną zapaską. Powinien wygłosić
jej kazanie, że póki w górach leży śnieg, należy wkładać
wełniane halki.
Tymczasem zanurkował pod spódnicę, nie zważając
na to, że zapadła nagle ciemność niczym w jesienną noc.
Roza zaśmiała się śmiechem przypominającym ra
dosny plusk strumyka...
... chciał smakować jej soki...
Rozchylił jej uda i opuszkami palców dotknął twar
dego maleńkiego pączka. Popchnął Rozę lekko, a ona,
kładąc się na plecach, pociągnęła go za sobą. Dyszała
coraz mocniej, Mattias wdychał jej zapach i pieścił ją
palcami, wprawiając w drżenie.
Jego męskość pulsowała także, ale wciąż się po
wstrzymywał.
... to był przyjemny ból...
Ostrzegł ją gorącym oddechem, nim ustami dotknął
miejsc, które do tej pory pieścił palcami. Roza przywar
ła do niego niecierpliwie. Opierał się dłońmi o ziemię,
wcale nie musiał przytrzymywać Rozy, kierować nią.
Ona wiedziała, czego chce, i sama nadawała rytm...
... rytm zgodny z biciem jego serca...
Pobudził ją równie silnie, jak wcześniej ona jego, po
czym zwinnie wstał i nim Roza otrząsnęła się z leniwe
go rauszu, w który ją wprawił, wziął ją na ręce i prze
niósł do ich zacisznego nocnego posłania. Rozłożył
obok siebie dwie skóry z rena, by mieli dość miejsca na
igraszki. Ziemia nadal była bowiem wilgotna i zimna.
Roza leżała na wznak z uniesionymi kolanami. Sut
ki zwinięte w twarde różowoczerwone pączki kontra
stowały z bielą jej piersi. Trudno było się oprzeć poku
sie, by ich nie pocałować.
Kiedy odchyliła głowę, tak że jej plecy przypomina
ły wygięty łuk, uniósł jej spódnicę i kolanem rozchylił
uda, po czym opadł na nią biodrami i jednym ruchem
wszedł w nią.
Roza wciąż wygięta w łuk przywarła do niego, nie
pozwalając mu się wysunąć. Kiedy unosił ciało, podno
siła się razem z nim, byleby tylko nie uwolnił się od jej
gorącego ciała.
Mattias obrócił się na plecy, pociągając ją za sobą,
tak że teraz ona znalazła się na górze. Silnymi dłońmi
ściskając pośladki Rozy, unosił ją w górę i w dół, tak
jak chciał, póki jej twarz nie rozluźniła się i nie poja
wił się na niej uśmiech...
... szatański uśmiech...
Wówczas przyciągnął ją do siebie, tak że jej piersi
dotykały jego torsu twardymi sutkami, i znów obrócił
się, by mieć ją pod sobą.
Tym razem ona dopasowała się do jego rytmu. Stra
cił rachubę czasu, przestał myśleć, co ona lubi i jak po
winien ją zaspokoić.
... stał się nurtem rzeki...
Poczuł w sobie zalew czułości. Tulił ją i całował,
czuł, jak ona poddaje mu się, jak go przytula, gdy wo-
kół niego wszystko porusza się rytmicznie, jak zaciska
łydki na jego udach.
Była bliska płaczu.
Mattias przestał myśleć. Stracił nad sobą kontrolę. Moc
niej przywarł do jej bioder i cały drżący pozwolił otoczyć
się ramionami, gdy potężna fala znalazła swe ujście.
Kiedy potem otworzył oczy, Roza odgarniała mu
z czoła mokrą od potu grzywkę. Pocałował ją czule, de
likatnie. Był to delikatny dotyk w porównaniu z wal
ką, którą stoczyły ze sobą ich ciała i usta przez tę chwi
lę równą wieczności.
Słońce przesunęło się na niebie.
Mattias nigdy nie wiedział, co powinien powiedzieć
Rozie zaraz po tym, gdy ich ciała zaspokoiły swą tęsk
notę i głód, w tych leniwych chwilach uspokojenia.
Założył spodnie i zsunął jej spódnicę na okryte poń
czochami nogi. Roza nie poruszała się. Leżała na wznak
i przechyliwszy głowę, patrzyła na niego. Jej włosy roz
sypały się na szaro nakrapianej skórze rena.
... ogień...
... Roza i ogień...
... pochłonie go...
Kierowany nagłym odruchem, dotknął tego miedzia
nego wachlarza i nawinął na palec kosmyk włosów.
Twarz Rozy zdawała się nieodgadniona.
- Babka Natalii podarowała ukochanemu pukiel
swoich włosów, gdy jeszcze była dzieckiem. Nosił go
w skórzanym woreczku zawieszonym na szyi przez ca
łe życie. - Jej głos brzmiał obco. Dziwnie. - Nigdy tak
naprawdę nie mogli być razem, ale nigdy nie przestali
się kochać. Spoczywają razem w niepoświęconej ziemi
w nieoznaczonej krzyżem mogile...
Mattias cofnął dłoń, jakby włosy Rozy parzyły.
Roza nie dokończyła tej historii.
- Nadal sądzisz, że cię odtrącam? - zapytała po chwili.
Mattias nie odpowiedział jej. Otworzył torbę i wy
pakował chleb oraz suszoną rybę. Podzielił na pół i rzu
cił jej jedzenie na kolana.
Sam zjadł odwrócony do niej plecami.
Nie mieli sobie nic więcej do powiedzenia.
10
Szli wąską ścieżką.
Roza za Mattiasem.
Poruszali się gęsiego, by nie brnąć w głębokim śniegu.
Niewiele mieli sobie do powiedzenia przez resztę
dnia. Tak naprawdę stawali się sobie bliscy jedynie
w chwilach, gdy ulegali namiętności, ale i wówczas kry
ła się za tym jakaś dziwna desperacja.
Roza i Mattias zdawali sobie z tego sprawę, że za
każdym razem, gdy sycą swe ciała i zanurzają się w ot
chłani zmysłów, ich serca doznają uszczerbku. Miesza
li ze sobą uczucia, których nie należało łączyć.
Dziwne, skoro wszystko między nimi zaczęło się od
słów, które powinny wyjaśnić ich wzajemne relacje.
Na początku znajomości nie lubili się wręcz i trak
towali podejrzliwie. Mieli o sobie nawzajem jak najgor
sze mniemanie i przypisywali jedno drugiemu niskie
motywy postępowania.
Nieoczekiwanie zaprzyjaźnili się. Stało się to tak na
turalnie, jak nigdy dotąd im się nie zdarzyło. Połączy
ła ich głęboka przyjaźń i zrozumienie. Takich przyja
ciół, jakimi oni byli dla siebie, nieczęsto się spotyka na
wet w ciągu długiego życia.
A jeszcze później zostali kochankami.
Nigdy nie mieli odwagi porozmawiać o tym szcze
rze. Starali się nie dociekać, dlaczego do tego doszło
i czemu tak gorąco się pożądali. Nie dopuszczali do sie
bie myśli, że może oprócz namiętności łączą ich głęb
sze uczucia.
Niebezpiecznie jest igrać z ogniem.
W końcu stali się sobie obcy.
I to bolało najmocniej. A zaczęło się to dużo wcześ
niej: kiedy Mattias wszedł do chaty Rozy i Jensa tam
tej nocy, gdy urodziła się Synneve. Wtedy gdy Jens
w napadzie szału omal nie zabił Rozy.
Obcy.
Całego roku potrzebowali, by stać się sobie obcy,
a może nazbyt dobrze znajomi - w zależności od tego,
jak na to patrzeć. Tak czy owak, odgradzał ich coraz
wyższy mur, którego nie powinni pokonywać.
- Po co uciekłaś w góry? - zapytał Mattias, kiedy
w oddali wśród skalistych wzniesień ujrzeli zarysy ko
palni i błyszczące wody fiordu.
Chyliło się ku wieczorowi, ale wciąż jeszcze było ja
sno. Od osady dzieliła ich już niewielka odległość
i Mattias uznał, że jeśli chce się czegoś dowiedzieć, mu
si zapytać Rozę właśnie teraz. Czy zechce mu opowie
dzieć, to już inna sprawa.
- Zależało mi na tym, by porozmawiać z babcią Leą.
- Dlaczego więc zawróciłaś? - zdziwił się i zatrzymał.
W drodze powrotnej nie robili żadnych postojów
poza krótkimi przerwami przy strumykach, gdzie gasi
li pragnienie.
Gdy tylko mocniej zaświeci słońce, wąskie strumyki
zamienią się w rwące potoki. Śnieg powoli tajał, ale
wciąż zalegał zbocza. Do lata nie pozostało jednak już
wiele czasu.
Zima tu, na północy, ciągnęła się miesiącami, by na-
gle pewnego dnia ustąpić miejsca latu. W jednej chwi
li, jak za dotknięciem różdżki, przyroda zmieniała sza
tę i okrywała się zielenią. Nastawała pora podwijania
rękawów i chodzenia boso. W tych stronach właściwie
nie było wiosny, która stanowiłaby łagodne przejście
pomiędzy mroźną zimą a gorącym latem.
Mattias tęsknił za prawdziwą wiosną, która nastawa-
łaby niespiesznie, za nastrojem oczekiwania na pogod
ne dni, za pąkami nabrzmiewającymi w ciepłych pro
mieniach słońca. Za wiosną, której ślady odkrywać by
można każdego dnia, wiosną mieniącą się wieloma bar
wami, a nie oślepiającą naglą zielonością.
Tęsknił za prawdziwą wiosną, taką, jaka bywa na po
łudniu.
- Zawróciłam, bo po drodze poznałam odpowiedź -
odparła Roza cicho, siadając obok Mattiasa. Przez ca
ły dzień nie usłyszał od niej słowa skargi, choć nieła
two było jej nadążyć, bo narzucił ostre tempo. Gdyby
nawet przyszło jej do głowy narzekać, miał na końcu
języka gotową odpowiedź:
Sama jest sobie winna, że tu się znaleźli. To był jej
zwariowany pomysł wspinać się o tej porze wysoko
w góry!
... odczuł taką ulgę, kiedy ją odnalazł...
... ale teraz wyszła z niego cała złość na nią...
- Słucham, mów! - rzekł.
Niełatwo było im rozmawiać ze sobą po tym, co się
między nimi wydarzyło o poranku.
Kochali się zupełnie inaczej niż w łóżku stojącym
przy ścianie, za którą znajdował się alkierz. Tam,
w skalnym zaciszu, pod dachem nieba byli wolni. Nie
musieli tłumić namiętności w obawie, że ktoś ich usły-
szy, bo świadkami ich miłości było jedynie słońce zsy
łające ciepłe promienie i wiatr.
Włosy Rozy płonęły rudością na tle szarej skóry z re
na, a w jej oczach odbijało się niebo.
... oczy Rozy były bardziej błękitne niż niebo...
- Więc poznałaś odpowiedź, Rozo. A nie mogłaś
przemyśleć wszystkiego w domu?
Milczała.
- Nie chodzi o mnie, Rozo, chociaż i ja straciłem
dzień pracy. Oczywiście, dla chłopaków z mojej bryga
dy było to utrudnienie, ale jakoś im to wytłumaczę. Mo
gę na przykład powiedzieć, że beze mnie mieli w sztol
ni więcej miejsca. Jak myślisz, rozśmieszy ich taki żart?
Oni i tak już uważają mnie za wariata! I to z twojego
powodu, Rozo. Kiedy wydaje im się, że nie słyszę, nazy
wają cię czarownicą i są przekonani, że rzuciłaś na mnie
urok. Zapewne zastanawiają się, jak mnie uwolnić spod
twojego wpływu, pamiętając, do jakich nieszczęść przy
wiodłaś mężczyzn, z którymi wcześniej byłaś związana...
Roza zamknęła oczy. Nie chciała go słuchać, ale nie
miała wyboru.
- Peder... - wymieniał z ociąganiem. - Tomas... Jens...
Po każdym imieniu robił przerwę.
- Nie musisz ich wszystkich nazywać z imienia - rze
kła gwałtownie.
- Mattias - dodał na zakończenie i uśmiechnął się do
niej. Przykro mu było, że zadaje jej ból, ale przecież
trudno, by był zawsze miły. Tym bardziej że sam wie
lokrotnie został przez nią zraniony.
... przez nią...
- Wszyscy pamiętają, w jakich okolicznościach tam
ci trzej zniknęli. Dzisiaj więc pewnie gadają wyłącznie
o tym, że przepadłem gdzieś w górach. Musiałem prze
cież powiedzieć swoim kompanom, dokąd wychodzę,
gdy późnym wieczorem opuszczałem barak. Zresztą lu
dzie i tak już o nas gadają, wymieniając jednym tchem
nasze imiona, jakby naprawdę stanowiły jedno.
- Ale przecież ty wrócisz - wyszeptała.
- Tak - odparł Mattias. - Wrócę. A następnym ra
zem, gdy wybierzesz się na taki spacer, pilnie się roz
glądaj, by dokładnie zapamiętać drogę, bo ja już na
pewno nie pójdę cię szukać!
Zdenerwowany dyszał i trząsł się cały.
Kiedy zamykała oczy, wciąż czuła dotknięcie jego
dłoni i jego pocałunki. Na samo wspomnienie jego
pieszczot oblewała ją fala gorąca.
Minęło ledwie pół doby od chwili, gdy oddawali się
sobie z namiętnością, której dotąd nie zaznali, wykrzy
kując w niebo swoją radość i ekstazę, bez skrępowania,
bez wstydu, bez unikania się spojrzeniem.
Twarzą w twarz...
Upojeni...
A teraz...
- Przecież wracam do domu - próbowała się bronić
przed jego napastliwością.
- Tak, tylko że nim to nastąpi, Liisa pewnie musiała
zwalniać się w The House, by zadbać o twojego brata
i ojca. Pomyślałaś o tym, jak trudno zwolnić się dziew
czynie, która pomaga w kuchni? I to w powszedni
dzień? Wiesz, ile oni mają teraz roboty, Rozo Pedera?
- Państwo jeszcze nie wrócili...
Nie zareagowała na to, że łączy jej imię z imieniem
męża. Peder nie był już częścią jej życia. Prawie o nim
nie myślała. Zupełnie jakby umarł.
- Ale lada dzień przyjadą - odparł Mattias. - Cały
dwór jest postawiony na nogi przed przybyciem dyrek
tora i jego małżonki. Jak sądzisz, czy chcieliby zastać
pajęczyny w kątach? Tam wszyscy teraz pracują za
dwóch, Liisa też pomaga nie tylko w kuchni. Pomyśla
łaś o tym?
Rosa pokręciła głową.
- A zastanawiałaś się, jak to przyjmie jej rodzina? Jej
ojciec pewnie nie będzie zadowolony, zwłaszcza kiedy
się zorientuje, czemu Liisa tak chętnie oddaje ci przy
sługę. Wiem, co jej powiedziałaś! Wymusiłaś na niej tę
obietnicę! Nie mogła ci przecież odmówić. Ciekawe,
czy pomyślałaś, że możesz zranić tych dwoje, twojego
brata i Liisę... Wiem, że życzysz Olemu jak najlepiej,
nie jestem jednak pewien, czy to, co zrobiłaś, jest roz
sądne. W waszej rodzinie płynie gorąca krew, prawda?
Wydaje mi się, że i Ole nie jest wolny od tego dziedzic
twa. Mam nadzieję, że w izbie nie było nazbyt gorąco
podczas naszej nieobecności. Nie byłbym taki pewien,
czy Ole nie wykorzystał sposobności i nie grzeje dla
nas łóżka. A jeśli tak, to nie jest w nim sam. Nie wy
daje mi się bowiem, by Liisa była mu niechętna. Jej oj
ciec jednak z pewnością nie wykaże się takim samym
zapałem. A jeśli zostanie postawiony przed faktem do
konanym? - Mattias głęboko wciągnął powietrze w płu
ca, czując, że rozsadza go złość, i jeszcze raz zapytał
ostro: - Nie pomyślałaś o tym, Roza?
- Nie miałam się do kogo zwrócić o pomoc! - krzyk
nęła mu prosto w poczerwieniałą od gniewu twarz. -
Słyszysz? Kogo miałam poprosić?
Mattias nie miał już siły dłużej się złościć. Uśmiechnął
się i odgarnął kosmyk z jej czoła. Gęste włosy Rozy nie
dawały się tak łatwo ujarzmić. Wysuwały się spod ciasno
związanej chustki, pozwalając się targać wiatrowi.
Mattias chwycił lok między kciuk i palec wskazują
cy i nawinął powoli.
... czerwony niczym miedź...
- Zaczynam rozumieć tego twojego pradziadka, któ
ry przez całe życie nosił na piersi kosmyk włosów uko
chanej - rzekł z przepraszającym uśmiechem i dodał: -
Oboje jesteśmy zmęczeni, głodni i mówimy rzeczy,
których wcale nie mamy na myśli...
- To nie był mój pradziadek - wyjaśniła Roza, kiedy ru
szyli w dalszą drogę. - Babka Natalii miała wielu mężczyzn...
- A więc to także należy do dziedzictwa? - zapytał
Mattias, a na jego twarzy pojawił się grymas. Nie miał
ochoty wysłuchiwać historii rodzinnych.
- Tak, gorąca krew stanowi nasze dziedzictwo - od
powiedziała Roza z głęboką powagą.
- A jakież to pytanie tak cię dręczyło, że postanowi
łaś szukać rady babki? - ciekaw był Mattias, który wo
lał nie rozmawiać z Rozą o namiętności.
- Chciałam się dowiedzieć, czego one ode mnie chcą.
Mattias nie zapytał o nic więcej. Wiedział, o kim Ro
za mówi, kim według niej są tajemnicze „one". O tym
także nie miał ochoty rozmawiać.
- I co, teraz już wiesz? - zapytał jedynie lakonicznie,
idąc przodem.
Nie odwrócił się, jakby dawał jej do zrozumienia, że
pyta jedynie po to, by podtrzymać rozmowę. Zależało
mu na tym, by wiedziała, że on właściwie nie chce znać
tych wszystkich odpowiedzi, które uzyskała, przeby
wając gdzieś w nicości. Odszukał ją dlatego, że się o nią
troszczy. Gniew już mu przeszedł.
- Tak - odparła równie niechętnie, jak on niechętnie
pytał. - Teraz już wiem.
- On mnie przeraża - wyznała ściszonym głosem Lii-
sa, wskazując skinięciem głowy w stronę alkierza na
znak, że ma na myśli Samuela. Zaraz jednak uświado
miła sobie, że Ole przecież tego nie widzi. Zawstydzo
na, spuściła głowę, czując jak pąsowieją jej policzki.
- Zarumieniłaś się - uśmiechnął się i pogładził dłoń
mi jej twarz.
- Skąd wiesz? - spytała zaskoczona.
- Słyszałem - odparł, przesiewając palcami jej włosy.
Z upiętej fryzury uwalniał coraz więcej loków, by po
czuć je w dłoniach.
Zawsze miał słabość do dziewczęcych włosów.
- Nie wierzę.
Oparł się czołem o jej czoło i chłonął uczucie blisko
ści i ciepła. Mógłby tak siedzieć z nią bez końca albo
przynajmniej mieć ją na wyciągnięcie ręki. Chciałby na
słuchiwać, kiedy się uśmiecha. Poznawał to po tym, że
wstrzymywała oddech. Chciałby słyszeć jej ciche wes
tchnienie za każdym razem, kiedy wydawało jej się, że
była odrobinę nieuważna...
- Jesteś taka ładna - wyszeptał, ogarnięty nagłym lę
kiem. Czuł, że angażuje się w niebezpieczną grę, zako
chując się w dziewczynie, której nie widzi.
Serce zabiło mu niespokojnie.
Młode dziewczęta są zmienne niczym fruwające
z kwiatka na kwiatek motyle, a ich serca przypomina
ją złote mlecze na łące. Jednego dnia promienieją sło
neczną barwą, a następnego pozostaje z nich jedynie
szary puch.
Ole bał się uwierzyć, że Liisa sobie z niego nie drwi.
Wciąż nie potrafił wyzbyć się nieufności. Nie zasko
czyłoby go wcale, gdyby nagle odsunęła się od niego
i z pogardliwym uśmieszkiem zapytała, co on sobie
w ogóle wyobraża.
Wciąż nie do końca wierzył w szczerość uczuć Liisy.
Jednocześnie silnie odbierał jej doznania i wydawa
ło mu się, że trudno byłoby udawać takie rozkoszne
krótkie westchnienia, podobnych nigdy nie słyszał...
Niemal wstrzymała oddech, gdy przysuwał się do
niej blisko, wyczuwał ciepłe tchnienie. Nie chciało mu
się wierzyć, by można było tak udawać.
Ole pocałował Liisę.
Pocałował, nie widząc jej twarzy.
Właściwie kiedyś też zawsze zamykał oczy przy po
całunku. Dziewczęce usta miały wówczas słodszy
smak, tak mu się przynajmniej zdawało. Teraz zaś nie
miał innej możliwości.
Liisa cofnęła 'się, serce zabiło jej mocniej, ale czub
kami palców nadal dotykała jego dłoni.
... delikatny, ledwo wyczuwalny dotyk...
... przyjemny...
- Co dzisiaj robiłaś? - zapytał. - O czym plotkują
w The House?
- Państwo przysłali list z Trondheim - odpowiedzia
ła Liisa. - Teraz pewnie już dotarli dalej na północ.
Wiesz, jak długo idą listy...
- Właściwie Crowe i madame mogli wsiąść na statek
pocztowy - uśmiechnął się Ole. - Przypłynęliby równo
cześnie z nadanymi przez siebie listami. Tylko że wów
czas pewnie sami musieliby ścierać kurze we dworze!
Klepnęła go w ramię.
- A fe, jak ty się wyrażasz o dyrektorze i jego mał
żonce! Przecież to jaśnie państwo. Tego by jeszcze bra
kowało, by Malene Marie sama wycierała kurze! Nie,
ona jest stworzona do tego, by być ozdobą męża. Mi
ło jest pomyśleć, że niektórzy nie muszą pracować.
Można sobie trochę pomarzyć, że...
Liisa ugryzła się w język.
- ... że mogłabyś być taką Malene Marie?
Zaśmiała się stłumionym śmiechem.
- Czyż dyrektor nie jest dla ciebie, Liiso, trochę za
stary? - zapytał Ole, uśmiechając się szelmowsko. - Są
dziłem, że nie przepadasz za starymi zgredami. A mo
że ty zabawiasz się tylko ze mną i tolerujesz mnie, pó
ki nie wróci właściciel dworu?
- Co za bzdury opowiadasz! - zaśmiała się Liisa. -
Jak możesz wygadywać takie rzeczy! Nie chciałabym
mieć żadnego dyrektora ani stać się jaśnie panią. Ale
pomyśl... być kimś trochę do nich podobnym...
- Wówczas musiałabyś zapraszać lensmana, kupców
z Alta wraz z ich pulchnymi małżonkami - stwierdził
Ole. - Musiałabyś znosić nudne towarzystwo doktora
i pastora, bogatych gospodarzy i inżynierów. Masz po
jęcie, o czym oni w ogóle rozmawiają? Przysłuchiwałaś
im się kiedyś? Ciekawe, czy rozprawiają o czymś inte
resującym, na okrągło napełniając brzuchy? Przyznaj
się, Liiso, pewnie nie raz podsłuchiwałaś pod drzwiami.
Pozwoliła mu się znów przytulić. Kiedy tak dowcip
kował, nie czuła się niepewnie. Nie znała nikogo, kto
by potrafił opowiadać tyle głupstw naraz co Ole.
- Oni rozmawiają o pogodzie - zachichotała. -
O tym, ile spadło deszczu...
- Ile spadło deszczu? - kpił Ole.
Liisa pokiwała głową, ale zaraz znów uświadomiła
sobie, że on tego nie widzi. Pomyślała, że nie powinna
popełniać wciąż tego samego błędu.
- Rozmawiają też o zawartości miedzi w poszczegól
nych złożach. Chwalą, że tegoroczne łososie łowione
w rzece Altaelva są wyjątkowo dobre...
- Pani Malene Marie też o tym rozmawia? - zdziwił
się Ole, nie mogąc sobie tego zupełnie wyobrazić. -
Gdyby chodziło o maliny z doliny Altadalen, byłbym
ci pewnie uwierzył, Liiso. A tak mi się zdaje, że stroisz
sobie ze mnie żarty.
- Nie, panie rozmawiają o modzie - wyjaśniła Liisa. -
O tym, jak powinny układać się suknie, w którym miej
scu ma być zaznaczona talia, czy fałdy bądź falbanki ma
ją ozdabiać przód czy tył.
- Kobiety?
- Sukni, głuptasie! Nic ci więcej nie powiem, jeśli bę
dziesz się wciąż wyśmiewał! W ogóle nie można z to
bą porozmawiać poważnie, Ole!
- No, więc co dzisiaj robiłaś? - zapytał ponownie.
- Polerowałam anioły - odparła.
Nie powtórzył jej słów, ale jego mina zdradzała to
samo rozbawienie.
- No wiesz, te małe aniołki zdobiące balustradę przy
schodach - wyjaśniła, a w brzuchu zabulgotał jej rados
ny śmiech. Starała się jednak zachować powagę.
- Masz na myśli te gołe dzieciaki ze skrzydełkami? -
zapytał.
Wybuchnęła śmiechem.
- Sądziłem, że anioły powinny mieć na sobie szaty -
stwierdził Ole ze śmiertelną powagą. - Nie myślałem,
że pozwala się im tak fruwać bez ubrania. Pomyśl, prze-
cięż tam na górze musi być zimno. Może w Anglii jesz
cze jakoś by wytrzymały, ale nie u nas, nie w Finnmark.
- Uważasz więc, że powinnam raczej je okryć, a nie
polerować?
Ole z powagą skinął głową, ale jego usta rozciągały
się w uśmiechu.
- Czy to są aniołki chłopcy, czy aniołki dziewczyn
ki? - zapytał niewinnie.
Liisa poderwała się z ławy i pewnie by go klepnęła
po głowie, gdyby nie przytrzymał jej nadgarstków.
- Muszę zanieść jedzenie twojemu ojcu - powiedzia
ła Liisa, zaniepokoiwszy się, że znów znalazła się zbyt
blisko Olego.
Pokiwał głową i zapytał:
- Już się go nie boisz?
I wtedy Liisa zrozumiała, że Ole specjalnie się wy
głupiał, by zapomniała o swoim lęku.
- Właściwie już nie - odparła, czując, jak jej serce za
lewa fala ciepłych uczuć. Była wdzięczna Olemu za je
go troskliwość.
On tymczasem rozluźnił uścisk i cofnął ręce, pozwalając
Liisie wrócić do obowiązków, które powierzyła jej Roza.
- Czy coś z tobą jest nie tak? - zapytał Wielki Samu
el, lustrując Liisę spod ściągniętych brwi.
Ręce jej drżały, mimo że starała się zapanować nad
zdenerwowaniem. Na stoliku obok łóżka postawiła mi
skę i kubek, ale pozostałe rzeczy, które przyniosła, nie
mieściły się na nim. Wielki Samuel zazwyczaj trzymał
na kolanach deskę, ale teraz nigdzie jej nie widziała.
Ole wspominał, żeby zajrzała w takim przypadku pod
łóżko albo obok stolika.
Uprzedził ją też, że ojciec będzie wobec niej nie
uprzejmy.
Niemiły.
Śmiała się z tego, sądząc, że Ole sobie z niej żartuje.
Poza tym nie przejmowała się ludźmi. Przywykła do
ich chamstwa, pracując w jadłodajni. Wyzwiska, jakie
tam słyszała za swoimi plecami, nie nadawały się do po
wtórzenia w obecności dzieci.
Teraz jednak zadrżała.
W jadłodajni zetknęła się z innego typu grubiań-
stwem, od którego się odgrodziła grubym murem, tłu
macząc sobie, że jej nie dotyczy. Ale Wielki Samuel był
ojcem Olego.
A Ole ją obchodził...
Ta myśl wydała jej się niemal ponura.
Ole ją obchodził...
- Nie - odpowiedziała z fińskim akcentem na nie
uprzejme pytanie Samuela.
Zwykle nie zwracała na to uwagi, w końcu była Fin
ką. Ale po norwesku z dnia na dzień mówiła popraw
niej. Bardzo się starała. Przysłuchiwała się, jak wysławia
ją się jaśnie państwo i ich goście, jak mówi norweska
służba. Potrafiła naśladować. Po norwesku mówiła le
piej niż sam dyrektor, który wciąż wtrącał angielskie
słowa. Ale on chyba robił tak specjalnie, żeby podkre
ślić swe angielskie korzenie.
- Coś musi być z tobą nie tak - wycedził Samuel,
świdrując wzrokiem Liisę.
Od tego spojrzenia jeszcze bardziej zatrzęsły jej się
ręce.
- Jak to? - zapytała.
- Bo inaczej po co byś tu przychodziła? - odparł. - Nie
umiesz znaleźć sobie chłopaka tam, gdzie jest ich tylu, że
nawet moja córka nie może się od nich opędzić? Co z to
bą jest nie tak, że cię nie chcą? Jesteś puszczalska? Ciąg
nie się za tobą gorsza opinia niż za Rallar-Rozą?
- Dlaczego opowiadacie takie rzeczy? - wybuchnęła
Liisa, z trudem powstrzymując łzy.
Za nic w świecie nie pokaże jednak tego człowieko
wi o ponurym spojrzeniu. Na pewno śmiałby się z niej
i cieszył się, że doprowadził ją do płaczu. Nie lubiła go!
Nie pomoże mu nawet to, że jest ojcem Olego.
Zachowywał się jak pozbawiony serca prostak.
- Nikt mi nic nie mówi, muszę więc pytać, by się
czegoś dowiedzieć - odparł Wielki Samuel z błyskiem
w oku, który mógł świadczyć zarówno o rozbawieniu,
jak i odzwierciedlać tkwiące w nim zło. - Czemu tak
cię interesuje mój ślepy syn?
- Jesteśmy przyjaciółmi - odparła Liisa, której prze
kora dodała sił. - Lubię Olego!
Uniosła dumnie brodę z postanowieniem, że nie po
zwoli, by ten człowiek ją upokarzał.
- Aha, więc lubisz go...
Samuel nabierał łyżką zupę i siorbiąc, pochłaniał ją
z apetytem, nie zważając, że jest jeszcze gorąca.
- Gotujesz dobrą zupę mięsną - pochwalił. - I lubisz
mojego syna...
Urwał, ale nawet podczas jedzenia nie spuszczał
dziewczyny z oczu.
- Niestety, on nigdy nie zarobi na to, by utrzymać
ciebie i dzieci, które pewnie chciałabyś z nim mieć -
oznajmił, jakby poczuwając się do obowiązku, by ją
o tym uprzedzić. - Jest jeszcze młody i podoba się
dziewczętom. Jeśli jednak nie będzie się ruszał ze swo-
jego stołka, wnet jego ładne ciało zbrzydnie. On nie
może pracować w kopalni ani uprawiać roli. Nie mo
że być ani rybakiem, ani drwalem. Nie wiem, w jaki
sposób mógłby zarobić jakieś szylingi, bo o talarach
w ogóle nie ma co mówić. Chociaż z pewnością potra
fiłby spłodzić dużo ładnych dzieci. W moim rodzie ro
dzi się wiele dzieci. Płyną w nas dobre soki.
Odsłonił usta w szerokim uśmiechu, widząc, jak Lii-
sa rumieni się po cebulki włosów. Z jego gardła wydo
był się głęboki rechot.
- Masz szansę dostać kogoś lepszego niż on, dziew
czyno. Nie musisz być żoną, matką i oczami mojego
ślepego syna.
Liisa nie pojmowała, jak ten człowiek może być ta
ki okrutny wobec własnego dziecka! O Rozie też nie
wyrażał się pochlebnie.
- Skąd w tobie, Samuelu, tyle bezwzględności i go
ryczy? - zapytała, niewiele się namyślając.
Nie odpowiedział, zresztą wcale się tego po nim nie
spodziewała. Poczuła się nagle dużo starsza i silniejsza,
odwracając się do niego plecami i wychodząc. Ręce
przestały jej się trząść.
- Słyszałem go - powiedział Ole.
- Właśnie o to mu chodziło, żebyś słyszał.
Ole pokiwał głową.
Liisie ścisnęło się serce z żalą Zapragnęła, by Samuel zo
baczył, jak bardzo zranił swojego syna, który na to bynaj
mniej nie zasłużył! Ale ta krótka chwila spędzona przy łóż
ku kaleki uświadomiła jej, że on się nie poprawi. Samuela
nie zmieni ani ona, ani nikt inny, ponieważ brakuje mu wo
li, by się zmienić. Chciał pozostać taki, jaki jest
... był przekonany o swej racji...
- On oczywiście ma rację - ciągnął Ole, starając się
bardzo, by głos mu się nie łamał. Oparł na stole sple
cione dłonie noszące ślady ciężkiej pracy. Nie lenił się,
odkąd dorósł na tyle, by być pomocny. Ale ślady tych
lat wytężonej pracy zaczną z czasem zanikać i skóra na
dłoniach Olego wydelikatnieje.
- Nigdy nie będę w stanie ciebie utrzymać.
- Nie wolno ci tak myśleć - poprosiła i już chciała ob
jąć go, ale uświadomiła sobie, że zachowałaby się wów
czas jak Samuel. Pokazałaby, że nie wierzy, iż on może
poradzić sobie sam i jest zdany na pomoc, jej pomoc.
... nie chce być jego matką...
... ani jego oczami...
- Muszę tak myśleć - odrzekł, zwieszając głowę. -
Chyba że uważasz, że nie powinienem traktować tego,
co między nami, na poważnie? Czy to właśnie masz na
myśli, Liiso? Czy dla ciebie to tylko zabawa?
- Nie...
- W takim razie musi mi być wolno myśleć o tym
poważnie!
Powoli wypuściła powietrze. Serce waliło jej tak
mocno, że na pewno je słyszał. Na szczęście nie mógł
zobaczyć jej płomiennych rumieńców. Przynajmniej
jedna korzyść z jego ślepoty. Rozbawiła ją ta myśl, ale
nie mogła się zaśmiać na głos.
... nie teraz...
Może kiedyś, gdy opowie mu o tym, Ole będzie
śmiał się razem z nią. Na pewno nie będzie miał jej te
go za złe. Rozumiał przecież, że chciałaby, aby odzy
skał wzrok, a najlepiej by ten wypadek w kopalni ni
gdy się nie wydarzył.
Ale był niewidomy i tego nie da się odmienić. Lubi
ła go jednak mimo to. To, co do niego czuła, nie mia
ło żadnego związku z litością.
... zakochała się...
... była drżąco, oszałamiająco i radośnie zakochana...
Musi mu pozwolić wyrzucić z siebie wszystkie my
śli, które go dręczą, bo traktuje go poważnie. On też
mówił „my", bo traktował ją poważnie...
- On ma rację - odezwał się Ole, nabrawszy głębo
kiego oddechu w płuca. Zacisnął dłonie, które nadal by
ły tak mocne, że mógłby bez trudu powalić dorosłego
mężczyznę.
... gdyby tylko widział, gdzie uderzyć...
- Nie mogę wykonywać żadnej z wymienionych
przez ojca prac: zrobić obrządku, skosić trawy, pomóc
przy cieleniu ani przy jesiennym uboju. Nie mogę po-
wiosłować i wypłynąć na fiord, by złowić ryby na
obiad. W ogóle nie mogę wypływać na połowy. W ło
dzi nie ma ze mnie żadnego pożytku! Nie mogę upra
wiać ziemi, być drwalem, nie mogę polować. Nie mo
gę wydobywać wreszcie rudy w kopalni. - Westchnął
i zakończył: - Nie mogę w żaden sposób cię utrzymać.
- W takim razie ja będę utrzymywała ciebie - odpar
ła Liisa stanowczo.
Ole pokręcił głową.
- To w ogóle nie wchodzi w rachubę.
- Dlatego, że tak mówi twój ojciec?
- Po prostu nie wchodzi w rachubę i już.
Wciąż walczyła z chęcią, by zarzucić mu ręce na szy
ję, przytulić się do niego, pogłaskać go po jasnych wło
sach i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Musi być
dobrze!
... przecież zdecydowała się na niego...
... wybrała właśnie jego...
- Jeśli według ciebie to nie wchodzi w rachubę - za
częła - to wymyślimy coś innego, Ole. Coś, do czego
wzrok nie będzie niezbędny.
Roześmiał się chrapliwie śmiechem trochę podob
nym do śmiechu Samuela. Wielki Samuel nadal śmiał
się tak, jakby władał światem. Przebijała w nim pew
ność siebie człowieka, który posiadł wszystko. Może
wyobrażał sobie, że wciąż w swych silnych rękach
dzierży władzę nad wszystkimi.
... może...
Ole stłumił śmiech, ale kąciki ust wciąż miał unie
sione w górę. Liisa czuła, jak ściska ją w piersi. Był ta
ki piękny! Przypomniało jej się, że nigdy nie miała od
wagi, by napotkać jego śmiałe błękitne oczy, obawiając
się, że odpowie jej pogardliwym spojrzeniem.
... z tego, że stracił wzrok, wyszło mimo wszystko
coś dobrego...
... nie może jednak powiedzieć mu tego, nigdy...
- Mógłbym naprawiać sierpy - rzekł. - Co o tym są
dzisz, Liiso? Może to by było coś dla mnie. Oczywi
ście, musiałbym uważać na palce, bo ślepiec z obcięty
mi palcami to już w ogóle katastrofa. Ale to jest myśl!
Sierpy wciąż się łamią i trzeba wymieniać je na nowe
podczas żniw. Nie sądzisz, że z tego dałoby się wyżyć?
- Sierpy albo coś innego - odparła lekko, uważając,
że najważniejsze, by miał jakieś, pomysły, nawet jeśli
mówił o nich z czarnym humorem. - Nie spędzisz resz
ty życia przy tym stole, użalając się nad tym, kim się
nie stałeś i czego nie zrobiłeś. Bo wciąż pozostało wie
le innych rzeczy, które możesz robić.
- Tylko że w pośpiechu nic ci nie przychodzi do gło
wy? - rzucił, kpiąc sobie bardziej z siebie niż z niej. W je
go głosie pobrzmiewał smutek, który Liisa pragnęłaby
odgonić na zawsze. Smutek do niego nie pasował. Ole
powinien się śmiać. Tyle zawsze było w nim pogody.
Kiedyś...
Obserwowała go z daleka...
Śmiech...
Zycie...
Światło...
Zapragnęła znaleźć się blisko niego, by poczuć biją
ce od niego ciepło, by znaleźć się w emanującej od nie
go aurze, by znaleźć się w objęciach pulsującego, rados
nego życia...
- Nie chodzi o to, by wymyślić coś na poczekaniu -
odpowiedziała ze spokojem.
Nie miała pojęcia, skąd czerpie ten spokój, w środ
ku bowiem wszystko się w niej trzęsło.
... nie może go stracić...
... jeszcze się na dobre nie zaczęło, a już mogło się
skończyć...
- Wieczorem, kiedy będę wracała do domu, Ole, pój
dziesz razem ze mną - oznajmiła.
11
Ole roześmiał się, ubawiony jej powagą. Zdawało mu
się, że w jej głosie słyszy niebezpieczne tony. Bał się, że
chce go pozbawić woli, by potem nieoczekiwanie zra
nić. Śmiech stanowił dla niego formę obrony...
Podniósł uśmiechniętą twarz i odwrócił do Liisy.
Dziewczynę uderzyła nagła myśl, że się myli, że wszy
scy się mylą co do Olego.
On widzi!
Niemożliwe, by te oczy nie dostrzegały niczego! Opa
miętała się jednak, patrząc na źrenice poruszające się jak
by bez celu i ta szalona myśl umarła w niej równie szyb
ko, jak się pojawiła. Nigdy nie podzieli się nią z Olem.
- A w jakim celu, jeśli mogę zapytać? - odezwał się
Ole, nie mając odwagi potraktować pomysłu Liisy ina
czej niż w kategoriach żartu. - Uważasz, że zaczynam
tyć, więc powinienem się trochę poruszać i dlatego
chcesz mnie zabrać na wieczorny spacer?
- To też - odpowiedziała, zastanawiając się, czy jej bez
pośredniość nie zniszczy tak delikatnych jeszcze więzów
między nimi. Jeśli tak, jej wyjaśnienia na nic się nie zda
dzą, równie dobrze więc może wyłożyć mu resztę. Może
popełnia błąd, ale nie potrafi dłużej dusić tego w sobie.
To wszystko między nimi stało się tak nagle: piesz
czoty, niecierpliwe dłonie i pocałunki, które mogłyby
trwać wiecznie...
... niebezpieczna tęsknota za bliskością...
... ma prawo wyznać mu to, o czym myśli...
- Chciałabym, żebyś poszedł ze mną do domu i po
prosił mojego ojca, by pozwolił ci się ze mną ożenić.
Ole otworzył usta ze zdumienia.
Tego się nie spodziewał.
Spacery i ukradkowe pocałunki, a potem powolne
oswajanie się z jej rodziną, tak sobie wyobrażał ich naj
bliższą przyszłość. Liczył na to, że Liisa zdoła nakłonić
swoich najbliższych, by go zaakceptowali, a potem, gdy
go poznają bliżej, może sami go polubią.
... mimo że był niewidomy...
... mimo że był najgorszym kandydatem na męża
w okolicach fiordu Kafjord...
Tymczasem Liisa proponuje całkiem coś innego.
Pozbawia go jakichkolwiek szans.
Nie pojawi się w jej domu jako przyjaciel, którego
stopniowo będą mieli okazję poznać i przyzwyczaić się
do tego, że jest dla Liisy kimś więcej.
Ma wtargnąć do ich chaty jako niewidomy brat
Rozy, o której tutejsi mają jak najmniej pochlebne zda
nie, jako syn Samuela, najstarszy, całkiem nieużytecz
ny syn, który nie może przejąć po ojcu odpowiedzial
ności za rodzinę.
Syn, który nie potrafi utrzymać swojego chorego ojca.
Ma stanąć w obcym domu, ociemniały, wśród ob
cych ludzi, których nawet nie pamięta z czasów, gdy
jeszcze miał dobry wzrok. Ma zwrócić się do jej ojca,
nie widząc jego twarzy, i poprosić go o rękę córki.
O tak! Był wspaniałym kandydatem na zięcia. Każ
dy ojciec w okolicach Kafjord wręcz marzy o takim
mężu dla swojej córki!
Już to sobie wyobraża, jak ojciec Liisy klepie go po
ramieniu i wyjmuje butelkę bimbru z narożnej szafki,
czy gdzie tam trzyma mocniejsze trunki. Przecież na
pewno dojdą do porozumienia!
Jakże by inaczej? Ole pojawi się wszak z propozycją
nie do odrzucenia: przejścia na dożywotnie utrzymanie
swojej przyszłej żony. Który ojciec by nie wiwatował
z radości na samą myśl o takiej przyszłości dla swojej
córki? Pewnie jeszcze przywiąże go do krzesła, żeby
czasem nie przyszło mu do głowy pukać do innych
drzwi w osadzie i pytać o to samo innych ojców dora
stających córek.
- A to dopiero myśl - rzekł po długiej chwili milcze
nia. - Już to widzę, jak mi dziękuje, że przyszedłem. -
Roześmiał się. - ... widzę...
- Kochasz mnie? - zapytała Liisa swoim czystym, ja
snym głosem.
Ole chciałby jej powiedzieć, że to wszystko między
nimi stało się zbyt szybko, że to jakieś szaleństwo. Że
nigdy nie przeżywał czegoś podobnego.
Chciałby powiedzieć, że nie można pozwolić, by
krótka chwila decydowała o reszcie życia. Ale przecież
był ostatnim, który w to wierzył.
... o reszcie jego życia zadecydował ułamek chwili...
Między nimi wszystko potoczyło się zbyt szybko.
Poprzedniego wieczoru omal nie znaleźli się w łóż
ku Rozy. Miał na to diabelną ochotę i wiedział, że bez
trudu zdołałby namówić Liisę.
Ona też zdawała sobie z tego sprawę. Pozwalała jego
dłoniom wędrować po zakamarkach swojego ciała, któ
rych na pewno nikt jeszcze nie pieścił. Dla niego gotowa
była porzucić zasady, których trzymała się na co dzień.
Ole wiedział, że była bardzo porządną dziewczyną,
a te odstępstwa dotyczyły tylko jego osoby.
Nikomu innemu by na to nie zezwoliła.
Młodzieńcy raczej nie szukali jej towarzystwa. Była
zbyt porządna i poza uśmiechem na nic innego nie
mogli u niej liczyć.
Nie należała do tego typu dziewcząt, które łatwo uwieść.
Ale w jego ramionach stawała się uległa i gorąca, a jej
pocałunki były słodkie jak syrop. Mógłby odżywiać się
tymi pocałunkami.
Roza wiedziała, co robi, prosząc Liisę o pomoc. Nie
znalazłaby nikogo, kto tak jak ona gotów byłby trwać
przy nim bezwarunkowo.
Dzięki niej mógłby się stąd wyrwać...
Mógłby się uwolnić...
- To potoczyło się zbyt szybko - rzucił.
Trudno mu było rozmawiać o uczuciach. Unikał te
go tematu, choć odkąd skończył czternaście lat, trzymał
w ramionach niejedno dziewczę. Wzdychając, mówiły
o sympatii, zakochaniu, ale nic poza tym. Sam nigdy nie
miał odwagi mówić o miłości, bo kojarzyła mu się
z uczuciem tak wielkim i mocnym jak skała.
Ledwie przemknęła mu taka myśl wtedy, gdy poznał
tę jedyną.
Ale na głos nie złożył nigdy takiego wyznania.
... Liisa zaś miała dla niego najgłębsze uczucia...
... mogła poślubić mężczyznę, który spoglądałby
w dal, wiedząc, gdzie postawić stopy, takiego który za
dbałby o przedłużenie rodu, miał zdrowe oczy i moc
ne dłonie...
- Miłość to poważna sprawa - rzekł. - Bardzo cię lu
bię, Liiso, piekielnie lubię! Ale kiedy mówisz o oświad-
czynach, napawasz mnie lękiem. Mam dopiero siedem
naście lat!
- Chcesz się ze mną ożenić?
Zamyślił się.
Wyobraził sobie dni wypełnione obecnością Liisy
i noce, gdy będzie ją trzymał w ramionach. Wyobraził
sobie jej ciało uległe i gorące, które tak go podniecało,
a które zdążył poznać gruntowniej, niż powinien.
Jakże rozpalała jego zmysły! Przypomniał sobie jej
długie namiętne pocałunki i poczuł, że jego ciało żyje,
zwłaszcza pewne jego części, na szczęście zakryte przez
blat stołu.
Liisa tak zręcznie wykonywała wszystkie zajęcia do
mowe.
Pomyślał też o tym, co wcześniej nie przyszło mu do
głowy. Ludzie mówili, że Finki są najlepszymi żonami.
Prały i sprzątały, a wokół nich zawsze było czysto i po
rządnie. Nie oszczędzały się. Ich dzieci były zawsze ład
nie ubrane, mimo że ich odzież też ciągle trzeba było
łatać, jak i innym dzieciakom. Umiały tak gospodaro
wać, że rodzinie nigdy nie zabrakło jedzenia. Były po
mysłowe i nie uchylały się przed obowiązkami.
Ole odsunął od siebie te myśli. Przecież nie szukał
gosposi. U nich w chacie też było czysto, mimo że to
Roza wykonywała wszystkie kobiece zajęcia.
... męskie też...
... Liisa pomogłaby mu może się stąd wyrwać...
- Może bym i chciał - odpowiedział powoli.
- Może to za mało, Ole Samuelsen!
- O tym zadecydować musi twój ojciec.
Na Boga, oczywiście że tak. On mógł jedynie zapy
tać, ale przecież nie on podejmie decyzję!
- Ale to ty musisz go o to spytać - zażądała.
Odetchnął głęboko, czując, że powinien podjąć to
wyzwanie. Liisa prosiła go przecież tylko o to, by był
odważny, by zachował się jak mężczyzna. I ofiarowała
mu siebie na resztę życia.
... Liisa jest odważna...
- Może to uczynię - powiedział.
Kiedy późnym wieczorem, a właściwie już w nocy,
Roza i Mattias dotarli do Samuelsborg, powitała ich
grobowa cisza.
Z chaty nie dochodziły żadne odgłosy.
Nawet powietrze zdawało się nieruchome.
Ostatni odcinek drogi do osady przemierzyli wol
nym krokiem. Nie umawiali się, ale oboje zwolnili tem
po, pragnąc dojść na miejsce, kiedy mieszkańcy udadzą
się na spoczynek i nie będą podglądać ich ciekawie zza
firanek. Woleli uniknąć świadków. Chcieli dotrzeć nie
zauważeni przez nikogo.
W kuchni było pusto. Czysto, ale pusto. Roza zdję
ła buty przy wejściu, by nie zadeptać wyszorowanych
do białości desek podłogi. Ostrożnie otworzyła drzwi
do alkierza.
Ojciec nie spał. Na pół leżąc, popatrzył na nią.
Twarz miał ziemistą, pokrytą jednodniowym zarostem
i malowało się na niej zmartwienie.
Udawał, że nie jest zaskoczony jej widokiem. Nie
wykazywał też żadnych oznak radości. W tym był
prawdziwym mistrzem. Przed nikim nie odkrywał swo
ich uczuć. Nigdy nikt nie zyska przewagi nad Wielkim
Samuelem...
- Wróciłaś? - zapytał.
- Tak.
- Na dobre?
- Na teraz.
Samuel przyjął do wiadomości jej odpowiedź, nie
pytając o nic więcej. Nie czynił jej wymówek ani nie
skierował przeciwko niej swojego gniewu, którego Ro
za wciąż się bała. Leżał przykryty wełnianym pledem
i patrzył na nią swymi przenikliwymi błękitnymi ocza
mi. Nie próbował jej karać ani wychowywać.
... od dawna...
Roza omiotła spojrzeniem puste łóżko Olego.
- Twój brat ma ukochaną - oznajmił Samuel krótko. -
Słyszałem, jak razem wychodzili. To ta dziewczyna, któ
ra przychodziła do nas i się nami opiekowała. Podobno
ją o to prosiłaś.
Roza pokiwała głową potakująco, ale strach ścisnął
ją za gardło. Przeraziło ją, że nie wie, gdzie jest teraz
Ole. Żeby tylko nikt go nie zranił!
- Czy o to ci chodziło? - zapytał ją ojciec.
Roza nie wiedziała.
Pragnęła jedynie oddalić się stąd na jakiś czas i po
trzebowała kogoś, kto przejąłby odpowiedzialność cią
żącą na jej barkach. Nie poprosiłaby o pomoc pierwszej
lepszej dziewczyny umizgującej się do Olego. Domyśla
ła się uczuć Liisy.
- W tym dziewczęciu kryją się dwie natury - stwier
dził Samuel.
Roza zamknęła drzwi i zamyśliła się.
Mattias uśmiechał się ironicznie oparty o framugę
drzwi. Stał w drzwiach, jakby udawał, że jest tu go
ściem. Nie poprosiła, by usiadł. Po co miałaby to ro-
bić? Nie był przecież obcy w tych ścianach. Był to te
raz tak samo jego dom, jak i jej.
Ale najwyraźniej nie chciał dłużej utrzymywać tego
stanu rzeczy.
- Przygotuję dla nas jakiś posiłek - odezwała się.
Nie podziękował ani się nie wzbraniał, mówiąc, że
może sobie nie robić kłopotu.
Roza czuła, że ściska ją w żołądku, jakby tam umiej
scowił się lęk. Powiedziała, że przygotuje dla nich jedze
nie. Przecież to niemal równoznaczne z prośbą, by usiadł.
Niemożliwe, by tego nie zrozumiał!
Mattias jednak pozostał w tym samym miejscu, mi
mo że musiał być co najmniej tak samo zmęczony jak
Roza. Szli przez cały dzień, zatrzymując się jedynie na
bardzo krótkie postoje, by odrobinę odpocząć.
Stanowiło to także część ich cichego porozumienia.
Wyruszyli z miejsca, gdzie się kochali na rozłożo
nych na ziemi skórach z renów, pozostawiając za sobą
wszystkie niebezpieczne, płomienne i wywołujące za
męt uczucia.
Roza, pobrzękując kubkami i miskami, cieszyła się, że
ma czym zająć ręce. Czuła na sobie jego spojrzenie. Nie
mal palił ją żar płynący z jego wąskich piwnych oczu.
Wbrew swojej woli obejrzała się na niego.
Włosy miał gładko zaczesane do tyłu. Odgarniał je
z czoła dłonią zmoczoną w strumykach, przy których
zatrzymywali się po drodze. Wyglądał, jakby miał na
głowie ciemny kaptur. Nie wszystkim byłoby do twa
rzy w takiej fryzurze, ale Mattiasowi tak.
Proste ciemne brwi, lekko uniesione ku górze, nie
mal łączyły się nad nosem. Często ściągał je, ale nie
przypominał drapieżnego ptaka na tle słonecznej tar-
czy. Tworząca się wówczas pomiędzy brwiami bruzda
ciemniała, gdy się zamyślał. Tak, bruzda na czole sta
wała się bardziej widoczna, kiedy był poważny, roz
gniewany albo smutny.
Jego oczy były niczym węgle, skrzydła kruka albo
wysmołowane łodzie, choć tak naprawdę miały kolor
brązowy.
Zazwyczaj patrzyły pogodnie, ale potrafiły także być
przenikliwe.
Na policzku jaśniała lekko wypukła blizna, pozosta
łość po ranie zadanej ostrzem noża. Roza widziała na
własne oczy, jak to się stało.
... widziała w snach...
... we śnie dowiedziała się o tym...
Przymknął wargi, ale nie zacisnął ich w wąską kres
kę. Miał takie zmysłowe usta, o których marzą nawet
te dziewczęta, które nigdy nie poznały ich smaku.
Roza chyba najbardziej lubiła właśnie jego usta.
... bardziej niż oczy...
... bardziej niż wysokie, szczupłe, ale mocne ciało...
... bardziej niż umięśnione ramiona i silne dłonie...
... usta bowiem kryły w sobie nie tylko słowa, ale
i pokłady namiętności...
Mattias był taki mądry.
Teraz paliło ją jego spojrzenie. Drżącymi dłońmi
przełamała chleb, krusząc przy tym bardziej niż zwy
kle. Na stół niczym obfity deszcz spadły brązowe okru
szyny żytniego chleba.
- To już koniec - rzekł spokojnie.
Roza podniosła na niego wzrok, zaintrygowana to
nem, jakim wypowiedział te słowa. Ręce jej znierucho
miały, ale w środku zadrżała jak ważka na wietrze.
- Z nami skończone, Roza - dodał z powagą w oczach.
Brwi miał ściągnięte. Roza zapragnęła, by jej pozwolił
scałować i wygładzić zmarszczki na czole. Nie chciała,
by zestarzał się z takimi śladami zmartwień na twarzy.
- Dłużej tego nie można ciągnąć - wyjaśnił Mattias
z ciężkim westchnieniem.
Stał naprzeciwko niej ze skrzyżowanymi na pier
siach rękami. Nie chciał jej dotykać. Nie chciał też, by
ona dotykała jego. Roza dopiero teraz odkryła, że jest
piękny jak młody bóg.
- Nie mam siły, Roza - ciągnął. - Mam wrażenie, że
to uczucie niszczy mnie od środka. Nie chcę, by tak by
ło. Dlatego z nami koniec.
- To znaczy? - zapytała.
Serce waliło jej jak szalone, wśród przyspieszonego
łomotania ledwie słyszała własny głos. Nie pojmowała,
dlaczego Mattias tego nie słyszy. Dudnienie jej serca
przypominało grzmot schodzącej w górach lawiny. Al
bo łoskot spadających drewnianymi rynnami brył za
wierających rudę.
Ale na jego twarzy nie odmalowała się najmniejsza
oznaka zrozumienia. Nosił w sobie swój ból, nie przyj
mując jej strachu. Nie chciał, odgrodził się od niej włas
nym murem.
- Co to znaczy, Mattias? - powtórzyła. - O czym ty
w ogóle mówisz?
Roza bardzo chciała, by jej głos nie brzmiał histe
rycznie, ale była nazbyt zmęczona, by to kontrolować.
Nie była w stanie udawać, mimo że miała świadomość,
iż leżący za ścianą ojciec z całą pewnością podsłuchu
je ich rozmowę. Nagle wydało jej się nieważne nawet
to, że ojciec nakrzyczy na nią, iż nie potrafi maskować
swoich uczuć. I będzie powtarzał, że nigdy nie powin
na nikomu wręczać klucza do swego serca.
... bo wtedy ów ktoś zyska nad nią przewagę...
- To znaczy, że więcej tu nie przyjdę - odparł Mat-
tias. - Nie jesteśmy już kochankami i nie będę przycho
dził tu na noc, by leżeć w twoich ramionach. To znaczy,
że nie będę popijał uwarzonego przez ciebie wyśmieni
tego piwa. Że nie przyjdę z tobą porozmawiać, Roza, bo
nie jesteśmy już nawet przyjaciółmi.
Przyjęła jego słowa. Oddychała spokojnie.
W każdym razie spokojniej.
Znam waszą wolę...
To dla was takie proste...
Chodziło o to, by w mym łonie poczęło się jego
dziecko...
To by urzeczywistniło wszystkie twoje marzenia,
Natalio...
Nareszcie stałoby się to, co miało się stać...
Natalia i Mattias...
Roza i Mattias...
Dziecko - córka - nowe ogniwo w łańcuchu...
Rosa oddychała spokojnie, nabierając głęboko po
wietrza. Kąciki jej ust drżały leciutko, a w piersi bulgo
tał śmiech. Równocześnie odczuwała ból nie do znie
sienia, do którego nie chciała się jednak przyznać.
Jakże żałowała, że tak późno odkryła urodę Mattia-
sa, choć lepiej byłoby w ogóle nie zauważyć, jaki jest
piękny. Czemu nie porzucił jej wcześniej? To byłoby
wobec niej bardziej sprawiedliwe.
Wówczas mogliby ze sobą zerwać na dobre, do cze-
go tak uparcie dążył. Rozstaliby się jednak jak przyja
ciele i żadne z nich nie czułoby się przegrane.
Ale ona ukrywała swoje uczucia głęboko na dnie serca.
Ojciec byłby z niej dumny. Kto wie zresztą, czy nie jest.
Może leży w swoim łóżku, nasłuchując uważnie, i puszy
się, że Roza z taką godnością przyjęła słowa Mattiasa.
Mattias odtrącił ją całkowicie. Postanowił ją usunąć
ze swojego życia. Nie życzył sobie ani by była jego ko
chanką, ani kucharką, ani nawet przyjaciółką.
Nikt jeszcze tak jej nie odepchnął.
Dla swoich wcześniejszych mężczyzn pozostała na
dal kimś, nawet gdy ich drogi się rozeszły. Nigdy nie
stała się im całkowicie obojętna. W najgorszym razie
wzbudzała w nich odrazę, czasami nienawiść.
Mattias zaoferował jej obojętność.
... a był jej najlepszym przyjacielem...
- Masz rację - odparła chyba swoim głosem, bo prze
cież oprócz nich dwojga w izbie nikogo innego nie by
ło. Głos jednak brzmiał obco, choć słowa, jakie wypo
wiedziała, przemyślała dobrze. Zrodziły się w jej głowie
i uznała, że właśnie to chce mu powiedzieć.
- Sprawy między nami zaszły za daleko.
Mattias był zadowolony, że przyjęła to z takim spo
kojem, wiedząc, że po niej można się spodziewać
wszystkiego. Słusznie się domyślał, że go nie kocha. Łą
czyły ich po prostu silne więzy innego rodzaju. Roza
była wrażliwą, młodą kobietą, wielokrotnie odtrącaną.
- Nie chciałem cię zranić - rzekł powoli. - Wiesz, że
wciąż rozpalasz moje zmysły.
Roza uśmiechnęła się, rozbawiona tym, z jakim trudem
mówi o uczuciach. Niemal siłą wyrywał z ust słowa, jakby
każde z nich, przechodząc przez wargi, sprawiało mu ból.
Kromka chleba wyleciała jej z rąk. Wytarła dłonie
w spódnicę, dopiero teraz zauważając, że wciąż jest wil
gotna. Powinna się przebrać. Chodzenie w mokrych ubra
niach to najpewniejszy sposób, by nabawić się choroby.
Stopy same poniosły ją w stronę Mattiasa. Nie kie
rowała nią żadna ukryta myśl. Nie zamierzała wysta
wiać go na próbę. Nigdy by jej to nie przyszło do gło
wy. Nie chciała go prowokować, kusić. Nie myślała
o sobie w taki sposób.
Pogładziła dłońmi wierzch jego kurtki. Poczuła pły
nące od niego ciepło. To nie było złudzenie. To nie
wspomnienia gorącego poranka, który spędzili razem
pod gołym niebem.
Roza zdjęła jego skrzyżowane na piersi ramiona,
rozplatała węzeł, który sam zapętlił, a on przesunął
swoje dłonie wokół jej talii i oparł je nisko na plecach,
w miejscu, które uważała za szczególnie wrażliwe. Lu
biła, gdy ją tam głaskał. Lubiła tak bardzo, że i teraz
mimowolnie ciaśniej do niego przywarła. Mattias stał
pod ścianą. Wiedziała, że to on jest silniejszy, a mimo
to czuła nad nim przewagę. Ona teraz była mocna.
... drzwi nie były zamknięte...
... Ole był z Liisą na spacerze...
... poczuła przyjemny dreszcz na myśl o tym, że któ
reś z nich może nieoczekiwanie wejść...
Wspięła się na palce i zarzuciwszy Mattiasowi ręce
na szyję, odszukała ustami jego wargi. Musnęła je lek
ko i wysunęła czubek języka, połaskotała i przecisnęła
język między jego zębami...
Jej gorące wargi przywarły do jego ust. On obejmował ją.
... jest silna...
... ma przewagę...
Nagle gwałtownym ruchem Mattias odsunął ją od
siebie na odległość ramion. Dysząc ciężko, uśmiechnął
się krzywo i dłonią zaczesał do tyłu swe sztywne wło
sy. Były takie długie, że inaczej nie dało się ich ułożyć.
... czyniły go tak urodziwym...
- Wiesz, że mnie rozpalasz - powiedział z wymuszo
nym uśmiechem. - Ten krótki moment dowodzi tego
bardziej niż słowa. Wiesz też, że lubię z tobą rozma
wiać. Wydaje mi się jednak, że nie powinniśmy tych
spraw ze sobą mieszać tak jak do tej pory. Przez chwi
lę wydawało się to słuszne, ale teraz uważam, że to nie
właściwe. Nie chcę się obudzić któregoś dnia komplet
nie wypalony od środka. Nie chcę, byśmy się nawzajem
niszczyli. Chodzi mi także o ciebie, Rozo...
- Nic nie wyjaśniaj - poprosiła.
Ona też odsunęła się od niego. Zrozumiała. Osłabła
jej lekka przewaga. Nie chciała, by pomyślał, że złamał
ją jak suchą gałązkę.
- Rozstańmy się w zrozumieniu...
Mattias pokiwał głową, wdzięczny, że nie poprosiła,
by rozstali się jak przyjaciele. Nie chciał powtarzać, że
już nie może być jej przyjacielem.
Chętnie wziąłby ją w ramiona i po raz ostatni pocało
wał, ale to było zbyt niebezpieczne. Między nimi za moc
no iskrzyło. Dlatego też wolał nie podchodzić blisko. Świe
żo wyszorowana podłoga rozdzielała ich niczym kremowy
ocean. Nie chciał pozostawić na niej brudnych śladów.
Nie znajdował właściwych słów na pożegnanie. Je
dynie popatrzył na Rozę przeciągle, uchwycił spojrze
nie błękitnych oczu i z bólem serca wyszedł.
Roza odchyliła głowę w tył, przymknęła oczy i za
śmiała się.
u
Ole zorientował się od razu, gdy tylko przekroczył
próg chaty, że w rodzinie Liisy nikt nie pracuje w kopal
ni. W izbie nie unosił się zapach siarki, którym przesią
kali górnicy, za to nozdrza drażniła woń obory, morza
i smażonego tłuszczu. Pomieszczenie musiało być nie
wielkie, gdyż odgłosy dochodziły z bliska. Ciepło buch
nęło mu w twarz. W piecu buzował ogień, trzaskając cha
rakterystycznie, jak zwykle gdy pali się suchy torf.
Niemal fizycznie wyczuwał badawcze spojrzenia do
mowników. Był na to szczególnie wyczulony. Kiedy
ktoś mu się przyglądał, w niewyjaśniony sposób kłuły
go policzki. Nawet gdy nie miał pojęcia o obecności lu
dzi, poznawał, że kierują na niego pełen ciekawości
wzrok. Ich spojrzenia paliły mu skórę.
Liisa, nie zważając na nic, własnym ciałem utorowa
ła mu drogę pomiędzy obcymi mu ludźmi. Trzymała
go za rękę. Jej niewielka, ale dającą mu poczucie bez
pieczeństwa dłoń była zmarznięta, szli bowiem powo
li, przeciągając do granic możliwości moment spotka
nia z rodzicami Liisy.
Szli objęci.
Liisa zapewniała go, że nikt ich nie widział po dro
dze, ale oczywiście mogła kłamać. A może po prostu
nie zauważyła poruszających się firanek. Przecież mija
li jakieś domostwa.
Ole właściwie nie wiedział, czy to ma jakieś znacze
nie, że ktoś zobaczył ich razem. I tak zatrzasną mu
drzwi przed nosem. Zgodził się pójść wyłącznie ze
względu na Liisę, żeby nie karmić się złudzeniami co
do wspólnej przyszłości, która i tak nie jest im pisana.
Gdyby jej to powiedział, nie uwierzyłaby mu. Zresz
tą nie miał ochoty sam jej tego mówić. Zdawał sobie jed
nak sprawę, że nie ma prawa bawić się jej kosztem. Lii-
sa, z natury bardzo poważna, traktowała uczucia serio.
Z takimi jak ona mężczyźni się żenili. Była znakomitym
materiałem na żonę i matkę, kobietą na dobre i na złe.
Liisa chyba sama to wiedziała. Ole podejrzewał, że
o ich związku myślała znacznie dłużej niż tylko przez
ostatnie dwa dni, które tak ich do siebie zbliżyły.
Zgodził się pójść z nią do jej domu, by mieć to już za
sobą, by nie przekonywać jej osobiście o tym, że ich wspól
ne życie nie jest możliwe. Nie raniąc samemu jej uczuć.
... gdyby to było wcześniej, pewnie zraniłby ją, nawet
się tego nie domyślając...
... gdyby to było wcześniej, nawet by na nią nie spoj
rzał...
Dał się zaciągnąć do jej rodziców. Pozwolił, by go
przedstawiła, mimo że rodzice z pewnością doskonale
orientowali się, kim jest. On także już wiedział, bo po
wiedziała mu o tym po drodze, że mama ma na imię
Eewa, a tata Sakarias.
Nie przypuszczał, że jej ojciec ma taki mocny uścisk
dłoni.
- A więc już wiemy, gdzie Liisa spędza wieczory -
odezwał się Sakarias.
Olemu serce ciążyło jak ołów. Liisa zadbała, by zna
lazło się dla niego krzesło. Przysunęła je, specjalnie szu-
rając, by zorientował się, gdzie stoi. Niech zobaczą, że
sobie sam radzi. Czuł się fatalnie, jak eksponat wysta
wiony na wystawę.
Unikał jak ognia spotkań z rodzicami dziewcząt, któ
re obściskiwał, nim utracił wzrok, a przecież w porówna
niu z przeprawą, która go teraz czekała, wydawać by się
mogły dziecinnie proste. Co innego jest bowiem widzieć
ludzi, z którymi się rozmawia, odczytywać z twarzy ich
emocje i domyślać się ich reakcji. Teraz mógł jedynie kie
rować się tym, co usłyszał, co wyczuwał, reagować na zna
ki, jakie dawała mu Liisa, lekko ściskając mu dłoń. Było
z jej strony dużą odwagą trzymać go za rękę na oczach
rodziców.
- Dość późna pora na wizytę - zauważył ojciec Liisy.
Ole wiedział, że nie powinien tu z nią przychodzić.
Niech się to szybko skończy, a będzie mógł wrócić do
Samuelsborg i o wszystkim zapomnieć.
- Poprosiłam Olego - wyjaśniła Liisa swym jasnym
głosem. - Mówiła po norwesku, ale dużo wolniej niż
wtedy, gdy rozmawiała z Olem. Rodzice nie mówili tak
poprawnie. Ole domyślił się, że w domu między sobą
rozmawiają po fińsku, a teraz przeszli na norweski wy
łącznie ze względu na niego.
- Ole i ja rozmawialiśmy sporo o tym i owym - do
dała Liisa.
Teraz nadeszła jego kolej. Wiedział, że nie może się
ociągać, chrząkać i robić uników. Ale równocześnie nie
wolno mu zachowywać się zanadto pewnie.
- Bardzo chciałbym poślubić Liisę - oświadczył sta
nowczo.
Usłyszał stłumiony śmiech i skrzypienie drzwi. Matka
Liisy zawołała coś po fińsku i nawet Ole zrozumiał, co
miała na myśli. Drzwi zaskrzypiały ponownie i chichot
ucichł. Nie pamiętał, ile rodzeństwa ma Liisa. Wiedział je
dynie, że są od niej młodsi. Więcej miała sióstr, a chłopcy
w tej gromadce byli na końcu. Tak samo jak u nich w ro
dzinie, tyle że w Samuelsborg była tylko jedna siostra.
Sakarias uznał za stosowne odchrząknąć.
Liisa ścisnęła dłoń Olego.
- Zdaję sobie sprawę z tego, że Liisa mogłaby poślu
bić kogoś odpowiedniejszego niż ja - ciągnął Ole. -
Skończyłem dopiero siedemnaście lat i jestem niewido
my. Właśnie wyjaśniłem jej, że nie będę w stanie sam
jej utrzymać. Nigdy nie zostanę rolnikiem ani drwalem,
ani rybakiem, ani górnikiem w kopalni. Nawet nie je
stem w stanie sam zastawić sideł. Mieszkam razem z oj
cem i siostrą. To Roza troszczy się o nas i prowadzi
dom. - Nabrał powietrza w płuca i ciągnął dalej: -
Wiem, że nie pochodzę z rodziny, w której chętnie wi
dzielibyście swoją córkę. Wiem, jakie krążą o nas plot
ki, co ludzie gadają o mojej siostrze. Ale jestem synem
swojego ojca i swojej matki! Cokolwiek by uczynili, nie
przestanę ich kochać i poważać tak, jak dziecko powin
no szanować i kochać swoich rodziców. A Roza jest mo
ją siostrą, zawsze byliśmy sobie bliscy, ją także kocham.
Oparte na jego kolanach dłonie, jego i Liisy, splotły
się ze sobą, co nie mogło ujść uwagi jej rodziców. Mło
dzi nie starali się zresztą tego ukryć.
- Nie jesteś pierwszy, który prosi o rękę Liisy - od
powiedział po chwili milczenia Sakarias. - Do tej pory
zawsze odmawiałem, gdyż uważałem, że Liisa jest jesz
cze za młoda na małżeństwo.
- A teraz odmawiacie, ponieważ nie odpowiada wam
kandydat? - spytał Ole i uniósł twarz w stronę człowie-
ka, którego nie widział. W izbie wyczuwał tłumione na
pięcie, ale nie była to niechęć ani odrzucenie, jak się
spodziewał.
- To twoje słowa, chłopcze - odparł Sakarias. - Wo
lałbym wiedzieć, z czego zamierzacie żyć?
- Coś wymyślimy - odezwała się Liisa z naciskiem, peł
na determinacji, o którą Ole by jej nie podejrzewał. - Znaj
dziemy dla Olego jakieś zajęcie. Na pewno coś będzie
mógł robić. A ja nie przestanę pracować w The House. Po
radzimy sobie. Jestem pewna, że sobie poradzimy.
Ojciec zaśmiał się cicho.
- Jak widzę, za tymi oświadczynami kryje się silna
wola - rzekł.
- Zdarza się, że młodzi małżonkowie mieszkają ra
zem ze swoimi rodzicami - odezwał się Ole, nie do koń
ca przekonany co do swoich słów, bo tak naprawdę nie
miał ochoty mieszkać z Liisą w Samuelsborg. - Może
wkrótce będziemy mogli sobie pozwolić na własny kąt.
Nie prosimy o wiele. Chcę spróbować być takim mę
żem, jakim Liisa wierzy, że mogę być.
- Chcesz zrobić to dla niej?
- Dla niej i dla siebie samego. Dla nas obojga - od
parł Ole. - Kiedy po wypadku straciłem wzrok, byłem
zły na cały świat. Odsunąłem się od wszystkich i popa
dłem w apatię. Liisa ma rację, że niepotrzebnie. Bo
przecież wiele jest różnych zajęć, które nadal mogę wy
konywać. Może będę mógł kruszyć rudę. Przecież
wciąż mam siłę w rękach, a palcami wymacam, czy gru
dy są wystarczająco rozdrobnione. Cóż więcej trzeba?
- Twój ojciec jest z pochodzenia Finem. Znasz język
fiński?
-Nie.
- Dzieci Liisy będą się uczyć rozmawiać po fińsku.
Ole nie wierzył własnym uszom. Powoli wypuścił
powietrze przez zęby, a Liisa, chyba równie zaskoczo
na jak on, zapomniała uścisnąć mu rękę.
- Wolałbym, żebyście z początku zamieszkali tutaj -
ciągnął ojciec Liisy. - Podoba mi się, że szanujesz swo
ich bliskich, chłopcze, ale sam wiesz, co ludzie gadają.
Wolałbym, żeby moja córka nie mieszkała pod jednym
dachem z twoim ojcem. Przynajmniej póki gospodynią
jest tam twoja siostra.
Ole milczał.
- Jestem pewien, że znajdziesz sobie jakieś zajęcie,
by zarobić na utrzymanie. Może przy kruszeniu rudy,
a może gdzieś indziej. Ufam, że mnie nie zawiedziesz.
Pod moim dachem będziesz pomagał na tyle, na ile
dasz radę. Sprawdzimy, co możesz robić. Nie ma takiej
pary rąk, której bym nie zagonił do pracy!
- To znaczy, że wyrażacie zgodę? - zapytał Ole zdu
miony.
- Skoro Liisa się zgodziła, a na to wygląda, to nie
rozumiem, czemu miałbym stać na drodze waszemu
szczęściu - odparł Sakarias. - Ale zapowiadam, że nie
życzę sobie, by urodziło się wam dziecko, zanim mi
nie równo dziewięć miesięcy od dnia ślubu. Nie chcę
wysłuchiwać o mojej córce plotek, których można
uniknąć. Poza tym masz moje błogosławieństwo,
chłopcze. Później porozmawiam z twoim ojcem. Chcę
poznać człowieka, który zostanie teściem mojej pier
worodnej córki. Ta rozmowa nie zmieni danej wam
obietnicy, myślę jednak, że powinienem zawrzeć zgo
dę z tym, który jest najbliższym krewnym mojego sy
na. Tak, bo w tym domu będziesz traktowany jak mój
syn, Ole. Ja nie tracę córki, ja zyskuję kolejnego syna.
Tak na to patrzę.
Kiedy Liisa odprowadzała Olego do domu, szli jesz
cze wolniej niż wtedy, gdy kierowali się w stronę Kre
ty. A Ole już się nie przejmował tym, że ktoś może ich
zobaczyć. Był taki radosny i śmiał się w głos, aż Liisa
musiała go uciszać, ale w jej głosie także wyczuwało się
rozbawienie.
- Nigdy jeszcze nikt mnie tak nie podszedł - przy
znał, obejmując ją ramieniem. Sprawiało mu to przy
jemność i wcale nie było mu trudno tak iść. Drogę wy
czuwało się łatwo stopami. Liisa starała się, by się jej
trzymali. Ole stawiał więc swobodnie kroki.
- Gratuluję - dodał. - Prawdziwa z ciebie szelma, Lii-
so. Wiedziałaś, że ojciec nie odmówi, gdy się zorientu
je, że dokonałaś już wyboru...
- Nieee - odparła przeciągle i roześmiała się wraz z nim.
- A wyłożyłaś mu jasno, że wybrałaś mnie - rzekł
Ole. - Do końca życia będziesz mi musiała opowia
dać, jaką minę miał twój ojciec, gdy to zrozumiał.
Obiecuję, że będę sięgał do tej historii przy każdej
okazji, póki nie wyciągnę nóg. A ja myślałem, że mam
do czynienia z porządną dziewczyną, której obce są
podstępy i kłamstwa. Sądziłem, że proszę o rękę cno
tliwej panny.
- Bo to prawda - odparła. - I zamierzam dotrwać
w cnocie, póki nasz związek nie otrzyma należnego
błogosławieństwa.
Ole jęknął.
- Czy oświadczyłbyś się, gdybyś przypuszczał, że
mój ojciec wyrazi zgodę na nasz ślub? - zapytała Liisa,
znienacka nabierając powagi. - Przyznaj się, spodzie
wałeś się z jego strony stanowczego „nie".
- To prawda. Ja w każdym razie zdecydowanie od
mówię, jeśli w naszym domu pojawi się jakiś pierwszy
lepszy ślepiec i poprosi o rękę naszej najstarszej córki -
oznajmił Ole, uśmiechając się kącikiem ust. - Nie prze
raża cię, że będę takim srogim ojcem?
- Wolałbyś spotkać się z odmową?
Poczuł się przyciśnięty do muru. Wiedział, że powi
nien jej teraz złożyć wyznanie, wypowiedzieć słowa,
które szepczą sobie zakochani. Jemu jednak nie chcia
ły przejść przez gardło.
- Oświadczyłem się, ponieważ tego chciałem - odpo
wiedział, mocniej przytulając Liisę. - Daleko jeszcze do
domu?
- Nie wykręcaj się! - upomniała go i zatrzymała się.
Słychać było szum morza. Tu, w osadzie nad fiordem
zewsząd dochodziły odgłosy fal, trudno więc było się
zorientować, w którym miejscu się teraz znajdują. Ole
wytężył słuch, ale wśród wielu dźwięków późnego wie
czora nie wyłowił szemrania potoku, po którym poznał
by, że do Samuelsborg już niedaleko.
- Chcesz mnie poślubić? - zapytała Liisa niepewnym
głosem.
- O, to ja powinienem zapytać ciebie - poprawił ją i ob
jął mocno. Brodę zanurzył w jej miękkich włosach. - Jesteś
pierwszą dziewczyną, którą poprosiłem o rękę, Liiso. Spo
tkałaby mnie sroga kara, gdybym teraz wrócił i oznajmił
twojemu ojcu, że się rozmyśliłem. Zapytałem go o zgodę,
a on tak samo jak ty odpowiedział: „tak". Dogadaliśmy się.
Omówiliśmy, jak w praktyce wyglądać będzie nasze życie.
Dlaczego więc zawracasz sobie głowę jakimiś bzdurami?
Potargał delikatnie włosy Liisy, a palcem wskazującym
powiódł po jej policzku. Lubił przytulać ją mocno, czuć
pod palcami dotyk gładkiej skóry dziewczyny. Wzrusza
ła go jej troska i ciepło. Chciał należeć do kogoś.
... Ole i Liisa...
- Wolałabym nie myśleć wciąż o tym, że cię do tego
zmusiłam.
- Czy mnie można do czegoś zmusić? - zaśmiał się.
- Kiedyś może nie - odparła z ociąganiem. - Ale nie
wiem, jak teraz. Nie wiem, kim jestem dla ciebie, Ole.
Może tylko źdźbłem, którego się chwytasz z braku in
nych? Albo... nie, nie wiem. Kiedyś mnie nie dostrzega
łeś. Nic dla ciebie nie znaczyłam.
- Kiedyś byłem głupcem - rzucił pośpiesznie. - A te
raz, kiedy straciłem wzrok, zmądrzałem.
- Musisz wciąż z tego kpić? - zapytała zduszonym
głosem.
- Tak - odparł Ole. - Muszę. To mój sposób na prze
trwanie. Rozumiesz, Liiso? Ty znów jesteś taka śmier
telnie poważna. Musisz się także nauczyć śmiać. Ja cię
nauczę. Razem będziemy śmiać się z tego, nad czym in
ni płaczą.
Chyba się uśmiechnęła.
- Pokocham cię, Liiso - rzekł Ole.
- Ciekawie to ująłeś!
Pokiwał głową i oparł się czołem o jej czoło. Jakże
pragnąłby zobaczyć ją na własne oczy, dostrzec blask
w jej spojrzeniu i uśmiech na twarzy, którego tylko się
domyślał.
- Chciałabyś, żebym ci już teraz wyznał miłość -
rzekł cicho. - Ale to za wcześnie, Liiso. To uczucie spa
dło na mnie znienacka. Jeszcze wczoraj nie myślałem
wcale o dziewczętach, a dziś odbyłem rozmowę z two
im ojcem i otrzymałem jego zgodę, by cię poślubić. Nie
sądzisz, że pośpieszyliśmy się trochę? Czy wczoraj
w ogóle przyszłoby ci do głowy, że się oświadczę?
- Nie chcę, żebyś tego żałował.
- Nie będę żałował! - zapewnił ją Ole. - Lubię cię.
Mam taką piekielną ochotę na ciebie, że z trudem mi
przyjdzie trzymać się od ciebie z daleka. Ale twój oj
ciec nie żartował, upominając nas, by dzieci zostały po
częte w małżeńskim łożu. Z pewnością nie spotkałoby
się z jego aprobatą, gdyby wyszło na jaw, że robiliśmy
to jeszcze przed ślubem. O, jestem pewien, że byłby
bardzo niezadowolony...
Obsypywał pocałunkami jej czoło i policzki, nie
przestając mówić jej czułych słówek. Wreszcie przywarł
ustami do jej warg. Nie mógł się nimi nasycić. Najchęt
niej trzymałby ją tak bez końca w objęciach i całował.
- Lubisz mnie i pożądasz... - mruknęła Liisa, kiedy
wreszcie ich usta się rozdzieliły.
-1 jeszcze jestem do ciebie bardzo przywiązany. Ale nie
wiem, co tak naprawdę znaczy miłować. Nie chciałbym
mówić ci czegoś, co nie jest prawdą. Obiecuję, że gdy któ
regoś dnia nabiorę pewności, że to prawdziwa miłość, po
wiem ci o tym. Co tam powiem, wykrzyczę na cały głos!
- A kochałeś tamtą? Córkę gospodarza, u którego
pracowałeś?
- Byłem w niej zakochany - przyznał Ole. - Ale nie
sądzę, by to było to samo co miłość.
- Trochę więcej jednak niż przywiązanie...
Usłyszał w jej głosie zawód i zapragnął powiedzieć
coś, co tchnęłoby w nią radość. Nie chciał jednak kła
mać. Ani kłamać, ani sprawiać jej zawodu.
- Tego też nie wiem - przyznał. - Przyjemnie i pięk
nie jest być do kogoś przywiązanym. Człowiek czuje
się wtedy tak bezpiecznie. Zupełnie inaczej niż wów
czas, gdy jest zakochany. Wtedy poci się, nęka go nie
ustanny lęk, a w środku rozrywa go jakiś straszny ból.
Wtedy wszystko się może zdarzyć. Przyjemniej jest od
czuwać przywiązanie. - Nabrał głębokiego oddechu
i palcem wskazującym uniósł jej podbródek. - Nie za
pominaj poza tym, że jestem tobą oczarowany. Ocza
rowanie wraz przywiązaniem jest chyba więcej warte
niż jakieś nędzne zakochanie.
- Ty to masz gadane, Ole! - roześmiała się Liisa.
Pocałował ją, zadowolony z siebie.
- Kocham cię - wyszeptała, gdy ruszyli przed siebie
objęci. Ona założyła mu obie ręce na biodrach, a on
otoczył ją ramieniem.
Przyjemnie było usłyszeć te słowa, które w jej ustach
zabrzmiały szczerze. Nie przeraziły go ani nie wprawi
ły w popłoch, jak z początku sądził.
... dobrze jest być kochanym...
- Ja też cię pokocham - rzekł z pewnością w głosie. -
A teraz jestem oczarowany...
- ... i przywiązany - dodała, jakby chciała się z nim
podrażnić, ale w jej głosie nadal pobrzmiewał ton nie
pewności. Wciąż się obawiała, że Ole ją zrani.
... rozczaruje...
Ole postanowił w duchu, że nigdy nie uczyni nicze
go, co mogłoby Liisie sprawić zawód. Może jest tym
najlepszym, co go spotkało. Ona stanie się jego drogą
wyjścia z apatii, dzięki niej wróci do życia...
Kiedy Ole przekroczył próg chaty, usłyszał od razu
postukiwanie drutów.
Nie pozwolił Liisie wejść do środka, uznając, że to
nie byłoby właściwe. Teraz chciał, by między nimi
wszystko toczyło się tak, jak należy. Poza tym postano
wił radzić sobie sam. Przecież potrafi wejść po schod
kach, po których biegał już jako mały szkrab. Potrafi
odnaleźć klamkę, przekroczyć próg, pochylić się, by nie
zahaczyć głową o framugę drzwi. Nie powinien też
mieć problemu, by odnaleźć drogę do własnego łóżka.
Ole zatrzymał się przy drzwiach.
Ojciec przecież nie robi na drutach, a to znaczy, że
wróciła Roza.
Zamknął za sobą drzwi, starając się wyczuć, czy Ro
za jest w izbie sama, czy nie, ale nie wychwycił innych
odgłosów. Mattias powiedziałby coś, gdyby był w cha
cie. Prostolinijny i szczery, nie miał zwyczaju zabawiać
się cudzym kosztem. Gry i niedopowiedzenia bardziej
leżały w naturze Rozy.
Może w mojej też, przemknęło mu nagle przez myśl.
... jako rodzeństwo są do siebie podobni...
- Wróciłaś do domu? - zagadnął, wieszając kurtkę na ha
ku. Tu, w Samuelsborg, zna każdy skrawek ścian i podło
gi. Tu może zachowywać się jak mężczyzna. Nawet mógł
by wystąpić na równej stopie z kimś obcym, kto widzi.
- Tak - odpowiedziała Roza, nie uważając za stosow
ne przerwać dziergania. Zresztą Ole wcale się tego po
niej nie spodziewał. Wiedział, że Roza będzie udawała,
że nic się nie stało.
- Mattias cię odnalazł?
- Już zawracałam - rzekła przekornie. - Sama odna
lazłabym drogę. Przecież to proste, wystarczy trzymać
się tej samej ścieżki, którą się szło pod górę. Po co by
ło robić tyle zamieszania.
Ole wzruszył ramionami i usiadł przy stole.
- Tłumaczyliśmy mu - wyjaśnił. - Tyle że Mattias
jest zakochanym głupcem, któremu się zdaje, że męż
czyzna musi chronić swoją kobietę, dlatego pobiegł za
tobą. A może także miał ochotę na górską przechadz
kę? Nie zabawił tu długo, jak się domyślam? Gdyby zo
stał, nie dziergałabyś na drutach. Czym innym zajmo
wałabyś dłonie...
- Musisz być taki grubiański? - prychnęła, rozbawia
jąc Olego. - Poza tym nie jestem kobietą Mattiasa.
- Skoro tak mówisz... - odparł Ole, unosząc w górę ką
ciki ust. - Cóż, ty chyba powinnaś wiedzieć to najlepiej.
Ale coś mi się zdaje, że nie jesteś wobec mnie szczera, bo
przecież kiedy kładę się spać i zostawiam was tu samych,
nie rozmawiacie chyba wyłącznie o pogodzie. - Udawał,
że wzdycha. - Ale cóż, ja jestem tylko siedemnastoletnim
smarkaczem, zaś ty doświadczoną osiemnastoletnią ko
bietą. Chylę więc czoło przed wiekiem i doświadczeniem
życiowym, siostrzyczko, i przyjmuję, że racja jest po
twojej stronie. Gdy tylko zalśni księżyc w pełni, wdrapię
się na nieboskłon i sięgnę go dla ciebie. Będziemy mieć
ser do chleba na wiele lat. Obiecuję!
- Piłeś? - zapytała, a Ole usłyszał, jak wdycha w noz
drza powietrze, starając się wyczuć zapach alkoholu.
- Ani kropelki!
- Gdzie byłeś? Ojciec mówił, że wyszedłeś z Liisą.
- Skoro wiesz, po co pytasz? - uśmiechnął się. Roz
sadzała go taka radość, że śmiał się sam do siebie. Ba
wił się myślą, jak zareaguje Roza na tę nowinę, którą
jej zaraz oznajmi. - Byłem na spacerze z Liisą - wyją-
śnił. - Poza tym rozmówiłem się z jej ojcem. Miły chłop
z tego Sakariasa! Matka też wydaje się sympatyczna,
chociaż nie odzywała się wiele.
- Byłeś u nich w domu?
- Musiałem. Jak inaczej mógłbym oznajmić Sakaria-
sowi, że chcę się ożenić z jego córką.
- Ze co? - zapytała Roza, nie wierząc własnym
uszom, i odłożyła na kolana druty.
To ona dzierga dla niego skarpety, a on jakby nigdy
nic oznajmia jej, że wkrótce nie będzie potrzebował od
niej takiej pomocy?!
- Żartujesz - rzekła po chwili, uznawszy to za absurd. -
Nikt ci jeszcze nie mówił, że przez gadulstwo napytasz so
bie kiedyś biedy? Jeśli ktoś weźmie na serio twoje dowci
py, nie pomoże ci nawet to, że jesteś niewidomy.
- Ojciec Liisy wziął moje słowa na serio i zgodził się -
odparł.
-Co?
Właśnie w tym momencie najbardziej by chciał zoba
czyć jej zdziwioną minę. Był pewien, że by się ubawił.
- Zamierzasz ożenić się z Liisą?
-Tak.
- Nasz ojciec wie o tym?
Pokręcił głową i uśmiechnął się.
- Porozmawiam z nim! Zdążył chyba przywyknąć do
wyskoków swoich dzieci. Ty pojawiłaś się z brzuchem
i zalotnikiem, który wcale nie był ojcem twego dziecka.
Potem wzięłaś sobie do łóżka kochanka, którego Samu
el nie chciał zaakceptować, a jeszcze później pojawił się
u twojego boku mężczyzna, którego znów ojciec gotów
był błagać, by dzielił z tobą łoże. Słyszałem na własne
uszy. To najdziwniejsze błogosławieństwo, jakie kiedy-
kolwiek usłyszał zalotnik. Mattias nic ci o tym nie mó
wił?
- Nie chcę rozmawiać o Mattiasie!
Wyczuł w jej głosie rozdrażnienie.
- N i m wyruszyłam w góry, w ogóle nie zwracałeś
uwagi na tę dziewczynę, a dziś się oświadczyłeś? - dzi
wiła się Roza, marszcząc brwi.
- Miłość od pierwszego wejrzenia - uśmiechnął się
Ole. - Nigdy o tym nie słyszałaś? Zaraz... jak to odnieść
do ślepca? Może miłość od pierwszego słyszenia?
- Przecież ty jej nie kochasz!
- Pokocham ją! - odparł Ole z niezłomnym postano
wieniem. - A ty chyba nie zamierzasz mi prawić mora
łów? Sama wyszłaś za mąż bez miłości, teraz znów mi
wmawiasz, że nie kochasz Mattiasa. Jestem na tyle do
rosły, by odróżniać miłość od kotłowania na sienniku.
Niewielu mężczyzn kochałaś, Rozo. .
- Nie mów o Mattiasie - poprosiła ponownie. - On
nie jest już moim przyjacielem.
Ole dopiero teraz zorientował się, że coś musiało się
stać.
- Pokłóciliście się? - zapytał. - Ostatniej nocy, którą
spędziliście ze sobą w tym łożu, byliście jeszcze przy
jaciółmi. Słyszałem was...
- Odnalazł mnie w górach - odpowiedziała Roza. -
Przespaliśmy noc w zacisznym miejscu przy skalach,
a rano kochaliśmy się. Zjedliśmy razem, a potem wy
ruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Rozmawiali
śmy. On chyba mówił nawet więcej niż ja. A kiedy już
wróciliśmy do chaty, oznajmił, że nie chce dłużej być
ze mną, bo nie ma już na to siły. Uznał, że nie może
my być dłużej kochankami ani nawet przyjaciółmi.
Roza opowiedziała wszystko w wielkim skrócie, jak
by to, o czym mówiła, nie dotyczyło jej samej, tylko
kogoś innego.
- Nie kłóciliście się? - zapytał Ole ostrożnie. - Nie
padły między wami żadne obraźliwe słowa? Ty potra
fisz czasem nawet kamienny głaz doprowadzić do fu
rii, Roza. Mówię ci to tylko dlatego, że jesteś moją sio
strą i cię kocham.
- Nie było żadnej kłótni.
Ole rozumiał w pewnym sensie Mattiasa. Wiedział
najlepiej, jak trudne jest życie u boku Rozy. Domyślał
się, co naprawdę czuł do niej Mattias.
- Mówił o tym na poważnie? - zapytał.
- Tak - odparła zduszonym głosem. - Raczej nie żar
tował.
- W takim razie będziesz się musiała nauczyć żyć bez
niego. Czy to niemożliwe? Przecież go nie kochasz. Był
jedynie twoim przyjacielem.
- Strata przyjaciół najbardziej boli - przyznała Roza.
- Powinnaś może znaleźć sobie przyjaciółki - wy
mknęło się Olemu, ale wypowiedziawszy te słowa, na
tychmiast uświadomił sobie, że Roza nie potrafiłaby się
przyjaźnić z kobietami.
Roza umiała wyrażać swoją przyjaźń tylko w jeden
sposób. Zawsze tak było, odkąd okaleczono jej twarz.
Z największą ufnością oddawała się cała i w większości
przypadków doznawała zawodu.
Tylko czasami trafiał się ktoś, kto odwzajemniał jej
uczucia, a nie tylko brał. Wtedy Roza patrzyła przyja
cielowi prosto w oczy. Jej rzadkie przyjaźnie zrodziły
się w pocie po miłosnym akcie.
Ole nie przepraszał za wypowiedziane nieopatrznie
słowa. Roza go zrozumiała. Zawsze dobrze się rozumieli.
- Wiesz o tym, że i ty zostałeś obdarzony wyjątko
wymi zdolnościami? - spytała nieoczekiwanie.
Ole drgnął jak porażony.
- Wiedziałeś, że masz być moim pomocnikiem?
Ole nie chciał tego słuchać. Najchętniej poprosiłby,
żeby umilkła, ale górę w nim wzięła ciekawość dziec
ka, dla którego rodzinne historie nie straciły nigdy swe
go uroku i wciąż ich łaknął.
- Tych zdolności, Ole, nie możesz przekazać dalej.
Dziedzictwo przekazują wyłącznie kobiety. Tylko one
mogą stworzyć kolejne ogniwo w łańcuchu.
- Tego właśnie się dowiedziałaś? - spytał, właściwie
nie oczekując odpowiedzi.
- Jestem jedynie ogniwem w łańcuchu - rzekła Ro
za. - Muszę urodzić dziecko, dziecko moje i Mattiasa,
bo tak zostało zaplanowane. Ale tak się nie stanie! Ni
gdy nie powiję jego dziecka! Niczyjego dziecka nie za
mierzam rodzić. Będę ostatnim ogniwem w łańcuchu,
Ole! Ostatnim przeklętym ogniwem...
Rozumiał ją i nie rozumiał. Słyszał jej głos, powta
rzający, że i on obdarzony został silą.
... on także ma nadprzyrodzone zdolności...
Wszystko wydało mu się takie zawikłane.
13
- Jeśli o mnie chodzi, to niech się żeni - oświadczył
Wielki Samuel z goryczą. - Ale ani myślę wykładać na
to choćby orta*! Nie wierzę, że ich małżeństwo potrwa
długo, ale skoro oboje tak się uparli, niech próbują!
Chłopak jest w takim wieku, że już może się żenić.
Niech zobaczy, jak to smakuje. Nie będę jednak tego
tolerować pod własnym dachem!
- Strasznie jesteś zatwardziały - odparł mu Sakarias
w swym ojczystym języku.
Zapadła długa cisza, po czym Samuel odpowiedział
także po fińsku:
- No cóż, tak mnie ociosało życie!
A potem padło jeszcze wiele słów.
Roza i Ole w zdumieniu przysłuchiwali się swojemu
ojcu, który po raz pierwszy we własnej chacie rozma
wiał po fińsku.
- Nie pozwolę, by ktoś mnie nosił, póki jeszcze jestem
na tyle mężczyzną, by wypowiedzieć kategoryczne „nie"
- oświadczył Samuel i skrzyżował ręce na piersi.
Zawsze tak o siebie dbający, tego ranka nawet się nie
ogolił. W Samuelsborg wszyscy zerwali się na długo
przed tym, nim ptaki radosnym świergotem oznajmiły
*Ort - dawna moneta; lort=24 szylingi (przyp. tłum.).
nadejście poranka. Samueł oczywiście też się obudził,
ale nie brał udziału w zamieszaniu i gorączkowych
przygotowaniach.
- Nie bądź uparty, Samuelu! - prosił Mattias. Ubra
ny w białą koszulę z rękawami podwiniętymi do łokci,
oparł ogorzałe dłonie na biodrach. Chociaż zazwyczaj
potrafił się dogadać z ojcem Rozy, teraz zupełnie nie
miał pomysłu, jak przemówić mu do rozsądku. - Prze
cież to twój syn, Samuelu. Twój najstarszy syn idzie
dziś do ślubu - przekonywał. - Nie chcesz zobaczyć tej
uroczystości w kościele?
- ... skoro widzę na oczy, tak? To chciałeś powie
dzieć? - wtrącił ochryple Samuel.
- Przecież to wyjątkowy dzień - tłumaczył Mattias,
udając że nie słyszy zgryźliwych słów starszego człowie
ka. - Zbierze się cała rodzina Liisy. Twoje dzieci przyje
chały specjalnie z rodzicami Nanny. A ty jeden nie chcesz
pójść do kościoła? Co sobie ludzie o tobie pomyślą?
- Ludzie rozumieją, że nic tam po kałece - odparo
wał Samuel, nie dając się zapędzić w kozi róg. - Nie
było mnie na ślubie córki ani na chrzcinach jej dziec
ka. Nie wziąłem udziału w pogrzebie własnej żony ani
wnuczki. Więc i na ślubie Olego nie muszę być obec
ny. Zresztą po co taki chłopak jak on się w ogóle żeni?
Możesz mi to wyjaśnić? A może kłamał mi, zapewnia
jąc, że nie zrobił tej dziewczynie dziecka?
- Nic o tym nie wiem - westchnął Mattias.
- Nie wiesz, nie wiesz, bo i skąd? W ogóle tu nie by
wasz! - zrzędził Samuel. - Zdaje się, że ci dopiekło ży
cie u boku mojej córki, co?
- Wolałbym o tym nie rozmawiać - odparł Mattias
całkiem zrezygnowany.
Przyszedł tu wyłącznie z tego powodu, że Ole po
prosił go na swojego drużbę. Nie odmawia się w takich
sprawach. Ze względu na Olego także próbował prze
konać jego ojca, by zgodził się pójść do kościoła.
W Samuelsborg panował gwar i kręciło się wiele
osób.
Z Rozą zamienił ledwie parę słów...
Ole siedział poważny, ubrany już od śniadania w od
świętną koszulę i kamizelkę. Pod szyją miał zawiązaną
muszkę. Wyglądał prawie jak dorosły mężczyzna. Roza
ledwie go przekonała, by nie zakładał jeszcze czarnej ma
rynarki. Popatrzyła na niego z dumą i uściskała, ale Ole
opędzał się od niej jak od natrętnej muchy. Ją zaś dławi
ło w gardle za każdym razem, gdy na niego spojrzała.
Kątem oka dostrzegła, że Mattias wyszedł z alkierza.
Poznała po głębokiej poprzecznej zmarszczce na jego
czole, że nic nie udało mu się załatwić.
Byłoby to zbyt piękne, by mogło być prawdziwe.
Przecież rozmawiali wielokrotnie z ojcem, i ona, i Ole.
Hans i Edvart także próbował go przekonać, kiedy
przybyli do Kafjord.
Nawet Lea, która zwykle starała się nie irytować Sa
muela, wspierana przez męża Edwarta, również się włą
czyła. Ale Samuel nie chciał posłuchać ani swoich dzie
ci, ani teściów.
Roza wyczuła, że Mattias podszedł bliżej. Nie mu
siała patrzeć, by to wiedzieć. Wciąż utrzymywało się
między nimi dziwne napięcie, które może nigdy nie
zniknie. Minęło już ponad dwa miesiące, odkąd się roz
stali. Mattias dotrzymał słowa. Nie przychodził do niej
ani jako przyjaciel, ani jako kochanek.
Nie wiedziała, czy powinna być mu za to wdzięczna...
Czy tęskni za nim...
... a może wiedziała, tylko nie dopuszczała do siebie
tej prawdy...
... nie chciała się przyznać do tego, co naprawdę no
si w sercu...
Stanął tuż za nią, tak że czuła płynące od niego cie
pło, ale jej nie dotknął. Odbierała dziwne wibracje. Obo
je musieli bardzo się pilnować, by nie poruszać dłońmi.
- On nie chce o niczym słyszeć - powiedział Mattias
ściszonym głosem, tak żeby nie usłyszał tego Ole. Bez
względu bowiem na to, jakie Samuel miał powody, by
odmawiać, Olemu byłoby przykro, gdyby ojciec nie
przyszedł na jego ślub.
- Do licha, jaki on jest uparty! - wyrwało się Rozie.
Mattias mimowolnie się uśmiechnął, był bowiem
pewny, że Roza tak właśnie zareaguje, zanim jeszcze
otworzyła usta. Tak dobrze ją znał...
- Dziwne, że ty to mówisz, Roza - szepnął. - Ale nie
poddawajmy się, pozostały nam dwie godziny. Idź i po
rozmawiaj z nim jeszcze raz. Jeśli już kogoś posłucha,
co rzadko się zdarza, to właśnie ciebie. A jeśli odmówi,
wtedy zawołasz mnie...
- Po co?
Roza odwróciła się i popatrzyła wprost w wąskie
brązowe oczy, które hipnotyzowały ją i kierowały jej
myśli w rejony, o których sama nie śmiałaby marzyć.
Chyba zadrżała. Pojęła nagle, że postąpiła lekkomyśl
nie, patrząc z bliska na jego urodziwą twarz, regularne
rysy, wystające kości policzkowe, mocno zarysowany
podbródek, dołek w policzku i blizny. Jedna jaśniała na
policzku, druga zaś tworzyła na szyi podwójną obwód-
kę. Brwi, ściągnięte tuż nad prostym nosem, wysokie
czoło, badawczy wzrok i zmysłowe, pełne usta...
Postąpiła lekkomyślnie...
Spojrzeniem przyciągał ją do siebie. Jego usta wabiły.
Zauważyła już wcześniej, jak dobrze wygląda w białej
koszuli i czarnych odświętnych spodniach podkreślają
cych jego wąskie biodra. Kiedy przyszedł, miał podwi
nięte do łokci rękawy, a marynarkę trzymał pod pachą.
Pod rozpiętym kołnierzykiem widać było czarną chus
teczkę. Chętnie dotknęłaby jej palcami. Zdawało jej się,
że to jedwab, a jedwab jest taki miły w dotyku.
... może pogładziłaby też jego skórę...
Miał stanowczo za długie włosy. Mimo że przygła
dził je na mokro i założył za uszy, wyglądał trochę nie-
porządnie, ponieważ opadały aż na kołnierzyk.
Nieporządnie, ale jakże pociągająco...
Nieokiełznany...
Niebezpieczny...
Roza chętnie związałaby mu włosy jedwabną apasz
ką, wyglądałby wówczas niczym książę z baśni, a mo
że bardziej jak przyrodni brat księcia: ciemnowłosy,
zmysłowy i zuchwały...
- Po co? - zapytała ponownie zachrypniętym głosem,
gdy nie od razu jej odpowiedział.
Wyglądało na to, że też gdzieś błądzi myślami. Mia
ła nadzieję, że nie w tych samych rejonach co ona. Nie
powinien się domyślić, co zobaczyła, napotykając jego
spojrzenie.
- Żebym mógł mu powiedzieć, że zaniosę go do ko
ścioła nawet wbrew jego woli!
Roza ściągnęła brwi ze zgrozą, wyobraziwszy sobie
taką scenę. Najgorsze, że uwierzyła, iż Mattias zdolny
jest to uczynić. Mattias ze swym diabelskim błyskiem
w oku nie zawaha się przed czymś takim. Nie będzie
się przejmował tym, co pomyślą sobie ludzie ani co po
wie Samuel. Nie musi już się starać przypodobać jej oj
cu. Może swobodnie robić i mówić, co chce.
- Zrobiłbyś to?
- Dla Olego tak.
Roza nie zdołała ukryć uśmiechu. Niezauważona
przez kręcących się po kuchni bliskich, wsunęła się do
izby, w której leżał ojciec.
- A więc jednak rozmawiacie ze sobą? - mruknął i wy
dawał się zadowolony, mimo że starał się ukryć twarz pod
ponurą maską. - Nie zdziałał niczego, więc wysłał ciebie?
Roza przysiadła na brzegu łóżka.
- Mattias powiedział, że wciąż jesteś nierozsądny.
Ponoć nie chcesz się ruszyć z łóżka. Nie pomyślałeś, że
sprawisz tym zawód Olemu?
- Sprawiłem zawód tobie, kiedy leżałem tutaj, pod
czas gdy ty brałaś ślub, Rozo?
Roza umknęła spojrzeniem. Nie chciała pamiętać
tamtego jesiennego dnia. Wtedy wszystko było inaczej...
- Ja tobie pierwsza sprawiłam zawód, więc to nie to
samo - rzekła, głośno przełykając ślinę. - Ole żeni się
z właściwych powodów, tato. Dobrze o tym wiesz. On
i Liisa są tak pochłonięci sobą, że to się wyczuwa, prze
bywając w ich towarzystwie.
- On nigdy nie będzie w stanie utrzymać rodziny -
stwierdził Samuel ponuro.
- Może dla nich nie jest to takie ważne.
- To mój syn! Jest mężczyzną i musi to być dla nie
go ważne. Nie powinien brać sobie żony, jeśli nie po
trafi zapewnić jej bytu.
Roza pogładziła lekko dłoń ojca, ale zaraz cofnęła rę
kę. Nie pamiętała z dzieciństwa wielu pieszczot. Za
wsze lękała się uczynić coś wbrew woli ojca, a mimo
to chyba ona najbardziej przyczyniła się do tych
zmarszczek i bruzd, które poorały jego twarz. Najstar
sza spośród rodzeństwa, była jedyną córką i ją ojciec
najbardziej kochał.
- Ole to nie ty, tato. Jest jeszcze młody. Dobrze so
bie radzi w kruszarni. Zarabia pieniądze.
- W kruszarni pracują kobiety, a nie mężczyźni -
prychnął Samuel.
Roza wstała.
- Przyniosę ci brzytwę, miskę z wodą i mydło. Kie
dy już się umyjesz, namydlę ci twarz i ogolę, bo strasz
nie zarosłeś. Pomogę ci się ubrać.
- Nie wybieram się do kościoła! - trwał w uporze Sa
muel.
Roza uchyliła drzwi i prawie podskoczyła na widok
opartego o ścianę Mattiasa. Uniosła zrezygnowana
brwi i kiwnęła ręką, by wszedł.
- Dobrze, że rozmawiacie ze sobą - odezwał się Sa
muel, ujrzawszy, kto wchodzi. - Nie podoba mi się jed
nak to, o czym rozmawiacie.
- Roza zaraz pójdzie po wodę - rzekł Mattias. -
Uprzedziła cię, że mam zamiar zanieść cię do kościoła,
nawet wbrew twojej woli, jeśli okaże się to konieczne?
Samuel pobladł.
- A więc nic ci nie powiedziała! No cóż, zawsze by
ła zbyt łagodna w stosunku do ciebie. Ale ona wie, że
jestem gotów to uczynić. Tobie też radzę potraktować
poważnie moje słowa, bo jeśli nie, przekonasz się na
własnej skórze, że nie żartowałem.
Samuel zgodził się wreszcie udać wraz ze wszystki
mi do kościoła, pod warunkiem wszak, że Hans i Mat-
tias zaniosą go tam na krześle. Pod żadnym pozorem
nie pozwolił, by ktoś niósł go na rękach.
Siedział dumnie jak król ubrany w białą koszulę. Pod
szyją zawiązał ciasno krawat. O muszce nawet nie
chciał słyszeć, a tym bardziej o chustce na szyi.
- Nie jestem jakimś tam jatkę - wykrzykiwał. Często
używał obrażliwie tego słowa, które po fińsku znaczyło
tyle co „drwal", tak samo jak Norwegowie, żeby pokazać
swoją wyższość nad kimś, kto różnił się od nich jedynie
tym, że urodził się w Finlandii. Kiedy fińscy drwale prze
kraczali granice Norwegii, spotykali się z pogardą.
Nogawki czarnych spodni zwisały do ziemi, ale kiedy
Roza chciała je podwinąć albo zaszyć, żeby nie wygląda
ły dziwnie, Samuel warknął na nią tak, że aż odskoczy
ła. Powiedział, że jego spodnie mają pozostać takie, jakie
zawsze były. A jeśli będzie potrzebował nowych, to też
mają być uszyte według tego samego fasonu.
Roza ogoliła go i uczesała, a jego gęste jasne włosy
ułożyły się w ładną fryzurę. Wielki Samuel nadal był
przystojnym mężczyzną.
... niebezpiecznie przystojnym, pomyślała Roza...
... zupełnie jak Mattias...
Ciemnowłosy Hans, który skończył już piętnaście
lat, z powagą pomagał Mattiasowi wnieść do kościoła
usadowionego na krześle ojca. Gdy otworzyli fronto
we drzwi, rozległo się głośne szuranie i wszyscy jak na
komendę odwrócili się w tył, by popatrzeć na osobli
wy orszak. Przodem szedł Mattias i Hans, niosąc Sa
muela, a za nimi kroczyła Roza razem z bratem, panem
młodym. Zapadła kompletna cisza. Roza doświadczyła
podobnej tylko raz, kiedy przyniosła do chrztu Synne-
ve, a towarzyszyli jej Jens i Mattias. Gdy pastor popro
sił żonę dyrektora, by zgodziła się zostać matką
chrzestną małej Synneve, wtedy też wszyscy zamilkli
w jednej chwili.
Nikt nie miał odwagi napotkać spojrzeniem iskrzą
cych błękitnych oczu Samuela. Ludzie pochylili karki
i odwrócili twarze, on zaś siedział dumnie wyprosto
wany, nie uciekając wzrokiem.
Hans i Mattias postawili krzesło obok ławki zupeł
nie z przodu i na nim Samuel przesiedział całą uroczy
stość. Nikt nawet nie pomyślał o tym, by go przesadzać
do ławki na oczach wiernych stłoczonych w kościele na
cyplu Gabrielneset.
Roza zdawała sobie sprawę z tego, że ojciec uczestni
czy w tej uroczystości tylko dzięki Mattiasowi. Zaprag
nęła mu powiedzieć, a przynajmniej okazać, jak bardzo
jest mu za to wdzięczna. Ale on stał obok Olego, wy
prostowany niczym brzoza, i nawet na nią nie spojrzał.
Jedynie raz zerknął przelotnie, kiedy wszyscy od
wrócili się, by popatrzeć na kroczącą środkiem pannę
młodą prowadzoną przez ojca do ołtarza. Ale może tyl
ko się jej wydawało. Wolała nie karmić się złudzenia
mi, jeśli chodzi o Mattiasa. To, co zrobił, uczynił nie
dla niej, lecz dla Olego.
Mattias nie należał do tych, którzy się łatwo wzru
szają. Ale trudno mu było ukryć radość, kiedy patrzył
na twarze Liisy i Olego. Gdy wypowiadali sakramen
talne „tak", bił od nich jakiś niezwykły blask.
Liisa wydawała się piękna, mimo że tak naprawdę
nie wyróżniała się urodą, Była uczesana w dwa ciasno
splecione warkocze zwinięte nad uszami w obwarzan-
ki. Ta fryzura nie pasowała do jej pulchnych, oblanych
pąsem policzków, poszerzając twarz. Jasne oczy zlewa
ły się z jasną karnacją i płowymi włosami.
Liisa miała na sobie nową spódnicę i bluzkę o bar
dzo skromnym kroju. Spódnica opinała się jej na bio
drach, co przy szczupłej talii wyglądało bardzo kobie
co, a prosta bluzka odciągała uwagę mężczyzn od ob
fitej piersi panny młodej. Dla dziewczyny o tak jasnej
karnacji jednak czarny kolor ślubnego stroju nie wyda
wał się zbyt twarzowy.
Mattias bardzo lubił Liisę i zapragnął, by w dniu swe
go ślubu olśniła i rzuciła wszystkich na kolana. Zasta
nawiał się, czy Roza też o tym myśli...
Zmuszał się, by na nią nie patrzeć, aż od tego rozbo
lał go kark. Wiedział, gdzie Roza siedzi i jak wygląda.
Ona także miała na sobie czarny strój. Żakiet, jeszcze
skromniejszy niż bluzka Liisy, zapinany na małe guzi
ki niemal pod samą brodę, sięgał szczupłej talii. Pliso
wana spódnica układała się ładnie na biodrach, a licz
ne fałdki przypominały spływające z gór strumyki. Na
nogach miała zapinane trzewiki. Włosy związane na
plecach w luźny węzeł, wyglądały z przodu tak, jakby
były rozpuszczone, a ich miedziana barwa odcinała się
wyraźnie od czarnego stroju.
Siedziała z uniesioną wysoko głową, nie zauważając
niczego poza piękną uroczystością. Ani razu nie spoj
rzała w jego stronę, tego był pewien.
Roza kontrolowała siebie.
Widział jej białe dłonie złożone na kolanach, nie
zdradzające żadnego zdenerwowania. Nie wyginała pal
ców ani ich nie splatała. Siedziała spokojnie, bez uśmie
chu, wpatrzona w to, co działo się przed ołtarzem.
Blada twarz Samuela pozostała także niewzruszona.
Tylko błękitne oczy w niej żyły. Siedzieli obok siebie,
ojciec i córka, ale nie zamienili z sobą nawet słowa.
Mattiasa uderzyło, jak bardzo są do siebie podobni.
Nigdy nie dostrzegał tego tak wyraźnie jak teraz. Chy
ba żadne inne dziecko Samuela nie odziedziczyło po
nim usposobienia.
... tylko Roza...
Kiedy już uroczystość dobiegła końca, Liisa i Ole nie
odstępowali siebie na krok. Przez cały czas trzymali się
za ręce i stali tak blisko, jakby pragnęli zrosnąć się ni
czym splecione gałęziami drzewa, których nie sposób
rozdzielić. Jeśli jedno zostanie powalone, pociągnie za
sobą drugie.
Mattiasa zmroziła ta przerażająca wizja.
Popatrzył Rozie w oczy, kiedy podszedł, by pomóc
wynieść Samuela, a ona spokojnie wytrzymała jego
wzrok.
... powinien się cieszyć...
... przecież to on zerwał z nią...
... on przekonywał, że nie ma siły ciągnąć tego dłużej...
Wynieśli Samuela na zewnątrz. Na dworze owiała ich
rześka letnia bryza, a z daleka doleciał krzyk mew. Lii
sa, roześmiana, przyjmowała życzenia od mieszkańców
Krety, którzy tłumnie przybyli tego pięknego czerwco
wego dnia do kościoła. Wszyscy ją tu znali i życzyli
szczęścia zarówno jej, jak i jej świeżo poślubionemu mę
żowi. Ole zebrał równie dużo całusów i uścisków. Więk
szość życzeń została wypowiedziana po fińsku.
Będzie musiał nauczyć się fińskiego...
- Chcę wrócić do domu - oznajmił Samuel, kiedy za
trzymali się blisko wozu zaprzężonego w konia.
- Mogę cię odwieźć - zadeklarował się Mattias i po
mógł ojcu Rozy ulokować się na wozie. Krzesło poło
żyli obok.
Hans dreptał i przebierał nogami niecierpliwie, naj
wyraźniej nie mając ochoty wracać do Samuelsborg. Po
ślubie miało się odbyć wesele, by młodzi radośnie we
szli w małżeński stan. Chata Sakariasa i Eewy była nie
duża, więc stoły ustawiono na podwórku, by pomieścić
wszystkich gości, którzy w pogodną letnią noc będą
jeść, pić, tańczyć i weselić się aż do rana. Trudno się
dziwić, że piętnastoletni chłopak aż się palił, by wziąć
udział w zabawie.
- Idź z nimi, Hans - pozwoliła mu Roza i potarmo
siła czuprynę młodszego brata.
Chłopak, choć niechętny tej siostrzanej pieszczocie,
uśmiechał się jednak zadowolony. W jego ciemnych
oczach znać było tę samą wesołość, którą miała w spoj
rzeniu Nanna, nim nie przytłumiły jej liczne porody
i nadmiar obowiązków.
Chłopak pobiegł za innymi, a Roza, udając, że nie
widzi pomocnej dłoni Mattiasa, usiadła jednak na koź
le, gdzie zrobił jej miejsce.
- Miło widzieć, że znów ze sobą rozmawiacie - rzu
cił za ich plecami Samuel.
Roza i Mattias wymienili tylko spojrzenia.
- Możesz już jechać na wesele - oznajmił z powagą
Mattias, siadając nieproszony przy stole, i wydawało
się, że tak naprawdę myśli.
Wniósł Samuela na rękach do alkierza. Oczywiście
nie obyło się bez pomstowania ze strony ojca Rozy, na
które córka odpowiadała z równą zaciekłością, ale Mat-
tias nie wtrącał się. A kiedy tylko Samuel zdjął odświęt
ne ubranie i położył się w łóżku, zaciągnął niebieskie
zasłonki i poprosił, żeby go zostawić w spokoju.
- Jest zmęczony - stwierdził Mattias.
Roza rozpięła żakiecik, pod którym miała zieloną bluz
kę. W zieleni było jej do twarzy. Nie sądził jednak, że Ro
za jest tego świadoma. Nigdy nie uważała się za ładną.
- Ja nie jadę, ale ty nie musisz rezygnować z wesela,
Mattiasie Mattiasen.
Przeczesał włosy dłonią, leniwie, niemal obojętnie.
Mówił, że Samuel jest zmęczony, tymczasem sam chy
ba odczuwał zmęczenie.
- Nie wybieram się - odparł. - Wystarczy im gości.
- Ale ty jesteś drużbą Olego.
- Ole to zrozumie. Zresztą on teraz nie widzi niko
go poza Liisą... - zaśmiał się cicho. - Pojmujesz, że moż
na być tak zakochanym? Tych dwoje jaśniało przed oł
tarzem niczym lampy karbidowe z Archangielska...
- ... i to te w najlepszym gatunku - dodała Roza z ta
kim samym uśmiechem. Wiedziała, co Mattias ma na
myśli. Bardzo kochała swojego brata za ten dzień.
- Ole zasłużył na kobietę, która by go kochała. A Lii-
sa chyba zasługuje na Olego...
Mattias uniósł w górę kąciki ust.
- Chyba? Czyżbyś nie była o tym do końca przeko
nana? Czy twój brat nie jest dość dobry dla Liisy? A czy
ja to wina, że tak się stało? Mam ci przypomnieć, Rozo
Samuelsdatter? Ty też jesteś za to odpowiedzialna...
- Liisa być może jest za dobra dla Olego - rzekła Ro
za z nagłą powagą. - Mój brat ją pewnie lubi, jest w niej
zakochany, ale nie wiem, czy ją kocha. W ogóle nie
wiem, czy on jest zdolny do miłości. Jest jeszcze taki
młody. Kochałeś kogoś, gdy miałeś siedemnaście lat?
- Sercem? - zapytał i wzruszył ramionami. - Wątpli
we. - Ale zaraz dodał: - Ale ty, Rozo, kochałaś. Dlacze
go Ole miałby się różnić od ciebie? Przecież to twój brat.
- No tak, rzeczywiście, czemu miałby się różnić... -
powtórzyła za nim zamyślona.
Mattias nie chciał poddać się nagłej melancholii,
która jak zwykle pojawiła się u Rozy znienacka ni
czym mgła nad rybackimi łowiskami. Kiedy ogarniał
ją taki nastrój, trudno było na siłę ją rozweselać. Jedy
ne, co można było dla niej wtedy zrobić, to po prostu
być blisko...
- Twój ojciec pewnie zaciera dłonie z zadowolenia,
słysząc, jak ze sobą rozmawiamy...
- Nie, on wpisuje właśnie w swojej Biblii dzisiejszą
datę i imię Liisy jako nowego członka rodziny - oznaj
miła, nadal nieskora do żartów. - Mój ojciec jest bar
dzo skrupulatny, jeśli chodzi o rodzinne więzy.
Mattiasowi zdawało się, że Samuel chętnie wpisałby
także jego imię, ale nagle przypomniał mu się Peder...
- Naprawdę nie chcesz iść na wesele brata? - zapy
tał. - Przecież tam jest niemal cała wasza rodzina. Bę
dą się śmiać i bawić do białego rana...
Roza pokręciła głową. Oczy zalśniły jej jak górski
potok w słońcu. Mattias dopiero teraz zauważył, że
walczy, by się nie rozpłakać.
Mimo że sam ją od siebie odsunął, sam pozbawił ją
jakiegokolwiek miejsca w swoim życiu, to jednak nie
mógł obojętnie patrzeć na jej łzy. I nieważne w tym
momencie było, dlaczego płacze.
Przysunął się do Rozy i przytulił mocno. Pozwolił
jej się oprzeć policzkiem na swym ramieniu. Pogłaskał
ją po plecach i miękkich jedwabistych włosach. Obej
mował ją i bez słowa starał się pocieszyć.
Milcząca bliskość...
Płakała bezgłośnie. Roza wszystko potrafiła robić
bezgłośnie. Kiedy jeszcze kochali się ze sobą niemal
każdej nocy w łóżku pod ścianą, zachowywała się ci
szej niż wietrzyk. Z początku wydawało mu się to
wręcz nienaturalne, że z jej ust nie wydobywa się naj
mniejszy nawet jęk, podczas gdy na twarzy malują się
tak intensywne uczucia. Z czasem otworzyła się bar
dziej, ale on już przywykł, że ich akt miłosny odbywa
się w całkowitej ciszy.
- Twoja koszula - chlipnęła. - Poplamię ci koszulę...
Uwolniła się ostrożnie z jego ramion, a z jej oczu
wyczytał, że nie powinni się dotykać. Przesunął krze
sło, na którym siedział, odrobinę dalej, ale tylko na ty
le, by nie ocierali się kolanami.
Nie pozwolił jej jednak cofnąć rąk. Powiódłszy de
likatnie palcami wzdłuż jej ramion, ujął jej drobne dło
nie i wcale nie zamierzał ich puścić.
Roza nie protestowała.
- Podoba mi się twoja fryzura - powiedział.
Uśmiechnęła się lekko.
- Porozmawiasz ze swoją babcią, skoro już tu jest?
- Tak - odpowiedziała Roza, ale zaraz poprawiła się: -
Nie, raczej nie. Unikamy takich rozmów. Nie wiem, czy
chciałaby o tym ze mną pomówić. Wymiguje się, gdy tyl
ko zbliżam się do tego tematu. Kiedy mam już na koń
cu języka to ważne pytanie, ona nagle tłumaczy się nad
miarem pracy. Wije się jak piskorz. Zupełnie jakbym ją
zawiodła, jakby czuła się mną rozczarowana...
- To może i dobrze, że wtedy na wiosnę zawróciłaś
z drogi... - Uśmiechnął się pośpiesznie. - Wygląda na
to, że i tak byś się niczego nie dowiedziała.
- Czy to jedwab? - zapytała Roza nieoczekiwanie. -
Masz jedwabną apaszkę, Mattias?
Zauważył już wcześniej, że zwróciła uwagę na chust
kę, którą zawiązał sobie na szyi. Uśmiechnął się i piesz
czotliwym spojrzeniem omiótł jej twarz.
- Tak, to jedwab, miękki jak twoje włosy...
Pamiętał historię, którą mu opowiadała wtedy w gó
rach, o mężczyźnie, który przez cale życie nosił na szyi
kosmyk włosów ukochanej. To była piękna saga. On jed
nak nigdy nie da się tak omotać żadnej kobiecie, by stać
się bohaterem tego typu opowieści. Jeśli pokocha, to tyl
ko kobietę, którą do końca swych dni będzie mógł mieć
u swojego boku, obojętnie czy będzie spał, czy jadł.
Nie chce tak tęsknić.
Bo to nie jest wcale miłość, tylko niszczycielska si
ła...
Roza uwolniła dłoń z jego uścisku i dotknęła palca
mi czarnej apaszki. Jedwab był chłodny, tłusty i gład
ki, dokładnie tak, jak sobie wyobrażała.
Niemal żywy...
Zupełnie jak skóra...
Chciała cofnąć rękę, ale on chwycił ją i zaczął zmy
słowo całować jej palce, by potem przywrzeć ustami do
jej dłoni. Poczuła się tak, jakby ogrzewał ją dobry
ogień. Na wargach, w piersi, między udami poczuła
znajome pulsowanie.
Mattias pomrugał gwałtownie powiekami, westchnął
ciężko i zerwał się na równe nogi. Prezentował się
wspaniale. Nie, on nie był księciem z bajki, raczej roz
bójnikiem!
- Pójdę już, Roza! - rzekł. - Zanim oboje będziemy
tego żałować...
Skinęła głową.
Mattias podszedł do drzwi i zerknął jeszcze raz na
nią. Nie powinien tego robić! Roza w zielonej bluzce
z luźno opadającymi włosami spływającymi miękką je
dwabistą kaskadą uniosła w górę kącik ust w uśmiechu,
a oczy błysnęły jej jak górskie jeziorka.
Mattias w nagłym impulsie przekręcił klucz w zam
ku i cofnął się.
- Do diabła! - Przywarł ustami do jej warg, a potem
wyznał: - Nie mogę odejść, kiedy tak na mnie patrzysz,
Roza. Czy nikt ci nie powiedział, że nie powinnaś w ta
ki sposób spoglądać na mężczyznę?
- Nie - wymamrotała między pocałunkami.
Zsunął jej spódnicę, odpiął guziki pięknej zielonej
bluzki i rozwiązał wstążkę na włosach. Kiedy i palce
Rozy niecierpliwie zmagały się z guzikami i sprzączką,
gdy rozwiązywały jedwabną chustkę, zaśmiał się głębo
kim śmiechem.
- Znów znaleźliśmy się na krętych ścieżkach - wy
szeptała Roza, ale Mattias, choć słyszał jej słowa, nie
zrozumiał, co miała na myśli. Chciał ją jedynie cało
wać, tulić w ramionach i kochać się z nią.
... w oddali tymczasem rozległ się dźwięczny kobie
cy śmiech...