MAY GRETHE LERUM
NIEZNANE ŚCIEŻKI
ROZDZIAŁ I
Zajazd Bjoberg, Hemsedal, październik 1743
Zmierzch dawno już przemienił się w ciemność. Na dwóch wielkich paleniskach w
izbie języki ognia z rozbawieniem lizały korzenie górskiej brzozy, które paliły się czwartą
godzinę.
Gospodyni wysoko położonej zagrody zatupała na progu, otrząsając błoto z butów.
Wracała właśnie po zamknięciu na skobel kurnika i stajni, w której zmęczone konie posilały
się korą odartą z gałęzi.
- Wieczór taki przejrzysty - rzekła do stojącego w drzwiach człowieka. - Będzie mróz,
to pewne jak amen w pacierzu.
On wzruszył ramionami.
- My na szczęście mamy dach nad głową - mruknął tylko.
Kobieta wzięła lampkę i po drabinie wspięła się na stryszek, gdzie leżały wytrzepane
sienniki. Należało je rozłożyć na podłodze tak, by ośmiu wędrowców mogło się na nich
wyciągnąć po obfitym posiłku. Na wieczerzę dostali podpłomyki, wywar z mięsa i słoninę.
Dwaj mężczyźni już zdjęli kurtki, którymi zamierzali otulić się podczas snu.
- Niech was Bóg błogosławi tej nocy - powiedziała kobieta, a oni, mamrocząc,
odwzajemnili się takim samym życzeniem.
Na górze pod belkowanym dachem wyraźnie dawał się już wyczuć zapach owiec.
Przybysze zjawili się po południu wraz ze stadem owiec i kilkoma kozami, które zamierzali
jeszcze przed nadejściem śniegu przepędzić przez dolinę, a może nawet aż do Kongsberg.
Kobieta, ciężko stąpając, zeszła z ostatnich stopni i osunęła się na stołek przy
palenisku. Stała tam duża misa pełna brudnych drewnianych talerzy. Ze stryszku dobiegały
zduszone stęknięcia i postukiwanie, najwidoczniej ciała mężczyzn nie odnalazły jeszcze
spokoju. Gospodyni słyszała też cichutkie bulgotanie, najpewniej wędrowcy popijali kolejno
z flaszki krążącej tam, na górze. Znali jej zdanie na ten temat, wiedzieli też, że z Borgi z
Bjoberg na tyle dobra chrześcijanka, że zniesie łyk gorzałki, wypity ukradkiem ot, po to, by
się rozgrzać.
Przebyli daleką drogę przez góry z Laerdal, zbierając owce i kozy z zagród
położonych wzdłuż doliny. Niektóre dostali prawie za darmo, rok bowiem był suchy i w
wąskich dolinach ciągnących się w stronę Borlaug nie obrodziła trawa ani nawet liście.
Chłopi z podziękowaniem oddawali zwierzęta za cenę mięsa, mając świadomość, że w
stodole jest pusto, a przed nimi długa zima. I przecież październik z wolna już zmieniał się w
listopad.
Wędrówka okazała się niełatwa, ścieżka bowiem biegnąca wzdłuż rzeki była wilgotna
i śliska. Na razie jednak mężczyźni nie stracili ani jednej sztuki, nawet tamtej nocy, gdy
musieli kulić się w starej szopie, w miejscu uboju reniferów. Panowało wtedy straszne,
przenikające do szpiku kości zimno, lecz oni przywykli do surowego życia i nie brakło im
spokoju ani odwagi, niezbędnej, by naciągając tylko mocniej kapelusz na uszy, trwać, nawet
gdy chłód nie pozwalał zasnąć przez większą część nocy.
Zwierzęta mogły najeść się do syta paszą zgromadzoną w starej kamiennej oborze w
samym środku gór. Napełniali ją ludzie przebywający w letnich zagrodach w zamian za
przysługi wyświadczane przez tych wędrowców.
Teraz najtrudniejszą część drogi mieli już za sobą. Pozostawał jeszcze dobry dzień
marszu do traktu przez dolinę, w porównaniu z którym odcinek do Numedal wydawał się
niemal krótki. Nie minie tydzień, a będą mogli się wyciągnąć na równie wygodnych
posłaniach, jest nadzieja, że z cięższymi sakiewkami i pełniejszymi dzbanami.
Słyszeli, jak gospodyni śpiewa na dole przy palenisku w wielkiej izbie.
Borga być może nie była najpiękniejszą kobietą, jaką widziały ich oczy, przyłapywali
się jednak na tym, że uważają ją za ładną. Była nieduża, rozłożysta, twarz miała naznaczoną
zmarszczkami, jak gdyby nie cichnący nigdy wiatr od gór wyrył na jej twarzy doliny,
pootwierał przełęcze. Z tego, co wiedzieli, spędziła całe swoje życie tutaj, w tej najwyżej
położonej zagrodzie w Hemsedal, na granicy między pustkowiem a doliną.
Usnęli zasłuchani w starą piosenkę Borgi.
Jakaś swojskość, jakaś dziwna łagodność wemknęła się w serca bijące pod grubymi
kamizelami.
A tłuste jedzenie tak cudownie grzało w żołądku...
- Jeszcze tylko kawałek, Hanno, jeszcze zaledwie kilka kroków, i zaraz tam będziemy!
Już niedługo zobaczymy światła, moja kochana. Naprawdę myślę, że Borga wciąż jeszcze nie
zdjęła kociołka znad ognia...
Ravi usiłował węszyć w mroku, wyczuwał słaby zapach dymu, w nosie zakręciło też
coś, co mogło być zapachem jedzenia.
Trzej inni mężczyźni z mozołem parli przed siebie, ich kroki także były ciężkie, lecz
równe, zdecydowane. Z przodu kopytka owiec lekko stukały o kamienie, lecz zwierzęta już
umilkły i nie prowadziły ludzi chrapliwym pobekiwaniem. Słychać też było rytmiczne
uderzenia żelaznych podków o granit.
Ale Hanna pochyliła się do przodu, nie miała już nawet sił, by marzyć o znalezieniu
się na końskim grzbiecie. W dodatku oba konie i tak miały co dźwigać, były obładowane
niemalże do ostateczności, wielkie skórzane wory wybrzuszały się po obu stronach ich
karków, w beczkach z rybami chlupało za każdym razem, gdy końskie ciała przechylały się z
boku na bok.
- Już jesteśmy u celu, Hanno, już zaraz, niedługo... Wkrótce sobie odpoczniesz, kupię
ci grzane piwo. Może mają krowę, która ocieliła się jesienią, dostaniesz słodkiego mleka...
- Nie jestem już dzieckiem! - prychnęła w odpowiedzi życzliwemu głosowi.
Poczuła, że podtrzymujące ją ramię Raviego drętwieje. Oddychał szybko,
zorientowała się też, że mocno zacisnął szczęki.
Coś zakłuło ją w sercu. Doprawdy, przecież ona cały czas zachowuje się jak zapłakane
dziecko, Ravi musi mieć anielską cierpliwość.
- Wybacz, Ravi, jestem po prostu tak strasznie zmęczona i śpiąca, całe ciało mnie boli.
- Wiem - odparł łagodnie, a uścisk wokół jej ramienia znów stał się mocny i pewny. -
Moja Hanno... tak strasznie pragnąłbym ci tego oszczędzić...
Johanna wzruszyła się. Chciała mu powiedzieć, że nie ma żadnego znaczenia, że
mięśnie bolą, a noc jest taka ciemna, taka straszna. Chciała go zapewnić, że jedyne miejsce, w
którym pragnęła się znaleźć, jest właśnie tu, u jego boku. Zasłużył, by usłyszeć jeszcze raz, że
nawet wtedy, gdy cały jej świat rozpadł się na kawałki i była tylko wyklętą uciekinierką, to
tak naprawdę nie miało to żadnego znaczenia, nie liczyło się, kiedy on był przy niej.
Brakło jej jednak sił.
Powie mu później.
Wieczorem, kiedy położą się blisko siebie pod jakimś obcym dachem, bezpieczni.
Wtedy będą rozmawiać.
Wyszeptała więc tylko:
- Dziękuję.
Ich wejście na podwórze nie wywołało żadnego zamieszania, choć kobieta, która
stanęła w drzwiach, miała już włosy zaplecione na noc, a płomień łojowej świeczki zdradził
zmrużone, zaspane oczy. Przywykła zapewne do tego, że ludzie schodzący z gór pojawiali się
tutaj o każdej porze dnia i nocy. Uśmiechnęła się przelotnie do handlarza, widać starego
znajomego. Ravi stał na skraju mętnego kręgu światła i słuchał, jak towarzysze, z którymi
wędrowali, umawiają się z gospodynią na miejsce dla zwierząt i coś, czym mogliby się
posilić.
Zaproszono ich do środka dopiero wówczas, gdy jeden z mężczyzn odstawił strzelbę
przy drzwiach.
Hanna nie potrafiła zdobyć się na uprzejmość, skinęła tylko gospodyni głową i
wyjąkała imię, jakie postanowiła przybrać.
- Anna... Anna Plassen.
Ravi przedstawił się jako Knut i podał takie samo nazwisko.
- A więc to komornicy idą przez góry w poszukiwaniu szczęścia? Cóż, tu czasy są
jeszcze cięższe. Niewielka dla was nadzieja. Słyszałam, że niżej w dolinie wieśniacy kijami
wypędzają najmitów. Nieurodzaj wygnał za chlebem niejednego.
Ravi mruknął, że jakoś to być musi, a dla człowieka, który ma znajomych, a poza tym
parę rąk zdatnych do roboty, zawsze znajdzie się jakaś rada.
- Sporo ze sobą niesiecie - zdziwiła się gospodyni, gdy ustawił w izbie ciężki węzełek,
nie dopinający się worek, dwa kosze z kory i nieduży kuferek z okuciami.
Ravi nic na to nie powiedział. Johanna rzekła zaś cicho:
- To wszystko, co posiadamy... W każdym razie nie skłamała.
Domyślała się, że czekają ją teraz długie, potworne lata kłamstw. Musi jednak je
znieść, tak samo jak będzie musiała znosić ból członków, do jakiego nie nawykła, i posłanie
ze starej zużytej słomy.
Jej życie całkiem się odmieniło. Jakże inne było od tamtego życia, życia Johanny z
Karlsgard, Johanny ze Storlendet.
Niewiele było rozmowy. Mężczyźni pochłaniali na wpół zastygły tłusty wywar,
miażdżyli zębami cieniutkie podpłomyki, nie zakłócając jedzenia żadną rozmową. Kupiec
burknął coś z niechęcią na widok gospodyni szykującej posłanie dla Johanny i Raviego przy
palenisku. Przyzwyczaił się widać, że to jego miejsce, najlepsze miejsce w całej zagrodzie.
- Będziesz się musiał wczołgać na stryszek, zmieściłoby się tam tłustsze cielsko niż
twoje - oświadczyła gospodyni zdecydowanie, uśmiechając się do Johanny.
- Tej małej bardzo potrzeba ciepła, to widać. Johanna uśmiechnęła się z
wdzięcznością.
- Nieczęsto spotyka się kobiety podróżujące o tej porze roku, Anno. Trzymajmy się
razem.
Johanna musiała podziękować jeszcze raz.
Przez moment wystraszyła się, że Ravi zostanie wysłany na stryszek, złapała go więc
za rękę i mocno przytrzymała.
- Tacy młodzi, na pewno dopiero co po ślubie. Kiwnęli głowami.
Johanna pilnowała się, żeby nie zdjąć z głowy chustki, dopóki gospodyni nie
zdmuchnęła świecy i nie życzyła im dobrej nocy. Kilka kosmyków wystających na czoło było
jedynie pęczkiem włosia z końskiej grzywy, który wsunęła pod chustkę, dość grubego,
sztywnego i dostatecznie jasnego, by mógł uchodzić za włosy człowieka. Gdyby ktoś więc
pytał o młodą, zadbaną kobietę z ciemnymi włosami... Nikt nie przypomni sobie żałosnej
ubogiej komornicy, która wędrowała przez góry ze swym cygańskim mężem.
Bali się uwierzyć, że wszyscy śpią, nawet gdy chrapanie przedarło się z góry, torując
sobie drogę przez drewniany strop.
Hanna mocno przytuliła się do Raviego.
Miał całkowitą rację. Już teraz czuła się o wiele lepiej. Jedzenie w żołądku grzało, a
zaledwie o kilka łokci od bardzo wygodnego właściwie siennika swojsko trzeszczały płonące
gałązki.
W ciemności słyszała spokojny oddech Raviego.
Ostrożnie przysunęła rękę do jego ciepłej piersi, owinął ich oboje w gruby wełniany
koc, który służył im jako chusta, peleryna i namiot.
- Poradzimy sobie...
Jej głos zabrzmiał tak niepewnie, krucho. Wyczuła, że Ravi lekko skinął głową.
Wcale nie była przekonana o prawdziwości swoich słów, lecz i tak powtórzyła mu je
prosto do ucha, niczym zaklęcie.
- Dopóki jesteśmy razem, Ravi, nikt nie może zrobić nam nic złego. Nic tak naprawdę
złego...
W odpowiedzi usłyszała jedynie coś jakby szloch.
- Boisz się?
Najbardziej ze wszystkiego obawiała się, że znów przytaknie. Gotowa była przyjąć
jego strach, lecz nie teraz. Nie teraz, gdy ścigające ją lęki i koszmary przybliżały się z każdą
godziną, tworząc wokół krąg nie do przebycia.
- Ja... ja się nie boję. Ale... obawiam się, że zostanę surowo osądzony za to, co ci
zrobiłem, Hanno.
- Ty przecież niczemu nie jesteś winien - szepnęła słabym głosem. - To przecież ja...
Przełknęła ślinę, urwała. Lepiej milczeć, lepiej o niczym nie wspominać. Może ktoś
leży tu gdzieś obok i nie śpi? Może przez góry już podąża ktoś ich śladem? Może ludzie
lensmana właśnie w tej chwili dojeżdżają tam, do miejsca uboju... albo jeszcze bliżej.
- Oni nie przyjdą, dzisiejszej nocy nie przyjdą. Głos Raviego ledwie było słychać, lecz
ton świadczył o tym, że wie, co mówi.
Hanna odetchnęła z ulgą, zmusiła się, by jeszcze bardziej rozluźnić mięśnie ramion.
- Jak tu przytulnie i miło przy palenisku... Ach, Ravi, przygarnij mnie mocniej...
Zrobił tak, jak chciała, choć leżał w dość niewygodnej pozycji, obejmując ją obiema
rękami. Czuł, jak ciało Hanny powoli się odpręża, staje się ciężkie od snu.
Lubił wtulić twarz w jej włosy, wdychać ich zapach, nieodłącznie związany tylko z
nią. Wrył mu się na zawsze w pamięć owego lata dawno temu, jakie spędził w wiosce, o
której wówczas nic nie wiedział...
Johanna, jego Hanna.
Serce mu się ściskało, nie dawało spokoju. Ona nie powinna leżeć tutaj, na brudnym
sienniku, w obcym zajeździe wśród dzikich gór. Nie powinna być zmuszona do ukrywania
swoich włosów, twarzy i nazwiska. Nie powinna drżeć, zdjęta strachem o przyszłość, była
wszak najbogatszą kobietą w całej wiosce, właścicielką połowy dwóch zagród.
Albo dwóch całych zagród. Jako wdowa.
Albo żadnej.
Morderczynie nie dziedziczą.
Ravi poczuł znajomy ton rozdzierający mu czaszkę. Nie zdążył nawet przygotować się
do obrony przed nim, a już wizje opadły go z pełną mocą.
Trafiła go prosto w twarz. Płaska dłoń uderzyła o grzbiet nosa i zawisła w powietrzu z
rozstawionymi palcami.
- Nieee! Nie, nie, nie!
Spał, lecz obudził go ból i krzyk, który tylko częściowo zdołała stłumić, mocno
przygryzając wełniany koc.
Hannie zaparło dech w piersiach, oddychała, jak gdyby we śnie biegła przez pół życia.
A przecież była to zaledwie jedna jedyna scena, jeden obraz, od którego nie mogła się
oderwać. Wspomnienie, które ją pojmało. Szczegóły wbijały jej się w głowę niczym ostre
noże.
On był przy niej, na niej, bijący od niego odór piwa i kwaśnych wymiocin odgradzał
ją od niego niczym ściana. Znów poczuła mdłości, lecz on cisnął ją w tył, odwrócił i ułożył na
plecach jak owcę na rzeźnickim stole.
Szyderczy śmiech drażnił jej uszy, czuła, jak twarda jest podłoga, na której leżała...
Kubrak, kubrak, to on tak cuchnął! Odwróciła głowę, chcąc pochwycić łyk świeżego
powietrza, lecz cały pokój był przesycony nim, a pas, który rozpiął... Wtedy poczuła pod ręką
tę twardą kulę, poczuła i w tej samej sekundzie już wiedziała. To nóż, ten nóż, który on
zawsze nosił przy sobie, kiedy był ubrany. Ledwie zdążyła pomyśleć, wszystko działo się tak
prędko, a mimo to sekundy tkwiły w niej jakby skute lodem. Wirowały i powtarzały się w
nieznośnym tańcu bólu, wstydu, gniewu i... krwi.
Nigdy nie zapomni, jakie to uczucie, gdy ostrze noża szoruje po żebrze. Jak jej osłabła
ręka, nie wiadomo skąd biorąc w sobie tyle siły, uderza w niego.
Nóż zanurzył się w ciele głęboko, rękojeść zwilgotniała, stała się lepka. Palce jej
zwiotczały, gdy ciepła ciecz popłynęła po nadgarstku.
Dłoń mężczyzny puściła jej włosy.
Wykręciła się od jego rąk, patrzyła, jak zgiął się wpół, nie widziała tylko oczu, niemal
oślepła ze strachu.
Usłyszała jeszcze jakiś dziwny bulgot, aż wreszcie zrobiło się cicho.
Ta głowa na podłodze.
Niewielka kałuża krwi, sączącej się z ciała. Jego ręce zaciśnięte na rękojeści noża,
wśród zabarwionych czerwienią palców błyskało srebro. A potem on podniósł głowę, krew
płynęła mu już teraz z ust i z oczu, w uśmiechu odsłoniły się zęby. W oszalałym dzikim
grymasie uśmiechu.
A potem zaczął iść w jej stronę.
Podniósł zakrwawione ręce, zgiął palce, zacisnął je na jej szyi.
- Nie...!
Ravi sam nie był całkiem przytomny, lecz krzyk Hanny dotarł do niego jakby przez
grubą warstwę wełny. Zdołał pojąć, że musi ją powstrzymać, zanim obudzi cały dom.
- Hanno, to ci się tylko śni! Cicho, kochana, nie możesz...
- Ja... on... Erlend... on mnie ściga...
Ravi otrząsnął się z echa swego własnego świata, przebił się na powierzchnię, tak
chciał być przy niej. Ledwie jednak mógł mówić.
- Hanno, to był tylko sen...
Ona z jękiem przecierała twarz, już przytomna. Drżała w chłodzie poranka, który
delikatnie rysował już wzory u sufitu.
- Wiem, teraz wiem, ale to takie straszne. Znów stanęło mi to przed oczami i było
jeszcze straszniejsze... Ravi, on się na mnie rzucił, chociaż przecież już nie żyje.
Ravi mógł jedynie gładzić ją po włosach.
Nie potrafił jej pocieszyć, mówiąc, że zmarli nie mają wstępu do świata żywych, nie
mógł jej przekonać, że to wszystko tylko jej się przyśniło. Sam aż za dobrze wiedział, że
najgorszymi wrogami jakże często bywają ci, którzy nie mogą już sięgnąć po nóż ani przelać
krwi.
- Będziesz miała od niego spokój, Hanno. Nie możesz pozwolić, by wciąż cię dręczył.
Poczuł, że Hanna płacze.
Czuł ciepło łez na palcach, drżenie warg.
I znów ogarnął go ów czarny strach, mroczne wyrzuty sumienia, świadomość, że bez
jego obecności... te koszmary by jej nie nawiedzały.
Zabiła własnego męża.
Ocaliła dostatecznie wiele ludzkich istnień, by ten grzech został jej wybaczony, lecz
mimo to rozdzielał już ich na podobieństwo grubego kamiennego muru. Jego Johanna nie
była z tych, co to potrafią odrzucić zakrwawiony nóż i przeć przed siebie.
- Nie możesz pozwolić, by dalej cię krzywdził... Zaszlochała cicho, lecz skinęła
głową.
Zarzuciła mu ręce na szyję, przygarnęła jak najbliżej, przytrzymując tak mocno, jak
gdyby był jedyną cienką liną ratunkową, jaka jej jeszcze została.
Leżeli teraz cicho, bacznie nasłuchując, może ktoś inny jeszcze usłyszał ten głośny
krzyk.
Ale żaden ruch na stryszku nie zdradzał, by ktokolwiek zbudził się z głębokiego snu.
Z dworu dobiegały jakieś dalekie dźwięki. To zwierzęta niecierpliwie już oczekiwały
poranka.
Ale wciąż jeszcze szarówka ledwie zdążyła zagościć na niebie od wschodu, resztki
brzozowych polan w palenisku żarzyły się zaczarowanym blaskiem.
- Dzisiaj, jeśli wszystko ułoży się tak, jak spodziewa się tego handlarz, dotrzemy na
samo dno doliny. Powinniśmy się może zastanowić, jaką drogą najlepiej tam iść.
- Nie teraz - szepnęła. - Droga będzie się otwierać przed nami w miarę, jak będziemy
nią wędrować, nie należymy wszak do żadnego miejsca. Musimy iść jak najdalej stąd. To
jedno tylko wiem.
Ravi zastanawiał się, czy zdołają dotrzeć dostatecznie daleko. Czy Johanna
kiedykolwiek zdoła zostawić za sobą dawne życie? Czy kiedykolwiek będzie mogła mieć
nadzieję na odnalezienie czegoś w rodzaju spokoju?
Nie z nim.
Nie, z nim nigdy się to nie uda.
Ale powiedziała przecież, że nie potrafi żyć bez niego. I że przekleństwo, które na nim
ciąży, jej nigdy nie dotknie.
- Tu nas nie poznają... nie tutaj. Przez dolinę wędruje tylu ludzi, niektórzy przychodzą,
inni zostają. Widywano już wcześniej takich jak my. Takich, co to nasłuchali się o tłustej
ziemi i bogatych lasach tu, na równinach. Ludzi znad fiordów, nam podobnych.
Hanna wiedziała o tym, lecz i tak uważała, że nie oddalili się dostatecznie.
- Może wybierzemy się do wielkiego miasta, myślisz, że tam trafimy?
- Do Christianii? To daleko. Ale może tam dojdziemy. Chciałabyś?
Oczywiście, że bym chciała, pomyślała Hanna. Jak dobrze byłoby znaleźć się w
mieście, w którym są apteki, gdzie istnieją prawdziwe szpitale, wspaniałe domy pełne
rozmaitych ksiąg i medykamentów, gdzie można zdobyć nowe umiejętności...
Zaraz jednak przypomniała sobie, że to miałoby związek z tym innym życiem, z
tamtym dawnym życiem w domu, na Vildegard, na Karlsgard. A ona przestała już być
cieszącą się powszechnym szacunkiem osobą, która umie sporządzić maści, opanowaną
akuszerką, kobietą, która swoimi umiejętnościami imponowała i pastorowi, i lensmanowi.
Teraz była Anną, uciekinierką.
Johanna, zabój czyni.
- Christiania... Nie, nie wiem. Ravi szczelniej otulił ją kocem.
- Damy sobie radę, moja Hanno.
- Anno.
Pocałował ją delikatnie.
- Nikt nie ma tylu imion co ty. I tak właśnie być powinno. Jesteś Johanną, Hanną,
małą Hanną i... Anną.
- Ale też i dziwna ze mnie osoba - powiedziała głucho.
- Dlatego właśnie jesteśmy tutaj, razem.
Znów był tym, przy którym czuła się bezpiecznie.
Chciała spytać go o przyszłość, wystawić na próbę. Leżała, tuląc się do niego,
odkrywając, że jego niezwykłość daje jej poczucie bezpieczeństwa.
- Ravi... Knut... muszę spytać cię o jedno. Wiem, że ci się to nie spodoba...
Jego dłonie nie przestawały jej rytmicznie gładzić.
- Gdyby coś złego miało spotkać mnie... nas... Wiedziałbyś o tym z góry?
Jego głos brzmiał cicho, jakby z oddali.
- Nie wiem... Być może. Ale tylu rzeczy nie przewidziałem.
Odrobina nadziei stopniała.
Nie mogła się do niego dostatecznie zbliżyć.
Teraz jednak chrapanie dochodzące ze stryszku zaczęło się przemieniać w ochrypły
kaszel i głębokie suche chrząkanie.
Trzasnęły jakieś drzwi.
To Borga wychodziła z domu.
Odpowiedź, jaką Ravi dał Hannie, wymieszała się z szarymi smugami wstającego
poranka, które niezauważone zaczęły rozjaśniać pogrążone w mroku pomieszczenie.
Odsunęła koc z oczu, teraz już widziała ukochanego.
- Hanno... twoja chustka.
Czym prędzej zawiązała ją na głowie, pilnując, by jasne kosmyki ledwie spod niej
wyglądały.
- Twoje oczy, Hanno... są inne niż u wszystkich. Zamrugała.
- Moje przekleństwo... stało się twoim.
- Będę się strzec - oświadczyła, wiedząc, że nowe życie, które ją czeka, stawia przed
nią wielkie wymagania.
Nie urodziła się do tego, by chodzić ze spuszczoną głową, gdyby jednak podróżny
jadący przez góry dowiedział się o kobiecie, która ma jedno oko niebieskie, drugie zaś
zielone...
Ravi uśmiechnął się lekko.
Pogłaskał ją po policzku.
- Wiem - rzekł po prostu.
ROZDZIAŁ II
Sildebakken
nazywało się to miejsce, i trudno chyba o bardziej trafną nazwę. Konie
stały spokojnie przy wielkim kamieniu, obwąchując słomę, którą wyłożył dla nich handlarz.
Ludzie zasiedli w szerokim kręgu, dzieląc się jedzeniem: śledziami z beczek, które konie
niosły w jukach, zwiniętymi namoczonymi podpłomykami z ostrym serem z kwaśnego mleka
w środku. Dobre jedzenie o zdecydowanym smaku, które miało dodać im sił na ostatnim
odcinku wspinaczki, zanim wreszcie ujrzą pod sobą główną dolinę.
Mogli iść wzdłuż Hemsedalen, w dół, mijając Tuv i Ulsak, okazało się jednak, że
handlarz ma inne plany. Rozmawiał z ludźmi napotkanymi po drodze i dowiedział się, że w
wyżej położonych wioskach nieurodzaj był szczególnie dotkliwy. Na górskie wsie ciągnące
się aż do Hardangervidda przypadła więcej niż przynależna im część nieurodzaju. Ale wciąż
jeszcze znaleźć się dało gospodarzy, którzy mieli szylingi i towary i chętnie wymieniali je na
śledzie i suszone ryby. Na dodatek dobrze za to płacili, często pięknymi skórami, które łatwo
można było sprzedać w miastach jeszcze dalej na południowy wschód.
- Zwykle się tu zatrzymujemy, to miejsce, gdzie można złapać oddech przed
następnym etapem wędrówki - powiedział handlarz i przeciągnął rybi kręgosłup między
tępymi zębami, aż drobniutkie ości rozprysnęły się na boki. Oblizał usta i wyciągnął
kolejnego surowego śledzia. Johanna poczuła, że przewraca jej się w żołądku. Ledwie zdołała
zapanować nad mdłościami.
- Jaką drogę mamy przed sobą? To Ravi zadał pytanie.
Handlarz westchnął i obrócił się w poszukiwaniu tytoniu, który trzymał gdzieś w
podróżnym tobołku. Umieścił czarnobrunatną grudkę między wargą a zębami, cmoknął.
- No... nic szczególnego. Musimy przejść to wzgórze, potem kawałek w głąb... Cały
czas po płaskim, jeśli tylko będziemy mieć dość szczęścia i pogoda się utrzyma. A potem już
w dół, cały czas w dół. Aż do wioski przy kościele.
- Al?
Kiwnął głową.
- Mhm. Przynajmniej na początek. Zatrzymam się tam kilka dni. Jeśli szczęście nam
dopisze, to ludzie z tingu nie rozjadą się jeszcze do domów. Późno ting tego roku, podobno
sprawa jakiejś kradzieży czeka na rozpatrzenie...
Johanna przysłuchiwała się bacznie handlarzowym opisom wsi i doliny.
- Wielu dobrych ludzi mieszka w tych górskich wioskach, zacni i pracowici, ale łatwo
1
∗
Śledziowe Wzgórze (przyp. tłum.)
.
ich rozdrażnić. Powiadają, że nóż w pochwie Hallingdalczyka raczej nie zagrzeje miejsca. Nie
mija rok, żeby nie doszło do jakiegoś morderstwa, i to niejednego. Ale cóż, tak to już bywa,
kiedy pisarz jest daleko, w bezpiecznej odległości, a lensmanem jest ktoś taki jak Rimen...
- Jak to? - prędko wtrącił się Ravi.
Wymienili przelotne spojrzenia, czyżby coś dla nich? Ospały lensman, daleko do
władz?
- No cóż, Rimen to robotny człowiek, dobrze sobie radzi ze swoim. Jak się widzi jego
zagrody, człowiek od razu nabiera do niego szacunku. Zawsze też ma w zanadrzu szylingi i
talary. Tak, tak, to dobry chłop. Niezbyt zapalczywy w służbie... jak większość tutejszych
lensmanów.
- Ale na morderców nie może chyba przymykać oka...? Pytanie wisiało w powietrzu
tak długo, że Johanna zapragnęła sięgnąć po nie, by powróciło nie wypowiedziane.
- No cóż, są mordercy i mordercy... Hallingdalczycy mają zwyczaj robienia porządku
we własnym gnieździe bez proszenia o pomoc obcych wron. - Ogorzały mężczyzna
zachichotał. - Jakbyście mieli więc coś do ukrycia, przyjaciele, to ta dolina powinna wam
odpowiadać...
On nie ma pojęcia, jak bliski jest prawdy, pomyślała Johanna z rozpaczą, serce tłukło
jej się w piersi niczym uwięziony ptak. Nadszedł jednak czas, by jaśniej spojrzeć w
przyszłość.
Handlarz mruknął coś i przesunął prymkę w ustach z prawej strony na lewą.
- No cóż, nie martwcie się, niejeden ptaszek przeleciał przez te góry, by wydostać się z
ciasnych fiordów. Ech, znam wiele tajemnic!
Ravi zerknął na pozostałych mężczyzn. Z jakiegoś powodu potrafił znieść domysły
handlarza, lecz gdyby tamci... Na szczęście wydawało się, że nie zwracają uwagi na
rozmowę, jaką prowadziło tych troje.
Już zaczęli z powrotem ładować juki i zbierać wychudzone owce, które poszły skubać
zwarzoną mrozem trawę przy łożysku strumienia.
- Nie jesteście małżeństwem, prawda?
Oczy handlarza były teraz wąskie jak szparki, lecz nad szerokim nosem nie ukazała się
zmarszczka potępienia.
Johanna postanowiła nie odrzucać wyciągniętej do niej ręki.
- Nie, nie jesteśmy. Skąd wiedziałeś...?
Starała się, by jej głos zabrzmiał możliwie słabo i krucho. Usłyszała śmiech rosłego
mężczyzny.
- Ach, ta miłość, ta miłość... Od razu się zorientowałem, że nie pobłogosławiła was
ręka pastora, to jakby... wprost od was bije! Nigdy nie widziałem małżonków, którzy by tak
jaśnieli. A poza tym stale zerkacie przez ramię, jak gdybyście się obawiali, że ktoś was będzie
ścigał.
- Nie zdradź nas, handlarzu! Miej nad nami litość. Tak się kochamy...
Handlarz burczał zadowolony. Spostrzegł, że policzki Knuta pod czarnym kapeluszem
mocno poczerwieniały. Co to za dziwak, taki brzydkopiękny mężczyzna? Cygan? Zauważył,
że kobieta ma białe delikatne dłonie, czyżby panna z lepszego domu? Córka wielkiego
gospodarza? Mówiła tak, jakby wychowała się w domu pastora. To ci dopiero para! Jeśli jego
domysły są słuszne, nic dziwnego, że musieli uciekać.
Handlarza bawiły podobne historie. Gdzieś w głębi jego serca wciąż żyło
wspomnienie córki lensmana, która kiedyś gotową była oddać mu wszystko, całe swoje
życie...
Ten Knut może nie jest równie bystry jak on sam kiedyś. Pewnie ciężko odpokutuje za
swoją śmiałość, jeśli rzeczywiście nakłonił taką panienkę do ucieczki...
- Odważny jesteś, chłopcze. Doprawdy, mam nadzieję, że zapamiętasz sobie słowa
starego handlarza. Wróblowi nie zawsze łatwo latać wśród jaskółek.
Ravi nie podniósł głowy.
Johanna zapomniała niemal o swej roli, uraza zapiekła ją w żołądku.
- On... on wcale nie jest wróblem, a ze mnie żadna jaskółka, handlarzu! My... jesteśmy
sobie równi.
Mężczyzna pokręcił głową, lekko wypuścił powietrze przez nos. Gdy się uśmiechał,
brunatna smuga podkreśliła zmarszczki w kąciku ust.
- No cóż, życzę wam powodzenia. Oby ta miłość warta była ceny, jaką musicie za nią
zapłacić.
Zaproponował Raviemu, by poczęstował się zawartością brązowej puszki, ale prędko
przyjął pełną wahania odmowę.
- No, musimy się zbierać. Znam pewien przytulny szałas, jeśli tylko zdołamy się
przeprawić przed nocą...
Ravi poderwał się, Johanna prędko pozbierała resztki prostego posiłku. Mięśnie nie
dawały już o sobie znać takim kłującym bólem, zmienił się on raczej w głęboką żarzącą się
ciągle udrękę, jak gdyby w żyłach krążyła jej nie krew, lecz gęsta owsianka. Chyba nigdy już
nie pozbędzie się tego zmęczenia.
Gdy tylko jednak stopy odnalazły z powrotem znajomy już rytm i pozostawili za sobą
kolejne wzniesienie, ona także nabrała otuchy.
Przed nimi rozciągały się nowe krajobrazy.
Nowe zbocza, nowe doliny, zupełnie inny las niż ten, w którym kiedyś się bawiła.
Również twarz Raviego nabrała otwartości, stała się jakby bardziej żywa, jak gdyby
zdołał się wreszcie wyprostować i czerpał siły z powietrza, którym wcześniej oddychali tylko
obcy.
- Byłeś już kiedyś w Al?
Z uśmiechem pokręcił głową.
- Nie, nigdy nie zapuszczałem się tak wysoko. Mam wrażenie, że się nam tam
spodoba. Wierzę, że w którejś z tych położonych na uboczu wiosek zdołamy znaleźć dla
siebie jakieś miejsce na zimę.
Johanna uśmiechnęła się. Ravi widział, jak bardzo jest zmęczona, że czuje się, jakby
wyrwano ją z korzeniami. Dopuścił już myśl, na którą ona wciąż nie chciała się ośmielić: Że
ich ucieczka nie musi nie mieć końca, że być może, byle tylko przeszli za jedną albo za dwie
góry, znajdzie się jakieś miejsce, gdzie będą mogli poczuć się bezpieczni.
Jakaś chata, służba? Może zdołają przeżyć dwa albo i trzy lata za pieniądze, które
Johanna ukryła za stanikiem?
Może kiedyś będą mogli przesłać wiadomość na Meisterplassen, powiedzieć, że jakoś
ułożyło im się życie?
Nie miała sił, by myśleć o rozpaczy matki, nie teraz. Nie chciała wyobrażać sobie żalu
ojca, gdy dowie się o takim grzechu.
Zdawała sobie sprawę, że wszystko to runie na nią z całą mocą, gdy tylko zakończy
się pierwszy etap ucieczki. Napłyną wtedy inne myśli, dręczące, czarne. Na razie jednak było
w niej miejsce tylko na jeden strach: że ich dościgną, że pewnego ranka obudzi się i ujrzy
wokół siebie ludzi lensmana, twardych mężczyzn, którzy przyniosą jej przesłanie prawa:
morderczyni.
Nikt jednak nie szedł śladem niewielkiej grupki, która w milczeniu pięła się w górę
stromego zbocza ze świadomością, że gdy je pokonają, mozolna wędrówka przynajmniej na
jakiś czas się zakończy.
Stał z przymkniętymi oczami na samej krawędzi skały. Pod nimi leżała przyjazna
dolinka, uśpiona w ostrych promieniach popołudniowego słońca.
- Leveld - powiedział handlarz. - Tam widać zagrodę, do której zajrzymy. Stary
Sjugurd zawsze dobrze płaci za tytoń, a Sovrinie na pewno przydadzą się nici, chętnie też
posłucha nowin z rodzinnej wioski. Ona sama przed laty przeszła przez góry, ale nie przestaje
mówić o tamtej wiośnie, której już nigdy nie przeżyje.
Ravi najwidoczniej nie słyszał ani słowa z tego, co mówił handlarz. Stal, prostując
plecy, chciał chwilę odetchnąć. Owce podreptały dalej wąską ścieżką. Ciężko będzie schodzić
po stromiźnie, lecz handlarzowi spieszyło się, wybrał najkrótszą, choć zarazem najbardziej
stromą drogę do rzeki.
Johanna widziała jedynie plecy Raviego stojącego na krawędzi.
Podeszła do niego, handlarz już zaczął schodzić w dół i kiwnięciem głową
przywoływał ich, by ruszyli za nim.
- O czym myślisz, Ravi? Otworzył oczy.
- Zawsze tak się czuję... gdy stoję i mam zejść do ludzi.
- To piękna wioska, Ravi.
- Piękna... Tak myślisz?
Johanna kiwnęła głową. Delikatnie ujęła go za rękę, poczuła jej chłód i szorstkość.
- Może ludzie tutaj też są piękniejsi - powiedziała cicho.
Odwrócił się od niej.
- Nie miej takiej nadziei, Hanno.
Ale ona nie mogła dodawać jego rezygnacji do swej własnej.
- Nie mów tak, musimy mieć nadzieję. Inaczej moglibyśmy. ..
- ...zostać tam, gdzie byliśmy? Wiesz, niekiedy wydaje mi się, że tak właśnie powinno
się stać. Może mimo wszystko w domu była dla ciebie jakaś łaska, Hanno. Może to ja...
- Mówiłam już, że nie wolno ci myśleć w ten sposób.
Odwróciła się tak gwałtownie, że Ravi zachwiał się na nogach, gdy puściła jego rękę.
Przytrzymując spódnicę, pobiegła takim pędem, że aż chustka na włosach gniewnie
załopotała.
Wolno poszedł za nią, wreszcie jednak i on musiał podbiec, żeby dogonić handlarza,
poganiaczy bydła i pobekujące owce.
Chyba jednak go nie znam, przemknęło Johannie przez głowę.
Ach, Boże, myślałam, że wiem, kim on jest. Sądziłam, że kocham go tak otwarcie i
szczerze, że żadna jego cząstka nie będzie mi obca.
Mocno stąpała po śladach, jakie ciężkie buty handlarza zostawiały w miękkim piasku
na ścieżce.
Boże, dlaczego czuję się tak niezwykle samotna?
Przecież on mi towarzyszy, jest za mną tylko o krok, słyszę jego oddech, czuję
spojrzenie jego oczu na plecach. Gdybym tylko chciała, mogłabym się zatrzymać na moment
i pocałować go.
Dlaczego więc tego nie robię?
Dlaczego był mi bliższy, gdy żyliśmy oddzielnie, niż teraz?
Przyłapała się na pragnieniu, aby możliwe było zawrócić.
Niepewnym krokiem zbliżała się do szumiącej gromady ludzi wokół grupy handlarza.
Ravi przysiadł pod chatą tingu na leżącej belce, która dobrze służyła za siedzisko. Miał stąd
widok na plac, gdzie zebrali się ludzie, sam natomiast zlewał się niemal w jedno z brunatną
ścianą z bali.
Handlarz wziął się pod boki rękoma przypominającymi krótkie pałki i głośno
zachwalał:
- Piękne towary, ludzie! Śledzie z najgłębszych fiordów, prawie jak świeże! Chodźcie,
posmakujcie! I nie bójcie się, nikt tu nie oszczędzał na soli, właściwie powinienem podnieść o
nią cenę.
Kobiety mruczały coś do siebie, cmokały i oblizywały palce. Rzeczywiście zalewa,
której pozwolił im spróbować, piekła w usta. Nie dało się też wyczuć smaku zgnilizny, która
niekiedy przedzierała się przez odór śledzi z beczek. Naprawdę niezły towar, i ryba dobrze
zasolona, gruba obrączka soli na beczce świadczyła też o tym, że pożywienie przetrzyma się
długo, przez kilka miesięcy.
Zaczęli się targować.
Johanna podeszła ostrożnie.
Handlarz obiecał, że będzie miał uszy otwarte i może dowie się, że komuś tej zimy
potrzeba dodatkowej pary rąk do pracy.
- Obawiam się, że będzie trudno po tym zarządzeniu - powiedział cicho, gdy Johanna
stanęła obok niego. - Sam Rikandsruden ma podobno pełne izby parobków. Ale nie bój się,
Anno, wiesz przecież, że stąd do pisarza daleko.
Wiedziała, o czym mówił. Nowe prawo miało zapobiec napływowi do wiosek ludzi,
żyjących na drogach, którzy najmowali się do pracy, kiedy nadarzyła się okazja, albo też
zarabiali na chleb w jeszcze gorszy sposób. Nowe zarządzenie zabraniało tego rodzaju
działalności. Teraz wszyscy musieli pokazywać umowę. Gdy ktoś był bez pracy, już samo to
wystarczyło, by wysłać go do więzienia.
- Musi przecież być ktoś, kto potrzebuje służącej...
Może jacyś staruszkowie, którzy zechcą użyczyć nam dachu nad głową w zamian za
pracę?
Handlarz uszczypnął się w brodę, wywinął wargi, nie spuszczając czujnego spojrzenia
ze swych towarów i z ludzi, którzy smakowali i komentowali.
- Ale co ty potrafisz, Anno? Tak mało o tobie wiem. Nie jesteś chyba z tych, co
harowały przy palenisku i na polu.
Hanna i teraz nie patrzyła na niego.
Wiedziała, że jeśli powie coś więcej, całe swe życie złoży w dłonie tego
przypadkowego towarzysza podróży. Może jednak nie miała nic do stracenia, może on będzie
umiał trzymać język za zębami, nawet gdy prawda wyjdzie na jaw, kiedy wiosną znów ruszy
przez góry i dowie się o zbiegłej morderczyni?
- Umiem czytać - powiedziała cicho.
- Czytać?
Handlarz zarechotał głośno.
- No cóż, może mógłbym zaprowadzić cię na plebanię, moja droga. Doszły mnie
słuchy, że stary dzwonnik leży już i mamrocze ostatni werset.
Znów się roześmiał, teraz ciszej, wyczuwając jej rozpacz.
- Umiesz czytać? No tak, to zawsze coś. Pewnie też umiesz i pięknie pisać. Może
mogłabyś pomóc staremu Sorboenowi, on lubi pokazywać się ze słowami na papierze.
Podobno nawet napisał całą księgę.
Johanna westchnęła.
- Zaczekaj!
Handlarz podskoczył ciężko na tobołkach z suszonymi rybami.
- Ten pomysł z plebanią nie jest może wcale taki głupi. Pastor Lund to nieduży, słaby
mężczyzna, lecz nie bez miłosierdzia dla tych, którzy są jeszcze słabsi. Może znalazłby coś
dla ciebie... może potrzebna mu pomoc w pracy, wiele ma kłopotów ten człowiek... - Uniósł
brwi. - Możesz tam iść, Anno. I jeśli dobrze się przedstawisz, może nawet da wam ślub, bez
dokumentów. Wydaje mi się, że dobry Lund lubi skruszonych grzeszników, takich jak on
sam...
Znów wybuchnął śmiechem. Johanna miała uczucie, że ten śmiech jest niczym tarka
przy kręgosłupie.
Podniosła głowę.
- Spróbuję - powiedziała cicho.
Handlarz popatrzył jej prosto w oczy, chyba po raz pierwszy. Oniemiał. Hanna
wiedziała, że zapamięta tę chwilę i jeśli ktoś wspomni o niezwykłych oczach morderczyni. ..
- Jeśli nie dostaniesz odpowiedzi, Anno, możesz ruszyć ze mną dalej. Pójdę przez
Branes... Wielu wieśniaków chce przeze mnie posłać skóry, wełnę i masło. Potrzebują
ziarna... Ale jeśli nie zobaczę cię jutro o świcie, wyruszam dalej bez pożegnania.
Johanna wolno skinęła głową.
- Dziękuję. Spytam Knuta. A tak w ogóle to dziękuję za wszystko i życzę dobrej
podróży. Wiem, że pewnie jeszcze się spotkamy...
Lekki pocałunek w policzek, uśmiech prosto w oczy. Mimo wszystko spędzili razem
te niezapomniane, jakże dramatyczne dla niej dni.
Handlarz, burcząc pod nosem, splunął brunatną śliną. Johanna zauważyła coś nowego
w jego spojrzeniu, czyżby uznanie?
Tutejsza plebania nie przypominała tej w Lyster. Niski dom był dostatecznie duży, by
się wyróżniać, zbudowany z najgrubszych chyba bali, jakie kiedykolwiek widziała. Na
zewnątrz ściany obłożono pionowymi deskami, a deski pod kalenicą przyozdobiono
rzeźbieniami.
Niezwykła budowla na samym środku dziedzińca, niemal jaśniejąca jasną czerwienią.
Imponujące rzeźbienia ganku i drzwi obite pięknym żelazem, ciężka sztaba miała metalowy
zamek nad niedużą ciemną dziurką.
Na podwórzu stały sanie.
Ze swego tronu pod ścianą obory szczekał pies. Stał na stercie ułożonego opału i
zdzierał gardło tak, jak gdyby zapłacili mu za to aniołowie zwiastujący dzień sądu
ostatecznego.
Johanna ubrana była w niebieską suknię, którą podczas podróży nosiła na spodzie.
Suknia na pewno nie była wolna od potu i zagnieceń, lecz przynajmniej nie poplamiona. Na
szyi Johanna zawiązała zieloną chusteczkę, a na włosach tę samą szarą chustkę, tym razem
bez fałszywych włosów z końskiej sierści. Czoło smagał chłodny wiatr gnający przez dolinę.
Dziedziniec plebanii był taki wielki.
Z oczami utkwionymi w drzwi zacisnęła dłonie i zmusiła się, by pewnie stąpać po
ubitym żwirze. Pies dostrzegł to i przestał szczekać.
Nagle usłyszała kroki, odwróciła się i zobaczyła staruszka wychodzącego z drzwi
obory. Zmrużył oczy od jasnego światła i zakaszlał chrapliwie. Trzymał się za biodro, gdy
zgięty wpół próbował przecisnąć naręcze starej słomy przez wąskie drzwi.
- Niech będzie pochwalony...
Wyprostował się tylko w połowie, jeszcze mocniej zmrużył oczy. Johanna zauważyła,
że zmarszczki na obwisłej skórze twarzy są zdumiewająco czyste i delikatne.
Najstarszy z parobków?
- Czyżby obcy tu zawitali? - mruknął, z wielką troskliwością odkładając słomę.
- Tak to jest, przychodzę pomówić z... pastorem. Obrzucił ją spojrzeniem od stóp do
głów.
- No... pewnie znajdzie się jakaś rada. Niech panienka idzie i zapuka. Pastor jest w
środku, tak, tak.
Uśmiechnęła się, skinęła głową.
Dostrzegła grymas bólu na twarzy staruszka, gdy znów się schylił i wbił powykręcane
niczym szpony palce w wiązkę słomy.
Stawy miał grube, napuchnięte.
Przydałaby ci się któraś z moich maści, pomyślała.
Gdy krótko się pożegnał i z mozołem zaczął przesuwać wzdłuż ściany obory, poczuła
się jeszcze mniejsza.
Tak dziwnie się jej przyglądał. Jej słowa miały zupełnie inną melodię niż jego, on był
jak... zgięte drzewo, jak górska brzoza, która wciąż stała, przytrzymując się resztek gleby,
nawet teraz, gdy odsłoniły się wyschnięte korzenie.
Johanna wolnym krokiem podeszła do drzwi plebanii. W wysokich drzewach
otaczających górną część podwórza rozlegał się cichy szum. Dom sprawiał wrażenie
pogrążonego we śnie. Pies pod ścianą obory popiskiwał żałośnie, zeskoczył już ze stosu
drewna na ziemię.
Zastukała. Wyszła jakaś kobieta ubrana w suknię z prawie identycznego materiału jak
jej.
Mogła mieć pięćdziesiąt lat, może nieco więcej. Coś w niej przypomniało Johannie
historie, jakie matka opowiadała o Gjertrud. Kobieta była nieduża, lecz jednocześnie
wyglądała na niezwykle silną. Szeroki fartuch skrywał krzepkie, na pewno bardzo mocne
ciało.
- Słucham?
- Ja... przychodzę pomówić z pastorem.
- A o co chodzi?
Johanna podniosła głowę, żeby stawić czoło ostremu tonowi.
- Chodzi o... To osobista sprawa.
Kobieta lekko skinęła głową, najwyraźniej wcale nie obrażona, że nie dopuszcza się
jej do tajemnicy.
- Bylebyś tylko nie była jedną z tych, co to się włóczą i szukają tu służby!
Johanna, przygnębiona, zgięła kark, ale drzwi zostały już otwarte i kobieta gestem
zapraszała ją do środka.
- Zaraz sprowadzę pana. Jest u pani, oby Bóg miał ją w swej opiece...
Nie zaproponowała Johannie krzesła, Johanna stała więc, żałując, że nie ma
przynajmniej czegoś w rękach. Przez głowę przepływały jej myśli i obrazy ludzi, szarych
ludzi, których tyle razy widywała, jak stali niczym cienie w drzwiach Karlsgard. I ona także
nie proponowała, by usiedli. Teraz tego żałowała.
Pastor nadszedł cicho jak młoda dziewczyna, miękkie kroki po podłodze ledwie było
słychać. Głos brzmiał równie miękko.
- Niech cię Bóg błogosławi, nieznajoma kobieto, która przychodzisz do mego domu.
Johanna szeroko otworzyła oczy. Takiego pastora dziwaka nigdy nie widziała. Był
nieduży, chudy i niemal całkiem niknął w długiej do ziemi, przypominającej pelerynę kurcie,
w którą był ubrany.
- Pokój temu domowi - odparła, pamiętając o tym, by ugiąć kolana ze wzrokiem
wbitym w ziemię.
- Niewiele mam czasu, kobieto, lecz poczytuję sobie za honor wysłuchiwać wszelkich
spraw, z jakimi przychodzą moje owieczki, jeśli tylko nie jest to zbyt wielki kłopot. Siadaj
więc, zdaje mi się, że cię nie znam.
Hanna poczuła, jak serce jej wali, a policzki oblewa fala gorąca. Zapomniała
powiedzieć, kim jest, może usiłowała to od siebie odepchnąć. Ogromnie ją bolało, że musi
kłamać w żywe oczy samemu pastorowi. Gdyby jeszcze był wielki i głośno grzmiał z surową
miną jak ci, których znała z domu...
- Jestem Anna... Anna Plassen.
- A twoja sprawa, panienko Anno?
Hanna poczuła, że kolana się pod nią uginają. Tak rozpaczliwie pragnęła, by pastor
usiadł, ale on stał tak samo wyprostowany jak ona, równy jej wzrostem.
- Moja sprawa... Ja... Niełatwo ją przedstawić, łaskawy panie.
- Przyszłaś tu może żebrać?
- Nie, nie to. Ale mam kłopoty.
Pastor kiwnął głową, Hanna usłyszała cmoknięcie języka o podniebienie.
- Przyjdźcie do mnie wy, którzy dźwigacie wielki ciężar... powtarzam za Panem.
Usiądź, kobieto, musimy porozmawiać.
Odpowiedziała mu uśmiechem, wdzięczna, że chciał jej wysłuchać. Malutki ksiądz już
pokazał swoją ludzką twarz.
Usiadł przy prostym stole w pomieszczeniu, które, jak zrozumiała, musiało być
przedłużeniem kuchni. Pokoje pastora znajdowały się zapewne w głębi domu, może za
tamtymi pomalowanymi na niebiesko drzwiami, które dostrzegała nad jego ramieniem.
- Prawie nie znajduję słów, łaskawy panie. Nie wiem, jak mam przedstawić sprawę, z
którą przychodzę.
- Jest może coś, co chciałabyś wyznać, kobieto.
- Na pewno, ale... - zdecydowała się. - Przyszłam prosić, żebyście przyjęli mnie na
służbę tu, w zagrodzie. Nie jestem z twojej parafii, przybywam z daleka, z... z mężem. Mamy
dość pieniędzy, by przeżyć zimę, lecz nie przywykłam do tego, by nic nie robić, do niczego
się nie przydawać.
Jego spojrzenie miało w sobie zaskakującą intensywność jak gdyby fizycznego
dotyku. Hanna czuła się nieswojo, słowa jakby zbladły. Ten nieduży człowieczek potrafił ją
przejrzeć, obnażyć, wyczytać kłamstwa z powietrza, w którym zawisły.
- Wydajesz mi się dość szczególną kobietą, odważną. Rzadko mi się zdarza spotkać
niewiastę, która by tak prosto siedziała na krześle. Większość w ogóle nie chce siadać w
mojej obecności, trzęsą się i jąkają, obracając słowa w ustach, gdy skarżą się na biedę.
- Ja też jestem w biedzie - oświadczyła Johanna z mocą.
Pastor złożył dłonie, przymknął oczy.
- A kto nie jest - padła cicha odpowiedź. Johanna z trudem zdołała usiedzieć w
miejscu, podczas gdy pastor chyba się modlił.
Wreszcie otworzył oczy, lecz palce pozostały splecione.
- Co potrafisz? Jakie usługi możesz mi zaproponować? Poczuła, że słowa utkwiły jej
w gardle, lecz jakoś udało jej się je wypluć:
- Umiem czytać i pisać. I wiele innych rzeczy. Widziałam wiele ksiąg i przyjmowałam
na świat dzieci.
Pastor drgnął. Przez moment wystraszyła się, że jej sława wyprzedziła ją w
przemarszu przez góry, że ten kruchy człowiek w czerni już wie o uczonej Johannie, która
uciekła, zabiwszy swego męża. Że wie już wszystko, że zaraz wezwie swoich ludzi i
dopilnuje, by ją zatrzymano.
- Jesteś akuszerką? Położną? Nie składałaś chyba jednak żadnego egzaminu?
Johanna z wahaniem skinęła głową. W jego oczach nie widać było pogardy,
wzburzenia ani potępienia. Jedynie łagodne zaskoczenie i przebłysk czegoś, co mogło być
radością.
- Nie... Ale sporo się nauczyłam. Tam, skąd pochodzę... Urwała, znów chyba za wiele
zdradziła. Ach, co też będzie dalej? Pastor spyta teraz, skąd pochodzi. Kto był jej pasterzem
tam, w domu? Czy ma jakieś świadectwo, skoro wybrała się na poszukiwanie nowej służby?
On jednak milczał, siedział tylko z podniesionymi brwiami i czekał, aż Johanna
dokończy zdanie.
- Tam, skąd pochodzę, ludzie w potrzebie stale do mnie się zwracali, niemal jak do
was, łaskawy pastorze. Tyle że szukali pomocy na dolegliwości ciała, nie duszy.
- Dusza jest na stałe związana z ciałem, twoja praca więc na pewno nie miała
mniejszej wartości niż moja - cicho rzekł pastor.
Znów ją zaskoczył, cóż to za człowiek? Żaden ksiądz wszak tak nie mówi. Cóż
bowiem jest ważniejsze od zbawienia i wiecznego królestwa?
- Jest pan niezwykłym człowiekiem, pastorze Lund, nie tylko poświęca pan czas... lecz
jest także życzliwy dla mnie, pomimo mej bezczelności.
Pastor uśmiechnął się z zaciśniętymi ustami. Pochylił się, oparł o kolana, huśtając
leciutko na brzeżku krzesła.
- Doprawdy, Bóg znów dał mi znać o sobie i jeszcze raz pokazał, jak bardzo się o
mnie troszczy w swej potędze. Jesteśmy nędznymi ludźmi z naszymi słabościami i małymi
umiejętnościami, On jednak czuwa nad nami i wysłuchuje każdej najcichszej nawet prośby...
Johannie wydawało się, że mówi bardziej do siebie niż do niej, dlatego bała się
odpowiedzieć.
Ale pastor zaraz popatrzył jej prosto w twarz.
- Dostaniesz służbę u mnie, wydaje mi się, że zesłał cię tu Pan. Wiem, że nie uczyniłaś
ani jednego kroku na swej drodze bez wskazówki Jego świętej ręki. Chodź!
Wstał. Wydawał się teraz większy, bardziej zapraszający. Szerokie rękawy kubraka
były nieco zbyt długie, lecz teraz przydały jego ręce ciężaru. Johanna pospieszyła za nim
drobnym, sztywnym krokiem.
Przeszli przez dwie pary drzwi, potem przez izbę pełną kufrów, pudeł i... jakże
cudowny to widok, książek!
Było to ciemne, dość surowe pomieszczenie, niczym nie ozdobione, nie przypominało
też alkowy pomimo wąskiej ławy przymocowanej do ściany. W pokoju panował chłód, nie
było tu paleniska ani pieca.
Pastor poszedł dalej przez jeszcze jedne wąskie drzwi.
Odwrócił się do Johanny, jego twarz stała się nagle otwarta, wrażliwa.
- Poznasz moją żonę.
Johanna weszła do pokoju i pierwszą rzeczą, na jaką zwróciła uwagę, był ciężki
zapach kamfory, kwaśnego potu i dymu z płonących ziół, a poza tym jakiś zapach, który
sprawił, że zadrżała z tęsknoty. Tak niekiedy pachniało na Vildegard, czasami, gdy zbyt wielu
ludzi przebywało za długo wśród szczelnych ścian.
Choroba.
Śmierć?
Pastor poruszał się bezszelestnie, wręcz unosił się nad podłogą, Johanna spostrzegła
teraz, że ma na stopach kapcie ze sfilcowanej wełny.
W półmroku pod ścianą zobaczyła łóżko.
Pastor pochylił się nad nim, potem podszedł do paleniska i na drewnianej drzazdze
przyniósł płomień. Zapłonęła świeca.
Na ścianach wisiały gobeliny, być może za którymś z nich kryło się okno, w każdym
razie jednak światło dzienne nie docierało do łóżka w kącie.
- Moja najdroższa Karen, śpisz? Szepczące głosy, jakaś kobieta.
- Jest tu ktoś, kogo chciałbym, byś poznała, Karen, kto być może będzie umiał ci
pomóc.
Johanna wahała się, lecz wreszcie podeszła krok bliżej.
- Ona ma na imię Anna. Anna... Plassen? Przybywa z daleka, wydaje mi się, że
zesłana przez Boga. Jest akuszerką, młodą, co prawda... Może ona właśnie jest tym
narzędziem, o które prosiliśmy Boga?
Kobieta w łóżku zdołała usiąść przy pomocy męża. Dopiero teraz Johanna dostrzegła
wielki biały krzyż, błyszczący w mroku nad posłaniem. Wyglądało to tak dziwnie, niczym
ołtarz albo może grób? Kobieta była równie biała, od drobnych dłoni na okryciu po twarz.
Tak biała jak koszula, widoczna spod czarnej chusty.
- Sądzę, że tylko Bóg jest w stanie nam pomóc - rzekła kobieta. Słowa przypominały
raczej oddech, Johanna jednak wyczuła w nich łagodną odmowę.
- Oczywiście, masz rację, moja droga żono. Modliłem się jednak i sądzę, że ta
niewiasta jest odpowiedzią na moje modlitwy.
Blada pastorowa nie poruszyła nawet palcem, siedziała nieruchomo, oparta chudymi
plecami o ustawione przez męża poduszki, ledwie tworząc przy tym zagłębienie w miękkim
podłożu.
- Ona umie czytać, Karen.
W oczach chorej pojawiło się coś na kształt zainteresowania.
- Umie czytać?
Pastor kiwnął głową, wymienił spojrzenie z Johanna.
- Będzie mogła cię pielęgnować, moja droga. Wiem, jakie to dla ciebie przykre, gdy
zajmują się tobą te służące o twardych rękach, wiem, że potrzeba ci kogoś... Zachowanie i
mowa tej kobiety wzbudzają we mnie zaufanie. Czy ty nie widzisz, Karen, że ona jest innego
rodzaju? Będziesz mogła z nią wytrzymać.
Karen kiwnęła głową niemal z namysłem. Johanna stała sztywna, czując lekkie
skurcze niepokoju w żołądku. Co to znaczy? Czego chce pastor? I ta jego żona w łóżku, co
jest w niej takiego, że dłonie Johanny po przywitaniu zrobiły się zimne i lepkie?
- Moja małżonka jest... brzemienna. Znów... Nie mija dzień, bym nie błagał i nie
modlił się o życie jej i dziecka. Ona... ona... wszystkie straciliśmy.
Johanna popatrzyła pastorowi w oczy. Jego szczerość była w tej chwili wręcz przykra.
Pojęła tragedię, którą opisał w tak krótkich słowach. Zrozumiała wstyd, choć takie słowo nie
padło.
Grzech.
Kara?
Bezdzietność?
Inaczej patrzyła teraz na zapadnięte policzki kobiety, zmęczone oczy, napięte ścięgna
szyi.
W pokoju unosił się zapach śmierci.
Ale w pastorowej kiełkowało życie.
- Jej czas nadejdzie dopiero w maju, ale każdego dnia... widzimy znaki i modlimy
się...
Johanna zebrała się na odwagę.
- A więc taką służbę chcesz powierzyć nieznajomej kobiecie, pastorze? Chcesz, by
była pociechą dla twej żony, by przyszła jej z pomocą, jeśli Bóg tym razem da jej dość sił?
Pastor z powagą kiwnął głową.
- Tak. Niejedna już próbowała, przychodzą tu z rozmaitymi rozwiązaniami i
modlitwami, które i ja sam znam. Przynoszą wieści o sposobach leczenia, o cudotwórcach, a
nawet o chirurgach, którzy umieją zaradzić takim dolegliwościom, ale nikogo nie chcę już
słuchać. Moja żona... Ona tego nie zniesie, jest zbyt krucha.
Johanna zrozumiała, o co mu chodzi. Pastorowa zaliczała się do typu niezmiernie
delikatnych kobiet, stworzonych jakby według wzorca dziewicy, nie posiadających dość siły,
o biodrach węższych niż u młodego chłopaka. Nie przyszła na świat po to, by zostać matką,
by rodzić silne, zdrowe, tłuste dzieci.
Kobieta, która lekko zadarła delikatny, ostro zakończony nos, przypominała teraz
ptaka.
- Weź tę książkę i poczytaj mi, zobaczymy, czy się nadajesz.
Johanna miała w rękach niedużą cienką książeczkę, trzymała ją z szacunkiem jak
noworodka. Na lekko dostrzegalny gest kobiety usiadła i otworzyła sztywne okładki. Złote
litery na grzbiecie całkiem już się niemal wytarły. Pierwsze karty pociemniały od upływu
czasu i być może od wilgoci. Pismo jednak było piękne, cudownie wydrukowane.
Zaczęła czytać:
- Duchowa walka ludzi chrześcijan...
Kobieta w łóżku przymknęła oczy, teraz z wyrazem zadowolenia na twarzy. Ręce na
posłaniu złożyła. Johanna, czytając pierwszą stronicę, usłyszała za plecami oddalające się
kroki pastora. Jej głos brzmiał czysto i pewnie, gdy sama pozwoliła sobie, by wciągnęła ją
treść, i wczuła się w niezwykły ton tej niedużej książeczki.
- Wystarczy.
Kobieta przerwała jej w pół zdania. Johanna opuściła książkę na udo. Oczy trochę ją
piekły, w pomieszczeniu było mało światła, zbyt mało, by dało się czytać, nie mrużąc oczu,
nie wysilając ich do odczytywania każdej litery.
- Rzeczywiście, dobrze czytasz. Czy umiesz także pisać?
Johanna kiwnęła głową.
- Przynieś więc pióro z tamtego stolika. Znajdziesz tam też arkusz papieru.
Johanna zobaczyła, że papier jest cienki, dobrej jakości.
- Teraz napisz: „Dzisiaj, 3 listopada błogosławionego roku pańskiego 1743, podejmuję
się służby u zacnej rodziny Lundów na plebanii probostwa w Al na rok...
Johanna pisała, czując, jak radość pulsuje jej w piersi, a palce zaciskają się z miłością
na przyrządzie, którego, jak jej się wydawało, nigdy już nie będzie używać.
ROZDZIAŁ III
Spotkała go pod ścianą budynku, w którym zbierano się na tingi. Wciąż tam siedział,
sprawiał wrażenie, jakby nie drgnął mu żaden mięsień, odkąd się rozstali, lecz dzban u jego
stóp mówił co innego. Kupił tanią wódkę od handlarza, który dostał ją w zamian za kilka
pęczków suszonych ryb.
- Ravi, długo czekasz? Przynoszę dobre nowiny, mój drogi. Wszystko tak dobrze się
nam układa...
Spojrzał spod ronda ciemnego kapelusza, oczy mu błyszczały, twarz miał zdrętwiałą z
zimna i czegoś, czego nie rozpoznawała.
- Naprawdę?
Poczuła, jak obojętność jego słów zmywa całą radość. Dotarł do niej ostry zapach
wódki. Nie chciała go takiego. Pragnęła jednak za wszelką cenę ocalić tę maleńką iskierkę
nadziei, którą rozpalił w niej pastor.
- Ravi, przyjęto mnie na służbę! I to wcale nie na byle jaką, choć przecież na taką
właśnie się przygotowywałam. Będę służyć u pastora, pomyśl tylko, to dopiero szczęście!
- On nie wie, kogo zatrudnił, ale może się tego dowiedzieć - cicho zauważył Ravi.
- Być może, być może tak właśnie się stanie, ale w takim zagrożeniu tak czy inaczej
musimy żyć, Ravi. Sami postanowiliśmy uciekać. A pastor to dobry człowiek, delikatny,
niezwykły człowiek, a jego żona... Właśnie u niej mam służyć, jest bardzo chorowita,
biedaczka, sama uważa, że ciąży na niej przekleństwo...
Ravi wstał, gdy podała mu rękę, dobrze było się przekonać, że jednak mocno trzyma
się na nogach.
- Chodź, mój drogi - wciąż wesołym głosem powiedziała Johanna.
- Mamy gdzieś iść?
Johanna zerknęła na niego, już cieszyła się na widok jego twarzy, gdy przekaże mu
radosną nowinę.
- Ravi, dostałam nie tylko służbę... dostałam też chatę, tylko dla nas!
Ravi otworzył usta, zamrugał oczami.
Czy on się nie roześmieje? Nie uśmiechnie? Czy choćby słowami nie wyrazi
zadowolenia? zastanawiała się Johanna.
A Ravi tylko zatrzymał się na środku placu i mocno przygarnął ją do siebie.
Przechodzące kobiety odwróciły głowy, niemal zgorszone.
- Ależ, Ravi, przecież ludzie patrzą!
Nie puszczał jej, ona też nie zrobiła nic, by rozluźnić uścisk jego mocnych ramion.
- Jesteś niezwykła, moja Hanno! Nie zasłużyłem na to. - Jeśli komuś mogłabym
uczynić dobro tu, na tym świecie, to właśnie ty najbardziej na nie zasługujesz - szepnęła
Johanna.
Nie dodała jednak „biedny Ravi”, wiedziała, że tego by nie zniósł.
Maleńka izdebka była niemal całkiem pusta. Znajdował się w niej stół na stałe
przymocowany do ściany, ciężka płyta opierała się tylko na jednej nodze, stały też tam zydle i
ława. Klepisko pokrywał kurz, śmieci i resztki słomy sypiącej się z posłań. W jednym kącie
wymurowano palenisko, Johanna stwierdziła z radością, że wyciąg pieca dobrze działa. Nie
będą więc musieli poruszać się po omacku w szarym od dymu powietrzu. Zrozumiała, jak
bardzo rozpieściły ją nowoczesne żelazne piecyki na Karlsgard. Zresztą nie tylko one...
Niemal ze smutkiem podeszła do okienka nad stołem. Był to właściwie tylko maleńki
otworek z kawałkiem szyby, uszczelnionej wiórami z desek i czymś, co wyglądało na
nasmołowane końskie włosie. Okienko miało wewnętrzne okiennice, można je było
zamocować, gdy zimowe wiatry zbyt mocno dawały się we znaki. Ta sama włochata, czarna
masa wypełniała szczeliny między belkami w ścianach niskiej chaty, również w miejscach,
gdzie bale po wyschnięciu mocniej odstawały od siebie.
Ravi stanął nieruchomo na środku izby. Zostawił dźwigane ciężary przy progu,
Johanna zdjęła węzełek z pleców i cicho do niego podeszła.
- Nie najgorzej.
Usłyszała, jak słabo zabrzmiał jej głos. Ale kiedy Ravi odwrócił się do niej, na ustach
nareszcie miał uśmiech, a oczy mu błyszczały.
- Tu możemy żyć. Tak, tu będę mógł spać, Johanno. Czujesz? Ta chata na nas czekała.
Musiała przyznać, że tego akurat nie czuła, lecz widok ożywionej twarzy Raviego
sprawił, że serce zaczęło jej bić nowym, radosnym rytmem. A więc radość była jeszcze
możliwa. Pocałowała go leciutko, lecz gorąco.
- Tak się cieszę, wszystko się ułoży! Pożyjemy tu przez jakiś czas, nikt nas nie
odnajdzie, a już na pewno nie tej zimy. A jeśli będziemy ostrożni, nikomu z wioski nie
przyjdzie na myśl, że bogata pani, która zakłuła nożem swego ślubnego małżonka, to nie kto
inny jak Anna Plassen.
Ravi mocno pokiwał głową.
W chacie zrobiło się niemal przytulnie.
- Wybacz mi - poprosił cicho, gdy pocałunki nabierały coraz większej miękkości i
czułości.
Hanna wtuliła czoło w jego ramię.
- Nie mów tak więcej, Ravi, nigdy więcej...
Stali na środku izby, napawając się uczuciem, że oto wreszcie zamknęli drzwi
odgradzające ich od świata. W chacie unosił się lekki odór gnijącej wilgoci, należało usunąć
starą słomę z ławy, a porządne szorowanie piaskiem i ługiem na pewno dokona cudu z
szerokimi deskami ułożonymi pod zydlami. Może Johannie starczy też czasu, by wyczyścić
ściany, a on naprawi piec w miejscu, gdzie kamienie obluzowały się i odstawały od siebie...
Johanna wysunęła się z objęć Raviego, rozejrzała dokoła. Podeszła do swego węzełka,
rozwiązała narzutę na łóżko. Należała kiedyś do matki. Tu i ówdzie była teraz poplamiona, w
jednym miejscu rozdarła się, gdy zaczepiła o jakiś krzak w drodze przez góry.
Ale mimo wszystko piękna.
- Jeszcze przez pewien czas będzie widno - powiedziała. - Postarajmy się, żeby ta
pierwsza noc tutaj była jak najmilsza.
Ravi uśmiechnął się, już nie tylko wódka przydawała blasku jego oczom.
- Spróbuję poszukać czegoś, czym można by tu napalić. Ale kociołka nie mamy, ani
pościeli.
- Ja mam, są nasze kurtki. Tej nocy jakoś sobie poradzimy. Spaliśmy przecież wprost
na ziemi, mielibyśmy więc teraz nie przetrzymać jednej nocy bez materaca? Jest wszak piec i
ściany, dach nad głową i...
Ravi roześmiał się.
- Moja mała Hanno, naprawdę jesteś niezwykłą osobą!
Czy już zdążyłaś zapomnieć o gładkich prześcieradłach i haftowanych pierzynach, w
których zawsze sypiałaś?
Nie zmieniła radosnego wyrazu twarzy, lecz słowa były ciężkie od nieskrywanego
bólu.
- Nie, nie zapomniałam o nich, ale też i nie zapomnę nigdy tego, z którym je dzieliłam.
Taką karę muszę ponieść, Ravi.
Jego śmiech zawisnął w powietrzu, nie potrafił go cofnąć, widział jednak, że Johanna
stoi spokojnie i o nic go nie oskarża.
A teraz nawet się uśmiechnęła.
- Z radością zapomnę o jedwabnych poszewkach i chętnie przyjmę twardą pryczę,
byle bym tylko miała ciebie... jako kołdrę.
Wrócił żartobliwy nastrój, chęć zabawy. Johanna kokieteryjnie podreptała po
podłodze, potem owinęła się narzutą jak peleryną. Przedmioty, które w niej przyniosła,
rozsypały się po podłodze, a worek Raviego się przewrócił.
- Pozwól mi posprzątać, Ravi, a ty przynieś trochę drewna. Czy myślisz, że
moglibyśmy pójść do tej zagrody i kupić tam coś do jedzenia? Zapasy nam się kończą...
- Na pewno, można, ale... ty idź. Ja tu ogarnę... Johanna zrozumiała.
Z powrotem zawiązała chustkę na włosach, wzięła jedynie kilka najmniejszych monet,
nie warto bowiem pokazywać nikomu, że para obcych biedaków ma dość talarów na to, by,
gdy zabraknie mleka i końskiej kiełbasy, kupić całą krowę i stajnię.
- Będę się spieszyć i spróbuję zdobyć coś naprawdę dobrego. Potem nareszcie
będziemy mieli trochę spokoju. Pożywimy się i będziemy radować się posiłkiem pod dachem.
- Tak, radować się. - Ravi kiwnął głową. Johanna, wychodząc na listopadowy chłód,
czuła, że grzeje ją jego spojrzenie.
Chata, którą wypożyczył im pastor, stała na skraju wielkiej zagrody. Nad małym
domkiem wznosiła się skała, strome górskie zbocze przywiodło Johannie na myśl krajobraz w
głębi fiordu. Ale tamte góry sięgały nieba, ten pagórek zaś był w porównaniu z nimi zaledwie
niewielkim wzniesieniem, które zamykało widok na płaskowyż i inne doliny.
Ruszyła tą samą drogą, którą przyszli. Był to zaledwie krótki spacer do placyku z
budynkiem, w którym odbywały się tingi, stanowiącym centrum życia wioski. Tuż obok stał
kościół, stara świątynia podobna do tej, którą mijali w Borlaug.
Plebanię już poznała, choć z drogi widok na nią zagradzały wysokie drzewa.
Bała się iść prosto do zagrody, którą sobie upatrzyła. Przerażała ją świadomość, że
nikt z mieszkających tu ludzi nie jest jej przyjacielem ani choćby znajomym.
Może znów udać się do pastora?
Tyle jednak już od niego dostała. Chata przewidziana była dla staruszków na
dożywociu, lecz w ostatnich latach mieszkała tu tylko wdowa chałupniczka. A nowi
dzierżawcy pastora mieli własne zagrody.
- Możecie tu zostać, przynajmniej do wiosny. Dopóki będziesz u mnie na służbie,
okażesz dość pokory i chęci do pracy, nie będziesz się musiała martwić ani o strawę, ani o
dach nad głową - zapewnił ją pastor.
Wydawało jej się, że czytała kiedyś podobne słowa w wielkiej księdze, z której
najwidoczniej i on czerpał swoją mądrość. Dlatego z powagą tylko skinęła głową, szepcząc
podziękowanie dla niego i dla Boga.
Pastorowi się to spodobało, długo patrzył na nią spokojnymi, życzliwymi oczyma. Coś
widać jednak nagle mu się przypomniało, bo przeprosił ją i pospiesznie wrócił do żony. Mieli
dłużej porozmawiać następnego dnia. Powiedziała mu tylko, że niewiele musi uporządkować,
tak mało wszak zabrali ze sobą.
Czy mogą poprosić o coś do jedzenia? Co by pomyślał, skoro przecież wiedział, że ma
pieniądze? A może porozmawiać z tą surową kobietą, którą pierwszą spotkała na plebanii,
albo z tamtym staruszkiem, pracującym w stajni?
Johanna, idąc, zastanawiała się, co robić, lecz gdy tylko stanęła przy furtce
prowadzącej na plebanię, zdecydowała się zawrócić.
Nadszedł jakiś mężczyzna, prowadził konia ciągnącego sanie, wyładowane sianem.
Pozdrowiła go ostrożnie.
Zatrzymał się, spytał, czy może jej w czymś pomóc.
- Nie jesteś stąd, jak widzę, nieszczęsna kobieto? Myślisz może, że ktoś ci otworzy tę
furtkę?
Mówił tak dziwnie, nie słyszała nigdy takiej melodii języka, uśmiechnął się jednak,
kontynuując:
- Byłem tylko maleńkim chłopcem, kobieto, stałem tu i pukałem, ale nikt nie słyszał.
Musisz wejść do środka, jeśli masz jakąś sprawę, nie przejmuj się, że przeszkadzasz.
Johanna popatrzyła na niego, uniosła brwi, słysząc tę dziwną przemowę, ale widząc
okrągłą jak księżyc twarz, otoczoną wianuszkiem jasnych sztywnych włosów, nie mogła się
do niej nie uśmiechnąć.
Mężczyzna wyciągnął mocną dłoń.
- Mons Mogenssonn, do usług!
- Nie jesteś stąd?
- O, nie, pochodzę z niedużego miasta, o którym raczej nigdy nie słyszałaś. Leży na
wielkiej wyspie. Boże, zmiłuj się, niemal już całkiem zapomniałem o morzu! Johanna czuła,
że jego dłoń jest ciepła, przyjazna. Zdjął rękawice, w których powoził. Koń stał i parskał, z
grzbietu unosiła się para.
- Jestem Anna... Anna Plassen, tak się nazywam. Ja też nie pochodzę stąd, przybyłam
tu dzisiaj.
Mężczyzna puścił do niej oczko.
- Wiem o tym, handlarz to mój przyjaciel. Przyrzekłem mu, że będę miał na ciebie
oko.
Johanna zadrżała. Ile zdążył opowiedzieć handlarz od czasu, gdy rozstali się wczoraj?
I czy to przypadek, że ten wesołek o śpiewnej mowie pojawił się akurat teraz?
- Dostałam służbę - oznajmiła ostrożnie.
- U pastora? No, to wszystko w porządku.
Johanna przyciągnęła rękę do siebie, chciała poprawić spódnicę, którą w zmieszaniu
przydeptała własnym butem.
- Przyszłam prosić, żeby sprzedali mi trochę jedzenia... Kilka podpłomyków albo
trochę...
Zastanowiła się, co jedzą tutejsi ludzie? Ryby nie stanowią chyba codziennego
pożywienia? Mons pomógł jej, śmiejąc się lekko.
- W takich czasach jemy to, co się tylko nadarzy, a i tak w ustach stale tkwi smak
kory. Winniśmy dziękować Bogu, że nie musimy karmić naszych dzieci wyłącznie tym, co
owce ogryzają wiosną. Ale możesz rozpytać się o ser z kwaśnego mleka, zapewne w spiżarni
pastora znajdzie się też nieco mąki na owsiankę. Masz pieniądze?
Szczerze się teraz tym zainteresował, oczy mu się zwęziły. Johanna odpowiedziała
niechętnie:
- Trochę...
- Na pewno dostaniesz coś, żeby nakarmić siebie i męża.
Pokiwała głową i zaczęła się zastanawiać, czy mężczyzna nie ma zamiaru jechać dalej.
Zimne błoto zaczęło się sączyć przez buty, zatęskniła już do ognia, który Ravi z pewnością
właśnie rozpalał.
- Dziękuję ci za te życzliwe słowa, Monsie Mogenssonnie, na pewno jeszcze się
spotkamy, na nabożeństwie...
Pozdrowił ją, i to ściągając czapkę.
A Anna Plassen przyłapała się na tym, że skinęła mu głową z taką dumą jak Johanna.
Mons cmoknął na zaniepokojonego konia, zwierzę otrząsnęło się, zarżało. Zaczynało
się zmierzchać, a koń znał drogę do domu.
Johanna już drugi raz tego dnia otworzyła furtkę plebanii. Miała w uszach ostatnie
słowa pastora, pamiętała jego litościwe spojrzenie. Wypytał ją, chciał wiedzieć, skąd
pochodzi i dlaczego opuściła rodzinne strony. Powątpiewał w jej słowa, choć wykręcała się
od bezpośredniego kłamstwa. Wreszcie kiwnął głową, mrucząc coś pod nosem, że Anna musi
zdobyć świadectwo z poprzedniego miejsca, w którym służyła, tak by wszystko było zgodne z
nowym rozporządzeniem władz.
Przyrzekła, że tego dopilnuje, w duchu już przepraszając go za oszustwo.
Kilka kroków na podwórze wydawało jej się nieznośnie długie, lecz zaraz napłynęła
ulga, gdy ujrzała zgiętą wpół postać, grzebiącą w beczce przy ścianie obory. Staruszek!
Skierowała się wprost do niego i przedstawiła swój kłopot. Gdy zobaczył miedziaki,
uśmiechnął się bezzębnym uśmiechem i ruchem głowy wskazał na drzwi.
- Zajrzyj do Mathildy, ona wszystkim rządzi. Nikomu innemu nie wolno się nawet
zbliżyć do schodów spichrza.
A Mathilda, mrużąc oczy na błysk metalowych pieniążków, czym prędzej
przygotowała węzełek dla Johanny.
- Skoro będziesz tu służyć, to mogę ci zaufać. A pieniądze dasz jutro pastorowi, ja nie
chcę mieć z nimi do czynienia.
Johanna podziękowała, wycofała się tyłem, podczas gdy Mathilda, stojąc na szeroko
rozstawionych nogach, nie kryła wcale zdziwienia, że pastor zgodził się zatrudnić tę dziwną
obcą kobietę. Wszak tu, w wiosce, były całe tuziny dziewcząt bez środków do życia. Przecież
jesienią płynął strumień młodych ludzi, wracających z letnich zagród, którzy nie mieli innego
dachu nad głową niż ten dzielony z dziesięciorgiem rodzeństwa i umęczonymi rodzicami.
Mathilda znała niejedną kobietę, która, gdyby udało jej się oddać córkę na służbę do pastora,
uznałaby to niemal za cud. Nawet najstarsza córka ze Skrattegard przyjęłaby takie zajęcie z
wielką ochotą. Przecież i córki gospodarzy będą tej zimy dosypywać kory do mąki. Nawet te,
które stroją się w suknie z materiału kupionego w mieście i w len, nieraz poczują głód,
zaglądający do paradnej izby.
Ale ta obca najwidoczniej rzuciła urok na pastora Lunda. Cóż takiego mu
zaproponowała? Może i nie była leniwa, ale Mathilda nie widziała jeszcze służącej, która
miałaby bielsze i szczuplejsze niż ona dłonie. Ta dziewczyna nie przywykła do oskrobywania
sadzy z ciężkich żelaznych kotłów. Mathilda obserwowała odchodzącą Johannę. Nad
dziedziniec nadpełzał zmierzch, zapaliła więc lampkę oliwną, którą pastor z takiego czy
innego powodu zawsze kazał wieszać nad drzwiami.
- Jestem światłem w mroku, tak mówi Pan. Czyż nie powinniśmy więc słuchać jego
nakazu we wszystkim, także i w tym, by biedacy mogli wiedzieć, że światło istnieje?
Mathilda tylko kręciła głową.
Rozrzutność i marnotrawstwo, twierdziła. Jak można wypalać oliwę na potrzebę
przechodzących tędy dzikich zwierząt, skoro już trzeciej zimy z rzędu połowa wioski nie ma
mąki?
Mathilda westchnęła, rozżarzonym na końcu patyczkiem dotknęła lepkiego knota, a
potem przykręciła klosz lampy. Przypominał kopułę z lodu. Pewnej nocy ktoś przyjdzie i
ukradnie tę kosztowność, pomyślała, może wtedy pastor Lund się zastanowi. A potem weszła
do środka, żeby dopilnować, czy ośmioro ludzi na garnuszku pastora przypadkiem za bardzo
się nie najada.
Zdążył nie tylko zamieść i wyrzucić zgniłą słomę, znalazł też jałowiec i ułożył przy
drzwiach, a w maleńkiej obórce przy chacie natrafił na połowę żelaznego kociołka. Nie dało
się go używać jako garnka, był bowiem przerdzewiały i pogięty, mieściło się w nim jednak
dość wody, by po ustawieniu go na czterech kamieniach nad ogniem zagotować w nim trochę
ciepłego napoju. Ravi miał cynowy kubek, a w jego worku znalazła się też drewniana misa i
nóż.
Johanna rozłożyła jedzenie na stole, fartuch posłużył za obrus. A na środku
drewnianego stołu królowały dwa kieliszki, dostatecznie piękne, by ozdobić królewski stół.
Ravi nie mógł powstrzymać się od uśmiechu, gdy je wyjęła.
- Naprawdę zabrałaś je ze sobą? Ach, Hanno, jesteś niezwykła!
Zaśmiała się cicho i jeszcze raz wsunęła rękę między swoje rzeczy. I tym razem
wyciągnęła coś, co błyszczało i lśniło.
- Srebrna łyżka? Ravi znów zamrugał.
- Nie byłam wtedy sobą... Zgarnęłam po prostu wszystko, co mi wpadło pod rękę. Na
szczęście miałam dość przytomności umysłu, żeby zabrać i to...
Pokazała mu pojemniczki i pudełeczka z kory, zawierające suszone zioła i inne
składniki, których używała na Vildegard. Zadzwoniły też maleńkie apteczne flaszki, Ravi
wiedział, że jest w nich skoncentrowany alkoholowy wyciąg z wszelkich dziwacznych
leczniczych substancji. Johanna ustawiła je na stole pod ścianą jakby dla ozdoby.
Rzeczywiście były piękne, oznaczone jej najstaranniejszym pismem.
Johanna rozłożyła ręce, zaprosiła go do stołu.
Bezkształtna szarobiała masa na drewnianej deseczce. Ser? Kawałek ciemnego chleba,
prawdopodobnie nie zakwaszonego, twardy i ciężki niczym drewno wyrzucone przez morze.
Krążek podpłomyka, cienkiego chlebka, jakiego, jak się Johannie wydawało, nie jadła już
całe wieki. Trochę zimnej owsianki, najpewniej resztki śniadania pastora. I prawdziwa
świętość, osełka żółtego masła, właściwie tak maleńka, że mogłaby ją połknąć na jeden raz.
- Nalej, mój panie, nadszedł czas ucztowania! Wsunęła mu rękę pod ramię i ze
śmiechem pozwoliła poprowadzić się do stołu.
Za ich plecami trzeszczał ogień. Z porąbanych przez Raviego szczap unosił się dym i
resztki wilgoci. Blask ognia wystarczał, by Johanna mogła popatrzeć mu w twarz i stwierdzić,
że jest teraz przy niej.
Nie wdawała się w szczegóły, opowiadając o wymaganiach pastora, ani słowa o
świadectwie, o którym pastor wspomniał. Z tym kłopotem musi poradzić sobie sama. Gdzieś
w głębi bowiem wyrażającego radość spojrzenia Raviego zaczęła domyślać się istnienia
czegoś, co narosło podczas dramatycznych ostatnich dni. Ona go nie znała. A mimo to miała
wrażenie, jakby spędzili w tej maleńkiej chacie całe wieki, setki razy dzieląc się resztkami
zimnej owsianki. Jedli z jednego talerza, Ravi kroił dla niej ser, ona karmiła go ze śmiechem,
pozwalając oblizywać sobie masło z palców. A w przepięknych kieliszkach nawet gorzka
wódka handlarza przybierała złoty odcień.
- Jesteśmy w domu - rzekła, gdy już się nasycili. Ravi nie odpowiedział. Siedział tylko
i patrzył na nią, jak gdyby była aniołem, który objawił się w czas Bożego Narodzenia.
Trzasnęło w palenisku, kamienie poruszyły się od zapomnianego gorąca.
- Wszędzie będzie nasz dom, dopóki tylko będziemy razem.
On wciąż się nie odzywał.
Johanna obserwowała nieruchomość jego twarzy z pewnym niepokojem. Ravi siedział
jednak z opuszczonymi ramionami, ręce spokojnie opierały się na starym stole. Ujęła jedną.
- Nad czym tak się zadumałeś, mój drogi? Powolutku kąciki ust podniosły mu się w
uśmiechu.
Czarne włosy zabłysły, gdy schylił głowę, by ucałować oblizane do czysta palce.
- Muszę ci to powiedzieć po raz ostatni, Hanno, nawet gdybyś się miała rozgniewać.
Nic nie poradzę na to, lecz nie potrafię odpędzić myśli, że nie zasłużyłem na takie szczęście.
Ale Johanna nie wpadła w gniew. Zmrużyła tylko oczy i głos jej trochę ochrypł, gdy
zerkając na niego podniosła ręce nad głowę, by rozwiązać ciasno okrywającą włosy chustkę.
Włosy rozsypały się na ramiona, przeczesała je palcami, przez cały czas nie przestając patrzeć
mu w oczy.
- Oddaj mi go więc trochę, jeśli czujesz, że masz jakiś dług. Dobrze wiesz, że potrafię
się z niego rozliczyć.
Wyciągnęła się na ławie, a Ravi przy niej ukląkł. Johannie łzy napłynęły do oczu, gdy
jego twarz spoczęła na jej ciepłej skórze, którą przed nim odsłoniła.
- Bądź przy mnie, Ravi, ach, bądź przy mnie zawsze! I on był przy niej tak blisko, że
bała się tracić siły na zaczerpnięcie oddechu. Wypełniał ją całą tak, że nie było już miejsca na
żadne troski, nawet na najmniejszy smutek.
I jego ręce, takie gorące, nadziemsko gorące. Gorętsze niż dotyk czegokolwiek, z
czym miała kontakt. Zdumiało ją, że również on drżał od jej pieszczot, że i jej ręce
przebiegające po jego ciele najwyraźniej promieniowały jakąś magią.
Pozwoliła mu zamknąć oczy, zmusiła jego zapał i pożądanie, by się cofnęły, chciała,
by odnalazł coś w rodzaju ukojenia w bierności. Mocne ręce Raviego leżały spokojnie wzdłuż
boków, obserwowała grę mięśni brzucha, widziała, jak szczęki mu się napinają, gdy miękko
wsunęła się na niego, nakrywając własnym ciałem.
- Czy to ja miałam być twoją jedwabną kołdrą? - szepnęła z lekkim śmiechem w
głosie. - Obojgu nam będzie ciepło...
Złapał ją teraz, nie chciał dłużej bawić się w jej grę, wiedział, że i ona jest
zadowolona. Ręce zdecydowanie chwyciły jej biodra, poczuła szorstkość wnętrza dłoni, a
potem pozwoliła włosom ukryć ich twarze, gdy wyszła mu na spotkanie. Pokazała mu dumę
sprężystego ciała, odwagę, jaką czuła przy nim. Jego twarz zdradzała jedynie czystą radość i
pełną niedowierzania rozkosz. Wsłuchiwała się w swój własny zdyszany oddech i znów
poczuła uścisk jego rąk na biodrach. Leciutkie drżenie powoli ogarniało oboje.
Już w momencie, gdy Ravi otworzył oczy, Johanna wiedziała, że odbijają się w nich
jej własne. A więc tak wygląda człowiek stojący u wrót raju, który właśnie odkrył, że drogę
do niego wyłożono drogocennymi dywanami, anioły zaś już przygotowały trąby, by w nie
zadąć.
Śmiała się z tych swoich niemądrych myśli, z wzbierającej w niej nieustannie radości i
cielesnej żądzy. Jej włosy rzucały teraz długie cienie na ciało Raviego. Johanna ściskała
kolanami jego biodra, była tak otwarta i swobodna, że Ravi ośmielił się podnieść rękę i
sięgnąć do jej wilgotnej twarzy. Gdy dotknął jej ust, utuliła go całą swoją siłą, przycisnęła
piersi do jego ciała. Chciała go pocałować, lecz najpierw rozbawione usta odnalazły drogę do
ucha, ledwie zdążyła do niego dotrzeć, aż w końcu przestało istnieć wszystko poza
niesłychanym niezwykłym poczuciem szczęścia.
Za kilka takich świętych chwil jak ta jestem gotowa dźwigać swój krzyż, pomyślała
zamroczona, gdy sen zabrał go z jej ramion i poprowadził swoją ścieżką. Z pulsującą w całym
ciele rozkoszą wolniutko ruszyła za nim, jego ramię pod głową było twarde i miękkie
zarazem.
ROZDZIAŁ IV
Przy łóżku Karen stało siedem zapalonych świec najlepszego gatunku. Miały ciepłą,
żółtą barwę i lekko pachniały miodem. W pokoju unosił się też inny aromat, świeższy,
bardziej czysty, taki jak wtedy gdy rozetrze się w palcach jagodę jałowca i posmaruje sokiem
pod nosem.
Drobna kobieta w łóżku wyglądała też dzisiaj lepiej, twarz nabrała nieco kolorów, a
gdy usta ostrożnie rozciągnęły się w uśmiechu, Johanna spostrzegła, że Karen jest młodsza,
niż wskazywałby na to wyraz jej oczu.
- Mówisz wiele dziwnych rzeczy, Anno. Wprost trudno uwierzyć, że jesteś prostą
wieśniaczką... Ale być może tam, skąd pochodzisz, nawet najmniejsze boże owieczki są
inaczej wyposażone.
Anna nagle zaczęła być bardzo zajęta przeglądaniem niedużej książeczki. Był to zbiór
historii o życiu duchownych, urozmaicony przez autora, również duchownego, opisami
pewnych dziwnych zjawisk i niezwykle trafnymi spostrzeżeniami o ludzkiej naturze. Książka
wyglądała na rzadko czytaną, choć skórzana oprawa już popękała.
- Pani Karen nie powinna przywiązywać zbyt dużej wagi do moich słów. Wiele z nich
nie pochodzi ode mnie.
- Tak to już bywa z nami, którzy mamy książki. Niekiedy zastanawiam się, Anno...
Piwne oczy patrzyły teraz przytomnie, wręcz badawczo, dokładnie przyglądały się
twarzy Johanny. Nie zadane pytanie zawisło w powietrzu.
Johanna głęboko wciągnęła oddech, a potem złożyła książkę, wstała i dołożyła gałązek
jałowca do ognia. Zatrzeszczały, wonny dym, który się podniósł, dobrze służył chorej.
Karen obserwowała jej ruchy.
Tyle pytań ją paliło, domyślała się jednak, że jeśli je zada, obca kobieta może zniknąć.
A była to ostatnia rzecz, jakiej Karen sobie życzyła. Co wieczór splatała szczupłe palce,
modląc się długo i gorąco, aby tajemnica Johanny nie była z rodzaju tych, co to ściągają
wstyd na cudzy dom. By ta z pozoru przynajmniej sprawiedliwa i czysta kobieta nie kryła w
duszy grzechu większego niż ten, który Karen i Bóg mogli jej wybaczyć.
Ona miała takie miękkie, delikatne ręce.
Karen wciąż czerwieniła się na wspomnienie badania przeprowadzonego przez Annę.
Zapewne było konieczne, wiele kobiet, które przychodziły na plebanię z dobrymi radami,
dawało także do zrozumienia, że nieodzowne jest zbadanie ciała. Karen odpowiadała im
zawsze, że w takich sprawach liczy się tylko duch, a jałowość jej łona jest wynikiem kary
bożej i gdy ona sama osiągnie ukojenie, Bóg zatroszczy się o wyleczenie jej ciała i będzie
mogła rodzić dzieci.
Mąż jednak kręcił tylko głową i z surową miną pokazywał ustęp w Piśmie, gdzie Pan
jasno przedstawił swoją wolę. „Kto sam sobie pomaga...”
Karen obserwowała szczupłe plecy Johanny, w talii miała przewiązany pas, a za
fartuch służył jej jedynie prostokątny kawałek materiału zatknięty za pasek. Fartuch był
czysty i cały, Karen poznała materiał jednej ze swych własnych starych spódnic. Dziwna
osoba z tej Anny, uboga, może i tak, w każdym razie miała jedynie dwie spódnice i stanik,
uboga kobieta nieznanego pochodzenia, lecz jakże uczona, jakże pięknym językiem mówi.
Karen pokręciła głową i wolnym ruchem podciągnęła okrycie akurat w momencie, gdy jęzory
ognia z tysiącem trzasków pochwyciły w swe objęcia jałowiec.
- Nie zimno chyba pani?
- Nie, dziękuję, Anno, wszystko jest jak trzeba. Czy zechcesz mi trochę poczytać?
Może o Bożym Narodzeniu, może coś z Lutra?
Johanna odwróciła się z uśmiechem.
- Oczywiście, że mogę, ale... miałam pewną myśl. Gdyby pani się zgodziła...
- Co takiego, Anno? Johanna zdecydowała się.
- Spędziłyśmy razem wiele miłych chwil, pani Karen, jest pani osobą, dla której aż
przyjemnie pracować. Każdego dnia dziękuję Bogu, że trafiłam w takie miejsce. O lepszej
służbie trudno nawet marzyć. Proszę spojrzeć, moje ręce od dwóch tygodni nie zaznały ługu,
a gdy przychodzi wieczór, wracam do domu silniejsza, niż tu przyszłam. To niemal
niesprawiedliwe... Wstyd mi, bo wczoraj otrzymałam zapłatę od pani męża, to zbyt szczodre.
- Jestem pewna, że on potrafi cię odpowiednio wynagrodzić - cicho odpowiedziała
Karen.
Johanna podjęła:
- Chętnie uczyniłabym dla państwa coś więcej, chciałabym się bardziej przydać.
Dlatego pomyślałam, że mogłabym na przykład zabrać jakieś pranie, tyle tu pokoi i tyle
roboty przed świętami. Czy naprawdę nie znalazłoby się dla mnie coś do zrobienia?
Karen wyraźnie nie spodobała się jej propozycja. Władczo postukała białą rączką o
krawędź łóżka, a znajome zmarszczki wokół ust wyostrzyły się i pogłębiły.
- Mamy dziewki do takich rzeczy. Nie wydaje mi się, żeby były zadowolone, gdybyś
przyszła, może zaczęłyby bać się o swoje posady, Anno. Twoje miejsce nie jest w
zaparowanej kuchni. Jesteś moja.
Johanna delikatnie kiwnęła głową, na twarzy Karen wykwitły czerwone plamy. A
więc ta niemal przezroczysta, niszcząca siebie samą kobieta potrafiła też mieć własne zdanie!
Teraz w jej głosie dźwięczał niemal gniew.
- Pozyskałaś sobie moje względy, masz więc rację, dziękując Bogu za swoje szczęście,
lecz niechże wystarczy ci taka dobra zapłata i trzymaj się tam, gdzie twoje miejsce. Czyż nie
mówiłam ci, że życzę sobie, byś jak najmniej stykała się z innymi kobietami tutaj? Czyż nie
pokazałam ci, że jesteś z całkiem innego rodu niż one? One będą cię wypytywać, dokopywać
się tajemnic, powodowane chęcią zaspokojenia ciekawości i plotkarstwem. Ty, która służysz
mnie, nie możesz im na to pozwolić. Rozmawiałyśmy już o tym, Anno, i sądziłam, że to
zrozumiałaś.
To była długa przemowa, Johanna mogła jedynie potulnie kiwać głową. Wyglądało na
to, że Karen boi się, iż ją utraci. Obawiała się, że te chwile bliskości, gdy strach pastorowej
szczerze wypływał na powierzchnię, zostaną poniesione dalej. A więc zaufanie, które Johanna
tak szybko wyczuła z jej strony, mimo wszystko nie sięgało głębiej.
- Wie pani, że służę jedynie Bogu i pani, i że można mi zawierzyć.
Teraz Karen kiwała głową. Na palenisku tylko od czasu do czasu trzasnęła jakaś
gałązka, ogień palił się spokojnym płomieniem, z jałowca pozostały jedynie zwęglone resztki.
- Poczytaj mi, Anno, czuję się taka zmęczona. Johanna patrzyła na pastorową,
spostrzegła, że oczy kobiety się zamykają, jak gdyby ta długa tyrada odebrała jej resztkę sił.
Pod okryciem pęczniał brzuch, cienka złota obrączka na palcu błyskała w cichej
rozmowie z zapalonymi świecami. Karen wyglądała jak małe dziecko, lecz przecież sama się
go spodziewała, a Johanna z każdym dniem nabierała pewności, że kobieta powije bliźnięta.
Zamierzała dziś po południu porozmawiać o tym z pastorem, chciała poznać jego reakcję,
poradzić się go, zanim powie o tym Karen. Nieszczęsna kobieta, tyle razy nie udało jej się
znieść ciąży, nie donosiła płodu. A teraz...
Bliźniaczy poród zawsze bywał trudniejszy. Johanna zdawała sobie sprawę, że w
takim przypadku zagrożeń jest o wiele więcej. Z tego, co mówiła Karen, pozostawało jeszcze
sześć miesięcy, ale brzuch już był zbyt napięty. Czy to możliwe, by źle obliczyła? By poród
miał nastąpić wcześniej? Czy też pierwsza myśl Johanny była słuszna, że oto w szczupłym
ciele kobiety rozwija się więcej niż jedno życie?
Chuda postać Karen najbardziej przypominała tyczkę, na której ktoś zawiesił świński
pęcherz.
Johanna westchnęła ledwo słyszalnie, postarała się nadać głosowi ciepły ton. Zaczęła
czytać cicho i pewnie. Słyszała, jak oddech Karen się uspokaja, a gdy podniosła głowę,
okazało się, że kobieta już śpi. Johanna musiała z całych sił wziąć się w garść, by nie podejść
do niej i nie odgarnąć z wysokiego białego czoła ciemnoblond włosów.
Jeszcze przez chwilę nie ruszała się z miejsca i czytała tylko dla siebie, zaraz jednak
myśli oderwały się od tekstu i stronic książki. Coraz częściej przyłapywała się na tym, że
spogląda na Karen, czując w sercu coś na kształt żalu. Czyżby to przeczucie? Czy to możliwe,
że tę kobietę również teraz czeka tragedia? Czy także tym razem dziecko albo dzieci, które
nosi w łonie, zostaną odrzucone? Co w takim razie pomyśli pastor? I co to będzie oznaczać
dla niej samej?
Zawstydziła się, że jest tak skupiona na sobie, bo gdyby Karen znów poroniła, byłoby
to nieszczęście większe aniżeli to, że Anna i Knut Plassen będą zmuszeni odejść z tej wioski,
uciekać dalej. Dla nich wioska była bezpieczną przystanią, a służba, którą w tak cudowny
sposób zaproponowano Johannie, jedynie krótką chwilą odpoczynku.
Wiedziała o tym.
Ale w poczuciu bezpieczeństwa, które nie opuszczało jej na długie godziny, mogła się
ogrzać. Przestało już jej się śnić, że pewnego ranka obudzi się w łóżku otoczonym przez
dragonów i ludzi lensmana.
Johanna do oślepnięcia wpatrywała się w ścianę nad łóżkiem Karen, chciała modlić się
o nienarodzone dzieci, o życie tej słabej kobiety, nie mogła jednak wymyślić słów i siedziała
bezczynnie, czując tylko, jak ogarnia ją coraz większe odrętwienie.
Nie, nie wolno teraz popadać w melancholię.
Nie pozwól, by ciężkie myśli znów tobą zawładnęły, nie teraz. I tak dość jest
zmartwień, Johanno. Nie trzeba wyszukiwać większych kłopotów niż te, które już masz.
A mimo to nie mogła zapanować nad dreszczem, czuła, jak coś ściska ją w żołądku, a
ręce trzymające otwartą książkę sztywnieją zmarznięte, nie pozwalają się złożyć.
Ściana nad głową uśpionej kobiety była ciemna, brązowa.
Przez moment Johanna zachwiała się na skraju przepaści, która nagle otworzyła się w
jej duszy.
Potem ręką zasłoniła usta, czując, jak krzyk dusi się w piersiach.
Wpatrywała się przed siebie, aż oczy zaszły jej łzami, tak długo, aż przestała
cokolwiek widzieć. Nie musiała już jednak na nic dłużej patrzeć, bo nawet gdyby zamrugała i
jeszcze raz wbiła wzrok w ten punkt, nie zrobiłoby to żadnej różnicy.
Krzyża nie było.
Tego białego wielkiego krzyża, na który zwróciła uwagę, gdy tylko po raz pierwszy
znalazła się w tym pokoju. Jęknęła, uświadamiając sobie, że krzyża nie widziała tu ani dzisiaj,
ani w żaden inny dzień od tamtej pory. Dostrzegła go tylko wtedy, tamtego pierwszego dnia.
Był taki realny, wystarczyło, że raz go zobaczyła, a wrył się jej w pamięć, później już
się nigdy nad tym nie zastanawiała.
Dopiero teraz.
Pewność zadudniła jej w głowie.
Znak Raviego, wizje Raviego. Znała je jedynie dzięki urywkom, o których jej
opowiadał, lecz jedna z nich wryła jej się w pamięć niczym wschód słońca po deszczowej
nocy.
Znamię śmierci.
Ravi opowiadał o białych krzyżach widniejących na plecach niektórych ludzi, mówił o
rozterkach, jakie przeżywał na widok takiego znaku u jakiegoś człowieka. Czy powinien mu o
nim powiedzieć, czy też raczej milczeć? Milczał i patrzył, jak ludzie umierają, nie załatwiając
ostatecznych rachunków, nie zostawiając w pokoju najbliższych.
Johanna wstała, obolała i wstrząśnięta. Czuła, że nogi jej słuchają, że dłonie
posłusznie odkładają książkę, że starcza jej nawet oddechu do tego, by zdmuchnąć świece na
stoliku Karen. Pozwoliła, by mniejsza paliła się jeszcze trochę, stała w wielkim mosiężnym
świeczniku, nie będzie niebezpieczna.
Dla pewności odsunęła nocny stolik od łóżka na wypadek, gdyby Karen zrzuciła
okrycie albo przez sen zaczęła wymachiwać rękami i wywróciła świecznik, co mogłoby
spowodować pożar.
Potem Johanna wyszła z pokoju, ledwie żegnając się z pastorem. Było już późne
popołudnie, musiała wracać do domu, do Raviego, a gdy spoczęło na niej wyrażające
wdzięczność spojrzenie duchownego, poczuła się nędzna i mała.
Nie mogła mu o tym powiedzieć. Nie mogłaby patrzeć, jak jego strach staje się jeszcze
większy, tak sobie powtarzała. Nie mogła im odbierać nadziei.
A poza wszystkim się bała. Gdyby Karen teraz umarła, jej własna delikatna plecionka
życia rozerwałaby się na strzępy.
Johanna wracała do domu szybkim krokiem. Zmarzła. W powietrzu wyczuwało się już
ostrość nadchodzącego śniegu, zimny wiatr wiał od gór, bezlitośnie omiatając otwartą dolinę.
Ravi nie czekał na nią, Johanna niemal rozgniewała się na samą siebie za
rozczarowanie, jakie ogarnęło ją, gdy wróciła do domu, do pogrążonej w spokoju izby i
wygasłego ognia. Ravi zwykle przecież siedział przy stole i uśmiechał się do niej, gdy
wracała, bez względu na to, czy było późno, czy wcześnie. Kiełkujące nieprzyjemne
podejrzenie sprawiło, że irytacja jeszcze się wzmogła. Chyba nie poszedł po wódkę?
Mówiła mu wszak o swoich uczuciach, o tym, jak bardzo się boi tej strony jego osoby.
Było to trudne, wiedziała bowiem, że on czuje się bezradny wobec całej tej ciemności, jaka w
nim żyje. Wiedziała, że wódka przynosi mu coś w rodzaju ulgi, tłumi i uspokaja,
przynajmniej na jakiś czas.
Ale on słuchał jej słów, a oczy patrzyły z żalem, gdy wreszcie szeptem złożył
obietnicę, że nie będzie już szukał takiej pociechy.
Przytuliła go wtedy, mówiąc, że tak czy inaczej potrafi z tym żyć, on wszak w
oszołomieniu nigdy nie był dla niej zły, nie wpadał we wściekłość, tylko jeszcze bardziej się
od niej oddalał.
Kochali się.
Ona dobrze sypiała, czuła się wzmocniona.
Powszednie dni jednak z każdym porankiem stawały się trudniejsze. Zmęczenie, jakie
odczuwała już od tamtej pory, gdy uciekli przez góry, nie spłynęło z niej wcale mimo
odpoczynku, najadania się do syta i całego tego szczęścia, które mimo wszystko przypadało
jej w udziale.
Johanna siadła przy palenisku, zaczęła grzebać w nim kawałkiem drewna. W popiele
wciąż tliły się resztki żaru, nie musiała więc szukać krzesiwa. Zadowolona zaczęła prosząco
dmuchać równym rytmem w żar, a jej dłonie troskliwie podsuwały suchą trawę i kawałeczki
kory, budując maleńkie gniazdko wokół czerwonego oka w ciemności.
Buchnął płomień, rozświetlił mrok. Johanna ustawiła kawałki drewna naokoło i
zabrała się do napełniania wodą kociołka, dobrego kociołka, który dostali. Dzielnie
postanowiła odsunąć troski na bok i skupić się na najprostszych czynnościach. Kiedy
owsianka stygła już odstawiona w misce, zaczęła grzać wodę i przyniosła ługowe mydło.
Wyszorowała najpierw stół i zydle, potem deski pod stołem, próg i kawałek jednej ściany.
Zawzięcie drapała kawałkiem drewna stary brud i spłukiwała go gorącą wodą z silnym
roztworem ługu. W zapachu, nie całkiem przyjemnym, było także coś swojskiego.
Oczyszczającego.
Rozbolały ją ręce, wiedziała, że owsianka całkiem wystygła. Nie chciała jednak
dopuścić zmartwień do siebie, nie chciała, by nią zawładnęły. Czy on nie był mężczyzną? Czy
nie mógł wyjść z domu tak, by żona się o to nie gniewała? Naprawdę sądziła, że zawsze
będzie tu siedział jak stara niańka i zawsze czekał na stołku na jej powrót do domu?
Johannie bardzo nie podobało się rozczarowanie ściskające ją za serce. Nie
przestawała ganić się za to w duchu. Skóra na rękach powoli puchła, woda z ługiem spokojnie
stygła, a od zapachu piekły oczy i gardło.
Wreszcie wrócił.
Natychmiast się zorientowała, że jest trzeźwy. Ulga była niczym wybuchająca
gwiazda w piersi, w jednej chwili wszystko zmieniło się w samą tylko radość.
- Ravi, jesteś, nareszcie! Tak się niepokoiłam... Popatrzył na nią, uśmiechnął się blado.
- Przykro mi, przepraszam, ale wiesz, nie mogłem ci napisać żadnej wiadomości.
Wzruszył ramionami, jakby zawstydzony.
Johanna chciała wiedzieć wszystko, chciała się jeszcze bardziej uspokoić, chciała
usłyszeć słowa, które sprawiłyby, że zawstydziłaby się swoich podejrzeń i lęków.
- Wybrałem się tylko do lasu... poszukać kawałków drzewa, żeby spróbować coś z
nich zrobić. Wiesz, dni tak mi się dłużą.
Johanna ujęła go pod ramię i podprowadziła do ognia. Przysunęli stołki, usiedli tuż
przy palenisku, blisko siebie.
- Co się stało? Zabłądziłeś? Tutejsze lasy są chyba o wiele większe niż u nas w domu,
i takie mroczne.
Zerknął na nią z ukosa, w końcu jednak kiwnął głową.
- Tak... tak właśnie się stało. Zabłądziłem po ciemku. Johanna jeszcze raz go uściskała
i szepnęła:
- Dobrze, że znalazłeś drogę. Tak się bałam, lecz o coś zupełnie innego.
- O wódkę - szepnął ciężko. Kiwnęła głową wtuloną w jego szyję.
- Ale najbardziej o to, co pogania cię, żebyś jej szukał. Te wizje...
Ravi odsunął ją, lecz nie puszczał jej ręki.
- One są straszne - rzekł po prostu.
Johannę przeniknął dreszcz aż do szpiku kości. Spojrzenie Raviego było mocne, lecz
jednocześnie świadczyło o przeraźliwej bezradności.
- Nie możesz się od nich uwolnić? Pokręcił głową.
- Nie, nigdy nie udało mi się dowiedzieć, w jaki sposób można to zrobić.
Johanna milczała przez chwilę, myślała o własnych przeżyciach. Zdawała sobie
sprawę, że to być może nie najwłaściwsza pora, by go wypytywać, ale ciekawość mało jej nie
rozsadziła, musiała się dowiedzieć. Może najpierw zjedzą, może później wszystko pójdzie
łatwiej, gdy oboje poczują się silniejsi.
Postawiła miskę przed Ravim.
- Aż mi w gardle staje to jedzenie, kiedy tylu ludzi głoduje - powiedział Ravi.
Ale Johanna podała mu łyżkę, patrząc mu prosto w oczy ponad stołem.
- Kto jak nie my potrzebuje się wzmocnić?
Ravi popatrzył na nią ze zdziwieniem, niemal z podejrzliwością w oczach. Johanna
pochyliła głowę i zaczęła jeść.
Usłyszała jego słowa:
- Masz może szczególne powody, by dziś się nad czymś zastanawiać, moja Hanno?
Jak miękko brzmiał jego głos.
Podniosła głowę. Płomień maleńkiej woskowej świeczki, którą zapalali tylko podczas
posiłków, zamigotał nerwowo, gdy mocniej odetchnęła.
- Tak, rzeczywiście tak jest, ale nie wiem, jak mam...
- Chodzi ci o moje wizje?
Znów przytaknęła. Ravi oparł łyżkę o brzeg miski, z której wspólnie się posilali.
Johanna westchnęła, odchyliła się, żałując, że stołek nie ma oparcia, o które mogłaby
naprawdę oprzeć bolący krzyż.
- Mówiłeś, że niekiedy widujesz białe krzyże nad głowami ludzi... jakby unoszące się
w powietrzu.
- Mhm, albo na ich plecach.
Powiedział to takim tonem, jakby rozmawiali o pogodzie albo dyskutowali o cenach
zboża. Johanna westchnęła, poszukała jego oczu.
- Ja... ja też to widziałam.
Ravi drgnął, ale na twarzy nie ukazał się żaden grymas.
- Karen... pierwszy raz, kiedy do niej weszłam... Ravi ciężko pokiwał głową, Johannie
nie pozostawało nic innego, jak opowiadać dalej.
- Uświadomiłam to sobie dzisiaj. To było takie rzeczywiste, Ravi, wydawało mi się
wręcz, że ktoś naprawdę powiesił krzyż na ścianie nad jej łóżkiem w tym pogrążonym w
mroku pokoju. Nie zastanawiałam się nad tym więcej, dopiero dzisiaj... Dzisiaj zdałam sobie
sprawę, że to niemożliwe. Co prawda już wtedy na to zareagowałam, bo jakaż żona pastora
tak bawiłaby się krzyżem, udając, że łóżko, w którym leży, to ołtarz?
Ravi wciąż milczał.
Johanna wychyliła się w przód.
- Powiedz coś, Ravi! Uważasz, że żartuję? Wydaje ci się, że się z ciebie naśmiewam?
Ale ja przecież mówię poważnie, muszę wiedzieć, co to znaczy!
Ravi nabrał powietrza w płuca. Odpowiedział jej cicho, niemal szeptem:
- Zobaczyłaś to, co zobaczyłaś, i wiesz także, co to oznacza, dlaczego więc pytasz
mnie?
- Ale przecież ja nie mam daru jasnowidzenia! Poderwała się przy tym i niemal
wykrzyczała mu te słowa. Zorientował się, jak bardzo musi być zrozpaczona.
- Nie jestem jasnowidzem, nigdy nie doświadczyłam tego, co ty przeżywasz. Jestem
tylko...
- Masz to w sobie. Jesteś szczególną osobą. Jesteś... glebą.
Popatrzyła na niego, już nieco spokojniejsza.
- Nie rozumiem?
Zadane szeptem pytanie zawisło w powietrzu w maleńkiej izdebce. Płomień świecy na
stole znów zamigotał. Ravi jęknął.
- Jest tak, że pewne rzeczy mogą się w nas ujawniać pod wpływem innych ludzi. Ze
wszystkimi tak jest, także z nami, zwłaszcza z nami. A ty dzieliłaś ze mną moje najgłębsze
myśli. Nigdy przedtem tak się nie działo. Bardzo wiele pozostaje ukryte nawet przed tobą,
Hanno, choć ze wszystkich żywych ludzi wiesz najwięcej. Dlatego sama zostałaś tym
zarażona.
- Zarażona?
- Tak, albo pobłogosławiona.
Johanna wróciła do stołu, usiadła na zydlu. Czuła się zmęczona, wzburzona,
zmieszana.
- Chcesz powiedzieć, że w pewnym sensie widzę część twoich obrazów?
Ravi wpatrywał się w coś ponad jej głową, zauważyła, że jego oczy są teraz ciemne,
czarne, nieprzeniknione. Ale głos go słuchał.
- Tak. Tego właśnie obawiałem się przez cały czas. Tego, że w taki czy inny sposób
wciągnę cię w tę potworność, i teraz właśnie tak się stało. Na wszystkie możliwe sposoby...
Widziała, jak Ravi spuszcza głowę i kryje twarz w dłoniach. Czarne włosy znalazły się
tak blisko płomyka, że musiała przesunąć świeczkę, zanim przyłożyła rękę do jego policzka i
zmusiła go do podniesienia głowy.
- Co się dzieje, Ravi? Jesteś taki dziwny. Mówisz tyle rzeczy, których nie rozumiem.
Ravi uśmiechnął się z goryczą.
- No tak, nie rozumiesz. Pojmujesz nawet najbardziej niezwykłe rzeczy, czytałaś
księgi, ratowałaś chorych i wiodłaś życie, które czyni cię o sto lat starszą, niż mówi to twoja
młoda piękna twarz, ale tego, co najbliżej ciebie, nie rozumiesz. Zapominasz wsłuchiwać się
w siebie samą, tak bardzo martwisz się o mnie, o swoich rodziców, o lensmana, pastora, o
Karen, o wszystko i wszystkich. Zagłuszasz się, Hanno, a musisz teraz poznać prawdę.
- Jaką prawdę?
Johanna wpatrywała się w niego z niedowierzaniem, oczy miała okrągłe, w ustach
suchość. Ravi westchnął, pokręcił głową.
- Przez chwilę wydawało mi się, że po prostu to przede mną ukrywasz, ostatnio jednak
zrozumiałem, że sama nic nie wiesz. Wczoraj, kiedy zobaczyłem, jak dźwigasz beczkę z
wodą...
Urwał, nabrał głębszego oddechu, a potem, nie spuszczając z niej oczu, powiedział:
- Będziesz miała dziecko.
ROZDZIAŁ V
Siedziała zachwycona i nie mogła się powstrzymać, by odrobinę za mocno nie zadrzeć
głowy. Po raz pierwszy znalazła się w tym niezwykłym kościele, pełnym zakamarków i
dziwacznych przybudówek, jakich nigdy dotychczas nie widziała. I te okna, naliczyła ich
ponad tuzin, kilka większych, kilka mniejszych; niemal przypadkowo rozmieszczone nad
głowami parafian wpuszczały do wnętrza dzień. Nawet podczas świątecznych nabożeństw w
domu w Lyster Johanna nie pamiętała, by kościół był bardziej oświetlony. A przecież do
świąt pozostało jeszcze trochę czasu, dopiero za trzy tygodnie na żyrandolu zwieszającym się
z sufitu rozbłysną zapalone woskowe świece.
Johanna rozglądała się dokoła, ledwie mogła uwierzyć w prawdziwość wszystkich
szczegółów, które wprost plątały jej myśli. Cały kościół zdobiły obrazy przedstawiające ludzi
i zwierzęta, ilustrujące opowieści z Biblii, namalowane szerokimi, czerwonymi i czarnymi
pociągnięciami pędzla na suficie i wzdłuż ścian.
- Piękne? Szczerze powiedziawszy, mnie to wszystko wydało się trochę niesmaczne,
gdy tu przybyliśmy... No cóż, widywałam inne kościoły i katedry...
- A moim zdaniem to takie... inne, bardzo... ciekawe. Karen pokiwała głową z lekkim
uśmieszkiem na ustach. Wystarczyła krótka przejażdżka saniami z podwórza plebanii pod
mur kościoła, by na policzkach wykwitły jej czerwone róże. Niels Lund bardzo bał się o żonę,
ale Karen błagała, groziła i prosiła, a wreszcie się uparła. Musi jechać do kościoła. Dużo
czasu może upłynąć, zanim znów się tam wybierze, i przecież zaniedbywała się już w
obowiązkach chrześcijanki przez blisko rok.
Niels ustąpił wreszcie pod wpływem jej gniewnych argumentów, musiał też
uszanować pragnienie poczucia wspólnoty z Bogiem. Nie mógł się jednak powstrzymać od
komentarza, że przecież regularnie przyjmowała komunię i dostępowała błogosławienia. Nie
musi się martwić o swoje przymierze z Bogiem.
Johanna uśmiechała się, gdy Karen opowiadała o wyprawie do kościoła. Na drobnej,
szczupłej twarzyczce pojawiło się nowe światło, ożyła.
- Nie mam jeszcze takiego okrągłego brzucha, żebym się nie mogła pokazać. Owinę
się najszerszą peleryną, nikt niczego nie zauważy. Moje krzesło stoi całkiem z przodu, a ty mi
przecież pomożesz.
Johanna kiwała głową i uśmiechała się do pełnych zapału oczu.
- Naprawdę wygląda pani dziś na zadowoloną i zdrową. Dobrze pani spała? Jadła coś?
A co z tym naparem, który zostawiłam?
Karen zacisnęła usta, odwróciła głowę.
- Owszem, sypiam i jem, umiarkowanie... Ale ten twój gorzki napój bardzo mnie
dziwi. Coś, co ma tak paskudny smak... Czy nie ma w tym nic nieczystego?
Johanna wzruszyła ramionami.
- To tylko wzmacniająca mieszanka rozmaitych kwiatów i roślin bożych. Sama je
zebrałam, ususzyłam, pokruszyłam i zalałam wódką, żeby naciągały. A ze względu na panią
dodałam jeszcze miodu.
Karen już się nie uśmiechała.
- No cóż, to chyba bez znaczenia. Osobiście uważam, że moje modlitwy są
ważniejsze, Anno. Ale możesz sobie przypisać pewną chwałę, moja wierna Anno, bo gdybyś
się tu nie zjawiła i nie wydobyła mnie z tego zmęczenia, z tych dni, które zdawały się nie
mieć końca... to nie leżelibyśmy tutaj tak i nie wierzgalibyśmy, ja i one tutaj.
Z przymkniętymi oczami znów się uśmiechnęła.
- To takie dziwne uczucie, kiedy pomyślę, że w pewnym sensie zabieram je do
świątyni, jeszcze zanim przyszły na świat. Lecz napisane jest przecież, że Bóg je zna, nawet
jeszcze zanim matka zobaczy ich twarze.
Johanna z początku delikatnie zauważyła, że pomysł wyprawy do kościoła jest może
nieco zbyt śmiały, Karen wszak nie stała na nogach przez blisko pół roku. Po ostatnim
poronieniu zgodnie z radą medyka z Kongsberg i dobrej akuszerki musiała leżeć w spokoju.
A gdy nabrała nieco sił, mąż odwiedził jej sypialnię i, rzeczywiście, to prawdziwy cud,
Johanna musiała to przyznać, Karen znów zaszła w ciążę, tym razem podwójnie. Bliźnięta.
Johanna obawiała się strachu pastora, długo zwlekała, by im o tym powiedzieć. Karen
przyjęła nowinę z wielkim spokojem, może sama już wcześniej zaczęła się tego domyślać?
Niels Lund mocniej ścisnął Biblię i przymknął oczy, Johanna spostrzegła, że pastor
toczy ze sobą jakąś wewnętrzną walkę, na czole pojawiły mu się kropelki potu. Wreszcie
szepnął:
- Dzięki ci, dobry Boże, za podwójne błogosławieństwo.
Johanna odetchnęła z ulgą. Tyle siły w krótkiej modlitwie pastora, siły wielkiej jak
góra, nadziei i ufności, w którą Johanna w jednej chwili także uwierzyła. Czyżby było tej siły
dość, by pokonać złe wróżby? Dość, by utrzymać Karen w świecie żywych? By ją zbawić?
Johanna pożegnała duchownego głębokim ukłonem. Był bardzo szczery, prawdziwy
znak szacunku, jaki czuła wobec pastora.
Pastor stał teraz na kazalnicy, dźwiganej przez Samsona w stroju wojownika z lancą w
dłoni. Wokół jego postaci pięknie połyskiwało złoto i czerwień, ambonę zdobiły rzeźbione
girlandy, proporce i wzory przyciągające oczy. Johanna utkwiła wzrok w wyrzeźbionym
przez artystę ptaszku. Słuchała kazania Nielsa Lunda, czuła leciutkie ciepło bijące z ciała jego
żony. Karen miała nieco przyspieszony oddech, ale siedziała spokojna, wygodnie otulona
grubym futrem, dyskretnie wsparta na poduszkach. Stopy okrywała jej baranica, a na rękach
nosiła cieniutkie, pięknie uszyte rękawiczki z cielęcej skórki.
Spojrzenie Johanny rozpoczęło wędrówkę. Najpierw spoczęło na postaci
Ukrzyżowanego na ścianie, przeniosło się na pulchne aniołki, zdobiące szczyt ołtarza, potem
na olbrzymie mosiężne świeczniki, błyszczące w całym swym ciężarze.
Chrzcielnica.
Chciała wysnuć obraz Karen w tym miejscu, Nielsa, gdy woda ze świętej misy
pocieknie na jego własne dzieci. Czuła, jak sztywnieją jej szczęki, całą siłę woli skupiła na
tym, by zobaczyć ich w tym miejscu.
Ale Karen siedziała przy niej, o głowę niższa, a jej oddech stawał się coraz płytszy i
szybszy.
Czekał na nią w pewnej odległości od kościelnego muru. Stał za jednym z wysokich
dębów. Johanna od razu wiedziała, w jakim jest nastroju. Był taki, jakim go pamiętała z
tamtego, innego życia. Wtedy, gdy sama stała wśród ludzi przybyłych do kościoła, pławiąc
się w życzliwości i szacunku całej wioski. I on stał tak wówczas, czuła na sobie jego wzrok, a
do serca napływał jej dziwny niepokój.
Teraz pewnym krokiem podeszła do niego.
- Jesteśmy zaproszeni na plebanię, Ravi.
- Ja nie, ja ich nie znam.
Johanna poczuła powracającą beznadziejność.
- Ależ, Ravi, nigdy ich nie poznasz, jeśli...
- Nie mam siły.
Musiała to przyjąć, lekko pogładziła go po policzku, zdziwiła się, że jego twarz wciąż
potrafi wzbudzić w niej coś na kształt radości odkrywcy. Znała wszak każdą jej linię, każdą
wypukłość i wklęsłość, lecz ciągle jeszcze umiała znaleźć w niej coś nowego.
- Postaram się nie być tam długo. Może wrócę do domu, jeszcze zanim zrobi się
ciemno.
Ravi uśmiechnął się i kiwnął głową. Widziała jednak, jak zgarbiony odchodzi, gdy
wydawało mu się, że ona już zniknęła za drzwiami wielkiego pięknego Alsgarden.
Grudniowe słońce oślepiło ją, a może to ona zbyt mocno zmrużyła oczy. Przy plebanii
stał cały rząd sań, konie wyprzężono i zaprowadzono do ciepłej stajni. Kilku sinonosych
woźniców skupiło się wokół niewielkiego ogniska, grzejąc ręce o chlupoczące flaszki i
dzbany. Wielkie skórzane czapy naciągnęli na twarze, stali na szeroko rozstawionych nogach
i zabijali ręce przy wtórze głośnego śmiechu.
Ogłoszenia zostały odczytane, kościelne schody opustoszały. Równy strumień ludzi
płynął krótką drogą w stronę domostwa pastora. Ludzie przypominali kłaczki wełny,
przywiane z wiatrem na białą płaszczyznę, w futrach, okrągli, lekko stąpający.
Ludzie w ciemnych ubraniach z samodziału poszli w inną stronę.
Johanna mocniej otuliła się zniszczonym płaszczem, patrzyła, jak Ravi znika za
zakrętem.
Pospieszyła w dół zbocza. Karen zapewne położy się do łóżka, gdy tylko przywita
gości przybyłych uczcić jej powrót do zdrowia.
Uśmiechała się i rozmawiała z ludźmi, słuchała pochwalnych komentarzy, gdy mijała
pastora i jego gościa, pogrążonych w cichej rozmowie pod pięknym żyrandolem zwisającym
na środku pokoju.
Toczone kule były tak równiutkie i pięknie wyrzeźbione, że można by przypuszczać,
iż przyszły na świat jako bliźnięta. A pozłota była najlepszego gatunku, rozsiewała taki sam
iskrzący blask jak ten, który podziwiali w kościele.
Pastor przemawiał do nich, w bardzo osobisty sposób mówił o pokorze wobec Boga i
o pociesze, jaką można znaleźć w Jego słowach. A potem wzniósł w górę kielich, głosząc
błogosławieństwo dla świata i pokój boży na czas nadchodzących świąt. Wreszcie wniesiono
też półmiski z jedzeniem, ludzie jęli tłoczyć się na długich ławach ustawionych przy wielkim
stole.
Johanna nie spuszczała oka z Karen. Pastorowa siedziała niczym mała księżniczka na
przesuwanym łóżku przy ogniu. Z oczu bił blask, lecz na czole pojawiły się głębokie
zmarszczki, świadczące o ogromnym zmęczeniu, jakie ta kobieta musiała odczuwać w ten
niezwykle trudny dla niej dzień.
Johanna ostrożnie zbliżyła się do pastorowej, podała jej kubek słodkiego piwa.
- Czy odprowadzić panią do sypialni?
Karen słabo pokręciła głową, lecz kiedy ręce sięgnęły po kubek, nie zdołały go
utrzymać. Zalała piwem suknię i chustę. Drżącym głosem musiała przyjąć propozycję
Johanny. Niels Lund zorientował się, co się stało, i przyszedł życzyć żonie dobrej nocy.
Na dworze już się ściemniło.
Karen zaproponowała:
- Zapalmy wszystkie siedem świec, Johanno. Wiesz chyba, co to za noc?
Johanna wolno pokiwała głową. Najdłuższa noc w roku, niebezpieczna noc. Ta noc,
podczas której grasują wszelkie złe moce. Wstęp do uroczystego świętowania. Ale ludzie
musieli się pilnować, gdy tego dnia wieczorem otuli ich mrok.
- Boisz się?
Pytanie Karen zabrzmiało tak dziwnie. Zapewne ona sama czegoś się lękała.
- Ja też mam o co się bać - cicho odparła Johanna.
- Widzę, że czegoś się boisz - kiwnęła głową zadowolona Karen. - Ale to dlatego, że
nie ośmielasz się złożyć wszystkiego w ręce Boga, moja droga Anno. Powinnaś tego
spróbować.
Johanna uśmiechnęła się leciutko.
- Na pewno. Ze wszystkim chciałabym radzić sobie sama. Pragnę wierzyć, że sama
mogę pokierować własnym życiem, przynajmniej trochę.
- To niebezpieczna myśl. Ciężka droga - pokręciła głową Karen.
Johanna nie mogła powstrzymać się od pytania:
- Ale czy pani nie boi się śmierci?
Krucha kobieta roześmiała się ostrożnie, Johannę niemal przeraził dziwny delikatny
dźwięk. Karen tak rzadko się śmiała.
- Czy się boję? Nie, a dlaczego miałabym się bać? Śmierć to wszak naprawdę podróż
do domu, i tu, na ziemi, nie można chyba być tak szczęśliwym, by nie tęsknić za wiecznym
odpoczynkiem.
Johannie nie mieściło się to w głowie, lecz szczera twarz Karen niemal jaśniała w
poczuciu bezpieczeństwa. Johanna wolno wypuściła powietrze z płuc.
- Zazdroszczę pani tego spokoju, pani Karen. Chciałabym umieć go podzielać. Zbyt
wiele jednak muszę znosić grzechów.
Pastorowa przyglądała jej się teraz otwarcie. Rozmowa przybrała nowy obrót. To
Karen teraz dominowała, Johanna była słabszą stroną.
- Nie ma ich chyba aż tyle, by On nie zdołał ich unieść? - spytała Karen.
Johanna zapatrzyła się na zapalone świece, ich blask zdawał się oczyszczać jej myśli i
to sprawiło jej przyjemność.
- Ja także spodziewam się dziecka, pani Karen. Może dlatego niekiedy widzi mnie
pani taką słabą, zbyt dużo myślę, za bardzo się boję. I nie mogę pojąć pani spokoju.
Karen nie odpowiedziała, ale gdy opadała z powrotem na miękkie poduszki, Johanna
miała wrażenie, że pastorowa cała drży.
Jego gorące dłonie spoczywały jak martwe na jej plecach. Prosiła, by ją pogładził,
uczyniła się taką maleńką i zmusiła go, by był blisko niej przynajmniej ciałem. W pogrążonej
w ciemności izbie nie mogła widzieć jego oczu, zapewne tak było nawet lepiej. Gdyby w nie
spojrzała i nie wyczytała z jego twarzy znaku, że ją rozpoznaje, nie zniosłaby tego.
- To takie straszne, kiedy ode mnie odchodzisz, Ravi - szepnęła.
Nie miała pojęcia, czy ją słyszy. Może naprawdę całkiem już odpłynął. Jakiż okrutny
los! Tak bardzo bała się tych jego wizji, wcale nie dlatego, że niekiedy bywały krwawe i
wstrętne, lecz dlatego, że zabierały go daleko od niej.
- Przytul mnie! Bądź przy mnie, muszę cię czuć blisko siebie!
I on leżał tak, Johanna zerwała z niego ubranie, wtuliła się w jego ciało, czuła, jak
piersi jej się spłaszczają, gdy zacisnęła splecione ręce na jego karku.
Ravi odpowiadał na pocałunki, lecz wargi miał suche, a oddech już zbyt prędki.
Johanna czuła, że płacz ściska ją w gardle, bliska była poddania się.
Znów ukazała się jej twarz matki, tęsknota nabrała takiej siły, że serce zamarło jej w
piersi.
Akurat w tej chwili gotowa była oddać życie za to, by poczuć na czole rękę matki albo
wtulić się w kolana ojca.
To jednak nie było możliwe.
Nie mogła im nawet wysłać listu, żadnemu posłańcowi nie mogła powierzyć swego
losu. Nie wchodziło w grę, by upatrzyła sobie jakiegoś starego wojaka albo zapłaciła
poganiaczowi bydła za zaniesienie listu z wiadomością. Gdyby ktoś przeczytał taki papier lub
go nie dopilnował, jej los byłby przypieczętowany. Pewnego ranka obudziłaby się i
przekonała, że koszmar senny przemienił się w rzeczywistość.
Reszta życia w więziennym lochu.
Dwa lata, trzy...
A potem szubienica albo topór.
Dla morderczyni takiej jak ona nie było łaski, nawet gdyby sędziowie uwierzyli w
historie o brutalnym traktowaniu jej przez Erlenda. Sędziami byli mężczyźni. To mężczyźni
ustanawiali prawa. Nawet Bóg jest mężczyzną, pomyślała Johanna z goryczą.
Odsunęła się od ciała Raviego, czuła, jak chłód panujący w izbie owiewa jej drżące
ciało, gdy na moment rozchyliły się okrycia. Johanna skuliła się, mocno objęła ramionami,
przycisnęła kolana do piersi, czując lekki ciężar w dole brzucha.
Pozwoliła, by strach popłynął milczącymi strumykami po policzkach.
Tęsknota za dawnym życiem, i jeszcze żal.
Po raz pierwszy ośmieliła się pomyśleć: nie powinnam była tego robić. Nie powinnam
była dopuścić do tego, by Ravi tak mocno przyciągnął mnie do siebie. To sprowadziło na nas
jedynie nieszczęście, tak jak obawiałam się tego już wtedy, gdy spotkaliśmy się pierwszy raz.
Nie jestem dostatecznie mądra i wiem tak mało. Brak mi cierpliwości i miłości.
A on nie jest zwyczajnym człowiekiem.
Pozwoliła, by łzy spływały jej w półotwarte usta, czuła ich słony, a jednocześnie
łagodny smak.
Wreszcie źródło łez wyschło i ogarnęło ją cudowne odrętwienie. Dopiero wtedy
dopuściła do siebie tę myśl:
Kto jest ojcem jej dziecka?
Wysilała umysł, próbowała sobie przypomnieć, lecz czas jakby wymazał z jej głowy
wszystko, co nie było dramatyzmem, bólem, bezrozumną ucieczką. Poprzednie życie było
niczym głębokie zielone morze.
Czy miała miesięczną przypadłość po ostatnim ataku Erlenda?
Nie.
Tak bardzo chciała sobie przypomnieć. Rachowała na palcach dni, obliczała tygodnie,
próbowała wyobrazić sobie zakrwawione szmatki, które dziewka służąca nosiła do płukania
w źródle.
Nic takiego nie mogła sobie przypomnieć.
Nic takiego od września.
Johanna uśmiechnęła się z goryczą. Ładna z niej akuszerka, nie miała nawet dość
rozumu, by pojąć, że to oczarowanie, jakiego doświadczyła z Ravim, mogło sprawić, że po
prostu zajdzie w ciążę. Nie umiała też liczyć swoich tygodni, a kiedy stała się brzemienna,
mężczyzna zauważył to prędzej niż ona sama. Owszem, co prawda jasnowidz, lecz mimo
wszystko to on sprowadził ją na ziemię, pomyślała z gorzką dozą ironii.
Erlend - Ravi, Erlend - Ravi...
W jej myślach ci dwaj obejmowali się ramionami w jakimś wirującym śmiertelnym
tańcu, na koniec nie mogła już odróżnić jednej twarzy od drugiej, lecz tylko jeden mógł
spłodzić w niej dziecko.
Czyżby Erlend odniósł ostateczne zwycięstwo? Czyżby zabił ją z taką samą pewnością
siebie, jak ona wbiła w niego nóż?
Johanna wiedziała, że gdyby leżało to w mocy Erlenda, wysłałby za nią swój cień,
wszędzie bez względu na to, dokąd by poszła. Może uczynił to w sposób jeszcze bardziej
rzeczywisty, spłodził dziecko, które stanie się przyczyną jej udręki do końca życia? Będzie
przypominało jej o tym haniebnym postępku, od którego uciekła. Może nawet zechce
pomścić swego ojca?
Opętańcze myśli rosły w głowie Johanny, nie mogła już nad nimi zapanować.
Potworne obrazy przesuwały się przed załzawionymi znów oczyma.
Syn, syn Erlenda. Z nożem uniesionym nad matką.
Córka, córka o cierpkim uśmiechu Erlenda, która ściągnie nieszczęście na
morderczynię.
Ravi...
Czy on będzie umiał z nią żyć, jeśli to dziecko Erlenda? I czy w ogóle kiedykolwiek
poznają prawdę?
Noworodki nie zawsze zdradzają swoje pochodzenie. Dzieci nie zawsze są odnóżkami
identycznymi z macierzystą rośliną.
Johanna wiedziała, że ta wątpliwość nigdy jej nie opuści.
Może to właśnie będzie jej karą.
Może śmierć byłaby prostsza i o wiele łagodniejsza.
Ledwie starczyło jej sił, by położyć ręce na wyczuwalnym już zgrubieniu w pasie i
pomyśleć:
Bez względu na wszystko i tak jesteś moje.
ROZDZIAŁ VI
- Coś ty za jeden? Pokaż nam swoje ślepia, włóczęgo!
Twarde dłonie na ramionach, Ravi zdrętwiał, czując, że tym razem się nie wykręci.
Szedł przez wieś o zmierzchu. Słyszał nawoływania, dobiegające z placu przy
budynku tingu, gdzie młodzi zebrali się w tę noc na świąteczną zabawę. Z wielu podwórzy
dobiegały śpiewy i wybuchy śmiechu, gdy przekradał się wśród ludzkich siedzib.
Docierał do niego zapach z baryłek z wódką.
Wprost namacalnie wyczuwał swój własny niemy krzyk, rozpaczliwą prośbę o
ukojenie.
W kieszeni miał osiem szylingów, o których Johanna nigdy się nie dowiedziała.
Nie mógł już dłużej tego znieść. W ten czas Bożego Narodzenia jego głowę jakby
otoczyła lepka pokrywa, nie zdały się na nic uśmiechy Johanny i łagodne próby przywrócenia
mu spokoju. Gdy zapalała świece w maleńkiej chacie, on widział tylko, że kąty są
mroczniejsze niż nocne niebo. Piekła pachnące ciastka i placki, z kuchni pastorostwa
przynosiła mu najpyszniejsze smakołyki.
On jednak, chociaż słaniał się z głodu, nie chciał spróbować niczego poza tym, co na
siłę, karmiąc go jak dziecko, w niego wmuszała.
Johanna pożyczyła od pastora nawet Biblię do domu i przeczytała Raviemu starą
historię o stajence, żłóbku, trzech królach i pasterzach.
A on czuł się jak coś pośredniego między osłem a owcami.
I królem Herodem, który chciał zabić dzieciątko.
Ravi widział, jak blask w oczach Johanny z dnia na dzień przygasa coraz bardziej.
Chciał wyciągnąć do niej ręce, ochronić ten delikatny płomyk, rozdmuchać go ostrożnie, by
się wyprostował i nabrał mocy. Bał się jednak, że gdy tylko otworzy usta, płomień zaraz
zgaśnie.
Ona była jego jedyną ostoją.
Dlaczego więc tak ją od siebie odpychał?
Wódka...
Przynosiła poczucie obezwładnienia, całe ciało stawało się ciężkie i obce, w głowie
rozlegał się szum, lecz on sam nie musiał się przyłączać do diabelskiego tańca.
Zauważył czterech mężczyzn pod ścianą budynku tingu. Wymieniali pozdrowienia, w
przepastnych kieszeniach kurtek coś chlupotało. Nie znał ich, lecz dwóch widział już
wcześniej. Mieli błyszczące twarze i wielkie uśmiechnięte usta. Po świątecznych ucztach
brzuchy wystawały zadowolone. To Torkjell Villand i malarz zwany Truge. Ravi widział
dziwaczne wrony, jakie malował ten człowiek, widział też stół, który malarz proponował
ludziom jesienią. A ten Villand, któż o nim nie słyszał? Podobno z rodu prawdziwych siłaczy,
chociaż nikt jeszcze nie miał okazji się przekonać, czy jest obdarzony równie potężnymi
mięśniami jak jego ojciec.
Stali tam teraz i mieli tę jedną jedyną rzecz, której pragnął tak bardzo, że gotów był
nawet się upokorzyć. Ciarki przeszły mu po plecach na myśl o tym, że będzie musiał zbliżyć
się do tych ludzi. Bał się tego, czym go powitają i co powiedzą. Ich bliskość jawiła mu się
niby najohydniejszy odór kręcący w nosie, ale zapach z baryłek i cynowych flaszek był
silniejszy.
Zdecydowanym krokiem ruszył w stronę budynku. Pozdrowił ich. Przystanął. Patrzyli
na niego.
Ach, na Boga, jakże oni patrzyli! Nawet w półmroku czuł spojrzenia świdrujące
duszę.
- Chciałem tylko spytać... czy macie coś do sprzedania...
- Spytaj raczej Hildę albo Sissel tam dalej - zachichotał jeden z dwóch nieznajomych,
śląc Raviemu nieprzyjazne spojrzenie.
Ravi zacisnął pięści, spostrzegł, że mężczyźni rozstąpili się, przerywając krąg, w
którym stali, i zwrócili ku niemu twarze niczym groźny mur.
- Chcę kupić trochę wódki - głos zabrzmiał szorstko, sucho.
Najlepiej ubrany wśród mężczyzn, właściciel wielu zagród i ludzi, odparł głośno:
- Wódki, mówisz! A dlaczego mielibyśmy ci ją sprzedawać? Nie wyglądasz na
człowieka, który miałby czym zapłacić. Nie powiedziałeś nam nawet, jak się nazywasz, obcy!
Ravi stał zmrożony, szylingi zaciążyły mu w kieszeni. A więc nawet jego srebro nie
było dla nich dostatecznie czyste.
Cztery twarze były jak martwe, ręce zamarły w pół ruchu. Mężczyźni szerzej
rozstawili nogi, mierząc intruza od stóp do głów spojrzeniami, z których wyzierała odwaga
gromady.
Ravi pojął, że ośmielił się odezwać do człowieka, w którego obecności większość
biedaków musiała zadowolić się uniżonym pokłonem.
Instynktownie odwrócił się, by uciec.
Ale właśnie wtedy ich ręce opadły mu na ramiona.
Przyciągnęli go z powrotem, w sam środek kręgu obcych, zaciętych twarzy.
- Podobno unikasz ludzi, obcy! Podobno boisz się popatrzeć nam w oczy? Musisz
jednak wiedzieć, że my nie pozwalamy, by tu, w naszej wiosce, krążyły zawszone lisy.
Ravi poczuł, że go puszczają, lecz nie miał teraz już żadnej możliwości ucieczki. Czuł
tylko w sercu palący opór. Złapali go, chcą do czegoś zmusić. Ale jakiś ostrzegawczy głos
wciąż dał się wychwycić, choć zagłuszało go głośne bicie własnego serca.
- Dajcie mu wódki - cicho powiedział malarz. Proste słowa wywołały w Ravim falę
ciepła, odwrócił się jednak i nie pozwolił, by dopłynęła do serca.
- Diabła tam, żądamy odpowiedzi! Coś ty za jeden? Układasz się z pastorem albo z
wójtem? Czy raczej porzucili cię brudni włóczędzy? A może plądrujesz spichrze i zabijasz
porządnych ludzi?
- Odpowiadaj, człowieku!
- I to zaraz!
- Nie myśl sobie, że pogodzimy się ze wszystkim tylko dlatego, żeś znalazł sobie
chałupę, a twoja baba przymila się do pastora...
Pękło opanowanie Raviego, buchnął czerwony gniew. Spostrzegł, że krąg wokół niego
się zacieśnia. Widział wykrzywione twarze, czuł obrzydliwy, lecz jakże przyjemny mu
zapach, buchający im z ust. Kątem oka zauważył coś, co mogło być zwiniętą pięścią.
Odwrócił się, chciał spotkać cios albo człowieka obróconego do niego twarzą. Był to krępy
mężczyzna o okrągłym obliczu. Do tej pory jeszcze się nie odezwał.
- Puśćcie tego chłopaka...
Jakaś dziwna, jakby śpiewna melodia języka, Ravi nigdy nie słyszał takiej mowy.
- O co ci chodzi, Monsie - Duńczyku? Przecież i ciebie denerwował ten obcy!
- To nic, puśćmy go - odparł cicho człowiek nazwany Monsem - Duńczykiem. Nawet
się przy tym uśmiechał.
Ravi nie spuszczał wzroku z jedynej pary oczu, która miała w sobie ślad życzliwości, i
niemal zaskoczony pozwolił, by pulchna dłoń ujęła go za rękę w geście przywitania. Mons
długo nią potrząsał.
- Zobacz, ode mnie możesz kupić łyk. Masz czym płacić? Jak nie, to możesz przyjść
po Nowym Roku. Sporo u mnie w domu rzeczy do zrobienia... A parobek, biedny stary, długo
już choruje.
Dwaj mężczyźni z powrotem schowali ręce w kurtki i peleryny, ale ciemnowłosy
Villand wciąż przyglądał się Raviemu zmrużonymi oczami spod futrzanej czapki. Ten
olbrzym, do diaska, nie może być starszy niż on sam, Ravi.
- Uważaj, kogo karmisz własną piersią - powiedział cicho młody bogacz, a potem
odwrócił się do nich plecami i opróżnił swoją flaszkę.
Świat dookoła spowijała już teraz ciemność, lecz światło nocy odbijało się od białej
powierzchni śniegu, można było więc odróżnić wyraz twarzy. Pod ciężkimi butami Raviego
zatrzeszczało, gdy zrobił krok w tył, żeby poszukać szylinga dla Monsa.
Chciał stąd odejść, złapać drogocenną beczułkę i biec. Biec aż do utraty tchu i sił, a
potem resztki szalonego wiru myśli zabić zawartością beczułki.
Pozwoli, by wódka objęła go mocno, jak najmocniej, poniosła daleko od tego
wszystkiego, do krainy, w której żaden człowiek nie będzie mógł go dotknąć.
Unikał ich spojrzeń, ręka drżała mu lekko, gdy moneta zmieniała właściciela.
- Dziękuję, i niech cię Bóg błogosławi w przyszłym roku - wydusił z siebie Ravi.
Krępy mężczyzna o śpiewnym głosie uśmiechnął się lekko.
- Na zdrowie, nieznajomy!
Ravi poczuł pieczenie w żołądku, lecz zmusił się, by jeszcze raz podnieść głowę.
- Knut. Knut Plassen...
Zabrzmiało to głucho, lecz Mons - Duńczyk spojrzał nań zadowolony.
- Dobrze, Knucie, może jednak zobaczę cię u nas mimo wszystko, gdy miną już te
długie noce?
Ravi tylko zdziwiony pokiwał głową. Uścisk w żołądku nieco zelżał, trzej pozostali
mężczyźni gdzieś zniknęli.
Odwrócił się, by uciec w mrok, na drogę do domu, i wtedy wizja niczym migocząca
błyskawica pojawiła się przed jego oczami. Od białego światła rozbolały oczy, wiedział
jednak, że zakrywanie ich na nic się nie zda.
- One żyją - wymamrotał.
Ledwie zauważył, że mężczyźni znów podchodzą bliżej.
Poczuł, że kolana dotykają śniegu, a w rękach nie ma już beczułki. To nadeszło tak
niespodziewanie, że nie zdołał nawet ocalić drogocennego napoju.
- Co się dzieje z tym człowiekiem? Do diabła, czy on jest chory?
- Ma chorobę księżycową, widywałem takich już wcześniej. Ni z tego, ni z owego
padają na ziemię i wyglądają, jakby potrząsał nimi sam anioł śmierci. A potem się z tego
budzą.
- Uważaj, Mons! Nie podchodź za blisko! Tacy jak on... Możliwe, że ta choroba...
Słyszał wokół siebie ściszone, lecz zarazem podniecone głosy. Z wolna w głowie
zaczęło się kręcić, rozluźnił ręce zaciśnięte na uszach, w nos buchnął mu zapach wódki.
Otrząsnął się jak pies po wrzuceniu do zimnej wody.
Resztki czerwonych fal wciąż waliły w czoło od środka i przelewały się tępym
krótkim bólem.
Ostrożnie poruszył głową, widział kontury czterech postaci. To Mons podniósł
wywróconą baryłkę z wódką i ustawił ją na śniegu. A potem złapał Raviego za przedramię i
ostrożnie pomógł dźwignąć się na nogi.
- Co się z tobą dzieje, chłopcze? Chory jesteś?
I w jego głosie pobrzmiewał lęk, ale nie ten sam obezwładniający strach, za którego
przyczyną trzej pozostali mężczyźni tkwili nieruchomo niczym kamienne słupy w odległości
kilku kroków.
- One żyją, wieśniaku. Twoje owce... jeszcze żyją. W szopie na podwórzu, otoczonym
trzema domami. W najwyższej szopie pod skalnym nawisem, tam gdzie brzozy rosną tak
gęsto, że splatają się ze sobą... One żyją!
Mons patrzył na niego z niedowierzaniem, rozdziawił gębę.
A potem cicho spytał:
- Co ty wygadujesz, Knut? Wiesz coś o owcach, które mi zginęły jesienią?
Ravi znów podniósł ręce do uszu, marzł teraz okropnie.
Mówił głównie do siebie:
- Tak, jedna ciągnie nogę za sobą, a inna ma oderwane ucho. Jest ich dziewięć, dużych
i małych... dziewięć sztuk, i żyją.
- W górach, w Sangerfjell?
Ravi popatrzył na niego zmieszany.
- Co? Nie, nie wiem. Ale szopa jest wysmołowana, naprawdę porządna, a w kącie...
coś ciężkiego. Czarnego... To chyba garnek!
Kociołek do gotowania sera, należący do Ewaldy. Zostawili go, gdy się stamtąd
zabierali. Miał przyjść po niego sąsiad. Mimo wszystko jednak został na zimę w letniej
zagrodzie. Kiedy Mons z parobkiem jesienią przemierzali wyżyny w poszukiwaniu ostatnich
dwunastu owiec, nie byli w stanie go zabrać. Umęczyli się niemal do ostateczności przez te
zwierzęta, a w końcu i tak musieli się poddać. Dwanaście owiec zniknęło, jakby zapadło się
pod ziemię. Tylko jedno truchło znaleźli w wypełnionym wodą zagłębieniu.
Ravi trząsł się z zimna, ledwie trzymał się na nogach.
Wieśniak stał teraz zaskoczony, nie krył zdumienia. Potem w milczeniu sięgnął do
kieszeni, wyciągnął rękę do Raviego.
- Weź z powrotem swoje pieniądze, niewiele zostało z tej wódki, którą kupiłeś.
Ravi oniemiały przyjął monetę. Mons - Duńczyk zaraz podał mu baryłkę. Zachlupało
w niej cicho, widać na dnie został jeszcze łyk. Może wystarczy.
- Jesteś z tych, którzy widzą - cicho rzekł Mons. Trzej mężczyźni za jego plecami
sprawiali wrażenie jakby wstrzymali oddech, z całych sił starając się przybrać normalny
wyraz twarzy.
Ravi zaklął cicho.
Odszedł.
Pomimo wódki i zmęczenia wizje nie zostawiły go w spokoju. Zatrzymał się w drodze
do domu i wypił parę pokaźnych łyków z beczułki; Wargi przymarzły do cienkiej żelaznej
obrączki, otaczającej dziobek, musiał niemal odrywać je siłą, zapiekło. Smak krwi zmieszał
się z ostrym smakiem gorzałki.
Ravi zgiął się wpół, zakaszlał chrapliwie. Do oczu napłynęły mu łzy, ale wargi
wykrzywiały się w uśmiechu.
Chwila triumfu. Niebezpiecznego triumfu! W pewnym sensie uratował swój honor, bo
mężczyźni długo jeszcze spoglądali za nim, gdy odchodził. Żaden nie zdołał ukryć
niepewności, a jemu się to podobało.
Ale jednocześnie...
Wyszło szydło z worka.
Ravi zatrzymał się tuż przed chatą i jeszcze raz podniósł baryłkę do ust. A w duchu
jednocześnie jakby się modlił: Oby wódki nigdy nie zabrakło!
Na dnie beczułki wciąż jeszcze chlupotał płyn, gdy całym ciężarem ciała oparł się o
drzwi i pchnął.
Cicho, martwo.
Dostatecznie dobrze znał drogę do łóżka, rzucił się na nie, gdy tylko poczuł twardą
krawędź przy udzie.
W baryłce wreszcie pokazało się dno.
Wódka krążyła w żyłach, otwierała je, grzała i znieczulała. Poczuł to dopiero, gdy
skutek był wyraźny, napięte ramiona rozluźniły się, szum w uszach ucichł. Ravi czuł się
słaby, niezdolny do stawiania jakiegokolwiek oporu, jakby całkiem pusty, a jednocześnie
napełniony gęstą płynną żywicą.
Leżał ze świadomością, że gorzałki było akurat tyle, by otworzyć tylne drzwi do jego
myśli, lecz nie dość, by popchnąć go dalej w zapomnienie.
Widział samego siebie, jak leży, jak z pozoru bezsilne palce desperacko zaciskają się
na dziobku baryłki, jak gdyby była wilgotną szmatką, z której da się jeszcze wycisnąć kilka
kropli. Widział białka własnych oczu, po ciemku nabierały niebieskiego odcienia, a szeroko
otwarte usta zanosiły się niemym krzykiem strachu, kierowanym w pustą przestrzeń.
Czuł dreszcze targające jego ciałem, był odrętwiały i dostatecznie pijany, by nie
zważać na fizyczny ból.
W jego głowie znów zawirowali ci czterej mężczyźni, objęci ramionami, jakby w
parodii tańca. Patrzył, jak sztywnieją, widział beczące owce, wybałuszone zwierzęce oczy,
mądre, takie mądre... Dziękowały mu za to, że sprowadził je do domu, zaraz jednak
rozpłynęły się, zmieniły myśli w białe kłaczki wełny, którą ktoś dalej prządł na wielkim
kołowrotku.
Johanno, Johanno, to ty przędziesz, i to z mozołem. Dzień po dniu tkasz, wplatasz
kolejne kawałeczki przędzy, z każdym dniem coraz bardziej zajęta własną tkaniną.
Odrzuć czółenko, zanim będzie za późno.
Ach, Johanno, przetnij teraz osnowę, zanim będziesz mogła ujrzeć wzór, jaki
tworzysz.
Zobaczył, jak Johanna pięknie się uśmiecha. Widział nóż w jej rękach, patrzył, jak
ciemne włosy wiją się wokół uszu i zmieniają ją w... w niedźwiedzia?
Niedźwiedź ruszył w tan z tamtymi czterema. Czterej mężczyźni i niedźwiedź.
Widział płynącą krew, a od rzeki, która się z niej utworzyła, czuł bijący lodowaty powiew.
Ravi rzucał się na łóżku, wreszcie w ciemności otworzył oczy.
Nic nie było widać, izba zniknęła, nie zauważał jej już.
Napłynęło to do niego jak wtedy, gdy fala powodzi narasta, najpierw jako zmarszczka,
która później zmienia się w wysoką grzywę, spokojna, niemal rozluźniona, popędzana jedynie
własnym obojętnym ciężarem.
A kiedy fala zaledwie odrobinę wzniosła się nad brzegiem, Ravi stał drżący i nie mógł
pobiec na ląd. Uderzyła go prosto w pierś, poczuł, że go zatapia, płuca wypełniły się
krzykiem, a usta smakiem soli.
Chata Torkjella Villanda miała jedno okno wychodzące na zachód, jego oczy mogły
więc spocząć na białej, równej płaszczyźnie rozpościerającej się na dnie doliny. Woda
zamarzła, lecz wszyscy wiedzieli, w którym miejscu wśród lasów rzeka płynie rwąca, czarna.
Zagroda w Torpo stała się jego domem zaledwie rok temu, przybył z Hol, przynosząc tu
swoje dumne nazwisko, gdy stryj przepisał to gospodarstwo, zresztą nie tylko, na braci
Villand. Jemu przypadło najwięcej, i tak chyba powinno być, lecz chociaż cielaka miał w
oborze, to krowa wciąż pasła się na łące stryja.
Za kilka miesięcy ludzie znów zbiorą się w budynku, gdzie odbywają się tingi, już
widział siebie, jak tam stoi, a słowa płyną między uczonych i mniej uczonych w pojedynku
sprawiedliwości, władzy, wizji i chciwości.
Miał poprowadzić sprawę przeciwko Sigrid Hadze i wiedział, że ta sprawa pochłonie
mu dużo czasu. Czuł się niemal jak postać ze sztuki. Świadomość, że oto w jego ręku
spocznie czyjś los, że będzie trzymał w rękach nitki życia innych ludzi - to uczucie napawało
go rozkoszą taką, jaką daje słodkie wino. Za pierwszym razem przegrał, właściwie za drugim
także, ale ludzie wciąż tracili mowę na wspomnienie gry, jaką prowadził na sali sądowej.
Sigrid Haga powinna była zrezygnować już w momencie, gdy została wyrzucona z sań na
podwórzu w domu ojca. Głupia kobieta nie zniesie więcej szumu wokół siebie. To prawda, że
zwiodła tego starego wariata i wymusiła na nim obietnicę małżeństwa. Zapewne dała mu to
czy owo w zastaw, bo też i wcale tego nie kryła. Ale rozbijanie jedności braci i żądanie
uznania ją za ślubną żonę to po prostu zbyt bezczelne ze strony tej zdesperowanej
dziewczyny. Stryj miał zupełnie inne plany co do swoich dóbr. A Torkjell wiedział, że stary
będzie walczył o nie, dopóki tli się w nim bodaj resztka oddechu, a może jeszcze dłużej.
Sigrid pozyskała współczucie pisarza. Zapłakana stała ze swoim bękartem,
przysięgając, że ojcem dziecka jest stryj „adwokata”. Torkjell złożył ręce i przymknął oczy
podczas składania przez nią świadectwa, jak gdyby modlił się za krzywoprzysiężczynię. Ale
to nie powstrzymało Sigrid, jej słowa płynęły jak gdakanie kury nioski. I sąd przyznał jej
słuszność, bękarta należało uznać jako jedynego spadkobiercę włości starzejącego się
bogacza. Torkjell nie mógł tego przyjąć, zamierzał, gdyby okazało się to konieczne, wnieść tę
sprawę aż do sądu najwyższego. Będzie to wymagało czasu i pieniędzy, których Sigrid Haga
na pewno nie miała. I, co gorsza, gdyby przegrała, przypłaci to życiem.
Torkjell poczuł coś na kształt głodu kobiety w ciele, co dało mu większe zadowolenie
i podnieciło mocniej niż kieliszek dobrej ziołowej nalewki w brzuchu.
Może powinien jeszcze przed końcem świąt wyciągnąć dokumenty i księgi prawnicze,
rozpocząć przygotowania? Wietrzył sensację i katastrofę, zwycięstwo i niepewność wroga.
Powróciło uczucie z młodzieńczych lat, gdy stawał na brzegu rzeki i obserwował spławiaczy
drewna.
Jakże chętnie chwyciłby za bosak i równie lekkonogi jak oni skakał po spienionych
masach wody, oddzielony od kipieli zaledwie jednym toczącym się balem. Dosłownie czuł,
jak drzewo obraca się pod nim, nieobliczalne, równie potężne jak woda, która je unosiła.
Śliskie i okrągłe.
Tak właśnie czuł się teraz. Miał dopiero dwadzieścia trzy lata i napawało go dumą, że
rówieśnicy jego ojca przychodzą prosić go o radę. Wiedzieli, że Torkjell nie tylko zna prawa i
należne procedury, lecz jest również niezwykle bystrym, szczwanym jak lis strategiem. Ci,
którzy mu zaufali, wygrywali zwykle. Ci, których wystraszały jego ścieżki i zgadzali się iść
nimi tylko do połowy, często opuszczali salę tingu ze zgiętym karkiem.
Uwielbiał to pulsowanie w głowie. Już wyobrażał sobie, jak podniesie rękę i słowami
zmusi, by balansowali, chwiali się i obracali w wodzie.
Torkjell uśmiechnął się do siebie. Węgielkiem z otwartego paleniska zapalił fajkę, nie
odrywając oczu od olśniewającego widoku.
Słońce już powróciło, lecz tylko o poranku przydawało krajobrazowi złocistego
blasku. Teraz było białe, białe jak sam śnieg z refleksem niebieskiego nieba, które mroziło
nieruchomy, spokojny obraz za oknem.
Palił, aż wreszcie po tłustym angielskim tytoniu nie pozostał nawet cień zapachu.
Odłożył wtedy fajkę na stojak i postanowił, że całe popołudnie poświęci na
rozkoszowanie się słodkimi przygotowaniami do triumfu.
A wieczorem do jego drzwi zastuka młoda kobieta.
Torkjell znów się uśmiechnął, poczuł, że pulsowanie rozprzestrzenia się od karku
wzdłuż kręgosłupa. Część tego samego uczucia, utkanego z tej samej materii, lecz w innym
kształcie. Jak wtedy gdy odwraca się monetę i widzi znak króla na jednej stronie, a Boga na
drugiej.
Kiedy pukanie do drzwi stało się rzeczywiste, zirytowany poszedł otworzyć.
Zapomniał o kobiecie, zatopił się całkiem w rozłożonych przed sobą papierach, a w głowie
migotały mu obrazy rzeczywistości, którą będzie formował starannie zaplanowanymi
słowami.
Ale kilka kroków z pokoju oświetlonego blaskiem płonących świec do zewnętrznych
drzwi nieco go otrzeźwiło. Zdążyło też pojawić się wyczekiwanie, które, jak wiedział, kobieta
zauważy, zresztą będzie go od niego wymagać.
Gdy jednak szarpnięciem otworzył ciężkie drzwi, zobaczył tuż przed sobą twarz
Monsa - Duńczyka.
- Znaleźliśmy zwierzęta - oznajmił Mons, nawet się nie przywitawszy.
W jego głosie zabrzmiało ciche wyzwanie.
Torkjell przytrzymywał drzwi otwarte.
W momencie gdy Mons, ciężko dysząc, przekroczył próg, Torkjell dostrzegł jakiś cień
za węgłem. Spódnicę omiatającą zaspy ze śniegu zwianego przez wiatr z dachu. Nie widział
twarzy, tylko gołą rękę, która gwałtownie poderwała się do góry, gdy zdecydowanym ruchem
zamknął drzwi i zaryglował je od środka. Ona mogła zaczekać. Zresztą miała przed sobą
więcej czekania, gdy nadejdzie wiosna, a on wyjedzie do królewskiego miasta służyć jego
wysokości i krajowi.
Ona na pewno będzie czekać. Nie przestanie tu przychodzić. Coś w nim warknęło z
irytacją i rozczarowaniem, ale spokojnie popatrzył na Monsa i powiedział:
- Wejdź, wypijesz kieliszek na rozgrzewkę, przyjacielu. Chciałbym usłyszeć o tym coś
więcej...
Mons przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą i ukradkiem zerknął na stół
Torkjella, na którym płomienie trzech świec rzucały migotliwy cień na gęsto zapisane
stronice.
Tu, gdzieś w kufrze pod ścianą, leżały jego listy.
Listy, które przywiązywały go do tego młodego mężczyzny, łączyły go z nim równie
mocno jak żelazne kajdany. Zaciągnął zbyt wielki dług, by dało się go spłacić samymi tylko
pieniędzmi. W latach takich jak ten rok trudno żądać zwrotu, ale Mons więcej niż raz stawał z
podniesioną głową, spoglądając młodemu, urodziwemu wieśniakowi prosto w oczy. Owszem,
wiedział, że jego życie spoczywa w tych szczupłych dłoniach, lecz miał także świadomość, że
Torkjell Villand akceptuje bardzo wiele rozmaitych sposobów spłaty.
- A więc ten Knut Plassen zwrócił ci twoje owce? To doprawdy wielkie szczęście w
tym świątecznym okresie - Torkjell nalał brunatnej wódki do dwóch metalowych kubeczków
i dopełnił je ciepłym piwem z dzbanka.
Mons podziękował i wypił, na przemian pocierając rzadką brodę i kiwając głową.
- Nie powinieneś się odwracać do niego plecami, Torkjellu. Nie powinieneś robić
sobie wroga z tego obcego.
Powagi dźwięczącej w jego głosie Torkjell na razie nie bardzo umiał zrozumieć.
Gładko wygolona twarz błysnęła do Monsa grymasem uśmiechu.
- Ach, tak? Mons nie uważa chyba, że jakiś zbiegły komornik może wyrządzić
krzywdę Torkjellowi Villandowi?
Monsowi pociemniała twarz.
- Może i nie, ale może ci się przydać. A wtedy nie zapomnij, kto cię naprowadził na
taką myśl, Torkjellu.
Młody człowiek przez chwilę zapatrzył się przed siebie, zamarł w pół ruchu, jak
gdyby coś nagle mu się przypomniało. Już nieraz zachowywał się podobnie, wtedy gdy
prowadził jakąś grę. Działało to dobrze na obserwujących go, zarówno wrogów, jak i
przyjaciół. Każdemu natychmiast nasuwało się na myśl objawienie.
Uśmiech stał się szerszy, niczym otwarte drzwi.
- Dziękuję ci bardzo za to, że przyszedłeś. Czuję, że w istocie przyniosłeś mi dzisiaj
dobrą radę. Ale opowiedz mi teraz coś więcej o tych owcach.
Mons - Duńczyk zaczął więc mówić o tym, jak wraz z najmłodszym synem wybrał się
na nartach do Langstolen, do letniej zagrody, o strzelbie, którą ze sobą zabrali, i o soli, którą
postanowili poświęcić. Dotarcie na miejsce kosztowało ich dzień mozolnej wspinaczki, choć
po śniegu jechało się dobrze, a niebo było wysokie. Przez cały czas mieli w głowie myśl, że
cała ta wyprawa może okazać się jednym wielkim niepowodzeniem. Ten Knut to taki dziwak,
nikt też jeszcze nie słyszał, by kiedykolwiek wykazał się zdolnością jasnowidzenia. Owszem,
znano innych ludzi, do których pomocy się uciekano, często starzy mężczyźni i kobiety
zajmowali się udzielaniem rad o zaginionych zwierzętach i rzeczach.
Ale ten zapijaczony obcy...
Żaden rozumny człowiek by w to nie uwierzył, a co dopiero zapuszczał się w dzikie
góry, opierając się tylko na jego słowach.
Gdyby jednak okazało się to prawdą... Gdyby owce rzeczywiście znalazły się w szopie
i jakimś cudem zdołały przetrwać tę surową zimę przed świętami...
W grę wchodziły duże pieniądze.
I spokojny sen w nocy.
Mons bowiem nie zaliczał się do tych, którzy ze spokojnym sumieniem mogli spać z
obrazami udręczonych zmarzniętych zwierząt, zdychających powoli tylko dlatego, że
człowiekowi nie chciało się wysilić i wolał siedzieć przy ogniu.
- Zostało ich osiem. Jedna samica leżała sztywna w kącie. Ogryzały skórzane
rzemienie w drzwiach szopy i chyba to im uratowało życie. Wylizały też do czysta klepisko,
widziałem ślady języków, pewnie żyły nasionami traw, które wysypały się z siana. Może też
znalazły parę kęp suchej trawy, które zostawiliśmy jesienią. Strasznie były wychudzone i
kościste, ale mogły jeszcze chodzić, dopóki wyznaczaliśmy szlak na hartach i rakietach
śnieżnych. Osiem sztuk! Powiem ci, baba zrobiła wielkie oczy, jak wróciliśmy do domu,
myślała pewnie, że mam jakąś kobietę na boku albo coś w tym rodzaju, kiedy razem z
chłopakiem zwinęliśmy się trzeciego dnia świąt.
Torkjell wciąż zachowywał powagę, podczas gdy Mons prychał i przekładał kieliszek
z ręki do ręki.
- To znaczy, że nie powiedziałeś jej o Knucie? Mons zmieszał się.
- Nie, nie było na to czasu. Tyle babskiego gadania...
- Bardzo rozsądnie - pochwalił go Torkjell. Monsowi spodobało się szczere uznanie w
głosie młodego bogacza.
- Przekonasz się, że ten obcy jeszcze nam się do czegoś przyda, Mons. I to może na
więcej niż jeden sposób. Ale nie rozpowiadaj nic o tym ludziom. I poproś Trugego, żeby
trzymał język za zębami, bo może się zdarzyć, że sufit u Villanda nie będzie pomalowany.
Porozmawiaj z nimi obydwoma, i tylko się nie zapominaj, Mons.
W słowach tych tkwiło jasne ostrzeżenie. Mons był niemal zaskoczony, że Torkjell tak
bez oporów zaakceptował ową niesamowitą zdolność obcego przybysza i natychmiast
zrozumiał, do czego może wykorzystać zdobytą dzięki niemu wiedzę. Nawet przez moment
nie wydawał się przestraszony tym, co Monsowi nie dawało spać i sprawiało, że tylko kręcił
się na łóżku przez ostatnie noce.
Jakież to moce tkwią w tym obcym przybyszu? Jakimiż mrocznymi siłami włada,
skoro potrafi zobaczyć to, o czym inni nie mają nawet pojęcia? I czy sprawiedliwy Bóg okaże
łaskę tym, którzy szukają rady u takiego człowieka?
Mons jeszcze tego nie wiedział.
Domyślał się jednak, że list w kufrze Torkjella zostanie teraz przełożony jeszcze bliżej
dna. I być może zapomniany na dość długi czas. Zwrotu pięciu talarów, które miał zapłacić
około Nowego Roku, być może nikt nigdy od niego nie zażąda. Wtedy naprawdę on i jego
żona będą mogli szczerze złożyć ręce i z podniesioną głową, z nową otuchą wejść w ten nowy
rok.
Osiem owiec to jak dar niebios, jakby urodziły się na nowo.
Pięć talarów.
I życzliwość Torkjella Villanda.
W roku nieurodzaju, jak ten, który mieli za sobą, nie było lepszej pociechy na
przyszłość. Wędrując wąską ścieżką w śniegu do konia i sań, które stały w stajni komornika
poniżej wielkiej pięknej zagrody, Mons poczuł, jak napitek grzeje go w żołądku, a spokój
ogarnia serce.
Kobieta też się rozpromieni, gdy zrozumie, jak wielki zdjęto z nich ciężar. Może
Monsowi uda się nawet ją nakłonić, by powiedziała kilka dobrych słów o młodym Villandzie,
który okazał się akurat tak wdzięczny, jak Mons na to liczył. Z dwoma pozostałymi
mężczyznami już będzie umiał porozmawiać, Torkjell nie musi się o nic martwić. Nie będzie
babskiego gadania o niezwykłości tego obcego przybysza.
Mons zastanawiał się tylko nad jednym, ta myśl przyszła mu do głowy, gdy koń
zmienił rytm i sanie z wizgiem wjechały w zakręt.
W jaki sposób Torkjell zdoła powstrzymać tego Knuta? Jakiż to list zastawny dzierżył
w ręku na tego człowieka?
Mons instynktownie wyczuwał; że czarnowłosy obcy przybysz nie jest człowiekiem,
którego łatwo do czegoś przymusić. Ani groźbą, ani przekupstwem. Bóg jeden wie, w jaki
sposób znalazł sobie kobietę? Ale pewnie dzięki tej jego tajemnicy, dzięki owemu trudnemu
do wyjaśnienia, leciutkiemu drżeniu niepewności, które, Mons musiał to przyznać, podrażniło
jego ciekawość już wtedy, gdy po raz pierwszy ujrzał, jak Knut Plassen nieśmiało idzie przez
plac tingu, nie oglądając się ani w prawo, ani w lewo.
Dziwak.
Być może niebezpieczny dziwak, lecz nie groźniejszy od tego człowieka, który teraz
zagiął na niego palec i tak dobrze wiedział, w jaki sposób dodać do swego bogactwa nowe
włości i nowych ludzi.
ROZDZIAŁ VII
Truge siedział i wyśpiewywał sam dla siebie, a w wielkim kotle wrzało i zapach
cielęcych kości wypełniał całą izbę. Właściwie powinien to robić w szopie, a jeszcze lepiej
pod gołym niebem, bo gotowanie kleju to przykra rzecz, którą niechętnie zatruwał swoje
miejsce pracy. Gdyby tylko nie było tak przeklęcie zimno! Trzeszczało już we wszystkich
ścianach, a śnieg pod butami był suchy jak mąka. Maleńka szyba w izbie pokryła się grubą
warstwą lodu, para buchająca z kotła sprawiła, że małe lodowe różyczki rysowały się już pod
sufitem, przy zewnętrznej ścianie i na grubej szybie. No cóż, wyschną, zanim tam dotrze z
pędzlem. Mógł się najpierw zająć szafą, stołkiem i belkami. Byle tylko starczyło mu kleju.
Cielęce kości były ogryzione, całkiem prawie pozbawione szpiku, ale przy stawach
zachowało się sporo chrząstki. Gotował ją razem z kredą, odrobiną oleju i tranu. Wytworzy
się z tego szara, gęsta i bardzo lepka masa, którą potem rozrobi z olejem, a na koniec doda
sproszkowany barwnik. Z wypraw wzdłuż Skarvet przynosił pełne worki porostów,
chrobotka, i niezwykłego niebieskiego kamienia, kredowego łupku i czerwonobrunatnej rudy
żelaza z trzęsawisk. Przytaszczył też glinę z jeziora, ze Strandafjorden, piękny zielono -
niebieski barwnik szczególnie łatwo łączył się z klejem z cielęcych kości i rozsmarowywanie
go pędzlem sprawiało prawdziwą przyjemność.
Liczył na to, że dzięki tej pracy zdoła jakoś przetrwać zimę, a może nawet pożyć
dłużej. Po suficie u samego Torkjella malarz mógł się poczuć naprawdę uprzywilejowany. Ta
zima oznacza głód, tak samo jak poprzednia i jeszcze wcześniejsza. Pewnego dnia skończy
się wreszcie ten nieurodzaj, tej nadziei wszyscy się czepiali, Truge jednak potrafił otworzyć
usta i śmiać się w poczuciu prawdziwego szczęścia na myśl o pełnych miskach, które staną
przed nim nawet w najchłodniejszy dzień zimy.
W garnku bulgotało i parowało. Zapach był tak intensywny, że przeniknął nawet we
włosy Trugego. Wreszcie mógł wetknąć palec w stygnącą masę i, owinąwszy ręce w grube
worki, wynieść ciężki garnek na dwór.
Gospodyni szła przez dziedziniec, otulona w kurtę i rańtuch, przypominała okrągłą
żonę krasnala z bajek dla dzieci. Na głowie powiewała jej czerwona chustka, a zmarznięty
nos niemal świecił wśród zimowej bieli. Dźwigała coś ciężkiego, pewnie wywar z kory dla
świń.
Para z ust kobiety unosiła się za nią jak ogon, ta buchająca z kociołka Trugego otuliła
go chmurą mgły. Wciągnął powietrze, poczuł zimno drapiące w gardle. Wesoło zawołał coś
do kobiety, spostrzegł, że odęła tylko wargi i podreptała dalej.
Strasznie harują ci ludzie, to odwieczna prawda. A ta drobna kobieta nie była zbyt
zadowolona, że do wykarmienia przybył jej jeszcze malarz, i to tylko dlatego, że
gospodarzowi przewróciło się w głowie i chciał pomalować nową chatę, jakby to był pański
dwór albo siedziba wójta.
- Można by dostać nową baryłkę? - zawołał za kobietą. - Mam cały tyłek w farbie, a
naczynie puste.
Kobieta warknęła coś, że powinien oszczędzać wódkę, chyba że ma zamiar wypić
wielkanocnego kielicha już w lutym.
Truge wrócił do izby i gniewnie zanurzył się w zapach kleju, postanawiając, że nie
będzie się przejmować żadnymi przykrościami. Zrobił kilka tanecznych kroków po deskach i
zrzucił kurtkę, pomimo że niedawno wyciosane skośne belki wprost trzeszczały od mrozu.
- Ależ tu się będzie malowało, zaraz zobaczycie! I tak całkiem pusto nie jest, ani w
misce z klejem, ani w baryłce!
Pociągnął tęgi łyk, zadrżał w samej tylko cienkiej zniszczonej koszuli i strzepnął
palcami, aż zatrzeszczało w każdym stawie.
Złapał potem średni płaski pędzel z włosia kuny i z językiem w kąciku ust zaczął pisać
staranne, kształtne litery na jednej z belek. Stołek, na którym balansował, nie był całkiem
suchy, ale zapomniał już o wronie, namalowanej na nim dla zabawy.
Nikt nie potrafił namalować takiej wrony jak Truge.
Nikt nigdy nie malował wron.
Pochłonęły go girlandy kwiatów, na których miały się opierać mądre słowa wypisane
na belce. Ważne, by były równiutkie, a jednocześnie na tyle splątane, by ludzie musieli
przyglądać im się z wielką uwagą i naprawdę je podziwiać. Czuł chłodną lepkość na karku,
farba w skrzynce zasychała zbyt prędko, stale musiał dolewać do niej oleju i wody. Teraz
trzeba było jeszcze mrużyć oczy, bo robiło się coraz ciemniej, zapadał właśnie popołudniowy
zmierzch. Maleńkie okienko być może i było zalodzone, ale trochę światła dawało, ostrego,
niebieskiego. Dłonie mu lekko drżały, kurczowo zaciśnięte na pędzlu, narzędzie sztywniało,
nie chciało go słuchać. Truge wypił dwa ostatnie łyki z dzbana, pędzle wszak zawsze można
oczyścić w oleju albo w tranie. A niedługo pewnie sam gospodarz tu zajrzy, by obejrzeć
pracę, jaką wykonał tego dnia. Dziś powinien być bardzo zadowolony. Inskrypcja na suficie
godna była potężniejszego człowieka, pomyślał Truge z chytrym uśmieszkiem.
Właśnie prostował kark i opuścił malującą rękę, by odpoczęła, gdy drzwi za jego
plecami zatrzeszczały i wraz z chłodnym przeciągiem poczuł na plecach czyjeś spojrzenie.
Widać gospodarz naprawdę się interesuje jego prącą. Wciąż z uśmiechem igrającym na ustach
obrócił się z radością, że oto zaraz zobaczy podziw wieśniaka.
Ale w drzwiach stal Torkjell otulony olbrzymim futrem.
- Niech będzie pochwalony - powiedział Truge zaskoczony. - O, doprawdy, jeździ się
po takim zimnie?
- Owszem - odparł bogacz krótko, a za oszronionymi kłaczkami futra, otaczającymi
jego twarz, Truge wyczuł jeszcze ostrzejsze zimno. - Chciałem się przekonać, jak pracujesz,
mój dobry człowieku. Sprawdzić, czy twoja robota rzeczywiście jest warta tych pieniędzy,
jakie ci zaproponowałem, kiedy skończę budować mój nowy dom!
Truge zeskoczył ze stołka, poczuł, że podeszwy przylepiły mu się do zniszczonego
obrazka na siedzeniu. Na podłodze pojawiły się plamy, zauważył je dopiero teraz, i już miał
rzucić się na kolana ze ścierką, ale w porę się opamiętał i popatrzył wielkoludowi w oczy.
- Czy gospodarz z Leksvol jest zadowolony?
- Tak mi się wydaje, chociaż pani narzeka i bardzo kręci nosem, kiedy proszę o więcej
wódki.
Głos Trugego brzmiał nieco za wesoło i za głośno.
- Dostajesz pewnie zapłatę, na jaką zasługujesz, malarzu. Nie wydaje się, by ci
czegokolwiek brakowało, tłuściejszy jesteś niż latem.
- Owszem, miewam się nie najgorzej - odparł Truge z rosnącą podejrzliwością.
Kroki Torkjella Villanda ubranego w futro wydawały się jeszcze cięższe. Podłogowe
deski zatrzeszczały, gdy odchylił się w tył, by popatrzeć na sufit.
Światło jest marne, pomyślał Truge, on nie widzi kolorów, nie widzi tych małych
delikatnych kropek ani tego, jak moje kwiaty niemal tańczą ze swymi własnymi cieniami...
Mężczyzna w futrze pociągnął nosem i bez wstydu wysmarkał się w chustę w
niebieską kratkę. Potem wbił wzrok w Trugego.
- Nie będziesz miał u mnie pracy przed przyszłym rokiem.
Truge szeroko otworzył oczy.
- Ale... Dom... Nająłeś już przecież ludzi na wiosnę...
- Dom będzie zbudowany, piękniejszy niż jakikolwiek, ale nie tej zimy, jeszcze nie. I
być może wcale nie tam, gdzie zamyślałem go postawić. Mam inne plany. Jedyne, czego
potrzebujesz się dowiedzieć, to to, że przydasz mi się dopiero w przyszłym roku albo w
jeszcze następnym.
Malarz wsadził pędzle do naczynia z tranem, zapomniał jednak o tym jednym, który
zwykle przygryzał.
Torkjell sprawiał wrażenie zagniewanego, wzburzonego. Coś musiało go zirytować.
Sam Truge? No cóż, to nie jest groźne. Torkjell miewał takie humory, w jednej chwili potrafił
śmiać się z żartu chałupnika, żeby później pozwać człowieka pod sąd za to, że zbyt
swobodnie się odezwał do osoby jego pochodzenia.
- Widziałeś sufit w kościele w Torpo?
Truge kiwnął głową, poczuł suchość w ustach. Pomyślał, że Torkjell być może pod
obszernym futrem chowa flaszkę z wódką.
- No, owszem, widziałem.
- Uważasz, że jest ładny?
- Najpiękniejszy, jaki kiedykolwiek namalowano. Piękniejszy od tego, pod którym
sami siedzimy tu w głównej parafii - odparł Truge spokojnie.
Torkjell roześmiał się.
- Sam nie potrafisz lepiej namalować?
- Co za pytanie, panie? Jestem tylko nędznym wiejskim malarzyną...
Skromnie spuścił wzrok, wiedząc, że Torkjell za niego wypowie te słowa.
- Bzdury! Wiesz, co potrafisz! Ale mnie to nie wystarczy. Nie wystarczy mi, dopóki
nie powiesz, że potrafisz namalować piękniej niż sufit w Torpo. Mój sufit!
Truge zorientował się, że nie ma krzesła, które mógłby zaproponować temu
mężczyźnie. Był jedynie pobrudzony stołek, na którym wrona zmieniła się w szaroczarną
mazaninę, pozbawioną konturów plamę wśród resztek czerwonych bukietów kwiatów i
niebieskich liści akantu.
- Potrafię - oświadczył krótko. Ostrzej i zwięźlej niż zamierzał, ale żądanie bogacza
zapiekło w sercu. Czuł łagodne łaskotanie gniewu, lecz jednocześnie pusty brzuch nakazywał
mu rozsądek.
Torkjell charknął jak starzec i wyciągnął ręce z rozcięć futra. Wyłoniła się z nich
nieduża szklana butelka. Dzięki Bogu, pomyślał Truge.
- Na zdrowie, malarzu. Nie zapominaj, że nikt nie jest doskonały. Wydaje ci się, że
zobaczyłeś niebo, a to jedynie sufit w Torpo. Ja widywałem kościoły w mieście króla,
malarzu, a gdybyś tyje poznał, nigdy już nie tknąłbyś pędzla.
- Dobrze więc, że ich nie widziałem.
Truge pił łapczywie, w gardle piekło i paliło, ledwie czuł smak wódki i wiedział, że to
irytuje Torkjella. Bogacz zwykł przechwalać się swą francuską gorzałką, teraz jeszcze
częściej i głośniej niż kiedyś, ponieważ nie był to towar, którym można było swobodnie
handlować.
Gdy oddawał mu butelkę, zauważył, że w złocistym szkle wyryte są inicjały Torkjella.
- Piękna rzecz - wskazał ruchem głowy flaszkę, a Torkjell uśmiechnął się do niego
szeroko, zanim opróżnił ją do dna.
- Rozmawiałem z Monsem - Duńczykiem - powiedział cicho, gdy butelka była już
pusta.
Truge oblizał usta, spojrzenie utkwił w wąskich dłoniach Torkjella.
- Odnalazł swoje owce, tak jak przepowiedział mu ten obcy.
Truge zmieszany kiwnął głową.
- On wie więcej niż zwykli ludzie, ten Knut.
- Może i tak - odparł Truge wymijająco.
O takich sprawach nieczęsto się rozmawiało. Zresztą sam Torkjell zawsze prychał i
grzmiał, słysząc plotki o czarach i pogaństwie.
- Chcę, żebyś trochę przypilnował naszego przyjaciela, aby przypadkiem nie
pobłądził. I nie rozpowiadał o tych swoich... wróżbach. Niech nie mówi o nich każdemu, bo
to tylko sprowadzi na niego kłopoty.
- Knuta i tak czekają kłopoty, bez względu na wszystko. Taki już z niego typ,
tajemniczy i dziwny.
- Nie! My go przypilnujemy, a raczej ty to zrobisz w moim imieniu. Jeśli on naprawdę
jest jasnowidzem, to dobrzy, rozumni ludzie mogą go sprowadzić na właściwą drogę. To
powołanie dla mnie, Truge, a ty mi w tym pomożesz. Od tej poryto równie ważne jak
malowanie chałup.
- I pan równie wysoko sobie ceni mój... wkład? Oczy Torkjella na moment się
zmrużyły, a usta przypominały wąskie pęknięcie w granicie.
- Dostaniesz zapłatę za swój trud, malarzu. Ale nie posuwaj się za daleko...
Bogacz w futrze zaczął się teraz pocić, znów otworzył drzwi.
- Odprowadź mnie do sań - rzucił krótko.
Truge narzucił kurtkę na ramiona i ruszył za potężną postacią.
W saniach stała nowa skrzynka, z naprędce zbitą pokrywą z grubymi okuciami. Prosty
kształt był dość niezwykły, pokrywa miała równie czworokątną formę jak spód. Nie zdobiły
jej żadne rzeźbienia, jedynie wzorek z dziwacznych kwiatów na dole. Wycięły je ręce
Torkjella, Truge zaraz to poznał. Jego ręce zbiły też skrzynkę, żadna to robota dla takiego
stolarza jak on.
- Wnieś ją do środka. Znajdziesz tam wszystko, czego potrzeba dla... naszego
przyjaciela. I pewnie, jak przypuszczam, dla ciebie samego.
Torkjell uchwycił skrzynkę z jednego końca, a Truge jęknął, gdy poczuł ciężar
zawartości. Twarz bogacza pozostawała zamknięta, nie było tu miejsca na kolejne pytania.
Wnieśli do środka pachnące drewno, lecz Torkjell nawet miną nie zachęcił Trugego, by
uchylił pokrywy.
Pogładził tylko skrzynkę takim gestem, jak gdyby się z nią żegnał.
- Dobra robota - cichym głosem zauważył Truge.
- Pomaluj ją, a będzie jeszcze lepsza - odparł Torkjell natychmiast i zaraz się
pożegnał.
Lekkonogi malarz podśpiewywał, wędrując w dół zbocza. Wybierał się dzisiaj do
przykościelnej wioski. Zmył cielęcy klej i tłustą glinę z palców tak starannie, jak tylko się
dało. Po drodze mijał zagrodę ojca, ale ledwie tam zerknął. Brat miał się czym zajmować,
zawsze tak było, choć to Truge był starszy. Nie odgrywało to teraz tak wielkiej roli, a już
zwłaszcza dla kogoś, kogo utrzymywał Torkjell Villand! W żołądku czuł pieczenie dobrej
wódki, płynęła w jego żyłach cienkim, rozgrzewającym strumykiem, a za jej sprawą nogi
same rwały się do tańca, nawet na tej gładkiej błotnistej drodze. Wiedział, że gdy dojdzie do
skraju wąskiej wsi, zapewne spotka jakiegoś wieśniaka z sankami, zmierzającego do głównej
wioski, był to bowiem czas, gdy ludzie wybierali się do Sundre przygotować ting.
Mróz sprzed kilku dni ustąpił i wyglądało na to, że zima, która aż trzeszczała i
przenikała do szpiku kości, całkiem dała za wygraną. Drogą płynęły teraz strumienie, a
wielkie wybrzuszone bryły lodu błyszczały w zimowym świetle, gdy woda z wolna z nich
spływała, pozostawiając szczeliny jak w lodowcu.
Truge miał na sobie najlepsze niedzielne ubranie i buty.
Dźwigał ciężki worek z grubego płótna ze skórzanym dnem i szelkami. Mimo to jego
usta ułożyły się w dziobek i maszerując pogwizdywał jakieś melodie.
Trochę podwiózł go komornik, który wybrał się z polecenia gospodarza wywieźć
nawóz z przepełnionej piwnicy. Było na to stanowczo zbyt wcześnie, ale ciepła pogoda mogła
podsunąć wieśniakowi myśl, że wiosna jest już blisko. Do Wielkanocy wciąż pozostało kilka
tygodni i pola przecież leżały białe, choć spod miękkiego śniegu tu i ówdzie wyglądały już
plamy brunatnej ziemi i trawa.
Komornik siedział otoczony chmurą smrodu, bijącego od ładunku, ale Truge nie
przejmował się tym wcale, gdy zaproponowano mu miejsce. Przytrzymywał się rękami,
pewnie stojąc na belce przed ładunkiem.
Woźnica zmierzał na dół, żeby rozrzucić nawóz na jałowych polach, będących
wspólną własnością, Truge więc zeskoczył na ziemię i poszedł piechotą przez wielki
świerkowy las poniżej Baklien w stronę placu tingu.
Skupił się teraz na swoim zadaniu, właściwie prawie się z niego cieszył. Knut to
interesujący człowiek, inny niż wszyscy. Ludzie na pewno poszeptu ją o nim, że nie jest w
pełni przy zdrowych zmysłach, nie całkiem normalny jak oni.
Truge odchylił głowę tak mocno, że karkiem dotknął plecaka.
Śmiał się głośno.
Knut to dziwak, Torkjell także tak uważał, ale to ważny dziwak. Niezwykła osoba, na
której wcale nie trzeba się wyrozumieć, by mogła się do czegoś przydać.
Tak jak i on!
Ravi usłyszał pukanie do drzwi. Próbował właśnie na tyłach maleńkiej chaty porąbać
twarde pnie topoli na odpowiedniej długości polana, zanim bowiem przyjdzie wiosna, stos
drewna zrówna się z ziemią. Siekiera jednak była tępa i lekka po całych latach ostrzenia i
ciosania kamieni. Cienkie pniaki uskakiwały spod niej, nie dając się rozszczepić dobrze
wymierzonym uderzeniem. Musiał je w końcu obedrzeć z kory, ociosać z gałęzi i łamać na
pół na kolanie. Teraz naręcze postrzępionych patyków kłębiło się w skrzyni na opał, którą
zabrał z sobą. Johanna nie będzie zadowolona, świeże drewno bardziej dymi niż grzeje.
Ravi otarł zimny pot, spostrzegł, że drżą mu ręce. Echa uderzeń siekiery wciąż
rozbrzmiewały mu w głowie, pod czaszką coś dudniło, waliło. Wiedział, że ulgę może
przynieść jedynie wódka. A jej już nie było. Tam, gdzie jeszcze się nie skończyła,
sprzedawano ją za cenę, jaką mogli zapłacić jedynie ci, którzy mieli pełne beczki ziarna.
Z siekierą w dłoni zdrętwiał, słysząc nawoływanie, które rozległo się zaraz po
stukaniu. Kto to? Na pewno ktoś z tych ludzi, którzy zaczynali się tu zjawiać wieczorami,
dowiedzieli się bowiem jakoś o zaufaniu, jakim Johanna cieszy się u pastora, i wreszcie
zebrali się na odwagę, by przedstawić jej swoje kłopoty. Czy znała jakąś radę na rany po
porodzie? A może wiedziała, co pomoże na chorobę brzucha od jedzenia chleba z kory? Czy
ma jakieś lekarstwo, które zdołałoby przywrócić siły wycieńczonemu ciału?
Johanna rozmawiała z nimi, udzielała rad, jeśli je znała, ale potem zawsze siedziała
długo i płakała, a w głosie pojawiał się gniew, gdy wykrzykiwała, że tym nieszczęśnikom
pomóc może wyłącznie jedno: jedzenie, owsianka, porządny posiłek.
Po takich wizytach Ravi musiał wprost wciskać jej do ust małe kawałki chleba albo
wlewać owsiankę. Raz oddała wszystko, co mieli, i przez dwa dni chodzili głodni, zanim
wreszcie ugięła karku i przyjęła od pastora woreczek mąki.
Nic nie dało się już kupić, chyba że ktoś mógł zapłacić naprawdę krwawą cenę.
Ale z niektórych zagród wciąż jeszcze, nawet teraz, w okresie postu, dobiegały
niekiedy hałasy i śpiewy.
Ravi z podniesioną siekierą okrążył węgieł chaty, oczy patrzyły niepewnie, czaił się w
nich lęk, bardzo nie w smak mu była świadomość, że jacyś obcy ludzie stoją u jego drzwi w
nieznanej sprawie.
Truge uskoczył w tył na widok długowłosego mężczyzny z ręką podniesioną jakby do
zadania ciosu.
- Knut! To przecież ja, malarz, nie strasz mnie tak tą siekierą!
Ravi opuścił rękę, siekiera nie wydawała się już groźna.
- Ty? A czego chcesz?
Jasnowłosy mężczyzna uśmiechnął się przebiegle i ściągnął worek z ramienia.
- Przychodzę w przyjaznych zamiarach, Knut. Nie myśl sobie nic innego, chciałbym o
czymś z tobą porozmawiać, nieznajomy...
Ravi, wciąż nieufny, podszedł do niego. Ten człowiek najwidoczniej nie przybył tu z
bronią, jeśli nie brało się pod uwagę noża podrygującego na pasku. Na pewno wisiał pod
kurtką, to równie oczywiste jak to, że portki tych ludzi z dolin mają skórzaną łatę na tyłku.
Pamiętał też głos Trugego z tamtego upokarzającego wieczoru, kiedy kupił wódkę od Monsa
- Duńczyka.
Obrzucił Trugego uważnym spojrzeniem, próbował zmusić oczy, by zajrzały do
wnętrza tego człowieka. Niekiedy przy spotkaniu z kimś potrafił ujrzeć najbardziej
zdumiewające obrazy, ale nie, nie dzisiaj, dziś czuł tylko bolesne, ciężkie pulsowanie w
głowie, jak gdyby przelewała się w niej czarna smoła.
Zadrżał, oparł się o futrynę.
Oczy Trugego były jasne, niebieskoszare jak morze w krainie fiordów, z której
pochodziła Johanna. Ravi poczuł ukłucie w piersi.
- Wejdź więc, malarzu - rzekł zmęczonym głosem. Truge z uśmiechem kiwnął głową,
obaj mężczyźni chwilę stali, patrząc sobie w oczy, Ravi zastanawiał się, czy powinien puścić
gościa jako pierwszego przez niskie drzwi, czy też sam iść i wskazać mu drogę.
Wreszcie Truge pierwszy zrobił krok w półmrok. Ravi z pewnym zawstydzeniem
zobaczył niepozmywane talerze, które jeszcze stały na stole. W izbie unosił się lekki zapach
zjełczałego tłuszczu i mieszanki, nocą gotowanej przez Johannę.
Prędko zebrał talerze, kubki i żelazną rynkę ze stołu i postawił to wszystko w kącie,
gdzie stało wiadro do połowy napełnione wodą po porannym myciu Johanny.
- No to... siadaj. Nie bardzo mam co zaproponować gościowi, ale może masz ochotę
na kubek gorącego naparu? Joha...
Kaszlnął. W porę urwał. Wiedział, że mało brakowało, a by się pogrążył. Ale Truge
tylko się uśmiechnął i postawił swój worek między nogami.
Worek wyglądał na ciężki.
- Owszem, dziękuję, przyda się wlać coś ciepłego do brzucha nawet w taki słoneczny
dzień jak dzisiaj. Słyszałem też, że twoja żona nieźle się na tym zna, a jej herbatki potrafią
wyleczyć i żołądek, i serce. Że wręcz dodają ludziom siły, prawie jak gorzałka.
- No, nie całkiem - mruknął Ravi właściwie do siebie.
- To by dopiero było! Wszędzie nastały złe czasy, ale zdarzyło się tak, że trafiłem na
takiego, co jeszcze ma wieprzka do zarżnięcia. I właśnie dlatego ciągnę ten worek, obcy
przybyszu.
Ravi próbował spojrzeć w morskoszare oczy, ale malarzowi grzywka zasłoniła twarz,
gdy pochylił się, żeby rozsznurować swój worek.
Gdy go otworzył, po izbie rozniósł się lekki zapach. Ravi znieruchomiał i zaczął
węszyć jak zwierzę. W wodzie, którą wlał do kociołka, pojawiły się już małe bąbelki.
- Wódka? Sprzedajesz wódkę, malarzu? Truge wypuścił powietrze przez nos.
- No cóż, sprzedaję... Można powiedzieć, że w tych czasach cały handel odbywa się
beż srebra, ale ludzie mają tyle rzeczy, które mnie interesują, mnóstwo różności, których sami
nie potrafią docenić, a wtedy wódka sprawia, że z nimi wygrywam.
Ravi przeszedł wolno przez izbę i usiadł na stołku twarzą w twarz z Trugem.
Delikatne dłonie mężczyzny były otwarte, zauważył, że są poplamione rdzawą czerwienią i
zielenią zgniłej trawy. Że brzuch, na którym opina się kamizelka, lekko się odznacza,
świadcząc o tym, że ten człowiek nie ogryzał kory z drzew jak dzikie zwierzę.
Truge Gunhildgard miał z czego żyć. W jego oczach paliła się iskierka, nie musiał
myśleć wyłącznie o tym, jak nakarmić siebie i rodzinę. Ravi poczuł jednak, że coś ściska go
w żołądku.
- Przychodzisz tu i chcesz mnie kupić wódką? Truge od razu nie odpowiedział, ale nie
spuścił wzroku.
- Ty i ja jesteśmy ulepieni z tej samej gliny, obcy przybyszu. Jeśli z kimkolwiek
chciałbym się podzielić moją gorzałką, to właśnie z tobą. Jesteś człowiekiem, z którym
można porozmawiać nie tylko o niedostatku i pogodzie.
Malarz poczuł, że każde wypowiedziane przez niego słowo jest prawdą.
Serce Raviego mocniej uderzyło w piersi, dawny strach odezwał się znów, gnał
niczym umęczony koń. Wciągnął głęboki oddech, przymknął oczy. I teraz napłynęły obrazy.
Obrazy malarza.
ROZDZIAŁ VIII
Karen, zdaniem Johanny, z każdym dniem wydawała się coraz mniejsza. Brzuch już
miała taki, jak u bliskiej rozwiązania kobiety, a przecież wciąż pozostawały tygodnie, nawet
miesiące do porodu, którego spodziewano się w końcu maja bądź na początku czerwca. Ale
sama kobieta jak gdyby nikła w oczach.
Upierała się przy tym, by pościć wraz z mężem, ale Johannie udało się przynajmniej
namówić ją, by zjadała choć trochę pożywnej zupy na mięsie, którą codziennie kazała
gotować Mathildzie. Dosypywała do niej sporo pieprzu, a także mieszanki przypraw z szafki
pastora. Z własnych ubogich zapasów Johanna przynosiła odrobinę pokruszonego korzenia
waleriany i dobrego na wszystko proszku z łodyg arcydzięgla. Na kłopoty z wypróżnieniem u
tak długo leżącej w łóżku kobiety Johanna dosypywała suszony kwiat czarnego bzu,
podawała jej też wywar z kory jesionu i listków brzozy brodawkowatej do picia.
Karen uśmiechała się lekko, przestała już protestować przeciwko niesmacznym
napojom. Otwierała usta jak posłuszne dziecko, gdy Johanna, żartobliwie ją napominając,
karmiła ją owsianką ugotowaną na maśle. I choć Karen niewiele łyżek zdołała przełknąć, to i
tak wystarczyły one, by dodać jej trochę sił, których tak bardzo potrzebowała. Później zaś
prowadziły długie rozmowy o łasce bożej.
Wiele czytały.
Johanna z radością odkryła, że w szafach pastora znajdowały się książki, z których,
jak wiedziała, Karen nie miałaby żadnej uciechy, lecz ona, Johanna, mogła je pożyczać i
przeglądać, gdy chora drzemała i odpoczywała.
Ważne księgi.
Niektóre z nich niezrozumiałe, lecz z ilustracjami, z najlepszych instytutów
medycznych na świecie. Na jednej z kart tytułowych widniało nazwisko francuskiego
medyka, książka wyglądała na zupełnie nową, Johanna przypuszczała, że pastor sprowadził ją
całkiem niedawno.
Na ostatnich stronach mogła studiować cztery rysunki, przedstawiające poród przez
nacięcie brzucha kobiety.
Johanna zadrżała na ten widok, wiedziała jednak, że takie rzeczy się praktykuje.
Nawet jej matka kiedyś o tym wspominała.
Usiłowała odczytać litery, lecz obcy język sprawiał, że tekst był niemożliwy do
zrozumienia. Mimo to z rysunków pojęła, że kobieta przeżyła. Medyk, mężczyzna w
szerokiej opończy, przy użyciu igły i nici zeszył worek, w którym leżało dziecko, macicę,
zanim wreszcie zamknął powłoki skórne i złożył ręce, kierując modlitwę do Boga.
O cierpieniach, przez jakie musiała przejść rodząca, Johanna nawet nie chciała myśleć.
By przeprowadzić taki zabieg, prawdopodobnie potrzeba czegoś więcej niż tylko wódki.
Eteru? Opium? Te substancje istniały, i to zaledwie o dzień podróży stąd, wiedziała, że w
Branes są lekarze używający eteru, a być może w Christianii dokonywano też takich sztuk,
jak te przedstawione na obrazkach.
Czy Karen powinna tam pojechać?
Czy istniała dla niej większa szansa, gdyby zajęli się nią kształceni na uniwersytetach
medycy albo akuszerki? Tutaj było to nawet dość powszechne, słyszała o ludziach, którzy po
to, by poradzić się medyka, wyprawiali się aż do Branes lub nawet do Christianii. Czy sam
pastor nie prosił kiedyś o radę takiego uczonego człowieka? Dlaczego teraz był temu
niechętny? Czyżby nie rozumiał powagi sytuacji?
Johanna westchnęła, zerkając na słabą kobietę w łóżku. Gdyby ktoś zmusił ją do
podróży, umarłaby, nie dojeżdżając nawet do Gol, a prawdopodobieństwo, że i tak nie
przeżyłaby porodu, było tak samo duże.
Ale czy Niels Lund nie mógłby sprowadzić któregoś z wielkich uczonych? Może
istniał jakiś sposób, by go do tego nakłonić? To nic, że z pogardą wyrażał się o pysze
medyków, o ich braku szacunku dla porządku bożego, może mimo wszystko dałby się na to
namówić?
Johanna usłyszała, że oddech Karen zmienia się w ciche popiskiwanie. Czym prędzej
zamknęła książkę, podeszła do łóżka i, uniósłszy górną połowę ciała chorej, wepchnęła za nią
jeszcze więcej poduszek. W taki sam sposób uniosła jej nogi, aż wreszcie śpiąca kobieta
leżała jakby zgięta wpół z brzuchem wystającym pod przykryciem.
Świece w siedmioramiennym świeczniku już się wypaliły, wymieniono tylko jedną,
jej płomień samotnie migotał teraz w sypialni chorej. Nadszedł czas ciemności, najczarniejsza
zima.
Johanna dołożyła więcej drew do ognia, a potem cichutko zamknęła za sobą drzwi i
zapukała do pokoju pastora.
Siedział zgarbiony przy swoim biurku, głowę opierał na rękach. Zaczerwienione oczy
popatrzyły na nią, gdy delikatnie nacisnęła klamkę i weszła do środka.
- Och, Anno, to ty? Wszystko chyba w porządku?
Nie mogła ot, tak po prostu się uśmiechnąć i zapewnić, że nic się nie stało, ale skinęła
głową.
- Nic złego się nie wydarzyło, mój panie. Pani śpi spokojnie. Muszę przyznać, że
dałam jej nieco więcej jedzenia, trochę owsianki.
Pastor lekko zmarszczył czoło, lecz w końcu się uśmiechnął.
- Nie wydaje mi się, aby Pan miał na myśli takich jak ona, gdy nakazywał nam post.
W dodatku Karen nie musi odmawiać sobie jedzenia po to, by móc się modlić. Znam ją na
tyle, by tak mówić.
Johanna znowu kiwnęła głową. Usiadła na miejscu, które jej wskazał, na krześle tuż
przy jego stole, na wielkim krześle z prostym oparciem i rzeźbionymi głowami na poręczach,
na których można było zacisnąć dłonie. Pod palcami Johanny poręcze wydawały się takie
gładkie i ciepłe. Wyczuwała lepkość, zdenerwowanie setek wieśniaków, którzy siedzieli tu
przed nią, przychodząc ze swoimi kłopotami.
- Zacny panie... drogi gospodarzu. Być może rozgniewasz się na mnie, gdy jeszcze raz
przedstawię ci tę sprawę, wiedz jednak, że robię to z troski o panią.
Johanna nabrała powietrza, usiłowała przy tym odczytać wyraz twarzy pastora. Ale
Niels Lund siedział nieruchomo. Oczy wciąż miał czerwone, mrugał wolno, widziała, jak
pierś mu się unosi, spodziewała się westchnienia rezygnacji - reakcji takiej jak na nieustanne
marudzenie dziecka.
- Pani Karen... Obawiam się, że moja pomoc jej nie wystarczy, brak mi wiedzy, i że
ten poród może okazać się zbyt trudny dla nas obu...
Pastor wciąż siedział nieruchomo, jego twarz przypominała teraz maskę. Ale
przynajmniej jej słuchał.
- Ona jest taka słaba... słabnie z dnia na dzień. Dzieci... wysysają z niej resztki sił.
- Tak właśnie Bóg urządził rozmnażanie ludzi - odparł cicho pastor.
- Och, tak, na pewno, większość kobiet tego doświadcza, i ja sama w niektóre
wieczory wprost drżę z wycieńczenia, ale w przypadku pani Karen chodzi o co innego.
Nie chciała go straszyć, w każdym razie nie bardziej niżby należało, chciała tylko, by
pojął ogrom zagrożenia i posłał po lekarza.
- Być może potrzebna jej pomoc chirurga - powiedziała Johanna cicho, nie mając
dłużej odwagi spoglądać pastorowi w oczy. Prędko jednak podniosła głowę, gdy uderzył
pięścią w stół i zaraz potem głośno zamknął książkę.
- Zapominasz się, Anno! Dopuszczasz do siebie takie myśli, których nie mogę
tolerować. Nie wiesz, że bezgranicznie ufam Panu? Nie wiesz nic o moich modlitwach, o
nieprzespanych nocach pełnych niepokoju i strachu, który On wreszcie zdołał zgasić? Moje
życie spoczywa w ręku mego Pana, tak samo jak życie Karen. Czy widziałaś, żeby się
niepokoiła? Czy słyszałaś, żeby prosiła o jakiegoś nieczystego chirurga? Na Boga, ona przez
cały czas jest jak opoka, nawet wtedy gdy ja w rozpaczy sądziłem, że taka pomoc ze strony
ludzi będzie dla nas ratunkiem...
Johanna spostrzegła, że gniew zaczyna barwić czerwienią zapadnięte policzki pastora,
nadzieja lodowatą rzeką wyciekła jej z serca.
- Bóg odpowiedział na nasze modlitwy, Anno, bo teraz nie tylko jedno dziecko rośnie
w łonie mojej żony. On, od którego pochodzą wszystkie dary, wynagrodził nam w dwójnasób.
Widział bowiem, jak jesteśmy cierpliwi wobec jego planów.
- Bóg dał, Bóg wziął - mruknęła Johanna z uporem. Ku jej wielkiemu zdumieniu
pastor, który na wpół się podniósł, by wygłosić przemowę, osunął się z powrotem na krzesło i
niebieską chustką otarł pot z czoła.
Mówił dalej, teraz już cichym, spokojnym głosem:
- Masz co do tego rację, moja droga, ale nikomu z nas nie jest dane, by przewidzieć,
co się stanie. To drwina z tego, który nami kieruje, i już zna te małe nienarodzone dzieci,
które ja dopiero pokocham.
Johanna kiwnęła głową, gotowa była zgodzić się z ostatnimi słowami pastora,
widziała teraz jednak jego obnażony strach, zrozumiała, że zmagał się z tą myślą przez wiele
nieprzespanych nocy. Karen mogła umrzeć, a dzieci wraz z nią.
- Czy nie byłoby zgodne z wolą Boga, gdybyś był, panie, przygotowany i sam
zapewnił żonie najlepszą pomoc, jaką może otrzymać?
Popatrzył na nią, wolno pokręcił głową.
- Anno, Anno, czyś ty niczego nie zrozumiała? Zostałaś do mnie zesłana. Tak,
naprawdę w to wierzę, zesłana przez samego Boga. To ty jesteś osobą, która ma pomóc
Karen, zostałaś do tego wyznaczona, a ja mam się o ciebie troszczyć. Czy źle to robię? Nie
chcesz, abyśmy dłużej korzystali z twoich umiejętności, z twojej troskliwości? A może ktoś w
tych ciężkich czasach zaproponował ci lepsze miejsce?
Johanna była wstrząśnięta.
- Nie, och, nie, panie Lund! Nie wolno tak myśleć... Pozostanę na zawsze wdzięczna
za waszą życzliwość. Pan przyjął mnie do swego domu, obcą, bez przyjaciół.
Urwała, znów ogarnęło ją dawne drżenie na myśl, że być może już niedługo do
pastora dotrą wieści z zachodu.
- Będę służyć panu i pani Karen, dopóki starczy mi sił, a wam potrzebna będzie moja
marna służba. Ale być może, być może uznacie także, że nie potrafię sprostać zadaniu, a
chodzi wszak o życie pana żony. O życie dzieci!
Pastor usiadł teraz wygodniej, poszukał fajki. Johanna nosiła w sobie mgliste
wspomnienie babki, siedzącej tak ze srebrną fajką w ręku, w otoczeniu chmur dymu, które
spowijały pokój szarym welonem. Ale serce zatrzepotało ostrzegawczo, gdy powróciło
wspomnienie Erlenda, on wszak także często napełniał izbę ciężkim zapachem tytoniu.
- Życie, moja droga... to coś, nad czym żadne z nas nie ma władzy.
Johanna zrozumiała, o co chodzi pastorowi.
- Życie i śmierć... to nie nasza sprawa, Anno. Ani nie twoja, ani nie moja. To, co ma
się stać, i tak się stanie. Jeśli nie będziemy zachowywać się zupełnie niemądrze i sami nie
napytamy sobie biedy, nasze dni będą płynąć, dopóki Bóg napełniać będzie źródło wodą. A
gdy ono wyschnie, nie potrafimy zrobić nic, co zdołałoby zapobiec temu, że i ludzie
wysychają.
Johanna przysłuchiwała się jego słowom i czuła tylko lekki smutek. Spokój pastora
Lunda otulił jej zatroskane serce niczym wełniana peleryna. Na pewno prawdą było to, co
mówił. Nawet gdyby sprowadził tu medyka, nawet gdyby kupił wszystkich lekarzy na
świecie, to Karen i tak mogła utracić życie. Jeśli zaś w planach Boga leżało, że ma żyć, będzie
żyła. Johanna musiała się z tym pogodzić.
- Widzę, że zastanawiasz się nad tym, co usłyszałaś, moja droga Anno, i że
zrozumiałaś. Bardzo mnie to cieszy. Odejdź w pokoju i rób dla Karen, co tylko w twej mocy.
I, na Boga, wiem, że staniesz się świadkiem cudu. Nawet kiedy wszystko wydaje się
najmroczniejsze, nie trać wiary. Ja mam jej za dwoje, Anno, lecz Karen nie może widzieć, jak
płaczesz i boisz się tego, co ma się stać.
- Nie zobaczy ani jednej łzy, panie - obiecała Johanna cicho. - Obawiam się jednak, że
w dniu, gdy nie będzie już widziała łez, oboje gorzko zapłaczemy.
Wiedziała, że poważyła się na zbytnią śmiałość, być może głęboko zraniła pastora, ale
mężczyzna na wielkim krześle spokojnie cmokał fajkę.
- Jakże małą wiarę mają ludzie - szepnął głównie do siebie. - Jakże słabo wierzą w to,
że nasz dobry pasterz strzeże nas nawet w najmroczniejsze, najstraszniejsze noce.
Johanna przeprosiła, pokłoniła się głęboko, zanim wyszła z niespokojnym sercem.
Pastor Lund nigdy nie przestanie jej zadziwiać.
Łaskotanie w podbrzuszu sprawiło, że ciarki przeszły jej po plecach. Już niedługo to,
co w niej rosło, stanie się dla niej rzeczywiste. Równie rzeczywiste, jak te maleństwa, których
zapach czuła codziennie przez cienką skórę na brzuchu Karen.
Dziecko Raviego?
Czy Erlenda?
Poszła do domu o zmroku, ślizgając się po topniejącym śniegu. Zaskakująco łagodny
wiatr lekko szarpał chustkę na włosach.
Z okna chaty biło światło.
A kiedy się zbliżyła, dobiegi ją głośny męski śmiech.
Truge miał świeżo w pamięci epizod z placu przed budynkiem tingu, lecz mimo to
pobladł, gdy oczy Raviego wywróciły się, a na ustach rosłego, czarnowłosego mężczyzny
pokazała się piana. Widział, jak Ravi osuwa się na kolana, a ręce zaciska na stołku tak mocno,
aż bieleją mu kostki. Wyglądał na człowieka w agonii, całym ciałem targały konwulsje.
Truge widział takie rzeczy już wcześniej, padaczka była budzącą strach złą chorobą, w
której bardziej przydawał się ksiądz aniżeli rady znachorek.
Niektórzy twierdzili, że w takich ludziach mieszkają demony. Truge niewiele o tym
wiedział, szeroko otwartymi oczami obserwował tylko tę niesłychaną przemianę.
Glos Raviego, daleki i ochrypły.
Oczy, zapatrzone po chwili przed siebie, jakby coś wysadzało je od środka.
Przerażający widok, lecz mimo wszystko bardziej niewiarygodny niż straszny. A słowa
wydobywające się z posiniałych warg były wyraźne, choć przeciągane, wydłużone.
Mówił jakby przez sen, mówił o ludziach, których Truge poznawał wyłącznie dzięki
krótkiej charakterystyce.
O nożu, który brat ukradł ojcu.
O tym, jak malarz kiedyś wypadł z sań i tylko dzięki temu ocalił życie. O koniu
walczącym z załamującym się lodem, najdramatyczniejszym wspomnieniu z dzieciństwa
Trugego.
Obcy uśmiechnął się z przymkniętymi oczami i wyszeptał imię kobiety.
Po raz pierwszy Truge zadrżał zdjęty lękiem.
O niej wszak nie powiedział nikomu.
Ravi, gdy przyszedł do siebie, drżał jak liść. I Truge nawet się nie zawahał, podając
mu jeden z dzbanów z gorzałką. Ciężkie gliniane naczynie zamknięte było brązowym
korkiem, który wyskoczył z głuchym odgłosem, gdy Ravi wyjął go zębami. Odchylił głowę w
tył i pił, jakby to była woda, a on wędrowcem na pustyni.
Nie kaszlnął nawet ani nie chrząknął po wypiciu ostrego płynu, ale oczy zaszły mu
łzami, które popłynęły, gdy chwytał powietrze, cmokając z zadowoleniem na ostry smak.
- Dziękuję, malarzu, to dobre lekarstwo na moją chorobę.
- Pewnie tak - przyznał Truge i popchnął dzbanek w kierunku Raviego, gdy ten chciał
mu go oddać.
- Dlaczego się mnie nie boisz?
Zadane wprost pytanie zaskoczyło Trugego, który spodziewał się, że będzie musiał
odegrać całe przedstawienie, zanim Knut niczym opierająca się ryba pozwoli wyciągnąć się
na brzeg.
- Nie boję się ciebie, jasnowidzu. Niejeden zapewne nie zdołałby się powstrzymać od
krzyku i plecenia bzdur o demonach, ale ja się ciebie nie boję. Jesteś po prostu inny, wcale nie
bardziej niebezpieczny ode mnie, jak mi się wydaje.
Truge poklepał się po udzie, przy którym wisiał nóż.
Ravi nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Ten człowiek mówił szczerze, w jego
głosie nie dawało się wyczuć nawet cienia lęku, nie uciekał tym swoim morskim spojrzeniem,
a jego twarz była dostatecznie naznaczona zmarszczkami, by Ravi uwierzył, że ma też pewne
doświadczenie.
- Czego ode mnie chcesz, malarzu?
Truge sam upił porządny łyk z dzbana, a Raviemu nagle przypomniały się dwa
kieliszki. Wystawił je, podczas gdy niespodziewany gość zaczął mówić:
- Nie znasz tej wioski, obcy przybyszu. My znamy twoje imię: Knut Plassen, ale też
nie wiemy nic więcej. Z nikim nie rozmawiasz, chodzisz po lesie i gdzieś daleko po górach.
Dziwny lis, tak mówią o tobie ludzie, a kobiety, musisz wiedzieć, wzdragają się na
wspomnienie twojego imienia. One się ciebie boją, jakby widziały coś, nie widząc.
- Kobiety często rozumieją więcej - burknął Ravi.
Truge z zadowoleniem kiwnął głową. Obcy, o dziwo, był rozluźniony i dalsza droga
wydawała się łatwa. Zaczynał przypuszczać, że kłamstwa okażą się niepotrzebne.
- Mam przyjaciela, poznałeś go, to Torkjell Villand, naprawdę potężny człowiek
pomimo swych młodych lat. Można powiedzieć, że rządzi nie tylko swoimi zagrodami. Za
kilka lat ocali dziedzictwo po stryju dla siebie i swoich braci. O, tak, na koniec wygra, tak jak
zawsze, a wtedy nikt nie będzie mógł tu żyć bez pieczęci Torkjella.
- Nie ma takiego, który rządziłby wszystkimi przez cały czas, nawet gdyby bardzo
tego chciał.
- Może i tak, ale wiem, że to nam, przyjaciołom Torkjella, będzie o wiele łatwiej. On
już prowadzi sprawy, nazywa się „adwokatem”, skończy jako lensman albo zajdzie jeszcze
wyżej, musisz o tym wiedzieć, Knut.
- A więc to on przysłał cię, żebyś mnie kupił za wódkę? Co takiego chce osiągnąć?
Truge poczuł, że lepiej będzie, jak położy ręce na kolanach.
- Słyszał, co mówiłeś o owcach Monsa - Duńczyka. Uratowali wszystkie oprócz
jednej, niemało talarów zaoszczędził. Torkjell ma nosa do takich spraw. Sądzi, że możesz w
przyszłości oszczędzić mu wydatków i nieszczęść, chce się z tobą zaprzyjaźnić i zaopiekować
tobą, oczywiście w granicach rozsądku.
Ravi wpatrywał się w niego, jak gdyby nie rozumiał.
Truge chwycił jeden z pięknych kieliszków, nie mogąc ukryć zdumienia, że podobne
przedmioty mogły się znaleźć w prostej chałupie. Inskrypcje były doprawdy prześliczne, a
szkło całkiem przezroczyste, bezbarwne, nie miało nawet tego zielonkawego odcienia, co
piersiówka samego Torkjella Villanda.
- Pewnie nie chce, żeby więcej osób się o mnie troszczyło.
Ravi powiedział to z goryczą, Truge zrozumiał. Gadano już o tym obcym, który nie
potrafił wykazać się szlachetnym herbem pracy. Knut Plassen włóczył się tylko po lasach, nie
widywano prawie, by ściągnął do domu choćby naręcze drewna, by napalić pod garnkiem.
Nie wyprawiał się też wcale na polowania, jego włóczęgi nie łączyły się więc ze
zdobywaniem pożywienia, wracał do domu z równie pustymi rękami, jak z niego wyszedł. W
dodatku ludzie rzadko widywali go wychodzącego w jakiejkolwiek sprawie, najchętniej
przebywał wśród czterech ścian.
Jak jakaś baba!
Tymczasem jego dumna żona zarabiała więcej na plebanii niż niejeden parobek, choć
na jej pięknych białych rączkach nie pojawiał się ani jeden odcisk. Utrzymywała i siebie, i
tego dziwnego mężczyznę, wykorzystując naiwność i niezwykły kaprys pastora. Truge na
własne uszy słyszał, jak mówiła o tym w karczmie Mathilda. Tam kubek z piwem kosztował
drogo,, lecz nie aż tyle, by sam karczmarz nie stawiał gościom, którzy mieli do przekazania
interesujące nowiny. To przyciągało innych klientów, bo przecież nic w takich nędznych
czasach nie pociesza lepiej niż słuchanie o nędzy innych. Można też było rozprawiać o bladej
pastorowej, podejrzewano, że nie przeżyje raczej tej wiosny, nawet gdyby całą piwnicę miała
po brzegi wypełnioną cukrem i mąką.
Niemal co tydzień biły dzwony, żegnające zagłodzoną duszę. Niemal co tydzień na
cienkiej pokrywie śniegu na cmentarzu pojawiały się nowe doły. Od niedawna pomór padł na
dzieci, ale choroba żołądka atakowała również zdrowych mężczyzn w sile wieku. To kora, tak
mówili starzy, kora jest w tym roku zatruta. Często się tak zdarzało, gdy lato było gorętsze niż
zwykle, a potem spłynęło deszczem wraz ze zbiorami.
- Nie myśl sobie o mnie źle - rzekł malarz ostrożnie. - O mnie też tak gadali, przez
wiele lat. Głodowałem i marzłem, bo nikt nie wierzył, że jestem cokolwiek wart. Biegałem
tylko w koło, zbierałem mech i kamienie, gnój i gliniastą ziemię, i gotowałem cuchnące
mieszanki jak jakaś czarownica. Naśmiewali się ze mnie, kiedy ozdobiłem pierwsze siedziska
stołków, rechotali jeszcze głośniej, gdy namalowałem wielkie tablice i chciałem umieścić je
w kościele. Oczywiście pastor sobie ich nie życzył, ale byłem młody i potrafiłem znieść taki
cios. Nie poddawałem się, nauczyłem się na nic nie zważać.
Ostatnie słowa wymówił szeptem, lecz z naciskiem. Wychylił się przy tym przez stół,
jego twarz niemal dotykała Raviego.
- I ty tak musisz. Ale zdołasz to osiągnąć jedynie wtedy, gdy będziesz swobodnym
człowiekiem, gdy nie będzie cię niewolił pusty brzuch. Potrzebujesz Torkjella, Knut.
Ravi drżał.
Kieliszki dzwoniły.
A potem Truge zaczął się śmiać.
Zaintonował starą pieśń handlarzy koni, która, o dziwo, wydała się Raviemu znajoma.
A po kolejnych dwóch czy trzech kieliszkach i jeszcze kilku zwrotkach obcy przyłączył się do
pieśni. Nie mógł powstrzymać się od radości, która zdawała się pęcznieć mu w brzuchu i
sprawiła, że czarne oczy, spoglądające w szaroniebieskie oczy malarza, zabłysły.
Żaden z nich nie dostrzegł Johanny, dopóki nie docisnęła za sobą drzwi i nie powitała
ich wyraźnymi słowami:
- Niech będzie pochwalony ten wieczór, gospodarzu.
Ravi drgnął, a głos Trugego umilkł w pół strofki. Dwie zaczerwienione twarze
zwróciły się do Johanny.
- Już przyszłaś... tak wcześnie?
- Tak, poczułam się zmęczona, więc pastor pozwolił mi odejść, kiedy tylko pani Karen
zasnęła.
Ravi poderwał się, ręce gorączkowo przebiegły po stole, kieliszki, do połowy
wypełnione wódką, przechyliły się groźnie.
- Nie ma owsianki... Całkiem się zapomniałem... Poznałaś już malarza, Anno?
Johanna nie mogła powstrzymać się od uśmiechu na widok zawstydzonej radości
Raviego.
- Zaraz rozpalę ogień, gospodarzu, i przyrządzę posiłek dla ciebie i twojego... naszego
przyjaciela.
Truge chrząknął, odgarnął w tył jasnobrązowe włosy i poprawił koszulę, zanim wstał i
ukłonił się Johannie.
Wyciągnął do niej poplamioną rękę, a ona, wciąż się uśmiechając, uścisnęła ją
mocnymi palcami.
- Truge Gunhildgard, pani, do usług...
- No tak, tak to wygląda. Widzę, że tu prawdziwa Wigilia.
Johanna z uśmiechem, nie zdejmując chusty, przesunęła kociołek nad żar. Ravi
poderwał się, żeby jej pomóc, lecz ona posłała mu ostrzegawcze spojrzenie. Ludzie na pewno
i tak już poszeptywali, że Ravi jest służącą własnej żony.
- Zaczekajcie tylko chwilę, moi panowie, a zaraz na stole będzie jęczmienna polewka.
Zostało chyba jeszcze parę garści płatków, a od Mathildy dostałam spory kawałek skóry od
słoniny, przyda nam się do smaku.
Obsmażyła płatki w tłuszczu, a potem dolała wody, pozwoliła sobie też na szczyptę
soli. Szara masa zabulgotała wesoło.
Mężczyźni na nowo podjęli rozmowę, lecz Johanna wyczuła w głosie Raviego ton
napięcia. Dostrzegła, jak zesztywniał ze strachu na myśl, że ona zobaczy, jak bardzo podziałał
na niego alkohol. Poznawała to po jego oczach, widziała, że się boi jej reakcji. Zauważyła
także spojrzenia, jakie wymienili między sobą mężczyźni, i wyczuła kiełkującą przyjaźń.
Uszczęśliwiona napełniła trzy talerze, żałując, że w maselniczce nic już nie zostało.
- Mam nadzieję, że pan nie odmówi, panie Gunhildgard. Truge kiwnął głową
roześmiany i wyciągnął do niej kieliszek.
- Głupi byłby ten, kto by odmówił takiemu zaproszeniu z waszych ust, piękna pani.
Bezczelnie puścił do niej oko, ale Ravi tylko się śmiał. Johanna poczuła w żołądku
gorące odrętwienie.
Ravi właśnie zdobywał przyjaciela. Nie miała pojęcia, jak do tego doszło, od jak
dawna ci dwaj się znają, nie wiedziała też, dlaczego Truge Gunhildgard zainteresował się tym
dziwakiem, z którym postanowiła dzielić życie. Bez względu jednak na wszystko przynosiło
to nową nadzieję, nadzieję na to, że Ravi prędzej czy później stanie się jednym z ludzi,
przestanie wałęsać się samotnie jak spłoszony wilk.
Zjedli. Johanna popijała z kieliszka Raviego, a Truge stale podnosił dzban i dolewał.
Cienkie topolowe patyki już wyschły i paliły się jasnym płomieniem na palenisku pod ścianą.
Sytość wniosła do chaty atmosferę spokoju, Johanna ziewnęła.
Truge poderwał się jak na komendę.
- Wydaje mi się, że już dostatecznie długo wykorzystuję waszą gościnność, najwyższy
czas życzyć sobie dobrej nocy...
- Ależ nie możesz przecież teraz wracać do domu, jest czarna noc, człowieku, miejże
rozum! Wprawdzie możemy ci zaproponować jedynie bardzo skromne posłanie na ławie, a
nam Anna pościele przy palenisku...
Truge protestował, Ravi zerknął więc na Johannę, to ona musiała nalegać.
Gdy stanęła na progu w świeżym nocnym powietrzu, a zza pleców doszły ją odgłosy
świadczące o tym, że dwaj mężczyźni układają się do snu, poczuła, że pierś jakby nagle się
rozszerza i... dawno już nie mogła oddychać tak swobodnie. Ravi miał przyjaciela, Ravi
siedział razem z tym Trugem, śmiał się i żartował. Wydawał się swobodniejszy, weselszy,
otwarty wobec tego człowieka o poplamionych rękach. Johanna podniosła wzrok na gwiazdy,
podziękowała. Może teraz nastąpi przełom, może to będzie ich pierwszy krok w stronę
nowego spokoju. Bo nic z tego, co robiła, odkąd przybyli tu zza gór, nie skłoniło Raviego, by
odważył się pokazać swoją twarz obcym.
Izba leżała pogrążona w ciemności, nawet na palenisku wygasł ogień, ale ona dobrze
znała drogę i bez kłopotów pokonała te kilka kroków do rozścielonych na podłodze baranic.
Ravi już się na nich skulił, rozgrzany oddychał równo. Bardzo chciała opowiedzieć mu o
radości, jaka ją ogarnęła, wiedziała jednak, że nie może, Truge był przy nich niczym
czuwający ptak, wtuliła się więc tylko w owczą skórę, by chronić się przed zimnem.
Ravi leżał na plecach, w samej koszuli bez rękawów i długich wełnianych kalesonach,
Johanna czuła swój własny zapach bijący z nocnej koszuli uszytej z dwóch prostokątnych
kawałków grubego płótna.
Nie byli tak blisko ze sobą od wielu tygodni. Ona przez ten czas usiłowała go
pochwycić, wedrzeć mu się pod skórę, przyciągnąć do siebie, obejmując rękami i nogami, on
niekiedy odsuwał się od niej, jęcząc z bólu, innym razem leżał nieruchomo, poddawał się,
nawet obejmował.
Ale wciąż pozostawał taki daleki, nie całkiem obecny.
Teraz tu był. Johanna czuła, że Ravi żyje, i to żyje przy niej.
Coś lekko zakłuło ją w podbrzuszu, jak gdyby się przebudziło i chciało wydostać.
Poczuła też, że go pragnie teraz, w tej chwili, by naprawdę móc go pochwycić, tak
żeby rankiem znów nie odfrunął.
Lecz oddech Trugego świadczył o tym, że mężczyzna wciąż jeszcze nie śpi. Słyszeli
też, że wyciąga się wygodnie, sapie, a ława trzeszczy, gdy stara się znaleźć jak
najwygodniejszą pozycję.
Johanna wyciągnęła rękę do Raviego, lekką, delikatną rękę, która, odnalazłszy okrytą
koszulą pierś, powędrowała w górę.
Leżała teraz na boku, lecz dotykała go jedynie palcami. Było tak ciemno, że nie mogła
dostrzec nawet zarysu jego profilu, zamknęła więc oczy i postanowiła tylko czuć.
Ten sam kochany łuk warg, napięte mięśnie szczęki i ten pejzaż, dolina, wyżyna, gdy
palec wędrował od czoła wzdłuż nosa poprzez wargi aż do brody.
Ravi oddychał urywanie, jak gdyby zaraz miał wybuchnąć płaczem. Drżał, choć
bardziej się tego domyślała, niż wyczuwała.
Johanna poczuła ucisk w piersi, ale nie chciała płakać.
W pieszczotach krył się teraz smutek.
Żal za wszystkim, co utracili, za tym, co przepadło, z czym coraz częściej musiała
porównywać życie, jakie teraz wiodła. Patrząc sobie samej w oczy, stawiała pytanie: Czy
warto było? Czy on wart był całego tego bólu?
I coraz częściej musiała odpowiadać: Nie.
Ale nie teraz.
Wiedziała, że nigdy nie wolno jej wątpić. On nie był z tych, którzy okazują uczucia.
Ravi bał się kochać, zawsze tak było, a od brzemienia, jakie dźwigał, nawet ona nie mogła go
uwolnić. Skoro ona czuła, że życie jest przegrane, że tęsknota za rodzicami i wieczny strach,
iż zostanie odkryta, jest zbyt ciężki do zniesienia, to cóż musiał myśleć on, który brał na
siebie całą winę?
Czy kiedykolwiek będzie w stanie pojąć, że ona o nic nie ma do niego żalu?
Dłonie Johanny szukały kolejnych znaków, wiedziała, że Ravi nic nie może
powiedzieć, i wcale się tego nie spodziewała. Nigdy nie słyszała od niego zaklęć miłości, nie
ogarniała go dzikość ani szaleństwo z tęsknoty. Nadejdzie jeszcze pora gwałtownych
wybuchów radości, nadejdą nowe czasy. Teraz odczuwała jedynie potrzebę poczucia jego
bliskości, przelotnego dowodu na to, że mimo wszystko ją kocha. Gotowa była dźwięcznym
głosem zawołać z jednego szczytu na drugi, a najbardziej miała ochotę mu dziękować.
Milczała jednak, powalając, by ręce szukały kolejnych dowodów jego uczuć.
ROZDZIAŁ IX
Erlend unosi rękę nad głowę, jest wielki niczym góra, schyla się nad swoją ofiarą, a
jego ciało wciąż rośnie, aż wreszcie przesłania całe niebo. Z noża coś kapie, coś lepkiego,
białawego jak pozbawiona barwy krew. Kwadratowa twarz jest jego twarzą, a zarazem nie
jego, usta błyszczą śliną, oczy są wielkie, otwarte, i nie ustępują. Dźwięk jego głosu wypełnia
uszy, nabiera intensywności i wdziera się w głowę, tłoczy się w niej, aż cały świat zmienia się
w końcu w wirujący gwiaździście ból i strach. On jednak wciąż tam stoi, ani drgnie, uśmiecha
się teraz, a z noża w zastygłej ręce zaczyna kapać krew.
Ktoś śpiewa!
Słowa mieszają się z ryczącym echem nienawiści, hymn formowany przez anielski
chór szaleństwa, on nie chce tego słuchać, chce stąd odejść, lecz ani mruganie, ani
zasłanianie oczu spoconymi dłońmi na nic się nie zdaje. Nóż wciąż tam jest. Spotykają się w
śmiertelnym tańcu, wirują jak jesienne liście, gdy pochwyci je wiatr, a nóż przez cały czas nie
znika mu z oczu. Widzi ból i strach malujący się na twarzy, ma dużo czasu, przed oczami
pojawia się pobladła mała Hanna. Widzi ją, wyciąga ręce, jak gdyby błagała o litość. Nie
wie, czy nóż w ręce olbrzyma dosięgnie jej czy też jego, a może obojga, lecz strach i wstrząs
przenoszą się z serca do serca. To jej bólu on nie może wytrzymać.
Wyrwał się z szalonego tańca, wreszcie zdołał się od niego uwolnić, lecz uwierzył w
to dopiero wtedy, gdy zrozumiał, że leży na ławie pod ścianą, a światło dzienne sączy się
przez klapę, którą Johanna uchyliła, zanim wyszła z domu.
Serce Raviego waliło niczym końskie kopyta po ubitym żwirze. Trwał nieruchomo,
zaciskając ręce wokół głowy, groziła bowiem, że rozpadnie się na kawałki.
Wizja pojawiła się w środku snu. Gdy wreszcie wydostał się spod przepoconych okryć
i ochlapał twarz kilkoma garściami zimnej wody, sam nie wiedział, ile z niej było snem, a ile
wizją. Rozejrzał się, przełknął ostrzegawcze ukłucie w ustach i zaraz sięgnął po dzban z
resztką wódki. Truge na pewno niedługo znów zajrzy, zwykle przychodził parę razy w
tygodniu, a w zeszłą sobotę Ravi towarzyszył mu do Torpo, żeby poznać Torkjella Villanda.
Bogaty młody człowiek, siedząc we własnej chacie, wyglądał zupełnie inaczej niż wtedy, gdy
w szerokim okryciu stał podpity na placu tingu. Ravi mógł patrzeć mu w oczy i napawać się
uczuciem, że ten mężczyzna przy nim słabnie.
O niewiele rzeczy spytał, zgubił gdzieś tylko jakiś list i pewien bardzo szczególny
pierścień. Ravi spodziewał się, że będzie coś więcej, a jakiś głos w jego głowie szeptał do
niego: Niech ten człowiek dostanie to, czego chce, traktuj to jako dobrze płatną pracę.
Truge także był zadowolony - i za własne pieniądze zafundował pół baraniego udźca.
Ach, Boże, byle tylko przyszedł dzisiaj!
Ravi zirytowany potrząsnął pustym dzbanem.
Wizja wciąż tkwiła w jego głowie, nie chciał jej oglądać, lecz obraz żywego Erlenda
nabrał wyrazistości przez szpony, które od dawna przeorywały serce Raviego.
Czy to wizja? Czy też po prostu najzwyklejszy koszmar senny?
Czy to prawda, że Erlend żyje? Że ich ściga, pragnie zemsty, chce ich zabić?
Ravi znów potrząsnął głową, ból był tak wielki, że miał kłopoty ze skupieniem się na
jednej myśli. Z powrotem osunął się na ławę, poczuł, że świeża wilgoć na twarzy na nowo
miesza się z zimnym potem.
Zamknął oczy, dłonie same zacisnęły mu się w pięści przy bokach.
Zmusił bóle w głowie, by cofnęły się od tej jego części, która zdolna była odczuwać.
A potem przywołał ów sen.
Pragnął go zniewolić, zapanować nad nim, ujrzeć więcej tych strasznych obrazów, tak
by zdążył im się przypatrzyć, zrozumieć i odczytać.
Leżał tak długo, że smuga światła zdążyła przewędrować przez pół izby, a jego i tak
nie nawiedziła żadna myśl. Ani jedna z tych przeklętych wizji.
Wreszcie otworzył pięści i znów poczuł ból napływający do czaszki. Myśli wciąż były
gęste, lepkie, nasmołowane, teraz jednak mógł z wysiłkiem uchwycić ich okruchy.
Być może to nie wizja, być może tą postacią, którą zobaczył, wcale nie był Erlend,
lecz ten obraz stanął mu przed oczami tak żywy, tak rzeczywisty, że trudno go odrzucić jako
zjawę z sennego koszmaru. Ravi rozluźnił się i wreszcie się z tym pogodził. Erlend istniał,
jeśli nie inaczej, to przynajmniej we wspomnieniach Johanny, a noża, który podniósł, ona
sama tysiąc razy pożałowała. Być może właśnie na tym polegała zemsta, na życiu w
wiecznym strachu, że prędzej czy później dopadnie ich przeszłość.
A może nie.
Może Erlend osobiście zatroszczy się o zemstę?
Może uczyni to syn Erlenda?
Ravi przyłożył otwarte dłonie do twarzy i oddychał ze szlochem.
Tak właśnie mogło być. Takie przesłanie należało z tego wyczytać. Jego niezwykłe
sny zawsze dawały się zrozumieć, gdy tylko zechciał.
Ta prawda już zdążyła skuć jego ciało lodem.
Syn Erlenda, to dziecko, które nosiła w łonie, syn Erlenda pomści ojca. Dziecko
spłodzone w nienawiści. Dziecko, które niesie w sobie gniew ojca. Dziecko, które przyjdzie
na świat już przeklęte i prędzej czy później stanie się nożem, który rozkroi ich serca i rozrzuci
ich każde w swoją stronę.
Ravi nie mógł już dłużej tego znosić, ale dzban z wódką był pusty, nie miał więc
żadnego wyjścia, leżał pogrążony w myślach, bez sił, by je odpędzić.
Erlend żył.
Albo żył naprawdę, nie wykrwawił się po zadanym przez Johannę ciosie nożem.
Albo też żyła jego krew w dziecku, które nosiła w łonie.
Ravi nie wiedział, z czym trudniej mu się pogodzić.
Było to doprawdy zdumiewające, całkiem niewiarygodne, ale żadne inne rozwiązanie
nie istniało, nie dało się znaleźć rozsądnego wyjaśnienia tej sprawy.
Torkjell wiercił się na krześle, na poły z radością, na poły ogarnięty wątpliwościami.
Obcy był prawdziwym jasnowidzem. Jednym z tych, których tyle razy wyrzucał za
drzwi z pogardą. Kimś takim jak tamten obdartus, co tak go wystraszył, gdy jeszcze był
dzieckiem.
Wróżby, czarne księgi, czarodziejska moc i bezbożne formuły...
Torkjellowi bardzo się to nie podobało. Bał się tego, czując instynktowny respekt
przed mocami, które, jak się domyślał, są o wiele potężniejsze nawet od niego, najbogatszego
człowieka w całym probostwie Al.
Torkjell żył w przymierzu z Bogiem, lubił czytać jego księgę.
Ale ten obcy...
On nie był czarownikiem, nie otaczała go taka aura zła, którą zawsze dawało się
wyczuć u jasnowidzów czy proroków w łachmanach. Nie miał też w sobie owego błysku
szaleństwa, choć wiele z tego, co robił i mówił, mogło budzić zdziwienie.
Należało jednak pamiętać, jakie życie wiódł ten człowiek. Sam Knut mało o tym
mówił, lecz Truge nakreślił mu obraz samotności tak przytłaczającej, że nawet Torkjell
poczuł ukłucie litości w sercu.
Knut był inny, zupełnie inny niż przypuszczał, a ta jego moc! Nie mieściło się to
nawet w wyobraźni Torkjella. Obcy bez wahania powiedział, że stary pierścień, który zgubił
stryj, wciąż leży pod trzecią deską podłogową w izbie z niebieską ławą.
Knut nie mógł chyba znać pomalowanej na niebiesko ławy w komorze, nie mógł też
wiedzieć, że to komora stryja. Jego noga nigdy nie postała w tym pokoju, nie mógł zobaczyć
szczeliny między drugą a trzecią deską w podłodze, zresztą tak wąskiej, że aż trudno
uwierzyć, by pierścień tam się zmieścił. Ale może wtedy, przed dwudziestoma laty, kiedy
pierścień zaginął, szczelina była szersza?
Truge i Torkjell podważyli deskę i Knut podszedł do tego miejsca.
W milczeniu pokazał, gdzie szukać. Torkjell sam tam sięgnął, pod różowymi
paznokciami pojawiły się czarne obwódki, kiedy wyrzucał na czystą podłogę starą glinę,
ziemię i trociny.
Pierścień uderzył o koniuszki palców z delikatnym stuknięciem, trochę poczerniał, ale
spod warstwy kurzu i brudu lekko błyszczało złoto. A gdy Torkjell zwilżonym śliną rękawem
kurtki przetarł klejnot, zamigotał kamień.
O liście także obcy wiedział.
O tym liście, przez który Kjell przegrał całą sprawę, o liście potwierdzającym jego
prawa do połowów w jeziorze, który niestety gdzieś zaginął. Teraz go znaleźli, był wetknięty
między deski a bale w ścianie przy ławie starego ojca. Leżał tam całymi latami od czasu, gdy
rozbudowano chatę, a staruszka wyniesiono w trumnie.
Torkjell nie mógł powstrzymać się od uśmiechu, niemal cieszył się, że będzie mógł
opowiedzieć Knutowi o sukcesie. To zainspiruje nieszczęśnika, ucieszy go niewątpliwie, gdy
się dowie, że sam Torkjell Villand wierzy, że jego wizje to dar boży, a nie wpływ złych mocy,
których ludzie przez cały czas muszą się wystrzegać. Samotnego biedaka uraduje, że ma tak
potężnego przyjaciela i opiekuna. Jeśli wszystko ułoży się tak, jak chce Torkjell, Knut nigdy
nie będzie musiał się przejmować ani pastorem, ani wójtem. Ani też pustą spiżarnią. A z
czasem, gdy na pewno pojawią się dzieci, Knut jeszcze lepiej zrozumie, jakie to ważne
trzymać się Torkjella.
Jutro osobiście wybierze się do tej małej chaty i zaproponuje mu inny dom. Teraz
Knut mieszkał w chałupie należącej do plebanii, w samym środku wsi, a przez to na pewno
więcej się o nim gada. Nie mogło wyjść mu na dobre mieszkanie w takim miejscu, gdzie w
każdej chwili ktoś mógł zakraść się za węgieł, żeby przyjrzeć się wszystkiemu, czym on się
zajmuje. Ten człowiek to samotny wilk, poczuje się lepiej, gdy będzie miał wokół siebie
więcej przestrzeni.
W dodatku bardzo możliwe, że inni ludzie nie będą mieli tyle rozumu co Villand. A
gadanie wkrótce znajdzie punkt zaczepienia, tak jak dzieje się, gdy nieostrzyżoną owcę
wypuszcza się w góry, a ona tłustą wełną zaczepi o cierniste zarośla.
Knuta należało chronić.
Przed nim samym i przed ludzkimi językami.
Torkjell wiedział o tym i już zastanawiał się nad rozwiązaniami. Niemało zagród i
chałup oddano mu w zastaw, właściwie wystarczyło wybrać jedną z nich, taką, w której, jak
przypuszczał, Knut dobrze się poczuje. A i żona na pewno się ucieszy, gdy nie będzie musiała
w zamian za strawę służyć księdzu. I nią także Torkjell się zajmie, czekają ich teraz dobre
dni. Torkjell już cieszył się jak dziecko, że ujrzy wdzięczność w oczach młodej pary,
szczególnie w jej oczach. Były takie niezwykłe, pamiętał tamto słodkie wzburzenie, gdy po
raz pierwszy spojrzał w nie i zobaczył, że różnią się kolorem, jedno było niebieskie jak niebo,
drugie dziwacznie cieniowane, zielone.
Kobieta kocica.
Dobrze, że to nie ona posiada tę moc.
Torkjell zadrżał lekko, wiedząc, że wtedy jako pierwszy wśród ludzi nazwałby ją
czarownicą.
O dziwo, ta krótka myśl wzbudziła niepokój w ciele, myśli poszybowały dalej. Do
młodej, smukłej najstarszej córki gospodarza, którą tak długo zaniedbywał.
Tyloma rzeczami musiał się zająć od momentu, gdy posłaniec przyniósł wiadomość,
że król znów oczekuje od niego służby. Torkjell miał w głowie tysiąc spraw. Kobiety musiały
poczekać. Ale tego wieczoru roześmiana twarz Birgit stanęła mu przed oczami i zaczęła go
kusić. Wiedział, że siedzi w tej chwili, piękna i cierpliwa, i czeka w izbie swego ojca.
Torkjell wstał ze zrobionego własnoręcznie krzesła na biegunach przy ogniu i
postanowił poprosić któregoś z parobków o sprowadzenie Birgit. Jeśli chłopak się pospieszy,
mogła tu być jeszcze przed obiadem. Łatwiej byłoby, gdyby wciąż chodził po podwórzu ojca,
bo wtedy wystarczyłoby przejść parę kroków do sąsiedniego gospodarstwa i do Birgit...
Ale lepiej to wygląda, gdy wysyła po nią konia i sanie. Dumnej córce Jakoba na
pewno to pochlebi.
Oczywiście towarzyszyć jej będzie stara służąca, wszystko musiało odbywać się jak
należy, młodzi nie mogą ściągać na siebie hańby, spotykając się sam na sam, i to tak jadąc w
biały dzień przez wioskę, na oczach wszystkich... Nie, to nie wypada, chociaż każdy wiedział,
co się dzieje podczas wizyt na stryszkach i świątecznych uczt.
Torkjell poczuł słodkie pieczenie w dołku. Krew już zaczęła szybciej krążyć mu w
żyłach i wiedział, że te godziny, które upłyną, zanim ona stanie w drzwiach, zamienią się w
udrękę.
Nalał sobie kieliszek francuskiej wódki i z uśmiechem popatrzył na płomienie
tańczące w otworze najokazalszego w całej wiosce żelaznego pieca. Napawał się widokiem
zamożności, pogłaskał materiał własnej kamizelki, przesunął wzrok na pięknie rzeźbione
meble, jakimi się otaczał. Niektóre wyrzeźbił ojciec, inne były dziełem jego własnych rąk. Już
zdobył sławę niezwykle zdolnego rzemieślnika, który robi takie rzeczy, jakich nikt inny
jeszcze nie wymyślił. Meble, dekoracje, piękne skrzynie i kufry, przywodzące na myśl
wyposażenie kościoła, świętość, prawdziwe piękno.
Niektóre pomalował Truge.
Inne połyskiwały, lekko natarte olejem i delikatnym roztworem smoły. Pewnego dnia
zbuduje dom, jakiego nikt jeszcze nie widział. Pokoje tego domu na wieki upamiętnią go jako
zdolnego rzemieślnika i wielkiego człowieka. Torkjell już wytyczył swoją ścieżkę życia i był
pewien, że pobiegnie ona wedle jego woli. Na pewno natrafi na niej na uparty opór, wiatry nie
zawsze będą wiały mu w plecy.
Ale on sobie z tym poradzi. Liczył sobie zaledwie nieco ponad dwadzieścia lat, lecz w
wielu sprawach zdobył doświadczenie godne starego człowieka. Pochłaniał życie wielkimi
kęsami, zdążył poznać już więcej kobiet niż inni mężczyźni w ciągu całego życia. Być może
przegrał pierwszą bitwę o majątek, który miał wynieść go jeszcze wyżej po śmierci stryja,
wiedział jednak, że to tylko tymczasowe drobne klęski. Słyszał, że niektórzy z ironią
nazywają go „adwokatem”, i przysięgał sobie, że kiedyś im o tym przypomni. Stanie się
człowiekiem, którego będzie słuchał sam asesor. Będzie tym, który mocno chwyci cugle i
pokieruje każdym krokiem ludzi.
Łagodnie przyprawiona wódka miała w sobie ciężki smak lat. Droga i aksamitna,
pieściła wnętrze ust, kusząc go, by zamknął oczy i myślał o ustach Birgit.
Pozwoli i jej spróbować.
Niedzielne słońce ledwie zdążyło zetrzeć lodową pokrywę z okien kościoła. Nadszedł
dzień nabożeństwa. Dzwonnik już od kilku godzin nosił drewno do wielkiego pieca, który
niedawno zainstalowano w obszernym pomieszczeniu. Pod sufitem czekały już woskowe
świece przygotowane do zapalenia. Miały się palić podczas samego kazania, lecz nie
wcześniej i nie później.
Niels Lund stał ubrany w czarną sutannę, biała kryza sprawiała, że twarz wydawała się
jeszcze bledsza i szczuplejsza. Przez okienko widział ciemny sznur ludzi zmierzających do
kościoła, słyszał też parskanie koni dobiegające ze stajni. Ponieważ było ciepło i ładnie,
ludzie przyprowadzą też do kościoła dzieciaki i starców, podróżując ze wszystkich parafii
należących do probostwa. Mieszkańcy najdalszych wiosek w bocznej dolinie jeździli przez
góry do Hol, lecz z Leveld przybywali do głównego kościoła całymi wielkimi grupami.
Znów będzie mówił do nich o zaufaniu.
Widział, jak uginają się podczas tej kolejnej zimy po nieurodzaju, widział, jak twarze
zebranych kurczą się za każdym razem, gdy przyglądał się im z wysokości złoconej ambony.
Widział kobiety z maleńkimi dziećmi w ramionach, popłakiwały, ustami chwytając matczyne
ubranie, i wiedział, że nie mają czego szukać w wyschniętych piersiach.
Głód, głód, głód.
Czyż to nigdy nie będzie miało końca? Znał ich beznadziejność, widział, jak kładzie
się cieniem na oczach i ustach. Nawet rozmowy po nabożeństwie na placu przed kościołem
toczyły się w ciszy, bez entuzjazmu.
Nieliczni stanowili wyjątek, ci, którzy mieli w saniach dzbany i flaszki. O tym także
zamierzał mówić, o wstrętnym nałogu picia, o drwinie z bożej woli, skoro nawet w taką
niedzielę ludzie nie potrafili zachować trzeźwości i czystości.
Niels Lund czuł się bardzo zmęczony.
Złożywszy ręce, modlił się o siłę na przekazanie im bodaj części tej ufności, w jakiej
sam spoczywał. Modlił się o jakiś znak, że nadejdą lepsze czasy, również dla tych owieczek,
za które niebo złożyło na niego odpowiedzialność.
Idzie Anna, prosta, sprężystym krokiem, jak zawsze.
I jak zawsze sama.
Pochylił się do okienka, odprowadził wzrokiem szczupłą postać. Widział, jak inne
kobiety przelotnym grymasem na twarzy odpowiadają na jej skinienia. Nie przypatrywała im
się długo, obdarzała tylko lekkim powitalnym uśmiechem i wpatrzona we własne stopy szła
dalej.
Musi z nią trochę porozmawiać. Przecież ona unika ludzi, owszem, zachowuje się
przyjaźnie, jest uprzejma, ale ściągnięta twarz i skąpe odpowiedzi sprawią, że ludzie zaczną
się dziwić. Miejscowi nie zaliczali się być może do ludzi o najbardziej otwartych,
najgorętszych sercach, gdy jednak raz już wyciągnęli rękę do obcego, można ich było głęboko
urazić, nie przyjmując jej. Anna zazna tego, jeśli nie usłucha dobrej rady.
Pastor westchnął, zobaczył, że Johanna znika za rogiem.
Znów rozdzwoniły się dzwony.
Niels Lund uczynił znak krzyża w powietrzu, na moment zamknął oczy i pozwolił
dzwonieniu unieść się pod przejrzyste niebo.
- Następnym razem pójdziesz ze mną, powtarzam! Nie możesz dłużej się chować,
Ravi! Ludzie gadają, a kiedy już się nami zainteresowali, nie ustąpią, dopóki nie dowiedzą się
wszystkiego!
Patrzył na nią zmrużonymi oczami, nie bardzo wiedziała, czy jej słucha. Dzieląca ich
odległość była po tysiąckroć większa niźli te dwa kroki.
- Lund powiedział mi to dzisiaj, po nabożeństwie. Mówił, że musimy się zastanowić,
jeśli nie chcemy urazić ludzi takim życiem w odosobnieniu.
- Chodziło mu pewnie o podrażnienie ich przeklętej ciekawości - zimno odparł Ravi.
Johanna westchnęła.
- Tak, może i tak, i to bardzo ważne, Ravi, jeśli mamy tu zostać przez zimę. Potrafi już
minąć kilka ładnych dni, kiedy nie przywidują mi się ścigający nas ludzie lensmana, wiele
dni, kiedy... nie myślę o... Erlendzie.
- Masz tyle innych zmartwień, to dlatego.
Johanna spuściła oczy, poszedł za jej wzrokiem, zobaczył, że podniosła rękę z kolana.
Materiał sukni marszczył się nieco w pasie, lecz wciąż jeszcze nie było widać, że tam w
środku rośnie dziecko. Nie rozmawiali o nim więcej, jak gdyby nie istniało, jeśli nie będzie
się o nim głośno mówić.
Johanna zdecydowała się teraz i szepnęła:
- Najbardziej się martwię o to maleństwo.
Zatrzeszczało cicho grube bierwiono, które Ravi przyciągnął do domu z jednej ze
swych włóczęg. Utrzymywało ciepło w maleńkiej chacie od wczesnego ranka, a pod żarem
widać było, że jest jeszcze twarde i okrągłe.
Ravi czekał, by powiedziała coś więcej, by on nie musiał się odzywać.
Ale Johanna odwróciła głowę i milczała.
- A czego boisz się najbardziej? - spytał wreszcie. Ochrypły głos aż trudno było
zrozumieć.
- Nie wiem, nie wiem...
Johanna podniosła twarz do niego, oczy jej teraz błyszczały.
- Owszem, wiem, boję się, że... że nie zdołam się o nie troszczyć. Jeśli to dziecko
Erlenda... nie wiem, czy potrafię znieść jego widok przy własnej piersi.
Ravi ciężko skinął głową.
Zamierzał opowiedzieć jej o wizjach, o tym śnie, którego sam nie zrozumiał, i o
przesłaniu, które się w nim być może kryło.
Mała Hanna siedziała skulona z rękami wsuniętymi pod pachy. Skrzyżowane ręce
sprawiały, że wyglądała na jeszcze mniejszą i bardziej bezradną. Raviego ścisnęło w sercu,
tak bardzo pragnął powiedzieć jej to, co chciała usłyszeć.
I zanim zdołał nad sobą zapanować, wyrwało mu się:
- To nie jest dziecko Erlenda, Johanno, ono jest moje, moje, moje!
Na głośny krzyk drgnęła jakby ze strachu, lecz w oczach pojawiło jej się światło. Ravi
nie mógł już teraz zawrócić.
- Ono jest moje, słyszysz? Ja to wiem. Ja... widziałem. Erlend nie żyje, pozostawił po
sobie tylko złe wspomnienie, a nie syna, nic.
Sam był zdumiony, jak słusznie i prawdziwie to zabrzmiało, ale w ustach czuł już
pieczenie strachu przed kłamstwem.
Johanna nie spuszczała z niego wzroku.
- Naprawdę uważasz, że tak jest? Widziałeś to? Można temu ufać?
Ravi machnął ręką, w głosie zabrzmiała uraza.
- Ze wszystkich ludzi na świecie ty chyba mi wierzysz? Ja przecież wiem to, czego
nikt nie powinien wiedzieć. Myślisz, że mówiłbym tak, gdybym nie miał pewności?
Rozpacz w jego głosie zmusiła ją do uwierzenia, ale Ravi nie mógł jej oszukać.
Prawda i tak wyjdzie na jaw, kiedy dziecko się urodzi. Nie mógł ryzykować, że jego
kłamstwo zostanie odkryte, nie mógł tak narażać się na utratę jej zaufania.
Patrzyła, jak Ravi wstaje, poczuła jego ramiona na ciele. Jakie cudowne, chociaż
drżały. Tulił ją niezgrabnie, chciał, by przyłożyła twarz do jego twarzy, niezdarnie przesuwał
ręką po włosach, które wysunęły się z warkocza splecionego w koronę na głowie.
- Moja piękna mała Hanna... Co się z nami stało... Hanna wiedziała, że jej włosy, które
przeczesywał długimi szczupłymi palcami, są równie ciemne i połyskliwe, że jego ręce są
tymi samymi rękami, które swym dotykiem wprawiły ją w drżenie pewnego lata tak
niezmiernie dawno temu.
- Pamiętasz tamtą noc w szałasie, moja Hanno? Pamiętasz, jak pachniały kwiaty?
Hanna lekko kiwnęła głową.
- Wrócimy tam kiedyś, wrócimy do naszego szałasu, chcesz?
Hanna pozwoliła łzom płynąć, a sercu trzepotać z bezrozumnej tęsknoty.
- Oczywiście, kiedyś... Weźmiemy też z sobą naszego syna.
Wszystko stało się dla niej takie jasne. Marzenie, które pragnęła zachować i którego
nie miała sił odsunąć, absolutnie niezniszczalne...
- Spójrz, szałas wciąż stoi - szepnął Ravi.
Teraz obejmujące ją ręce nabrały siły. Utonęła w objęciach Raviego, jakikolwiek świat
poza jego ramionami przestał istnieć.
- Tak, stoi i czeka na nas.
- Zabierzemy ze sobą jedzenie i piwo, tak jak zrobiłaś, a na pryczy ułożymy ogromne
naręcze siana.
- Właśnie.
Ravi ciągnął jeszcze ciszej:
- A potem zapomnimy o wszystkim, co wydarzyło się między nami w tym czasie. O
wszystkim, co nas niepokoi i czyni tak zimnymi i obcymi wobec siebie.
Serce Johanny mocno uderzyło z radości, że to właśnie on wypowiedział te słowa. A
więc mimo wszystko nie pozostał niewzruszony ani obojętny, wciąż zachował zdolność
marzenia.
- Zabiorę cię tam z sobą, moja Hanno, przyrzekam.
- Ach, dobrze, Ravi, wiem, że tak będzie. Musnął wargami jej twarz, poczuła, że
oddycha płytko, nierówno.
Nie mówił już nic więcej o marzeniu, ona jednak wiedziała, że pozostało w nich
obojgu, gdy ujął ją za ręce i pragnął, by poszła z nim.
Gdy jednak leżała półnaga pod przykryciem, czując jego dłonie błądzące po ciele, nie
mogła zapanować nad zdziwieniem, że tak omija lekko zaokrąglony brzuch, który odznaczał
się wyraźnie, gdy była wyprostowana.
A kiedy w nią wniknął, zrobił to z taką intensywnością, że przez moment pomyślała o
nienawiści.
Ten krótki moment minął i znów go objęła, mocno przytrzymała. Tak nieskończenie
dawno temu mogła się cieszyć jego bliskością. Czuła, jak Ravi z wolna rozpływa się między
jej rękami, aż wreszcie pozostało w nich tylko powietrze, w pewnej chwili nawet pomyślała
coś strasznego: żeby tak zniknął bez walki.
- Trzymaj mnie mocno, Johanno, trzymaj mnie, nawet jeśli ja sam cię puszczę!
Pokryła się gęsią skórką, choć przecież w jego objęciach spociła się od gorąca. Ravi
teraz już szlochał.
- Ach, Boże, Johanno, trzymaj mnie mocno przy sobie! Zrobiła to, a on odważył się
poddać własnej rozpaczy. Potem to on ją trzymał i pozwolił się jej wypłakać, dość bowiem
wiedział o łzach, by rozumieć, że one nie mają nic wspólnego z ich miłością. Głaskał ją teraz
jak dziecko, po policzkach i szyi, po rękach i po włosach, ani razu jednak nie dotknął brzucha.
Wzbudziło to w niej wielki niepokój, ale zaraz tego pożałowała. . Sama położyła dłonie na
gładkiej skórze i wreszcie po pewnym czasie oboje się uspokoili.
- Następnym razem pójdziesz ze mną do kościoła - szepnęła w ciemność.
Ravi nie spał, była tego pewna. Dopiero kiedy doznała już zawodu, że nie doczeka się
odpowiedzi, poczuła, że kiwnął głową.
- Jak chcesz - rzucił z udawaną lekkością.
- Może Truge się do nas przyłączy - odparła z taką samą beztroską.
On znów kiwnął głową.
- Tak, bardzo możliwe, on lubi kościoły.
- A ty nie? Krótkie prychnięcie.
- Kościoły są chyba przyjemne, przeraża mnie raczej to, co je wypełnia - odpowiedział
Ravi.
Miała ochotę wypytać go o więcej, wychwyciła jednak senność w jego głosie, poczuła
też, że i jej ciało z wolna zapada w sen. Ta rozmowa mogła jeszcze poczekać, o kościołach
mogła porozmawiać z Ravim innym razem, obiecał już przecież, że z nią pójdzie. To będzie
drugi krok do życia wśród ludzi. Truge na pewno to zrozumie, był prawdziwym przyjacielem.
Johanna pilnowała się, by okazywać mu życzliwość nawet wtedy, gdy mężczyźni wypili o
kilka kieliszków za dużo. Wyglądało na to, że Truge jest jedynym, który zna lekarstwo na lęki
Raviego. Johanna nie mogła uwierzyć, że sama tylko wódka sprawiała, iż Ravi był taki
spokojny i uśmiechnięty za każdym razem, gdy Truge spędził z nimi kilka godzin.
- Ravi... jesteś pewien? Wiedział, o co jej chodzi.
- Dziecko jest moje - odrzekł grubym głosem. - Moje.
Johanna westchnęła z ulgą, czuła, jak wargi rozciągają się w uśmiechu, od którego już
niemal całkiem odwykła. Dawno już nie zasypiała z tak lekkim sercem.
ROZDZIAŁ X
Dwaj mężczyźni w biało - czarnym obrazie. Ravi i Truge poruszali się szybkim
krokiem, grube drewniane narty znaczyły drogę w lekkim śniegu, z ust buchała im biała para,
lecz oczy błyszczały żywo, a ruchy długich kijków były mocne, pełne zapału.
- Spójrz, troll z Sanger się budzi! Truge ze śmiechem wskazał kijkiem.
Podmuch wiatru porwał śnieg z zaokrąglonego wierzchołka, na który właśnie się
wspinali, i teraz śnieżyca hulała niczym rozszalałe włosy wokół zarośniętego oblicza.
Ravi wybuchnął śmiechem.
- Wydaje mi się, że ten troll wielu nie przestraszy - powiedział.
- Prawie nie widać kamiennego kopca - stwierdził Truge, oddychając ciężko, bo
zbocze stawało się coraz bardziej strome.
Brzozowy lasek był tu ubogi, drzewka poskręcane. Gdy się skończy, będą się ślizgać
tylko po gładkich białych zaspach.
- Owszem, widzę kopiec, stoi tam na górze jak człowiek - zapewnił Ravi.
Truge przyspieszył kroku.
- Dalej, człowieku, zobaczymy, komu lepiej idzie pod górę!
Pojechali na wyścigi, aż śnieg pryskał spod kijków i nart, ciężko dyszeli, sapali jak
rozwścieczone byki, ciała napinały się, broniąc się przed bólem mięśni, a krew krążyła w
żyłach niczym woda spuszczona z tamy.
To Ravi pierwszy zrobił ostatnie kroki, zanim Truge doslizgał się na końcówkach nart.
Skręcił, chciał pokonać ostatni metr niedużym skokiem, ale potknął się i wpadł na przyjaciela.
Ze śmiechem walczyli w śniegu, aż wreszcie w płucach już tak nie piekło, a dudnienie w
piersiach ustało. Truge zrzucił narty, Ravi dłużej mocował się z wiązaniami z łyka, wreszcie
jednak i on się uwolnił. Zapadli się w śnieg aż ponad skórzane osłony na nogach. Ravi miał
łydki obwiązane tylko płótnem, czuł teraz, że lodowaty śnieg przedziera się do skóry. Nie
miało to znaczenia, był rozgrzany, wprost parujący po tej przeprawie.
Staliw milczeniu, rozglądając się po dolinie. Za nimi ciągnęły się białe wyżyny, a za
wzgórzami inne doliny.
- Piękny krajobraz - cicho powiedział Ravi. - Ale nie mogę się powstrzymać od
marzenia o otwartej wodzie, na której mógłby spocząć wzrok.
Truge roześmiał się.
- Tak to bywa, gdy ktoś przyzwyczaił się do soli w powietrzu. Skąd ty właściwie
pochodzisz, nigdy o tym nie mówiłeś?
Ravi otrzepał trochę śniegu ze spodni, złożył ręce i zaczął chuchać na wilgotne,
czerwone palce.
- Z zachodu, mówiłem ci już kiedyś, Truge...
- Z zachodu... zza gór. Nie mówisz jak bergeńczyk ani jak ktoś pochodzący z wiosek
nad fiordem przy wybrzeżu. Twoja mowa... no, doprawdy, nie wiem.
- Nigdy chyba nie przebywałam dostatecznie dość długo w jakimś miejscu, by
porządnie nauczyć się jednego języka - prychnął Ravi.
W Trugem obudziła się czujność, pilnował się jednak, by za mocno akurat teraz nie
drążyć.
Ravi podszedł do kopca z kamieni, z jednego boku pokrywał go śnieg, lecz od strony,
gdzie najbardziej hulały wiatry, odsłaniał się granit.
- Dobra robota - pochwalił. Truge uśmiechnął się z dumą.
- Mój ojciec go budował, jego znak, odciśnięty na skórze, leży tu na dnie.
W głosie Trugego dźwięczała duma. Ravi wolno pokiwał głową.
- Dla mężczyzny dobrze jest pozostawić po sobie kilka takich znaków.
Truge zerknął na niego zdziwiony.
- Mówisz prawdę? Nigdy nie sądziłem, że możesz w ten sposób myśleć...
- A nie dlatego tak bardzo chciałbyś malować kościoły? Żeby wszyscy je podziwiali
przez całe wieki? Żeby twoje wnuki mogły zasiadać w ławkach i opowiadać swoim dzieciom
o wielkim malarzu Trugem?
Starszy z mężczyzn roześmiał się nerwowo, chciał odebrać tym słowom powagę, ale
ciemne oczy Raviego powstrzymały śmiech. Pokiwał głową.
- Na pewno tak jest, przyjacielu.
Usadowili się na nartach pod osłoną kopca. Roztańczony wiatr nie bardzo chciał się
zdecydować, od której strony ma zaatakować, ruch powietrza tu na górze prędko sprawił, że
rozgrzane ciała zaczęły drżeć, ale żaden z nich nie narzekał.
Ravi oparł się plecami o kopiec, nie przejmując się, że śnieg i chłód granitu przenikną
zaraz przez mokrą od potu kurtkę. Przymknął oczy, wizje, które nadeszły, nie były
gwałtowne, wywołujące zimny pot, bolesne. Przypominały cichy sen.
Widział mężczyzn, wielkich silnych mężczyzn, krajobraz nagle się zmienił, był nagi,
letni, czuło się wręcz ciepło bijące od skały pod obutymi w drewniaki stopami mężczyzn.
Tylko dwóch z nich miało porządne buty, i to właśnie oni dwaj stali, patrząc, jak inni zbierali
odpowiednie, ciężkie kamienie.
Jeden z mężczyzn ubrany był w szarą koszulę, której rękawy oddarto na łokciach.
Ravi obserwował go przy pracy, znał jego rysy z innego snu i instynktownie wyczuwał w nim
dobro. Mężczyźni ciągnęli, dźwigali i kopiec rósł powoli. Od kwitnącego wrzosu bił mocny
zapach, nad ich głowami krzyczały i ćwierkały ptaki, chmury były okrągłe, pulchne i leniwe.
Ravi otworzył oczy, wizja zniknęła.
- Dobry człowiek z twojego ojca. Truge zerknął na niego, splunął w śnieg.
- Widziałeś go, tutaj?
Ravi kiwnął głową bez strachu. Truge gwizdnął przez zęby.
- Bardzo to dziwne, staruszek leży w domu w łóżku osłabły i złamany bólem kości.
- Miał wtedy mniej więcej tyle lat co ty teraz - powiedział Ravi powoli. - Piękny
mężczyzna, podobny do ciebie.
Zaśmiali się głośno z tego stwierdzenia. Ravi zaraz znów spoważniał.
- Widziałem też innego człowieka, który szedł za twoim ojcem i przyglądał mu się
spod oka. Wyczułem między nimi napięcie, tamten nosił skórzane buty... i wybierał najlżejsze
kamienie, mógł więc wyprzedzić twego ojca w drodze na górę... Długa broda, włosy jak u
kobiety.
- Nasz sąsiad, Simmen - stwierdził Truge, krzywiąc się. - Wydaje mi się, że mojego
staruszka w dużej mierze trzyma przy życiu wola, aby żyć dłużej niż równie schorowany
Simmen. Nie było dnia, żeby ci dwaj o coś się nie starli.
Ravi milczał, znów przymknął oczy. Na powrót pojawiły się mgliste obrazy, widział
zwierzęta, krążące wokół szczytu, orła, który rzucił się do ataku, zająca, który ledwie zdołał
schronić się w zaroślach, i goniącego go wśród wrzosów lisa.
Nie pojawili się już ludzie.
- To dobre miejsce, cieszę się, że mnie tu zabrałeś, Truge.
Malarz skinął głową, ale zaraz rozłożył ręce.
- Zamarzniemy tutaj, jak jeszcze trochę posiedzimy i pomarudzimy, Knut. A jak się
zmienimy w sople lodu, to nie trafimy nawet po własnych śladach.
Ravi podniósł się na nogi, nie czuł już zimna, ale Truge podskoczył kilka razy,
zabijając ręce, zanim sztywnymi palcami umocował znów wiązanie do buta.
Wiatr ucichł, wiał im teraz tylko trochę w plecy. Posłali sobie krótkie spojrzenia, a
potem rzucili się obaj równocześnie w dół zbocza.
Ravi czuł, jak powietrze świszczę mu wokół uszu, jak mróz szczypie go w wargi, w
całą twarz, coraz bardziej w miarę jak rosło tempo. Nie pierwszy raz miał narty na nogach,
zjeżdżał już z równie stromych i nierównych zboczy, ale robił to dawno temu, był wtedy
jeszcze małym chłopcem i mając w uszach głośne krzyki ojca, nieraz musiał siadać w biegu i
tworzyć głębokie jamy w białej płaszczyźnie.
Teraz cały czas stał, chociaż czuł, że mało brakuje, by stracił panowanie nad ciężkimi
deskami przypiętymi do nasiąkniętych wodą butów. A ponieważ zjeżdżał coraz szybciej,
narty sunęły z coraz większą lekkością. Pasmo lasu było już blisko, Truge jechał tuż obok,
Ravi słyszał, jak głośno się cieszy. Elegancko skręcając, z jednym mocno zgiętym kolanem,
Truge zatrzymał się tuż przy pierwszych karłowatych drzewkach.
Raviemu serce zamarło w piersi. Był świadom każdego swego gorączkowego ruchu,
gdy usiłował naśladować tę sztukę. Wjechał jednak w niedużą zaspę, wyniosło go nad niski
grzbiet, a w powietrzu nie miał czasu, by o czymkolwiek pomyśleć.
Wylądował na nartach, ale nawet przez moment nie sądził, że to się dobrze skończy.
Tylna narta poślizgnęła się, druga zapadła głęboko w puszysty śnieg i tam się zatrzymała.
Leżał z twarzą w zaspie i ze strachem czekał na twarde drwiące słowa.
Ale Truge uderzał się tylko rękami po udach i śmiał się bez odrobiny złośliwości.
- Wspaniale, Knut, doprawdy wspaniale! Prawdziwa sztuka, dosłownie frunąłeś w
powietrzu. Zróbmy to jeszcze raz, żebym i ja spróbował skoku!
I Ravi zobaczył, że Truge cofa się spory kawałek w górę zbocza, a potem rusza,
kierując się na tę przeklętą zaspę.
Nigdy się nie dowiem, czy on się wyłożył i ośmieszył dla mnie, czy też naprawdę po
prostu nie umie skakać, myślał Ravi, gdy spokojnie sunęli przez płaszczyzny lasku.
Bez względu na wszystko i tak mógł to zrobić tylko przyjaciel.
- Od jak dawna wiesz, że jesteś takim dziwakiem? - spytał Truge bezpośrednio, gdy
otoczyły ich ciężkie świerki.
Poruszali się wzdłuż zachodniej strony jeziora w kierunku wioski. Dzień chylił się już
ku zachodowi, słońce było tylko bladoróżowym cieniem za górami.
- Od zawsze - krótko odparł Ravi i zrobił kilka szybkich kroków.
Truge z łatwością dostosował się do szybszego tempa.
- Spokojnie, człowieku, jeszcze sporo czasu, zanim całkiem się ściemni.
Ravi popatrzył na niego w poczuciu winy. Truge rozumiał, że przyjaciel nie chce
mówić.
- Moja matka... Ona też była taka. Prawie jej nie pamiętam, ale ojciec opowiadał.
Dużo.
- Też miała zdolność widzenia?
- Tak - burknął Ravi. - To odebrało jej życie. Nie, życie odebrali jej ludzie swoją
podejrzliwością i strachem. Ona... została... zabita. A najdziwniejsze, że ojciec ją jakby o to
obwiniał, w każdym razie próbował wybić ze mnie ten brud, kiedy zrozumiał, że jestem taki
jak ona.
Truge poczuł suchość w ustach. To były pierwsze oznaki prawdziwego zaufania ze
strony Knuta. Torkjell prosił, by dowiedział się o nim jak najwięcej. Ważne było poznać
historię człowieka, jeśli naprawdę chciało się nim kierować.
Truge przełknął ślinę, właściwie zapragnął, by Knut nie mówił już nic więcej.
Ale Raviemu rozwiązał się język.
Słowa wprost wylatywały mu z ust, a narty poruszały się coraz spokojniej po
zaśnieżonym poszyciu w lesie.
- Pamiętam każdy cios, każde słowo, jakim mnie zranił. Nie był ojcem, którego można
by sobie obrać za wzór, niemal mnie zniszczył, ale ja mimo wszystko okazałem się silniejszy.
- On nie żyje? Ravi kiwnął głową.
- Lepiej o tym nie mówić. Nie miał godnej śmierci, nic dobrego po sobie nie zostawił.
Mój ojciec nie był... budowniczym kopców.
Truge posłał mu pełne współczucia spojrzenie.
- A potem, po śmierci ojca, krążyłeś po świecie samotnie?
I znów Ravi przytaknął.
- Tak, przez wiele lat.
- Nigdy nie miałeś domu?
- Nigdy.
- Później spotkałeś Annę?
- Mhm, Anna...
- Ona jest niezwykła?
Ravi zatrzymał się, oparł na grubym kiju, patrząc Trugemu prosto w oczy.
- Anna jest wprost niesamowita.
Truge świetnie pojął, co kryło się w tym prostym komplemencie. Knut znal uczucia,
jakich większość mężczyzn mogła mu pozazdrościć, szkoda, że tak rzadko je okazywał
równie wyraźnie jak teraz.
- Gdzie ją spotkałeś? - spytał Truge beztrosko, gdy ruszyli dalej.
Ravi długo milczał, zanim odpowiedział.
Zanim jednak dotarli do krańca jeziora i mieli właśnie przejść przez skutą lodem
rzekę, Truge usłyszał dużą część historii o młodej córce bogatego gospodarza i ubogim
chłopaka O mężu jednak nie wspomniano, nie padły też żadne nazwiska i Ravi ku swej
radości zobaczył, że Truge kręci głową, uważając, że dowiedział się więcej niż dość.
- A potem musieliście uciekać. Dla miłości! Do diaska, to historia jakby wprost rodem
z pieśni, jesteście jak Bendik i Arolilja!
- Nie mów o tym nikomu, mamy wrogów...
- Obiecuję, że nikomu nie powiem, nikt się o tym nie dowie. Nikt nie pozna twojej
historii, ale... Knut, naprawdę nazywasz się Knut Plassen?
Ravi nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.
- Oczywiście, że tak. Miałem wiele imion, Truge, akurat teraz nazywam się Knut
Plassen.
Truge też się uśmiechnął.
Zatrzymali się tylko jeden jedyny raz, gdy na horyzoncie pojawił się kościół i
zobaczyli, jak ostatnie promienie słońca złocą brunatny budynek. Przy placu tingu się
rozdzielili, Truge bowiem miał do załatwienia inną sprawę i musiał odmówić zaproszeniu do
chaty Plassenów na wieczorną owsiankę.
- Zajrzę jutro w drodze do domu, to może być późno.
- U nas zawsze czeka na ciebie miejsce do spania, przecież wiesz. Anna też uważa, że
miło się z tobą rozmawia.
Truge pożegnał się, po raz pierwszy Ravi wyczuł jego mokre dłonie, gdy rozstając się
je sobie podali, ale też i dzisiaj porządnie się spocili.
Malarz patrzył, jak wysoki, szczupły mężczyzna macha mu i sprawnie ślizga się w dół
pagórków od placu w stronę jarzębinowego lasku, rosnącego wzdłuż drogi. Wkrótce już
będzie w domu, być może Anna czeka już z jedzeniem, przy rozpalonym ogniu.
Truge zadrżał z zimna, bez radości myśląc o dalszej drodze do Torpo.
Zapadnie już prawie noc, zanim dotrze do zagrody Torkjella.
Miał wielką ochotę zawrócić, dać się skusić dźwiękom dobiegającym z karczmy,
poprowadzić w ciepło. Tyle rzeczy musiał przemyśleć. Zakłuło go w sercu, okropne będzie
przekazać historię Knuta dalej Torkjellowi, lecz jeśli bogacz domyśli się, że Truge nie spisuje
się jak trzeba, to można zapomnieć o malowaniu, o ławkach w kościele i o wszystkim innym,
o co kiedyś w przyszłości zatroszczyć miał się Torkjell.
Truge jeszcze raz wrócił pamięcią do jednej z pierwszych rozmów o zdolnościach
Knuta. Wybrali się na którąś ze swych wypraw i nagle Knut zorientował się, że gdzieś zginął
mu nóż. Długo go szukali, grzebali w śniegu, kręcili się po własnych śladach. Ale nóż
przepadł na dobre i Knut z irytacją uderzał się pięścią po udzie. Truge zarechotał.
- Nie śmiej się, to wcale nie zabawne.
Starszy z mężczyzn wprost zanosił się śmiechem i uderzał po kolanach.
- Nie zabawne? Nie zabawne? Szkoda, że cię teraz nie widzą, Mons - Duńczyk i
Torkjell, tak strasznie im zaimponowałeś swoimi zdolnościami. Tak ci ufają, że uwierzyliby,
że zdołałbyś odnaleźć kroplę wódki w oceanie, a ty zgubiłeś nóż i szukasz go z płaczem jak
dziecko!
- Tak to już jest - odparł Ravi z irytacją. - Tak jest i zawsze tak było, bardzo rzadko
widzę coś, co jest ważne dla mnie samego... Prawie nigdy nie otrzymuję odpowiedzi na
własne pytania.
- A o co chciałbyś spytać?
Ravi pokręcił tylko głową, Truge więc nie naciskał więcej.
Tak to chyba powinno być, rozmyślał Truge, biegnąc na nartach zaśnieżoną drogą do
Torpo. Żaden jasnowidz nie mógłby chyba żyć, przez cały czas patrząc w oczy własnemu
losowi. Widzieć jutrzejszy dzień, zanim on jeszcze nastanie. Ale byłoby to wspaniałe,
przynajmniej przy handlu końmi albo kiedy się zawrze jakiś zakład. A kobiety... Doprawdy,
trudno się na nich wyznać, króciutkie zajrzenie w ich śliczne główki na pewno by się
przydało. Nie mówiąc już o alkowach! Ach, dowiedzieć się, co myślą i mówią, kiedy są
same...
Knut jednak twierdził, że jeśli chodzi o niego, nie jest to możliwe. Owszem, potrafi
niekiedy czytać w myślach innych ludzi, oglądać ich czyny, lecz nigdy nic takiego, co
dotyczyło jego samego.
- Nawet gdybyś wypuścił z rąk tę gałąź, którą strugasz, i zamierzał wbić nóż we mnie,
Truge, zrozumiałbym to dopiero wtedy, gdy pociekłaby krew - powiedział Knut ze smutkiem
w glosie.
Nie, nie, nie wolno teraz myśleć o jego niezwykłych czarnych oczach. Nie wolno
myśleć akurat o tym zdaniu.
Trzeba iść naprzód i cieszyć się z solonego mięsa, ryby albo jajecznicy, Torkjell na
pewno go ugości, gdy przybędzie do niego zmęczony, przynosząc nowiny.
- A więc ona jest córką bogacza - powtórzył Torkjell powoli. Cmoknął, z lubością
przymknął oczy, rozkoszując się smakiem perfumowanego tytoniu, który zapalił w fajce.
Truge kaszlnął i zaraz też dostał fajkę.
- Jak się nazywa jej ojciec? Truge pokręcił głową.
- Nie wiem, Torkjellu. Nie podobałoby mu się, gdybym spytał. Nie chciał nawet
powiedzieć, skąd pochodzą. Gdzieś z Vestlandet, przypuszczam. Z jej mowy można wnosić,
że być może z Ardal.
- No, dowiemy się tego, jak poszukamy. Gdy córka gospodarza ucieknie z włóczęgą,
ludzie gadają o tym całymi latami. Na pewno się powiedzie, jeśli będzie konieczne. Czego
więcej się dowiedziałeś?
Truge poczuł się nieswojo. Kręcił się na szerokim krześle z wyściełanym siedzeniem.
- Torkjellu, on jest moim przyjacielem...
- I bardzo dobrze, a ty moim, prawda?
To ostatnie pytanie sprawiło, że pokój zawirował Trugemu przed oczami. Doskonale
wiedział, jak należy je rozumieć. Z wielką ostrożnością zaczął szkicować Torkjellowi to, co
Knut opowiedział mu o swojej matce, ojcu i młodzieńczych latach.
Torkjell z zadowoleniem kiwał głową.
Wyciągnął fajkę w stronę Trugego.
- Za tym kryje się coś więcej, człowieku. Dowiedz się, co, musi być jakiś powód, dla
którego on nie wspomina żadnych nazwisk ani miejscowości. Za tym kryje się coś więcej niż
tylko szalona młodzieńcza miłość.
Truge myślał tak samo, bał się jednak, że Torkjellowi nie wystarczy zastanawianie się.
Torkjell chciał wiedzieć.
Młody mężczyzna w brokatowej kamizelce poderwał się gwałtownie. Fajka uderzyła o
posrebrzany statyw.
- Późno już, Truge, bardzo ci dziękuję. Jak poprosisz Line, to przygotuje ci jakieś
łóżko na noc, na razie żegnam się z tobą, bo jutro wybieram się do Hovet w pewnej
szczególnej sprawie...
Uśmiechał się przebiegle i tajemniczo, oczy mu zabłysły.
- Torkjell Villand zbyt dobrze zna się na rzeczy, by tym razem nie wysyłać kogoś, kto
ma przemówić w jego sprawie - szepnął poufale.
A Truge tylko kiwnął głową.
Wszyscy znali historię o pięknej dziewczynie z Aurland, którą Torkjell utracił przez
swego najlepszego kolegę Guttorma. Wysłał przyjaciela, by w jego imieniu pomówił z
dziewczyną i jej rodzicami, taki był zwyczaj. Przyjaciel jednak wywarł takie wrażenie, że
dziewczyna do niego zaczęła strzelać oczami. A teraz mała ślicznotka poślubiła tego łotra.
Nieźle się śmiano z młodego Villanda, gdy sprawa wyszła na jaw.
- Pozdrów Birgit, to dobra dziewczyna - rzekł Truge wesoło.
Miała najbardziej błyszczące brązowe włosy, jakie Torkjell widział u człowieka. A
poza tym tak mocne barwy skóry i warg, że chodząc przypominała raczej obraz.
Dumna i piękna. Ubrana w najlepsze rzeczy, jakie tylko mógł zdobyć ojciec. Gdy
jechała do kościoła saniami zaprzężonymi w dwa konie, niejeden młody panicz cmokał na jej
widok. I niejedną miłosną piosenkę zaśpiewano Birgit od czasu, gdy przystąpiła do
konfirmacji jako najpierwsza dziewczyna w swojej parafii.
Jak królowej pomagano jej wysiadać z sań, srebrne brosze dzwoniły na wydatnej
piersi, zmuszając oczy wszystkich, by skierowały się właśnie na nią Nosiła czapkę ozdobioną
pomponami z barwnej jedwabnej przędzy, a haftowany stanik wabił oczy bielą i czerwienią
wśród srebra i aksamitnych wstążek, jakimi ozdobiony był strój. W talii miała pas z barwionej
na niebiesko skóry, zapięty na małe srebrne klamry, które odziedziczyła po matce.
Tak, tak, w jej zagrodzie nie było strachu, urodzaj czy nieurodzaj. Gospodarz miał
dość rozumu, by zrobić zapasy wystarczające na siedem chudych lat.
Birgit promieniała, rumiana i świeża, najstarsza córka, żywy dowód na to, że w domu,
z którego pochodziła, wciąż niczego nie brakuje.
Torkjella nie obchodziło to, co wniesie w wianie.
Sam miał dość srebra i ziemi, a przynajmniej dość na tyle, by szukać narzeczonej, nie
zważając na takie sprawy. Były wszak bogatsze panny we wsi, nie mówiąc już o wszystkich
podstarzałych wdowach, które mogły wnieść w posagu dobra, mogące się niemal równać z
tym, co posiadał młody syn Villanda.
Ale Birgit...
On szukał zupełnie czego innego.
Birgit potrafiła posłać mu spojrzenie, od którego ciało stawało w płomieniach, tak jak
wtedy gdy wiatr dmuchnie w ogień na wyschniętym leśnym poszyciu. Niejednej się to udało
w ciągu tych lat, odkąd zaczął rozglądać się za dziewczynami, żadna jednak nie robiła tego z
taką dumą jak Birgit. Z taką odrobiną pogardy, jaką lubiła mu zademonstrować.
On jej pokaże.
Nie podda się, dopóki nie będzie równie uległa i chora z miłości jak inne. Dopóki i
ona nie będzie patrzeć na niego tym łzawym spojrzeniem, które znał tak dobrze.
Birgit zasługiwała na coś innego niż kilka ulotnych spotkań w tajemnicy pod osłoną
nocy czy na potajemne zakradnięcie się na stryszek po uczcie.
Birgit była godna.
Napomknął już, że upatrzył ją sobie na tę, która będzie z nim dzielić wszystko.
Uśmiechnęła się wtedy, mówiąc, że to niezwykłe jak na Torkjella Villanda, słyszała, że
niechętnie mówi o małżeństwie.
- Nie rozmawiałem o tym z żadną inną, Birgit, z żadną inną oprócz ciebie.
Ale ona nawet wtedy nie całkiem zmiękła w jego ramionach. Musiał znów ją
wypuścić, nie zaznając smaku niczego innego poza muśnięciem ciemnoczerwonych warg.
Zimno mówiła o innych dziewczynach, o kobietach po wioskach, z których niejedna
miała do szepnięcia parę słów na temat Torkjella.
O Gro.
Torkjell był na pół zawstydzony, a na pól dumny z tego, że jeszcze raz szukał
towarzystwa nieszczęsnej Gro. Przysięgał sobie, że będzie się trzymał od niej z daleka po
wszystkich tych nieprzyjemnościach z dzieckiem, które urodziła, a które rocznie kosztowało
go więcej talarów, niżby mógł o tym myśleć ze spokojem. Nie dało się jednak zaprzeczyć, że
dziewczynka miała w sobie krew Villandow. Gro zresztą dotrzymała swej części obietnicy i
trzymała język za zębami, nawet wtedy, gdy wywołano ją na środek kościoła i nakazano
spowiedź przed całą zgromadzoną parafią Torkjell hojnie ją za to wynagrodził, nigdy jednak
nie zapomniał bladej twarzy, gdy stała tam w prostej płóciennej sukience i cała drżąc, kłamała
przed ołtarzem.
Gro nie spodobałoby się, gdyby się ożenił. Nieraz był świadkiem, jak płacze, choć z
całych sił starała się nad sobą panować. Wiedziała, że za każdym razem, gdy pokaże mu
zapłakaną twarz, upłynie dłuższy czas, zanim do niej wróci.
Trzeba położyć temu kres.
Jeszcze raz to sobie poprzysiągł.
Birgit na pewno nie jest z tych, które patrzą przez palce na sprawy, jakie mąż ma do
załatwienia w łóżkach innych kobiet. Zresztą na pewno nie będzie do tego powodu, przecież
nikt tak jak Birgit nie potrafi wzbudzić w nim tęsknoty, na pewno też żadna tak jak ona nie
potrafi dać jej ujścia.
Byle tylko doszło do tego, by zaręczyny potwierdził pastor.
Musi to nastąpić jak najprędzej, bo jesienią wozy z żołnierzami ruszą na południe, i
Torkjell Villand też wdzieje niebieski mundur. Nie wiedział, kiedy wróci do domu, i miał
teraz tylko pół roku, by zdobyć względy Birgit. Budowę domu już odłożył.
Czy ośmieli się spytać Knuta o Birgit?
Czy jasnowidz nie zobaczy zbyt wiele, gdy już Torkjell zwróci się do niego w tej
sprawie?
Czy Torkjell zniesie upokorzenie, jeśli wyjdzie na jaw jego silne pożądanie i jej upór?
Poszedł na górę po schodach do swojej sypialni, słyszał jeszcze, jak dziewczyny w
czeladnej z zachwytem witają Trugego. Malarz był mile widzianym gościem, sypał jak z
rękawa niezliczonymi dość pikantnymi opowieściami o swych wyprawach do Branes i do
Kongsberg, miasta srebra. Truge na pewno nie będzie tej nocy przewracał się na łóżku w
samotności, bez miękkiego kobiecego ramienia, na którym położy głowę.
Torkjell wziął ze sobą puchar wódki i wsunął się pod ciepłe kołdry. W nogach łóżka
pod kocami ułożono gorące kamienie i ich ciepło sprawiło ciału prawdziwą rozkosz.
Na pewno zdobędzie Birgit. Dziewczyna nie ma szans w tej swojej grze.
Torkjell czuł się młody i silny. Lubił tak leżeć z lekkim uśmiechem na ustach, gdy
myśli wprawiały ciało w leciutkie drżenie. Niemal tęsknił za chłopięcymi latami, gdy jako
bardzo młody człowiek mógł w pełni oddać się marzeniom i sam ukoić tęsknoty.
Teraz zdmuchnął świecę i opróżnił puchar.
Wciąż miał przed oczami twarz Birgit, okrągłe piersi ukryte za delikatną białą lnianą
koszulą, jej wąską talię, którą tylko kilka razy miał okazję uścisnąć. I krótki przebłysk
okrągłych kolan i mocnych ud, wtedy, gdy, jeden z jej braci nieco za mocno okręcił ją w
tańcu.
Wreszcie jednak odsunął od siebie te obrazy, pozwolił, by myśli powędrowały
ścieżkami budzącymi mniejsze podniecenie.
Co ma zrobić z Knutem?
Nowe informacje przyniesione przez Trugego nie zadowoliły Torkjella, chciał
wiedzieć wszystko. Powinien wreszcie przystąpić do działania, wkrótce bowiem nadejdzie
wiosna, a wtedy będzie musiał znów wyprawić się na południe i przed swoim wieśniaczym
nazwiskiem umieścić jeszcze tytuł kaprala.
ROZDZIAŁ XI
Ledwie marcowe słońce zaczęło grzać, a wioska, gdy święta Wielkiej Nocy stały już u
progu, obudziła się do życia. Od spichrzy do domów ognia rozciągnięto sznury, wisiały na
nich ubrania i pościel, przygotowane do wietrzenia i trzepania. Wynoszono je trzy razy do
roku, a w ten słoneczny piątkowy dzień przed Wielkanocą kobiety mozoliły się, dźwigając
ciężkie skóry i zakurzone narzuty. Nad wieloma zagrodami unosiła się mgła z jałowcowego
dymu i pary. Mężczyźni wyprawiali się do lasu rąbać drzewo albo znosić siano, żeby tylko
uciec z domu, kobiety bowiem potrafiły zużyć chyba każdą ilość naniesionej wody.
Na dole, tam gdzie jezioro znów zmieniało się w rwącą rzekę, zebrały się kobiety z
kilku zagród. Łagodny brzeg wykorzystywano często latem do prania ubrań, czyszczenia
mięsa z uboju, a także do zabawy i śmiechów.
Dziś jednak pasmo otwartej wody otaczały ostre lodowe krawędzie, a trzy niewiasty o
zaczerwienionych policzkach stały tam ze swymi koszami dlatego, że nie miały swojej
osobnej kuchni ani strumienia przy domu. Były to żony chałupników, wśród nich wdowa po
Kjettelu, który zmarł około Bożego Narodzenia na krwawą biegunkę.
Szmatki, które prały, były znoszone i cerowane na wszystkie chyba sposoby, nie miały
ich też tak wiele. Kobiety drżały z zimna, okryte narzutami, podczas gdy ich chusty czekało
takie samo traktowanie jak dziecinne ubranka i pościel. W każdym razie będą równie czyste
jak obrusy u samego wójta.
Kobiety miały sinobiałe ręce i niemal fioletowe obwódki przy paznokciach. Podkasały
spódnice, lecz podczas pracy grube koszule sięgały wody, przylepiając się do marnie
osłoniętych przed chłodem łydek.
Słońce świeciło i na pochylonych karkach czuły już obietnicę wiosny. Ale wciąż
jeszcze, nawet teraz, w najjaśniejszej porze dnia, ubrania w koszach zamarzały na lód. Będą
musiały wiele dni wisieć mokre na stryszku, zanim znów ktoś się w nie ubierze albo wsunie
pod okrycie.
Kobietom się spieszyło, musiały prać nie tylko dla siebie. Kosze czekające na brzegu
były obficiej wypełnione niż ich własne, ale przyjemność im sprawiało, że upiorą najpierw
swoje rzeczy.
- Odpoczniemy chwilę, dziewczęta, zasłużyłyśmy na to. Chodźcie, siądźcie tu pod
kamieniem, wcale nie jest zimny! Dotknijcie, naprawdę czuje się słońce, w każdym razie
wtedy gdy zapomni się o palcach.
Dwie pozostałe wytarły ręce, a potem wycisnęły brzegi spódnic w piękny kilim,
leżący na górze jednego z koszy. Jedna z nich nie mogła się powstrzymać, wysmarkała się i
wytarła palce w piękną tkaninę.
Z jakiejś kieszeni wyłoniła się nieduża skrzyneczka, któraś z kobiet przyniosła parę
sucharów. Żuły chleb, rozmiękczały go w ustach, mieszały ze śliną, dopóki całkiem nie
zniknął, zostawiając po sobie jedynie dojmujące pragnienie, by dostać jeszcze więcej.
Ale nic więcej nie było. Zdarły więc po kawałku kory z brzozy i teraz żuły, czując, jak
usta wypełniają się ostrym smakiem.
- Niedługo zaczną krążyć soki - stwierdziła jedna, wypluwając resztki kory do rzeki.
Ciemna woda pod pokrywą lodu płynęła rwącym nurtem, nieco dalej w dole całkiem
znikała pod niebiesko - białym dachem i ukrywała się przed wszelkimi oczyma.
- Boże, obyśmy przeżyli do czasu, aż szczaw zakiełkuje! Byleśmy dotrwali do czasu,
kiedy kminek za chatą wyrośnie.
Oparły się o kamień, siedziały blisko siebie. Wymieniały nowiny o najbliższych, jedna
skarżyła się na męża, druga wychwalała swego. Marzyły o lecie, przypominały sobie
nawzajem o radościach Bożego Narodzenia, o jakże dalekich dniach, kiedy to na trzech
niezgrabnych komorniczych stołach stała owsianka z prawdziwego ziarna.
Ale zima wciąż jeszcze nie ustąpiła i wkrótce wszystkie trzy zatrzęsły się od chłodu.
Podniosły się, wzdychając, widać teraz było, że jedna z nich spodziewa się dziecka. Po
zapadniętej twarzy przesunął się grymas bólu, gdy chwyciła za ciężki kosz z czystym praniem
i zaczęła się piąć po śliskich kamieniach, by postawić go w bezpiecznym miejscu na
zaśnieżonym brzegu.
Mało brakowało, by się przewróciła, bo drewniane chodaki od spodu pokryły się
warstwą lodu, a przybrzeżne kamienie, po których stąpała, oszroniła wilgoć, ciągnąca od
otwartej wody.
Wcale jednak nie dlatego jej dwie towarzyszki zaniosły się krzykiem strachu.
Dostrzegły jakąś postać tuż przy miejscu, gdzie prały, postać, która pojawiła się tam nagle, a
żadna nie słyszała jej nadejścia.
Ravi przychodził w to miejsce wiele razy, bo skały były tutaj akurat dostatecznie
wysokie, by tworzyć miłe schronienie tuż ponad rzeką. Nie bał się wcale, że ktoś go zobaczy,
po prostu z wielką przyjemnością siadywał właśnie tutaj, żeby popatrzeć na wiry, tworzące
się w zimowej rzece, zanim znów zniknęła pod lodem.
Czasami widywał tu ryby, udało mu się nawet złapać kilka chudych rybek, które
smakowały tak pysznie, gdy Hanna usmażyła je na smalcu. Dlatego zabierał ze sobą haczyk,
zrobiony z igły oderwanej od jej pięknej broszy. Nigdy nie nosiła tego klejnotu, leżał
owinięty w kawałek delikatnego materiału w skrzynce razem z innymi pamiątkami, które
zabrała z domu. Papierem do pisania, odrobiną atramentu, dwoma gęsimi piórami, jakimiś
papierami, paroma książkami. Broszką. I kieliszkami, z których codziennie pili, nawet jeśli
mieli jedynie odrobinę cienkiej herbatki ze skrzypu. Ravi dawno już zrozumiał, że na wódkę
Johanna nie ma ochoty. Chował więc gorzałkę w szopie, dbał jednak o to, aby w niedużej
miseczce zawsze zostawała odrobina na wypadek, gdyby Hanna jej potrzebowała. Na
przykład jako lekarstwo.
Truge dotrzymał słowa. Być może wiele brakowało, by w chacie Plassenów żyło się
naprawdę dostatnio, ale nigdy nie kładli się do łóżka beż zjedzenia przynajmniej jednego
porządnego posiłku w ciągu dnia. Doprawdy, jest za co dziękować, pomyślał Ravi.
Mimo wszystko jednak ryby, które przynosił do domu, były mile widziane. Miał też
wtedy czym zapełnić dni, gdy Truge się nie pojawiał, a ludzie wydawali się dalsi niż
kiedykolwiek. Johannę ledwie widywał od rana do ciemnego wieczora, Karen podobno czuła
się teraz gorzej. A gorycz Johanny rosła wraz z jej brzuchem. Wystarczało, że poczuła zapach
wódki, a już ogarniał ją gniew. Ravi wycofywał się wtedy, wolał uciec w ciemną noc i szukał
pociechy w dzbanach, które miał pochowane. Potem mógł wrócić i bezszelestnie wsunąć się
pod baranicę, która znalazła teraz swoje stałe miejsce przy palenisku.
Ravi wpatrywał się cieniutki sznurek z końskiego włosia, aż oczy napełniły mu się
łzami i przestał go zupełnie widzieć. Ręka, która go trzymała, była sztywna i zimna, widział,
jak skóra zmienia barwę z czerwonej na białą, a później siną. On jednak nie marzł, nie czuł
chłodu.
Rzeka płynęła, śpiewając cichą piosenkę. Być może jakaś ryba uzna haczyk za dość
kuszący, by się złapać.
Ravi popijał przez całe przedpołudnie, ale gdy podnosił dzban do ust, wciąż dawał się
wyczuwać jego uspokajający ciężar.
W jego głowie najstraszniejsze koszmary rozwiewały się, rzedły i oddalały. Nie
myślał już o nich, były bowiem niemal śmieszne, śmieszne jak ludzie, których spotyka się na
drodze i nigdy potem już nie widzi.
Mruczał coś cicho pod nosem, przyglądając się ich niemądrym twarzom, bawił się
fragmentami ich życia, których nie byli w stanie przed nim ukryć.
Czy ona wie, ta nadęta Mathilda z plebanii, że on zna miejsce, w którym chowa
kawałki słoniny i resztki wódki, skradzionej pastorowi? A ten wyniosły wieśniak
zarządzający chałupą, w której mieszkali, może zrobił się ostrożniejszy po tym, jak Ravi
popatrzył mu w oczy i powiedział:
- Chcesz być taki elegancki, nosisz srebro na kamizelce i nóż w pochwie, a gacie masz
dziurawe i z przodu, i z tyłu!
Ravi nie czuł, że siedzenie przymarzło mu do belki, nie słyszał też śmiechu kobiet i
nie widział tej trójki, która przyszła tu ze swymi koszami, a potem zaczęła tłuc bieliznę
płaskimi kijankami.
Widział tylko daleki, ciemny ląd, na którym pozbawieni twarzy ludzie spadali przez
powietrze, a nad ich głowami błyszczały białe krzyże. Widział brzeg rzeki, lecz nie dostrzegał
kobiet. Tylko jakieś dziecko bawiło się nad wodą i ten widok napełnił go lękiem. Widział, jak
dzieciak potyka się i wpada, wezbrana rzeka nagle popłynęła rwącym wiosennym nurtem,
unosząc dziecko, które nawet nie zdążyło zawołać. W głowie dźwięczał tylko krzyk matki,
lecz wódka w cudowny sposób go tłumiła, wystarczyło jedynie, że mrugnął mocniej, a wizja
się rozwiała i strach matki już do niego nie docierał.
Ale teraz otworzył szerzej oczy.
Trzy postacie, trzy spódnice uderzające o chude łydki. Trzy podskakujące chustki, na
jedną naciągnięta wełniana czapka.
Sam nie wiedział, dlaczego, lecz nagle bez zastanowienia poderwał się, zachwiał przez
moment i ruszył w stronę brzegu. Postacie nie zniknęły jak tonące dziecko, nie rozwiały się,
gdy próbował ich dotknąć, a ich krzyk wciąż rozbrzmiewał w uszach.
Ravi patrzył na nie oszołomiony.
Otworzył usta, chciał powiedzieć coś, by je uspokoić, odezwać się tak, jak Johanna
kazała mu rozmawiać z ludźmi, uprzejmie, nie uciekając wzrokiem zagadać o czymś
obojętnym, na przykład o pogodzie.
One jednak krzyczały, wcale nie mając zamiaru przestać, a on, ku swemu zdziwieniu,
usłyszał jąkające się słowa wypowiadane własnym zachrypniętym głosem, mówiące o
zupełnie innych rzeczach.
Język jakby słuchał tej jego części, która wciąż pozostawała w mocy wizji, tej części
jego samego, której nigdy do końca nie poznał.
- Dzieciak - powiedział. - Musicie pilnować dzieciaka, on się utopi.
I wtedy kobiety umilkły, a Ravi na chwiejnych nogach zatrzymał się przed tymi
dwiema, które krzyczały najgłośniej. Trzecia wciąż stała na brzegu, zasłaniając usta rękami, i
przyglądała mu się przerażona. Poczuł, że dawny gniew znów wybucha w głowie. Czego one,
do diabła, się boją? On wszak nigdy nie uniósł ręki na żadnego człowieka, chyba że pierwszy
przyszedł do niego w złych zamiarach.
Wytrzymał jej spojrzenie, czuł, jak brwi marszczą się z wysiłku. Kobieta opuściła
ręce, wargi miała blade, a oczy wciąż patrzyły niepewnie. Ale uśmiechała się teraz, już
spokojna. Tamte dwie się odsunęły.
- To jasnowidz, ten szaleniec, który mieszka przy Lindstad, w zagrodzie należącej do
plebanii. Knut Plassen.
Usłyszał jej szept, choć usta przyciskała do ucha przyjaciółki.
- Knucie Plassen, czego od nas chcesz? Przychodzisz tu, żeby napadać na zajęte
uczciwą pracą kobiety? Pijany jesteś czy co?
- To szaleniec! - syknęła druga kobieta i mocno zacisnęła usta.
A potem pociągnęła tę pierwszą o krok w tył. Ravi się nie ruszał.
- On mówi o jakimś dziecku, o takim, które się tu utopi.
- Niech powie coś więcej, to może być ważne.
- Ech, ten pijaczyna! Wszystko to brednie, nie jest lepszym jasnowidzem niż ja! Mój
mąż słyszał, że cała ta sprawa z owcami Monsa - Duńczyka to wszystko brednie, ten Knut
krążył po tamtych okolicach i na własne oczy widział zwierzęta.
Ravi słyszał szum głosów w uszach, ale kobiety go nie obchodziły, mówił cicho, a
słowa i spojrzenie kierował na tę trzecią. Stała zbyt daleko i słowa Raviego zagłuszało
gadanie przyjaciółek i szum rzeki.
Wkrótce jednak i tamte dwie kobiety ucichły.
- Dziecku nie wolno się tutaj bawić samemu. Ona powinna dostać lanie, starsza
siostra, która go pilnowała... Chociaż nie, biedna dziewczyna i tak poniesie karę... ale
chłopiec... ten nieszczęsny chłopiec... tak mu zimno i strasznie.
Kobiety wpatrywały się w niego w milczeniu.
- Biedny, biedny... Słyszę, jak jego pies wyje, tak tęskni za małym... Powiedzcie psu,
że on wróci, że piłka leży za wiadrem ze smołą... I że nikomu nie wolno się nią bawić, tylko
tym, którzy już nie żyją...
Teraz kobiety miały już dość. Pozbierały prane spódnice i pobiegły po śliskich
kamieniach. Prędkie, ukradkowe spojrzenia, jakie słały Raviemu, zdradzały ich lęk, lecz
błyski w oczach mówiły także, że czym prędzej chcą wrócić do domu i opowiedzieć o tym, co
je spotkało.
Nie zwracały uwagi na tę trzecią, nie widziały, że ona wciąż stoi, sądziły pewnie, że
chce jeszcze tylko zabrać kilim, wciąż unoszący się w wodzie.
Kobieta drobnym, lekkim krokiem zbliżyła się do Raviego. Za każdym razem, gdy
mrugnął, widział ją wyraźniej.
Co on takiego zrobił? Co oni powiedzą? Co powie Johanna, gdy dowie się, jak
dziwnie się zachował?
Ale wódka spokojnie płynęła przez żyły i nie zdołał się wystraszyć. Nawet wtedy, gdy
twarz obcej kobiety znalazła się tuż przy nim i padło pytanie:
- Potrafisz wróżyć, Knut?
Przytaknął. Kobieta musiała zadrzeć głowę, by spojrzeć mu w oczy, splatała w palcach
zniszczone frędzle chusty.
- Czy ty... czy możesz zobaczyć coś o mnie? O mojej rodzinie?
Ravi przymknął oczy, poczuł, że robi mu się słabo. Mówił słowami zimnymi jak lód:
- Urodzisz czworo dzieci, ale twój mąż nie będzie dobry. Zanim skończysz trzydzieści
lat, odprowadzisz do grobu dwoje starych i jednego młodego. Będziesz widziała, jak wielcy
ludzie robią się mali, i pójdziesz ścieżkami, którymi nie będziesz chciała iść. Nigdy nie
będziesz bogata... nie tak, jak masz na to nadzieję. Nie wywróżę ci srebra, ale... pewnego dnia
znachorki będą szukać u ciebie rady. Zdobędziesz też władzę nad siostrą, wielką władzę,
będziesz mogła ją skrzywdzić, jeśli zechcesz.
Twarz kobiety była jak skamieniała.
- A upiorne koty, które dręczą mnie dniem i nocą, nie widziałeś ich?
- Najgorszy jest ten rudy, przysłany z... zagrody na zboczu. Musisz zabić go
płonącymi drzazgami z nagrobnego krzyża i ołowiem z okna kościoła... Obejdź kościół osiem
razy o północy, a wtedy on pójdzie za tobą. Jeśli nie, daj mu mleko z kobiecych piersi... ze
swoich własnych...
Kobieta popatrzyła na brzuch.
- To już trzecie - powiedziała cicho. - A nie mam jeszcze trzydziestu lat.
Ravi wypuścił powietrze przez zdrętwiałe nozdrza, oczy kobiety patrzyły z takim
smutkiem. Miał ochotę wyciągnąć do niej rękę, powiedzieć jej, że wszystko to tylko
kłamstwo, głupi dowcip, coś, co każdy naprędce zdołałby wymyślić. Bał się jednak, że ona
wtedy zmruży oczy tak jak tamta.
Drwina, niedowierzanie, wstręt. Jak wtedy, gdy zauważy się starą brudną szkapę
wśród najlepszych rozpłodowych ogierów.
Dlatego stał nieruchomo i nie powiedział, że jest mu coś winna. Pomyślał jednak:
Mów o mnie dobrze, kobieto. Okaż mi życzliwość, wiem, że ją masz. Uśmiechnij się do mnie,
chociaż raz jeszcze tak jak wtedy, gdy mnie zobaczyłaś.
Ona jednak cicho podziękowała mu za radę i bez uśmiechu pochyliła się nad lodem,
by wyciągnąć z rzeki ciężki materiał.
Ravi nie zaofiarował się z pomocą. Już czuł, że nogi trzęsą się pod nim z osłabienia,
kołyszącym krokiem wrócił więc do pnia drzewa, dzbana i sznurka na ryby.
Przynęta zniknęła. Haczyk wisiał nagi.
ROZDZIAŁ XII
Johanna wpatrywała się w niego oczami, które tak pociemniały, że cofnął się jakby w
obawie, że jej spojrzenie zmieni go w kamień.
- Jak mogłeś być taki głupi? Jak mogłeś, po tym wszystkim, o czym rozmawialiśmy?
Czy masz głowę równie pustą jak... jak...
Trzymała się za brzuch, który w ostatnich tygodniach wyraźnie się powiększył.
Perełki potu błyszczały jej na czole, gdy z irytacją zerwała chustkę z głowy i rzuciła ją na
ławę.
- Ravi, jak można być tak głupim? Cała wieś o tobie mówi! Ta dziewczyna przez
ostatnie tygodnie nie robiła nic innego, tylko biegała po ludziach i gadała!
Raviemu trzęsły się ręce, przede wszystkim dlatego, że od pewnego czasu nie
odwiedzał go Truge. Zapasy się skończyły, ale dziś wieczorem malarz na pewno już się zjawi.
- O czym ty mówisz, moja Hanno?
- Nie stój tak, taki słaby i żałosny! A może wystraszyłeś jeszcze więcej bab poza tymi
trzema nad rzeką około Wielkanocy? Może włóczyłeś się po wsi i jeszcze z innymi
rozmawiałeś o upiornych kotach?
Wrzeszczała teraz, lecz wcale nie gniewnie zadarta broda i zmarszczki złości wokół
oczu najbardziej go bolały. Największy ból sprawiły mu jej błyszczące oczy i zmęczenie
widoczne w ruchach, gdy osunęła się na stołek, a potem zasłoniła twarz rękami.
- Co mam zrobić? Co mam z tobą zrobić...? Zaciągną cię przed ting, nie wytrzymam
tego!
Ravi chrząknął, chciał spróbować coś jej wytłumaczyć. Na próżno usiłował przywołać
tamtą scenę nad rzeką. To było tak dawno, kilka tygodni temu, kiedy chłód miał w sobie
jeszcze biel zimy, a nie wilgoć wiosny tak jak teraz.
- To tylko gadanie... ludzie nie wiedzą, co jest gadaniem, a co prawdą...
Hanna gwałtownie podniosła głowę, brązowe włosy zafalowały.
- I w tym właśnie cały kłopot, Ravi. Kiedy ludzie nie wiedzą, przypuszczają najgorsze.
Zaszlochała, wytarła oczy i wbiła w niego spojrzenie. Potem zaś powiedziała cicho:
- Przyszli dzisiaj do pana Lunda, Ravi. Dwie kobiety z mężami, chcieli, żeby pozbył
się czarownika, tego obcego włóczęgi, który jest mężem kobiety służącej w domu pastora.
Ravi wpatrywał się w nią wystraszony.
- Czy ty... chyba cię nie zwolnił?
Hanna zmęczonym ruchem pokręciła głową.
- Nie... Ale pan Lund rozmówił się ze mną na poważnie, on... on.... Musiałam
przyznać, że nie jesteśmy małżeństwem, że... uciekłam z tobą... i że właściwie niewiele wiem
o tym, kim jesteś, ani skąd pochodzisz.
- A reszta?
- Nic więcej nie powiedziałam. Wie jedynie, że uciekliśmy... Sądzi, że ściga nas
rozgniewany bogaty gospodarz, mój ojciec.
Ravi niepewnie stąpał po podłodze, nalał wody do czerpaka, wypił.
- Sprowadzisz na nas nieszczęście tym swoim pijaństwem, Ravi! Pojmujesz chyba, że
nie wolno ci ujawniać przed ludźmi swoich zdolności, ukrywałeś je przecież przez większą
część swego życia.
- Tak - odparł z goryczą i wylał resztkę wody z czerpaka do wiadra stojącego przy
drzwiach. - Tak, do pioruna, trzymałem całe to diabelstwo w środku, tak że zdołało prawie
pozbawić mnie życia.
Johanna zamknęła oczy, dziecko w brzuchu obróciło się niespokojnie. Czuła się źle, w
skroniach jej pulsowało, a rozmowa z pastorem Lundem wprawiła ją w drżenie, wystraszyła.
Pastor bowiem przyglądał jej się tak przenikliwie. Mówił, że potrafiłby się pogodzić z
wieloma rzeczami, z cudzołóstwem i zdradą, ale czary... Do tego musi podejść poważnie.
- Przysięgłam w twoim imieniu, Ravi, przysięgłam... na zbawienie własnej duszy.
Ravi stał sztywno przy drzwiach, nie wypuszczając czerpaka z dłoni.
- Przysięgłam na wszystkie świętości, z ręką na Biblii zaklinałam się, że nie ma w
tobie nic, co by pochodziło ode Złego, że przeciwnie, jesteś całkiem zwyczajnym
człowiekiem, obdarzony zostałeś jedynie dobrymi mocami, że za ich sprawą niekiedy masz
wizje, których my, inni, nie możemy wraz z tobą oglądać. Uspokoiło go to, ale on nie zrobił
tego dla ciebie, Ravi!
Z ręką przyciśniętą do krzyża podniosła się z wysiłkiem, żeby rozdmuchać ogień
uśpiony na palenisku. Ravi natychmiast ją uprzedził, ale zobaczył, że skrzynka z drewnem
jest pusta. Johanna zsunęła kawałki węgla i roznieciła ogień bez nowego opału. Ravi stał jak
sparaliżowany, w milczeniu, obserwując jej szczupłe dłonie grzebiące w popiele. Johanna
splunęła i wierzchem dłoni przetarła skroń. Na gładkim czole pojawiła się czarna smuga.
Słabym głosem podjęła kazanie:
- Nie ze względu na ciebie odesłał tych rozgadanych ludzi, Ravi, zrobił to, ponieważ
nie zna nikogo, kto zdołałby pomóc Karen, kiedy nadejdzie jej czas. A gdy będzie już po
wszystkim... przestanę mu być już potrzebna. Wiedz, że ludzkiego gadania nie da się uciszyć,
jeśli dalej będziesz tak postępował.
Ravi poczuł w ustach kwaśny smak.
Johanna przemawiała do niego jak do dziecka. Znów był małym chłopcem, któremu
za wyrządzone psoty przyjdzie posmakować ciężaru ojcowskiej dłoni. Czując, jak uszy płoną
mu ze wstydu, spuścił wzrok, miał wrażenie, że słowa Johanny latają wokół jego głowy
niczym podniecone mewy, które chcą odpędzić złodzieja jaj.
- Musisz odesłać Trugego, Ravi, to on i wszystko, z czym przychodzi, sprawia, że
stajesz się taki. Nic już cię chyba nie obchodzi, ani to, co mówią ludzie, ani... ja.
Ostatnie słowa padły z tak wielkim wyrzutem, że nie zdołał odpowiedzieć. Nie umiał
znaleźć odpowiedzi, wiedział, że Johanna będzie płakać. Ale odniósł wrażenie, jakby serce
otoczyła mu mroczna skorupa, i brakło mu sił, by do niej podejść, przytulić do siebie, tak jak
w głębi duszy tego pragnął. Coś powstrzymywało go przed uczynieniem tych kilku kroków
od drzwi do paleniska, przy którym Johanna siedziała na niskim stołku. Dzieliło ich morze,
równina tak szeroka jak tamta, którą przeciął kiedyś, idąc śladami ojca. Powinien jej wszak
powiedzieć, że Truge jest mu życzliwy i ma potężnego przyjaciela, który zatroszczy się o to,
by Knutowi Plassenowi nic nie zagrażało. Kogoś, kto potrzebuje Knuta Plassena i jego
niezwykłych zdolności. Ale to było niemożliwe, w dodatku ona jeszcze mocniej by się
rozgniewała, gdyby zrozumiała, co się kryje za życzliwością malarza.
Gdyby uświadomiła sobie, że Ravi sprzedał się najsprytniejszemu człowiekowi w
całej wsi. Nie przynosiło to wielkiego zaszczytu, a Johanna bardzo uważała na wszystko, co
łączyło się z honorem i dumą. Mogła rozgniewać się jeszcze bardziej, a on już i tak czuł się
jak robak, którego chciałaby rozgnieść stopą.
Po omacku sięgnął do klamki.
Johanna gwałtownie się odwróciła, wygrażając mu ' pięścią. Ravi widział jej odstający
brzuch, wygięte plecy, zauważył, jak bardzo zmieniła się cała jej sylwetka. Gotów był oddać
życie za jedno słowo, które wygładziłoby zmarszczki niepokoju na jej twarzy, gotów był
umrzeć, gdyby to tylko miało jej pomóc i wróciło jej dawne życie. Nic jednak nie mógł
zrobić. Nawet gdyby rzucił się do wodospadu, niczego by jej nie ułatwił. Dalej gnębiłoby ją
poczucie winy, dręczyłaby się myślą, że powinna była pomóc, wesprzeć, zrozumieć. Znał już
ją, wiedział, że nie może okazać się tak tchórzliwy i złożyć własnego ciężaru na jej barki.
Ale musiał stąd odejść.
Daleko, jak najdalej od tych udręczonych oczu. Daleko od bólu, jaki wywoływało w
nim jej wycieńczenie.
- Tak, uciekaj sobie, odejdź stąd tak jak dziecko... Nic nie pomaga to, co mówię, Ravi,
wydaje mi się, że oszaleję!
Nawet przez drzwi dobiegał go jej szloch.
Każdy dźwięk był niczym kropla kwasu w gardle, a serce z każdym uderzeniem coraz
bardziej bolało.
On nie ma siły, nie wytrzyma tego.
Jego mała Hanna, ze wszystkich ludzi na nią spadały najgorsze ciosy.
Ravi przeszedł przez trawiastą polanę, na której śnieg ledwie zdążył ściemnieć, ruszył
między świerki, aż ciężkie zwały śniegu spadały mu na głowę.
Zakradł się z powrotem dopiero, gdy zapadł zmrok, a z drogi prowadzącej do
maleńkiej chałupy rozległo się podśpiewywanie i gwizd samotnego wędrowca.
Ravi pognał za dźwigającym wielki plecak malarzem i zatrzymał go, zanim zdążył
zapukać.
Gdy wiadra z mlekiem stukały w oborach, a ludzie w okolicznych chatach zbierali się
na skromny posiłek, dwaj mężczyźni siedzieli blisko siebie, dzieląc przesycony wódką
oddech.
ROZDZIAŁ XIII
Ich poranek był równie pełen cierpienia. Johanna drżała, stawiając gołe stopy na
podłodze. Patrzyła na długie ciało na ziemi, owinięte w koc, wijące się niczym wąż. Spod
okrycia wystawały tylko czarne włosy, bawił się nimi przewiew ciągnący od drzwi. Na myśl
o tym, co stało się między nimi, pochwycił ją ból. Długo siedziała w koszuli. Widok Raviego
sprawiał, że trzęsła się z zimna. Dziecko mocno kopało ją w żebra, jak gdyby i ono się
zaniepokoiło i podzielało jej gniew.
Co opętało Raviego?
Jakie moce nim zawładnęły, czyniąc umysł takim mrocznym? Domyślała się, że
żadnemu człowiekowi nie będzie dane go zatrzymać.
Jej jednak wydawało się, że sobie z tym poradzi. Niemądra mała Hanna, co ona,
żyjąca na łące wśród motyli, mogła o tym wiedzieć?
W jednej chwili poczuła się stara i przegrana, dziecko stanowiło tylko dodatkowy
ciężar, przez który trudno jej było podnieść ciało z łóżka.
Na palcach przeszła po podłodze do wiadra, opłukała twarz przejrzystą wodą, która,
jak zawsze, ochłodziła ją i odświeżyła. Zwilżyła palce i przeciągnęła je przez włosy, ale nie
rozplatała warkocza. Zaledwie przed dwoma dniami umyła ciemną grzywę wodą z mydłem,
sobotnie kąpiele stanowiły jedyną pozostałość po dawnym życiu. Upierała się przy nich,
nawet jeśli musiała nosić i grzać całą wodę sama. W tę sobotę Ravi napełnił jej balię, jakby
tym właśnie odprawiał pokutę. Stał długo pod ścianą, a Johanna czuła, że nie jest w stanie się
przed nim swobodnie rozebrać. Może to zrozumiał, bo ze smutkiem w oczach zniknął w
drzwiach i wrócił dopiero następnego wieczoru.
Johanna patrzyła na niedzielną sukienkę, martwo leżącą na stołku razem z lekkimi
trzewikami, które zaczęła nosić teraz, gdy wiosna osuszyła już błoto na najszerszych drogach.
Ale dzisiaj nie było święta, tylko zwykły powszedni dzień pełen trosk i zmartwień. A
po tym, co zaszło wczorajszego wieczoru, zrozumiała, że tej wiosny popłynie więcej łez.
Zmusiła się do uśmiechu. Policzki wydawały się sztywne i suche.
Karen na nią czeka. Zawsze tak pełna zapału i radosna, gdy widziała Johannę po paru
dniach.
Może powinna zabrać haftowany kawałek jedwabiu z monogramem Karlsgard?
Mięsisty połyskujący materiał zdobiły drobniutkie delikatne ściegi, a Karen tyle razy
wspominała o swoim dawnym zamiłowaniu do pięknego haftu.
Johanna westchnęła, posłała ostatnie spojrzenie Raviemu, któremu nie drgnął nawet
mięsień.
Nie słyszała jego oddechu.
Na pewno nie spał, leżał tylko i w milczeniu czekał, aż ona wyjdzie. Nie chciał z nią
rozmawiać, nie śmiał spojrzeć jej w oczy.
Johanna musiała mocno wziąć się w garść, by powstrzymać łzy. Gorycz ścisnęła ją za
gardło, szarpała, zdusiła dobre wspomnienia. Pozwoliła, by narastał w niej gniew, wolała, by
tak było. Potrzebowała sił, jakich jej dodawał, a których nie potrafił jej dać żal nad utratą
Raviego.
A więc taki był Ravi, mały i bezradny. To ten mężczyzna, którego tak bezrozumnie
pokochała. Uciekał jak zbity pies, gdy tylko ujawniła cząstkę swego rozczarowania i bólu.
To był ten mężczyzna, który, jak jej się wydawało, będzie ją kochał bez względu na to,
co się stanie, ten, o którym snuła niebezpieczne marzenia na długo przedtem, zanim
dowiedziała się, czym jest miłość. Mężczyzna, dla którego poświęciła swoich rodziców, swe
własne życie, wszystko!
Drgnęła, gdy nagle się poruszył. Wkładała właśnie najlepsze trzewiki, upięła warkocz
w koronę pod chustką, zawiązała fartuch, który zawsze nosiła, tuż pod piersiami. Spływał
prosto, miękko na ziemię, bo choć pozostało jej jeszcze tylko parę miesięcy, nosiła dziecko
głęboko przy kręgosłupie, przynajmniej wtedy, gdy była wypoczęta na tyle, by wyprostować
plecy i napiąć mięśnie.
Ravi stęknął cicho.
Drgnęła przestraszona, w jednej chwili niepewna. Czy miała powiedzieć mu „dzień
dobry” i udawać, że nic się nie stało? A może raczej dać mu do zrozumienia, jak mocno ją
zranił? Cóż, i tak nie było teraz czasu na żadne wyjaśnienia. Żaden cud nie mógł się zdarzyć
przed jej wyjściem na plebanię. Może lepiej więc będzie milczeć.
Czym prędzej podeszła do drzwi i wtedy usłyszała jego głos:
- Hanno... wychodzisz? - Tak.
- Hanno... wrócisz?
- Jeśli Bóg pozwoli.
Jakże słabo zabrzmiał jej głos.
Usłyszała teraz jego oddech, głęboki i bolesny.
- A więc żegnaj, Hanno, do zobaczenia... jeśli Bóg pozwoli.
Poczuła, że mięśnie jeszcze bardziej tężeją, ból piekł w żołądku, lecz i tak nie zdołał
roztopić lodu między nimi. On także cierpiał i to dodało jej sił. Nie mógł dalej skrywać się za
odwieczną udręką, nie mógł naciągnąć okrycia na twarz i za wszystko obwiniać złe wizje.
Nie żałowała żadnego słowa, które wypowiedziała.
Drzwi z cichym skrzypnięciem wróciły na miejsce.
Kwietniowy dzień miał w sobie coś, co przypominało lato. Johanna poszła znajomą
drogą w stronę placu i kościoła. Z daleka pozdrowił ją jakiś człowiek z wózkiem, zmierzający
dokądś o tak wczesnym poranku. To Mons - Duńczyk, widok jego wesołej okrągłej twarzy
wprawił ją w nieco lepszy humor.
- Dzień dobry, piękna pani, jakże wspaniale dzisiaj pani wygląda!
Uśmiechnął się szeroko i cmoknął, głównie na jej widok, ale koń zareagował, napiął
lejce i Mons zaraz zniknął.
Wszyscy mogliby odnosić się do nas z taką samą życzliwością, pomyślała Johanna.
Gdyby tylko Ravi potrafił zachowywać się inaczej. Ale nikt nie będzie miał szacunku dla
człowieka, który leży pijany po rowach, a w dodatku urządza skandal w kościele i wszędzie,
gdzie się pojawi. Nie wątpiła w to, że większość historii, jakie się o nim opowiada, to czyste
wymysły, musiał jednak zrobić coś takiego, co rozpaliło ludzką wyobraźnię. Z grozą
wspomniała obrzydzenie na twarzy Nielsa Lunda, gdy mówił o tym, jak Ravi rozprawiał o
czarach z chałupniczką, którą tak wystraszył nad rzeką.
A przecież właśnie przed takimi historiami go przestrzegała.
Właśnie przed takimi.
Kilkoma wypowiedzianymi w pijackim widzie słowami zniszczył zaufanie, jakie ona
próbowała zbudować dla nich w tej wiosce. Teraz znów ziemia zaczęła im się palić pod
stopami.
Szła coraz cięższym krokiem, zorientowała się, że mimowolnie zwolniła, ruszyła więc
szybciej, niż powinna, tylko po to, by poczuć szarpanie oddechu w piersiach.
Doszła na miejsce za wcześnie. Piękny dziedziniec plebanii drzemał w porannym
słońcu, kogut skubał zielone kępki gwiazdnicy pod ścianą obory. Na widok Johanny zapiał
przenikliwie, złajała go cicho, ale on tylko potrząsnął grzebieniem i popatrzył na nią
czerwonożółtymi oczami.
W kuchni Mathildy było gorąco i duszno. Z wielkiego garnka postawionego na ogniu
unosiła się para. Czyżby Mathilda zaplanowała na dzisiaj wielkie porządki albo zamierzała
gotować ług? Dlaczego nie robiła tego w domu ognia, w osobnej kuchni?
Mathilda wzięła się pod boki i wbiła wzrok w Johannę.
- Anno... czas nadszedł, dla pani. Johanna zdrętwiała.
- Co ty mówisz?
Mathilda z surową miną ruchem głowy wskazała garnek.
- Tu u mnie wszystko w porządku, znam swoje obowiązki i wiem, co należy zrobić.
Słodkie piwo i czyste prześcieradła są przygotowane w pokoju, a do kołyski już włożyłam
żelazo...
Johanna zerwała z siebie rańtuch i chustkę, Mathilda podała jej koszulę, która od
dawna leżała przygotowana, czysta i wyprasowana. Biały strój uszyty został z niemal całkiem
nowiutkich prześcieradeł, był najczystszą rzeczą, jaką Johanna mogła na siebie włożyć.
- Pastor siedzi w zakrystii i się modli, poprzysiągł sobie, że nie wyjdzie stamtąd,
dopóki nie będzie po wszystkim. Ale to zapewne potrwa, biedna pani, nie jest zbyt szeroka w
biodrach, słaba i chudziutka, nieboraczka...
Johannie nie podobał się sposób, w jaki Mathilda odęła wargi, nie podobał jej się brak
optymizmu u szorstkiej gospodyni.
- I ty powinnaś się modlić zamiast mamrotać, że coś może pójść źle - warknęła
Johanna i wyszła.
A więc odeszła. I został po niej tylko powiew świeżego powietrza, które wpadło przez
drzwi, które zaraz nieodwracalnie się zatrzasnęły. W izbie zapanowała pustka.
Słyszał ćwierkanie ptaków dobiegające z zewnątrz, uświadomił sobie, że po raz
pierwszy naprawdę je słyszy tej wiosny. Być może wcześniej ich nie zauważył, a może to one
dopiero dzisiaj zrozumiały, że czas budować gniazda.
Ravi odrzucił przykrycie, leżał wyprostowany na podłodze, bez koszuli.
Wbił wzrok w sufit.
Nie miał już siły, by dłużej na nią patrzeć. Z jej oczu wyzierał zbyt wielki smutek, a
każdy, nawet najdrobniejszy ruch zdradzał, jak bardzo cierpi.
Słowa...
Przestały już być ciche i bliskie, wypełnione tym, w co ledwie śmiał wierzyć.
Ona już nie była Hanną, jego Hanną.
Wiedział, co ona myśli, zanim jeszcze otrzymał odpowiedź na swoje pytanie. Johanna
żałowała, Johanna pragnęła usunąć go ze swego życia, gdyby to było możliwe. Być może w
istocie sama wybrała własną drogę, lecz to on ją jej wskazał. Gdyby nie wrócił do Lyster...
Gdyby nie przyjął jej rozpaczy... Gdyby nie był sam tak przeklęcie słaby...
Ona wciąż mieszkałaby w tamtej wiosce nad fiordem jako najbogatsza, najpiękniejsza
i ta, której wszyscy najbardziej zazdroszczą. Miałaby swój czyściutki szpitalik, otoczona
przyjaciółmi, rodziną, wytęsknionymi rodzicami, wszystkim.
Zazdrość Erlenda jakoś by zniosła.
Zresztą gdyby nie on, Ravi, być może wcale by się w nim nie obudziła.
Rozumiał teraz Erlenda.
Rozumiał, jaką udręką musiało być dla niego, gdy zaczął się domyślać, że Johanna się
od niego oddala.
Doprawdy, jakże trudno ją utracić!
Ravi, zacisnąwszy pięści, usiłował pogodzić się z tą myślą.
Zrozumienie dla męża Johanny przepełniało go goryczą.
Wiedział, że gdyby istniał ktoś, kogo mógłby zabić, byle tylko złagodzić ból
wywołany tą stratą, on sam by to zrobił.
Utracił ją.
Był równie opętany jak Erlend.
Chociaż wiedział, że może tu tak leżeć, do czasu, gdy ona za kilka godzin stanie w
drzwiach, i tak tego nie wytrzyma. Musi odejść.
A więc nadeszła ta chwila.
Odpowiedziała na jego pożegnanie i Ravi sądził, że wiedziała, iż żegna się z nim nie
tylko na ten dzień.
Karen leżała w łóżku, Johanna nie dostrzegła w jej twarzy żadnej zmiany. Była równie
spokojna i dostojna wśród koronek, jak wtedy gdy Johanna życzyła jej miłej niedzieli przed
dwoma dniami.
- Anno... moja droga, jesteś więc! Wiedziałam, że przyjdziesz, ty nigdy nie
zawiedziesz!
- A dlaczego miałabym nie przyjść, pani? Słyszałam, że dzieją się wielkie rzeczy. Jest
pani całkiem pewna?
W odpowiedzi wargi Karen zadrżały i Johanna nawet bez odsłaniania wielkiego
brzucha dostrzegła szarpiące nim skurcze.
Karen zabrakło tchu, przygryzła wargę i odrobinę poróżowiała na twarzy, skurcze
jednak zaraz minęły, a splecione białe palce z takim samym spokojem spoczywały na brzegu
kołdry.
- Tak. Sądzę, że mój czas nadszedł, wiem o tym.
- Pewnie ma pani rację - z namysłem powiedziała Johanna. - Ale... ale to chyba o
miesiąc za wcześnie, nie nastał jeszcze maj...
- Mamy dwudziesty trzeci kwietnia - odparła pastorowa mocnym głosem. - Piękny
dzień na przyjście na świat, a ty jak myślisz? Mathilda mówiła, że poranek wstał naprawdę
śliczny, w powietrzu czuje się już lato.
Johanna wolno kiwnęła głową.
- Tak, ja też o tym myślałam, gdy tu szłam. Ranek jest taki ciepły, ptaki głośno
śpiewają na zboczach... Pani Karen, widziała pani jaskółki? Budują gniazdo tuż nad oknem.
Karen kiwnęła głową.
- Słyszałam je. Zawsze robią tyle hałasu, stale mnie budzą, ale im to wybaczam. Ten
ich świergot i straszenie piórek są takie radosne.
Johanna wyczuła spokój w głosie Karen, kobieta najwidoczniej nie bała się tego, co
ma nastąpić. Jak zawsze pozostawała silna w swej wierze, jak zawsze wzruszająco
bezpieczna, pokorna, pomimo strachu, który musiał przecież kryć się gdzieś w głębi jej serca.
- Jak się pani czuje, pani Karen? Drobniutka kobieta zastanowiła się przez chwilę.
- Gotowa - odparła cicho. - Jestem gotowa. Tak bardzo chciałabym, żeby to się już
skończyło. Chciałabym je zobaczyć...
Johanna zorientowała się, że pastorowa mówi szczerze, uśmiechnęła się.
- Zobaczy je pani, na pewno. Ciekawe, czy to będą synowie? A może chłopiec i
dziewczynka? Może...
- Wydaje mi się, że masz rację, jest ich więcej. Jest jeszcze więcej. Troje... troje dzieci.
Johanna zauważyła to już przed kilkoma tygodniami, przez skórę na brzuchu Karen
wyczuła małe okrągłości w trzech miejscach. Trzy główki, troje dzieci. A brzuch był tak
ogromny, że Johanna mocno musiała brać się w garść, by nie dopuścić do siebie przerażenia
za każdym razem, gdy badała ciężarną.
- Jakiś czas temu tak bardzo się wystraszyłam... Pomyślałam nagle, że one wszystkie
umrą we mnie, miałam takie okropne sny. Śniło mi się, że jestem żywą trumną, czarną i
cuchnącą... Ale Niels przywołał mnie do porządku, mówił, że nie wolno mi dopuszczać do
siebie złych myśli i straszyć dusz nie narodzonych dzieci. Twierdził, że muszę myśleć tylko o
przyjemnych rzeczach. I na pewno miał rację.
- Powinna pani porozmawiać ze mną o tych złych myślach, pani Karen. To bardzo
pomaga, gdy się o nich mówi. A to, co pani przyniesie ulgę, jest też dobre dla dzieci...
Karen uśmiechnęła się blado. Przymknęła oczy i dopiero gdy minęła kolejna fala
skurczów, odpowiedziała:
- Tak... Ty jesteś taka mądra, Anno. Nie wiem, co mnie naszło, ale akurat tamtego
dnia tak mocno poczułam bliskość śmierci. A w brzuchu zapanował taki spokój.
- Ale teraz się ruszają? Teraz je pani wyczuwa? Karen z uśmiechem kiwnęła głową.
- Tak, strasznie się wiercą. Może wiedzą, że już niedługo spotkają się z ojcem?
Johanna przyniosła miskę i do gorącej wody dodała trochę zimnej z wiadra.
- Trochę panią obmyję, pastorowe Odświeżę i upiększę, zanim zacznie pani walczyć
na poważnie. Jadła pani coś?
- Nie, nic nie jadłam od wczoraj.
- Może to i dobrze, ale potrzebuje pani sił... Przyrządzę napój.
- Ty z tymi swoimi napojami... a najgorzej, że chyba pomogły, tak mi się wydaje.
W oczach Johanny pojawił się błysk wdzięczności. To były doprawdy wielkie słowa
ze strony Karen, która bardzo długo narzekała na dziwaczne lecznicze mieszanki Johanny.
Teraz przełykała je bez protestów, a one naprawdę skutkowały, Johanna widziała to wyraźnie.
Patrzyła na kruche ciało kobiety z rosnącym zdumieniem. Teraz, gdy decydująca godzina
przestała już być punkcikiem na dalekim horyzoncie, Karen nabrała sił takich, że Johanna
musiała ją podziwiać.
- Pomyśl tylko, że to nareszcie się skończy - powiedziała Karen z uśmiechem.
Johanna dobrze ją rozumiała. Ciąża dobiegła końca, rozpoczął się poród. Najbliższe
godziny mogły być ostatnimi godzinami Karen.
Albo też pierwszymi godzinami jej nowego życia. - Niels tak bardzo się ucieszy...
Prawie nie mogę się już doczekać.
Niewiele załadował do podartego worka. Wcisnął tylko koc, nóż i małe gliniane
naczynie, w którym zwykle trzymali resztki owsianki. Nie zabrał mąki ani suszonego mięsa,
ani też solonych śledzi czy dwóch świeżych pstrągów, które Johanna ułożyła w fasce przy
drzwiach. Zawahał się chwilę, a potem oderwał wąski pasek z dołu jej koszuli, szmatką
przewiązał włosy, tłumacząc się w duchu, że musi mieć jakąś przepaskę podczas wędrówki.
Stary kapelusz zostawił.
Przy jej wełnianej czapce na półce. Na wypadek, gdyby chciała zrozumieć.
Poszedł potem do szopy, odrzucił patyki i starą sieć, pod którą chował dzbany. Dwa
były pełne, trzeci prawie pusty. Wyciągnął zębami korek i wlał wódkę wprost do gardła, nie
czując nawet jej smaku.
Dwa dzbanki ułożył w worku, starannie owijając je kocem. Ciężko mu to będzie nieść,
ale wiedział, że nie może wyprawić się w drogę bez czegoś na wzmocnienie.
Z wysiłkiem pozbierał rozsypane drewno w stos i zaniósł do chaty, ułożył je starannie
przy palenisku, a przy okazji zauważył, że wiadro z wodą jest niemal puste.
Poszedł do strumienia, napełnił je i także postawił na miejscu.
Potem jeszcze chwycił za szczotkę i zmiótł śmieci, które osypały się z drewna, wytarł
też plamki wody, układające się w mroczne figury na klepisku wokół paleniska.
Deski pod stołem jaśniały wyszorowane piaskiem. Ustawił porządnie stołki, starł ze
stołu niewidzialny kurz i przez moment stal niepewnie, gdy nagle dłoń zawadziła o jej
kieliszek.
Dotknął rantu, wspominając wargi, które piły z pięknego szkła. Myślał o tym, jak
wyglądała wtedy, gdy oczy błyszczały jej nad brzegiem kryształu, a on dał się jej opętać.
Oderwał się od wspomnień, niezgrabnym ruchem wygładził spódnicę Johanny.
Poczuł, że wełniany materiał jest martwy i pusty pod dotykiem jego rąk, a nie przytulny i
ciepły jak wtedy, gdy zwisał z jej bioder.
Ravi napiął mięśnie szyi, chciał być silny. Jednym ruchem zarzucił worek na plecy, a
kiedy już wyszedł z chaty, poczuł, jak łatwo stawiać kroki w dół doliny ku wzgórzom,
których nie znał.
Wybrał trudną, wydeptaną przez owce ścieżkę, prowadzącą wśród pokrytych śniegiem
zboczy. Świerki wznosiły się przy niej jak niemi strażnicy, od czasu do czasu tylko zrzucając
z gałęzi śnieżną czapę na samotnego wędrowca. Ptaki ćwierkały, w powietrzu czuło się już
wiosnę, chociaż w cieniach w lesie śnieg leżał jeszcze mokry i ciężki. Ravi wędrował prędko,
lekkim krokiem. Z zadowoleniem czuł, jak pracują mięśnie i płuca, jak jego własna siła niesie
go w przód, bez zbyt wielu myśli. A gdy zmrok zaczął wreszcie nadciągać nad dolinę, dotarł
do wioski stanowiącej punkt węzłowy między wschodem a zachodem. Nie poszedł do zajazdu
ani do chaty karczmarza, zmęczony ułożył się na obcej podłodze z ziemi, gdy znalazł
opuszczoną letnią szopę na zboczu ponad Gol.
Czuł, że jest w domu.
To było jego dawne życie.
A kiedy wyciągnął dzbanek z wódką, z niezwykłą łatwością zdołał uwierzyć, że
wszystko, co przydarzyło mu się tej jesieni i zimy, było jedynie długim, niesłychanie
rzeczywistym snem.
Powinna być może posłać wiadomość Raviemu, poprosić, by któraś z dziewczyn
Mathildy zaniosła mu informację, pewne bowiem było, że to potrwa. Minął już cały dzień i
noc, a Karen wciąż leżała dręczona skurczami. Uśmiechała się jeszcze, spokojna i wdzięczna
za wszelkie podejmowane przez Johannę próby, by jej ulżyć.
Nie traciła też otuchy, choć poród naprawdę się przeciągał. Johanna z drżącym sercem
badała brzuch, czuła, że dzieci się ruszają, że tam w środku w rytmie skurczów faluje życie.
Coś jednak zagradzało drogę. Ciało matki nie chciało widać całkiem ich wypuścić, broniło się
przed rozwarciem.
Podała Karen do picia odprężającą mieszankę, choć nie za dużo. Kobiety nie powinno
ogarnąć otępienie, nie mogły też ryzykować, by skurcze całkiem ustały.
W środku dnia, gdy Johanna siedziała przy łóżku Karen i jadła rzadką zupę, Karen
gwałtownie drgnęła. Johanna rozpromieniła się, widząc, co się stało. Wody płodowe
przemoczyły wierzchnią warstwę pokrycia łóżka i Karen odczuła wyraźną ulgę. Zaraz jednak
skurcze zaatakowały ją z nową siłą, a oczy, tak błyszczące wyczekiwaniem, przymknęły się w
walce z ostrym bólem.
Ravi obudził się, gdy jakaś ręka chwyciła go za gardło. Oszołomiony zaczął
wymierzać ciosy zaciśniętymi pięściami, wijąc się po zaśmieconym klepisku w nędznym
szałasie.
Sporo czasu upłynęło, zanim zrozumiał, że jest tu sam, że w pomieszczeniu panuje
mrok, a to, co chce go udusić, nie jest wcale ręką żywego człowieka.
Z trudem chwytał powietrze, kaszlał, masował szyję, a ręka po omacku szukała
dzbana, który, jak pamiętał, ustawił porządnie pod ścianą, żeby przypadkiem nie wywrócił go
ani nie rozbił.
Dzbanek stał tam, gdzie go zostawił. Ravi wypił kilka łyków, od których zapiekły go
usta.
Co mu się przydarzyło?
Bez przekonania usiłował pochwycić ten sen czy też wizję, lecz ona się oddalała.
Mieszała z mgłą, która zawsze otaczała mu głowę po takich przeżyciach.
Wycieńczony osunął się z powrotem na poduszkę, za którą służył mu worek ułożony
na twardej podłodze. Marzł, wiedział jednak, że na chłód nic nie pomoże, nawet gdyby miał
wszystkie królewskie pierzyny.
Co ona teraz myśli?
Wróciła wczoraj do domu i zastała pustą chatę. Zdarzało się to już wiele razy
wcześniej, więc na pewno się położyła zmęczona, jak zawsze myśląc, że znów wyruszył na
kolejną włóczęgę, że znów pozwolił się porwać temu czemuś, nie miał siły, żeby z nią zostać.
Zdrada...
Miała wszelkie powody, by odczuwać gorycz.
Gniew.
Miał nadzieję, że się gniewa, bo wtedy byłoby jej łatwiej .
Prędko też się przekona, że życie bez niego jest lżejsze.
Ravi przymknął oczy i zacisnął szczęki tak mocno, że aż zęby zazgrzytały o siebie.
Będzie jej o wiele lepiej. Stanie się jedną z nich, będzie żyła wśród ludzi ze swoim dzieckiem.
Ludzie chętniej ją przyjmą, będą myśleć, że jest nieszczęsną ubogą wieśniaczką, porzuconą
przez męża. Będą mieli dla niej współczucie, pomogą jej. Wiedzieli wszak, co z niego za
dziwny typ. Wiedzieli, że jest szaleńcem, być może uważali nawet, że potrafi być
niebezpieczny. Jego odejście wszystkim przyniesie ulgę w tej spokojnej wiosce. Johannie
także. Ale konwulsje nie ustępowały, musiał wreszcie przekręcić się na brzuch i w końcu
zwymiotować. To go oczyściło, poczuł się słaby i zmęczony, a zaraz potem znów zapadł w
sen i obudził się dopiero wtedy, gdy światło dzienne na powrót pojawiło się w dolinie.
Maleńki synek Karen przyszedł na świat przy wtórze przeciągłego krzyku. Johanna
wstrzymała oddech, gdy rodząca nie mogła już dłużej panować nad bólem i zaczęła wyć,
resztę sił wkładając w skurcz, który wypchnął wreszcie główkę noworodka.
Johanna pomogła dziecku, wsunęła palec pod maleńkie ramię i wyciągnęła chłopca. Z
krzykiem osunął się na poplamione krwią posłanie. Miał malusieńkie niebieskawe piąstki i
prawie czarne wargi, uszy leżały przyciśnięte do głowy, a całe ciałko pokrywał puch. Na
plecach i buzi widniała cienka warstwa białawej mazi.
Co najmniej miesiąc za wcześnie, przemknęło Johannie przez głowę. Ale dziecko
wyglądało na dość silne, oddychało gwałtownie między kolejnymi krzykami.
- Piękny chłopczyk, jest doskonały, Karen!
Matka wyciągnęła drżące ręce do dziecka, ale zaraz pochwycił ją kolejny skurcz i
przestała widzieć synka.
Przyszła Mathilda i zajęła się małym, Johanna chciała to zrobić sama, lecz wiedziała,
że nikt inny nie zdoła teraz pomóc Karen.
Ślady wędrowca kierowały się ku zachodowi, w górę zbocza, wiodły przez wzgórze
drogą, po której o tej porze roku nie chodził żaden człowiek. Letnie zagrody i szopy stały
puste, pozamykane i opatrzone znakiem krzyża.
Sam nie do końca wiedział, dlaczego jego kroki prowadziły akurat tędy. Znał jednak
okolicę na tyle, by właściwie obierać kierunek.
Brodził w coraz głębszym śniegu, ale nie przeszkadzał mu ani mróz szczypiący w
palce, ani wilgoć w butach.
Worek był ciężki, Ravi nie tknął więcej wódki, szedł tylko jak nieprzytomny, coraz
dalej, czując, że w głowie kształtuje się nowa myśl.
Przed nim leżała góra, a gdzieś za horyzontem zajazd na pustkowiu, w którym młoda
para uciekinierów kiedyś się odnalazła. Dotarcie choćby tam zajmie mu pewnie z tydzień, bał
się bowiem iść gościńcem, wijącym się zakrętami dnem doliny.
Nie śmiał spotykać się z ludźmi, nie chciał ich widzieć i nie chciał, by oni widzieli
jego, jak gdyby z wolna docierała do niego świadomość, że powinien ukryć swoją sprawę
przed światem.
Raviemu stanął przed oczami zielony fiord, mur kościoła z zapomnianym grobem.
Widział niedużą, ciemnowłosą dziewczynkę, która kiedyś uciekała przed nim wystraszona.
Widział szeroką, czerwoną twarz, zniekształconą zazdrością i gniewem.
I widział zagrodę na zboczu, jaśniała w słońcu niczym korona na głowie króla.
Symbol zamożności, spokoju, samego dobra. Dom Johanny, jej jedyny dom.
Skurcze znów się uspokoiły, a pod wieczór Karen zdrzemnęła się, trzymając swego
maleńkiego synka w zagłębieniu łokcia. Johanna wiedziała, że kobieta zdaje sobie sprawę z
niebezpieczeństwa, jakie nad nią zawisło. Dzieci w Jej łonie wciąż jeszcze żyły, ich puls
dawał się wychwycić jako cichutkie podwójne echo pulsu matki. Było ich jeszcze co najmniej
dwoje. Johanna czuła strach pełznący wzdłuż kręgosłupa, zmuszała się jednak, by podzielać
spokój Karen. Pastor także widział przez moment synka w ramionach Johanny. Wyglądał na
przestraszonego.
- Jaki maleńki, jaki... malusieńki...
- To prawda, jest malutki, ale płakał i oddychał od razu, silny chłopczyk. Ma w sobie
upór i odwagę twojej żony, panie.
Niels Lund sztywno kiwnął głową i delikatnie dotknął palcem czoła dziecka.
- Powinienem go ochrzcić... teraz.
Johanna milczała. A więc pastor nie wierzył, że jego synowi dane będzie życie.
Niels Lund stęknął cicho i ukrył twarz w dłoniach.
- Jakąż małą mam wiarę... Wybacz mi, Boże! Odwrócił się i wyszedł, nie mówiąc już
więcej o pospiesznych chrzcie.
Johanna dziwiła się tylko trochę, że nie pytał więcej o żonę.
Rankiem znaleźli chłopczyka martwego w łóżku, wyglądał, jakby spał, jak gdyby w
pół oddechu przyszli do niego aniołowie i dziecko postanowiło odejść wraz z nimi.
Jednocześnie Mathilda przyniosła wiadomość, że Raviego niestety teraz też nie ma w
domu i że nikt nic o nim nie słyszał.
W wizji Erlend był wyraźniejszy niż ostatnio, bardziej rzeczywisty, bliższy. Ravi
chciał wyciągnął rękę, by go dotknąć, uzyskać ostateczne potwierdzenie, że ten człowiek nie
jest ani upiorem, ani wytworem wyobraźni. Akurat jednak gdy już spodziewał się poczuć
chłód srebrnych guzików na kamizelce Erlenda, tamten roześmiał się i znów zniknął.
Ravi przytomny, trzeźwy i niezwykle spokojny, stał wśród obsypanych śniegiem
świerków i wpatrywał się w dolinę, podczas gdy do oczu z wolna napływały mu łzy. I czuł,
jak wielkie kłamstwo powiedział Johannie.
Głód zaczął już szarpać mu kiszki, był jednak znajomym towarzyszem i Ravi
rozumiał, że będzie umiał go wytrzymać. Właściwie w głowie się rozjaśniało, gdy żołądek
krzyczał w udręce, zmuszony do całkowitej odmiany.
Rozpieściły cię te wszystkie resztki z plebanii, mówił sobie Ravi w duchu. Zagwizdał
fałszywie, świadom, że już to samo w sobie jest oznaką szaleństwa, które, jak czuł, drapało go
w plecy.
Z chat w dole wzdłuż rzeki unosił się dym. Ravi przysiadł na wielkim kamieniu,
zapatrzony w dolinę. Popijał wódkę. Czuł, że gorzałka uwalnia z gardła trochę gorzkie, a
trochę wesołe zwrotki piosenki. Pięty uderzały w kamień nie do rytmu, rozgrzane ręce
zaczęły wywijać. Wyobrażał sobie przerażenie ludzi, gdyby tak się przed nimi odsłonił.
Ha, bledli, i takie mieli dziwne twarze, gdy zacisnął oczy i udawał tajemniczego. Jak
ta kobieta nad rzeką. Na ileż właściwie była głupia i naiwna? Upiorne koty? Ha! Co to za
wymysły? Ale skoro chciała wierzyć, że on się na tym wyznaje, no to niech sobie wierzy.
Owszem, było nawet dość zabawne obserwować, jak trzęsą się ze strachu, bo nie bardzo
wiedzą, ile on jest w stanie zobaczyć. Kobiety na pewno się zastanawiają, czy ktoś taki jak on
potrafi widzieć na wskroś, przejrzeć spódnice i skórzane spodnie. Lubił je tym drażnić.
Raz kiedyś dostał porządne lanie za taką uwagę; był to zarazem jeden z owych
nielicznych przypadków, kiedy ojciec poklepał go po plecach i śmiał się razem z nim.
Ojciec...
Śpiew i wesołość Raviego minęły jak ucięte nożem.
Ojciec został tam, w Lyster, w miejscu, które nie było jego domem. Pod dwoma
łokciami nie poświęconej ziemi, w grobie, którym nikt się nie opiekował. Taki był koniec
Reina. Ravi pamiętał swe młodzieńcze rozgoryczenie losem, jaki spotkał ojca, pamiętał swój
żal za tym człowiekiem, którego, jak mu się wydawało, nienawidził.
Rein odszedł, niewinnie osądzony i zabity. Ironia losu wciąż piekła Raviego. Ojciec
być może wręcz zasłużył na śmierć, i to nie raz. Miał na sumieniu nie tylko kradzieże w
spichrzach, powodowane czystym głodem. Ale gdy wreszcie dopadli go myśliwi
sprawiedliwości, był jedynie ofiarą. A gdy zrobili z nim co chcieli i odebrali mu życie, Ravi
został z niespodziewanie gorącym pragnieniem zemsty, przywrócenia honoru imieniu ojca,
sprawiedliwości.
W bólu poprzysiągł sobie wtedy, że odkryje, co jest prawdą w historiach krążących po
wsi, i zmyje ze wspomnienia ojca ślady krwi.
Ale nie zdołał tego uczynić.
Nie wzniesiono żadnego pomnika na cześć Reina ani też Raviego syna Reina. Ravi
śnił kiedyś o tym, widział to jak żywe, widział, jak nazwisku ojca wraca honor. Takie
marzenia na zawsze pozostawały marzeniami. On sam stał się jeszcze bardziej obcy i
niechciany niż kiedykolwiek. Zarówno w Lyster, jak i w Al.
Ale zamierzał wrócić do wioski nad fiordem.
Być może poruszał się chwiejnym, niepewnym krokiem, potykał o kamienie i wpadał
w zarośla, ale kierunek obrał zdecydowany.
Na zachód, na zachód.
Drugi chłopczyk urodził się martwy rankiem trzeciego dnia. Trzecie maleńkie ciałko
obudziło nadzieję i radość zarówno w Johannie, jak i w Karen, zaraz bowiem, gdy tylko
Johanna uwolniła go z łona matki, zaczął cichutko protestować.
Nielsa Lunda nikt nie widział, Mathilda mówiła, że zamknął się w zakrystii, a ktoś
słyszał, jak wykrzykuje w głos do niebieskich mocy. Na dwóch zmarłych synków nie chciał
patrzeć, a co gorsza, nie chciał też zobaczyć tego, który żył. Mathilda i Johanna nie na żarty
zaniepokoiły się o stan umysłu pastora.
Nie miały jednak dla niego czasu, bo przez udręczone ciało Karen przetaczały się
kolejne fale bólu, kolejne skurcze. Wreszcie ucichły, krwawienie ustało i akurat w momencie,
gdy Johanna już myślała, że tylko śmierć zdoła uwolnić pastorową, kobieta otworzyła oczy i z
nową siłą popatrzyła na swą pomocnicę.
- Musisz ochrzcić tego tutaj, daj mu na imię Andreas.
Johanna usłuchała.
Karen usnęła i spała przez całą noc, nie czując, że brzuch znów się napina, a woda
pomieszana z krwią wciąż moczy łóżko.
Johanna posłała samą Mathildę do domu z wiadomością dla Raviego. W głowie
łomotało jakieś złe przeczucie, lecz brak snu i smutek przejęły panowanie nad sercem,
skupiając na sobie całą jej troskę. Gdy więc Mathilda wróciła, mówiąc, że nikt wciąż nie
słyszał nic o Ravim, Johanna nie mogła się o to dłużej martwić. Na pewno leży gdzieś w
jakimś rowie, pijany do nieprzytomności. Przy tak ciepłej pogodzie nie zamarznie. Pozwoliła
jednak, by w głowie rozgorzał płomień gniewu, i zaklinała się w duchu, że tym razem miarka
się przebrała. Ravi musi mieć więcej względów na nią, zacząć wreszcie traktować jej życie z
większą powagą. A jeśli nie potrafi kochać i nie potrafi być kochanym, to może chyba wziąć
się w garść i przynajmniej jeszcze bardziej nie utrudniać życia im obojgu.
Rozprawi się z nim kiedy indziej.
W świetle tej walki o życie, jaka toczyła się w pokoju chorej, jej własna walka była
taka mała i nieważna.
Dziecko obróciło się w niej, tym, co uderzyło w kierunku biodra, mogła być maleńka
stópka. Johanna uśmiechnęła się drżąco do siebie. Za kilka miesięcy ona sama będzie tak
leżeć i wić się w porodowej walce.
Czując pulsowanie w skroniach i ból w krzyżu, położyła się na łóżku, które Karen
kazała wstawić do swojej sypialni. Z prześlicznej maleńkiej kołyski dobiegało słabe
popiskiwanie. Andreas był jeszcze mniejszy od tamtych dwóch, którzy zmarli, Johanna w
oczach jego matki dostrzegała już pogodzenie się z żałobą również po tym synku. Karen
powiedziała nawet wprost, że nie spodziewa się, aby i temu dziecku pisane było dorosnąć.
Blada i prawie nieprzytomna po utracie takiej ilości krwi pastorowa narysowała na małym
ciałku znak krzyża i pocałowała je jakby na pożegnanie. Dopiero potem Johanna wzięła
dziecko z jej rąk i wpuściła między maleńkie usta kropelki mleka z cukrem.
Mały spał teraz, nic mu nie dokuczało. Może śnił o tym, że wrócił do przytulnego
mrocznego świata w łonie matki.
A matka oddychała słabo, równie bezbronna jak dziecko. Zaczynała się już czwarta
doba, a poród jeszcze się nie skończył.
Jeśli Erlend żyje, dziecko jest moje. Jeśli moje wizje oznaczają, że Erlend żyje, to
powiedziałem jej prawdę.
Ale jeśli Erlend żyje, to ona nie jest moja. Jeśli Erlend żyje, dziecko jest moje.
Myśli kłębiły mu się pod czaszką, od dwóch dni nie mógł nad nimi zapanować. Jak
opętany parł na zachód, a w głowie miał tylko jedno:
Jeśli Erlend żyje, dziecko jest moje.
Jeśli Erlend żyje, ona nie jest moja. I być może zdołam uzyskać wybaczenie za to, co
jej skradłem.
Łyknął z dzbana, wiedząc, że tylko odsuwa ból od siebie. Wkrótce wódki już
zabraknie, a on sam zacznie rozdzierać się od środka, nie mając już ani kieliszka, który
zdołałby mu pomóc.
Mimo to siedział nieruchomo w wilgotnym zimnie, czując, jak piekąca wódka spływa
w dół do gardła. Upłynęły już trzy doby, a on jeszcze nie dotarł do zajazdu u podnóża gór.
Co ona teraz myśli, przemknęło mu przez głowę.
Jakiś cichy głos w nim szlochał: może ona za mną tęskni, może jest smutna, bo
zrozumiała, że odszedłem?
Wiedział jednak, z bolesną wyrazistością zdawał sobie sprawę, że Johannie będzie
teraz nieskończenie lepiej.
A gdyby mógł zrobić dla niej ostatnią rzecz... gdyby mógł zastać Erlenda żywego...
wówczas koło się zamknie. I tak przed nimi nie ma żadnej przyszłości.
Ravi sam znał wszak drogę, która na zawsze uwolni go od udręki.
- Śmierć nie jest wcale najgorszą rzeczą, jaka może spotkać człowieka - cicho
powiedziała Karen.
Trzeci chłopczyk umyty i owinięty leżał w drewnianej skrzynce, przeznaczonej
właściwie do przechowywania suszonego mięsa albo ziarna. Upłynęło już pięć dni, odkąd
Johanna przybyła na plebanię w piękny poniedziałkowy ranek.
Twarz położnicy całkiem się już skurczyła, Johanna przerażona wpatrywała się w
maskę, jaką przywdziała Karen.
- On odnalazł spokój, biedny maleńki. Ja sama też czuję ten spokój, wpełza mi do
serca, taki piękny, cudowny i łagodny jak sama wiosna..!
Johannie ból rozsadzał serce. Chciała krzyknąć, chciała zawołać, powiedzieć Karen,
że przecież póki życia, póty nadziei. Ona sama wciąż jej nie traciła, dopóki biło serce i dusza
nie opuściła ciała. W dodatku obie wiedziały, że poród jeszcze się nie skończył. Karen wciąż
miała w swym wnętrzu nie narodzone życie.
- Ja wiem, że on nie żyje, ten ostatni też. Wiedziałam to już od tamtej pory, gdy mój
mąż... Nie, nie będę o tym mówić, nie teraz, ale ja to wiem. Bóg przemówił do nas, Johanno,
jest doprawdy mądry... i dobry.
Johanna słuchała łagodnych słów Karen z rozdziawionymi ustami, czując bunt, który
ledwie zdołała ukryć.
Jak ona może tak tkwić na skraju królestwa śmierci, patrzeć na troje nowo
narodzonych dzieci, takich zimnych i martwych? Jak może się z tym pogodzić bez odrobiny
goryczy?
Johanna musiała mocno wziąć się w garść, by nie wykrzyczeć swej złości wobec losu,
który pozwalał dobrej Karen przeżywać taki koszmar.
Prawdopodobnie była to tylko senna mara. W głowie Raviego dudniło i łupało, za
każdym razem gdy płuca otwierały mu się z bólem, miał wrażenie, że chwyta właśnie ostatni
oddech. Wreszcie poślizgnął się i bezsilny w tej udręce legł w roztopionym śniegu. Był
daleko, bardzo daleko od uczęszczanej drogi i wiedział, że zwierzęta, które przyglądają mu
się ze zdumieniem ze swej kryjówki pod ciężkim drzewem, w niczym nie zdołają mu pomóc.
Widział samego siebie. Tylko raz wcześniej przeżył coś podobnego, a wówczas
zabrakło mu siły, by zrozumieć ostrzeżenie. Skończyło się to katastrofą dla ojca, dla niego
samego, dla Johanny.
Tym razem tak bardzo chciał usłuchać znaku, tym razem z dźwięczną jasnością
wiedział, co oznacza ta wizja. Wszystkie opętane myśli odeszły, całe wirowanie, Erlend,
dziecko, Erlend, dziecko...
To były nieistotne sprawy.
Teraz już to rozumiał.
Ale jego ciało przestało należeć do niego.
A śnieg był zimniejszy od jakiegokolwiek posłania, jakie był w stanie sobie
przypomnieć.
Pięć dni po tym, jak widziano Annę Plassen, idącą na plebanię, z probostwa nadeszła
kolejna żałobna wieść. Ludzie ledwie mogli uwierzyć własnym uszom. Przekleństwo, jakie
spadło na pobożnego bożego sługę, było wprost nie do uwierzenia.
Czworo dzieci i wszystkie zmarły.
A pastorowa... Niemożliwe, by przeżyła.
Czy ktoś słyszał kiedyś o czymś podobnym? Czy ktoś słyszał, by jakakolwiek kobieta
została przeklęta czworgiem dzieci naraz? Jak zwierzę. Jak suka. Jak maciora.
Ludzie rozmawiali o Annie, o znachorce, której nikt tu w wiosce nie zaakceptował.
Tak, tak, od samego początku mówili, takim obcym nieznajomym nigdy nie towarzyszy nic
dobrego. A jej mąż... kto wie, jakimi siłami obdarzony jest ten czarnowłosy? Czyż sam nie
przyznał, że zna tajemnicę upiornych kotów? Że jego wizje pochodzą od samego Złego?
Teraz zniknął, uciekł. Ukrył się.
Aż za dobrze się to wszystko składało.
To ten wysłannik piekieł rzucił swe mroczne przekleństwo na nieszczęsnych państwa
Lundów. Teraz zniknął, ale wieść o jego ohydnym uczynku obiegała wioskę szybciej niż
wici.
Zło dopadło najświętszego wśród nich. Nawet sługa Pana nie zdołał się przed nim
ochronić.
Posuwała się chwiejnie na krótkim odcinku między plebanią a kościołem, ledwie
rozpoznawała drogę przed sobą, choć był jasny wiosenny dzień. Johanna nie widziała, że
pierwsze podbiały kiełkują na placu przed kościołem, a jęzory śniegu na polach cofnęły się o
kilka łokci, śnieg zaś pokrywający dach kościoła zsunął się w lepkie gładkie zaspy.
Musi go sprowadzić, musi namówić, przekonać, by przyszedł, zmusić, by zobaczył
żonę i ostatecznie się z nią pojednał.
Muszą się pożegnać.
Nie było innej drogi.
Karen sama to powiedziała tego ranka, głosem tak jasnym i pewnym, że Johannie
przeszły ciarki po plecach. To nieludzkie znosić ten koszmar z taką siłą i zupełnie bez lęku.
Obawiała się, że Karen dawno już straciła rozum i że jej spokój kiedyś wreszcie musi pęknąć.
On powinien wtedy przy tym być, jej mąż. On, który przed Bogiem i ludźmi przyjął za
nią odpowiedzialność. Była to być może ostatnia rzecz, jaką mógł zrobić dla swej żony:
towarzyszyć jej w chwili, gdy pęknie ostatnia nitka i nadejdzie kres wszystkiego.
W dodatku Johanna zdawała sobie sprawę, że wkrótce i ona się załamie, że siły, które
w tak niezwykły sposób odnowiły się podczas tych strasznych pięciu dni porodu Karen,
wkrótce się wyczerpią.
Czołgała się raczej niż szła stromą drogą na skróty do brunatnego budynku kościoła.
Wołała go po imieniu jeszcze na zewnątrz. Ciężko oparła się o ścianę, podtrzymując
dziecko we własnym brzuchu, i patrzyła, jak świat wiruje jej przed oczami.
Pastor był obecny przy narodzinach czwartego dziecka, nie zdążył wyjść. Siedział
tylko i trzymał żonę za rękę, nie bardzo wiedząc, co oznacza nagły grymas bólu na chudej
twarzy i cichy jęk. Ale stojąca przy drzwiach Johanna natychmiast to zrozumiała i czym
prędzej podbiegła akurat w czas, by przyjąć chłopca. Był podobny do innych, ale trzeba było
nim brutalnie potrząsnąć, zanim wciągnął pierwszy świszczący oddech i wydał z siebie
dźwięk, przypominający pisk ptaka. Ciałko miało zdrowszy kolor niż braci, ale rączki i nóżki
były sine i zimne. Johanna naciągnęła okrycie na Karen, leżącą teraz sztywno jak martwa.
Obmyła dziecko w naczyniu, które stało już gotowe, i natarła je tłuszczem gotowanym z
jałowcem, pieprzem, płatkami róż i całymi ziarnami pszenicy.
Niels Lund siedział jak skamieniały i tylko patrzył. Rozmyte oczy rozszerzyły się od
widoku, jakiego nie powinien być świadkiem. Srebrny krzyż na szyi połyskiwał w półmroku,
czoło mu błyszczało od gorąca w pokoju położnicy.
- Karen, on żyje.
Resztką sił odwróciła się w jego stronę.
- Ten ostatni jest martwy, mój drogi, pójdzie wraz ze mną, biedne maleństwo...
Pastor nie chciał wziąć dziecka na ręce, gdy Johanna je obmyła. Ale nie chciał też
wyjść z pokoju, choć policzki płonęły mu z zażenowania i bezradności, gdy Johanna odsłoniła
ciało Karen, żeby ją umyć.
Johanna była rozdarta i odrętwiała, ale ból do niej nie docierał. Słyszała szept
małżonków i czuła się jak intruz. Musiała jednak to zrobić, ważne było, by obmyć Karen.
Skóra pustego brzucha wisiała na biodrach jak przebity bukłak na wodę. Wybrzuszała się
tylko w jednym miejscu, Johanna z lękiem powiodła po nim ręką.
Jeszcze jedno dziecko?
Zbyt nieprawdopodobne, by mogło być prawdziwe.
- Jeszcze jednego zabiorę ze sobą - szepnęła Karen. - Ale wszędzie jest teraz tak cicho,
mój mężu, tak cicho.
- Karen, masz w sobie siłę bożą! Ja się modliłem... nie tracę nadziei.
Karen pokręciła głową, kosmyki włosów pod koronkowym czepkiem zatańczyły w
blasku świec na siedmioramiennym świeczniku.
- Nie, mój drogi, nadszedł czas, by się pożegnać. Johanna poszła do Mathildy, czując,
że łez dłużej już nie da się zatrzymać. Usiadła w kuchni, tuląc w ramionach ostatniego
chłopczyka Karen, i patrzyła w granatowe oczy, spoglądające z taką zdumiewającą
bystrością.
Były aż za mądre. Maleńkie ciałko leżało bezwładnie, chwilami tylko drżało, walcząc
o oddech.
Zrozumiała nagle, że Karen miała rację.
Nadszedł czas pożegnania.
Ostrożnie pocałowała dziecko w czoło i oba policzki, chłopczyk leżał nieruchomo i
patrzył na nią, jak gdyby rozumiał każdą jej myśl.
- Idź do nich z dzieckiem i poproś, żeby pastor je ochrzcił - powiedziała Mathilda z
niesłychaną jak na nią łagodnością.
Johanna wstała ciężko, jak gdyby dźwigała młyński kamień.
Pastor nawet się nie odwrócił, kiedy znów skrzypnęły drzwi. Johanna podeszła tylko i
położyła dziecko na piersi matki.
- Czyż on nie jest piękny jak anioł? - uśmiechnęła się, a łzy płynęły jej po policzkach.
Nawet nie starała się ich wytrzeć. Poddała się, to Karen okazała się silniejsza, teraz liczyła się
jej wola.
- Z wami dwojgiem, moi najukochańsi, chcę się pożegnać jak należy. Zobaczymy się,
jestem tego pewna, będę na was czekać, razem z tymi maleńkimi...
Dźwięki dobywające się z gardła pastora brzmiały jak rzężenie. Odwrócił twarz,
Johanna nie widziała więc, czy płacze.
Cichy głos Karen wypełnił cały pokój.
- Ochrzcij go, Niels.
Pastor wolno pokręcił głową. Johanna przyglądała mu się przez zasłonę łez, nie mogąc
pojąć takiego uporu.
Karen z przymkniętymi oczami głaskała dziecko po główce.
- A więc dobrze, mam inne życzenie. To moja ostatnia wola, nie możesz mi więc tego
odmówić, Niels.
Mężczyzna w czerni odwrócił się teraz, Johanna zauważyła, jak strasznie zgarbiony i
mały wydaje się w tym pokoju.
- Ludzie gadają o Annie, nie życzą jej dobrze. Być może obciążą ją tym, co się tutaj
stało. Wiesz o tym, Niels, i nie wolno ci na to pozwolić, kiedy mnie zabraknie. Jedno ci
oświadczę, mój wierny mężu: innej przyjaciółki prócz Anny nigdy nie miałam. Ona ma swoje
tajemnice... Być może z niejednego będzie musiała się rozliczyć przed Bogiem, ale nie przed
ludźmi, Niels, nie przed ludźmi z tej wioski!
- Prosisz mnie, abym uchronił ją przed ludzkim gadaniem? Nie mam takiej władzy.
- Owszem, masz i musisz ją wykorzystać. Drobna kobieta oddychała teraz z trudem.
- Musisz mi obiecać, że nie pozwolisz im oskarżyć Anny...
Teraz pastor ciężko kiwnął głową.
- Musisz się o nią troszczyć, mój drogi.
Jeszcze raz skinął i nagle cała duma i dostojeństwo jakby się w nim załamały, padł na
swą kruchą żonę takim ciężarem, od którego i ona, i dziecko się zatrzęśli.
- Nie odbieraj mi jej! Ach, nie, nie odbieraj mi jej za moje grzechy!
Ślady zasypał śnieg, wciąż jednak dało się je dostrzec wśród niskich krzaków. Postać
leżąca na ziemi w lesie wydawała się martwa, dzban obok niej się wywrócił, lecz i tak nie
było w nim nawet kropli, która wsiąkłaby w szaroburą masę. Niebo było wysokie, a słońce
mocno ogrzewało brunatne zbocza. Jego promienie wprost łaskotały delikatne gałązki brzóz.
Ale w tej górskiej dolinie soki wolno zaczynały krążyć w drzewach, a wkrótce nadejdzie noc i
przepędzi wspomnienie ciepłego wiosennego dnia.
Nagle jakby coś go trafiło. Strzał? Albo lanca? Drgnął, zanosząc się krzykiem bólu.
Nikt nie widział, jak pełznie po śnieżnym błocie, nikt nie widział, jak walczy, by
stanąć na nogi. Zostawił worek, dzbanki, wszystko. Bez sił zsuwał się ze zbocza, przy
wchodzeniu na które prawie się zamęczył. Minął wielki kamień, ale nie poznał ani jego, ani
ścieżki, którą sam wydeptał pół doby wcześniej. Nadciągał wieczór, a on wędrował już od
trzech dni.
A teraz wracał tą samą drogą, którą przyszedł.
Nie zawiódł Karen. Gdy sprawy naprawdę zaczęły się ważyć, był przy niej, szczery i
bliski. Nie okazał się wcale słabym człowieczkiem, miał w sobie tyle troskliwości. Johanna
ani trochę go o nią nie podejrzewała, gdy zrozumiała, że pastor ukrył się w zakrystii i nie miał
sił, by pójść do walczącej o życie żony.
Obiecał jej wszystko, co chciała usłyszeć, i zamierzał dotrzymać słowa. Ujął ją za
rękę, mówił tak ciepło i odprowadził aż do drogi, którą miała pójść. Karen nie musiała czuć
się samotna. Nawet przez moment nie zachwiała się w wierze, że gdzieś dla niej i dla dzieci
istnieje lepszy świat. Tak pięknie jej pomagał i strzegł, by ani jedna zła myśl nie wdarła się do
jej zmęczonego umysłu w te ostatnie minuty.
Johanna siedziała w wózku pastora prawie nieprzytomna, pozwalając odwieźć się do
domu. Zapatrzyła się przed siebie, widziała, że w ciągu tych pięciu dni, jakie spędziła na
plebanii, na drzewach wzdłuż krótkiej drogi przez wioskę pojawiły się maleńkie jasnozielone
pączki. Wszystko wokół wprost promieniało siłą. Dzieci w drewniakach skakały w rowie,
zrywały gałązki z zielonymi pączkami i z uśmiechem wkładały je do ust. Wydawało jej się
nawet, że z daleka dobiegają dźwięki wierzbowej piszczałki.
Parobek pomógł jej zsiąść, podprowadził aż do drzwi, chciał też wejść do środka.
- Pastor prosił, bym wam pomógł, żebyście nie byli tu sama...
- Ja nie jestem sama - słabym głosem powiedziała Johanna.
Słyszała, jak niepewnie brzmią te słowa.
- Wracaj teraz prosto do domu, tyle przecież trzeba załatwić... przed pogrzebem.
Łysawy mężczyzna ukłonił się z czapką w garści, nerwowo rozejrzał dokoła, a potem
jeszcze raz schylił głowę i chwycił lejce.
ROZDZIAŁ XIV
- Ach, Ravi... jesteś tutaj... mój najdroższy... Jakże ja za tobą tęskniłam!
Ledwie zdążył ściągnąć z siebie podarte spodnie i znaleźć jakąś inną parę z tych, które
zostawił. Obmył twarz zimną wodą, ale jeszcze nie napalił w chacie. Pachniało tu obco, jakby
stęchlizną, jak tamtego pierwszego wieczoru, gdy przybyli, wnosząc własne zapachy i
przydając własnego charakteru maleńkiej izdebce.
Patrzył na nią zaskoczony, stała w drzwiach, chwiejąc się na nogach. Z zapartym
tchem przeszedł te kilka kroków w jej stronę i podtrzymał ją akurat w momencie, kiedy
osuwała się na ziemię.
- Hanno moja, co ci się stało?
Przerażony patrzył w zapadnięte oczy. Twarz, ta droga twarz, w pewnym sensie się
zmieniła. Skóra na kościach policzkowych tak się napięła, dziwne oczy zapadły głęboko, a
pod nimi rysowały się mroczne cienie.
Gorączkowo gładził ją po włosach, wymykających się spod niestarannie zawiązanej
chustki. Johanna bezwładnie osunęła się w jego ramiona. Upadli na wilgotną zimną ławę, na
której okrycia leżały nietknięte tak, jak Ravi je zostawił.
- Gdzie byłaś? - spytał i świat w jednej chwili wydał mu się taki dziwny, przecież to
ona powinna zadać takie pytanie.
- Na plebanii... Pięć... sześć dni... już sama nie wiem. Nic nie słyszałeś? Nic nie wiesz
o Karen?
Pokręcił głową.
- Nie. Nie miałem głowy do tego... Byłem gdzie indziej.
- Dzięki Bogu, że teraz tu jesteś - szepnęła i Ravi poczuł uszczęśliwiony, jak mocno
jej palce wpijają się przez kurtkę w ramiona.
- Bogu niech będą dzięki, że tu jesteś. Chyba nie wytrzymałabym dłużej... sama.
Wiedziała, że to ostateczna próba. Przez wszystkie te dni za serce ściskał ją tępy ból,
który nie miał nic wspólnego z Karen, porodem i tragedią, jaka rozegrała się na jej oczach. To
było coś innego i, choć mogło się wydawać niewiarygodne, coś jeszcze większego.
I w tym momencie zrozumiała, że to jego tak żałowała, wraz z żałobą po Karen
cierpiała własną stratę.
A przecież on tu był.
Odwróciła teraz do niego twarz, musnęła ją ustami, odsłaniając się, bez tego
niepokoju, który dręczył ją już zbyt długo. Ravi wydawał się dziwnie zimny, policzki miał
szorstkie, nie ogolone, jak gdyby właśnie wrócił do domu z długiej zimowej wędrówki.
Poczuła jednak, jak pod dotykiem jej ust jego skóra lekko się czerwieni, zaczyna żyć. A całe
ciało w jednej chwili staje się bliskie i znajome.
Ogarnęło go ciepło, odszedł strach, odrętwienie i ból nie miały już znaczenia. Przed
oczami co prawda wciąż krążyły czerwone gwiazdy, wiedział, że doprowadził organizm do
ostateczności, ale wytrzymał, wytrzymał dla nich obojga.
- Karen nie żyje - powiedział cicho. Johanna skinęła głową.
- Dzieci także?
Podniosła zapłakaną twarz, popatrzyła na niego.
- Ty to oczywiście wiesz. Przecież wiesz wszystko. Nie miał sił mówić jej, że to
odgadnąć mógł każdy.
- Wszystkie nie żyją, wszystkie czworo... albo pięcioro, chyba tak trzeba powiedzieć.
Ostatnie się nie urodziło. Karen twierdziła, że umarło w niej już przed wieloma dniami, ale
nikt jej nie wierzył. Ach, Ravi, ona powinna była jechać do miasta, do szpitali, tam gdzie być
może chirurdzy...
- Cicho, cicho, to tylko przypuszczenia - łagodził Ravi z czułością. - Jeśli ani ty, ani
Bóg nie mogliście na to zaradzić, nikomu by się nie udało.
- Pastor też tak mówił, myślę jednak, że już wie, jak bardzo się pomylił -
odpowiedziała Johanna z goryczą.
Ravi odsunął się nieco, ściągnął kurtkę i sięgnął po koc, który suszył się nad
wygasłym paleniskiem. Okrył ją, otulił jeszcze kurtką, a pod głowę podsunął zwiniętą
koszulę.
- Odpocznij teraz, moja Hanno, a ja rozpalę i przygotuję nam coś gorącego do picia.
Uśmiechnęła się z przymkniętymi oczami. Szepnęła:
- Co ja bym zrobiła bez ciebie? W tych najważniejszych chwilach...
Raviemu ręce się trzęsły, gdy nalewał wody do maleńkiego kociołka.
Znów wrócili do pierwszej nocy, tamtej pierwszej nocy w maleńkiej chacie. Otaczały
ich niemal te same zapachy, szara stęchlizna nie zamieszkanego domu, wilgotny chłód, który
z wolna wychodził ze ścian. Buchnął ogień na palenisku, Johanna zauważyła, że skrzynka na
opał i wiadro są pełne, stół sprzątnięty, a podłoga zamieciona.
Biedny, biedny Ravi...
Tak się namęczył i czekał, zrobił co tylko mógł, przez cały czas cierpliwie, pewny, że
ona wróci. Nic dziwnego, że uciekał na te wyprawy do lasu, nic dziwnego, że musiał się stąd
wydostać, żeby pomyśleć. Ostatniego wieczoru przed jej wyjściem na plebanię nie
zapomniało chyba żadne z nich.
- Cóż za niezwykłe zrządzenie boskie, że pozostawaliśmy daleko od siebie - rzekła,
gdy razem leżeli na wąskiej ławie, obserwując cienie przesuwające się po ich twarzach. -
Musieliśmy się zastanowić, prawda? Potrzebowaliśmy trochę od siebie odpocząć, za długo
pozwalaliśmy na takie tarcia i niedopowiedzenia.
Leżała szczęśliwa w jego ramionach, nie zauważając, że przede wszystkim to ona
mówi.
- Ravi, jak bardzo byłam niesprawiedliwa, obwiniałam cię... Gniewałam się, że
rozmawiasz o tym z obcymi, ale rozumiem przecież, jak bardzo jest ci trudno. A kiedy nie
możesz nawet porozmawiać ze mną...
- Ależ ja mogę, mogę, moja Hanno!
- Kiedyś być może mogłeś, ale nie teraz. Wydaje ci się, że to będzie dla mnie zbyt
wielkim ciężarem.
Ravi nie odpowiedział, przyjęła to więc za potwierdzenie.
W przypływie nowej siły uniosła się na łokciu.
- Nie myśl tak, Ravi. Wszystko zniszczysz, bojąc się zdradzić mi te swoje trudne
myśli. Musisz mi ufać, wiedz, że ja chcę o tym słuchać.
Ravi zamyślony kiwał głową, ale w jego wnętrzu płakało małe dziecko, które nie
chciało uwierzyć w te słowa.
Hannie wydawało się być może, że jest silniejsza niż olbrzym z Sanger. Hanna
sądziła, że jej miłość wszystko zniesie.
Ravi jednak wiedział, że nawet maleńka cząstka tego, co przed nią ukrywał, złamałaby
ją do reszty.
- Jesteś mądrą kobietą, Hanno, ale... istnieją rzeczy, których zrozumienie nie jest
ludziom dane. W każdym jest chyba coś, czego nie można rzucić, by wysychało na polach,
widoczne dla każdego przechodzącego drogą.
- Spróbuj - powiedziała Johanna i rozbawiona znów zaczęła go całować.
Johanna obudziła się oszołomiona i zdrętwiała, bo przez całą noc leżała na plecach.
Natychmiast ogarnęło ją poczucie szczęścia i przez ułamek sekundy nie mogła zrozumieć,
skąd się bierze. To było tak, jakby musiała mocno mrugać oczami po długim nieprzytomnym
śnie. Wkrótce jednak poczuła ciepło bijące od ciała uśpionego u jej boku. Jakie to niezwykłe,
wytęsknione, a jednocześnie tak cudownie znajome.
Sztywna obróciła się na bok, zapatrzyła w uśpioną twarz. Przypominała sobie inne
takie poranki, kiedy leżała zatopiona we własnych myślach, lecz bacznie obserwowała
wszystkie drobne ślady na jego twarzy. Te, które mówiły jej, że on wkrótce się obudzi i
będzie mogła wreszcie powitać czarne spojrzenie.
Ravi wyglądał na zmęczonego.
O wiele lat starszego niż tamten młody człowiek, za którym zaledwie przed kilkoma
miesiącami poszła przez las do ukrytego szałasu.
Głębokie zmarszczki na czole i sine półksiężyce pod oczami.
Powiodła palcami po jego twarzy, potem po swojej.
U siebie wyczuła te same linie.
Ale to, co spotkało ich tej nocy, było dostatecznie wielkie, by wytrzymać wszystko.
Wrócą im siły, otworzą się nowe drzwi.
Dziecko w jej brzuchu było spokojne. Na myśl o nim poczuła łagodny smutek.
Słowa Raviego uspokoiły ją, tak dobrze pasowały do jej własnych pragnień.
To musi być jego dziecko.
Absolutnie nie do pomyślenia, że ktoś tak wstrętny jak Erlend zdołałby spłodzić coś
tak błogosławionego jak dziecko.
Nie, to niemożliwe.
Johanna patrzyła, jak Raviemu drga mięsień w kąciku ust, słyszała, że nie oddycha już
tak głęboko. Poruszył się w łóżku, może rozbolało go ramię, na którym tak długo opierała
głowę. Ona sama czuła się obolała i zdrętwiała, zmęczenie i żal ostatnich dni uczyniło z
ramion i pleców bolący węzeł.
To bez znaczenia, bo głowę miała jasną i lekką, gotową, by dopuścić ból, jaki niósł ze
sobą jasny dzień.
Karen umarła.
I dzieci także, wszystkie pięcioro.
To zbyt straszne, by dało się pojąć.
Johanna leżała spokojnie, zmuszając myśli, by przestały wirować jej w głowie.
Bezpieczna u boku budzącego się Raviego mogła wreszcie zapatrzeć się w sufit i zapłakać
nad losem Karen.
Ale w ostatniej godzinie tej kobiety jej spokój wreszcie z gwałtowną siłą udzielił się
Johannie.
Karen nie płakała.
Karen wiedziała, dokąd prowadzi ta droga, i poszła nią swoim zwykłym, lekkim
krokiem ze spokojnym sercem.
Dlaczego więc płakać?
Karen sama to powiedziała: Śmierć nie jest wcale najgorszą rzeczą, jaka może spotkać
człowieka. Dziwne, że aż tak łatwo się z tym pogodzić.
Nielsowi Lundowi przyjdzie to trudniej.
Ravi całkiem już się teraz obudził, ziewnął głośno, wtulając się w nią mocniej jak
spragniony pieszczot kocur. Hanna uśmiechnęła się i otarła łzy.
On patrzył na nią.
- Płaczesz za Karen?
Skinęła głową, czując się obnażona.
Ravi przytulił się do niej zarośniętym policzkiem.
- Nie wiem, co mam ci mówić... wszystko to jest mi takie dalekie, lecz jednocześnie
tak niepojęcie wprost okrutne, gdy o tym pomyślę.
Johanna chrząknęła, teraz już mogła się odezwać.
- Karen wiedziała, co ją czeka, i wydawała się zadowolona, że nie musi rozstawać się
ze swymi maleństwami.
- Pastor pewnie pospieszy za nimi, wierzy wszak, że się spotkają.
- O czym ty mówisz?
- Nie, o niczym... Zastanawiam się tylko, jak to jest z tym niebem. Tak trudno
wyobrazić mi sobie Karen i te maleńkie dzieci, jak siedzą i grają na harfie, czekając na
pastora...
- Wygadujesz bzdury, Ravi! - powiedziała surowo. - Tak mówić nie można.
Ugryzła się jednak w język. Czyż nie chciała, by jej ufał? Czyż nie chciała poznać
jego najskrytszych myśli? To nie był najlepszy sposób, by do niego dotrzeć.
- Opowiedz mi więcej, Ravi, o niebie, o tym, jak je sobie wyobrażasz...
Ale on zaczął mówić ze śmiechem, żartobliwie:
- Niebo jest pełne... miękkiego brzucha... gorących małych rączek... twoich. I jest tam
dużo ciemnych włosów, lśniącej czupryny, a z silnych ramion być może wyrastają skrzydła. I
wszędzie są puchowe kołdry, całe niebo jest wypełnione puchowymi kołdrami, na których
będziemy leżeć całymi dniami i...
- Ach, Ravi, jesteś niemal bezczelny! - parsknęła śmiechem Johanna i ręką zakryła mu
usta.
Ravi natychmiast zaczął łaskotać jej palce językiem.
Tylko przebłysk wyrzutów sumienia przemknął jej przez głowę, gdy dała się wciągnąć
w jasną radość, odejść daleko od wspomnienia nieszczęsnej Karen, od powszedniego dnia,
który, jak wiedziała, uderzy ich teraz ciężko niczym siekiera rozszczepiająca twarde drewno.
Wśród zgromadzonych w wypełnionym ludźmi kościele poniósł się szum, gdy
kobieca postać wstała w ciemności przy drzwiach do zakrystii.
Ci, których najłatwiej było przestraszyć, pomyśleli w pierwszej chwili, że to pojawił
się upiór, cień, coś złego, co wydobyło się z otwartej trumny zmarłej.
Kobieta bowiem wydawała się maleńka i krucha pod wysokim sklepieniem kościoła, a
promienie słońca, wpadające do środka przez nieregularnie rozmieszczone okna, nie trafiały
jej w twarz.
Za jej plecami połyskiwały złocenia ołtarza, ludzie w ławkach widzieli, że bijąca
stamtąd poświata tworzy wokół jej głowy coś na kształt aureoli.
Przez kilka nie kończących się sekund głos pastora wciąż wisiał w powietrzu, słowa,
które wypowiedział ze swego miejsca przy ołtarzu, unosiły się pod sklepieniem kościoła.
- Ostatnie pożegnanie Karen usłyszy od tej, która była jej naprawdę wierną
towarzyszką, od człowieka, którego Karen opuszczała z większą troską aniżeli mnie, swego
męża. Karen była nie tylko dobrą, silną żoną, kobietą zgodną z wzorcem, jaki sam Bóg
ustanowił dla słabej płci. Była też bardzo mądrą kobietą, która potrafi odróżnić węża od
przyjaciela.
Johanna ubrana w prostą czarną suknię postąpiła o krok naprzód.
Przeszyła niedzielną sukienkę, odpruła z niej czerwone i niebieskie wstążki i zamiast
nich wykończyła rękawy i dekolt na biało. Rozpruła też szwy w talii i przesunęła spódnicę
pod piersi, by starczyło jej na zakrycie rosnącego brzucha. Teraz, gdy stała z rękami
złożonymi do modlitwy, odznaczał się wyraźniej niż dotychczas.
Może właśnie dlatego ktoś w tłumie jęknął, ktoś w gromadzie tych, na których
czarnych ubraniach błyszczało srebro, tych w pierwszych rzędach, wśród przyjaciół i rodziny
pastora, krewnych jego wysoko urodzonej żony. Przybyli tu z daleka, nie przyzwyczajeni, by
w taki sposób ukazywać realia życia oczom wszystkich.
- Słuchajcie jej, bo każde słowo przez nią wypowiedziane jakbym ja wypowiadał i
moja świętej pamięci żona.
Głos rozpłynął się, zmienił w tysiące drobinek kurzu, tańczących wśród drewnianych
ścian kościoła.
Biel dłoni Johanny rzucała się w oczy na tle czarnej sukni. Włosy zaczesała w tył,
schowała pod czarną chustką. Gdy otworzyła usta, zgromadzeni ucichli i zesztywnieli,
wstrzymali oddech, jak gdyby przemawiała nagle jakaś niezwykła istota.
- Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego... Ale jednogłośnie wypuścili
powietrze z płuc, gdy przeczytała inny ustęp o tym, co czeka człowieka, który roznosi plotki i
obmawia drugiego.
Widzieli, jak pastor kiwa głową, był to zaledwie cień ruchu, lecz i on wystarczył.
Wyraźniejszego ostrzeżenia nie usłyszą. Za tę kobietę gwarantował sam pastor, postawił na
nią nawet duszę zmarłej żony. Gdyby ją zaatakowali, oznaczałoby to jednocześnie, że atakują
także pana Lunda i jego stanowisko głosiciela słowa Bożego. Któż ośmieli się sprzeciwić
takiej władzy? Któż lepiej niż pastor potrafi ocenić, czym Anna i Knut Plassen są dla ludzi?
Skoro on nie dostrzegał tu czarów, skoro on nie obwiniał ich o to, co się stało... to któż w jego
imieniu ośmieli się rzucić gorzkie słowo?
Cisza wśród ludzkiej gromady trwała przez cale nabożeństwo. Trwała nawet wtedy,
gdy zebrali się wokół ogromnej trumny i słuchali twardych uderzeń młotka, pieczętujących
pokrywę dwoma tuzinami kołków z jasnego drewna.
Gromada ciemno ubranych ludzi wypłynęła niczym rzeka smoły przez wrota kościoła
i nikt z nich się nie zatrzymał, by uścisnąć pastora za rękę, wypić z nim kieliszek, zapytać o
nowiny.
Niels Lund także tego nie widział, stał zapatrzony w mrok najświętszego
pomieszczenia w kościele i wiedział, że kobiety w czerni, która stała przed wszystkimi, już
tam nie ma.
Wyszedł bezszelestnym krokiem, a kościelny zdmuchnął ostatnią świecę na ołtarzu.
Z podłogi kościoła usunięto już deski, Karen miała w pokoju spocząć na dole, wśród
grubych kamiennych ścian.
Ona także odeszła, lecz nie na zatracenie.
Jakże już za nią tęsknił.
Pastor Lund uświadomił sobie, że utracił nie tylko żonę i pięcioro dzieci, lecz także
swą jedyną podporę w chaosie wiary i zwątpienia, bezpieczną kotwicę, która dodawała mu sił
w kontynuowaniu dzieła bożego.
Schronił się w swym własnym gabinecie i nie chciał się zobaczyć z nikim z tych,
którzy przyszli okazać swoje współczucie i skosztować smakołyków i dobrego piwa z
piwniczki na plebanii.
Gdy do drzwi rozległo się pukanie, Johanna drgnęła. Nie był to zwyczajny dźwięk,
jaki słyszało się w tym domu, malarz bowiem stał się już tak częstym gościem, że rzadko się
zdarzało, by zaskoczył Raviego. Ravi przeważnie, jakby przeczuwając jego przyjście,
wychodził z domu, a po krótkiej chwili Johanna słyszała, jak rozmawiają i poklepują się po
ramionach.
Widziała dzbany, widziała, jak Ravi w poczuciu winy chowa je za stosem starego
siana. Nie posmakował wódki od śmierci Karen, po raz pierwszy od wielu miesięcy minął
tydzień, a on nie wypił ani kropli. Cieszyła się, przede wszystkim dlatego, że wcale go o to
nie prosiła.
Lecz ten gość wcale nie przyniósł wódki, nie miał też poplamionych na niebiesko
dłoni ani koszuli pokrytej czerwonymi kropkami farby.
Gdy Johanna otworzyła drzwi, popatrzyła prosto w twarz Nielsa Lunda.
Zaskoczona ukłoniła się nisko i wyjąkała powitanie:
- Ach, panie Lund... przychodzi pan tutaj... dzisiaj?
Pastor miał szarą, ściągniętą twarz, ale to nie zaskoczyłoby nikogo, kto słyszał o jego
tragedii. Johanna jednak zwróciła uwagę na jego ręce: ściskał w nich czarną księgę, zawsze
leżącą na ołtarzu w kościele. Liturgię.
Chrząknął, odpowiedział na jej powitanie, życząc pokoju temu domowi.
- Czy mogę wejść, Anno? Przychodzę w ważnej sprawie, muszę z wami porozmawiać.
Ravi zmrużył oczy i jakby zmalał, zdrętwiał, gdy pastor schyliwszy głowę przekroczył
próg i znalazł się w kręgu światła samotnej lampki. Johanna zaproponowała mu jedyne
krzesło, jakie mieli, to, na którym zwykle siadywał Ravi.
- Podgrzeję może trochę polewki, jeśli pastor Lund nie jadł? A może przyrządzę
herbatkę, taką, która dodaje sił?
- A może raczej kieliszek? - rozległ się głos Raviego. A pastor kiwnął głową,
uśmiechnął się surowo matowymi oczami.
- Dziękuję, wasza gościnność jest zaprawdę godna prawdziwych chrześcijan. Jeśli
więc pan Plassen miałby kieliszek...
Ravi ze źle skrywaną dumą postawił przed pastorem piękny kryształowy kielich i
napełnił go zawartością niezgrabnych dzbanów Trugego.
Ale mężczyzna w czarnej sutannie nie miał widać głowy, by zdziwić się widokiem
takiego naczynia w prostej wieśniaczej chacie. Ujął w rękę piękny kieliszek i opróżnił go
jednym długim łykiem. Ravi znów nalał do pełna, nie bardzo wiedząc, jak powinien wznieść
toast za zmarłą.
Wypili, teraz w twarzy pastora pojawiło się jakby więcej życia.
- Jak już mówiłem, droga Anno i Knucie, przybywam do was dzisiaj jako wasz
pocieszyciel dusz, jako wasz pastor i pasterz. Szczerze bowiem niepokoi mnie sprawa, o
której doszły mnie słuchy.
Johanna zdrętwiała, pastor zauważył nerwowe spojrzenia, jakie wymieniła z Ravim.
- Nie lękajcie się, moi drodzy. Nie przybywam tu, by czegokolwiek od was żądać. Być
może powinniście zapłacić grzywnę, a dziecko, które wkrótce się urodzi, również winno być
opłacone.
Znów uśmiechnął się tym swoim martwym uśmiechem i wyciągnął kieliszek na znak,
by jeszcze go napełnić.
- Będę mówił z wami wprost, przez wzgląd na własne sumienie i dla dobra waszego
życia wiecznego muszę to zrobić. Znam waszą tajemnicę, wasz grzech. Anna wie, że od
dawna się domyślałem, jak się mają sprawy.
Ravi patrzył na księdza przerażony.
- Wiedział pastor o tym... przez cały czas... i nie doniósł pan na nas... ale...
Johanna szturchnęła go łokciem. Pastor kiwnął głową.
- Tak, wiedziałem o tym, ale was nie osądzam, bo to nie do mnie należy, przeciwnie,
przynoszę wam boże wybaczenie i chęć, by to naprawić.
Johanna przyglądała się wychudzonemu pastorowi. Co z niego właściwie za człowiek,
skoro w chwili takiej osobistej tragedii myśli o jej nędznym życiu?
Niels Lund wstał w tej resztce potęgi, jaka mu jeszcze została. Sutanna omiotła
podłogę, przeciągając drobiny ziemi i błota na jasne deski.
- Wstańcie teraz i wyznajcie wasze grzechy, uklęknijcie przed tym ubogim sługą
bożym i porzućcie grzeszne życie!
Ravi bliski był wybuchu.
Johanna miała wrażenie, że stoi z boku, przyglądając się tej niezwykłej scenie i nie
bardzo wiedząc, co się dzieje.
- Połączę was, tu i teraz, taki bowiem otrzymałem nakaz.
Johanna jęknęła głośno.
Ravi pokręcił głową, wyglądał na całkowicie zagubionego, ale to on odzyskał z wolna
zdolność mowy.
- A więc to pastor miał na myśli, mówiąc o naszej grzesznej tajemnicy? To, że nie
jesteśmy małżeństwem?
Lund popatrzył na niego zaskoczony, ściągnął brwi.
- Tak, mój dobry człowieku, tak cię to dziwi? Uśmiechasz się, czyżbyś nie rozumiał
powagi sytuacji? Żaden ksiądz nie udzieliłby wam ślubu, zwłaszcza teraz, gdy tak długo
żyliście w grzechu przed Bogiem i ludźmi.
- Pastor ma rację - wtrąciła się Johanna uspokajająco. - Pan Lund robi dla nas
naprawdę wielką rzecz, przychodząc tutaj z taką propozycją. Niewielu by to zrobiło, niewielu
by zrozumiało.
- Przez cały czas wiedziałem, że coś ci ciąży, Anno, jesteś bowiem dobrą,
sprawiedliwą kobietą. Twój grzech jest być może wielki, nie większy jednak niżby Bóg mógł
go wymazać, pamiętaj o tym. A teraz podejdźcie do mnie tak, bym mógł odczytać wam
słowa, a potem potwierdzić to małżeństwo własnym podpisem w obecności świadków...
Ravi sprawiał wrażenie, że najchętniej chciałby stąd uciec i gdzieś się schować. Rysy
jego twarzy wyglądały jak oblicze chorego na chorobę księżycową tuż przed samym atakiem.
Johanna widziała jego zmieszanie. Co to znaczy? Czyżby nie chciał?
Chrząknęła i poprosiła pastora:
- Niech nam pan da chwilę, panie Lund, i pozwoli, by moja kobieca próżność
zatrzymała pana jeszcze przez moment. Chciałabym umyć przynajmniej ręce i twarz.
Pociągnęła Raviego za sobą na zewnątrz i popatrzyła mu prosto w oczy.
- Nie chcesz się ze mną ożenić?
A on wciąż patrzył na nią z niedowierzaniem w oczach.
Johanna przez moment czuła rozczarowanie i urazę, ogarniające serce, w końcu jednak
przymknęła oczy i roześmiała się chrapliwie.
- Doprawdy, widzę, że mi się oświadczasz!
- Nigdy bym się na to nie poważył - wyszeptał z ustami w jej włosach.
- Wiem. Być może ktoś powiedziałby, że to fałsz mówić o tym, że bierze się ślub z
miłości, gdy przedtem...
Zabiło się swego męża.
Nie odważyła się wypowiedzieć tych słów, wiedziała jednak, że i on o tym pomyślał.
- Pastor uważa, że taka jest wola boża, a jego Bóg wie o wszystkim, co zrobiłaś - cicho
rzekł Ravi z namysłem.
- Ja też tak sądzę - z mocą oświadczyła Johanna.
- A więc będę musiał powiedzieć „tak” - szepnął Ravi niepewnym głosem.
Ręka mu drżała, gdy Johanna ujęła ją i zanurzyła w beczce pod rynną. Chłodna woda
przyjemnie obmyła twarz i Johanna poczuła się niemal oczyszczona, gdy wróciła do chaty i
zobaczyła, że pastor czeka nad księgą rozłożoną na środku prostego stołu.
Zostawił im gotowy dokument, nie pozwolił jednak rozwinąć papieru, dopóki się nie
pożegna.
- Niech Bóg będzie z tobą, Anno, życzę ci wszystkiego dobrego... Zasłużyłaś na moją
wielką wdzięczność. Miałaś rację, cały czas miałaś rację.
Nie zrozumiała, o co mu chodzi, ukłoniła się tylko niezgrabnie, mocno trzymając się
ramienia poślubionego przed chwilą człowieka.
Ravi wyciągnął rękę do pastora i patrzył na duchownego spokojnym spojrzeniem.
- Dziękuję, panie Lund. Słyszałem, co pan zrobił na pogrzebie, dla Anny... i dla mnie.
- Musicie się pilnować, szczególnie ty, mój dobry człowieku. Igrasz z
niebezpiecznymi rzeczami, może z groźnymi mocami, pamiętaj o tym, i obyś nie zbłądził.
Oczy pastora błyszczały teraz, jak gdyby zyskał nową siłę. Ten ślub był widać ważny i
dla niego, może teraz ulżyło mu na sumieniu, pomyślała Johanna.
- Przyjdę jutro, jak zawsze.
Pastor zatrzymał się w drzwiach i obrócił w jej stronę.
- Nie, odpocznij raczej, i tak dość już zrobiłaś. Potrzeba ci spokoju, Anno. Zresztą co
to byłby za gospodarz, który odmówiłby świeżo upieczonym małżonkom odrobiny czasu
spędzonego ze' sobą.
Uśmiechnął się lekko.
- Zostań w domu, Anno. Na plebanii już nie jesteś potrzebna.
Zaniepokoiły ją te słowa, wiedziała jednak, że tak właśnie jest. Karen odeszła, ona
więc nie miała tam już nic do roboty.
- Ale czy pastor pozwoli, że jednak mimo wszystko zajrzę, porozmawiam? Może
jednak mogłabym się do czegoś przydać, panie Lund, w tym bolesnym czasie?
Pastor zmęczonym ruchem spuścił głowę, mamrotał coś pod nosem, Johanna nie była
pewna, czy dobrze rozumie jego słowa.
- Chyba nie... chyba nie... Anna wie przecież, że sam muszę znaleźć swoją pociechę.
Odszedł, patrzyli, jak wtapia się w mrok, tam gdzie świerki stały niczym czarna ściana
na tle wiosennego wieczoru.
Był jakiś niezwykły smutek w widoku tego człowieka, który samotny, zgarbiony,
opuszczał ciepłą izbę.
Johanna powoli rozwinęła papier, który im zostawił.
Ravi patrzył z podziwem na czerwone i czarne pieczęcie, na zawiłe splątanie liter.
A Johanna ze zdumienia otworzyła usta.
„Świadectwo małżeństwa”, głosił napis na samej górze, a na dole podpis pastora i
pieczęć kościelna. Szokujące jednak były nazwiska obok. Zobaczyła prześliczne pismo
Karen, niczym krótkie pozdrowienie, w które litery układały się nad pieczęcią. I jeszcze inne
nazwisko, Johanna ledwie zdołała je odczytać. Jako świadek podpisał się sam brat pastora. W
dacie widniał zupełnie inny rok i inny miesiąc, na długo przedtem, zanim dziecko zostało
spłodzone.
Dokument zawierał też wszelkie osobiste informacje o małżonkach.
Knut Plassen i Anna Plassen, miejsce i data urodzenia poświadczone ręką pastora. A
więc poświęcił własne imię. Okazał im swą wdzięczność za cenę kłamstwa. To zbyt
niewiarygodne, Johanna musiała przeczytać dokument jeszcze raz. Wszystko się zgadzało,
nikt tego nie podważy. Ogarnęła ją radość.
- Teraz możemy stąd wyjechać - szepnęła, ciągle jeszcze nie dowierzając. - Jesteśmy
wolni, Ravi, rozumiesz? Jesteśmy wolni, mamy dokument, który za nas świadczy. Możemy
stąd odejść i na zawsze być już Knutem i Anną Plassen. A nasze dziecko będzie takie jak
wszystkie inne dzieci. Żaden wstyd nie będzie teraz na nim ciążył. Ludzie nie mogą już nas
osądzić, mamy przed sobą nową przyszłość.
Ravi stał przez moment zamyślony, Johanna dziwiła się, że zmarszczki bólu na jego
czole nawet teraz nie całkiem się zatarły.
Przymknął oczy, jak wtedy gdy nachodziły go wizje, a on nie chciał na nie patrzeć.
Ale jego głos brzmiał jasno i mocno, gdy jej odpowiadał, a ona czuła, że uspokajają ją słowa i
ciepła dłoń ściskająca za rękę.
- Może masz rację, moja Hanno, może masz rację.
POSŁOWIE
Autorka pragnie poinformować, że malarz Truge Gunhildgard, który tak pięknie
malował wrony, gospodarz Torkjell Villand, o którego poczynaniach wciąż krążą legendy
wśród mieszkańców Hallingdal, oraz pastor Lund są postaciami historycznymi.