Vialatte’a, można by powiedzieć, że są to wyspy w najwyższym stopniu wyspiarskie; dlaczego więc magia wy-spiarskości, działająca na każdej najmniejszej wyłaniającej się z morza skale, w przypadku Efate i jej siostrzyc nie działa?
Jest tak, jakby Yanuatu nikogo nie interesowało.
Fascynuje mnie ten brak zainteresowania.
Leży przede mną mapa Oceanii ze starego Larousse’a z 1975 roku. W owym czasie republika Vanuatu jeszcze nie istniała; Nowe Hebrydy były kondominium francu-sko-brytyjskim.
Mapa wiele mówi. Oceanię dzielą owe niedorzeczne i cudowne zjawiska, jakimi są granice morskie, swoją zawiłością i rygoryzmem przypominające kubizm. Jest w tym coś z zabawy w zbiory; i tak wyspy Wallis oddzielone są od wysp Samoa, te z kolei zdają się przynależeć do Wysp Cooka - istna chińszczyzna. Spotyka się tu zagmatwane konfiguracje polityczne, a nawet ostre kryzysy: Stany Zjednoczone i Wielką Brytanię dzieli spór o wyspy Linę, równie mało znane pod bajeczną nazwą Sporad Środkowo-polinezyjskich. Z kolei Karoliny, które znalazły sposób, by należeć jednocześnie do Australii, Nowej Zelandii i Wielkiej Brytanii, posuwają swą przewrotność tak daleko, że pozostają również pod protektoratem angielskim. Itd.
Oceanię można by uznać za ekscentryczkę atlasu. Pośród tylu różnych osobliwości Vanuatu zwraca uwagę swoją atonią. Nie ma na to usprawiedliwienia; żeby pozostawać pod wspólnymi rządami dwóch krajów tradycyjnie tak sobie nieprzyjaznych jak Francja i Wielka Brytania i nie zdołać rozniecić bodaj najdrobniejszego konfliktu - to zakrawa na złą wolę. Żeby zdobyć niepodległość, przez nikogo niezakwestionowaną - i przez nikogo niezauważoną! - to budzi niemal politowanie.
Od tej pory Vanuatu jest gniewne. Nie wiem, czy Nowe Hebrydy już takie były. Ale Vanuatu jest, bez wątpienia. Mam na to dowody. Zrządzenie losu sprawiło, że otrzymałam katalog sztuki oceanicznej, zadedykowany mi z imienia i nazwiska (dlaczego?) przez autora, obywatela Vanua-tu. Ów mężczyzna o nazwisku tak skomplikowanym, że nie jestem w stanie go przytoczyć, ma do mnie żal, jeśli dobrze zrozumiałam tych kilka odręcznie skreślonych linijek:
Dla Amelie Nothomb,
Choć wiem, że ma pani to w nosie.
Podpis 11 lipca 2003
Czytając to, wytrzeszczyłam oczy. Z jakiej racji osobnik, który mnie nigdy nie spotkał, z góry zaopiniował, że zareaguję na jego katalog tak grubiańską obojętnością?
Choć jestem całkowitą ignorantką, przekartkowałam jednak książkę ilustrowaną obrazkami. Jak wszystkim wiadomo, zupełnie się na tym nie znam: moje zdanie najmniej się tu liczy. Co nie znaczy, że go nie mam.
Zobaczyłam przedziwne amulety z Nowej Gwinei, eleganckie malowane tkaniny z wysp Samoa, śliczne wachlarze z wysp Wallis, ciekawe drewniane naczynia z Wysp Salomona itp. Ale ilekroć od jakiegoś obiektu wiało nudą, nie potrzebowałam nawet czytać podpisu: był to grzebień (albo maska, albo wizerunek) pochodzący z Vanuatu, osob-liwie przypominający grzebienie (albo maski, albo wizerunki) widywane w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach miejskich muzeów staroci na całym świecie, w których człowiek z ciężkim westchnieniem zmuszony jest podziwiać
7