nąć głębie, do których tamci nie dotarli.” Uderzające podobieństwa — proustowski nadmiar przeszłości i elastyczna rozpiętość porównań, kafkowska obsesja na punkcie ojca i rojenia o metamorfozie — uwypuklają trudno dostrzegalną różnicę: charakterystyczną dla ludzi starszych względną orto-doksyjność wobec judeo-chrześcijańskich pojęć etycznych oraz względną nagość, w której Schulz staje w obliczu tajemnicy istnienia. Jak Borges pisze on kosmogonię bez teologii. Żmudnym zadaniem jego prozy (która, inaczej niż u Prousta czy Kafki, nigdy nas nie pogania, przeciwnie, zdaje się żądać, byśmy się zatrzymali i przeczytali raz jeszcze) jest zbudowanie świata od nowa, jakby z fragmentów, co przetrwały niesłychaną zagładę.
Przedsmak tej zagłady daje nam szaleństwo ojca. „Szaleństwo” jest tu może zbyt mocnym słowem, raczej — ucieczka od rzeczywistości. „W rzeczywistości był to dro-hobycki kupiec, który odziedziczył sklep tekstylny i prowadził interes, dopóki choroba nie zmusiła go do pozostawienia sklepu w rękach żony. Sam ina dziesięć lat pogrążył się w intensywnym próżnowaniu i w świecie swoich marzeń.” W ten sposób Celina Wieniewska, która znakomicie przełożyła oba tomy Schulza na język angielski, określa objawy choroby ojca we wstępie do The Street of Crocodiles. W tomie tym mówi o odosobnieniu ojca: „Węzeł po węźle od-luźniał się od nas, punkt po punkcie gubił związki, łączące go ze wspólnotą ludzką. To, co jeszcze z niego pozostało, to trochę cielesnej powłoki i ta garść bezsensownych dziwactw — mogły zniknąć pewnego dnia, tak samo nie zauważone, jak szara kupka śmieci, gromadząca się w kącie, którą Adela co dzień wynosiła na śmietnik.”
Liczne metamorfozy postaci ojca w prozie Schulza, kulminujące w przerażającej formie raka, jaką przyjmuje ojciec w ostatnim opowiadaniu tego tomu, a także imponujące niekiedy urojone światy, komponowane przez starca, oraz okrutna wojna malenia i rośnięcia w wyobrażeniach związanych z postacią ojca — wszystko to ma swoje podłoże, podłoże, które dla syna ofiary musiało być raczej straszne, niż zabawne, raczej upokarzające, niż poetyczne.
U Kafki, na odwrót, ojciec budzi lęk swoją siłą, pokazuje, że nie jest tak kruchy, jak to się z początku wydawało. W obu wypadkach ojciec zajmuje ciepłe, centralne miejsce w wyobraźni syna. Matka jawi się wyblakła i zimna, maleje przez to, że jest sprawna d zdrowa. W końcu jednak matka Schulza nie jest zupełnie nieobecna w odtworzonym przez niego świecie. W pismach Kierkegaarda, innego samotnego kawalera, który miał ojca fascynującego, choć nie budzącego zaufania — matki nie ma wcale. Może jest tak, że od matki mężczyzna bierze rozumienie swojego ciała, od ojca — rozumienie świata. Ze stosunku do ojca Kafka wywiódł tajemniczy, surowy, ale nienaganny wszechświat; Schulz zaś przedstawia groteskowy, płynny i malowniczy kosmos, pełen wynalazczości, ale pozbawiony autorytetu. W Manekinach (z tomu The Street of Crocodiles) ojciec oświadcza: „Gdybym, odrzucając respekt przed Stwórcą, chciał się zabawić w krytykę stworzenia, wolałbym — mniej treści, więcej formy!’’
Wyczulony na nieforemność Schulz poświęca więcej jeszcze uwagi, niż Beckett nudzie, przytłaczającemu lamusowi życia, tandetnym skrawkom doświadczenia, martwym sezonom, tym negatywnym odnogom czasu, w których śpimy czy drzemiemy. Jego wrażliwość na powolny upływ godzin jest tak silna, iż sama twarda kategoria czasu zdaje mu się kulawą i płochą.
„Wiemy wszyscy, że ten niezdyscyplinowany żywioł trzyma się jedynie od biedy w pewnych ryzach dzięki nieustannej uprawie, pieczołowitej troskliwości, starannej regulacji i korygowaniu jego wybryków. Pozbawiony tej opieki skłania się natychmiast do przekroczeń, do dzikiej aberracji, do płatania nieobliczalnych figlów, do bezkształtnego błaznowania. Coraz wyraźniej zarysowuje się inkongruencja naszych indywidualnych czasów”.
„Inkongruencja naszych indywidualnych czasów” — to określenie jest kwintesencją zagadkowego rysu współczesnej literatury: zamknięcia się w czterech ścianach prywatności. Poniechawszy królów i bohaterów, a także opartych na pogłoskach sag, które inspirowały Conrada i Hardy’ego, pisarz, jak narrator Samotności, jest skazany na życie w swoim dawnym pokoju dziecinnym. Ograniczony (w wieku nauki i naukowej weryfikacji) do zdarzeń, których był świadkiem, które przeżył minuta po szarej minucie, pisarz zaczyna wyolbrzymiać, a materia tego wyolbrzymiania jest wielce osobliwa. W sposób częstszy niż Proust czy Kafka Schulz poddał się niezliczonym menadrom obsesyjnej refleksji i raz daje nam ojca, który, wspaniały jak ognisty meteor, „płonąc tysiącem świateł”, skacze na płótno naciągnięte przez strażaków — to znów gdzie indziej degraduje go do stanu rupiecia.
Ostatnie znane dzieło Schulza, dłuższa nowela Kometa (umieszczona na końcu tomu The Street of Crocodiles) pokazuje Ojca przy mikroskopie, jak bada świetlistego ho-
357