240 X, Jan Humpola.
śmiałków jak wróble. Tędy do zamku wróg się wedrzeć może. Tym szlakiem orłów i my piąć się mamy.
Bitwa zaczęta. Wysoka z północy zagrzmiała kanonadą. Leci w odmęty doliny piorunowa burza. Lawina obrywów granitowych tłamsi się i przewala w kurzu i pyle.
Trzaskają pogarście drobnych drzazg kamiennych od Wagi. Świsnęła zabłąkana kula z Galerji. Na białym płucie śniegu nowa zaczerniła się rana.
Do ataku!
Złączeni liną suniemy po ścianie wzdłuż rysy. Chroboce gwóźdź po skale. Szeleści lina. Zaszuści manchester otarty o chropowatą powierzchnię. Przezorność się tai w tym pochodzie. Marjan przystaje, ubezpiecza. Dochodzi Adaś, zwija linę. Podchodzę ja. Zaczyna Marjan, rozwija Adaś, kończę ja. Pełznie, jak chrabąszcz po zeschłym liściu, Marjan, dziwi się Adaś i ja. Podsuwa się Adaś, strzeże Marjan i ja. Gramolę się ja, śmieje się Marjan i Adaś. I tak napozór jednako nudnie, ciągnie się paciorek taternicki, a w istocie jest on nieprzerwanym łańcuchem podniosłych zwierzeń, upartych zmagań, cichych cierpień, radosnych wykrzyków duszy, serdecznych próśb, rozkosznych olśnień. Po linie płyną tajemne fluidy od serca, niecą wstrząsy energji w stosie pacierzowym, podciągają ramiona, rozszerzają lub kurczą śledzące źrenice. Z ust padają rozkazy: „Ściągać linę! Już idę! Popuść! Uwaga! Stań!". Ciało rozciąga się lub pęcznieje; roznosi ciężar swój, waży się lekce; wrasta w ścianę, rozpłaszcza się, to grubieje. Drgają naprężone palce, wciska się w szpary kamienne dłoń. Chrupie w stawie gniewna kość, ugniata się niezadowolone jabłko w kolanie, marszczy się pochmurnie na łokciu skóra. Zdarza się, rzadko co prawda, że na moment zmrozi się krew. Częściej, przeważnie, faluje w rozgłośnym przypływie.
Skała w zespoleniu ze wspinaczem nie milczy nigdy, mówi zawsze. Wypowiada więcej, niż wyrazić może uścisk ludzkiej dłoni, niż wysłowić mogą usta. Lecz trzeba przynieść w skalne odludzie miłujące serca, obudzić własną duszę. Słodka jest gawęda ze skałą. Biedni są ludzie, którzy jej w życiu swem nie słyszeli...
Słyszę jak Marjan na stanowisku do swych myśli głośno mówi: „Czterdzieści metrów ściany, *plus dziesięć w podwieszonym żlebie... Nachylenie prawej ściany 71 stopni... Teraz przewieszka", Tymczasem już ją wziął. Zapewne doliczy dalszych dziesięć metrów grzędy.
Przewieszka? To bardzo miłe, choć czupurne stworzenie. Stajesz przed nią i mówisz: „Dzień dobry!". Ona odpowiada: „Nie wiem!". Naturalnie obrażasz się i powiadasz: „Zobaczymy!". — Rozpierasz nogi po obu stronach jakiejś tam formacji skalnej, łamiesz się w grzbiecie wstecz, szukasz