226 X. Jan Humpola.
Złożyli przeto sąd wojenny nademną: p. major, p. kapitan w rezerwie i takiż p. porucznik. Wyrok zapadł pobłażliwy: trzy dni czasu do wymarszu. Punkt zborny — Karpowicz. Godzina dwunasta — termin ostateczny.
Taki był początek naszej wyprawy na Galerję Gankową !
Było mi dobrze. Zapomniałem o mojem życiu codziennem. Myślą biegłem do prapustyni górskiej, cieszyłem się i bolałem z nią. Tęsknica niosła me serce w odludzie, nad Czeski Staw i malowała drogie obrazy szlachetnych walk o dobra wierchowe, idealne, czyste.
Druhowie moi śnili zapewne te same tatrzańskie obrazy. Major-artysta widział je w pięknie barw, florysta p. Marjan w bujnych zasiągach limb. Medyk p. fldaś odtwarzał je, jako już uleczone, w ognistych porywach z dni poczęcia odrodzone w dziewiczych praborach, w niesłabnącej mocy tytanicznych bystrzyc, w wybuchach krynic i wywierzysk.
Gdzieś pod wantą, mrucząc do zjawy tatrzańskiej, drzemał przy watrze czujny król krzesanic, pan ścian, władacz przechylin, p. Mieczysław1).
Z marzeń budził mnie rzeźwy świt. Cuciło mię przeraźne słońce. Poszliśmy.
Gdy tak minął dzień trzeci, czwarta noc zastała mię już w Roztoce, w schronisku i jak dobra matka otuliła płaszczem ożywczego, dobroczynnego snu.
Noc ta — z 6-go na 7-go sierpnia (1924) —była dla towarzyszy mych mściwą macochą. Urzekła zjadliwie Ludwika, sprowadzając nań zapalenie oko-stnej i pogrążyła go w bolesnej męce. Odegnała złośliwie sen z powiek dwu braci, gdyż p. ftdaś pełnił przez noc całą posługę przy chorym — p. Marjan musiał przeonaczyć się w kuchtę, kucharza i służkę. Grzali otręby, czy też inne młóto i parzyli tern biedaka do skutku. Koniec był żałosny. Ludwiś płonął rumieńcem piwonji, wargi mu wzdęło na modłę murzyńską, oczy zwężyły się w mocno skąpy grymas, nos stanął dęba i zadarł dziurki, jakby go srogi ujeżdżacz ściągnął w pasji nieznającem litości wędzidłem.
Świtaniem labiedziliśmy nad niemocnym wszyscy wespół z gaździną. Luto nam było i markotno. Dzień bowiem wstawał niepowszednie piękny. Obrzeża gór śmiały się szczeremi salwami złota do okąpanych w rosie dolin. Srebrzystą nutą dziewczęcych melodyj owite, bryzgały skorusze i paprocie radość promienną kroplami rosy ku słońcu jasnemu. Z nieba zbiegały Boże oddechy rozpylonych mgiełek, to kluczem żórawim stubarwnym, to łukiem
*) Dr. Mieczysław Świerz. Zaliczam go do grona mych towarzyszy w tej wyprawie, gdyż poraź pierwszy, a potem wielokrotnie z nim układaliśmy projekty zdobycia ściany Gankowej. Przypadek zrządził, żeśmy razem iść nie mogli. W parę dni po powrocie z wycieczki, dowiedziałem się. że p. Świerz przeszedł płn. ścianą Galerji Gankowej w dzień po nas wraz z p. H. Grossmanem.