wyłamała baryerę i weszła do reduty... W tym momencie, przypadkiem dotąd nie docieczonym, wyleciał w powietrze magazynik prochowy napełniony amunicyją, zwycięzców i zwyciężonych bez różnicy okropnie rażąc. Przeszło 100 Rosjan poległo, między nimi jeden pułkownik; więcej ranionych zebrano, lecz i reszta polskiej załogi przy tym wybuchu zginęła, małą tylko liczbę ocalili oficerowie rosyjscy. Wrażenie, jakie ten wybuch niespodziewany na nieprzyjacielu zrobił, musiało być bardzo wielkie, przypisywali je bowiem naszej rozpaczy. Tym to sposobem, na co własnymi oczyma patrzyłem, dokonane zostało zdobycie nr 54”.
Surowo zatem ocenia bohaterskich obrońców reduty Kołaczkowski. Co do samego wysadzenia prochowni, być może wersja jego jest prawdziwa; inni naoczni świadkowie twierdzą, iż ogień podłożył nie Ordon, lecz porucznik Nowosielski, niektóre znów przekazy wspominają o kanonierze Nakrucie, Ordon miał bowiem mówić — jak podaje w książce Ani triumf ani zgon Stanisław Szenic — o jakimś podoficerze. Nie wiadomo również, czysto — w bohaterską legendę obrosłe wydarzenie — nastąpiło w rezultacie działania celowego czy też przypadku.
Po upadku reduty nr 54 Kołaczkowski udał się do generała Umińskiego w celu zdania sprawy z sytuacji na Woli. Po drodze spotkał prezesa rządu, generała Jana Krukowieckiego, który „wielkie zadziwienie okazał, gdy mu donio-slem o stracie nr 54”. Kierownictwo ciągle jeszcze uważało, że atak na Wolę to jedynie manewr ze strony przeciwnika.
„To atak fałszywy” — miał powiedzieć Kołaczkowskiemu Krukowiecki.
Musiały te słowa zabrzmieć w uszach Kołaczkowskiego boleśnie, przed chwilą był przecież świadkiem tragedii. W dodatku dolej brak było rozkazu do wojsk polskich. Ciągle bowiem liczono się z głównym szturmem od południa. Kołaczkowski niewątpliwie dostrzegając błędy dowództwa próbował wpłynąć na wydanie właściwego rozkazu.
Przed godziną 9 rano jeszcze raz sprawdzał, czy aby się nie myli: wraz z generałem Bonte-mpsem i kapitanem inżynierów Szymańskim podjeżdżali przed linię szańców nr 23, gdyż stamtąd lepiej było widać panoramę Woli.
Widok, niestety, rozciągał się przerażający: kolumny wojsk przeciwnika znajdowały się zaledwie w odległości strzału karabinowego od stoków. Natychmiast posłał więc Kołaczkowski kapitana Szymańskiego do Krukowieckiego, sugerując, aby dziewięć batalionów, które prezes miał przy sobie, wysłał na Wolę. Prezes rządu szybko wystosował odpowiedź:
— Wola jest stracona, nie poświęcę na próżno wojska!
Wkrótce wprawdzie zmienił decyzję, ale było już, niestety, za późno.
Tymczasem wojska dywizji Ludersa z korpu-
115