okrutna zasada miłości, lecz także rozczar0VA • cy status snu — dlatego nienawidzę snów.ęuj'. często śnię o niej (śnię tylko o niej), ale to niJf nie jest dokładnie ona. Czasem we śnie jest jjJJf nie taka, ma w sobie coś przesadnego; ^ przykład wesoła, swobodna — a taka nigdy ^ była. Lub na przykład wiem, że to jest ona, ale nic widzę jej rysów (ale czy we śnie widzi się, czy ^ wie?). Śnię o niej, ale jej nie śnię. I wobec zdjęcia, jak we śnie, jest ten sam wysiłek, ta sama Syzyfowa praca: dążyć w napięciu do istoty i potem odstąpić nie przyjrzawszy się jej. I tak bez końca.
Jednak w tych zdjęciach mojej matki było zawsze zastrzeżone, chronione miejsce: blask jej oczu. Widziałem to najpierw jako światło całkiem fizyczne, ślad fotograficzny koloni, nie-biesko-zielonego, jej źrenic. Ale to światło było już pewną mediacją, która prowadziła mnie do jej zasadniczej istoty, to znaczy do ducha ukochanej twarzy. A także, chociaż te zdjęcia były niedoskonałe, każde z nich oddawało właściwe uczucie, którego musiała doznawać za każdym razem, gdy „dawała się” fotografować: moja
matka „użyczała się” fotografii, obawiając się, że odmowa przemieni się w „postawę”. Udawało się jej przejść przez tę próbę umieszczenia się przed obiektywem (akt nieunikniony) z dyskrecją (ale nie było w tym nic z teatralnego, upokarzającego napięcia czy boczenia się), gdyż zawsze umiała zastąpić jakieś nastawienie psychiczne wyższą wartością kultury osobistej. Nie walczyła ze swoim obrazem, jak ja to czynię ze swoim: nie zmyślała siebie.
28
I tak, sam w mieszkaniu, w którym niedawno umarła, oglądałem w świetle lampy, jedną po drugiej, fotografie mojej matki, razem z nią cofając się w czasie, szukając prawdy twarzy, którą kochałem. I wreszcie znalazłem.
Fotografia była bardzo stara. Naklejona na tekturce, wygniecione rogi, koloru wyblakłej sepii, a na niej, niezbyt wyraźnie, było widać
us