Część 1
Urodziłam się 20 maja 1844 roku w Petersburgu. Moi rodzice byli bogatymi mieszczanami. Ojciec zarabiał na życie jako prawnik. Byłam jedynaczką, ponieważ moja matka umarła przy porodzie, a tata nigdy nie poślubił innej kobiety. Nie wiem czy cierpiał bardzo po stracie żony. Widywałam go raz w roku: w Święta Bożego Narodzenia, ponieważ oddał mnie na wychowanie do ciotki. Ostatni raz zobaczyłam go, gdy miałam piętnaście lat. Później jedynym świadectwem na to, że nie umarł były pieniądze, które przesyłał na moje utrzymanie.
Ciocia była osobą nie okazująca uczuć, suchą i nieprzystępną. Mimo to myślę, że kochała mnie na swój sposób. Starała się, abym w przyszłości mogła wejść w życie towarzyskie śmietanki Petersburga. Pilnowała, abym uczyła się języków obcych, szczególnie francuskiego, abym dobrze tańczyła, grała na pianinie, potrafiła zachować się przy gościach i ładnie wysławiała. Słowem: wszystko co panienka z dobrego domu wiedzieć powinna. Mieszkałyśmy razem w ogromnej kamienicy w centrum miasta. Miałam swój pokój, służącą, eleganckie toalety. Niczego nie brakowało mi do szczęścia. Tylko jedna rzecz martwiła moją opiekunkę: nie chciałam wyjść za mąż. Pod tym względem byłam dziwaczką: każda ówczesna dziewczyna marzyła, aby spotkać bogatego księcia z bajki. Nie mogę powiedzieć, że nie lubiłam mężczyzn. Przebywanie w ich towarzystwie było dla mnie ogromną rozrywką. Wszelkie spotkania z nimi były bardzo przyjemne. Mogłam z rozbawieniem przyglądać się, jak w moim towarzystwie tracą rezonans, jak wpatrują się we mnie, nie wiedząc co powiedzieć. Nie potrafili ukryć zachwytu nad moja urodą. Bo byłam piękna. Blond włosy opadały delikatną falą na plecy. Brązowe oczy okalały długie rzęsy, a wydatne usta jakby zapraszały do pocałunku. Potrafiłam zawrócić w głowie. Gdy szłam ulicą wszyscy się za mną oglądali. Mężczyźni pożądliwie, a kobiety zazdrośnie.
Wcale nie myślałam o miłości. Chciałam być wolna, mieć własne zdanie, nieograniczone wolą męża. Nie pragnęłam białej sukni, hucznego wesela, księcia i gromadki dzieci. W tamtych czasach było to nie do pomyślenia. Urodziłam się sto lat za wcześnie. Wszystkie moje przyjaciółki miały już mężów lub chociaż narzeczonych. A ja byłam tylko dla siebie. I nie zamierzałam tego zmieniać. Czy byłam szczęśliwa? Myślę, że tak.
***
Moją największą rozrywką były wizyty w stadninie koni. Ciotka pozwała mi na nie, gdy robiłam znaczne postępy w nauce. Byłam bardzo zdolna, miałam słuch muzyczny i szybko potrafiłam uczyć się języków. Francuskim posługiwałam się już tak dobrze jak moją ojczystą mową.
Pewnego dnia moja opiekunka pozwoliła mi na kolejną wycieczkę. Wówczas już całkiem nieźle jeździłam konno, więc udałam się dalej niż zwykle. Uwielbiałam las. Zapach drzew upajał mnie, śpiew wiatru wśród drzew uspokajał. Ale najbardziej podobał mi się widok wielu odcieni zieleni. Najwięcej było ich późną wiosną. Ciężko wyobrazić sobie tak zróżnicowaną kolorystykę: świeże liście wyglądały zupełnie inaczej niż te starsze, kolor mchu nie przypominał koloru trawy. Igły sosny różniły się od igieł świerku.
Jechałam rozkoszując się słoneczną pogodą. Zbliżał się maj, wkrótce miałam obchodzić dwudzieste urodziny. Rozmyślałam nad przyjęciem, które miała dla mnie urządzić ciotka. Wyobrażałam sobie, jak po raz kolejny będę odrzucać zaloty adoratorów. Na samą myśl o nich wszystkich chciało mi się śmiać. Byłam tak wesoła, że roześmiałam się w głos. Dawno nie czułam się tak szczęśliwa!
Nagle usłyszałam groźny ryk jakiegoś ogromnego zwierzęcia, najprawdopodobniej niedźwiedzia. Koń zerwał się do biegu. Próbowałam go uspokoić, ale mimo moich wysiłków nie zwalniał i pędził szaleńczo przed siebie. Ściągnęłam lejce, ale to nic nie pomogło.
Wtem koń gwałtownie się zatrzymał. Nie miałam najmniejszych szans: spadłam z siodła. Wszystko mnie bolało, ale miałam nadzieję, że ktoś mnie uratuje. Upadek nie sprawił, że straciłam przytomność. Próbowałam odczołgać się kawałek dalej, ale nie byłam w stanie przesunąć się choćby o trzy centymetry.
Kolejny ryk niedźwiedzia sprawił, że koń zupełnie zwariował. A ja byłam jego drodze. Kopyta co chwilę uderzały w moje ciało. Nigdy wcześniej nie odczuwałam takiej męki. W końcu ryk ustał, a koń pocwałował dalej. Zostałam sama z niesamowitym cierpieniem.
Nie wiedziałam co się ze mną dzieje. Czułam się, jakbym nie była całością, lecz jakby wszystkie narządy były osobno, połączone jedynie bólem. To on sprawiał, że nie rozpadała się na kawałki. Nic nie mogłam zrobić, tylko leżeć i czekać na śmierć. A ona nie przychodziła.
W końcu doszłam do wniosku, że śmierć jest przywilejem, na który trzeba zasłużyć. Ja widocznie nie byłam tego godna. Błagałam wobec tego tylko o chwilę omdlenia, aby choć przez chwilę nie czuć nic.
Nagle poczułam delikatny, zimny dotyk. Poczułam niewyobrażalne szczęście. Bóg zlitował się nade mną i przysłał Śmierć! Gdybym tylko mogła rzuciłabym się jej na szyję i wyściskała jak najlepszą przyjaciółkę. Chciałam krzyknąć, aby się pospieszyła, ale z moich ust wydobył się jedynie przeciągły jęk.
- Chcesz żyć? - zapytała Śmierć. Co za głupie pytanie! Teraz marzyłam jedynie, żeby mnie zabrała. Nie mogłam jej tego powiedzieć, bo wreszcie przyszła długo wyczekiwana chwila omdlenia.
***
Mój spokój był jednak krótki. Z przyjemnego stanu odrętwienia wydarł mnie ból większy niż poprzednio. Poprzedni, spowodowany przez staranowanie przez konia, wydał mi się błahostką, porównywalną do lekkiej migreny. Każda komórka mojego ciała była wyrywana, zamienia w kupkę popiołu i wciskana na poprzednie miejsce. Nie było już nic. Cały świat się skończył, zostałam tylko ja i moje cierpienie. Śmierć, którą powitałam z ulgą, okazała się być katem sprawiającym jeszcze większe męki. Krzyczałam z bólu, ale to nie pomagało, więc poddałam się. Wszystko straciło sens.
***
Nie wiem jak długo tak trwałam. W końcu jednak poczułam jak ogień cofa się. Na początku uwolnił palce i wciąż stopniowo tracił na sile.
Otworzyłam oczy. Leżałam na stogu siana. Obok stała pochylona nade mną Śmierć, uśmiechając się. Przypomniały mi się wszystkie opowieści o wyglądzie kostuchy: o czaszce zamiast głowy, czarnej pelerynie, kosie. Te wyobrażenia całkowicie różniły się od zjawy stojącej obok mnie. Miała ona bladą skórę, długie, mahoniowe włosy, idealną figurę i była niewiarygodnie piękna. Piękniejsza niż jakakolwiek żywa istota, którą widziałam w czasie mojej ziemskiej egzystencji. Jedyną skazą były koszmarnie, czerwone oczy.
- Już lepiej, prawda? - zapytała słodkim głosem. Pokiwałam głową. Umarłam, teraz już nic mi nie groziło. Było po wszystkim. Zaczęłam rozglądać się po pomieszczeniu. Widziałam cały świat wyraźniej niż zwykle. Słyszałam szelesty i wiele niezidentyfikowanych dźwięków. Takie wyraziste… Pomieszczenie, w którym się znajdowałam wyglądało jak zwykła stodoła. I to ma być niebo? przemknęło mi przez myśl. Może jednak piekło? Albo czyściec? Obok mnie stało wiadro z wodą. Pochyliłam się nad nim i zauważyłam zjawę na dnie. Odskoczyłam przerażona. Śmierć, przyglądająca mi się z boku, roześmiała się. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że to moje odbicie. Miałam tak samo piękne włosy, usta i nos co zawsze. Jednak cera znacznie zbladła, a oczy wyglądały dokładnie tak, jak Śmierci.
- Kim jestem? Co mi się stało? - krzyknęłam przerażona w kierunku mojej towarzyszki. Miałam umrzeć, a nie zamienić się w potwora! Ona natomiast spojrzała na mnie współczująco.
- Musiałam cię uratować… - szepnęła przepraszającym głosem.
- Kim jestem? - jęknęłam. Chciałam się rozpłakać, dać upust swemu żalowi, ale nie mogłam.
I wówczas usłyszałam słowo, które zmieniło moje życie na zawsze. Nic już nie miało być takie jak wcześniej.
- Wampirem…
***
Miałam rację. Wszystko się zmieniło. Mojej opiekunce zajęło dużo czasu, aby przekonać mnie, że to co mówi jest prawdą. Że tak jak ona stałam się jednym z najbardziej odrażających bestii, chodzących po tym świecie. Wszystko we mnie było ustawione na jeden program: krew. Nie można go było przełączyć, ale nie zależało mi na tym specjalnie. Starłam się nie myśleć o niczym, gdy stawałam nad swoją kolejną ofiarą i patrzyłam w powiększające się ze strachu źrenice. Po pewnym czasie nawet do tego przywykłam.
Razem z moją stwórczynią przemierzałam całą Europę. Opowiadała mi historię swojego życia. Nazywała się Maria i była wampirem już od ponad stu lat. W swoim życiu zobaczyła wiele, więc dzieliła się ze mną doświadczeniem. Opowiadała mi o innych wampirach: o groźnych Volturi, o swoich znajomych. Jedna postać szczególnie mnie zafascynowała. Jej dawny przyjaciel, Carlisle Cullen, który nie chcąc zabijać ludzi, pił krew zwierząt. Wówczas nawet przez myśl mi nie przeszło, aby spróbować tak dziwnej diety!
Dowiedziałam się również, że przyczyną spłoszenia konia, tamtego dnia, gdy zakończyłam ludzki żywot, był umierający niedźwiedź. Stanął na drodze Marii i ta pozbyła się przeciwnik niewiele robiąc sobie z jego ryków. Wielokrotnie przepraszała mnie, sądząc, że gdyby po prostu zostawiła go, nic by mi się nie stało. Twierdziła, że nie wie co w nią wstąpiło, dlaczego postanowiła go zabić. Chyba dla rozrywki.
Nigdy nie myślałam, że to jej wina. Stało się. Widocznie los postanowił zakończyć moje ludzkie życie. A czy można walczyć z przeznaczeniem?
Pewnego dnia, po kilku latach wędrówki, dołączyła do nas Kate. Była bardzo miłą osobą i traktowałam ją jak siostrę. Chociaż więzi między wampirami opierają się zazwyczaj na interesie jednostki, nasza była silniejsza. Mała rodzinka wampirzyc - tak mówiła o nas Maria.
Rok później, tuż przy jednej z dróg w Rosji, znalazłyśmy dogorywającą dziewczynę. Nasza opiekunka postanowiła ją przemienić. Stała się ona „trzecią córką” dla niej. Nazywała się Irina. Jej ojciec skatował ją i wyrzucił do pobliskiego rowu. Nie chciała powiedzieć nam nic więcej, a my taktownie pozwoliłyśmy jej przemilczeć sprawę. Każdy ma swoje tajemnice. Nawet wampirzyce.
Wędrowałyśmy więc w czwórkę. Po pewnym czasie dotarłyśmy do Wielkiej Brytanii. Nalegała na to Kate, ponieważ właśnie stamtąd pochodziła. W Londynie spędziłyśmy kilka miesięcy. Chmury, które pokrywały niebo przez znaczną część roku ułatwiały nam egzystowanie w tym mieście. Znalazłyśmy opuszczony dom na obrzeżach i tam spędzałyśmy słoneczne dni. Mniej więcej raz w tygodniu chodziłyśmy na polowania. Stolica Wielkiej Brytanii jest bardzo duża, więc nikt nie wiązał ze sobą tajemniczych morderstw. Wydawało się, że jako wampiry osiągnęłyśmy już pewien poziom szczęścia, ale niespodziewanie spadło na mnie ogromne przekleństwo. Kolejny raz jedno wydarzenie przestawiło moje życie do góry nogami. A ja pociągnęłam za sobą swoją wampirzą rodzinę.
Tej nocy udałam się na łowy sama. Poszłam do jednej z bogatszych dzielnic i stanęłam w zacienionej części ulicy. Nikogo nie było widać. Lampy, stojące co kilka metrów, rozświetlały drogę spowitą mgłą i zanieczyszczeniami. Nagle po przeciwne stronie ujrzałam potencjalną ofiarę. Byłam głodna, więc nie mogłam się doczekać smakowitego posiłku. Mężczyzna przybliżał się coraz bardziej. Jeszcze chwila, a będę mogła zatopić zęby w delikatnej skórze… - pomyślałam z zadowoleniem. Z każdym krokiem młodzieniec był bliżej śmierci. Przyjrzałam mu się. Był dość wysoki, miał około siedemnastu lat. Brązowe włosy sterczały na wszystkie strony. Jego ciało było dobrze umięśnione. Szedł z pochyloną głową. Wyszłam z ukrytej uliczki i zagrodziłam mu drogę. Zatrzymał się raptownie i podniósł ją. Miał piękną twarz. Męska szczęka, prosty nos… I oczy. Nigdy wcześniej nie widziałam śmiertelnika z takimi tęczówkami! Dwa szmaragdy patrzące na mnie z niemym zdumieniem…
Nie mogłam go zabić. Byłam gotowa zabić małe dziecko, najpiękniejszą kobietę, najzacniejszego człowieka. Ale nie tego przypadkowego przechodnia! Przestałam oddychać i rzuciłam się do rozpaczliwej ucieczki. Nigdy jeszcze tak bardzo nie pragnęłam jakiegoś człowieka. Ale nie chodziło o jego krew. Na niej zależało mi w najmniejszym stopniu.
Pierwszy raz w życiu się zakochałam.