Lerum May Grethe Córy Życia 11 Miasto niewolników(1)

May Grethe Lerum

MIASTO NIEWOLNIKÓW

ROZDZIAŁ I

St. Petersburg, 1713

Czuła jakiś zapach, dziwny odór przynoszony przez wiatr, który nieprzyjemnie drażnił nos na długo, zanim mogła wyraźnie zobaczyć miasto. Nad ujściem rzeki wisiała mgła, spoza niej ledwie majaczył złocistofioletowy cień słońca. Pod stopami kobiety stary galeon kiwał się z tym samym skrzypieniem i pojękiwaniem, co przez całą drogę, chociaż teraz, w zatoce, fale były dużo niższe niż te, z którymi statek zmagał się, odkąd opuścili Norwegię.

Pasażerka wspierała się o zniszczone, wymagające pomalowania futryny i próbowała oczyścić chociaż kawałek szyby, by lepiej widzieć. Ciężki zapach dochodzący z miasta zdawał się wciskać poprzez ściany statku, przez drzwi i szyby, do wnętrza pawilonu, który kołysał się jak w nieustannym tańcu na rufowej części statku. Kobieta poczuła ostre, niecierpliwe ssanie w żołądku. Wkrótce dobiją do brzegu. Wkrótce kapitan sprowadzi ją ostrożnie po trapie na ląd. Wkrótce... wkrótce będzie mogła się przekonać, czy naprawdę dotarła do domu.

Śniła pełne nadziei sny, ścigała blednące wspomnienia przez całe życie. Teraz, ostatecznie, będzie mogła zmierzyć się z prawdą. Nadjana starała się uchwycić tę prawdę obiema rękami, wiedziała, że teraz już się jej nie wymknie. Podróż statkiem dostarczała jej coraz to nowych dowodów na to, że zbliża się do miejsc, za którymi tak tęskniła. Jakaś ulotna wizja kraju. Strzęp języka. Nawet jakieś twarze.

Rosja.

Państwo Piotra Wielkiego.

Och, tak, nie miała najmniejszych wątpliwości, wciąż potrafiła wywołać w ustach smak czarnego chleba i blinów. Widziała też we wspomnieniach wielkie pozłacane kopuły i piękne, barwne domy. Czerwone koszule? Obszerne płaszcze? Proste ulice i niskie, małe sklepiki.

Wiedziała, że to nie jest to samo miasto. W tamtych czasach nikt nie znał miejsca zwanego Sankt Petersburgiem, tutaj nad ujściem Newy, pośrodku rozległych bagien.

Ale teraz...

Mrużyła oczy, czuła, że nogi pod nią słabną. Chyba nie zdoła wyjść na brzeg o własnych siłach, jeśli zaraz nie usiądzie i nie odpocznie, podczas gdy statek będzie się zmagał z ostatnimi falami, z utęsknieniem dążąc do portu.

Chłopiec wciąż tkwił na pokładzie razem z dwoma innymi pasażerami. Po długich, nudnych dobach spędzonych na morzu panowała tam gorączkowa atmosfera. Marynarze krzyczeli coś do siebie w dawno zapomnianym przez nią języku, słowa unosił wiatr, nie wszystko do niej docierało, lecz Nadjana rozumiała niemal dokładnie, co mówią. Przypominała sobie wszystko dziwnie szybko, przyjmowała to jako ostateczny dowód. Język rosyjski był jej językiem macierzystym. Mówiła po duńsku, norwesku, nawet po francusku i trochę w języku niemieckim, którego nauczyła się w Kopenhadze. Ale te śpiewne, przeciągłe słowa, którymi posługiwali się marynarze na tym statku... Tak, te słowa należały do mowy dzieciństwa.

Puściła okienną ramę, wsparła się na niewielkim stoliku i z trudem dotarła do miękkiej sofy, podczas gdy statek znowu zmieniał kurs i wzburzone morze tłukło w jego burtę. Siedziała wysoko, wysoko ponad wodą w wyposażonym w okno drewnianym szałasie prawie na samej rufie statku. Kapitan i załoga nazywali to pomieszczenie pawilonem, ale tak naprawdę przypominało ono niewysokie pudło. Kiedy w tym pawilonie zbierali się oficerowie wraz z pasażerami, robiło się ciasno i tłoczno. Nadjana cieszyła się, że podróż dobiega końca. Nie lubiła morza. Przez pierwszą noc nieustannie wymiotowała, chora od wspomnień o innym sztormie, ucieczce, nocach spędzonych w łodzi wiosłowej daleko stąd na dzikich wybrzeżach Helgelandu...

Czasy Skjaervaer minęły już dawno. Uciekła z tego więzienia w pozbawionej wioseł łodzi, wypłynęła na wzburzone morze, wydawało jej się, że nigdy nie dotrze do lądu. Wichry jednak były i gwałtowne, i litościwe. Poradziła sobie. Jeszcze raz. Nadjana wielokrotnie bywała uciekinierką, ale teraz to już na pewno będzie ostatnia podróż. Docierała oto do domu. Wyjechała stąd jako osoba pozbawiona praw i jako taka wracała.

Ta posunięta już w latach kobieta jęknęła cicho, gdy poczuła ostrzegawczy i bolesny skurcz w piersiach. Od dawna była chora. Odczuwała te bóle od czasu, gdy przyjechała do Lyster jako świeżo poślubiona żona Justitiana. Może to ta sama choroba, która w końcu jego pokonała? A może coś całkiem innego? Nawet Marja Karlsgard nie mogła jej pomóc. Nadjana wstrzymała oddech i dotykała napiętej skóry na twarzy pod maską. Ból powinien za chwilę ustąpić. Czuła, że serce bije z wysiłkiem i bardzo wolno, szumiało jej w uszach. Napięcie dawało się we znaki, wiedziała, że nie potrafi już znosić zbyt wielkich emocji i wzruszeń. Ostatnie lato było przecież bardzo niespokojne.

Karl Martin przeważnie spędzał czas na pokładzie. Teraz statek kiwał się leciutko, mogli już dostrzec wysokie wieże na jakiejś twierdzy i widzieli, że wzdłuż pasa lądu stoi rząd galeonów oraz wiele głęboko się zanurzających fregat. Nowo stworzona flota Rosji, Karl Martin opowiadał Nadjanie szczegółowo. Marynarz, za którym nieustannie się włóczył, mówił mu o tej flocie z taką dumą, jakby to on sam zbudował wszystkie okręty.

- W Archangielsku, możesz mi wierzyć, budują najpiękniejsze okręty na świecie! Car osobiście jeździł po dalekich krajach i uczył się szkutnictwa. Staje często w doku z tubą, która wzmacnia jego słowa, i dogląda, czy kil jest naprawdę prosty, sam wykuwa żelazne gwoździe i nigdy nie bywa zmęczony. A okręty, okręty, mój młody przyjacielu, one będą najlepszymi i najszybszymi, a także najbardziej groźnymi wojennymi jednostkami, jakie świat widział!

Karl Martin rozszerzonymi zdumieniem oczyma patrzył na młodego marynarza.

- Czy ty będziesz na nich żeglował?

- Och, tak, niech no tylko skończę służbę tutaj na tym pokładzie... Może już przyszłego lata. Albo następnego. Żeby tylko wojna nadal trwała... - Oczekiwanie marynarza mieszało się z odrobiną troski. - Chociaż człowiek nie powinien sobie czegoś takiego życzyć, skoro w całej Rosji wdowy i matki opłakują poległych... Ale okręty, rozumiesz... Okręty to coś zupełnie wyjątkowego. I wiesz, on jest Norwegiem, tak jak ty, ten, który dowodzi wszystkimi jednostkami!

Karl Martin przybiegał do Nadjany z wypiekami na twarzy, żeby przekazywać jej te i inne nowiny od marynarza. Każdego dnia uczył się więcej słów, a któregoś późnego, bezwietrznego popołudnia Nadjana porozmawiała z samym kapitanem i nawigatorem. Wypytywała ich o ten kraj, do którego się zbliżali, a oni dodawali wciąż nowe fragmenty do jej układanki. Zjedli kapuśniak i bliny, czosnek przyjemnie palii w ustach i Nadjana czuła, jak jej ciało przyjmuje ten smak, który powinien był być jej całkiem obcy.

Kapitan długo się zastanawiał nad swoją tajemniczą pasażerką. Kosztowało ją sporo, zanim zdołała go przekonać, by wziął na pokład ją i chłopaka. Kobieta w masce wzbudzała powszechną uwagę, mimo że nosiła też kapelusz z gęstą woalką, by ukryć ten straszny kawałek jedwabiu, którym zawsze zasłaniała twarz. Dłonie również ukrywała, pod rękawiczkami lub w haftowanej mufce. Nie odsłaniała ich nawet do jedzenia. Kiedy zabierał ich na pokład w Christianii, był pełen sceptycyzmu. Skąd tych dwoje uciekło? Zamaskowana kobieta najwyraźniej pochodziła z wysokiego rodu. Chłopak miał się wkrótce przemienić w młodzieńca, podczas rozmowy spuszczał wzrok i odzywał się rzadko. Matka i syn, tak powiedziała. Może to odepchnięta przez rodzinę arystokratka? A może zbiegła przestępczyni?

No trudno, srebro, które położyła przed nim na stole, rozstrzygnęło wątpliwości. Poza tym, powiedział sam sobie, matuszka Rosja potrzebuje w tych dniach każdego młodego mężczyzny. Szwedzi nie ustępują. Anglia i Francja wciąż są w stanie wojny. A co do króla polskiego, to kapitan nie wierzył mu ani na słowo. Car Piotr rzeczywiście miał pełne ręce roboty.

I krwi, dodał ze smutkiem jakiś cichy głos w sercu kapitana.

Kobieta okazała się sympatyczną towarzyszką, szczerze powiedziawszy, stała się bardzo przyjemnym dodatkiem do pełnej trudów podróży. Na pokładzie panie zdarzały się nieczęsto, ale kapitan nie przejmował się starymi przesądami. Czyż bowiem wielki ojciec narodu nie zabiera swojej małżonki nawet na wojenną wyprawę? Czy nie posłał kobiety do akademii, by wyuczyła się nawigacji?

Nie, teraz nastały nowe czasy dla ludzi, którzy wiedzą to i owo o świecie.

Kapitan z rozbawieniem obserwował, jak inni pasażerowie rzucają przeciągłe spojrzenia, kiedy zapraszał Nadjanę do swojej kajuty i dotrzymywał jej towarzystwa. Chłopak natomiast pracował, choć przecież zapłacił za podróż, szorował pokład i pomagał w mesie, poza tym nauczył się od marynarzy wiązania węzłów.

Tak jest, nie żałował, że zabrał ze sobą tych dwoje. Młodszy marynarz obiecał na dodatek znaleźć im lokum, kiedy nareszcie dobiją do portu.

Stała niepewnie na szerokich deskach, które położono od kamienistego nabrzeża przez wypełniony błotem rów. Karl Martin trzymał ją mocno pod ramię, ale deski uginały się pod ciężarem obojga i Nadjana miała wrażenie, że podróż wcale się jeszcze nie skończyła. Wszystko się pod nią chwiało, kręciło jej się w głowie, przy każdym oddechu wciągała wilgotny smród jeszcze głębiej do płuc.

Ale mgła zelżała. Słońce rzucało teraz fioletowe, chorobliwe cienie. Mogli już widzieć i mieniące się pozłacane wieże, i piękne, barwne fasady.

Marynarz Jewgienij szedł krok w krok za nimi. Rozpościerał ręce i zachwycony pozdrawiał ojczysty kraj.

- Matuszka! Ukochane dziedzictwo moich ojców!

Później wysunął się naprzód i raz po raz machał do swych towarzyszy ręką.

- Chodźcie! Chodźcie szybciej, nie mogę dłużej czekać. Mama trzyma gorące garnki na piecu, wiem dobrze, o Boże, jak ja tęsknię za tym, żeby zobaczyć ją i ukochaną siostrę Saszę! Jeśli będziemy mieć szczęście, dostaniemy na kolację gotowane mięso i cebulową zupę!

Prowadził Nadjanę i Karla Martina w górę szeroką, prostą ulicą. Teraz naprawdę mogli podziwiać miasto.

- Wszędzie nowe domy - powiedział cicho. Dumnie spoglądające oczy promieniały, ale głos był dziwnie drżący. - Spójrzcie na ten pałac po drugiej stronie Wyspy Zajęczej! Zdaje mi się, że został zbudowany z włoskiego marmuru. Jakie piękne kolory! Car miał go jakoby zaprojektować osobiście, patrzcie na te sztukaterie!

Rozglądając się ciekawie, szli dalej. Pośrodku rzeki, na sporej wyspie, widać było masywny kompleks budynków. Cytadela wzniesiona z kamienia lśniła bielą w popołudniowym słońcu. Wysokie mury Twierdzy Petropawłowskiej były dokładnie tak niedostępne, jak Nadjanie opowiadał kapitan.

Marynarz dźwigał znaczny ciężar, prócz swojego worka niósł też skórzaną torbę Nadjany. Kufer podróżny miał być przysłany później, jeden z przyjaciół marynarza przyjdzie na kolację i przyniesie go.

Teraz młody człowiek wyciągał nogi. Droga wiodła wzdłuż rzeki, nieustannie mijali większe i mniejsze łodzie wyładowane towarami, kamieniami, drewnem i wielkimi workami o nieznanej zawartości.

- Zanim słońce zajdzie, będziemy na miejscu - zapewniał marynarz, spoglądając z troską na starszą kobietę. Spod maski ukrywającej twarz wypływały cienkie strumyczki potu. Karl Martin zapomniał na moment o swojej pełnej zachwytu ciekawości i chwycił Nadjanę jeszcze mocniej pod ramię.

- Może powinniśmy trochę odpocząć - powiedział, spoglądając spod oka na marynarza.

- Dobrze, wkrótce dojdziemy do gospody Pod Czterema Fregatami, ale...

- No to idź do domu i przyjdź po nas później wieczorem. Nadjana musi odpocząć.

Kobieta ucieszyła się, że jej młody towarzysz potrafi tak stanowczo działać. Był jeszcze dzieckiem, przynajmniej jeśli chodzi o wiek. Ostatni rok jednak dramatycznie odmienił Karla Martina. Stał się on młodym mężczyzną, doszło do tego chyba zbyt szybko.

Marynarz zmarszczył nos, poprawił ciężki worek na ramieniu.

- Moim zdaniem to nie jest dobre rozwiązanie... Jesteście obcy, ludzie domyśla się tego, gdy tylko otworzycie usta. I wkrótce zrobi się ciemno... Nie, ulice nie są bezpieczne. Gospody też nie, zwłaszcza dla damy w towarzystwie młodego chłopca!

Karl Martin zmarkotniał, lecz Nadjana powiedziała:

- Jeszcze kawałek wytrzymam. Uniosła spódnicę nieco wyżej i poczuła, że bryza znad morza chłodzi jej obolałe stopy.

- Chodź! - rzekła tak wesoło, jak tylko była w stanie. - Możemy iść dalej. Cieszę się, że wkrótce spotkam twoją szanowną matkę, Jewgienij.

Młody człowiek kiwał z zadowoleniem głową. By dodać otuchy Nadjanie i skrócić wędrówkę, zaczął opowiadać o mieście, które powoli zostawiali za sobą.

- Były tutaj jedynie bagna, podmokłe równiny i nieurodzajne mokradła! Szwedzi zbudowali na nich fort, ale car Piotr rozprawił się z nimi bardzo szybko, dziesięć lat temu, kiedy postanowił wznieść tutaj swoją stolicę. Petersburg! To będzie potężne miasto. Nasz port na morzu! Nasz punkt startu do wielkich podbojów! Rosja stanie się nowym mocarstwem świata, jest to cel naszego cara. I on go osiągnie!

Dumny głos przycichał nieco, kiedy marynarz przekładał worek z jednego ramienia na drugie i machał zdrętwiałą ręką.

- Ale to wszystko kosztuje, nie muszę was przekonywać. Ludzie nie bardzo się z tego cieszą, wiem dobrze. My, którzy wypływamy w morze, nie widzimy tak dobrze ani wszystkich wysiłków, ani bezradności narodu. My oglądamy tylko nowe budowle i ulice za każdym razem, gdy wracamy do domu. Ale ludzie...

Zatroskany potrząsnął głową.

- Miasto jest zbudowane na szkieletach, powiadają popi. Mówi się, że ulice są przesiąknięte krwią...

- Ach, tak? Karl Martin przestraszony wytrzeszczał oczy.

- Tak, car jest surowym panem... Każdego roku do Petersburga przybywa mnóstwo biednych ludzi. Więźniowie, chłopi pozbawieni ziemi, niewolnicy pojmani na wojnie... wśród nich wielu Szwedów. Ale także synowie szlachty, eleganccy panowie z Moskwy, ba, nawet z Ukrainy, odległego nizinnego kraju... Wszyscy oni przyganiani są tutaj, by zginać plecy nad rowami, kopanymi dla osuszania bagien. Trudny do pojęcia wysiłek. Budują wciąż nowe kanały, kopią nowe rowy prowadzące do morza. Każdy wznoszony dom musi mieć najpierw fundament. Tysiące mężczyzn dźwigają potrzebne kamienie i ziemię w szmacianych workach. Mówi się, że kamienie przywożone są aż z Ukrainy, że ziemia przynoszona jest przez niewolników odbywających w tym celu trwające miesiącami wyprawy... Bez wozów, bez zwierząt pociągowych, nawet bez ręcznych wózków.

- Niewiarygodne - jęknęła Nadjana. Ciało bolało ją tak, jakby ona sama była jedną z tych przeklętych.

- A domy... drewno przywozi się z wielkich lasów położonych wiele setek mil stąd. Niektórzy przenieśli tutaj całe pałace z Moskwy! Ale też nie mieli wyboru, skoro car najpierw wymeldował ich z dawnej stolicy i miejsce do zamieszkania przydzielił tutaj. Chce, żeby ci ludzie go otaczali, starzy książęta i nowa szlachta. Powiada, że powinni się oni stać największą ozdobą jego stolicy, ale ich synów wysyła do kamieniołomów, a zamiast pieniędzy daje im jedynie łopaty.

- Że też oni się na to godzą - mruknął Karl Martin. Marynarz posłał mu ostrzegawcze spojrzenie.

- Nie mają wyboru. Poza tym to wielki zaszczyt móc służyć carowi teraz, kiedy realizuje taki wielki cel z myślą o przyszłości narodu. Świat musi dostrzec jego siłę. Tak, co do tego nie mam żadnych wątpliwości!

Jewgienij pokazywał coś w oddali.

- Tam! Tam leży chata mojej matki i siostry. Spójrzcie, ta maleńka wioska stała się już częścią Petersburga! Kiedy tutaj przybyłem, znajdowało się w niej jedynie kilka zapadających się chat!

Dumny znowu przyśpieszył kroku. Teraz, kiedy już widzieli cel wędrówki, w Nadjanę także wstąpiła jakaś nowa siła. Uniosła brodę i uśmiechnęła się wesoło do Karla Martina. Na szczęście chłopiec przyjmował wszystko jak przygodę. Mieli dość pieniędzy, by radzić sobie przez jakiś czas, zdobyli też przyjaciół. A dzięki marynarzowi Jewgienijowi już w kilka godzin po przybyciu będą mogli zapuścić korzenie w tej tak wspaniale się rozwijającej rosyjskiej ziemi.

- Wchodźcie, proszę! Mój mały Jewosza, nareszcie jesteś w ramionach swojej starej matki! Wojtitie, wojtitie, przyprowadziłeś przyjaciół?

- Tak, miłaja mama, to są cudzoziemcy. Będą dziś wieczorem naszymi honorowymi gośćmi i może moja kochana matuszka zaprosi ich na dłużej...

- Och, pewnie, pewnie, mój synku... Proś gości do środka, oni z pewnością nie pojmują, co mówimy.

Marynarz uściskał matkę.

- Tylko zacznij z nimi rozmawiać, moja kochana, zobaczysz, jak dobrze rozumieją nasz język.

Ta budząca zaufanie kobieta Karlowi Martinowi przypominała żebraczki, które widywał w miastach i wsiach Norwegii. Miała twarz ciemną jak garbowana skóra, a wokół okrągłych, małych oczu aż się roiło ód setek drobniutkich zmarszczek. Szerokie usta były prawie całkiem bezzębne, natomiast ramiona miała zdumiewająco silne. Lekko uniosła podróżny worek syna, kłaniając się równocześnie głęboko gościom i cofając w stronę niskich drzwi.

- Szanowni goście... Zachodźcie do nas. Mam na imię Jewdokija, jestem wdową po znanym mistrzu kowalskim, którego imię nosi mój syn... Wejdźcie, wejdźcie i nie gardźcie skromnymi warunkami...

Nadjana uśmiechała się, a Karl Martin kłaniał tak pięknie jak potrafił, nie zdejmując worka z pleców. Kobieta wybuchnęła śmiechem, kiedy oboje witali ją po rosyjsku.

- Jaka uprzejmość! Ile szacunku! Tak, mój mały Jewgieniju, gdybym sama tego nie widziała, nigdy bym nie uwierzyła. Ci cudzoziemcy... można powiedzieć barbarzyńcy...

Marynarz zarumienił się lekko, miał jednak nadzieję, że żadne z dwojga przybyszów słów jego matki nie zrozumiało. Nadjana rozglądała się po izbie, a Karl Martin zajął się małym pieskiem, którego matka Jewgienija zawsze brała ze sobą do łóżka.

- Tak, tak, przywitaj się z Katiuszką! Ona jest bardzo grzeczna, mogę was zapewnić, nigdy nie szczeka ani nie robi żadnych głupstw. Dokładnie tak samo jak nasza caryca, po której dostała imię... Miła istota, tak, tak, moje stare, obolałe nogi nie chciałyby mnie nosić przez całą zimę w tej norze, gdyby nie ciepła, mała Katiuszką...

Kobieta zagadywała przyjaźnie do brązowego pieska, drapała go za uchem jedną ręką, drugą zaś mieszała w saganku.

Oczy Nadjany zaczęły się przyzwyczajać do panującego w izbie półmroku. Dostrzegała teraz, że dom został zbudowany prawie tak samo, jak budynki gospodarcze na północy. Ściany z kamienia łączonego gliną, na tym więźba dachowa z grubych bali. A wszystko pokryte czymś, co mogło przypominać słomę, ale co z pewnością było ostrą, brunatną morską trawą rosnącą bujnie na bagnistych terenach.

Pośrodku ubitego z ziemi klepiska wymurowano duży piec.

A otwór w dachu też był dokładnie taki sam, jaki zapamiętała z niskich chat w północnej Norwegii. Natomiast zapach panował tu zupełnie inny. Cała izba i kobieta, a nawet pies, pachnieli czymś ostrym i kwaśnym. Kiedy podano jedzenie, Nadjana znowu poczuła ten zapach.

Kapuśniak.

Gęsty, ciężki dym z opału, który Nadjana najpierw wzięła za mokre drewno, a który okazał się suszonymi odchodami krów i owiec, stojących w pomieszczeniu obok izby zajętej przez ludzi.

Starała się opanować coraz większe mdłości, była wdzięczna Jewgienijowi, że zostawił otwarte drzwi, odważnie ujęła łyżkę, a Karl Martin dostał silnego kuksańca w bok.

- Jedz, na miłość boską!

Stara kobieta skinęła głową i złożyła ręce jak do modlitwy, uczyniwszy najpierw znak krzyża w powietrzu nad stołem i nad jedzeniem.

Marynarz z wielkim zapałem zabrał się do posiłku, odrywał wielkie kęsy twardego czarnego chleba z grubo mielonej mąki.

- Cieszę się, że nie brakowało ci jedzenia, matuszka... Czy masz jeszcze trochę pieniędzy z tych, które dałem ci przed ostatnim wyjazdem?

- Uszsz... teraz jemy - odparła matka surowo i pochyliła głowę nad talerzem.

Piesek zapiszczał i Nadjana zobaczyła, jak stara, lekko zawstydzona, raz po raz odejmuje sobie spory kęs od ust i podaje zwierzęciu.

- Zima była ciężka - powiedziała cicho. - Czy wiesz, synu, co wymyąlili nasi sąsiedzi? - Spojrzała w dół na swoje stopy i dokończyła szeptem, ledwie poruszając wargami: - Oni chcieli zabrać mi moją małą... Chcieli wsadzić ją do garnka. Nawet twoja siostra, ukochana Sasza... Mówiła, że to bluźnierstwo wobec Boga, cara, Rosji i wszystkich udręczonych ludzi, że karmię zwierzę, kiedy dzieci jej przyjaciół umierają z głodu... Oni niczego nie rozumieją, synu, myślę, że jeszcze jednej takiej zimy nie wytrzymam...

- Ja o ciebie zadbam, mamusiu. Nie potrzebujesz się obawiać następnej zimy - rzekł marynarz, rzucając niepewne spojrzenie ku swoim gościom. - A teraz, mamo, potrzebujemy więcej światła - dodał cicho. - Jest niemal całkiem ciemno...

Dopiero kiedy kobieta przyniosła rozżarzone węgle z pieca i zapaliła oliwną lampkę na stole, Nadjana zobaczyła, że oczy starej przesłania szara błona.

Była prawie ślepa.

A więc nie ma nic nadzwyczajnego w tym, że nie dziwiła się mojej masce, pomyślała Nadjana.

Zanim jeszcze zimne jesienne wiatry zaczęły wiać nad krajem, Nadjana zrozumiała, że marynarz nie tylko z powodu gościnności i współczucia dla dwojga uciekinierów zaprosił ich do domu swej niewidomej matki. Stara kobieta okazywała coraz większe zaufanie eleganckiej damie, która w taki niezwykły sposób do nich przybyła. Nadjana potrafiła już prowadzić z nią proste rozmowy, matka Jewgienija była cierpliwa i z chęcią uczyła Nadjanę nowych, trudnych słów. Ta zaś powtarzała je niczym dziecko i wkrótce nabrała takiej wprawy, że Karl Martin został daleko w tyle. Ale któregoś dnia twarz gospodyni wykrzywiła się brzydko, a Nadjana dałaby wiele za to, żeby cofnąć wypowiedziane przez siebie zdania.

Wspomniała coś o ślepocie starej. Ponury grymas na twarzy tamtej i jej słowa sprawiły, że natychmiast zaczęła się wycofywać.

- Moje oczy widzą wystarczająco dobrze! Widzę to, co chcę widzieć! Strzeż się sama, kobieto z północy, byś i ty nie musiała przyjąć kary bożej za swoją zuchwałość!

Wtedy marynarz odprowadził Nadjanę na bok i powiedział:

- Tak to jest, proszę pani. Wielu nieszczęśników tutaj traci wzrok i słuch, a często na dodatek również nie mogą się poruszać. Nigdy jednak nie powinnaś o czymś takim wspominać, bo to jest wielki wstyd. Matka uważa, że to kara za jej grzechy. Przyjmuje to tak samo, jak śmierć ojca...

Nadjana przeprosiła raz jeszcze, ale marynarz potrząsał głową i uśmiechał się blado.

- Ona jest stara, biedaczka. I ma tylko mnie i moją siostrę. Harowała przez całe życie. Nie uwierzy pani pewnie, że ona ma dopiero czterdzieści pięć lat. Ale wkrótce umrze. Muszę się opiekować nią i siostrą, choć jest to bardzo trudne, ponieważ jedyne źródło mego utrzymania znajduje się na morzu. Wy... wy dwoje... macie tutaj dom, jak długo zechcecie. Nie będzie was to nic kosztowało, musicie tylko opiekować się nią i pomóc przetrwać jej zimę. Z tym, co ja jej zostawię, zdołacie jakoś przeżyć, doświadczony marynarz zarabia przecież więcej niż początkujący chłopak, którym byłem w ubiegłym roku...

Nadjana nie słyszała w jego głowie prośby, raczej propozycję.

Jewgienij nauczył ich wiele, był ich pierwszym przyjacielem w tym mieście.

Karl Martin odpowiedział:

- Będziemy jej doglądać, Jewgienij. Jesteśmy ci to winni. Poza tym nasze pieniądze będą nam potrzebne później, kiedy już zdecydujemy, czy zostać tutaj, czy ruszać dalej. Twoja matka z pewnością nauczy nas wiele o tym kraju. To raczej ona wyświadczy nam przysługę, prawda, Nadjano?

Nie miała serca zaprotestować. Jeśli ten rozpieszczony młody człowiek zniesie długą zimę w małej, śmierdzącej chałupie, ona też to wytrzyma. Zresztą może sama urodziła się w takiej chacie? Może ona też tak by wyglądała i pachniała, gdyby życie obeszło się z nią podobnie, jak się obchodzi z większością ludzi.

Ale wiadomość o tym, że ta drobna, pokurczona kobieta jest od niej młodsza, była dla Nadjany szokiem. Maska i rękawiczki czyniły z niej w jakiś sposób osobę bez wieku. Pochlebiało jej to i wprawiało w dumę, że jeszcze jest traktowana jako młoda, interesująca kobieta. W lepsze dni jej krok był lekki i sprężysty, wciąż zachowała zręczność w szczupłym ciele, a białe włosy z wiekiem nie zmieniały koloru, ani nie ciemniały, ani nie stawały się jeszcze bielsze. W młodości wielokrotnie przeklinała tę ich bezbarwność, ale teraz mieniły się niczym srebro w blasku księżyca, nie siwiały ani nie robiły się rzadsze tak jak u większości starszych kobiet.

Znajdowali się w młodym, nieustannie rozrastającym się mieście Petersburg. Zyskali pierwszych przyjaciół. Mieli dość pieniędzy, by nie głodować, niezależnie od tego co się wydarzy.

Już podczas pierwszego spaceru po ulicach miasta Nadjana zrozumiała, że jest to miejsce pełne wszelakich możliwości dla silnego młodzieńca, jakim Karl wkrótce się stanie.

- Dziękujemy ci, Jewgienij. Zostaniemy u twojej matki przez całą zimę.

Marynarz śmiał się uszczęśliwiony.

- Trzeba urządzić święto! Musimy to uczcić! Chodź, Karl Martin, pójdziemy do handlarza wódki i zafundujemy sobie garnek na dzisiejszy wieczór. Mama zaprosiła Saszę i jej przyjaciół, a ja myślę, że znajdzie się wielu chętnych, kiedy tylko usłyszą pijackie pieśni, których zamierzam was dzisiejszej nocy nauczyć!

Nierzadko widywało się biednych ludzi pijanych do nieprzytomności, wieczorami z niskich chat dochodziły krzyki i bełkotliwe śpiewy. Wódka jest pocieszycielką dla wielu, lecz dla równie wielu staje się niebezpieczną władczynią. Często bywa obrzydliwa w smaku i cuchnie paskudnie, najbiedniejsi próbują pędzić samogon z czegoś, co powszechnie nazywa się cudzoziemskimi trupimi kośćmi. To warzywo, które car osobiście próbował upowszechnić w swoim kraju. Sadziło się do ziemi bulwy, ale cierpka nać, która z nich wyrastała, nie smakowała nikomu. Wyglądało też na to, że nie będzie bujnie rosła na polach po kapuście i cebuli. A kiedy się na dodatek okazało, że pędzony z niej samogon jest podłego gatunku, wysłannicy cara musieli zrezygnować. Nikt jesienią nie sprzątał żółknącej, zwiędłej naci. Zbierano tylko bulwy, którymi napełniano wielkie balie wytwórców samogonu. Alkohol z nich nie był specjalnie drogi, ale smakował kiepsko, odbierał swoim niewolnikom siły i zdolność do pracy. Mimo to Nadjana dobrze rozumiała nieszczęsnych ludzi. Nędza w tych okolicach zabudowanych małymi chatami, zamieszkanymi przez wdowy, podrostków, starych mężczyzn i inwalidów, sprawiała jeszcze bardziej beznadziejne wrażenie niż to, co widywała w chatach najbiedniejszych komorników w Lyster. Ba, nawet trudne miesiące spędzone na Skjasrvaer zbladły w porównaniu z widokiem dzieci, które z ukrycia ciskały kamieniami w szczury kopiące sobie jamy głęboko w podmokłej ziemi tuż obok ludzkich siedzib. Do nadejścia zimy pozostawało jeszcze sporo czasu, ale już teraz dzieci głośno płakały z głodu i rozczarowania, jeśli jakiemuś gryzoniowi udało się umknąć.

Nadjana przeliczyła dokładnie swoje srebro i kiedy spadł pierwszy śnieg, postanowiła połowę majątku wydać na kompletnie nieodpowiedzialny, zdawać by się mogło zgoła idiotyczny zakup.

- Jutro zaprowadzisz mnie do dzielnicy handlowej - powiedziała do Jewgienija.

On spojrzał na nią tylko i skinął głową.

- Chcesz lepiej poznać miasto? No tak, rozumiem. Od tygodni siedzisz przecież w domu. Karl Martin jest dużo bardziej obeznany z okolicą, mimo to na pewno zechce nam towarzyszyć.

- Tak! Możemy pójść do portu i do doków, gdzie szkutnicy budują okręty? - zawołał chłopak.

Nadjana wielokrotnie słyszała jego opowieści o nowych fantastycznych okrętach, był nimi zajęty tak samo jak marynarz.

- Owszem, pójdziemy. Zobaczysz statek, na którym w najbliższą niedzielę wypływam w morze - odparł Jewgienij.

Nadjana już teraz czuła, jaka będzie zmęczona po takim długim dniu. Jednak postanowienie, które powzięła, dodawało jej sił, a przeznaczone na zakupy guldeny dosłownie paliły w kieszeni.

- Mam nadzieję, że potem będziemy mieć dość czasu - rzekła tajemniczo.

Najpierw poszli tam, gdzie rozkładają swoje stragany rosyjscy kupcy. W górę najszerszej ulicy, gdzie aż się roiło od brudnych małych dzieci, proponujących do sprzedania wszystko, od robionych na drutach wełnianych czapek do nadgniłych główek przemrożonej kapusty. Kilka starych bab stało z czarnymi samowarami i sprzedawało herbatę, podawaną w ciężkich kubkach z dębowego drewna. Ale tylko niektórzy mieli czas i pieniądze, by się zatrzymać, biała para unosiła się w górę i przesłaniała zakutane w chustki baby.

Nadjana przesypywała w obciągniętych rękawiczkami dłoniach sczerniałe ziarno, wszystkie zboża były w marnym gatunku, a ceny bardzo wysokie. Rozpoznawała żyto, ale najpopularniejszego tu ziarna nie mogła sobie przypomnieć. To jakaś odmiana pszenicy, ale kłosy, które kupcy wystawiali, były małe i żałośnie szare.

Długie rzędy cebuli i kapusty, a na dodatek różnego rodzaju warzywa naciowe, które mogły być używane zarówno jako jedzenie, jak i lekarstwo. Znajdowały się tutaj także duże bele wełnianych tkanin, stosy suszonych ryb i mnóstwo garnków, saganków, najrozmaitszych narzędzi oraz robionych z drewna wiader.

Gorzej natomiast z klientami. Wkrótce wokół dobrze ubranej kobiety z wdowią woalką u kapelusza zaczęło się tłoczyć mnóstwo sprzedawców. Wykrzykiwali coś jeden przez drugiego, wielu posługiwało się takimi dialektami, że Nadjana nie była w stanie pojąć, co mówią. Karl Martin stał z rozjarzonymi oczyma w kręgu kupców i gładził piękne, rzeźbione rękojeści sztyletów, materiały na ubrania, niezwykłe miedziane instrumenty i różne inne cuda, którymi kupcy próbowali kusić młodego pana. Ubrany był jak zwyczajny chłopiec z ludu, ale zdradzał go kapelusz z szerokim rondem. A kobieta, której towarzyszył, miała na sobie ubranie, kosztujące z pewnością tyle, że można by za to kupić ze dwanaście świń.

W końcu marynarz musiał krzyczeć i rozpychać się łokciami, by mogli wydobyć się z ciżby.

Poprowadził ich za sobą dalej, powiedział, że zna pewnego kupca, u którego znajdą lepszy towar. Wzdłuż ulicy uwijali się murarze i cieśle, budując tuzin nowych domów, a z daleka, z wyspy, docierały tutaj ostre, dudniące dźwięki.

- To wybuchy, dzięki nim usuwa się ziemię z miejsca, w którym car zamierza wybudować nową katedrę - wyjaśnił Jewgienij. - Pewnego dnia możecie też pójść i zobaczyć nowe kanały. Mężczyźni kopią tam, stojąc ramię przy ramieniu, a francuski inżynier nadzoruje ich i nieustannie wzywa swego boga, Merde!

Marynarz zachichotał z żartu. Prowadził ich teraz między dwoma niskimi budynkami z pruskiego muru.

Weszli na jakieś tylne podwórze, na którym trwał straszny harmider. Świnie kwiczały przerażone, kury gdakały, ptactwo różnego rodzaju tłukło się w drewnianych skrzynkach, podobne do kur szare ptaki biły przerażone skrzydłami.

- Porozmawiaj z Igorem, on zdobędzie wszystko, czego szukasz - powiedział Jewgienij.

Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki z pomalowanych na czarno drzwi wyszedł ogromny, otyły mężczyzna. W owłosionej ręce trzymał ogromny nóż i mrużąc oczy pod światło, patrzył na przybyłych. Hałas narastał, stawał się nie do wytrzymania. Mężczyzna dał im znak ręką i wymachując nożem, ruszył ku uwięzionym zwierzętom.

- To rzeźnik. Najlepszy. Zaopatruje w mięso pałac cesarski - poinformował marynarz z dumą. - Wygląda ponuro, ale to człowiek łagodny niczym baranek. Mój przyjaciel, możecie polegać na Igorze Rzeźniku!

Karl Martin miał wielką ochotę ukryć się za spódnicą Nadjany. Mężczyzna w ochlapanym krwią skórzanym fartuchu przypominał mu największego dragona, który ścigał go tamtej przerażającej nocy w obejściu wójta.

Głęboko oddychał, starał się schować niedobre wspomnienia w ciemnym kąciku swego serca.

Nadjana wyciągnęła lekko drżącą, obciągniętą rękawiczką dłoń.

- Dzień dobry, szlachetny rzeźniku. Przychodzimy, by dobić z tobą handlu.

- Klienci są zawsze serdecznie witani, zwłaszcza tacy, którzy mają pieniądze. Gospoża...?

Znowu machnął wielkim, ciężkim nożem.

- Gospoża Nadjana - powiedział marynarz pośpiesznie. - Pani ma na imię Nadjana. Nie pochodzi stąd, ale jest moją przyjaciółką.

Rzeźnik wymamrotał coś, co miało oznaczać akceptację, i wyciągnął do Nadjany potężną łapę, kłaniając się ledwo dostrzegalnie.

Nadjana poszła za mężczyznami w głąb budynku.

Pomieszczenie, w którym się znaleźli, było oświetlone jedynie przez wąskie, wydłużone otwory okienne i ogień płonący w dużym kominku pod ścianą.

Całość przypominała wąski korytarz, pod sufitem wisiały szynki i kiełbasy przeznaczone do wędzenia.

Na ciemnych stołach leżały tusze rozpłatanych na pół zwierząt, przy piecu zaś stos prosiąt, zaszlachtowanych i odartych ze skóry.

Nadjana zadrżała. Marynarz westchnął:

- Takie ogromne ilości jedzenia... Rzeźnik roześmiał się szeroko i rzucił parę kawałków .

pokrytego śluzem mięsa przez stół.

- Proszę bardzo! Z pozdrowieniami dla twojej matki. Jewgienij dziękował serdecznie i wpychał mięso wprost do kieszeni.

Nadjana szepnęła:

- No nie wiem... Nie zamierzałam kupować mięsa, jest takie drogie...

- Igor zdobędzie wszystko - oznajmił marynarz głośno. Nadjana spojrzała olbrzymowi w oczy i poprosiła go, by zdobył dla niej dwie beczki mąki i tyle ile możliwe tego cudzoziemskiego niejadalnego warzywa, które tutaj nazywają trupią trawą. Musi tylko uważać, by zebrać wszystkie bulwy korzeniowe, te, które leżą głęboko w ziemi i przypominają kamienie lub to, co psy zostawiają po sobie na ulicy.

ROZDZIAŁ II

- Patrz! Patrz, Nadjano, on jest kompletnie nagi! W czystym głosie Karla Martina słychać było strach i Nadjana poczuła, że chłopak ciągnie ją za spódnicę.

Dwa tygodnie przedtem Igor przywiózł im pełne beczki, teraz zboże leżało bezpieczne w starej ziemnej piwnicy matuszki. Piwnica nie była używana od śmierci męża starej, ale Karl Martin oczyścił ją i pogłębił z zapałem, który bardzo zdumiał Nadjanę. W nagrodę za to obiecała mu, że pójdą do miasta dzisiaj, w tę piękną jesienną niedzielę. Docierały do nich pogłoski, że ma się odbyć jakaś wielka parada. Grupa ludzi, którą nazywano Konsylium Radości, zorganizowała podobno ludowy festyn. Stara matka marszczyła się groźnie i potrząsała głową, przesuwając jednocześnie w brudnych palcach paciorki różańca. Nadjana na tyle rozumiała jej burkliwe słowa, by wiedzieć, że starej nie podoba się to, iż goście wybierają się do Petersburga. Nadjana podejrzewała, że stara jest trochę zazdrosna. Widziała tak źle, że nie była w stanie rozpoznać sąsiadów inaczej jak po dźwięku kroków i zapachu. Oglądanie paradnego pochodu nie sprawiłoby jej na pewno żadnej radości.

- Kupimy ci placka na miodzie - obiecał Karl Martin, zadowolony, kiedy gotowi byli do drogi.

Miał na sobie swoje najlepsze spodnie i aksamitną kamizelkę, którą mu Nadjana uszyła, gdy zobaczyła taką samą na ulicy noszoną przez młodego rosyjskiego szlachcica. W brązowym kapeluszu i grubych skórzanych butach do kolan, które niegdyś należały do marynarza, Karl Martin wyglądał jak zwyczajny rosyjski chłopiec, pochodzący z niezamożnej szlacheckiej rodziny, lub syn bogatego chłopa.

Nadjana miała na sobie jasnobłękitną suknię z pięknym haftem na plecach, jedną z najładniejszych, jakie wzięła ze sobą w podróż. Suknia zaczynała się wprawdzie strzępić przy szwach i wzdłuż brzegu, ale na tych ulicach specjalnie się nie wyróżniała.

- Popatrz! O, co by też mama na to powiedziała... Ostatnia część zdania zabrzmiała niczym szloch.

Nadjana zamarła, słysząc słowa, które zdumiały ją niemal tak samo, jak paradujący ulicą pochód. Po raz pierwszy chłopiec wspomniał swoich rodziców, wiele razy próbowała z nim o nich rozmawiać, ale odnosiła wrażenie, że Karl Martin chciał odsunąć od siebie całą przeszłość sprzed morskiej podróży.

Pochód był rzeczywiście szokujący.

Na przedzie kroczyło czterech mężczyzn ubranych w purpurowe płaszcze, dźwigających na ramionach kogoś, kogo Nadjana wzięła z początku za chorego lub szaleńca. Kiedy jednak podeszli bliżej, mogła zobaczyć i poczuć, że jest on po prostu kompletnie pijany. Na jego młodym, wątłym ciele udrapowano jakiś sztandar również purpurowego koloru. Próbowała odczytać, co na nim wypisano, ale litery były obce i dziwne. Kiedy jednak tłum zaczął wykrzykiwać coś z wielkim zapałem, rozumiała każde słowo.

- Niech żyje Bachus! Bóg wina i radości, wypijmy na jego cześć!

I dzieci, i dorośli uderzali się po kolanach, mężczyźni wyrzucali kapelusze w górę.

- Uważajemyj Bachus!

Nawet najnędzniejsi żebracy, często pozbawieni kończyn, wlekli się i czołgali ku głównej ulicy, by uczestniczyć w ogólnej wesołości.

Nagi mężczyzna jęczał i bełkotał coś, czterech dźwigających go kompanów zaintonowało pieśń. Oni też nie byli trzeźwi, ani jeden z nich, a kiedy mieli przeciąć mniejszą boczną uliczkę, wybiegło naprzeciw jakieś dziecko i cisnęło im pod nogi wielkie naręcze trawy. Potknęli się wszyscy, stracili równowagę i upuścili nieszczęsną kopię Bachusa. Długo i mozolnie próbowali się podnieść i wziąć go znowu na ramiona.

- Niech żyje Bachus! Kobiety i mężczyźni, radujcie się, pijcie jego zdrowie!

Tuż za Bachusem podążało dwóch mężczyzn w haftowanych złotem pelerynach i wysokich spiczastych kapeluszach. Nadjana stwierdziła, że przypominają patriarchów ortodoksyjnego kościoła. Jeden z nich jechał na oklep na ośle, drugi na świni. Obaj byli poplamieni czerwonym winem i trzymali w rękach długie kije. Niektóre kobiety uczestniczące w pochodzie obnażyły piersi i śmiały się do obserwujących je tłumów czerwonymi, wilgotnymi wargami. Niosły prosięta i gęsi, a na końcu pochodu kroczył szereg młodych mężczyzn, z których każdy prowadził dorosłego wykastrowanego wieprza. Świnie miały na sobie lejce, młodzieńcy próbowali dosiadać ich jak wierzchowce. Ku wielkiej radości tłumu próby raczej się nie udawały. Świnie kwiczały, śmiertelnie przerażone głupimi pomysłami ludzi.

- Biedne zwierzęta - rzekł Karl Martin cicho.

Nadjana cieszyła się, że chłopiec jest jeszcze na tyle niedorosły, iż więcej uwagi poświęca dręczonym świniom niż bujnym półnagim dziewczynom, idącym w długich spodnicach i obrzucających okruchami chleba oraz spryskujących winem siebie, swoje towarzyszki i ludzi na chodnikach. Nadjana domyślała się, że jest to jakaś parodia komunii, i nie potrafiła zareagować inaczej niż dreszczem grozy.

Cóż to za kraj, który potrafi tak szydzić ze swego kościoła? W Norwegii zostaliby natychmiast surowo ukarani za bluźnierstwo przeciwko Bogu, to pewne. Tego rodzaju ośmieszanie ludzi kościoła, samego Chrystusa...

Jednak ludzie stojący wzdłuż drogi najwyraźniej widywali już przedtem takie rzeczy, śmiali się i wykrzykiwali radośnie, starając się rozbawić uczestników pochodu. Najwięcej rozrywki dostarczała im grupa dobrze ubranych mężczyzn, starych i młodych, kroczących z nieruchomymi twarzami, którzy najwyraźniej źle się czuli w tych rolach. Nadjana domyśliła się, że udają oni najznakomitszych mieszkańców miasta, arystokratów najwyższego pochodzenia, a nawet duchownych.

Pośród idących na samym końcu znajdował się mężczyzna olbrzymiego wzrostu. Ubrany w taki sam purpurowy kostium jak ci, którzy na początku nieśli Bachusa, miał na głowie dziwny kapelusz, a na ramionach niedbale narzuconą pelerynę popa. Miał też bardzo długą, sięgającą niemal do ziemi brodę. Wyglądała, jakby została zrobiona z owczej wełny, i z pewnością tak właśnie było. W rękach niósł gruby dębowy kij. Nagle Nadjana go rozpoznała, a w tym samym momencie on spojrzał w jej stronę i napotkał jej wzrok.

To sam car! Ze sztuczną brodą, w przebraniu duchownego, trzymając w rękach lejce, na których prowadził kwiczącą świnię. Ogromny mężczyzna przeszedł w poprzek ulicy, odłączył się od pochodu i zbliżył do nich. Nadjana pośpiesznie pociągnęła Karla Martina, starała się popychać go przed sobą, przeciskać się między gęsto stojącymi ludźmi w tył, ale było za późno. Tłum napierał ze wszystkich stron, chciał widzieć, nie zdołali więc uciec.

- Ojciec, ojciec, niech będzie pozdrowiony nasz wielki ojciec! - wrzeszczeli ludzie tuż przy uszach Nadjany. Popychali ją to w tę, to w tamtą stronę, a Piotr stał przed nią i wyciągał ku niej zieloną butelkę.

Kolana się pod nią ugięły. Słyszała wysoko ponad swoją głową jego szorstki, dudniący głos.

Z trudem wciągała powietrze, nagle poczuła, że Karl Martin szturcha ją w bok.

- On prosi, żebyś z nim poszła, chce, byś była jego damą, Nadjano!

Wtedy olbrzym chwycił ją za ramię i pociągnął za sobą. Biegła, mówiła coś, jąkając się, nagle stwierdziła, że potrafi mówić w tym znanym z dzieciństwa języku. Zdołała jednak tylko wykrztusić przerażone:

- Kim jesteście, panie?

- Jestem niewolnikiem Bachusa i władcą świata - zachichotał nad jej głową. - Zdejmij tę maskę, ty moja piękna, radujmy się! Twoje włosy lśnią wspanialej niż najdelikatniejszy chiński jedwab.

Spojrzała na jego rękę i z przerażeniem zrozumiała, co on ma zamiar zrobić.

- Nie! Nie, bądźcie łaskawi, panie, proszę... Posłuchał prośby, sprawiał wrażenie zaszokowanego jej gwałtownym protestem. Jedwabna maseczka, którą nosiła, była mocno zawiązana na karku i przyszyta wieloma gęstymi ściegami do kołnierzyka sukni. Nadjana przeraziła się, że zgromadzona wokół niej hołota zerwie jej osłonę. Nie zabrała ze sobą z Norwegii lusterka, .zresztą przysięgła sobie, że nigdy w żadne lustro nie spojrzy. Jej palce wyczuwały wszystko wystarczająco dokładnie. Twarz miała nierówną, pełną głębokich zagłębień i obrzydliwych blizn. Tylko wokół oczu zostały resztki miękkiej, zdrowej skóry, z której niegdyś była taka dumna. Na szczęście usta okazały się prawie nie uszkodzone, mogła też pokazywać brodę i dolną część jednego policzka. Lewe ucho jednak prawie nie istniało, oba policzki uległy zniszczeniu, a na czole wyczuwała naczynia krwionośne i mięśnie pokryte jedynie cieniutkim naskórkiem tak, że wyglądały jak sznurki otaczające czaszkę. Wiedziała, że to nie jest piękny widok, mimo że upłynęło tyle lat, spalona skóra wciąż była krwiście czerwona lub ostro fioletowa. No trudno, przynajmniej nie musi się martwić, z roku na rok bardziej, że się starzeje i przybywa jej zmarszczek. Gdyby pożar nie był się wydarzył i tak miałaby teraz z pewnością brzydką, pomarszczoną skórę. I nie mogłaby jej ukrywać pod żadną maską.

Piotr Wielki swoją potężną dłonią chwycił ją za włosy, które nosiła zebrane na karku w duży węzeł. Mały kapelusik był dobrze przymocowany, ale jedwabne wstążki pozrywały się niczym pajęczyna, kiedy car szarpnął mocno.

- Krasawica... przynajmniej mogę oglądać twoje włosy, ty nieznajoma księżniczko z bachusowego dworu!

Musiała zacisnąć zęby, by nie krzyknąć, kiedy ciągnął ją tak, że spinki i przytrzymująca fryzurę siateczka poodpadały. Nadjana poczuła, że włosy spłynęły ciężką falą na plecy. Były proste, lśniące i białe niczym śnieg. Teraz wiatr od rzeki rozwiewał je, unosiły się nad nią niczym żagiel. Car klaskał w dłonie i krzyczał zachwycony. Nadjana przypomniała sobie słowa swojej starej gospodyni:

- To alfons, on jest gorszy niż inni... Boże, chroń naszego zbłąkanego cara, daj mu rozsądek i godność, która przystoi wielkiemu władcy...

Ale ten mężczyzna stał i rozpryskiwał wino na kamienny bruk, śmiejąc się przy tym głośno i odgrywając zuchwały spektakl wobec obcej damy. Inni udający księży mężczyźni tłoczyli się wokół nich i Nadjana czuła, że serce tłucze się jej w piersi jak szalone. W zamieszaniu odeszła daleko od Karla Martina, wokół niej rozbrzmiewały rosyjskie słowa, chciała stąd uciec, wyrwać się z tej nieznośnie dwuznacznej sytuacji, ale dwoje brązowych oczu trzymało ją jak na uwięzi. Wiedziała, że car może ją natychmiast zmiażdżyć swoim ciężkim dębowym kijem. Podobno robił takie rzeczy przedtem, mężczyźni, którzy go irytowali, ryzykowali, że bez ostrzeżenia roztrzaska im czaszki.

Strach pojawił się nagle, Nadjana poczuła dawno zapomniane, doświadczane w młodości ssanie w żołądku i zanim zdążyła się opanować, krzyknęła desperacko, złapała sztuczną brodę cara i szarpnęła z całej siły. Olbrzym stał oniemiały, widziała błyskawice w jego oczach i czekała, kiedy podniesie kij. Tymczasem on wybuchnął hałaśliwym śmiechem. Nadjana nie puściła brody i car pociągnął ją za sobą.

- Nie puszczaj! Prowadź starego kozła do pałacu! Dzisiejszej nocy będziesz naszą świętą Marią, czcigodna księżniczko!

Zataczając się ze zmęczenia, dotarła Nadjana do pałacu zbudowanego z różowego marmuru, który najwyraźniej był celem pochodu. Jakiś potężny, obwieszony złotem mężczyzna z długimi wąsami stał wysoko przy grubych kolumnach i uśmiechał się szyderczo, gdy spici do nieprzytomności uczestnicy święta potykali się na śliskich marmurowych schodach.

Kiedy jednak dostrzegł Nadjanę i tego, którego prowadziła za brodę, książę zbladł.

- Ale... ale, czcigodny komandorze... Nie możecie przecież...

- Nie gowori głuposti, Mienszikow, czy nie widzisz, że my się bawimy? Zostań z nami, nie bądź taki cholernie ponury! Czy świnie już upieczone? Czy dostarczono dostatecznie dużo beczek wina? Bo teraz zbliżamy się my, Bachusowi bracia!

I nagle car zabeczał głośno, zaczął wierzgać nogami niczym uparty kozioł, po czym jednym ruchem chwycił Nadjanę w talii i uniósł w górę. Przycisnął wargi do skraju maseczki, Nadjana poczuła łaskotanie wąsów na swoich ustach tuż pod jedwabną osłoną.

- Zasłużyłaś na podziękowania, moja piękna... Będziemy mogli porozmawiać później. Zostań!

Nadjana jednak zrozpaczona rozglądała się dookoła. Nigdzie nie widziała Karla Martina.

- Mój syn! - krzyknęła rozpaczliwie. - Muszę znaleźć mego syna, on nie zna tutejszej okolicy, może mu się stać krzywda...

Car postawił ją z powrotem na ziemi i zirytowany poszedł sobie.

- Wstrętne baby! Leć za swoim synem ty, jedwabna księżniczko! I ciesz się, że Piotr jest dzisiaj w znakomitym humorze, czort wozmi!

Cieszyła się, oczywiście, choć przerażona jego klątwami i sypiącym skry spojrzeniem kuliła się, próbując zniknąć mu z oczu. Ludzie śmiali się i wołali za nią, kiedy przeciskała się przez tłum, krzycząc tak głośno, jak tylko mogła:

- Karl Martin! Karl Martin, gdzie jesteś? Nagle zobaczyła go siedzącego obok posągu, który musiał przedstawiać jakiegoś proroka lub inną biblijną postać. Trzymał w objęciach prosię. Miało ono wzdłuż jednego boku paskudne czerwone rany, które Karl Martin ocierał połą swojej jasnoniebieskiej koszuli.

Chłopakowi łzy spływały z oczu. Nadjana padła przy nim bez tchu na stratowaną trawę. Poczuła teraz, że marznie.

- Gospodi... oni chcieli żywcem nadziać go na rożen. Byli jak wściekli, Nadjano, oni byli...

- Głodni - wtrąciła zdecydowanie i zadowolona zwróciła uwagę, że nawet w zdenerwowaniu chłopak mówi już po rosyjsku.

- Wszystkie te małe prosiaki... gonili je i zadeptywali na śmierć...

Kiwała wolno głową i pogładziła go po włosach. Kapelusz gdzieś się zapodział.

- On jest złym człowiekiem! Niektórzy mówią o nim priedatiel... Zdrajca!

W głosie Karla Martina brzmiała rozpacz, ale też upór. Nadjana pomyślała: Powinieneś się cieszyć, carze Piotrze, że ten chłopak nie jest jeszcze dorosłym mężczyzną.

- No... nie tylko złym, Karl. Nie tylko... Sam widzisz, jak pięknie buduje to miasto. I zwycięża, zwycięża w każdej wojnie, którą podejmuje. Nie można chyba mówić zdrajca o kimś, kto tak rozbudował swoją ojczyznę!

- Ale on dosłownie zdziera skórę z tych nieszczęsnych chłopów. Podatki ich dobijają, a jeśli nie płacą, car dobija ich osobiście! To potwór, Nadjano. Jak on może się tego wszystkiego dopuszczać?

- Naród jednak go kocha - odparła Nadjana cicho.

- Naród? A kto to jest naród? Ci głupcy, którzy klaskają mu podczas takich pochodów? To niewolnicy. To jest miasto niewolników, Nadjano, tutaj nie ma ani jednego wolnego człowieka!

Siedziała w milczeniu, cofnęła rękę i położyła ją sobie na kolanach. Ten poufały, intymny sposób, w jaki gładziła go po włosach, przystoi może między matką i synem lub babką i wnukiem. Uświadomiła sobie nagle z całą brutalnością, że Karl Martin nie jest przecież jej dzieckiem. I nie jest też już taki mały. Zdumiewało ją nieustannie, jak głęboko ten chłopak myśli. Kiedy mówi, wypowiada często tak mądre słowa, że Nadjanie robi się po prostu smutno. Dzieci nie powinny tak mówić. Ale widocznie Niels Kvithovud stworzył buntownika. Nadjana posłała mu w myśli parę przekleństw. To, co Karl Martin wygaduje, mogłoby go zaprowadzić prosto do więzienia, gdyby usłyszał to któryś z ludzi cara. A po dzisiejszym spotkaniu z olbrzymem Nadjana wątpiła, czy zechciałby okazać łaskę nawet dziecku. Wzięła od Karla Martina prosiątko, a jego posłała do ulicznych sprzedawców, by kupił placka na miodzie. Prosię uspokoiło się i zasnęło pod płaszczem Nadjany. Tylko od czasu do czasu wydawało jęk, przypominający kwilenie noworodka. Kiedy chłopiec wrócił, na jego twarzy gościł szeroki uśmiech.

- Chodź, Nadjano, i zobacz! Karły! Rzucają kulami, cały tuzin za jednym razem, wygląda to niczym kręcące się koło!

Nadjana musiała się uśmiechnąć. Na szczęście buntownik gdzieś się zapodział. Uradowana pobiegła za chłopcem w stronę tłumu ludzi, stojących pośrodku głównej ulicy i obserwujących coś z uwagą.

Mali ludzie nosili kosztowne ubrania, jedno bardziej błyszczące złotem i srebrem niż drugie. Jakaś kobieta miała włosy sięgające aż do ziemi i dźwigała wielki kosz pełen lśniących kul. Wyglądały jak niewielkie kule armatnie, były wypolerowane, gładkie i trochę tylko lżejsze. Mężczyźni, którzy się nimi posługiwali, bez trudu wyrzucali je wysoko w górę równym szeregiem. Bardzo to zaimponowało Nadjanie, stała i nie mogła oderwać oczu od widowiska. Gdyby nie prosię, ona również klaskałaby głośno. Bo to naprawdę była duża sztuka.

Tłum krzyczał nieustannie, domagając się dalszego ciągu widowiska. I rzeczywiście, niedużego wzrostu ludzie popisywali się przed klaszczącą ciżbą.

Nadjana była popychana to w jedną, to w drugą stronę, w końcu zirytowana zrobiła użytek z łokci i dotarła do pierwszego rzędu. Karl Martin zachował się tak, jak zwykle zachowują się dzieci, przeciskał się między ciężkimi butami i cuchnącymi roboczymi spodniami stojących mężczyzn i on również dotarł do pierwszego rzędu.

Kiedy Nadjana popatrzyła na karły z bliska, uśmiech zamarł jej na wargach.

Niektórzy z nich byli bardzo mali i sprawiali groteskowe wrażenie. Część miała maski, podobnie jak ona. Może oni właśnie byli najbrzydsi. Poczuła ukłucie w sercu, gdy patrzyła na ich wielkie, odstające uszy, pokurczone ciała i płaskie, jakby nieludzkie rysy. Jeden nosił wysoki kapelusz, a kiedy go zdjął, tłum ryknął śmiechem, ponieważ jego czaszka w żadnym razie nie przypominała ludzkiej głowy.

Pociągnęła Karla Martina za kurtkę.

- Chodź, wracamy.

- Ale tu jest tak wesoło! Zobacz, jacy oni są zręczni! Jacy dziwni, widziałaś już kiedyś takich dziwnych ludzi?

Ona jednak zdecydowanie ciągnęła go za sobą, powtarzając, że muszą wracać do domu i nakarmić prosiaczka.

- Małe biedactwo... Zajmiemy się tobą jak najlepiej, zobaczysz. Będziesz spał ze mną tak jak Katiusza. Och, nie caryca, - oczywiście, ale mały, bystry piesek, który nazywa się Katarzyna...

Z ulgą Nadjana patrzyła, jak chłopiec rzuca ostatnie spojrzenie na karły. Przeniknął ją dreszcz i przyśpieszyła kroku, by jak najszybciej znaleźć się z daleka od tych hałaśliwych, ordynarnych śmiechów.

Mijali jakiś wóz, ale nie rozpoznali go, dopóki wysoki głos nie zawołał do nich po imieniu.

- Igor! Dziękujemy ci za pomoc, którą nam wyświadczyłeś!

- Gospoża Nadjana! Czy idziecie na targ z tym małym?

Potężny rzeźnik chichotał, spoglądając na prosię. Wciąż miał na sobie swój pokrwawiony skórzany fartuch, ale na głowę włożył kapelusz ozdobiony z przodu złocistymi medalami. Czerwona szarfa powiewała za nim na wietrze. Zatrzymał swoje konie krótkim rozkazem i wypluł machorkę na ulicę.

- Życzycie sobie, bym was podwiózł?

- Jedziesz do domu Jewgienija?

- No, nie... ale mała przejażdżka chyba nie zaszkodzi. Wy zaś szybciej dotrzecie do domu.

Karl Martin przycisnął mocniej prosię i wspiął się na wóz. Nadjana czuła odór ładunku w tylnej części fury, nie odważyła się odwrócić głowy, by zobaczyć, co tam leży. Igor posunął się na wąskiej ławce i cmoknął na konie.

- No, musicie mi wybaczyć, to nie jest pewnie podwoda dla eleganckiej damy... ale wy chyba nie jesteście za bardzo wymagający, skoro mieszkacie u matki Jewgienija.

Nadjana nie odpowiedziała. Igor wciąż coś żuł i cmokał, wóz przyśpieszył, Nadjana podskakiwała boleśnie na twardym siedzeniu.

- No, a jak wam się żyje teraz, kiedy młody Jewgienij znowu wyjechał? Urządziliście się jakoś?

- Tak, dziękuję, niczego nam nie brak. Igor poufale pochylił się do niej, zapach surowego mięsa mieszał się z przesyconym wódką oddechem. Ale jego oczy były czyste i przenikliwe.

- Mógłbym załatwić dla ciebie coś innego, Nadjano. Tylko powiedz... Tutaj w tym mieście jest wielu ludzi wysokiego rodu, którzy przyjechali bez żon... i pragną towarzystwa.

Nie była zdziwiona jego propozycją. Uniosła leciutko brodę i pozwoliła mu mówić dalej. Zachęcony jej zachowaniem Igor perorował:

- Tak, ja znam ich wszystkich. Przychodzą do mnie po delikatesy. Różnego rodzaju, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. To są eleganccy panowie, bogaci. Ale, widzisz, samotni... Brak im damskiego towarzystwa.

- Dlaczego nie zabrali ze sobą swoich kobiet? Igor roześmiał się i splunął.

- Och, niektóre z nich tutaj oczywiście są. Wiele czeka, aż ich nowe pałace będą gotowe. Te pałace wyrastają teraz wszędzie niczym grzyby po deszczu, sama przecież widziałaś. Ale niektóre rodziny z Moskwy zabrały z powrotem do domu swoje zamężne córki. Mieszkańcy Moskwy zdążyli się już dowiedzieć o tym bagnie, o rozpustnym życiu w kręgach dworskich... Nie chcą narażać na szkodę dusz swoich córek, sądzą, że w Petersburgu mieszka sam antychryst. I pewnie tak jest, ha, ha!

Nadjana patrzyła prosto przed siebie.

- A ty... ty jesteś urodziwa, prawda? Pod tą maską. Zresztą to nie ma znaczenia. Jesteś pięknie zbudowana, muszę przyznać. A twoje włosy... to prawdziwy skarb. Możesz sobie zachować tę maskę jako ozdobę, to bardzo pobudza ciekawość...

- Dość tego, Igor!

Chłód w jej głosie sprawił, że Igor zaczął mamrotać coś pod nosem.

Karl Martin śledził uważnie każde słowo. Zirytowana Nadjana spostrzegła, że Igor mrugnął do niego.

- Ty nie jesteś synem Nadjany, prawda? Zaraz to zauważyłem, mój chłopcze. Bóg wie, dlaczego udajecie, że tak jest.

Nadjana uśmiechnęła się pod maską cierpko.

- Mam ci to wyjaśnić, Igorze Rzeźniku? Naprawdę chcesz wiedzieć, dlaczego?

Wzruszył ramionami, ale uniósł brwi.

- To dlatego, że Karl Martin, którego tutaj widzisz, jest niebezpiecznym rebeliantem, ściganym i przez państwo duńskie, i przez szwedzkie. Ja zaś jestem taka stara, że to dla mnie komplement uchodzić za jego matkę.

Rzeźnik roześmiał się ponuro, lecz zaraz umilkł i przez chwilę zajmował się zwijaniem tytoniowych liści. Przez cały czas pewną ręką trzymał lejce.

- Pomyśl o mojej propozycji, Nadjano. Mogłabyś mieszkać w pałacu. No, w każdym razie w jednym z tych pięknych holenderskich domów nad rzeką. Pomyśl o tym, kiedy brud i wszy zaczną niszczyć twoją delikatną skórę...

Nadjana podziękowała za podwiezienie i zsunęła się z wozu, nie czekając, aż szorstkie, brudne łapy obejmą ją w talii. Karl Martin zeskoczył natychmiast z prosięciem na rękach, które zdążył już ochrzcić imieniem Piotr. Gdy Karl Martin rozmawiał ze świnką nazwaną imieniem cara, na wozie zapanowała wesołość.

- Dbaj o tego chłopaka, nawet jeśli nie jest twoim synem. Jego dowcipy są bardzo zabawne, tak uważam. Ale istnieją pewnie tacy, którym by się to nie podobało.

Nadjana zadrżała. Mogą nadejść czasy, gdy będą potrzebować takich przyjaciół jak Igor. Wyciągnęła więc do niego dłoń w rękawiczce.

- Dziękuję ci, Igor. Nie czuję się urażona tym, co powiedziałeś. Wprost przeciwnie. Ale widzisz, nie jestem taką piękną młodą dziewczyną, jak być może sądzisz.

- Co tam, młoda i młoda... Wiem przecież, że nie jesteś już dziewicą, ale bardziej dojrzałe kobiety mogą być piekielnie utalentowane w...

Zrobił grymas i rękami chciał wyrazić to, czego nie mógł powiedzieć damie. Nadjana zachichotała.

- Skończyłam pięćdziesiąt lat - szepnęła po rosyjsku, tak cicho, że nie wiadomo, czy Igor usłyszał. Zaskoczenie, jakie ujrzała na twarzy rzeźnika, gdy machał jej na pożegnanie, sprawiło, że Nadjana zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie użyła niewłaściwego słowa.

Może lepiej trzymać się niemieckiego i francuskiego. Mimo że uczyła się wciąż nowych rosyjskich wyrażeń, czuła się jeszcze niepewnie, jeśli rozmowa wykraczała poza pospolite, codzienne sprawy.

- Nadja, moja kochana, nareszcie jesteś! I co to, mój Boże, kupiłaś prosię? Och, ile błogosławieństwa sprowadziłaś do mojego domu, ile bożych cudów!

Na pól ślepa kobieta potykała się, biegnąc przez podwórze, by uściskać Nadjanę.

- Naprawdę śliczna mała świnka, trochę poturbowana, ale wyzdrowieje, gdy tylko pozwolimy jej trochę pobiegać. Obłożę jej skaleczenia kapuścianymi liśćmi, to się bardzo prędko zagoją. O c h , jak się cieszę, pomyślcie, świeże mięso...

Nadjana uśmiechała się, widząc radość gospodyni. Nie opłakiwała wyjazdu syna dłużej niż tydzień, teraz była naprawdę zadowolona i wesoła.

- Ta zima nie załamie starej baby, nie, wszystko pójdzie dobrze. Mój dumny Jewgienij... zobaczę jeszcze i jego, i wiosnę!

Ów gwałtowny atak optymizmu zaniepokoił Nadjanę. Kobieta wcale nie wyglądała zdrowo, w ogóle odkąd tu zamieszkali, czuła się marnie. Kaszlała po nocach, często rano musiała długo leżeć pod pierzyną, zanim zebrała dość sił, by ustać na własnych nogach.

Ty byś z pewnością znalazła na to radę, Mario. Niech cię Bóg ma w opiece...

Tak, i ty pewnie też, moja kochana Marjo. Nadjana niezbyt już często wspominała te dwie norweskie kobiety, które poznała w tak różnych okolicznościach. Najpierw Marię, całe życie temu, na Skjaervasr. Była upokarzana, gnębiona, wykorzystywana przez tę niepokorną istotę o blond włosach. Tak, żywiła do niej coś, co przypomina nienawiść. Ale to była nienawiść do losu, jaki ją spotkał.

Marja... mała, głupiutka kochanka Justitiana. Młodzieńcza miłość, która na próżno próbowała go odzyskać. Kiedy Nadjana przybyła do Lyster jako synowa samego proboszcza, wiedziała, że zaczyna się nowy okres w jej życiu. Zazdrosne kobiety widywała codziennie jako właścicielka Ogrodu Nadjany. I oto jeszcze jedna taka przywitała ją w niewielkiej wiosce na zachodnim wybrzeżu! Uśmiechnęła się blado sama do siebie.

Marja stała się jedyną prawdziwą przyjaciółką, jaką Nadjana kiedykolwiek miała.

Były do siebie podobne pod wieloma względami.

Nadjanę zapiekło pod powiekami.

Matka Karla Martina... O, jakże tęskniła za poczuciem humoru Marji, za długimi rozmowami w ciemne wieczory, kiedy siedziały obie w półmroku i opróżniały jedną z butelek z piwnic Karlsgard, dworu, który Marja i Karl Oppdal stworzyli ze wszystkich odziedziczonych gospodarstw. Oni sami też nazywali się teraz Karlsgard i byli jednymi z najzamożniejszych ludzi w okolicy. Dzieliły się tajemnicami, niebezpiecznymi tajemnicami. A na koniec Marja podzieliła się z nią swoim synem. Nadjana wyszła za mąż za jego ojca, a kiedy Justitian umarł, oddała jemu i jego bliźniaczej siostrze cały spadek, który należał się jej. Siostra chłopca, Amelia, była śliczną, sympatyczną istotą.

Ale Karl Martin, pomyślała Nadjana z czułością, to bardzo interesujący chłopiec. Dałabym wiele, by móc go nazywać synem. No cóż, i tak miałam szczęście, bo teraz jest prawie mój. To więcej niż stara bezpłodna baba mogłaby się spodziewać, westchnęła z goryczą.

- Nadjana, chodź jeść!

Chłopiec zawiązał niebieską wstążkę na szyi prosięcia i wciąż jeszcze nosił je w ramionach. Suczka Katarzyna skakała i wąchała, ale nie szczekała, wyglądało na to, że polubiła nowego lokatora.

Matka Jewgienija wyjęła drewniane talerze, dzisiaj postawiła na stole czarny chleb i zupę cebulową. Pobłogosławiła jedzenie, ułamała rytualny kęs i rzuciła go suczce, która stała przy jej nodze i czekała.

Karl Martin mrugnął do starej porozumiewawczo i zrobił to samo.

Nadjana musiała się uśmiechnąć, bo kobieta udawała, że tego nie widzi. Zwierzęta są dla biednych ludzi czymś bardzo wartościowym, ale nie powinny jeść pobłogosławionego przez Boga pokarmu ludzi. Surowa i bardzo religijna Rosjanka przymykała widocznie na to oczy i Nadjana domyślała się, że przymknęłaby też oczy na wiele innych ortodoksyjnych zakazów religijnych, gdyby zostały przeciwstawione potrzebom rzeczywistości.

Tego wieczora Karl Martin zasnął bardzo szybko, miał swoje miejsce na cienkim materacu wypchanym słomą, ułożonym niedaleko paleniska. Sypiał tam z psem, a teraz doszło jeszcze prosię.

Nadjana zajmowała własne pomieszczenie tuż obok izby, za ścianką uplecioną z wikliny. Dawało jej to złudne uczucie prywatności, ale nic więcej. Gospodyni spała po drugiej stronie cienkiej przegrody, słychać było każdy jej oddech lub chrapnięcie, a także inne odgłosy ciała.

Ściana z plecionki pomazana czymś, co przypominało glinianą zaprawę, nie stanowiła żadnej osłony przed hałasem, za to zatrzymywała ciepło, w kącie było dużo zimniej niż w pozostałej części izby. Mimo to Nadjana cieszyła się z tego pokoiku. To jedyne miejsce, w którym mogła zdjąć maskę i oddychać swobodnie. Nikt tam nie wszedł ani nie zajrzał za zasłonę udającą drzwi, dopóki wyraźnie nie zaprosiła. Miała przy sobie swój podróżny kufer i worek, wepchnięty pod wysokie, wąskie łóżko przy ścianie. U sufitu wisiały ubrania, mały otwór okienny zatkała owczą wełną, żeby nie wiało teraz, kiedy zima nadchodziła szybkimi krokami.

Miała też oliwną lampkę, wieko kufra służyło za stół.

Usiadła przy tym stole i zaczęła pisać list do Marji.

Na dole w porcie stał okręt wybierający się do Norwegii, Igor z pewnością zgodzi się porozmawiać z kapitanem w jej imieniu, poprosi, by kapitan zabrał list i wysłał go dalej w głąb długiego fiordu. Jeśli szczęście im dopisze, list dotrze do celu jeszcze przed Bożym Narodzeniem. Marja musiała się martwić o swego syna, może także o Nadjanę. Zachowywała się niczym kwoka chroniąca kurczęta, była nerwowa i sceptycznie odnosiła się do zapewnień Nadjany, że ta zamierza żyć jeszcze dość długo, kiedy ostatecznie wróci do domu.

Na wpół napisany list pozostał na wieku skrzyni.

Nadjana zatopiła się we wspomnieniach, rozkoszowała się tym nowym, słodkim, choć nie pozbawionym goryczy uczuciem.

Do domu...

Tęskniła i fantazjowała przez całe życie na temat, jak to będzie, kiedy odnajdzie dom. Nie wiedziała, skąd pochodzi, bardzo niewiele pamiętała z tamtych lat, zanim zamieszkała na północy w Finlandii, a potem w Norwegii.

Wiedziała, że stało się z nią coś strasznego, ale wszystko to jakby zostało zmyte przez zimne fale, jej życie trwało zawieszone w powietrzu, pozbawione wszelkich korzeni.

Dopiero teraz...

Ten kraj... jest ogromny. Domyślała się, że ona też do niego należy, ale w jakim mieście się urodziła, w jakiej rodzinie? Państwo Piotra Wielkiego było teraz większe niż kiedykolwiek. Nadjana miała silne przeczucie, że pochodzi z jakiegoś miejsca w samym centrum tego kraju. Może żyją jeszcze ludzie, w których żyłach płynie jej krew?

Ale to akurat nie miało dla niej specjalnego znaczenia.

Z przyjemnością myślała, że jest tutaj, że uczy się wciąż nowych słów tego obcego, choć przecież rozpoznawalnego języka, lubiła patrzeć na zniszczoną twarz gospodyni, słuchać cichych pieśni, które biedni ludzie śpiewali wieczorami swoim dzieciom.

Znane, wszystko znane.

A mimo to ukryte w niepamięci.

Zacisnęła mocno powieki, usiłowała przypomnieć sobie wszystko, co jeszcze było przed nią ukryte. Kłuło ją i paliło w piersiach, głowę wypełniała mgła, która nie chce zrzednąć.

Słyszała, jak w głębi izby Karl Martin mamrocze coś przez sen, niezrozumiale słowa, ale zdarzały się już między nimi rosyjskie wyrażenia.

Westchnęła ciężko, zmuszając ciało do spokoju, odpychała od siebie wszelki ból.

Wkrótce nadejdzie sen. Tak bardzo już się tutaj zadomowiła, że ani ostry zapach panujący w chacie, ani odgłosy zwierząt i ludzi na dworze nie mąciły wieczorami jej myśli.

Zanim zdążyła zasnąć, znowu pojawiło się to marzenie, które ścigała przez połowę życia, wspomnienia, w które nie miała odwagi uwierzyć.

Pamiętała słowo, którego użył dzisiaj car, zwracając się do niej, to wypowiadane szeptem, pieszczotliwe słowo, które tak słodko szeleściło w uszach. Krasawica, krasawica...

- Krasawica... ty moja śliczna, moja ukochana... będziesz moja, na zawsze.

Przytuliła się do niego, czułość wypełniała jej piersi, pod jego koszulą wyczuwała bijące serce, miała wrażenie, że mogłaby ująć je w dłonie. Każde uderzenie było niczym cichy akompaniament do jego pięknych słów, niczym rytmiczna muzyka do pieśni, którą śpiewał łagodnie wprost do jej uszu.

Och, jaka będzie szczęśliwa, gdy wszystko zostanie załatwione i jej ukochany Tichon powiesi na drzwiach weselny wieniec... Jaka będzie szczęśliwa, mogąc nareszcie przejść przez te drzwi, tak jak nakazuje zwyczaj nowo poślubionej kobiecie, która wkracza do swego domu. Nie była nawet w stanie uczestniczyć w oficjalnej żałobie po śmierci cara, delikatny, pełen oczekiwań uśmiech nie schodził z jej warg nawet w czasie snu.

- Tichon... tak bardzo tęsknię...

On pocałował ją znowu, na moment się przestraszyła. Musieli bardzo uważać, nie popełnić błędu, to by ściągnęło wstyd na wszystkich, gdyby młoda żona urodziła dziecko w sześć miesięcy po ślubie. Nie jest przecież pospolitą chłopską córką!

Pozostały jeszcze trzy długie letnie miesiące, cała wieczność, zanim w końcu będzie mogła całkowicie do niego należeć.

Jego serce dudniło tak mocno, że Nadjanie zdawało się, iż skóra na jego szerokiej piersi parzy wewnętrzną stronę jej dłoni, że została stopiona z nim na stałe, za nic na świecie nie będzie się mogła od niego oderwać.

- Nadja... moja krasawica... najpiękniejsza ze wszystkich kobiet...

Musiała mu przerwać, teraz jego dłonie wsunęły się pod szeroką koszulę, którą miała na sobie, pas został rozwiązany, szal już dawno temu zsunął się na podłogę. W niskich budynkach z pruskiego muru w dalszym ciągu goście odprawiali stypę po zmarłym, ale w każdej chwili ktoś mógł wyjść na dwór, by zaczerpnąć powietrza lub w takiej samej sprawie jak oni.

Nikt nie mógł zobaczyć jedynej córki księcia Michaiła Dołgorukiego w takiej sytuacji. To potężny człowiek, stoi na czele dwudziestego regimentu strielców i strzeże swoim honorem carskiej rodziny. Jego nazwisko otoczone jest szacunkiem, a jedynej córce nigdy nie brakowało wielbicieli. Książę rozważał pozycję każdego i uważał, że się nie nadają, chociaż przybywali z licznymi orszakami i cennymi darami. On ich jednak oddalał, wszystkich. Dopiero syn innego wielkiego wojownika zyskał akceptację księcia, był to Tichon Maraskij. Należał do brunatnych i pochodził z rodziny posiadającej wielką sławę, ale niewiele pieniędzy. Książę nie zwracał na to uwagi. Zadowolony przepijał do swego przyszłego zięcia i klepał go z całej siły po szerokich plecach, żartując, że młody człowiek pochodzi z bardzo męskiej rodziny. Tichon miał ośmiu dorosłych braci, co najmniej połowa z nich spłodziła już synów. Nadjana wiedziała, iż jest jedyną nadzieją ojca na to, że ich dumne rodowe nazwisko nie zaginie.

Ojciec miał tylko ją i nigdy żadna córka nie była chyba tak strzeżona i tak bardzo kochana. Miała te same kredowobiałe włosy co ojciec i jego jasne, szare oczy. Teraz była dorosła i gotowa do wypełnienia tego, za czym i ona, i rodzice od dawna tęsknili: do stworzenia rodziny i urodzenia syna być może już następnej wiosny.

Dzisiejsza noc była jeszcze zimna, ale resztki śniegu znikały z dachów domów w mieście Moskwa, a lody spływały rzeką o tej samej nazwie, szumiąc i hucząc. Nadjana miała ochotę rzucić się w nurt rzeki i ostudzić pożar, który trawił jej wnętrze, wiedziała jednak, że wszystko skończy się tak samo jak wielokrotnie przedtem: ucieknie od Tichona, rozdzierając serce i pragnienia na dwoje, ucieknie od tych gwałtownych, niepojętych uczuć, jakie ów młody mężczyzna zawsze w niej wzbudzał.

A stara matka znowu popatrzy na nią surowo, kiedy zarumieniona i drżąca przyjdzie pocałować ją na dobranoc...

- Dwanaście krótkich tygodni, moja kochana... Dwanaście krótkich tygodni, i nie będziesz już ode mnie uciekać!

Szeptał jej te słowa do ucha, jego piękny głos był jak najwspanialsza muzyka i Nadjana bała się, że nie zdoła od niego odejść.

- Dwanaście tygodni - odpowiedziała mu także szeptem. - Nie, wtedy nie będę od ciebie uciekać, mój ukochany Tichonie, wtedy będę robić zupełnie inne rzeczy.

Była to obietnica, ukryta obietnica, słyszała, że Tichon sapnął zadowolony, przeszła przez niski płotek i pobiegła równiną ku rzece.

W ten wczesny wiosenny wieczór w kwaterach strielców było gwarno. Zewsząd rozbrzmiewała muzyka i głośne śpiewy dochodziły niemal ze wszystkich niskich, brunatnych domów. Strielcy byli uprzywilejowanymi obywatelami miasta, kupcami, lecz także stanowili carską gwardię, chroniącą jego osobę. Nawet pogłoski, że dojdzie do krwawej wojny o nowego cara, nie były w stanie zepsuć mocno podlewanego alkoholem przyjęcia ku czci zmarłego cara Fiodora. Nikt nie wiedział na pewno, czy anemiczny młody Iwan nie podąży za nim i tym samym nie przekaże władzy rodzinie swojej matki. Gadano, że bojarowie opowiadają się za młodszym przyrodnim bratem cara, dziesięcioletnim Piotrem z rodu Romanowów.

Ona się tym nie przejmowała, nie przejmowała się niczym, najważniejszymi nawet sprawami tego świata. Zmarszczone czoło ojca i jego pesymistyczne przewidywania do niej nie docierały. Pogłaskała z miłością i wdzięcznością prawie łysą czaszkę ojca i ucałowała go. Chciał jej wyprawić wesele, jakiego nikt dotychczas nie widział. Teraz to było najważniejsze, polityka i zagrożenie koniecznością ucieczki jej nie dotyczyły. Tymczasem zwolennicy Zofii nie zamierzali się poddać i w mieście dosłownie gotowało się od plotek. Strielcy przeklinali i wykrzykiwali, że znienawidzeni bojarzy chcą przeprowadzić swoją wolę. Jeden z największych drani, odepchnięty Matwiejew, miał podobno wrócić w chwale! A w takim razie jego przeciwnicy zostaną wygnani, rozpędzeni na cztery wiatry do zimnych i wilgotnych okopów wzdłuż granic, na bagna Litwy lub do wysokich gór Uralu albo na martwe stepy wzdłuż Wołgi. Różne straszne historie krążyły wśród strielców, którzy przeważnie bardziej byli zajęci swoją działalnością handlową niż służbą wojskową. A prawo do życia w Moskwie było ich najdawniejszym przywilejem.

Snuto więc plany i pito do późna w nocy, słowo „bunt" znajdowało się na wszystkich ustach. Ale Nadjana się tym nie interesowała. Nadjana była zakochana.

ROZDZIAŁ III

Bębny dudniły głośno i przejmująco, wszędzie rozlegały się krzyki przerażenia, nawet trębacze byli na nogach i ostrzegali mieszkańców starej części miasta: alarm!

Mężczyźni przyjmowali to z ulgą, od dnia śmierci cara żyli bowiem w nieustannej, złowieszczej udręce. W ciągu ostatnich dwóch tygodni plotki osiągnęły niebywałe natężenie, strielcy klęli cicho do siebie nawzajem i oglądali się ukradkiem, zanim pochylili się ku sobie: „Zostaniemy odsunięci! Odbiorą nam nasze domy i nasze przedsiębiorstwa, wyślą nas na Syberię albo na Ukrainę, a może nawet do barbarzyńskich krajów! Naryszkinowie nas unicestwią!”

Nadjana ich nie słuchała, ponieważ przybył właśnie rzeką statek ojca, który przywiózł z zagranicy zimowe towary. I Nadjana miała poważne zmartwienie, bo w transporcie znajdował się i złoty, i królewski niebieski brokat.

Co powinna wybrać, z czego uszyć ślubną suknię?

Niebieski jest najpiękniejszy, zdecydowała. Ale złoty chyba pasowałby mi bardziej, bo to jest kolor regimentu ojca, kolor naszej rodziny.

Matka potrząsała głową nad zmartwieniami córki i powiedziała, że można uszyć suknię z niebieskiego materiału, a okrycie ze złotego. Nadjana uścisnęła ją uradowana, ale natychmiast pojawił się kolejny problem: czy zazdrosną przyjaciółkę Lube należy zaprosić czy nie.

W ten sposób mijały jej dni, niemal nie zauważała, że matka wciąż nerwowo przesuwa z cichym chrzęstem szklane paciorki różańca. Nieustanne wędrówki ojca tam i z powrotem po zamkniętym sklepie, trwające całe noce, zauważała jedynie jako daleki hałas, choć stąpanie ciężkich, żółtych butów z cholewami dudniło niczym kroki potępieńca po podłodze kościoła.

Ale Nadjana sypiała jak zawsze i miewała piękne sny.

Aż do tej nocy, z 15 na 16 maja. Kiedy wybuchł alarm, żaden człowiek nie byłby w stanie dalej spać w kwaterach strielców i Nadjana usłyszała w półśnie stukot butów po ulicach i po wyłożonych drewnem trotuarach. Nagle drzwi do sypialni uchyliły się lekko i w szparze ukazała się biała twarz matki. Matka trzymała w ręku świecę, włosy miała zaplecione jak na noc w długie warkocze, ubrana była w szarą nocną koszulę.

- Wstawaj, Nadjano! Musimy uciekać, twój ojciec jest już w drodze do pałacu cesarskiego. Wybuchł bunt! Ludzie poszaleli...

- Co? Kto? Stronnictwo Miłosławskich?

- Nie, nie... to nie oni, nie, mała, głupiutka dziewczyno, to nasi... Czerwoni, niebiescy, a nawet biali, twój wuj jest z nimi... Mój nieszczęsny Iwan, sądził, że zdoła powstrzymać rzekę za pomocą worka z piaskiem... - Matka płakała, popędzając córkę, która ledwie pojmowała, o co w tym wszystkim chodzi. - Wkrótce tu będą, z pewnością będą chcieli cię aresztować.

- Ale... tatuś... co oni z nim zrobią, co zrobią z tobą?

Matka głośno przełknęła ślinę, ręka trzymająca świecę drżała. Przerażona kobieta patrzyła na córkę z wielkim bólem.

- Bardzo się boję... niech ten ubijca będzie przeklęty!

Nadjana nie wierzyła własnym uszom. To niemożliwe.

- Morderca? Kto? Co ty mówisz, mamo, jakiego mordercę masz na myśli?

Matka skinęła głową.

- Dzisiejszej nocy poleje się krew, moja mała, a twój ojciec znajduje się w środku tego całego zamieszania. Błagał nas, byśmy uciekały.

Szok sparaliżował Nadjanę. Przeniknęło ją głębokie poczucie wstydu, ponieważ jej pierwszą myślą było: Och, będziemy musieli odłożyć ślub. O, Tich... Och, bezlitosny losie!

Znowu napotkała małe oczy matki. Z ulicy dochodził śpiew, szczęk metalu i odgłosy pojedynczych strzałów.

- To bunt, Nadjano. Nasi... wszyscy się sprzysięgli, wszystkie formacje i wszystkie regimenty. Z wyjątkiem paru naszych, żółtych, i kilku honorowych mężów od brunatnych. Nie ufaj teraz nikomu, Nadjano, uciekaj, jak tylko możesz!

- Dokąd? - pisnęła nagle zupełnie ogłuszona nieznośnym żalem. - Czy nie możemy uciekać razem?

- Uciekaj! Uciekaj, dziecko! Uciekaj na statku, z karawaną... dokądkolwiek. Popatrz na to, weź to ze sobą. Teraz zostałyśmy tylko my dwie, Nadjano, twój ojciec nakazał mi wyraźnie, że powinnyśmy uciekać każda w swoją stronę. Nie był w stanie znieść myśli, że oni pojmają nas wszystkich i że nazwisko Dołgorukich zaginie!

Matka podawała jej złoto i biżuterię, w której córka Iwana miała iść do ślubu. Posag, na widok którego wszyscy wytrzeszczyliby oczy. Wiedzieli oczywiście, że książęca rodzina jest bardzo dobrze sytuowana, ale takie bogactwa rzadko pokazywano, nawet w carskim pałacu.

- Przez jakiś czas będziesz mogła za to żyć. Nie wracaj tutaj, dopóki nie będziesz pewna, że zapanował spokój! Błagam cię, w imię Boga, nie wracaj tylko po to, by zobaczyć mnie lub krewnych!

Nadjana bez słowa kiwała głową.

Tichon, Tichon, śpiewało w niej.

Co ty teraz robisz, czy jesteś jednym z nich?

Ze też nigdy nie starała się dowiedzieć, nigdy nie zapytała o te polityczne sprawy!

Nie wiedziała nawet najprostszej rzeczy, czy mianowicie Tichon podobnie jak jej ojciec nawołuje do spokoju, czy może jest jednym z tych noszących żółte buty, którzy akurat w tej chwili krążą po ulicach i wrzeszczą, że car został otruty. Jednym z tych, którzy pragną podjąć walkę z bojarami. Wszystko wokół niej wirowało, rozpaczliwie szukała torby na pasku, którą dała jej matka, potem wsunęła do niej kosztowności i mokrymi od łez wargami ucałowała matkę na pożegnanie.

Na dworze rozległ się jakiś straszny krzyk.

A po chwili wołanie: „Śmierć Naryszkinom! Walczmy o naszą ukochaną księżniczkę Zofię i sławmy jej szczodrobliwość! Zabijmy tych, którzy zamordowali naszego cara i obrońcę!”

Kiedy Nadjana znalazła się na dworze, zobaczyła żołnierzy tłoczących się wokół beczek, zapach wódki uderzył w nozdrza, wszyscy byli pijani. Zadrżała, to, co widziała, wydawało jej się jakimś makabrycznym przedstawieniem, czymś, co nie mogło się zdarzyć w rzeczywistości. Te płonące na ulicach ognie wabiły ją do siebie, cieszyła się, że ma na sobie szeroką ciemną pelerynę. Nikt jej nie rozpozna, przynajmniej tej nocy. Wszyscy mieli takie same płonące, wilgotne oczy, tak samo rozpalone policzki i podniecone głosy.

Nadjana postanowiła trochę poczekać. Może nie jest tak źle, jak mówiła matka. Tutaj, w gromadzie rozwścieczonych żołnierzy, widziała wielu przyjaciół Tichona, nawet jednego z jego braci. Żaden z nich nie zrobił przecież nic złego. Może on też gdzieś tutaj jest, wśród tych żłopiących wódkę żołnierzy w różnokolorowych szynelach. Mrużyła oczy w mroku, próbowała wyłowić ze zgiełku jego ciepły, piękny głos. To, co widziała, wyglądało raczej na pijackie święto niż polityczny bunt. Nadjana przemykała się wzdłuż niskich, ciemnych drewnianych domów i wypatrywała znajomych twarzy. Ojca tutaj nie było, rozpoznałaby go zarówno po wzroście, jak i po błyszczących medalach. Podążała w strumieniu uzbrojonych młodych mężczyzn, którym towarzyszyły kobiety, nie różniła się od nich. Na placu zebrał się tłum i usłyszała, że ktoś zawołał:

- Zdjąć płaszcze! Dzisiejszej nocy jesteśmy jedną formacją, wszyscy jesteśmy braćmi!

I z trzaskiem rozrywanego materiału żołnierze zrzucali swoje barwy, z których jeszcze do niedawna byli tacy dumni. Regimenty wyglądały podobnie, jednakowe czerwone koszule i żółte buty do kolan mieniły się w świetle płonących pochodni. Nadjana jęknęła, gdy wszyscy jak na komendę ruszyli na czerwony mur. Widziała, że na szczycie wieży - dzwonnicy Iwan Wielikij rozpalono samotny mały ogień. Wznosił się ponad domami i pałacami, ponad klasztorami, a nawet ponad kopułami i iglicami katedry.

Ze zgrzytem zamykano bramy, śmiertelnie przerażeni służący z Kremla zatrzaskiwali kłódki. Ale na próżno. Czerwone mury rysowały się na tle nocnego nieba, lecz wzburzone morze wojskowych nie dawało się zatrzymać. Z wrzaskiem wdzierali się do środka pod basztą Spasską. Przebiegli pod dzwonnicą Iwan Wielikij, zniszczyli Złotą Kratę. Dotarli do miejsca, z którego do carskiego pałacu wiodły długie marmurowe schody.

- Na pohybel Naryszkinom, mordercom Iwana! Nadjana stała oparta o mur i z taką intensywnością, że oczy mało nie wyszły jej z orbit. Dym z wilgotnych pochodni drapał w gardle i w nosie, niemal nie miała odwagi oddychać. Ale żołnierze wyciągali w górę miecze i ich okrzyki dudniły między zabudowaniami:

- Mordować! Złapcie morderców, uwolnijcie księżniczkę!

Nadjana czuła, że musi odkaszlnąć, ale nie miała odwagi. Zdała sobie teraz sprawę, że jako jedyna kobieta towarzyszyła żołnierzom aż tutaj. Miała tylko nadzieję, że jeszcze więcej pochodni zgaśnie i że to, co rozgrywa się na górze schodów, przyciągnie oczy wszystkich i nikt nie będzie się jej przyglądał. Ostrożnie przesunęła się jeszcze bliżej. Nagle wokół niej wszystko ucichło, głosy zamarły jakby ucięte. Spojrzała w górę i pojęła dlaczego.

Na schodach, na samym szczycie, stała kobieta ubrana w purpurową suknię i czarny płaszcz. Na głowie nosiła iskrzący się diadem, chwiejne płomienie sprawiały, że klejnot lśnił niczym latarnia morska. Natalia, caryca, ta znienawidzona przyjaciółka bojarów. Przeciwniczka Zofii, morderczyni cara! Była biedną dziewczyną, pochodziła z nic nie znaczącej rodziny, ale zdołała oczarować cara i zmusiła go, by się z nią ożenił.

- Morderczyni! Ty dziwko, zabiłaś ich obu! Ale u jej boku stal młody car, ten, o którym strielcy myśleli, że został otruty. Młody chłopiec spoglądał przestraszony na żądną krwi tłuszczę i starał się ukryć za tą, przeciwko której tłuszcza się zwracała.

Nadjana chciała przełknąć ślinę, ale gardło miała suche i obolałe. Na moment spotkała wzrok drugiego dziecka, tego, które stało jakiś krok czy dwa od matki i trzymało w rękach niedużą, ładnie pomalowaną łódeczkę z drewna. Twarz mu drgała, Natalii wydawało się, że mały Piotr stoi oto naprzeciwko tłumu i uśmiecha się. Czy on nie rozumie niebezpieczeństwa?

Jeden z żołnierzy przeskoczył ostatnie stopnie schodów.

Bardzo głośno zapytał starszego z chłopców, czy naprawdę jest on żywym carem Iwanem. Otrzymał odpowiedź twierdzącą i w tłumie rozległy się okrzyki. Mężczyzna, który pytał, zaskoczony machnął rękami i odwrócił się gwałtownie w stronę tłumu.

- Więc on żyje?

Nadjana wspięła się na palce, by zobaczyć więcej z tego, co się będzie dziać. Czy żołnierze zrezygnują? Rozejdą się do domów? Czy wszystko już minęło?

Z tłumu wyszedł starszy mężczyzna. Nadjana jęknęła i poczuła, że nogi się pod nią uginają. Otiec! Ojciec!

Musiała bardzo nad sobą panować, by nie podbiec do niego, nie rzucić mu się na szyję, nie wyciągnąć go z tego strasznego miejsca. Ale czegoś takiego dumny książę nigdy by jej nie wybaczył, stał wyprostowany, wbijając władcze, surowe oczy w swoich żołnierzy.

- Teraz rozumiecie więc chyba, że daliście się oszukać? Idźcie do domu i zachowajcie spokój. Car żyje, jest bezpieczny. Wróćcie do domu, w przeciwnym razie będę musiał was ukarać.

Jego ostre słowa żołnierze przyjęli z wyciem. W ciągu kilku sekund Nadjana zrozumiała, że jej ojciec będzie musiał umrzeć, tutaj i teraz, na terytorium cara, w świętym mieście Moskwie. I nie będzie to śmierć otoczonego czcią bohatera, stojącego na czele swoich oddziałów. Nie, ojciec umrze jako ofiara zdrady i buntu, zostanie zaszlachtowany niczym zwierzę przez tych młodych mężczyzn, których sam uczył i do których miał zaufanie. Ich szaleństwa nie można już było opanować. Nawet książę stawał się kimś małym, gdy ludzie rzucili się naprzód niczym szalona rzeka krwi, która przelewała się przez schody.

Ryk buntowników nie był w stanie zagłuszyć jej własnego krzyku przerażenia. Została wypchnięta naprzód, starała się znaleźć za osłoną szerokich czerwonych pleców i w ten sposób uniknąć rozsieczenia mieczami i lancami. Żołnierze wdzierali się na schody, na moment Nadjana zobaczyła ponownie twarz młodego Piotra, zgubił gdzieś drewnianą łódeczkę i był teraz biały niczym śnieg. Caryca trzymała się obu chłopców tak, jakby za chwilę miała zemdleć. Jej przybrany syn Iwan był bezpieczny. Ale ona sama i Piotr, zaledwie dziesięcioletni... ich zamierzali pojmać.

- Śmierć! Śmierć!

Nadjana poczuła, że przez jej żyły, w których dotychczas tłukła się gorąca, jakby oszalała krew, przepływa lodowaty strumień.

Ojca już nie widziała, ale nagle przeskoczyła przez poręcz schodów i pobiegła po wąskim gzymsie. Dotarła na górę akurat w chwili, gdy mogła zobaczyć, jak jakaś szabla odcina głowę jej ojca.

Potem unieśli w górę ciało i przerzucili je przez balustradę. Zwłoki leciały w dół wśród ryków tysięcy gardeł.

Poniżej znajdował się las wzniesionych w górę lanc, na które spadło ciężkie ciało.

Nadjana chciała krzyczeć, ale krtań miała zaciśniętą. Stała i czuła, że krew spływa jej z otartych opuszków palców. Za nią znajdował się czerwony, szorstki kamień. Stała w mroku, przecierała oczy, a w jej głowie krążyła jedna jedyna myśl. Czuła się tak, jakby i ona została przekłuta lancą.

To niemożliwe. To nie może być prawda.

Skuliła się na wąskiej półce i pełzła z powrotem w stronę schodów. Żołnierze jej nie widzieli. Gdyby wiedzieli, że jestem jego córką, gdyby wiedzieli, że niosę kosztowności, za które można by utrzymać cały regiment do końca ich życia, myślała dziwnie odrętwiała.

Ktoś klaskał, krzyczał mordercom „brawo".

Nadjana szła jak we śnie, nie przejmowała się już teraz, że ktoś może ją rozpoznać. Żaden koszmar nie byłby gorszy od tego, co przed chwilą przeżyła. Może wszystko zniknęłoby, gdyby po prostu do nich podeszła?

Stawiała niepewne kroki, potykała się o leżące na ziemi ciała, nie wiedziała, kto umarł, a kto był po prostu kompletnie pijany. Skaleczyła się o ostrze jakiejś lancy, rozdarła o nią i suknię, i płaszcz. Nie zauważyła jednak tego, szum w uszach i słabość, jaka ją ogarnęła na widok mordowanego ojca, odgradzały ją od świata niczym zasłona.

Tamten koszmarny widok oślepił Nadjanę, oślepiały ją też łzy nieustannie spływające z oczu. Zgiełk za nią stawał się coraz odleglejszy, coraz bardziej nierzeczywisty. Przed sobą widziała majaczące w mroku bramy, prowadzące do cerkwi Rożdieństwa Bogorodicy pogrążonej w ciemnościach.

- O, ojcze...

Zatoczyła się, chwyciła się wysokiej, rzeźbionej kamiennej kolumny, poczuła, że ogromne kościelne pomieszczenie wabi ją do siebie niczym zapowiedź rozkosznego wypoczynku. Z mocno złożonymi rękami weszła do środka, a światła przy ołtarzu wyglądały niczym dalekie, malutkie, błyszczące oczka.

Tutaj może nie wejdą.

Tutaj nie przyniosą swoich zakrwawionych lanc, szabel i mieczów.

Próbowała skupić wzrok na pięknych, pozłacanych ikonach w ołtarzach, na wizerunkach milczącego, ale przyjaznego Boga na suficie, ale nie widziała nic i powlokła się dalej w głąb mrocznej świątyni, nie mając odwagi się zatrzymać.

Wrzaski wciąż w niej trwały, może tylko jako echo, a może były wciąż rzeczywiste.

- Mordujcie! Zamordujcie ich wszystkich, tych przeklętych zdrajców!

Nadjana skuliła się przy drzwiach w kącie cerkwi, w której nigdy przedtem nie siedziała. Jakiś duchowny przeszedł bezgłośnie obok niej. Nie zwrócił na nią uwagi, pewnie nie widział tej ciemnej, skulonej postaci, która wciskała się w kąt.

Głowa opadła na ręce, dziewczyna poczuła, że twarz ma mokrą od potu i łez, że ręce bolą i że jeden wysoki but powoli wypełnia się krwią.

Ale żaden ból nie mógł być większy od tego, który wywoływały obrazy wciąż żywe w jej umyśle. Nie chciała na nie patrzeć, odpychała je od siebie, były zbyt okrutne, by mogła uznać, że to prawda.

Mężczyzna, który przerzucił ciało jej martwego ojca przez poręcz jak zaszlachtowaną, brudną świnię, którą rzeźnik Igor wrzuca na swój wóz...

Ten mężczyzna to był Tichon.

Prawie nie poznała jego wykrzywionej nienawiścią twarzy, nie widziała jego miękkich loków. Mimo to nie mogła się mylić.

To był on.

ROZDZIAŁ IV

Wprost niepojęte, że czas może biec tak szybko. Po pierwszej, bardzo surowej zimie czuła, jak świadomość powrotu do domu rozrasta się w niej z każdym dniem. Od tamtej nocy, kiedy przeszłość do niej wróciła, Nadjana nosiła w duszy bolesną, piekącą ranę. Wszystko zostało znowu rozjątrzone, całe cierpienie i ból, którego przez tak wiele lat, przerażona, nie chciała pamiętać. Ale teraz zaczynał też powracać spokój. Obraz jej życia stał się bardziej kompletny. Odczuwała głęboką żałobę po tych wszystkich, których utraciła. Dojmujące uczucie żalu zaczynało jednak blednąc, pustka w duszy zmniejszyła się do rozmiarów niedużego, ciemnego orzecha. Nie miała do kogo wracać, mimo to wróciła do domu na dobre. Przez jakiś czas myślała nawet: Teraz mogę umrzeć, teraz wszystko jest jasne, mogę nareszcie odpocząć w spokoju. Ale ku swemu zaskoczeniu ożyła i uzyskiwała wciąż nowe siły w miarę, jak dni stawały się dłuższe.

Radzili sobie bardzo dobrze, a gdy marynarz wrócił do domu i wybudował dodatkową ścianę, w starej ciemnej chacie Jewgienija zrobiło się bardzo wygodnie. Nadjana miała prawdziwy pokoik, a Karl Martin własny kąt dla siebie i swojego prosiątka.

Zostało im jeszcze trochę pieniędzy i nie musieli się lękać najbliższej przyszłości. Cieszące się złą sławą bulwy truposza, które Nadjana zakupiła jesienią, okazały się bardzo dobrym nabytkiem. Owe okrągłe, twarde warzywa stanowiły pożywienie biednych ludzi w małej osadzie niedaleko Petersburga. Ci, którzy nie jedli ich pierwszej zimy, przekonali się o ich wartości w ciągu drugiej. Nie mówiono o tym nikomu spoza małej grupy chat, wszyscy jednak przyznawali, że kiedy się te dziwne korzenie dobrze ugotuje i dołoży kiszonej kapusty, to bardzo dobrze smakują i są sycące. Wyglądało też na to, że nikt z ich powodu nie umrze.

A teraz znowu zbliżała się wiosna.

Wycieczki na dół na wybrzeże, gdzie budowano statki, stały się dla Nadjany i Karla Martina niemal rytualnym zajęciem. Chłopiec nieustannie łaził za robotnikami, spędzał w dokach całe dnie, od wczesnego ranka aż do późnego wieczora. Sprzedawali robotnikom różne rzeczy, ale gdy tylko wszystkie koszyki starej matki Jewdokii stawały się puste i nie było nic do sprzedania, mogli wracać do domu. Nadjana pozwalała jednak chłopcu kręcić się po nabrzeżu. Poza tym wkrótce szczęście mu dopisało i znalazł zajęcie u jakiegoś szkockiego kapitana. Miał nosić kamienie i zaprawę murarską na budowie oraz pomagać murarzom. Była to bardzo ciężka praca, ale nie cięższa niż ta, którą wykonywał rodzony syn kapitana w kanałach. Car nieustannie budował nowe pałace i domy, ale jeszcze bardziej pracochłonne było wieczne kopanie rowów odwadniających, które miało przemienić tę bagnistą krainę w coś zbliżonego do okolic Wenecji.

Każdego ranka Karl Martin mijał szeregi na wpół ubranych postaci, mężczyzn w różnym wieku, okutanych w gałgany i dźwigających ciężkie worki z ziemią lub zniszczone narzędzia do kopania. Niewolnicy. Oni budowali miasto. Ginęli niczym muchy w cuchnących rowach przecinających bagna. Zamarzali na śmierć, topili się w zdradzieckich, przypominających ruchome piaski błotach lub byli zabijani przez nadzorców, kiedy ci uznali, że nie pracują dostatecznie szybko.

W brudzie i błocie męczyli się tam ramię w ramię z synami szlacheckimi, trudno było ich od siebie odróżnić, wszyscy mieli zapadnięte, wychudzone twarze. Piotr Wielki nie żywił szacunku ani dla ludzkiego życia, ani dla szlacheckich tytułów. Dla niewolników było tylko jedno zadanie, ich praca miała spłacić dług, jaki wzięli na siebie z tego jedynie powodu, że istnieją.

Wobec szlacheckich synów car stosował jeszcze bardziej surową zasadę: z tytułu swojego urodzenia nie znaczą nic. Jedynie ciężką pracą, wkładem w budowę miasta, mogli dowieść, że zasługują na swoje przywileje. Byli obrzucani wyzwiskami i upokarzani, żaden jednak nie odważył się podnieść głowy w proteście, kiedy potężny władca od czasu do czasu mijał ich na swoim ogromnym holenderskim ogierze i nadzorował roboty.

Karl Martin zastanawiał się, jak długo będą znosić rządy tego despoty.

- On jest gorszy niż wójt - mruczał chłopiec zgnębiony, gdy rozmawiał z Nadjaną po jednym z takich spotkań z najbardziej posłusznym sługą cara.

- Musisz na siebie trochę uważać, Karlu Martinie. Nie jesteś już dzieckiem - upomniała go Nadjana poważnie. Ale zaraz dostrzegła przeciągle spojrzenia, jakie chłopiec rzuca na ostatni kawałek placka na miodzie, i z uśmiechem potargała mu włosy. - Tak, tak, widocznie łasuchem zostaniesz już na zawsze. Zejdziesz ze mną teraz w dół na nabrzeże?

Żuł placek i mrużył oczy z rozkoszy, placek smakował znakomicie, a ciepłe wiosenne słońce przyjemnie grzało. Rzeka Newa dumnie teraz toczyła swoje wody ku morzu, lód stopniał, zostały tylko resztki wzdłuż brzegów.

- Oczywiście! Zdaje mi się, że dzisiaj będą wodować sześć nowych galeonów. To dopiero będzie widok! Okręty archangielskie są wspaniałe. Szkoda tylko, że wszystkie zostaną wyposażone w armaty. Będą strzelać do siebie nawzajem i zatapiać się - mruknął z żalem młody człowiek między jednym a drugim kęsem placka.

- Zawsze jesteś taki wesoły i optymistyczny, nie martw się i teraz, mój chłopcze - powiedziała Nadjana.

- Ale zaczekaj na starą kobietę, pędzisz tak, że nie mogę złapać tchu! Chcesz, żebym się udusiła, ty łobuziaku?

Karl Martin roześmiał się i przystanął. Długie nogi same niosły go po nabrzeżu. Dźwigał kosze i węzełki, ale najwyraźniej w ogóle nie zauważał ich ciężaru. Tutaj, nad rzeką, przypominało mu się morze. Rozpoznawał jego zapach i słodką woń żywicy ze świeżo ciosanego drewna. Wszędzie unosiły się dymy z ognisk, nad którymi rozgrzewano smołę, a z doków okrętowych dochodził nieustanny śpiew siekier, zawodzenie pił i ostre uderzenia miotów, wbijających gwoździe i drewniane kołki w poszycie statków.

- To coś zupełnie innego - westchnął cicho Karl Martin, kiedy znaleźli się nad samym brzegiem ponad pracującymi. - Budowniczy okrętów... To dopiero rzemiosło, to dopiero życie! Coś zupełnie innego niż brudni murarze dźwigający nieustannie czworoboczne cegły, głowy też mają czworoboczne...

Nadjana spojrzała na niego zaskoczona.

- Myślałam, że lubisz swoją pracę? Chłopak znowu westchnął, głęboko i szczerze. W szaroniebieskich oczach odbijało się niebo.

- Ja bym chciał... ja bym chciał znaleźć się tam w dole. Chciałbym budować najbardziej fantastyczne statki...

- Wyprostował się, głos stał się głębszy, kiedy mówił wprost do niej. - Pewnego razu tak się stanie, Nadjano.

Wiedziała, że naprawdę to osiągnie.

Pewnego razu.

Kiedy jej nie będzie już na świecie, by go ochraniać.

Poczuła ukłucie i ogień w piersi, w równej mierze ze strachu o tego wspaniałego młodego mężczyznę co z lęku przed starością i chorobą. Złapała Karla Martina za rękę, był teraz równy jej wzrostem.

- Obiecaj mi, Karl Martin... Obiecaj mi, że zawsze się zastanowisz, zanim zrobisz cokolwiek.

Skinął głową, ale myślami był gdzie indziej.

Czy zapomniał już o wszystkim? O buncie, o człowieku nazwiskiem Kvithovud, o skandalach, morderstwach?

Nigdy więcej o tym nie wspominał, a kiedy ona wymawiała imię Marji, odwracał się lub udawał, że nie słyszy.

To napełniało ją smutkiem. Obiecała sobie przecież, że będzie utrzymywać w jego ciepłej pamięci ojca i matkę. Po to, by kiedyś chciał do nich wrócić. Za jakiś czas, kiedy wszyscy zapomną młodego chłopca, który nieświadomie stał się narzędziem buntowników. Chcieli posłać go wprost w objęcia śmierci, miał zamordować samego wójta, i to w czasie, gdy dragoni stali gotowi do użycia broni.

Nadjana zamknęła oczy, poczuła, jaka szorstka zrobiła się dłoń Karla Martina. Jej cieniutkie rękawiczki zaczepiały się o strupy i zadrapania na jego skórze. Chłopak był silny. Uścisnął czule jej rękę.

- Uważaj na siebie, żebyś się znowu nie wdał w jakieś głupstwa - powiedziała cicho.

On westchnął po raz trzeci, teraz wydał nawet cichutki jęk.

- Nadja, mama... słyszałem to już milion razy. Naprawdę nie jestem dzieckiem.

A bardzo bym chciała, żebyś był, pomyślała ze smutkiem.

Wtedy byłoby dużo lżej...

Karl Martin kupił dla niej letniej herbaty w drewnianym kubku i kilka blinów ze słodką marmoladą z czerwonych buraczków. Nadjana skrzywiła się, nie należało wydawać pieniędzy, później mogli potrzebować każdego grosza. Poza tym matka Jewgienija czeka na pewno w domu z kapuśniakiem i wiosenną sałatą, którą dla żartu nazywali kozim jadłem.

- Mimo to dziękuję, byłam głodna.

- Zapomniałem zapłacić - mrugnął do niej i podzielił płaski placek na dwie części, smarując go czerwoną masą. Kobieta, która sprzedawała słodycze z dużej drewnianej tacy, pokazała w uśmiechu bezzębne usta i skłoniła się głęboko sympatycznemu młodemu człowiekowi. Włosy Karla Martina zrobiły się teraz jeszcze ciemniejsze, były brązowe niemal jak sierść niedźwiedzia. Oczy wydawały się bardziej niebieskie, niż Nadjana zapamiętała z jego wczesnego dzieciństwa. Przypomniała sobie, że wtedy rzadko patrzył ludziom w oczy.

- Jesteś podobny do swojej matki, wiesz o tym? - rzekła łagodnie.

- Spójrz, wciągają carską flagę na tamtą szkutę! Czy myślisz, że on jest na pokładzie?

- Ona ma takie same mądre oczy, wiesz. Ty też masz mądre oczy, Karl.

- Myślę, że on tam jest! Słuchaj! Ten stary krwiopijca teraz strzela znowu tylko dla zabawy!

Nadjana umilkła, powoli żuła blin, ale jej nie smakował.

Chłopak siedział i wiercił się obok niej.

- No idź już - powiedziała zmęczona. - Ja tutaj poczekam. Jeśli chcesz, to idź na dół i przyjrzyj się okrętom.

Zerwał się ze śmiechem i entuzjazmem wypisanym na twarzy.

- To do zobaczenia - zawołał i pomknął przed siebie. Drewniaki stukały po kamieniach. Miały jakiś taki dziwny kształt, Nadjana przypominała sobie obrazy przedstawiające wieloryba, który połknął Jonasza. Wielkie, ciężkie zwierzę o ostrych zębach.

Musiała się zdrzemnąć w wiosennym słońcu, bo kiedy zerwała się i ocknęła, świeciło jej prosto w oczy. Obudził ją czyjś ostry głos, wielki mężczyzna stał nad nią i wrzeszczał coś, czego do końca nie rozumiała.

Nadjana mrugała, próbowała wstać, ale drobne ciało zdrętwiało we śnie. Jęknęła z bólem i pozostała na miejscu.

- Musi pani lepiej pilnować tego łobuza. Kręci się tu ciągle i próbuje kraść nasze narzędzia!

Mężczyzna mówił z jakimś dziwnym akcentem, Nadjana patrzyła na jego rudą brodę i ogniste włosy wydostające się spod turbanu.

Karl Martin został popchnięty w jej stronę, z płonącymi policzkami próbował utrzymać się na nogach.

- Ja tylko chciałem... ja narysowałem tylko taki wyciąg, za pomocą którego w domu wciągaliśmy na dach drążki przy budowie kalenicy...

- Ty mały łobuzie - rzekła Nadjana z drżeniem. - Czy myślałeś, że potrafisz czegoś nauczyć tych ludzi? To są najlepsi na świecie budowniczowie okrętów, sprowadzeni z różnych krajów przez samego cara! A oto przychodzisz ty, smarkacz... Ciesz się, że nie dostałeś lania, mogłeś narobić strasznych szkód.

Chłopak stał ze spuszczoną głową, a Nadjana musiała ukryć uśmiech.

- Karl Martin, mój kochany chłopcze... Objęła go, a on pomógł jej podnieść się z miejsca i uśmiechał się do niej z poczuciem winy. Wtedy za nimi odezwał się obcy głos:

- Królowa Bachusa, która uciekła! Wiedziałem przecież, że cię jeszcze spotkam. Ale twojego syna, jak widzę, wciąż trudno utrzymać w ryzach, jedwabna księżniczko?

Nadjana drgnęła.

Car!

Odwróciła się gwałtownie, głos należał do niego, to nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Ale człowiek, który stał przed nią, osłaniając dłonią oczy przed słońcem, był ubrany w krótkie spodnie z żaglowego płótna, prostą szarą koszulę i kurtkę z nasyconego tłuszczem samodziału, taką jakiej używali kopiący kanały albo biedni chłopi, by ochronić się przed zimnem i deszczem. Miał wielkie dłonie i stopy, ogolona twarz była ogorzała od wiatru, kapelusz z szerokim rondem chronił oczy przed słonecznym blaskiem. Nad ustami dostrzegła cieniutki wąsik, spod kapelusza spoglądało na nią dwoje brązowych, przenikliwych oczu. W ręce trzymał jakieś narzędzie, którego prawdopodobnie używano do wbijania drewnianych kołków albo dużych gwoździ.

Karl Martin nie puścił jej, poczuła jednak, że ciało chłopca sztywnieje. Chrupnęło jej w kolanach, zabolało, ale car zdawał się na nią nie patrzeć.

- Rysunki, młody przyjacielu. Daj mi je. Słyszałem, co mówili robotnicy, chcę je zobaczyć.

- Już ich nie mam - odparł Karl Martin sucho. Car stał długo i lustrował chłopca. Po chwili surowe oblicze rozjaśniło się w uśmiechu.

- Ty chyba nie wiesz, kim ja jestem?

- Owszem, wiem. Piotr Wielki wolno skinął głową. W jego spojrzeniu pojawił się jakiś wyraźny błysk. Nadjana czuła, że ręce jej drżą, kiedy szturchnęła syna swej przyjaciółki ostrzegawczo w bok.

- To jest car - powiedziała po norwesku. Mężczyzna z cienkimi wąsami zachichotał.

- Tak! Jestem carem, jestem Piotr budowniczy okrętów, i mogę tak stuknąć tego zuchwałego łobuziaka, że straci ochotę na przekomarzanie się ze mną. Już drugi raz przeszkadza mi wziąć to, co chcę mieć!

Nadjana przypomniała sobie tamten niebywały pochód, cały ten szalony dzień, wspominała śmieszny kostium cara i wydarzenia przed pałacem Mienszikowa.

Przypomniała sobie też podniecenie w oczach Piotra i ze zdziwieniem stwierdziła, że to wspomnienie odegnało lęk, jaki odczuwała wobec tego człowieka. Był teraz zwyczajnym mężczyzną, mężczyzną, którego łatwo oszukać. Wierzył, że jest równie piękna pod maską jak jedwab, z którego ją sobie uszyła! Poza tym trudził się w doku razem z robotnikami, ludzie mówili, że jada czarny chleb, kapuśniak i naleśniki z mięsem jak zwyczajni żołnierze.

- Bardzo bym chciał zobaczyć, co narysowałeś, młody człowieku. Podnośnik, nowy rodzaj podnośnika?

Karl Martin w milczeniu kiwał głową.

- W takim razie narysuj go jeszcze raz i zrób to wyjątkowo dokładnie.

- A co car proponuje mi za moje rysunki? Jeśli będzie miał z nich pożytek?

Nadjana jęknęła wobec takiej zuchwałości Karla Martina. Oblicze Piotra pociemniało, ręka zacisnęła się mocniej na przypominającym młotek narzędziu.

- Jeśli będę miał z nich pożytek - powiedział - to nie zatłukę cię na śmierć jak bezczelnego psa, którym w istocie jesteś. Zrobię to ze względu na twoją piękną matkę - dodał po chwili.

Nadjana z całej siły szarpnęła Karla Martina za kurtkę.

- Pochyl się - syknęła mu do ucha. Zdziwiła się, że chłopiec posłuchał i bardzo głęboko pokłonił się władcy.

Nagle brzuch cara zaczął się trząść, a potem władca wybuchnął głośnym śmiechem. Odrzucił młot i bił się po kolanach, śmiał się i śmiał, jedna fala śmiechu nadchodziła po drugiej.

W końcu otarł oczy i wciąż zanosząc się śmiechem, zwrócił się do Nadjany:

- C ó ż ty masz za syna, księżniczko! Jaka odwaga, ile uporu! Tak, powiadam ci, takiego syna też bym chciał mieć! Ale mój żałosny Aleksy nawet pióra porządnie nie potrafi utrzymać, nigdy chyba niczego nie narysuje!

Nadjana podziękowała pokornie za komplement. Karl Martin wiercił się, ale mimo to z szacunkiem spuścił oczy. Niemal stracił równowagę, gdy car klepnął go mocno w plecy i powiedział:

- Chodźcie, chodźcie oboje i zjedzcie ze mną kolację. Będziemy mogli porozmawiać o twojej idei, młody żołnierzu. A ty, moja piękna pani, może byś chciała zobaczyć osławione jedwabne tapety, o których mówi całe miasto?

W jego przechwałkach brzmiał ton ironii i Nadjanie bardzo się to spodobało. Z kolejnym bolesnym strzyknięciem w kolanach ukłoniła się pokornie potężnemu panu.

- To dla mnie wielki honor, ale chyba nie jestem godna ani odpowiednio ubrana na taką audiencję...

- Audiencję? Będzie tylko czarny chleb i czosnek, może kawałek wędzonego sera - odparł car szorstko.

- Ja nie jestem głodny - rzekł Karl Martin.

- Uważajemyj car, niech Wasza Wysokość wybaczy dziecku ten niesłychany brak uprzejmości. To bardzo dziwny chłopak, niepokorny i trudny do kierowania dorastający młodzieniec. - Chodzi swoimi drogami, ale jest...

- Dobrze, dobrze, nie jestem przecież zwierzęciem, bym karał młodego chłopca, na dodatek cudzoziemca, który nie zna mnie ani mojego kraju. Nie, proszę przyjmować to spokojnie, droga Nadju. Szczerze mówiąc, jestem zadowolony, że syn pani zostawił nas w spokoju. Możemy... rozmawiać swobodniej.

Pochyliła głowę z wdzięcznością, lecz także po to, by ukryć uśmiech. Zauważała, że on przygląda jej się wciąż lekko zmrużonymi oczyma, jakby chciał przeniknąć maskę. Ów wspaniały car był naprawdę takim wielkim kobieciarzem, jak mówiono. Nadjana poznała tyle spojrzeń, które rzucali na nią mężczyźni, by dokładnie wiedzieć, co się teraz kołacze w tej potężnej głowie. Musiała się uśmiechnąć. Maska i rękawiczki oraz białe, bujne włosy zwiodły najsprytniejszego człowieka Rosji.

- Dziękuję - szepnęła wdzięcznie.

- Chcesz spróbować czosnku? - zapytał bez ceregieli, biorąc z pięknej srebrnej tacy cienką kromkę chleba. W małej miseczce ozdobionej wiankiem pozłacanych liści mieniło się żółte masło. Wysokie świeczniki też były zdobione wzorem z liści. Nadjana ledwo miała odwagę rozejrzeć się po pokoju, wiedziała jednak, że pod wysokim sufitem lśni jeszcze więcej złota i srebra. Ściany zostały obite materiałem w ciemnoczerwonym kolorze.

- Jesteś taka milcząca, piękna pani. Czy rozczarowało cię proste jedzenie?

- Nie, nie, oczywiście, że nie, Wasza Wysokość. Wprost przeciwnie, słyszałam, że czosnek, masło i czarny chleb są bardzo dobre. Wzmacniają serce i oczyszczają zmysły.

Z zaciekawieniem pochylił się ku niej ponad stołem, położył ręce na białym adamaszku, nie przejmując się, że jego wielkie, nawykłe do ciężkiej pracy dłonie wciąż są poplamione smolą, błotem i żywicą.

- Znasz się na takich sprawach? Używałaś czosnku jako lekarstwa również tam na północy?

Potrząsnęła głową.

- Nie, ale dobrze znam tę niezwykłą roślinę. Ja... ja coraz więcej przypominam sobie z tamtych czasów. Z Rosji... mojego kraju. Z waszej sławnej ojczyzny, Najjaśniejszy Panie.

Piotr prychnął.

- Daj sobie spokój, nazywaj mnie Piotrem, tak robi każdy, kto ma trochę rozsądku. Teraz siedzisz i jesz kolację z budowniczym okrętów, Nadju, nie inaczej. Z człowiekiem z krwi i kości, nie widzisz tego?

Nieoczekiwanie rozpiął koszulę i odsłonił nagą, pozbawioną włosów pierś.

Nadjana roześmiała się, on zaś nucił pod nosem jakąś melodię. Nagle cienkie wąsiki poruszyły się i car podał jej kromkę chleba, grubo posmarowaną masłem, obłożoną serem i czosnkiem.

- Twoje zdrowie - szepnął, ujmując jej dłoń. Położył na niej kromkę i nadal mocno trzymał. Nadjana poczuła przyjemne łaskotanie w żołądku, które pamiętała z czasów młodości. Oczy cara były brązowe, głęboko osadzone i bardzo przenikliwe.

Nie cofnęła ręki, drugą natomiast ujęła ciężką kryształową karafkę i nalała mocno pachnącego alkoholu.

- Twoje zdrowie, Piotrze - rzekła prawie niedosłyszalnie.

On zadowolony kiwnął głową, ujął kieliszek i wypił do dna, nie przestając patrzeć jej w oczy. Nadjana miała ochotę trochę się z nim poprzekomarzać, przypomniała sobie jednak, że ma do czynienia z mężczyzną, który w jednej chwili wydaje się miły i przyjazny niczym kociak, ale w następnej przemienia się w żądnego krwi tygrysa.

Wyprostowała się na krześle, ujęła swój kieliszek i skinęła do towarzysza.

Piotr roześmiał się i rzucił się na jedzenie. Wielkie kęsy czarnego chleba z masłem znikały w wąskich, ładnie ukształtowanych wargach, przeżuwał jedzenie, oblizywał się i niemal równocześnie pytał, z czego ona tutaj żyje, kogo już poznała, co się jada w Norwegii i na jakim statku tutaj przypłynęła. Ocierał usta połami koszuli, od czasu do czasu bekał głośno, opróżniał jeden kubek kwasu po drugim. To ciężkie, słodzone miodem piwo sprawiło, że Nadjana poczuła się syta już po trzech łykach.

Opowiadała mu po trochu o wszystkim, a wzrok cara śledził ją z zainteresowaniem, gdy mówiła. Był niczym mały chłopiec słuchający baśni, a kiedy opisywała obozy daleko na norweskim wybrzeżu, uderzył pięścią w stół i krzyknął:

- Temu krajowi nie wybaczę! Kraj, który tak okropnie potraktował taką kobietę jak ty, musi zapłacić! Carowi!

Nadjana uśmiechnęła się sztywno i na chwilę pochyliła głowę. Na szczęście car żartował. Spod cienkiego wąsika wciąż wydobywał się śmiech. Ona jednak wiedziała, że car Piotr nie potrzebował żadnych pretekstów, by rozpoczynać wojny na wciąż nowych frontach.

- Duńska zwierzchność też nie okazała mi więcej łaski, Najjaśniejszy Panie. Ale bogowie wiedzą, że nie zawsze dzieciom Matuszki Rosiji okazywano jedynie łaskę. Ty, Najjaśniejszy Panie, sam o tym dobrze wiesz.

Ty też tego doświadczyłeś. Ale ty zemściłeś się okrutnie na swoich zdradliwych ziomkach.

Uśmiech cara zamarł.

Nadjana widziała, że władca oparł się mocniej w krześle i oddychał tak ciężko, że płomienie świec zachybotały się, a wosk spływał na adamaszkowy obrus i srebrne lichtarze. Nagle ogarnął ją strach. Musiała mu jednak o tym opowiedzieć. Nie mogła milczeć po tym, gdy przypomniała sobie wszystko, co się stało, tak wyraźnie. Już po pierwszych słowach uświadomiła sobie, że zaraz się rozpłacze.

- Ty mnie nie pamiętasz, nigdy chyba nie myślałeś, że mnie jeszcze kiedyś zobaczysz.

- Kim ty jesteś, Nadjano?

- Młodą kobietą, ubraną w płaszcz rozdarty u dołu. Jestem śmiertelnie przerażona i oszalała z rozpaczy, właśnie utraciłam ojca. Oni rozplatali jego czaszkę na dwoje, ciało przerzucili przez balustradę ze schodów, na których pewna matka czuła się bezpieczna. Ona również uciekała, zabrała ze sobą małego syna, który zgubił łódkę, widzę, jak żółte wysokie buty rozdeptują ją na kawałki... Czerwone koszule mieniły się niczym krwawe sztandary nad całym placem...

- Proklataja...

Skierował wzrok w głąb pokoju, ale Nadjana wiedziała, że słucha jej z narastającą rozpaczą.

- Ona uciekała, by ratować życie, biegła przez tajemne korytarze Kremla i podziemne lochy. Dotarła aż do wnętrza świątyni, by ujść mordercom. Była silną kobietą, pełną odwagi. Udało jej się to. I dziecko, mały synek, nie płakało nawet wówczas, kiedy siedzieli tam w tej wilgotnej piwnicy pod kościołem. Ale przypominam sobie, że chłopiec dygotał.

- Twój ojciec... Ty jesteś... Strielcy, Boże odpuść... Po chwili drgnął i ponownie opróżnił kielich.

- Łżesz! Opowiadasz mi tu jakieś zbójeckie historie, próbujesz mnie zmusić, bym w nie uwierzył! Nie mogłaś tam być, to niemożliwe! To przecież czterdzieści lat temu!

Nadjana nie odpowiedziała. Car podniósł się i uderzył pięścią w stół.

- Mów, kobieto! Zaczęła znowu opowiadać cichym głosem.

- Czy Wasza Wysokość pamięta tę małą sprzączkę od paska, którą otrzymał ode mnie tamtej nocy? Chłopiec stracił swoją łódeczkę, statek, który sam zbudował. Na mojej sprzączce zaś wyryty był wizerunek okrętu, kiedy sobie to uświadomiłam, dałam mu ją na pociechę. Uf, jak mało rozumiałam... Nie myślałam przecież, że owej nocy nie tylko książę Dolgorukij stracił życie.

Car zadrżał, widziała to wyraźnie. Czoło pokryły głębokie bruzdy. Wyglądał na zmęczonego. I smutnego. Czy zechce ją ukarać za to, że wywołuje w jego pamięci wspomnienia tamtej pełnej przerażenia nocy?

- Jesteś jedynym człowiekiem na tej ziemi, z którym mogę dzielić się wspomnieniami - szepnęła Nadjana. - To była najbardziej ponura noc w moim życiu...

- W moim także - odparł car ochrypłym głosem, odwracając twarz. - Mordercy... zabrali ich, zabrali wszystkich... Prawie całą moją rodzinę. Przysiągłem Bogu, obiecałem temu dziecku, którym wówczas byłem, że... że to zostanie pomszczone.

- I dotrzymałeś obietnicy - wtrąciła Nadjana głucho. - Strielcy nie są już dumną gwardią narodową Rosji.

Tyle Nadjana zdążyła się dotychczas dowiedzieć. Z tamtych wyniosłych żołnierzy zostało przy życiu paru nieszczęsnych niewolników. Nikt już więcej nie słyszał stukotu żółtych butów po ciemnych ulicach Moskwy. A Zofia, ich opiekunka, musiała patrzeć, jak wróg przejmuje władzę, a jej wpływy coraz bardziej się kurczą. Dożyła swoich dni w zapomnianym klasztorze.

- Ja również tamtej nocy coś sobie obiecałam - szepnęła Nadjana zdumiona, że zwierza się temu obcemu mężczyźnie.

Uniosła głowę. Teraz car na nią patrzył.

- Obiecałam sobie, że już nigdy nie pozwolę, by jakiś mężczyzna mnie zdradził.

- Jestem pewien, dumna kobieto, że ty także dotrzymałaś obietnicy.

- Tak - odparła Nadjana zdumiona. - Tak, pomyśl, to jedyna rzecz, jakiej nigdy nie zapomniałam.

- A twoja matka... Czy spotkałaś ją jeszcze kiedyś?

Nadjana wolno potrząsnęła głową. Maseczka była poplamiona, Nadjana czuła, że wilgotny materiał lepi się do skóry i chłodzi ją.

- Nie... nigdy ich nie spotkałam, nikogo. Przez jakiś czas żyłam w osadzie Słoboda. Potem... uciekłam dalej. Z pewnym Finem uciekłam dalej na północ.

- Ja też pamiętam Słobodę... Osadę cudzoziemców, barbarzyńców. Nie wolno mi było tam chodzić, ale kiedy podrosłem, żyłem tam przez jakiś czas i nauczyłem się wielu pożytecznych rzeczy. To właśnie tam mieszkali uczeni mężowie, najbardziej uzdolnieni nawigatorzy, rusznikarze, astronomowie... Tam po raz pierwszy zobaczyłem planetarium...

Pogrążył się we wspomnieniach. Zamknął oczy. Nadjana dyskretnie uniosła dłoń i otarła spoconą twarz pod maseczką.

Car chrząknął, przez chwilę myślała, że płacze. On jednak pochylił się znowu ku niej nad stołem i zapytał z uśmiechem:

- Co chciałabyś robić dziś wieczorem, piękna pani, by uczcić to, że oboje przeżyliśmy tamtą szatańską noc?

Nie wiedziała, co powinna odpowiedzieć. On strzelił palcami i cmoknął:

- Poproszę Mienszikowa, by sprowadził tutaj swoich muzykantów, mój niemiecki kompozytor powinien zagrać nam coś żywego, interesującego i orzeźwiającego jak ty! Będziemy mieli tańce, szalone prawdziwe tańce, chcę wezwać tu wszystkich kuglarzy i trefnisiów, jakich sobie tylko zażyczysz! Ale caryca, ona niech sobie odpoczywa, prawda?

Mrugnął do niej, stał się znowu nieokrzesanym, uwodzicielskim cieślą.

Nieoczekiwanie klepnął się w czoło.

- O Boże! Wybacz mi, jestem prostak... Jak ja cię źle traktuję, gospoża...

Znowu musiała się uśmiechnąć. Ten pełen szacunku tytuł brzmiał niczym prośba o wybaczenie.

- Ty... byłaś dorosła, tamtej nocy byłaś już kobietą... Teraz musisz mieć znacznie ponad pięćdziesiąt lat, Nadjano. Wybacz mi, czcigodna pani... moje zachowanie było...

- Pochlebiało mi - roześmiała się. Wsunął palec do naczynia z masłem, a potem oblizał go z błyszczącymi oczyma.

- Mogłabyś prawie być moją matką, pani. Może nawet propozycja spacerów w parku Wenus byłaby z mojej strony zbyt śmiała? A co byś powiedziała na rozmowę w salonach Katarzyny?

Nadjana dostrzegła łobuzerski błysk w jego oczach i trzepnęła z udaną surowością po umazanych masłem palcach. Nagle zamarła, gdy uświadomiła sobie, z kim ma do czynienia, ale mogła się tylko roześmiać w tej dwuznacznej sytuacji. Dzisiejszego wieczora car był nieprzerwanie w znakomitym humorze. Podał jej ramię i powiedział:

- Pozwól mi mimo wszystko pokazać ci to, z czego naprawdę jestem dumny. Czy słyszałaś o moim parku, najpiękniejszym ze wszystkim?

Nadjana słyszała pełne zachwytów opowieści o niezwykłych cudzoziemskich męskich postaciach wykutych w kamieniu. O posągach smukłych kobiet dźwigających dzbany z wodą i ubranych w szaty wycięte w marmurze. O szalonych festynach, jakie car urządzał w parku, o mordercach, którzy tam grasowali i zarabiali na życie, podcinając gardła spitym do nieprzytomności uczestnikom balów. Szeptano, że to wszystko aranżował sam car, że festyny organizował głownie po to, by pod ich pretekstem popełniać polityczne mordy, które uważał za niezbędne. Po za tym bardzo mu się podobało, że ludzie opowiadają o takich sprawach szeptem, z drżeniem w głosie, i tworzą legendę, którą chciał otoczyć swoje imię.

- To piękne - powiedziała Nadjana, kiedy car pogładził swoją ogromną dłonią kobiecą pierś z różowego kamienia. - To jest Wenus, włoska Wenus. A ja myślałam, że ona stoi w Paryżu w letnim pałacu Króla Słońce. Mais non, elle est ici...

Car spojrzał na nią zaskoczony.

- Mówisz nie tylko po niemiecku i duńsku, ale jeszcze na dodatek po francusku?

- Proszę nie zapominać o norweskim - wtrąciła Nadjana kokieteryjnie. - Za rok lub dwa mój rosyjski, mam nadzieję, będzie równie dobry, jak znakomity język Waszej Wysokości.

Roześmiał się i pociągnął ją koło siebie na ławkę.

- Teraz chciałbym się dowiedzieć prawdy, Nadjano. Kim ty właściwie jesteś? Byłaś córką księcia, siedziałaś w obozie dla więźniów w jakimś zapomnianym przez Boga i ludzi miejscu na Morzu Norweskim... Mówisz po niemiecku i francusku, a na dodatek znałaś mnie w czasie, kiedy byłem nie mającym o niczym pojęcia śmiertelnie przestraszonym dzieckiem. Jakie dziwne figle płata nam życie, jakie niewiarygodne wiatry losu wypełniały twoje żagle?

- To był wiatr północny, na ogół przenikliwy i lodowaty - odpowiedziała Nadjana. - Ale możesz mi wierzyć, że czasami zdarzały się również bardzo gorące monsuny.

Car roześmiał się nieprzyjemnie.

- Gorące niczym ogień, chętnie w to wierzę. Czy miałaś bardzo wielu mężczyzn, Nadja?

- Setki - odparła z powagą i przypomniała sobie innego mężczyznę, który kiedyś zapytał ją o to samo.

ROZDZIAŁ V

Car siedział w milczeniu i słuchał jej opowieści. Nadjana spoglądała na niego tylko od czasu do czasu, by zobaczyć, jak reaguje na jej niewiarygodną historię. Nie wspomniała jednak o buncie Kvithovuda i wynikających z tego wydarzenia konsekwencjach, napomknęła tylko, że chłopiec, którego ze sobą przywiozła, jest po prostu spragnionym przygód młodzieńcem. Chciał obejrzeć nowe kraje, ona zaś pragnęła wrócić do domu.

Ale o czasach spędzonych w Kopenhadze opowiadała ze szczegółami.

- Ogród Nadjany... Car przymknął oczy i zwilżył wargi.

- Jaka piękna nazwa... Jakie to musiało być urocze miejsce. Czy dziewczęta były dobre? A ty, byłaś piękna? Oczywiście, musiałaś być...

Nadjana stłumiła śmiech.

- Tak, mój panie, tak myślę. W każdym razie gości wybierałyśmy bardzo starannie. Wielu nigdy nie znalazło się w naszych rejestrach. Wielu chętnie zapłaciłoby majątek... nasze przyjęcia stały się legendarne. Sam król...

Car odsunął talerze i resztki chleba na bok, wielkie ręce oparł na stole. Jego brązowe oczy mieniły się rozgorączkowane, gdy wpatrywał się w siedzącą przed nim kobietę.

- Chcę mieć taki ogród, tutaj w mojej stolicy! Najpiękniejsze kobiety, powinny zresztą być też inteligentne...

Chcę mieć najzdolniejszych muzykantów, najbardziej wyjątkowe dzieła sztuki! Wszyscy na całym świecie będą znać tę nazwę. I wszyscy będą myśleli, że znaleźli się w niebie, gdy tylko przekroczą progi tego przybytku, Nadjano!

- Ale... ale... Wasza Wysokość nie może po prostu... skąd weźmiemy dziewczęta? Te, które dotychczas widziałam, to zmęczone chłopskie córki, sprzedające na ulicach tego miasta wszelkiego rodzaju produkty.

- E tam, uliczne sprzedawczynie? Pomarszczone staruchy... Nie, one mają być młode, małe kwiatki... piękne i tak mądre, że mężczyźni będą mogli z nimi rozmawiać. I trzeba zadbać, żeby przynajmniej połowa z nich umiała grać na jakichś instrumentach. Myślę, że palce kobiet stają się wtedy zręczniejsze, a serca bardziej otwarte...

Posłał jej tak wymowne spojrzenie, że nie mogła się pomylić. Nadjana widziała dostatecznie dużo ogarniętych żądzą mężczyzn. Bawił ją ten zapał władcy, wkrótce zresztą nastrój jej się udzielił, poczuła się młoda, serce biło mocniej. Zapragnęła mieć dwadzieścia lub trzydzieści lat mniej.

Car pochylił się jeszcze bardziej nad stołem. Płomienie pomieszczonych w drewnianych lichtarzach świec chwiały się lekko.

- Ty stworzysz dla mnie taki ogród, Nadjano. Uczynię cię bogatą i sławną. Nigdy jednak nie wolno ci zapomnieć, kim jest car, kto dał ci tę szansę. Chcesz tego? Chcesz zostać moją sługą i resztę życia spędzić w najpiękniejszym miejscu na ziemi?

- W Rosji - odparła Nadjana. - Już tutaj jestem. Car wybuchnął głośnym śmiechem.

- Tak myślisz? A przecież widziałaś tylko Petersburg! Trzeba poczuć wiatr pod skrzydłami i widzieć odległe horyzonty, zanim się naprawdę pokocha swój kraj.

Nieoczekiwanie wyciągnął rękę i pogłaskał jedwabną maseczkę. Jego głos brzmiał czule, niemal sentymentalnie, kiedy powiedział:

- Ty naprawdę tak myślisz? Naprawdę... kochasz ten kraj i swojego cara?

- Zostałam tutaj tak dobrze przyjęta - odparła cicho.

- Twoje pokora zostanie wynagrodzona sto razy bardziej, niż się spodziewasz - szepnął car.

W ciągu zaledwie tygodnia życie marynarza Jewgienija zmieniło się tak bardzo, że z trudem w to wierzył. Jeszcze niczego nie przeczuwał, chociaż przez cały czas na morzu jego myśli kierowały się ku starej, ciemnej i pachnącej kiszoną kapustą chaty. Może martwił się o swoją matkę i jej gości, może nie wychodził na ląd z obawy, by nie stracić pieniędzy, które mogły uratować następnej zimy życie starej kobiety.

Dopiero kiedy wrócił do domu, zobaczył, co się stało. O mało nie doznał szoku, nigdy już później nic nie było takie samo jak przedtem.

Staruszka mieszkała teraz w trzech pokojach w jednym z nowo wybudowanych domów czynszowych. Jej sąsiadami byli szlachetnie urodzeni ludzie z okolic Moskwy, odkomenderowani przez swego cara do prac przy budowie miasta.

Oni mieli je też zaludnić.

Wysokie domy były ozdabiane sztukateriami lub zbudowane z tak zwanego pruskiego muru, przypominały budynki, jakie stawiają w Holandii. Car był zadowolony z tej ulicy i nazwał ją imieniem matki swego najlepszego szkutnika. Budowniczy okrętów powinien być tym zachwycony i służyć carowi do końca życia.

Starej kobiecie pozwolono zabrać ze sobą psa i prosię, zresztą wielu mieszkańców tego nowego miasta trzymało inwentarz w ogródkach i przybudówkach. Niektórzy chowali zwierzęta nawet w kuchniach, gdzie zjadały resztki, które ludzie im rzucali.

Człowiek zajmujący drugą część parteru tego domu patrzył niezadowolony, jak baba z wysiłkiem złaziła ze starej skrzypiącej fury. Przywiózł ich Igor, a smród z jego wozu był tak mocny, że tłumił zapach kapusty, dymu i zwierząt, który zawsze otaczał matkę Jewgienija.

Karl Martin wprowadził ją ostrożnie do domu.

- Tutaj są drzwi, a tu, patrz, tabliczka z twoim nazwiskiem, mamasza. A oto największy pokój, czyli twoja nowa izba. Patrz, jakie wysokie okna! A jakie wspaniałe dekoracje na suficie! I podłoga, matuszka, jest taka gładka i błyszcząca niczym morze, przez które przepłynęliśmy, spoczywające bez ruchu w letni dzień...

- Och - stękała baba i przyciskała do siebie tłumoczek z jakimiś ubraniami. - A gdzie to mój siennik?

Szli dalej, teraz starucha trzymała Karla Martina już tylko za połę kurtki.

Sypialna była jeszcze ładniej pomalowana i ozdobiona. U sufitu wisiała lampa z kulistym niebieskim kloszem. Nadjana wiedziała, że matka Jewgienija nie może jej zobaczyć.

- Jak tu wieje. Zaraz się zaziębię. Jakie to wszystko wielkie... Czym my to ogrzejemy w zimie? To tak, jakby człowiek musiał ogrzewać górską jaskinię, Karl!

- Mamy tu wielki piec i mniejsze w każdym pomieszczeniu. Drewno na opał znajduje się w komórce, mamasza. Nie martw się... Teraz car się tobą opiekuje!

Stara kobieta padła na kolana i mamrocząc pod nosem, przesuwała w palcach paciorki różańca. Błogosławieństwa sypały się na cara niczym rzęsisty deszcz. Prosiła o zbawienie jego duszy i dziękowała Bogu za otrzymane dary.

- Nadja! Tutaj jest jedzenie! Szafy i beczki pełne wszystkiego! Och! Och, chodź i zobacz!

W niewielkim pomieszczeniu znajdował się duży piec, a u sufitu wisiały wielkie wędzone wieprzowe szynki. Na podłodze stały mniejsze i większe beczki wypełnione po brzegi, oznaczone literami i znakami, których Nadjana nie rozumiała. Ale takie same znaki widywała u kupców na targu, było tutaj wino i chiński ryż, solone ryby i obowiązkowa w tym kraju kiszona kapusta. Pęki cebuli, mnóstwo skrzyń z niewiadomą zawartością i pakunki, w których musiał się znajdować cukier, sól oraz woreczki z przyprawami. Karl Martin wsunął palec do jakiejś niedużej beczki, w której najwyraźniej znajdował się miód lub słodki syrop.

- Patrzcie tam! - zawołała Nadjana. - Pomyślał o wszystkim. Jaki to dobry człowiek.

Karl Martin ocierał resztki lepkiego syropu o nogawkę spodni.

- Pomyśl, co to będzie, kiedy twój syn zobaczy to wszystko - powiedziała Nadjana, kładąc dłoń na zgarbionych ramionach gospodyni.

- Dzięki ci, Boże - szeptała tamta. - Stał się cud. Co takiego jest w tobie, Nadjano, że zmusiło naszego cara do okazania takiej miłości swoim najnędzniejszym poddanym?

Nadjana uśmiechnęła się tajemniczo. Nie o wszystkim stara powinna wiedzieć. W każdym razie jeszcze nie teraz.

Na końcu ulicy o holenderskiej nazwie wyrastał okazały budynek. Pewien cudzoziemski architekt pracował dzień i noc, a inżynierowie, którzy budowali pałac Mienszikowa oraz letni pałac samego cara, zostali przeniesieni na tę budowę. Tysiące mężczyzn toczyło przez ulicę ciężkie kamienne bloki. Ku nowemu ogrodowi ciągnięto wozy wyładowane drzewami. Newa leniwie toczyła swoje wody, a drzewa na posesji stały zielone. Nadjana miała wrażenie, że minęły już całe miesiące.

Nie było tygodnia, żeby car osobiście lub któryś z jego architektów nie przychodzili do niej z nowymi szkicami i pomysłami. Czuła się teraz niczym caryca, decydowała i wydawała polecenia, a wszyscy ci uzdolnieni mężczyźni z szacunkiem przyjmowali jej uwagi i propozycje dotyczące urządzenia domu i dekoracji pokoi. W tym czasie Nadjana nie odczuwała prawie żadnych bólów, poczucie przygody dawało jej tyle energii, że czasami zastanawiała się, czy ktoś nie wlewa jej nowych sił z jakiegoś źródła młodości, kiedy ona sama śpi.

Karl Martin również uczestniczył w pracach, został pisarzem i sprawozdawcą. Taka pozycja odpowiadała mu najbardziej. Chodził po placu budowy z wielkimi zwojami papierów, biegał od jednego architekta do drugiego, rozmawiał z cieślami, francuskimi rzeźbiarzami, odwiedzał statki, które wciąż przybywały z nowymi kosztownościami.

- Jaki to wspaniały młody człowiek - powiedział któregoś dnia car do Nadjany. - Pełen zapału, ma takie silne i gibkie ciało. Bądź dumna ze swojego syna, Nadjano. On ci na pewno dostarczy wiele radości. Wezmę go do służby na jednym z moich okrętów, kiedy to wszystko będzie już gotowe. Uczynię go dowódcą galeonu!

Zaraz potem władca jednak westchnął, wymamrotał pod nosem imię swojego syna i ciężko pochylił głowę.

Teraz car wyjechał, ale zamierzał wrócić na kilka tygodni przed ukończeniem pałacu. Sam wydał dokładne instrukcje co do tego, jak należy urządzić ogród i jak powinny wyglądać komnaty.

Pragnął stworzyć pałac z baśni.

Cały świat w miniaturze.

Jeden pokój miał przedstawiać królestwa azjatyckie, taki pokój car widział kiedyś u japońskiej gejszy. Jeszcze wspanialszy i jeszcze bardziej przeładowany niż komnaty francuskiego króla, ozdobiony taką ilością złota i brokatów, że na sam widok człowiek straci dech.

Ściany innego pokoju polecił wyłożyć najpiękniejszym białym kamieniem z Uralu. Tam car zamierzał siadywać przy starym samowarze, miała to bowiem być rosyjska izba, taka jaką kiedyś w młodości odwiedzał, gdy zwolniony ze służby towarzyszył swoim przyjaciołom żołnierzom do ich domów.

Wszystko tam powinno być białe i niebieskie, z płynącą wodą w sztucznym strumyku i żywymi karpiami.

Marzył także o czymś, co kiedyś widział we Włoszech, o małej dżungli pod dachem. Z wilgotnym ciepłym powietrzem, wielkimi kwitnącymi drzewami, pokrytymi bluszczem, i gadającymi papugami tuż pod sufitem.

- I motyle, Nadjano! Takie, jakich w Rosji nie zobaczysz. Przypilnuj Mienszikowa, żeby je sprowadził, on wie, jak to zrobić. Kiedy moje statki wiosną wrócą do domu, przywiozą większe skarby niż Rosjanie sądzą, że to możliwe!

Nadjana przyglądała mu się z szeroko otwartymi oczyma i w milczeniu kiwała głową. Co się dzieje z tym carem, o którym wszyscy powiadają, że jest skąpy?

I car odpowiedział, choć głośno nie zadała pytania.

W pewnym momencie opadł na fotel w jej pokoju, nogi przerzucił przez oparcie.

- To będzie pomnik, jakiego jeszcze nie widział żaden król świata. To będzie marzenie...

- Tak, będzie - odparła Nadjana łagodnie. - Ogród Piotra... prawda?

Car szarpał wąsy, zagryzał wargi.

- Nno... być może. Muszę o tym pomyśleć. Jeszcze nie wiem. Ale owszem... Ogród Piotra to niegłupio. Może nawet Ogród Świętego Piotra - uśmiechnął się pod nosem.

Nadjana potrząsnęła głową. Ten mężczyzna ani trochę nie obawiał się potężnego kościoła. Raz po raz robił rzeczy, które powodowały, że ortodoksyjni dostojnicy pienili się ze złości. Nazywali go bluźniercą i ucieleśnieniem zła, ale nie odważyli się otwarcie zbuntować. Car był zbyt potężny. I zbyt uparty. Nigdy nie wiadomo, czy ten prawdziwy antychryst nie odbierze ostatnich przywilejów brodatym popom, nie zniszczy starych cerkwi i klasztorów.

- Miejsce Odpoczynku Cara. Nie, to brzmi, jakbym już umarł. Pałac Radości. Nie, to zbyt głupie.

- A może nazwać pałac imieniem którejś starej bogini? Na przykład Ogród Afrodyty?

Piotr potrząsnął głową na tę propozycję.

- Nie, nie. Nie myśl już o tym, Nadja. Zajmuj się wszystkim podczas mojej nieobecności, kiedy wrócę, z pewnością znajdziemy odpowiednią nazwę.

Dał Nadjanie wszelkie pełnomocnictwa i polecił Mienszikowowi, by jej pomagał.

- On podczas mojej nieobecności jest carem, Nadjano. Pomoże ci we wszystkim.

A teraz ten dzień zbliżał się coraz bardziej. Miasto trzęsło się już od plotek. Nowy pałac cara będzie nieziemskim miejscem! Bajka, marzenie! Opowiadano sobie, że dekoracje są niewiarygodne i kosztowne, że za niewielki kawałek tapety biedny człowiek mógłby sobie kupić ziarna na całą zimę.

Ludzie szemrali, ale nie mogli do końca potępiać swego władcy, bo niekiedy przygoda i mocne wrażenia ważniejsze są niż chleb. A ostatnia zima nie była przecież specjalnie surowa...

Nadjana nie potrafiła sobie przypomnieć, by kiedyś już przeżyła równie wspaniałe dni. Śmiertelnie zmęczona zapadała co wieczór w głęboki sen, zjadłszy przedtem jedną z pożywnych zup matki Jewgienija. Piękny dom był chłodny w gorące letnie dni i znakomicie utrzymywał ciepło zimą. Żyło im się wspaniale. Nawet Karl Martin sprawiał wrażenie bardziej zadowolonego.

Tylko jednego brakowało, by Nadjana mogła poczuć pełne szczęście.

Nie dostała odpowiedzi na ani jeden z listów wysłanych do Marji i Karla.

Czy listy nie dochodziły? Czy kapitanowie statków mogli być aż tak pozbawieni sumienia, bo przecież płaciła im bardzo dobrze?

A może w domu stało się coś złego?

Marja... Marja utraciła w jakimś sensie syna. Z pewnością go opłakuje. Ale też jest na tyle silna i rozsądna, by pocieszać się, że chłopiec jest bezpieczny, a gdyby nie wyjechał, nie uniknąłby kary.

Może jutro, myślała Nadjana zmęczona, siedząc przy prostym biurku i robiąc wolne miejsce pośród zwojów papieru i stosów rysunków.

Może list przyjdzie jutro, może pojutrze. Niezależnie od tego mogę przecież napisać kolejny. Jest tyle do opowiadania. Kiedy pałac będzie gotowy, kiedy car będzie zadowolony... może będę mogła go poprosić o załatwienie naszej sprawy. To co, że jesteśmy tylko nic nie znaczącymi cudzoziemcami, wierzę, że on mnie zechce wysłuchać. Może mógłby się zatroszczyć o to, by Karl Martin wrócił bezpiecznie do domu.

Napisała o tym do Marji.

Żeby tylko dostała ten list, myślała Nadjana z troską, to by ucieszyło ją bardziej niż cokolwiek innego. Nie muszę przecież pisać, jakiego rodzaju pałac budujemy dla Piotra.

Marja i tak na pewno klaśnie w dłonie i będzie się śmiać zachwycona moim opisem. A może nie, może pomyśli, że jej syn został w coś wplątany.

Nadjana gryzła koniec srebrnego pióra i czuła, jak zmęczenie ogarnia jej głowę i ręce. Rękawiczki były czyste i cieniutkie, ostatnio osobisty mistrz krawiecki cara uszył jej dwanaście par. Użył do tego cieniutkiego jedwabnego materiału tkanego tak, że rozciągał się delikatnie i wyglądał niczym dodatkowa skóra na palcach. Nadjana nie zawsze nawet na noc je zdejmowała.

Może dlatego wokół nadgarstków robią mi się te małe piekące ranki, pocieszała się.

Odłożyła pióro. Mieniło się delikatnie w blasku chybotliwego płomienia lampy.

Odchyliła głowę i masowała obolałe ramiona.

Jak rozkosznie będzie się położyć i zasnąć.

Czasami, kiedy dzień był wyjątkowo trudny, nocą w snach przychodził do niej on. Był równie młody i piękny jak wtedy, szeptał jej te same czułe słowa. Tichon...

Nie pragnęła tego, nie chciała też myśleć o tych snach.

Tichon należał do ludzi, którzy zamordowali jej ojca.

Te same ręce, które pieściły ciało Nadjany i zostawiały po sobie pierwsze rozpalone ślady, chwyciły jej martwego ojca i przerzuciły przez balustradę prosto na uniesione ostrza lanc.

Widziała to na własne oczy.

Starała się o tym nie pamiętać, ale to niemożliwe.

Niczego nie można tu wytłumaczyć, niczego darować.

Tak bardzo kochała swego ojca.

I chociaż tego młodego przywódcę żołnierzy kochała ponad wszystko na świecie, rana była zbyt wielka. Zresztą on pewnie nie żyje. To chyba dlatego może przychodzić do niej we śnie i ukazywać jej się jak żywy. Bywało, że budziła się rozdygotana i oszołomiona, czuła, że krew pulsuje w skroniach, jak to nie bywało nigdy po...

Tak. Po nim.

Nigdy później.

Nadjana z bólem w gardle przełknęła ślinę. Miała setki mężczyzn, za jednego z nich wyszła za mąż.

Ale z żadnym, z żadnym nie była naprawdę blisko. Tylko z nim, żołnierzem, któremu nie dała nic oprócz kilku skradzionych pocałunków i pośpiesznych uścisków.

To był największy smutek jej życia. Teraz o tym wiedziała. Zdawała sobie jednocześnie sprawę, że chyba właśnie to uczyniło ją silniejszą i odporną bardziej niż skała. Silną, by mogła znieść życie, jakie los jej zgotował. Dość silną na tyle, by się nie załamać nawet w najtrudniejszych chwilach. I jeśli istniał jakiś Bóg, to z pewnością docenił jej upór. Bo podobnej nagrody jak ona żaden człowiek na ziemi nie otrzymał. Nadjana wiedziała o tym, bliżej nieba nie mogłaby się chyba nigdy znaleźć.

Niebo... Niebo Piotrowe.

Uśmiechnęła się blado i podniosła się z miejsca.

Oczywiście, to przecież odpowiednia nazwa! Jemu się na pewno spodoba. Będzie odpowiadać gościom, ma w sobie coś zmuszającego do szacunku, a jednocześnie coś wabiącego i podniecającego.

Niebo...

Nadjana zaczęła biegać po pokoju. Pomysły przesuwały się w jej głowie niczym paciorki różańca.

Był późny wieczór, ale w pałacu pracowano dzień i noc. Postanowiła obudzić architektów, musiała natychmiast wezwać wszystkich, którzy kierują pracami artystów i kowali, wszystkich malarzy i wszystkich kładących marmurowe posadzki.

Niebo!

Nadjana śmiała się sama do siebie, zmęczenie zepchnęła gdzieś w głąb głowy. Trwało tam i piekło boleśnie, ale ona go już nie zauważała.

- Zburzyć mi te dwie ściany i przemalować sufit! Złote ornamenty mogą zostać, są piękne. Ale wyrzućcie te ciężkie meble i prześlijcie wiadomość, że potrzebuję więcej tego białego lekkiego jedwabiu, którego używaliśmy do urządzenia komnaty Salome. Oprócz tego muszę mieć niebieski jedwab, najdelikatniejszy jaki istnieje, przetykany srebrną nicią. I dużo brokatu, trochę ciemniejszego brokatu na ściany i obicia... Augustus, czy ty jeszcze zajmujesz się tymi świńskimi pęcherzami, tymi, które miały unosić się w powietrzu?

- Tak... tak, ale...

- Uszyj mi dwanaście takich. Nie, dwadzieścia cztery. Okrągłe, wielkie niczym obłoki. Tak, obłoki! Popatrz na niebo i zrób obłoki!

- My... to znaczy ja muszę porozmawiać z Mienszikowem.

- Porozmawiaj! Nie mamy czasu, car wraca za miesiąc. Wtedy wszystko musi być gotowe. Nie wolno nam się z niczym spóźnić!

Biegała wokół, wydawała rozkazy, po czym opadła na fotel i wezwała do siebie dwóch najmłodszych mężczyzn. To oni robili szkice i wzory do dekoracji i ozdób pokoi i całego pałacu. Jeden był z pochodzenia Francuzem, drugi to syn znanego greckiego poety.

Nie wypuściła ich od siebie, dopóki nie zaraziła ich swoim niewiarygodnym pomysłem i nie sprawiła, że wpadli w taką samą euforię jak ona.

Dopiero kiedy leżała w łóżku i słyszała śpiew porannych ptaków, odważyła się pomyśleć: Co też on na to powie? Czy carowi się to spodoba?

Na pewno, wydmie swoje wąskie wargi i będzie skubał wąsy. Oczy mu rozbłysną. Mrugnie do niej i szepnie: „Niewiarygodne, Nadjano. Cóż za pomysł! Pomyśleć, że będę miał swoje własne niebo. Teraz oni mogą skamleć i modlić się, te stare kozły w cerkiewnych strojach. Car jest wystarczająco potężny, by stworzyć sobie własne niebo!”

Harfy, pomyślała tuż przed zaśnięciem. Nie mogę zapomnieć o harfach...

ROZDZIAŁ VI

Car stał bez ruchu i tylko patrzył.

Długi pochód ciągnący przez miasto był zupełnie innego rodzaju niż te, które zwykli byli organizować Bachusowi bracia. Teraz jak okiem sięgnąć wszędzie mieniły się szlachetne kamienie, złoto i jedwab. Ludzie stali tłumnie wzdłuż drogi, machali gałązkami i chusteczkami. Kapelusze wylatywały w powietrze, a kiedy przejeżdżał sam car, rzędy ludzi pochylały się w pokłonach aż do ziemi niczym morskie fale.

Nadjana siedziała w zamkniętym powozie i wyglądała na zewnątrz przez gęste firanki. Powóz zaprzężony w cztery białe konie jechał na samym przedzie. Był biały, ozdobiony pozłacanymi kwiatami i czerwonymi powiewającymi wstążkami z jedwabiu. Ona była ubrana podobnie, w białozłotą suknię z purpurową szarfą.

Barwy cara. Na jego cześć.

Przez ostatnie trzy tygodnie pracowała intensywnie z dziewczętami, każda z nich znała już na tyle rosyjski, że była w stanie porozumiewać się i z carem, i z innymi gośćmi. Pochodziły one z całego potężnego cesarstwa, boginie o blond włosach z fińskich terytoriów, nieduże o kruczoczarnych grzywach z byłego państwa chana, długonogie i rudowłose dziewczyny z zachodu.

Były córkami szlachetnych rodów, znalazły się w potrzebie lub zostały wzięte jako branki na dawnych terenach szwedzkich, były cudzoziemkami, które towarzyszyły swoim mężom i ojcom do Petersburga i które dały się skusić podniecającemu życiu w charakterze pensjonariuszek najwspanialszego domu publicznego. Niektóre były niewolnicami, kupiono je i zapłacono za nie. Jeszcze inne były biednymi córkami niewolnic.

Nadjana dobierała je z najwyższą starannością i upewniała się wielokrotnie, czy na pewno rozumieją, co to wszystko oznacza. Cieszyła się, widząc radosne napięcie w ich oczach, nadzieja na wspaniałe, podniecające życie przesłaniała ciemne strony całej sprawy.

W przyszłości pewnie wszystkie będą takie jak ona, pozbawione miłości, nie umiejące kochać.

Mówiła im to, ale one patrzyły jej prosto w oczy i wzruszały ramionami.

- Wolę na jedwabiu niż na brudnej słomie - powiedziała któraś. - Wolę z carskimi dostojnikami niż z pijanymi żołnierzami, których nigdzie nie brak.

Tylko jedna nie zdołała się nauczyć rosyjskiego. Nadjana otaczała szczególną troskliwością tę małą, ciemnowłosą kobietkę i było jej naprawdę przykro, kiedy musiała ją zdegradować z damy do towarzystwa do pomocy kuchennej. Dziewczyna sama też była smutna, że musi się wyprowadzić z przestronnych pokojów na górze i przenieść na posłanie w piwnicznej sali, gdzie mieszkały służące, kucharki, pomywaczki i inna służba.

Z drugiej strony to może jednak lepiej, myślała Nadjana. Spojrzenie wielkich błyszczących oczu tej dziewczyny było ufne i czyste. Dziewczyna przyciągałaby mężczyzn swoją niewinnością, jej pełne wdzięku ciało wzbudzałoby w ich umysłach najdziksze fantazje.

Było w tej małej coś, co zasmucało Nadjanę, i sprawiło jej ulgę, kiedy po kilku dniach zobaczyła ją dźwigającą wiadro pełne wody. Dziewczyna uśmiechnęła się serdecznie i ukłoniła głęboko. Miała na sobie prosty niebieski fartuch i zajęta była sprzątaniem.

Inne młode kobiety tańczyły przy dźwiękach szpinetu w sali pod niebiańskim sufitem. Włoski nauczyciel starał się przekrzyczeć muzykę, co chwila kazał którejś a to wyprostować plecy, a to unieść głowę. Zdarzało się, że klął siarczyście, wymachiwał w powietrzu swoimi szczupłymi rękami i sypał na dziewczyny wyzwiska w swoim ojczystym języku. Nadjana cieszyła się, że nie wie, co te słowa znaczą. Dalsze dwie dziewczyny musiały odejść, ponieważ nie były w stanie spełnić żądań baletmistrza.

Trzy kolejne zniknęły, gdy Nadjana odkryła, że skłamały. Twierdziły, że umieją czytać, oszukały ją, bo nauczyły się wymaganych wierszy na pamięć.

Jedną zwolniono, gdy przyszła z płaczem i wyjaśniła, że mąż, który ją jakiś czas temu rzucił, teraz chce znowu z nią być.

Innej pokazano drzwi, bo nie była w stanie opanować swego temperamentu i rzuciła się z pięściami na pokojówkę, która przewróciła słoik z kremem wybielającym piegi i plamy na skórze.

Nadjana wybrała wysoką, bardzo urodziwą Finkę i uczyniła ją odpowiedzialną za pozostałe kobiety. Finka była prosta jak drzewo, swoje piękne blond włosy nosiła niczym koronę. Była jednak tylko niewolnicą, branką, ofiarą gry, którą prowadził car z królem rządzącym również jej krajem. Pochodziła z Karelii, bił od niej jakiś niezwykły, jakby promieniejący chłód, Nadjana nie miała wątpliwości, że właśnie to będzie do niej przyciągać mężczyzn. Nieprzystępna, miała zarazem coś gorącego w swoim lodowato niebieskim spojrzeniu. Była zręczna i silna, silniejsza niż niejeden mężczyzna. Wielu będzie się z pewnością tego lękać, niektórzy jednak spróbują zdobyć ją za wszelką cenę. Nadjana wiedziała o tym dobrze. Ledwie minęło kilka dni, a już wszyscy wokół zaczęli blond piękność nazywać Królową.

I to właśnie owa Finka otworzyła carowi drzwi i pomogła wysiąść z powozu. Nadjana również wysiadła ze swojego ekwipażu, teraz próbowała wspinać się na palce, by zobaczyć twarz władcy. Witająca go kobieta skłoniła się przed nim bardzo głęboko, dając początek kolejnej fali zginających się w pokorze głów. Długie marmurowe schody ożyły, kiedy czerwone kurtki, dotychczas stojące nieruchomo, oddawały cześć swemu carowi. Na trawnikach przed pałacem siedziały w małych grupkach dziewczęta, upozowane niczym bukiety kwiatów w swoich barwnych sukienkach. Wystudiowane ruchy dopełniały całości, widzowie, bili brawo i krzyczeli z podziwu. Setki dziewcząt biegało po ogromnych trawnikach, tworząc wzory i żywe obrazy będące fragmentami ogromnej układanki.

Car stal na dolnym balkonie i uśmiechał się.

Nadjana nie odważyła się zapytać go o nic, śledziła jednak każde drgnienie, każdy grymas jego ogorzałej twarzy. Carycy nie było. Chyba nie z powodu kolejnej ciąży, Katarzyna bowiem chętnie pokazywała się wśród ludzi w błogosławionym stanie. Szlachta uważała, że to nie przystoi, musieli jednak bywać na małych przyjęciach, które caryca organizowała i na których obnosiła się ze swoją płodnością. Nadjana odwiedzała ją kilka razy, ale zawsze z jakichś oficjalnych powodów. Caryca była bardzo miłą kobietą, nieszczególnie piękną, ale obdarzoną gorącym sercem, co często dawało o sobie znać mimo oficjalnej maski. Musi być dobrą matką, myślała Nadjana. Wiedziała jednak od dawna, że Katarzyna nie jest matką carewicza Aleksego. Tamtą nieszczęsną kobietę Piotr usunął, żyła teraz w jakimś odległym klasztorze.

Nadjana nigdy w towarzystwie cara nie mogła uwolnić od zdumienia. Tego człowieka uważano za bezlitosnego despotę. Nadziewał swoich przeciwników na metalowe ogrodzenie wokół twierdzy, prześladował ich, dręczył i ścinał. Zabił pewnego nieszczęsnego chłopa, który wyraził się w pogardą o statkach przychodzących z Archangielska. A jeśli słyszał' skargi udręczonych niewolników, stawiał ich do jeszcze cięższej pracy. Ginęli oni setkami, przez całą długą zimę wciąż kopano nowe groby w zamarzniętej ziemi. Był despotą, był po prostu katem.

Trudno uwierzyć, że to ten sam mężczyzna w prostym ubraniu, który przyszedł pewnego wieczora z niezapowiedzianą wizytą i jadł pyszne bliny matki Jedwokii oraz czarny chleb. Ten sam, który drapał za uchem starą sukę Katarzynę i powiedział, że jest bardzo pięknym psem. Ten sam, który chwalił jedzenie starej i mówił, że chciałby ją zatrudnić jako kucharkę w pałacu, który nazywał ją matką i zwracał się do niej z wielkim szacunkiem. Ślepa kobieta opowiadała o tym codziennie, chyba nie było w Petersburgu ani jednego człowieka, który by nie wiedział, że sam car jadł z talerza marynarza Jewgienija.

Ale teraz...

Teraz był słońcem, cesarzem, bogiem.

Prosty i wysoki, w ciężkim świątecznym stroju z brokatu, z sobolowym futrem na ramionach. Na głowie nie miał korony ani kapelusza, tylko czapkę z purpurowego aksamitu z otokiem wysadzanym szmaragdami i topazami.

Cała postać skrzyła się od klejnotów, które nosił na .palcach i na szyi.

Nadjana próbowała tłumaczyć sobie wyraz jego oczu, stała przy nim na balkonie i wprost bała się oddychać. Po występach baletu ona sama miała oprowadzić cara i jego orszak po wszystkich cudownych komnatach, po siedemdziesięciu dwóch różnych światach stworzonych w jednym gmachu.

Największa ze wszystkich była sala niebiańska, centrum domu. Wzdłuż ścian znajdowały się wysokie okna, przez które wpadało mnóstwo światła, można je było zasłonić ciemnymi szafirowymi storami, a wtedy w pomieszczeniu robiło się całkiem ciemno.

I podłoga, i ściany mieniły się srebrem i różnymi odcieniami niebieskiego.

Ściany pokryto lśniącymi jedwabnymi tapetami. Pulchne, pozłacane aniołki siedziały na gzymsach i w niszach, a pod sufitem tańczyły całe ich gromadki w delikatnych, prawie niewidocznych sieciach pomiędzy sztucznymi obłokami.

Sufitu niemal się nie widziało, pokrywał go obsypany gwiazdami granatowy jedwab, poniżej wisiało czterdzieści osiem wielkich kryształowych żyrandoli, które można było unosić w górę lub opuszczać.

Wzdłuż jednej ze ścian urządzono spory ogród pełen kwitnących kwiatów. Na jego obrzeżach biło co najmniej dwanaście źródełek przejrzystej wody. A obok każdego z nich znajdowały się najwspanialsze sofy i szezlongi, pięknie osłonięte posrebrzanymi parawanami, z których zwieszały się zielone, żywe pędy winorośli oraz pnące róże. Pachniało słodko i mocno.

Między fontannami i meblami ustawiono długie rzędy nakrytych białymi obrusami stołów. Przygotowano miejsca na siedemset osób, porcelana i srebra zostały wydobyte ze szlacheckich skrzyń. Specjalny wysłannik pojechał aż do Moskwy, by przywieźć nakrycia, adamaszkowe obrusy i kryształy z kremlowskiego pałacu, ponieważ statek, który wiózł to z dalekich krajów, osiadł na mieliźnie.

Niczego nie brakowało, Nadjana doglądała wszystkiego uważnie.

Zobaczyła cara stojącego na balkonie ponad salą niebiańską. Wtedy dała znak, pozwoliła mu zobaczyć jedynie mgnienie nagromadzonych wspaniałości, potem rozpoczęło się prawdziwe przedstawienie.

Zasłony zostały zaciągnięte przez ubrane na niebiesko piękne dziewczęta. Ich stroje uszyto z tego samego jedwabiu, którym obito ściany. Na głowach nosiły kapelusze, a twarze miały upudrowane na biało. Tylko wargi mieniły się srebrzyście.

W jednej chwili sala pogrążyła się w mroku.

Ale w tej samej sekundzie zapalono lampy u sufitu, Nadjana widziała, że każdy z obsługi robi to, co powinien.

Zabrzmiała muzyka.

Harfy, skrzypce, kontrabasy i flety.

Drżąca, daleka melodia, leciutka niczym puch lub kwiaty bagiennej welnianki.

Wtedy z mroku wyłoniły się tancerki, wyglądały niczym latające motyle. Zgromadzeni na balkonie i na szerokich galeriach jęknęli z wrażenia.

Tancerki były ubrane w szerokie białe stroje. Kiedy zapaliły się światła wzdłuż ścian i przy fontannach, widzowie mogli obserwować dokładnie wszystkie ruchy roztańczonych ciał. Welony, w które się otulały, powiewały i falowały, stopy dziewcząt prawie nie dotykały podłogi. Każda z nich miała na plecach maleńkie skrzydełka ze srebrnymi piórami. Różniły się tylko kolorem włosów, niektóre były ciemne, inne jasnoblond, jeszcze inne miały rude czupryny spływające na ramiona. Wszystkie fryzury ozdobiono wstążkami i srebrnymi spinkami. Ręce tancerek wyglądały, jakby je zanurzono w srebrze, dźwięczały maleńkie dzwoneczki, gdy dziewczęta kreśliły w powietrzu szerokie łuki. Na twarzach kobiety miały maski, lśniące srebrzyście, dzięki czemu twarze wydawały się nieziemskie, nierzeczywiste.

Nagle od sufitu zaczęło padać coś jak delikatny mieniący się deszcz.

Nadjana uśmiechnęła się.

Efekt był dokładnie taki, jakiego się spodziewała.

Wtedy twarz cara drgnęła i władca wybuchnął głośnym, serdecznym śmiechem.

Dziewczęta na dole zebrały się pod galerią i pochyliły w głębokim pokłonie:

- Uważajemyj car... Najjaśniejszy Panie, twoje imię będzie świecić na naszym niebie.

Nadjana oblizała suche wargi i uśmiechnęła się.

- Piotrowe Niebo - szepnęła cicho. - Czy Wasza Wysokość przyjmie tę nazwę?

Piotr bez słowa skinął głową.

- Warte wszelkiego zachodu - rzekł po chwili.

Nadjana odetchnęła, władca był po prostu oszołomiony. Miała nadzieję, że Mienszikow powiedział mu, ile to kosztowało. Car prawdopodobnie przeliczy sumy na okręty wojenne, z pewnością mógłby wybudować sporą armadę za pieniądze, które wydano na ten pałac. Ale w Europie zdobył już szacunek dzięki swojej morskiej sile. Teraz potrzebował czegoś innego, czym mógłby zaimponować francuskim bawidamkom, jak chętnie powiadał.

Niebo zeszło na ziemię.

Zbudował je Piotr Pierwszy, zwany Wielkim.

Uśmiechnął się teraz i powiedział:

- Świetnie, Nadjano. Bo czyż nie powiedziano w Piśmie: Jest wiele pokojów w domu ojca mego...? Zachichotała i skinęła głową.

- Och, ale będą mi złorzeczyć! Ha, nie mogę się doczekać!

Wiedziała, kogo ma na myśli. Kościelne dzwony zaczynały już bić w oddali, wzywały wiernych na modlitwę za cara.

Ale w Niebie mleko i miód płynęły strumieniami, a z sufitu wciąż sypał się słodki, delikatny pył, przypominający białą mąkę, mający jednak smak cukru. Nadjana kiedyś w Kopenhadze podawała owoce i ciastka dekorowane tym cukrem, ale wytwarzanie go było zbyt kosztowne.

Teraz biały puch sypał się na pyzate aniołki i na gości. Ludzie wyciągali języki i zlizywali go z przyjemnością, a ponieważ wieczór robił się późny, zaczynali zlizywać go sobie nawzajem z twarzy i ciał.

Car podszedł i poprosił Nadjanę, by towarzyszyła mu do rosyjskiej komnaty.

Dzisiejszej nocy nie chciał już oglądać żadnej innej.

- Zostaniesz u mnie na noc, moja droga, zdolna Nadju. Pozwolisz mi zasnąć w swoich ramionach, myślę, że potrafisz odegnać ode mnie złe sny.

Uśmiechnęła się do niego, wiedziała, co ma na myśli. Był chyba najpotężniejszym ze wszystkich współczesnych władców, ale jego zmysły dręczył niepokój, Nadjana pojmowała instynktownie, że tego lęku nie da się ukoić. Odczuwała silny związek z tym niezwykłym człowiekiem. Dotknęła ostrożnie jego ramienia i powiedziała z najwyższym szacunkiem:

- Twoja sługa dziękuje ci pokornie. Wtedy Piotr roześmiał się, podał jej ramię, zrzucając równocześnie czapkę z głowy.

Mienszikow stał pod ścianą i przyglądał im się zmrużonymi oczyma.

Nadjana zadrżała, zastanawiała się, czy tylko przypadkiem ogromny pierścień tamtego zaczepił w tańcu o jej maseczkę tak mocno, że omal jej nie zerwał.

Jakiś mężczyzna stał, przywarłszy do posągu Apollina, cały długi rząd takich posągów podtrzymywał sufit nad wewnętrznymi tarasami niebiańskiej komnaty. Mężczyzna miał na sobie brązowe spodnie i czerwoną kamizelkę, otulony był ciemną peleryną. Nikt nie zwracał na niego uwagi i o to właśnie mu chodziło.

Carewicz Aleksy nie został zaproszony do stołu swego ojca.

Dlatego powiedział wszystkim, że przyjść nie może.

Charlotta, ta głupia krowa, jeszcze raz posłużyła mu za wymówkę. Była brzemienna i bardziej irytująca niż kiedykolwiek.

Wieczorem wstąpił do mnicha Jakuba Ignatiewa, który zawsze miał dla niego pociechę i trochę wódki. Teraz Aleksy był porządnie pijany, ale wciąż mógł się poruszać z podejrzaną, złowieszczą zwinnością łasicy.

Cóż za imponujące przedstawienie zorganizowała ta cudzoziemka. I bardzo piękne, zwłaszcza kiedy tańczące, zwiewnie ubrane kobiety wirowały wśród kwiatów i połyskujących srebrzystych strumyków. I owe pozłacane aniołki pod sufitem wyglądały jak żywe, kiedy zdawały się płynąć w powietrzu przywiązane cieniutkimi szarfami i z harfami w rękach.

Niewiarygodne.

Przepych, jakiego carewicz dotychczas nie widział, nawet gdy gościł u króla Francji.

Ojciec też przeszedł samego siebie. To w gruncie rzeczy dziwne, on, taki chciwy i tak zakochany we wszystkich co rosyjskie.

Widocznie jednak ta kobieta go odmieniła i zawróciła mu w głowie. Caryca nigdy nie powiedziała ani słowa, ona z pewnością zajęta jest własnymi intrygami i grą o władzę. Aleksy nie kochał swojej macochy. Wiedział, że ona go nie cierpi, ponieważ nie zdołał zdobyć szacunku swego ojca.

Młody człowiek przemykał się pod najmniej oświetlonymi ścianami. Włóczył się po pałacu, gubił w bajecznych komnatach i śmiertelnie się przeraził, gdy jakieś zwierzę ryknęło mu tuż nad uchem w pełnym pary, zielonych drzew i roślin pomieszczeniu. Nie wierzył własnym oczom, widział przed sobą czarnego niedźwiedzia, kosmatego i rozgniewanego, który stał na dwóch łapach, szczerzył kły, a małe uszka położył po sobie.

Przerażony carewicz pomknął dalej, zielone pędy plątały mu się pod nogami, miał wrażenie, jakby się znalazł w koszmarnym śnie. W końcu jednak dotarł do drzwi i pobiegł przed siebie, nie oglądając się na korytarze wiodące w głąb domu. Chłodne powietrze letniej nocy ostudziło jego spoconą twarz, zaczął znowu normalnie oddychać. Czuł ból w piersiach, to niewypłakane łzy i pragnienie wywołane nadmiarem alkoholu. Na szczęście chata mnicha znajdowała się niedaleko. Nie był bowiem w stanie znieść myśli o powrocie do domu, do swojej niezadowolonej, obrzmiałej kobiety, z którą się ożenił, zanim dorósł.

Nie, ale istniała inna. Kobieta piękniejsza niż jakiekolwiek z dzieł Pana, pełna ciepła i wyrozumiałości dusza, jedyna istota na świecie, która naprawdę kochała carewicza Aleksego, syna Piotra zwanego Wielkim.

Carewicz, zataczając się, biegł przez ulicę, nienawidził każdego domu, każdego fragmentu tego miasta. Cóż za bagno! Wężowe gniazdo! Żeby nie wiem jak piękne rzeczy projektował i budował jego ojciec, i tak na nic się to nie zda. Petersburg to przeklęte miejsce. Brudna ladacznica pośród miast, która zbrukała święte imię Moskwy, unurzała się w błocie i odebrała cześć tamtemu błogosławionemu, staremu grodowi.

Tak nie może być.

Musi nastać koniec, koniec morderstw i szaleństwa ojca.

Carewicz wiedział, że duchowieństwo trwa w gniewie, że sam Bóg musi mieć wiele do zarzucenia carowi Piotrowi. Tylko to utrzymywało jeszcze Aleksego przy życiu, to był jedyny powód, dla którego już dawno temu nie położył kresu swojej żałosnej egzystencji.

To i coś jeszcze: jeśli przeżyje jeszcze jeden dzień, to może stanie się cud. Może jego ojciec zostanie odmieniony i wezwie go do siebie, by prosić o wybaczenie wszystkich zdrad i wszystkich upokorzeń, jakie sprowadził na najstarszego syna.

Aleksy czuł pieczenie w piersi. Zaczął biec szybciej.

Powinna tu być Afrosinia, położyłaby swoje delikatne dłonie na jego ciele i kochała go, dopóki by nie zapomniał o piekle nazywanym życiem.

Mnich z uśmiechem otworzył ciężkie drzwi jak szeroko.

- Wejdź, drogi przyjacielu, wejdź!

Aleksy cmoknął go pospiesznie w policzek i wkroczył w mrok izby. Trwało lato, ale w małej piwnicznej izdebce mnicha powietrze zawsze było tak samo wilgotne i chłodne. Jedyny pożytek z tego był taki, że zimą panowała tu taka sama temperatura. Ignatiew twierdził, że to dobre dla jego zdrowia, że utrzymująca się wciąż stała temperatura znakomicie mu robi.

- Mam już jednego gościa, Aleksy. Kogoś, kto może cię zainteresuje...

Carewicz zatrzymał się gwałtownie.

- Co? Teraz? Ale, Jakub...

- Dobrze, dobrze, zaraz dostaniesz coś do wypicia. On jest może trochę za młody, ten mój gość, ale myślę, że go polubisz. Ma wiele do opowiadania. On jest... to młody rebeliant.

Carewicz wolno szedł w głąb izby. Mnich jadał tu i sypiał, pomieszczenie oświetlały olejne lampki wiszące na wszystkich ścianach. Aleksy dostrzegł siedzącego w kącie młodego chłopca.

- Karl... to jest nasz carewicz, Jego Wysokość Aleksy.

Tamten pochylił głowę z wielkim szacunkiem.

Aleksy usiadł w znacznej odległości od obcego. Irytowało go, że mnich sprowadził sobie kogoś nieznajomego akurat dzisiejszego wieczoru. Na ulicach było pusto, nigdzie ani niewolników, ani ludzi szlachetnego pochodzenia. Nawet chłopi, którzy zwykle przybywali z pełnymi furami na plac targowy, sprzedali wszystkie swoje towary, ponieważ ojciec dopuszczał się w swoim nowym pałacu niesłychanej rozrzutności.

- Dlaczego nie jesteś w pałacu, obcy? Wygląda na to, że jesteś dobrze ubrany, czy ciebie też nie zaproszono?

W ostatnich słowach brzmiała ironia.

- Owszem, Wasza Wysokość... zaproszono, w dodatku do stołu ojca Waszej Wysokości.. Ale ja nie lubię takich bali. Zwłaszcza że tyle dzieci umiera z głodu w podmiejskich osadach.

Wiedział, że to śmiałe słowa. Carewicz jednak uśmiechnął się z goryczą.

- Tak, życie w tych osadach to prawdziwe piekło. Tam mój ojciec powinien się przejechać, zobaczyć, jak wychudłe kobiety rozgrzebują krowie placki w poszukiwaniu nie strawionych kawałków kapusty.

Karla zdumiało to jawne rozgoryczenie.

Aleksy zrzucił z siebie pelerynę oraz kurtkę i zażądał piwa. Wkrótce mnich przyniósł pienisty napój w dużych toczonych, drewnianych kubkach. Były ciężkie niczym wiadra, Karl Martin spróbował napoju i skrzywił się niechętnie. Musiał jednak robić to co inni, jeśli chciał, by nadal uważano za mężczyznę.

Mnich usiadł i zaczął mówić cichym głosem:

- Starzy są rozwścieczeni. Bierz to pod uwagę, carewiczu. Jeszcze kilka lat... i będzie po wszystkim. Jest ciężko, ciężko całemu narodowi, całej Rosji. Ale ja wiem, Aleksy, ci, którzy krwawią pod uciskiem twego ojca, zostaną szczodrze wynagrodzeni za wierność tobie!

Aleksy pił i kiwał głową, ale myślami był gdzie indziej. Małe oczka błyszczały coraz bardziej, a on bełkotał coś pod nosem.

- Tak... Słyszę, co mówicie. Ale nie wiem... władza mego ojca jest nie do pokonania. On nie położy się, by umrzeć z powodu byle jakiej choroby, ten drań. Ha, trzeba było go widzieć dzisiejszego wieczoru! Wielki i potężny, otoczony wszelkim przepychem, z tą cudzoziemską nierządnicą u boku... Diabli wiedzą, dlaczego ona ukrywa się za maską!

Karl Martin przełknął piwo i zakaszlał. Mnich posłał mu uspokajające spojrzenie, a potem rzekł:

- Ona nie jest ci wrogiem, carewiczu.

- A skąd ty o tym wiesz, mnichu? Śmieje się i przewraca oczami do mojego ojca jak wszyscy inni.

- To tylko kobieta, która miała pewne marzenie - odparł mnich tak samo spokojnie. - A to jest jej syn, Aleksy.

Teraz następca tronu chrząkał i parskał, aż piwo rozpryskiwało się na stół.

Mnich Jakub Ignatiew odsunął się do tylu na krześle w kształcie półksiężyca.

- On jest naszym przyjacielem, naszymi oczyma i naszymi uszami. Przepij do niego, carewiczu, i poproś, by przysiągł ci wierność.

- To nie jest konieczne - burknął syn cara i opróżnił swój kufel.

ROZDZIAŁ VII

Pierwsze spotkanie obu młodych ludzi było dość dziwne i pełne napięcia, Karl Martin musiał się uśmiechać na myśl o nieoczekiwanym wybuchu uczuć u carewicza. Nagle, jak gliniany garnek od uderzenia kijem, maska nieprzystępności na twarzy Aleksego pękła. Syn cara położył się na szorstkim stole i zaczął głośno szlochać.

Karl Martin wytrzeszczył oczy, nie wiedział, jak się ma zachować, ale mnich mrugał do niego porozumiewawczo, jakby chciał powiedzieć: Nie przejmuj się jego zachowaniem. To całkiem normalne.

Carewicz leżał wsparty na stole i jęczał, raz po raz dostawał ataku suchego kaszlu, szlochał i zawodził tak, jakby był małym, skrzywdzonym chłopcem.

- Mój ojciec... Mój bezlitosny, ukochany ojciec... dlaczego on nie chce o mnie słyszeć? Co ja takiego zrobiłem... Co powinienem zrobić, by zechciał znowu na mnie spojrzeć...

Mnich gładził go po plecach, poklepywał mocno po chudych barkach.

- Aleksy, ty udręczona duszo, twój czas nadejdzie, wiemy o tym wszyscy. To, co on dzisiaj zbuduje, po jego upadku będzie należało do ciebie.

- Ale żeby chciał się mną chociaż trochę zająć... Żeby poświęcił mi czasem godzinę... On jednak wciąż wyjeżdża, wyjeżdża i żąda ode mnie, bym był zdolny i zręczny.

- Car jest bardzo zajętym człowiekiem, przecież wiesz.

To nie jakiś chłop, który może się wylegiwać w trawie i wysyłać dzieci, by zbierały kłosy.

- Ja bym bardzo chciał być synem zwyczajnego chłopa... albo cieśli! Żebym tylko mógł się czegoś nauczyć... Żebym miał choć jeden dobry pomysł albo posiadał jakąś ważną umiejętność. Ale ja jestem do niczego, kompletnie pozbawiony jakichkolwiek zdolności...

- Jesteś dobrym sługą Pana, pokornym i dzielnym chrześcijaninem. Jesteś naszą jedyną nadzieją, Aleksy, święty kraj Boga zostanie odzyskany... Ty jesteś mieczem, ty jesteś lancą, jesteś wodzem zastępów, które zmiotą dzieło antychrysta. Twój ojciec... jesteś tysiąc razy więcej wart od niego, Aleksy!

Carewicz uniósł mokrą od łez twarz z jakimś patetycznym wyrazem w oczach. Nie był urodziwy, nie był ani w części tak przystojny i imponujący jak ojciec. Miał blade policzki, zarost wcale niepodobny do zarostu dorosłego mężczyzny. Przez kępki rzadkich włosków przeświecała żółtawa skóra. Był młodym człowiekiem, ale mimo to dało się dostrzec coś starczego w jego głęboko osadzonych oczach. Jego ręce z rozczapierzonymi palcami, które drżały, gdy nie zaciskał ich na kuflu piwa lub na brzegu stołu, przypominały wronie skrzydła.

Karl Martin obserwował, jak mnich powoli uspokaja zdenerwowanego carewicza, jak ciało młodzieńca się odpręża. Następca tronu wciąż jednak szlochał i pociągał nosem albo wycierał go w niebieską ściereczkę, którą nosił w rękawie.

- Ten cudzoziemski przyjaciel tutaj... on może być jednym z nas. Rozmawialiśmy już, ja z nim rozmawiałem. Jest bardzo młody i może jeszcze niezbyt muskularny, ale ma kontakty, które mogłyby nam się przydać. I on już walczył, Aleksy. Omal nie zamordował poborcy podatkowego! Nie tylko w naszym kraju, carewiczu, mali buntują się przeciwko wielkim.

- Wiem o tym. Ale w żadnym innym kraju mali nie są tacy mali, a wielcy tak wielcy!

Mnich kiwał głową, mamrocząc coś pod nosem.

- Pan nasz jest większy, nie zapominaj o tym, i jego wola się stanie, wszyscy o tym wiemy.

Carewicz skrzywił się i odwrócił twarz. Karl Martin poczuł wielkie pragnienie, by przytulić go do siebie, ten dorosły mężczyzna sprawiał wrażenie kompletnie samotnego i zagubionego. Jego płacz świadczył o tym, że mimo wszystko kocha swego ojca. Coś w jego oczach mówiło jednak, że nosi w sobie wystarczająco dużo nienawiści, by zabić. Czy oni planują zamach? Czy ten mnich i jego przyjaciele zamierzają wystąpić przeciw samemu carowi?

Karl Martin dostał gęsiej skórki i przeniknął go dreszcz podniecenia.

Historia całego tego wielkiego kraju może zostać odwrócona! Losy narodu spoczywają może w rękach niepozornego, ubranego na brązowo mnicha!

W oto obok siedzi on, Karl Martin Karlsgard, jeszcze nie całkiem dorosły, a już wciągnięty w centrum wydarzeń.

Znowu zadrżał, dreszcz wydał mu się słodki, a jednocześnie dziwnie bolesny.

Oni, tamci, którzy zostali w domu, w Norwegii, powinni go teraz widzieć.

Powinni o tym wiedzieć wszyscy, którzy sądzili, że Niels Kvithovud był najniebezpieczniejszym rebeliantem na świecie!

- Ja też już nie mam ojca - wyznał cicho. Wtedy carewicz zwrócił się do niego i uśmiechnął.

- Mój przyjacielu - powiedział, pociągając nosem. - Dziękuję ci za wsparcie. Będziesz moim... moim... Kim ty właściwie chcesz być, szczeniaku?

- Budowniczym okrętów - odparł Karl Martin z przekonaniem.

Wtedy następca tronu wybuchnął głośnym śmiechem, histerycznym i skrzekliwym.

- Ty zdradziecki mały psie, to powinien słyszeć mój ojciec! Nikogo na świecie nie ceni bardziej niż budowniczych okrętów. Jakby to, co oni tworzą, było większe niż dzieło samego Pana!

Karl Martin odwrócił się na stołku, trudno było zrozumieć tego carewicza. W jednym momencie pełen ufności i przyjacielski, w następnym nieprzyjemnie sarkastyczny. Ale mnich uśmiechał się wciąż blado i porozumiewawczo spoglądał na Karla Martina.

- Potrzebujesz przyjaciół, tylu lojalnych ludzi, ilu tylko zdołasz znaleźć.

Aleksy wstał niepewnie.

- Gdzie jest Afrosinia, mój mały kwiatuszek?

- Śpi - burknął mnich.

- Ja chcę do niej... teraz!

- To zabierz ją ze sobą, nie chcę żadnych dziwek w moim domu. Wiesz o tym, Aleksy.

- Ty nędzny, stary oberwańcze... sam powinieneś wziąć sobie kobietę, to byś nie był taki złośliwy - mruknął carewicz zirytowany. - Poza tym mówisz przecież, że moja prawowita małżonka Charlotta jest jeszcze gorszą dziwką! Co więc mam robić, mnichu?

Mnich Jakub siedział z kamienną twarzą i nie odpowiadał. Karl Martin zrozumiał, że przyjaźń tych dwóch ludzi polega tyleż na bliskości, co i na tym, że obaj nawzajem przymykają oczy na swoje postępowanie.

Carewicz zachwiał się, a kiedy próbował włożyć kurtkę, z powrotem opadł na krzesło. Mnich otworzył drzwi i zawołał kogoś cicho po imieniu.

Kobieta, która weszła do izby, była ubrana w przypominającą worek koszulę, związaną pod biustem takim samym sznurem, jakim mnich podwiązywał swoją szatę.

Jej włosy, dawno nie myte, były zaplecione w dwa tłuste warkocze. Twarz pod szerokim czołem była czworokątna, kobieta miała wielkie, błyszczące oczy i duże usta, które śmiały się teraz szeroko. Wyciągnęła zniszczone ręce i carewicz padł jej w objęcia.

- Moja ukochana, moja gołąbka, moja śliczna mała... Moja bogini, najpiękniejsza ze wszystkich... Dzisiejszą noc spędzisz ze mną. Nie będziesz spać na twardej pryczy mnicha, moja piękna. Koniec z wszelkim udawaniem. Chodź! Niczego ze sobą nie zabieraj, będziesz mieć wszystko, co trzeba...

Czarnowłosa kobieta uśmiechnęła się jeszcze szerzej i bez skrępowania ucałowała carewicza. Mnich opuścił pomieszczenie krótkimi, zdecydowanymi krokami. Nagle Karl Martin nie wiedział, co zrobić. Aleksy jednak uśmiechnął się, chwycił mocno kobietę za pierś i trzymając ją, wybełkotał:

- Chodź, młody przyjacielu, jesteś zaufanym mnicha. Możesz więc dzielić również moje tajemnice! Chodź, odprowadź nas do domu. Ta stara krowa, gospodyni, znajdzie chyba dla nas coś jadalnego.

Karl Martin wahał się.

Powinien był właściwie wrócić do siebie, do swojego wygodnego łóżka pod wysokim, białym sufitem. Tam jednak czekała tylko stara matuszka i pies. W ostatnich czasach stara po całych nocach nie dawała im spać swoim szczekliwym kaszlem.

Miała teraz młodą dziewczynę, która jej doglądała, i to głupie dziecko nie opuszczało na krok Karla Martina, gdy tylko znalazł się w mieszkaniu. Nie lubił tego, czuł się skrępowany błyszczącym wzrokiem i jawnym uwielbieniem dziewczynki. Było mu bardzo nieprzyjemnie, kiedy nieustannie przychodziła, ofiarowała się, że upierze jego rzeczy lub uczesze jego teraz dość długie brązowe włosy.

Najchętniej spędzał więc dnie na placu budowy lub w domu jednego z tych, z którymi zaprzyjaźnił się podczas długiej pracy. Teraz już wszystko było właściwie gotowe, a robotnicy wrócili do wilgotnych rowów. Tam Karl Martin z nimi nie chodził. Rozkoszował się natomiast wolnym czasem i tym, że mógł siadywać wysoko ponad dokami, gdzie pracowali budowniczowie okrętów. Znał każdy ruch, każde uniesienie dłoni, każdą czynność, którą robotnicy musieli wykonywać. Raz czy drugi udało mu się zobaczyć wśród nich cara, zawsze z dużą pałką przytroczoną do pasa.

Carewicz obściskiwał ciało swojej mało pięknej kobiety i zapomniał o Karlu Martinie, nie pamiętał też ani czasu, ani miejsca, gdzie się znajduje. Na szczęście Afrosinia miała dość wstydu, żeby go od siebie odsunąć, wciągnęła na niego kurtkę i popychała ku drzwiom niczym małego chłopca. Mrugnęła do Karla Martina, wciąż zresztą spoglądała na niego rozbawionym wzrokiem.

- C h o d ź z nami - szepnęła. - Jeśli będziesz miał szczęście, zobaczysz dzisiejszego wieczora niebywałe rzeczy!

Chłopiec zarumienił się, zawstydzony własną bezradnością. Wyprostował się jednak i skinął jej głową w odpowiedzi.

- Dziękuję za zaproszenie i honor towarzyszenia carewiczowi przy stole.

- Ja także - zachichotała kobieta, chyląc plecy, gdy szli niskim korytarzem. Karl Martin z wahaniem podążał za nimi. Nie potrafił wyobrazić sobie tego nieszczęsnego, spitego do nieprzytomności mężczyzny jako następnego władcy wielkiej Rosji.

Niebiańska komnata była martwa i pusta po jesiennym balu, ale Nadjana nie czuła się ani bardziej ożywiona, ani energiczna. Chodziła po pałacu, wydawała polecenia na prawo i na lewo. Cały oddział kobiet czyścił i sprzątał po nocnych hulankach. Za sofami i zasłonami wciąż znajdowały pijanych do nieprzytomności członków Konsylium Radości, szlachciców, którzy tam leżeli. Niektórzy zaczynali się budzić, ostatni goście przeważnie byli niekompletnie ubrani. Nadjana musiała się uśmiechnąć pod nosem. Jak w gruncie rzeczy ludzie są do siebie podobni w takiej chwili! Nie było zbyt wiele szlachectwa ani wyrafinowanej elegancji w tych zataczających się, bełkoczących mężczyznach, którzy przytrzymując rękami spodnie wynosili się chyłkiem z pałacu.

To z pewnością był bal, o którym długo będzie się mówiło nie tylko w rosyjskim królestwie. Wiedziała o tym, car również zdawał sobie z tego sprawę. Był zadowolony, bardzo zadowolony. Jego najbliższy człowiek, książę Mienszikow, najpierw odnosił się do Nadjany wrogo. Ale teraz, po tym jak przesiedziała u boku cara wiele wieczorów, mając Mienszikowa naprzeciwko siebie, zauważała, że jego stosunek do niej się zmienił. Otyły książę z obwisłymi wąsami wprost nie znajdował dostatecznie pięknych słów, by chwalić ją i pałac. Nazywał ją geniuszem, boginią, kobietą błogosławioną. Nieustannie się też domagał, by wolno mu było zobaczyć jej piękną twarz. Nadjana czuła wtedy, że skóra jej cierpnie, przy każdym spotkaniu z księciem doznawała nieprzyjemnego uczucia. Ten człowiek wywoływał w niej dreszcz, ale nie takiego rodzaju, jakiego z pewnością oczekiwał. Nigdy też nie mogła zapomnieć, jak kiedyś zaczepił pierścieniem o maseczkę, niby przypadkiem. Choć potem tysiąckrotnie prosił o wybaczenie, o mało nie zerwał z niej maski oraz pięknie wplecionej we włosy korony.

- Cóż za niezwykły pomysł, jaka wyrafinowana kokieteria, droga pani! Pomyśleć, setki zamaskowanych kobiet, jakie to podniecające! I w ten sposób odróżniasz się, pani, od reszty, nie mówiąc już o tym, że nadal jesteś najpiękniejsza z nich!

Car zachichotał i stuknął widelcem w stół. Posyłał Nadjanie porozumiewawcze spojrzenia.

- Mogłabyś być jego matką, a on gapi się na ciebie niczym głupi baran! Ha, ha! Mój dobry Mienszikow, on myśli, że wciąż ma mnóstwo sprytu, a tymczasem jest po prostu śmieszny, że pozwala ci się tak oszukiwać - śmiał się car, tańcząc z Nadjaną.

Ona zaś bardzo uważała, by nie napomknąć, że przecież władca został oszukany w ten sam sposób. Piotr Wielki miał rozkosznie krótką pamięć, kiedy tego chciał.

Kręcili się w kółko, car tańczył równie elegancko jak bury niedźwiedź, ona jednak drobiła, kręciła się na palcach i towarzyszyła mu w męczących rundach. Okropnie bolał ją krzyż, całe ciało protestowało, ale serce Nadjany biło radośnie, czuła się lekka i swobodna niczym młoda dziewczyna.

- Niewiarygodne miejsce - westchnął car. - Pomyśleć, że podarowano mi własne niebo.

Nadjana uśmiechnęła się i skłoniła z szacunkiem.

- Najpiękniejsze anioły stoją do dyspozycji Waszej Wysokości, Najjaśniejszy Panie.

Odchylił głowę w tył i wybuchnął śmiechem.

- Tak, mam tylko jeden problem: Od czego zacząć?

Nadjana obiecała znaleźć kilka interesujących możliwości, on jednak popatrzył jej z powagą w oczy i powiedział:

- Chcę odpocząć u ciebie, moja piękna. Dzisiejszej nocy także!

Stało się to już niemal tradycją. Car przychodził, tańczył i pił, ryczał jakieś pijackie śpiewki ze swoimi przyjaciółmi, po jakimś czasie wybierał sobie kilka kobiet i wychodził z nimi do niekrępującego pokoju. Potem wracał, bardzo już uspokojony. Nadjana wiedziała, że teraz pragnie jej towarzystwa.

Przesiedzieli całą noc w ulokowanej nieco z boku rosyjskiej komnacie i sączyli znakomitą herbatę ze srebrnego samowara. On ją obsługiwał, masował jej zmęczone stopy. Opowiadał o swej żonie, Katarzynie, i o córeczkach, które mu urodziła. Teraz znowu żył w napięciu, małżonka ponownie jest w błogosławionym stanie.

- Może nareszcie tym razem będzie syn. Ale może się urodzić równie słaby i żałosny jak Aleksy. Mój Boże, co ja zrobiłem, że karzesz mnie tak okrutnie? Nie mam ani jednej spokojnej nocy, nieustannie gnębi mnie myśl, że ten słabeusz przejmie wszystko, co zbudowałem, i taka perspektywa doprowadza mnie do szaleństwa.

- Twoje królestwo będzie największe na świecie - powiedziała Nadjana, starając się go pocieszyć. Ale dłonie cara boleśnie zacisnęły się na jej stopach.

- Co to pomoże, do diabła, skoro on zniszczy to wszystko w ciągu najwyżej stu dni? Jeszcze nie jestem może stary, mam teraz moje własne niebo... ale pewnego dnia położą mnie zimnego i sztywnego na marach i co się wtedy stanie z tym potężnym krajem?

- Być może carewicz dorośnie do swej pozycji i odpowiedzialności - próbowała łagodzić Nadjana. - Tak to jest, Najjaśniejszy Panie, ludzie dorastają do swoich zadań.

- Ale nie Aleksy, nie ten maminsynek. Czy widziałaś, kim on się otacza? To przeważnie mnisi, impotenci, parodie mężczyzn. To jacyś kuglarze i pijacy! A co za kobiety! Ta czarnowłosa, płaska fińska niewolnica, co ona ma do roboty w łóżku carewicza? Zawszona córka niewolników, to po prostu wstyd!

- A może on ją kocha - rzekła Nadjana łagodnie, nagle pełna współczucia dla tego odtrąconego syna cara.

- Kocha? To paskudne czupiradło? On, który ma w swoim domu niemiecką księżniczkę, żonę, w której żyłach płynie najbardziej błękitna krew, a przy tym posłuszną, łagodną, małą istotkę? Ale nie, ją on traktuje jak służącą, nieszczęsna musi na dodatek znosić, że otwarcie sprowadza sobie do domu kochankę.

- Dlaczego nic z tym nie zrobisz, Najjaśniejszy Panie? - zapytała Nadjana cicho. - Nieszczęsna kobieta, jest synową cara, cudzoziemką, została wciągnięta w taką okrutną grę. Musi naprawdę cierpieć, szczerze jej współczuję.

- Tak, chyba masz rację. Ale skąd brać czas na takie drobiazgi? Całe królestwo spoczywa na moich barkach, wciąż trzeba się czymś martwić! A Aleksy, on naprawdę potrafi dokładać kamieni do mego brzemienia. Robił to przez cały czas, już kiedy był małym chłopcem. Niezdarny i pozbawiony zdolności, nigdy nie radził sobie ze sprawami, którymi inni chłopcy się zajmują. Nie chciał jeździć konno, nie chciał się uczyć fechtunku, nie okazuje zainteresowania okrętom, nie chce uczestniczyć w tworzeniu piechoty ani siły morskiej państwa! Powinna byś widzieć jego twarz, kiedy po raz pierwszy zabrałem go ze sobą do lochu. Wymiotował, mazał się jak mała dziewczynka, gdy tylko zobaczył narzędzia kata. To słabeusz! Beznadziejny głupek! Te jego durne oczy mnie prześladują, ogarnia mnie szaleństwo od tych jego próśb: „Najdroższy ojcze, szanowny ojcze, okaż mi cierpliwość...".

- On was z pewnością kocha, Najjaśniejszy Panie.

- Ha! W takim razie powinien się chyba starać być takim synem, jakiego pragnę!

Nadjana wstrzymała dech, próbowała uprzedzić jego reakcję. Teraz łączyło ją z carem już wiele takich chwil, kiedy zwierzali się sobie nawzajem, znała go jednak na tyle dobrze, by wiedzieć, że łaska carska jest bardzo kapryśnym uczuciem. W jednej chwili władca mógł masować jej zmęczone stopy, w następnej jednak gotów byłby posłać ją na śmierć, gdyby go uraziła. Miała pod dostatkiem tego rodzaju przykładów. Mimo to uniosła głowę i powiedziała:

- Może... może mógłbyś porozmawiać z nim o tym, Najjaśniejszy Panie, i spróbować się dowiedzieć, jakiego ojca on chciałby mieć.

Władca nie słuchał. Mamrotał coś do siebie pod nosem.

- Musi się znaleźć jakieś rozwiązanie. Mój Boże, nie może się tak stać, że Aleksy zostanie carem Rosji. Katarzyna urodzi chłopca... Musi urodzić syna!

- Mimo to dziedzicem jest Aleksy - odparła Nadjana. - Może się poprawi. Jest młody...

Car ponuro kiwał głową i gładził zmęczoną ręką twarz.

- Może - mruknął. - Ale, na Boga, jak długo mogę wierzyć, że stanie się cud?

Piotr Wielki zamilkł, jego palce zacisnęły się mocno na kostce Nadjany. Po chwili zapytał:

- Skończyłaś książkę? Nadjana jęknęła, władca tak nieoczekiwanie zmieniał temat.

- Tak, jest gotowa, Mienszikow ma ją przetłumaczyć.

- Znajduje się na niej moje imię?

- Tak. Książka nazywa się „Etykieta Piotra Wielkiego". Zawiera wszelkie zasady i rady, jak należy się zachowywać w eleganckim towarzystwie.

- Dobrze. A kiedy chcesz się spotkać z Katarzyną?

- W tym tygodniu.

- W porządku. Te blade szlachcianki tak długo siedziały w swoich domach, że boją się wychylić głowę i wyjść do cywilizowanych ludzi. Powinny zobaczyć francuskie damy albo piękne księżniczki na niemieckim dworze!

- Zrobię tak, jak sobie życzysz, Najjaśniejszy Panie, będziemy je uczyć obie z Katarzyną.

Piotr zadowolony skinął głową.

- Musisz o tym pamiętać, Nadjano, że moja ukochana caryca była niegdyś w Polsce biedną panną do towarzystwa.

Nadjana musiała się uśmiechnąć.

- Jedna dama do towarzystwa z Polski, a druga nierządnica z Kopenhagi! Doprawdy, znakomite nauczycielki dla dam ze szlacheckich rodów, które pragną się nauczyć eleganckiego zachowania!

Roześmiał się wraz z nią, natychmiast jednak spoważniał.

- Rosjanie są niczym dzieci, Nadjano. Ty, która widziałaś świat i spotykałaś królów, wiesz, że nowe czasy wymagają nowych umiejętności. Nie możemy pozwolić, by nazywano nas barbarzyńcami! Nie możemy wlec się na szarym końcu ani pod względem wiedzy, ani siły, ani elegancji!

Nadjana pomyślała sobie, że jeśli władca naprawdę tak uważa, to powinien przestać wysyłać bandy żołnierzy do podbitych miast, by tam gwałcili, rabowali i napadali na kobiety, starców i dzieci. To akurat nie wzbudzi szacunku świata. Chociaż ona umiała mu to wybaczyć.

Tak, mogła wybaczyć mu prawie wszystko.

Kiedy ten ogromny, sławny mężczyzna siedział w ten sposób i rozcierał jej stopy, przy rym z nią rozmawiając, czuła się naprawdę ważna... Wtedy wybaczyłaby mu wszystko i broniłaby go do końca.

Nadjana westchnęła z rozkoszą, gdy podawał jej kolejną szklankę słodzonej herbaty.

Piotr uśmiechnął się do niej ciepło.

- Mateńko moja... trzymam cię tutaj. Tobie potrzeba odpoczynku, a ja, głupi dzikus, ci na to nie pozwalam.

- Kto chciałby spać, kiedy sam car proponuje mu swoje towarzystwo? - uśmiechnęła się.

Car spochmurniał.

- Wielu z pewnością najchętniej wemknęłoby się potajemnie do śpiącego cara, Nadjano.

Zesztywniała.

Car się boi. Widocznie nikomu nie ufa. Nagle poczuła się urażona, zrozumiała powód, dla którego władca nigdy nie chciał u niej spać.

- Tutaj jesteś bezpieczny, Piotrze. U twojej mateńki nikt nie może zrobić ci nic złego. Najpierw musiałby wbić nóż w moje piersi.

Piotr chrząknął i znowu się uśmiechnął, potem popatrzył na nią rozpromienionym wzrokiem. Wąsy mu drgały.

- Nadja, miłaja, gdybym wszędzie miał takich lojalnych przyjaciół!

- Ależ masz. Przecież jesteś światłem i nadzieją Rosji!

- Może. Mimo to nie mogę spać spokojnie ani przez sekundę, Nadjano. Istnieje ktoś, obawiam się, że będzie on moim Brutusem...

Karl Martin był przerażony, kiedy zobaczył, że z pokoju Nadjany wymyka się sam car. Ledwo rozpoczął się ranek, blask jesiennego słońca mienił się nad miastem niczym połyskliwa narzuta. Na ulicach szczury uciekały przed światłem dnia, szukając schronienia w podziemnych korytarzach, które wykopały sobie pod fundamentami domów. Powiadano, że miasto jest posadowione na kamieniu, na przesyconym niewolniczym potem drewnie i na ludzkich szkieletach. Dzieci straszyły się nawzajem opowieściami o tym, jak szczury obrastają tłuszczem, bo wyjadają z ziemi ludzkie szczątki.

Karl Martin czuł się dziwnie wypoczęty, choć nie przespał tej nocy nawet godziny.

Był u Aleksego. Zbliżyli się bardzo do siebie po tamtym pierwszym, dziwnym spotkaniu u mnicha Ignatiewa. Karl Martin nadal nie akceptował wielu cech charakteru następcy tronu i jego postępków. Wiedział jednak, że to człowiek z gruntu dobry, że kocha swój naród w jakiś sentymentalny bezradny sposób, który wzruszał Karla Martina i przypominał mu Nielsa. Carewicz nie posyłałby czterdziestu tysięcy ludzi na śmierć każdego roku. Nie traciłby państwowego złota na wciąż nowe okręty wojenne, na tworzenie wciąż nowych oddziałów wojska. Nie ściągałby hańby na swój kraj bluźnierczymi paradami ani sadystycznymi spektaklami w głębokich lochach. Położyłby koniec torturowaniu straceńców, kaci byliby u niego bezrobotni. A ludzie mieliby spokój, mogliby uprawiać ziemię i odbudowywać splądrowany kraj.

Tak jest, carewicz był człowiekiem o pokojowym usposobieniu, ludzie mu ufali. Karl Martin rozumiał, że chodzi o to, by jak najszybciej posadzić go na tronie. Z różnych potajemnych rozmów dowiadywał się, że duchowieństwo, a także przyjaciele carewicza od wypitki coraz częściej mówią o buncie.

On sam nie uczestniczył w tych rozmowach, ale kręcił się niczym cień między tymi, którzy je prowadzili. Poznał ich, wiedział, kim są. Kikin, książę Dołgorukij, Wiażenskij, Afanasjew. Pijali oni alkohol Aleksego i pocieszali go, gdy płakał lub przeklinał swego surowego, zimnego ojca.

Nie opowiadał o tym Nadjanie. Rozumiał przecież, że ona jest przyjaciółką cara. Ale że mogło być aż tak, że car wymyka się z jej sypialni wczesnym rankiem... to zaszokowało Karla Martina.

Ona jest przecież stara!

Dużo starsza niż moja matka.

Wszystko się w nim burzyło na myśl o tym, czuł się dotknięty. Z trudem chwytał powietrze, ukrył się pośpiesznie za kolumną. Car wyglądał na zadowolonego, pogwizdywał, tupiąc ciężkimi butami po podłodze korytarza.

Karl Martin stał nieruchomo jeszcze długo po tym, jak kroki Piotra ucichły w oddali.

Nieszczęśliwy podszedł do drzwi Nadjany i głośno zapukał.

Spodziewał się, że zastanie ją na w p ó ł rozebraną, może z drżącymi rękami i z twarzą płonącą pod wieczną maseczką. Przy carze pewnie ją zdejmowała. Karl Martin zgrzytał zębami.

- Dzień dobry, mój kochany, już wstałeś? Bardzo mi cię brakowało wczoraj, nie przyszedłeś do naszego stołu. Pomyślałam sobie jednak, że bardziej cię interesują młode szlachcianki niż stara ciotka. Dobrze się bawisz?

- Nie byłem na żadnym przyjęciu. Pracowałem. Uśmiechnęła się, słysząc jego gniewny głos.

- Nie zamęczaj się, mój kochany. Spójrz, twoje ręce są zniszczone i pełne skaleczeń! Czy musisz się tak strasznie trudzić w dokach? Nie mógłbyś się postarać o mniej wymagające zajęcie? Harujesz przecież niczym dorosły mężczyzna...

- Ja jestem dorosłym mężczyzną - syknął, ale, choć z niechęcią, musiał uznać, że złość go opuszcza, gdy Nadjana tuli go do siebie serdecznie.

- Oczywiście, że jesteś. Wysoki i silny, tak wyrosłeś ostatniego lata. Można by sądzić, że masz ze dwadzieścia lat...

- Nie mówmy o moim wieku. Uśmiechnęła się szelmowsko.

- Oczywiście, że nie. Jeśli tak ci się śpieszy... Ale przecież niedawno widywałam cię w dziecinnych zabawach, turlałeś się ze wzgórza po trawie i byłeś taki wzruszająco szczęśliwy. Chciałabym widywać cię częściej, Karl Martin.

- Mam ważniejsze sprawy na głowie - odparł. Objęła go i przytuliła do siebie. Był teraz równy jej wzrostem, może nawet odrobinę wyższy od niej.

- Jesteś energicznym młodym człowiekiem, Marja byłaby z ciebie dumna, gdyby cię widziała. Chciałam cię dzisiaj prosić o pewną przysługę. Potrzebuję mężczyzny.

- Naprawdę? Roześmiała się, słysząc jego złośliwy ton.

- Tak, naprawdę. Bo dzisiaj panie będą się uczyły francuskiego dworskiego tańca, brak nam kawalerów.

- Ech!

- Tak, tak, bądź tak dobry... Możesz zresztą być moim partnerem.

- No, a car? Nadjana westchnęła.

- On nigdy nie bierze w czymś takim udziału. Poza tym nie powinieneś sobie niczego wyobrażać. On jest moim przyjacielem i naszym wielkim dobroczyńcą. Czy chciałbyś nadal mieszkać w tamtej śmierdzącej chacie? Karl Martin nie wiedział, co powiedzieć, postanowił jednak być posłuszny Nadjanie.

- No dobrze, jak chcesz. Mogę przyjść na to damskie spotkanie. Boże, jakie głupie są te baby! Stękają coś i jąkają się, i nigdy nie patrzą człowiekowi w oczy!

- One całe życie spędziły wśród sióstr i matek. Nigdy nie przyjmowały gości. Musimy to zrozumieć i pomóc im.

- Oczywiście, mamo - potakiwał żartobliwie. Nadjana klasnęła w dłonie i roześmiała się.

- Ubierz się teraz i poproś, żeby zajechał powóz. Przejedziemy się najpierw po parku, mam ochotę zobaczyć wszystkie wspaniałe barwy jesieni, którymi, jak ludzie mówią, pokryły się liściaste drzewa. Widziałeś już to, Karl Martin, widziałeś, że brzozy, które tu posadzono, są dokładnie takie same jak u nas w domu, w zagajniku należącym do plebanii?

Karl Martin zasępił się, wybiegł z pokoju, zatrzaskując z hałasem drzwi.

ROZDZIAŁ VIII

Muzykanci mieli białe peruki, lśniące czystością, upudrowane, bez jednej plamki. Nie to co pastor u nas w domu, pomyślał Karl Martin i zapomniał, gdzie jest, wpatrując się otwartymi szeroko oczyma w pięknie wystrojonych członków orkiestry kameralnej. Mieli na sobie ubrania srebrnoniebieskie, tego samego koloru co ściany w niebiańskiej komnacie albo mgiełka, która w gorący letni dzień wznosi się ku niebu.

Na dworze panowała jesień, ale tutaj w salonach carycy Katarzyny paliło się co najmniej sto świec. Samowary emanowały ciepłem, tancerze zaczynali dyskretnie rozpinać ubrania.

Kobiety poruszały się sztywno, jakby z wahaniem. Nie tylko nowo uzyskana wolność była czymś nieznanym. Spotkanie z obcymi mężczyznami wprawiało je w drżenie i lęk. Na dodatek musiały ich dotykać, palce splatały się w tańcu, od czasu do czasu partnerzy zderzali się i odczuwali przez parę sekund bliskość innego ciała.

Katarzyna uśmiechała się promiennie, leżąc wyciągnięta na pięknym szezlongu. Miała już bardzo wydatny brzuch, wyglądało tak, jakby poród mógł się zacząć w każdej chwili. Ona jednak uniosła dekorowaną złotem filiżankę i zawołała:

- Lżej! Leciutko niczym piórko, księżno Baraskij, proszę poruszać się jak ptaszek!

Wspaniały humor carycy powoli udzielał się zebranym.

Niebawem twarze zaczęły rozjaśniać niepewne jeszcze uśmiechy, a młodzi kawalerowie po raz pierwszy mieli odwagę spojrzeć w oczy swoim damom. Karl Martin tańczył z wielką powagą, dreptał w kółko i starał się zapamiętać, co mówił mężczyzna ubrany w obcisły czarny kostium.

Nadjana umiała tańczyć od dawna, bez wysiłku dawała się prowadzić muzyce. Raz czy drugi popchnęła go we właściwym kierunku lub zadbała, by odnalazł swoje miejsce, gdy zgubił się w skomplikowanych figurach i układach.

Muzyka ucichła. Wszyscy bili brawo, tak jak Katarzyna ich nauczyła.

- A teraz coś na orzeźwienie, moje panie i panowie! Usiądźcie! I niech nas piękna muzyka ukoi! Maestro!

Rozśpiewały się skrzypce, popłynęły ciche dźwięki menueta.

Katarzyna skinieniem dłoni wezwała do siebie Nadjanę. Karl Martin nie miał wyboru, musiał towarzyszyć swojej opiekunce. Władcza pani powitała go łaskawym gestem, Nadjana zaś została ucałowana w obydwa policzki.

- Chodź, posiedź trochę ze mną i opowiedz mi, jak się mają sprawy w pałacu - rzekła Katarzyna.

Nadjana widziała, że tamta się uśmiecha, wiedziała jednak, że caryca podziela zachwyt cara. Nieczęsto odważała się zresztą mu sprzeciwić. Jego poprzednia małżonka, matka następcy tronu, dożywała swoich dni zamknięta w klasztorze daleko stąd.

- To wspaniałe miejsce - odparła Nadjana ostrożnie. - Najjaśniejsza Pani powinna zobaczyć osobiście, jakie się tam znajdują niezwykłe dzieła sztuki. Jeśli otrzymam pozwolenie, bardzo chętnie zaaranżuję wieczór dla wybranych gości Najjaśniejszej Pani. Wybierzemy wyłącznie kobiety cieszące się wielkim szacunkiem...

- O, to będzie nas niewiele - zaśmiała się Katarzyna i nalała herbaty.

Nadjana także musiała się uśmiechnąć. Oczy Katarzyny były ciepłe i brązowe. Nadjana przypomniała sobie nagle, że ma przed sobą prostą dziewczynę z Polski. Niełatwo jest zrozumieć, jakie życie prowadzi ta istota w takim otoczeniu.

Karl Martin stal milczący i nieporuszony za fotelem Nadjany. Ona wyczuwała niemal, że wszystko się w nim burzy, że za nic nie chce tutaj być. Tysiąc razy bardziej wolał włóczyć się wśród budowniczych okrętów, chętnie też przebywał z grupą, która nosiła glinę i kamienie na placach nowych budów.

- To jest Karl, mój syn. Katarzyna zmierzyła go taksująco od stóp do głów.

- Karl... to imię odarte z szacunku, jak król, którego car dopiero co pokonał. Nazwę ciebie... Iwan! To nasze najpopularniejsze imię, noszone przez tysiące chłopów, żołnierzy, a także ludzi rodu szlacheckiego.

Młody człowiek spojrzał w jej stronę, zmusił się, by skłonić głowę.

- Dobrze, dobrze, zajmijmy się raczej tymi pysznościami. Zostały przygotowane według przepisu pochodzącego z francuskiego dworu, car przywiózł ze sobą również kucharkę i mąkę. Kucharka, niestety, umarła, ale mąka jest dobra, prawda?

Jedzenie było delikatne. Puszyste maślane bułeczki, uformowane na kształt rosyjskich pierogów, nadziewane konfiturami, kandyzowanymi owocami i orzechami. Bardzo to wszystko słodkie, Nadjana nie mogła zrozumieć, jak ta kobieta w zaawansowanej ciąży jest w stanie jeść tak dużo.

- Opowiedz mi o swoim życiu - poprosiła nagle Katarzyna. - Car mówi, że wiele podróżowałaś. Że znasz obce języki i widziałaś różne miejsca. Nie było ci w życiu nudno.

- Moje życie jest jedną przygodą, podobnie jak życie Najjaśniejszej Pani - rzekła Nadjana cicho. - Gdyby Najjaśniejsza Pani chciała słuchać, opowiedziałabym z wielką radością. Ale wkrótce zaczną znowu grać i nie ma tu takiego miejsca, gdzie można by rozmawiać bez skrępowania. .

- Masz rację - uśmiechnęła się Katarzyna. Przeciągnęła się i oblizała palce, zanim służący zdążył podać miseczkę z wodą. Potem wytarła je w śliczną maleńką szmatkę, która pachniała perfumami, gdy caryca nią potrząsnęła. - Przyjdź dzisiaj wieczorem do moich prywatnych salonów. Napijemy się razem wina, Nadjano.

Pani w maseczce skinęła głową. Zaproszenie radowało ją. Była ciekawa kobiety, którą Piotr poślubił. To nie może być łatwe życie...

Na twarzy Karla Martina odmalował się wyraz ulgi, gdy mógł znowu zabrać Nadjanę i poprowadzić ją na ogromny parkiet. Nowa podłoga skrzypiała, pod wysokim sufitem zbierał się swąd z lamp i samowarów. Tańczący wlali w siebie już wystarczająco dużo letniego piwa i smakującego przyprawami wina, by poruszać się lżej.

Katarzyna klasnęła w dłonie i posłała pocałunek ubranemu na czarno Francuzowi.

Nadjana zwróciła uwagę, że ma wypieki na policzkach, jeszcze czerwieńsze niż tańczący. Musi rzeczywiście być zmęczona.

Nigdy nie sądził, że jesienne powietrze może smakować tak wspaniale, pił je teraz dosłownie łapczywymi haustami. Za plecami miał dom cara, zamek władcy.

Ciężki zapach słodkich ciastek, perfum i tytoniowego dymu przyprawiał go o mdłości.

Teraz, w chłodnym wietrze od morza, Karl czuł, że nie wytrzymałby w pomieszczeniu ani chwili dłużej. Piękny kostium rzucił do powozu Nadjany i opuścił ją z krótką obietnicą, że wróci do domu na kolację.

Wolny!

Droga do portu nie była długa. Bez trudu rozróżniał obce statki, które stały tutaj na kotwicach. Jednostki handlowe z całej Europy.

Karl Martin przyśpieszył kroku. Czuł, jak delikatny wiatr chłodzi mu wilgotne policzki, rozkoszował się tym, choć wiedział, że to, niestety, zapowiedź kolejnej surowej zimy.

Do jego uszu dotarł stukot kół jakiejś fury o kamienny bruk, ale nie odwrócił się, dopóki nie usłyszał, że ktoś woła:

- Karl! To Aleksy. Carewicza nietrudno było rozpoznać, chociaż nosił szeroką, brunatną pelerynę takiego rodzaju, jakich używali chłopi i żołnierze. Wielki kaptur ukrywał szczupłą twarz. Następca tronu ściskał jedną ręką lejce i zaraz zatrzymał stary pojazd.

- Carewiczu! Ledwie cię poznałem.

- Wskakuj! Zrobimy sobie przejażdżkę!

- Dokąd jedziemy?

- Nieważne! Po prostu chodź, rób, co ci mówię! Karl Martin lekko wskoczył na prymitywny wózek.

Przypominał on furę rzeźnika Igora, na szczęście nie cuchnął tak mocno.

Aleksy strzelił z bicza i koń znowu ruszył przed siebie.

Jechali drogą prowadzącą za miasto. O ile Karl Martin zdołał zobaczyć, po obu stronach drogi rozciągały się bagna i opustoszałe łąki.

Carewicz gnał jak szalony, koniowi piana szła z pyska, a wózek podskakiwał niczym statek w sztormie.

Karl Martin spoglądał na milczącego woźnicę i zastanawiał się, o czym tamten myśli.

Wciąż milcząc carewicz zwolnił. Wtedy Karl zauważył jakieś małe, niskie dachy porośnięte trawą. Zdawały mu się takie szare i martwe, że nie wyróżniały się z reszty krajobrazu. Gdy tylko się zatrzymali, zaatakował ich silny odór. Wstrząśnięty Karl Martin zobaczył, że z chat wyczołgują się jakieś pokraki. Otworzył usta, by coś powiedzieć. I wtedy uświadomił sobie, że oni wszyscy są w jakiś sposób chorzy. Niektórzy, ślepi, niczym krety brną po omacku przed siebie i wietrzą w stronę obcych, którzy być może oznaczają zagrożenie. Inni bełkoczą coś niezrozumiale, drapią brudnymi palcami własne twarze. Pokazała się jakaś kobieta, prawie całkiem naga, widział jej chude ciało pod szalem, który na siebie narzuciła. Włosy miała pozlepiane od błota, a wzdłuż jednego policzka chłopiec dostrzegł rozległą ranę po oparzeniu.

Karl Martin zadrżał.

Ludzie zbliżali się do nich, wyglądali groźnie. Kije, którymi się podpierali, uderzały o kamienie. Nagle zaczęli wszyscy coś bełkotać. Carewicz pochylił się na wózku i wyjął węzełek ukryty dotychczas za siedzeniem. Potem rzucił go tak daleko, jak to możliwe, ponad głowami zrozpaczonych ludzi. Cmoknął na konia i odjechali, długo jeszcze krzyki i wrzaski raniły im uszy.

- Jak psy - powiedział zgnębiony. - Widzisz teraz, do czego doprowadziły krwawe rządy mego ojca. Ci ludzie byli niegdyś mymi przyjaciółmi. Teraz są oślepieni, okaleczeni, zmaltretowani przez jego oprawców. Wydobyłem ich z lochów, ledwie zdołałem ich uratować, nakłaniając katów, by patrzyli w inną stronę. Miałem ich pogrzebać. Żyją teraz tutaj, nigdzie stąd nie odejdą. Trzymam ich prawie jak domowe zwierzęta. Ponieważ oni mi przypominają, że nie ja jeden zostałem zdradzony przez mego ojca.

- Ty go nienawidzisz - rzekł Karl Martin cicho. Carewicz zaklął.

- Nie, do diabła! Ja go kocham, będę go zawsze kochał! I to jest najstraszniejsze, nie rozumiesz?

Karl Martin próbował wyobrazić sobie, jak się czuje ktoś szarpany taką dziwną mieszaniną uczuć. Pomyślał o swoim ojcu, ale nie znalazł w sobie nienawiści. Wspomniał matkę, ona jednak została w jego sercu jedynie jako mała zimna plama. Matka była miła i zręczna, tyle dla niego robiła. Kiedy miała czas.

Nie, nie nosił w sobie nienawiści. Nawet wobec Nielsa, który tak paskudnie go oszukał.

- Czy nie moglibyście się pogodzić? - zapytał Karl ostrożnie.

Aleksy zatrzymał wóz i popatrzył na Karla uważnie.

- Być może. To moja nadzieja. Ale dla niego jestem jedynie nieskończonym szeregiem rozczarowań. Może teraz będzie miał lepszego syna. Wtedy ja nie będę już do niczego zobowiązany. Może wtedy mnie polubi, skoro nie będzie już musiał zostawiać mi Rosji.

- Czy nie możesz zrezygnować z tronu?

- Tak po prostu? A kto by rządził? Moje głupie małe siostry? Chciwi spadkobiercy mego wuja czy znienawidzona rodzina? Nie. Afrosinia... ona zasługuje na to, by zostać carycą. Ona urodziła się na władczynię Rosji!

- Ale... niemiecka księżniczka też przecież oczekuje dziecka? Może będziesz mógł lepiej zrozumieć swego ojca, kiedy sam zostaniesz ojcem.

Carewicz strzelił z bicza, ściął mnóstwo źdźbeł trawy nad rowem jednym znakomicie wytrenowanym ciosem.

- Och, stul pysk! Mówisz jak Katarzyna! Jesteś zwyczajnym gówniarzem, Karl. Ty tego nie rozumiesz.

Karl zamilkł urażony i z trudem powstrzymał się, by nie zapytać, dlaczego w takim razie Aleksy rozmawia z nim o tak osobistych sprawach. Zamiast tego rzekł swobodnie:

- Co się stało z twoją ręką, carewiczu? Twarz Aleksego pociemniała, oczy zaczęły mu latać.

- Nic, to skaleczenie. - Po czym wybuchnął: - Ale ty jesteś ciekawy mały lis! Ja ciebie jednak lubię, Karl. Bardzo bym chciał być taki jak ty. Mój ojciec by ciebie kochał. - Ja nigdy bym nie kochał jego. Carewicz spod wpółprzymkniętych powiek długo i uważnie studiował twarz Karla Martina.

Chłopiec doznał uczucia, że powiedział przed chwilą coś niezwykle ważnego.

- On sam skaleczył się w rękę - powiedziała kobieta o czarnych włosach. Związała je dzisiaj mocno na karku i Karl Martin mógł zobaczyć, jakie ma odstające uszy. Trudno zrozumieć, że ktoś mógłby nazywać tę kobietę piękną. Ale Aleksy kochał ją ponad wszystko na ziemi, co do tego nie można się było mylić. - Ojciec wezwał go do siebie i prosił, by mu pokazał szkice i rysunki tego, czego się nauczył podczas swojej zagranicznej podróży. Mój biedny Aleksy, ledwie mógł zrozumieć, co wielcy uczeni do niego mówili. Więc skaleczył się w rękę i wyjaśnił ojcu, że nie może ani rysować, ani pisać.

Karl Martin zbladł. Cóż za sadyzm? Jakim tyranem jest ten car! Trudno się dziwić, że jego syn czasami okazuje straszny gniew i brutalność, która wszystkich przeraża. Tylko wobec Afrosinii był niczym baranek. Ona jaśniała z radości i zwierzała się wszystkim i każdemu z osobna, że urodzi carewiczowi syna. Nie martwiło jej wcale, że jego prawowita małżonka również oczekuje dziecka.

- Ta niemiecka dziwka... On nigdy jej nie kochał! On kocha tylko mnie, wiem o tym!

Karl Martin czuł, że kręci mu się w głowie od tego babskiego gadania. Zarazem użalał się nad nią. Afrosinia to najwyraźniej mało uzdolniona osoba. A gdy była pijana, tak jak teraz, mówiła jeszcze bardziej niewyraźnie i myślała jeszcze wolniej. Karl Martin wstał i usiadł w kącie, jak to miał w zwyczaju. Mężczyźni w izbie mówili coraz głośniej i coraz gwałtowniej. Aleksy pił więcej niż inni, choć dobrze wiedział, że jutrzejszy poranek będzie piekłem. Teraz wzrok miał zamglony, a szczupłe dłonie spoczywały ciężko na stole. Bełkotał jakieś przekleństwa, Karl Martin pojmował, że dotyczą wciąż tego samego: jego ojca.

- Cesarz Walentyn - rzekł carewicz. - I król francuski... Oni obaj rozkradali kościelne skarby! Jak mój ojciec...

Mnich kiwał poważnie głową, jakby słuchał nie pijackiego bełkotu, lecz najmądrzejszego przemówienia.

- Oni obaj zostali zamordowani, otóż to! - Carewicz uderzył pucharem w stół i wpatrywał się w swoich gości. - Kiedy już się stanie to, na co czekamy... wtedy ja będę wbijał na pal przyjaciół ojca i Katarzyny. Zacznę od Mienszikowa. Będę... będę... zostawię to całe przeklęte miasto, niech zgnije w bagnach, zniszczę flotę... Moskwa... moja matka, moje święte miasto... twoje dni mimo wszystko jeszcze nie minęły!

Karl Martin zobaczył, że mnich Ignatiew nagle się podniósł. Dopiero teraz uświadomił sobie, że przez cały czas przy drzwiach stał jakiś służący i trzymał w rękach dzbanek z wódką. Został teraz przepędzony, a mnich wyglądał na zmartwionego. Karl Martin zadrżał. Czy to carski szpieg? Nie, to niemożliwe. Nie tutaj...

Mnich szturchnął Aleksego w plecy, szeptał mu coś do ucha. Pewnie ostrzeżenie. Ale carewicz nadal przeklinał wszystko i wszystkich.

- Katarzyna... ta dziwka. Udaje, że jest taka macierzyńska, ale mnie nie oszuka! Pewnego dnia się policzymy! O, tak, pewnego dnia... Wtedy oni poznają mój gniew, ci zdrajcy, te psy...

Nikomu nie przepuścił, żonie jednak dostało się chyba najwięcej.

- To diabielskie stworzenie. Czepia się mnie niczym rzep... Nikt i nic nie jest dostatecznie dobre! Nieustannie narzeka! Wiesz, co powiedziała swemu panu i mistrzowi, kiedy przyłożyłem jej parę razów w ten tłusty zadek? „W Niemczech nawet prosty szewc tak by nie potraktował swojej kobiety". Do diabła, pewnego dnia zamknę ją w klasztorze!

Mnisi wybuchnęli śmiechem.

- Więc mimo wszystko przypominasz swego ojca pod jakimś względem - żartowali i dolewali carewiczowi wódki.

Wkrótce potem wpadł pod stół, a jeszcze później Karl Martin zobaczył, jak niosą go do łoża. Nikt nie zwrócił uwagi na chłopca w kącie izby. Wielokrotnie czuł się tutaj tak samo niewidzialny, jak niewidzialny był przez wszystkie lata dla swojej matki.

Żyrandole mieniły się, w ten ciemny jesienny wieczór płonęły setki świec. Caryca leżała dzisiaj całkiem spokojna i obserwowała tańczących. Owszem, zaczynali nabierać zręczności. Większość pań opanowała już i kroki, i skomplikowane gesty, które miały wyglądać na nowoczesne i kokieteryjne. Najjaśniejsza Pani przysypiała, czuła się zmęczona. Dziecko pod brokatową suknią poruszało się leniwie. Caryca kładła dłoń na brzuchu i starała się nie zasnąć. Wyglądałoby to dziwnie, gdyby zasnęła. W głębi sali tańczyła Nadjana z jakimś młodym panem, wyglądali naprawdę niczym postaci z bajki. I ten jej młody syn, który prowadził księżnę w eleganckich okrążeniach. Księżna zresztą sprawiała wrażenie oczarowanej!

Caryca zaciekawiona pochyliła się do przodu. Ten chłopiec naprawdę się odmienił! Pamiętała poprzednie spotkania, kiedy stał sztywny i przestraszony za fotelem Nadjany, nie mówiąc ani słowa. Teraz flirtował z paniami, no, no! Obejmował szczupłą talię księżnej i przyciskał ją mocno do siebie. Spoglądał na partnerkę z góry, nie ulega wątpliwości, że ten chłopiec wkracza już w dorosłość. Czy oni są kochankami? Czy byłoby to możliwe? Katarzyna wstrzymała dech, poczuła mrowienie w piersiach. Teraz Karl Martin i księżna tańczyli z daleka od niej, caryca straciła ich z oczu. Westchnęła i oparła się wygodnie na poduszkach, wzięła jedno z tych słodkich ciasteczek, które tak lubiła. Chciała dzisiaj również zaprosić do siebie Nadjanę, bo pewne sprawy musiała sobie jednak wyjaśnić.

- Czy ty się znowu w coś wdałeś, Karl Martin? Rzadko widywał Nadjanę taką surową. Zdawało mu się, że słyszy, jak jego opiekunka zgrzyta zębami.

- Odpowiedz mi, Karl Martin! Jesteś wciąż dzieckiem, nie zapominaj o tym! Jeszcze dużo czasu upłynie, zanim staniesz się całkiem dorosły i będziesz mógł nie odpowiadać na pytania swojej przybranej matki!

- Już ci mówiłem, że nic się nie stało. Jesteś głupia, że słuchasz plotek!

- Karl, sama caryca mi o tym powiedziała. Jak ty ją dzisiaj do siebie przyciskałeś! Przecież to księżna! Mężatka! A na dodatek córka Mienszikowa! Czyś ty zwariował? Czy nie wiesz, jakie oni tu mają obyczaje? Czy nie wiesz, że jeśli mąż zamorduje kochanka swojej żony, to sąd uwalnia go od odpowiedzialności? A wszyscy stoją po prostu wokół i klaszczą w ręce!

- To jakieś głupstwo, wszystko co tu opowiadasz - odparł chłopak zirytowany.

Nadjana skuliła się i pochyliła plecy. Nie wyglądało na to, że Karl Martin kłamie. Postanowiła mu wierzyć. Delikatnie pogłaskała go po włosach, on zesztywniał jak zwykle, ale się nie odsunął.

- Mój kochany mały... Tak się o ciebie martwię. Prawie cię nie widuję! Karl, czy to naprawdę konieczne, te długie dni i wieczory? Czy nie mógłbyś trochę częściej bywać w domu?

Karl skrzywił się tylko, wyciągnął rękę po owoc. Pozłacana taca była ozdobiona niebieską chińską mozaiką. Karl wiedział, że to dar od cara. Wyglądało na to, że Nadjana dobiła się naprawdę wysokiej pozycji w hierarchii władzy, została zaufaną powiernicą i cara, i carycy. O ile jednak Karl Martin rozumiał, to żadne z nich nie zdawało sobie sprawy, iż Nadjana tak wiele rozmawia z drugą stroną. Nadjana była niczym wąż, zawsze potrafiła się wywinąć. Kochał ją i żywił dla niej za to wiele szacunku.

- Postaram się bywać więcej w domu - rzekł na koniec. - Jeśli to dla ciebie tak wiele znaczy. Ale przecież sama jesteś przeważnie zajęta tymi wszystkimi balami i rozmowami, herbatkami u carycy i spotkaniami.

- Zawsze, zawsze mam czas dla ciebie, mój chłopcze. Pamiętaj o tym!

Mama mawiała to samo. Uśmiechnął się jednak naprawdę uradowany.

- Dziękuję ci, Nadja. To wspaniale.

Usiadła przy nim. Musiał dostrzec, że coś ją boli. Teraz jednak już się tak nie bał, że mogłaby umrzeć. Zresztą Nadjana z każdym miesiącem wydawała się młodsza. Może dlatego, że wróciła do domu, zastanawiał się. I teraz, kiedy pochyliła się i podkuliła nogi w dużym fotelu, wyglądała jak młoda dziewczyna. Nie upięte włosy spływały niczym srebro na szczupłe ramiona. A maseczka pokrywała miejsca, w których mogłyby się znajdować zmarszczki świadczące o starości.

Miała smukłą talię, nosiła szerokie suknie. Ręce były szczupłe i długie, rękawiczki sprawiały, że wyglądały niczym połyskliwe skrzydła.

- Chciałabym urządzić bal dla ciebie, Karl Martin. Dar... sam powiedziałeś, że nie chcesz już dłużej być dzieckiem. I to jest prawda, wyglądasz jak młody mężczyzna. Jeśli ci się tak śpieszy do dorosłości, to pozwól mi zorganizować bal na cześć twoich dwudziestych urodzin!

Zakrztusił się i odrobina owocu wpadła mu do tchawicy.

- Co? Zwariowałaś, ale... ale w takim razie mógłbym przyjąć zaproszenie cara i zaciągnąć się na jeden z okrętów, kiedy w przyszłym roku będą ruszać!

Nadjana skinęła głową.

- No właśnie. Zostaniesz pomocnikiem admirała!

- Ale... to można by załatwić, nawet jeśli bym miał siedemnaście lub osiemnaście lat? Oni to uznają, także ci, którzy nie chcą zbyt młodych ludzi we flocie.

- Dwadzieścia lat to jakby poważniejsza okazja, by uroczyście ją obchodzić... ale mnie jest wszystko jedno, powiedzmy więc, że będą to osiemnaste urodziny. Chcę zorganizować prawdziwy wielki bal, Karlu!

Ucałował ją.

- Dziękuję, Nadju. Nie zależy mi na żadnym balu. Ale tamte inne propozycje... są wspaniałe!

Nadjana wyjęła zwój papieru z szuflady małego biurka.

- Proszę! Twoje dokumenty. Twoje rosyjskie imię. Sama caryca to załatwiła.

- Iwan Ilikow...

- To ty. Podoba ci się? Mam wrażenie, że otrzymałeś nazwisko po jakimś zmarłym szlacheckim synu.

Karl Martin zwinął papiery, zawierające również zapewnienie, że został zatrudniony jako doradca admirała.

- Rozmawiałaś z nim, co? Nadjana uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami.

- Dziękuję, dziękuję serdecznie... nic by mnie bardziej nie ucieszyło.

- Wiem o tym - rzekła Nadjana.

Kiedy chłopiec wyszedł, odetchnęła z ulgą. Teraz wiedziała więcej o stanie jego ducha, może zacznie myśleć o innych sprawach, zapomni o zamężnej księżnej. Bo caryca mówiła prawdę, tego Nadjana była najzupełniej pewna. Zresztą od dawna sama przeczuwała, że Karl Martin coś przed nią ukrywa, jakąś tajemnicę, która mogłaby okazać się niebezpieczna.

Może się jednak wszystko ułoży. Dzisiejszej nocy będzie spała głębokim pokrzepiającym snem.

Karl Martin zanurzył się w jesienny mrok, w swoim czarnym płaszczu i ciemnogranatowych spodniach mógł nie zauważony dostać się kuchennym wejściem do domu carewicza. Nad Newą wszystko leżało ciche, pogrążone w ciemnościach, Karl Martin widział samotne światło tylko w jednym oknie. Połowa września i niemal cały październik minęły od dnia, kiedy był tu po raz ostatni. Potrzebował wiele czasu, zanim znowu zapragną! odszukać Aleksego. Brutalność carewicza wobec własnej żony zostawiła głębokie ślady w duszy Karla Martina, prawie postanowił zerwać, odwrócić się od Aleksego plecami. Ale Aleksy przyszedł do niego i żałośnie błagał, by Karl Martin okazał mu łaskawość.

- Lubię cię! Nie mam innych młodych przyjaciół oprócz ciebie! Bardzo chciałbym być taki jak ty, wywierasz na mnie naprawdę dobry wpływ! I mogę z tobą rozmawiać o wszystkim, Karl! Jesteś mi jak brat!

- Nie wolno ci się tak zachowywać wobec kobiety - mruknął Karl Martin.

- Nie, nie, byłem szalony, już nigdy więcej... Ale czasami ona budzi we mnie taką złość, że widzę tylko czerwone płaty przed oczyma, nie jestem w stanie się opanować...

- Pij mniej, Aleksy - powiedział Karl Martin lekceważąco. I od tamtego wieczora nigdy nie myślał, że odważył się zwrócić uwagę samemu carewiczowi. Aleksy był dla niego zwyczajnym, godnym pożałowania człowiekiem. Marny typ, który ani nie potrafi zdobyć miłości swego ojca, ani szacunku ślubnej małżonki. Bezwstydnie stłukł swoją żonę pasem, kopał pełzającą u jego stóp istotę, a w końcu rzucił jej na głowę miskę fasoli. Karl Martin najpierw usłyszał hałas, nie wiedział więc, czy powinien wejść do środka. Dopiero jednak, kiedy stanął w progu i zobaczył, co się dzieje, zawrzał gniewem. Kobieta była brzemienna! Cóż to za zwierzę tkwi w tym carewiczu? On, który wciąż uskarża się na brutalne zachowanie własnego ojca?

Potem jednak Aleksy płakał i błagał o zrozumienie, w końcu posłał żonie ogromny bukiet kwiatów ściętych w oranżerii ojca w parku Wenus. Od tamtej pory Karl Martin nie widział Charlotty. Przebywała zamknięta na klucz w swoim maleńkim pokoiku niczym więzień.

Dziś wieczorem otrzymał informację, że coś się stało.

Karl Martin został powiadomiony, by przyszedł do pałacu, po kryjomu i bez żadnego towarzystwa. Aleksy o niego pytał.

Zaraz za drzwiami spotkał starszą kobietę, która prowadziła dom carewicza. Była też akuszerką i razem z osobistym lekarzem Piotra mieli odebrać poród, którego oczekiwano.

Kobieta niosła ogromne naręcza białego płótna, wyglądała na bardzo zdenerwowaną.

- Co się dzieje? - szepnął Karl Martin. - Otrzymałem wiadomość... czy Aleksy został ojcem?

- Ojcem i równocześnie wdowcem - odparła kobieta ponuro. - O niczym nie wiesz? Czy nie widziałeś pochodu z powozem ciągniętym przez najpiękniejsze czarne konie cara?

- Ja... ja właśnie przyszedłem, spuszczaliśmy na wodę galeon... nie zdążyłem nawet się przebrać ani nic zjeść, kiedy nadeszła wiadomość.

- Tak, tak, stało się. Nic w tym dziwnego, tak przynajmniej uważam! Biedna kobieta, nareszcie się uspokoiła...

Charlotta nie żyje.

Gospodyni miała rację, niemiecka księżniczka uzyskała w końcu wolność. Żyła tutaj niczym więzień, przez nikogo nie kochana, izolowana. Z mężem, który nie był w stanie dostarczyć jej wiele radości.

Na szczycie schodów stała rozpromieniona Afrosinia. Nie dostrzegała Karla Martina, stała tam z lampą w ręce, jakby chciała naśladować posąg jakiejś bogini.

- Gdzie jest Aleksy? - spytał Karl Martin.

- Z tym ponurym starym mnichem, Kikinem i innymi.

- Podobno chciał ze mną rozmawiać?

- Teraz to już chyba nie! Dostali list od cara. Słyszę przez drzwi, jak dyskutują. Myślę, że czas się dopełnił, czas dla mnie i Aleksego...

Patrzył na tę prawie prostokątną kobietę, widział, że w jej oczach płonie triumf. Brzuch sterczał pod suknią, nigdy nie ukrywała swego stanu.

Karl Martin ciężko przełknął ślinę i poszedł do pokoju Aleksego. Pragnął znaleźć się tam jak najpóźniej.

ROZDZIAŁ IX

- Pisz to, co mówię, i dokładnie tak, jak mówię. Potem będziesz mogła robić uwagi - rzekł car.

Nadjana zauważyła jego zły humor. Zresztą chyba nic dziwnego. Wczoraj przecież umarła jego synowa. To sympatyczna cecha, że tak jawnie okazuje biedaczce współczucie. Ale Nadjana nie odważyła go zapytać ponownie, dlaczego nie próbował tej dziewczyny uratować, choć przecież mógł. Carewicz okazał się jedynie żałosną, choć wystarczająco złą istotą. Pomyśleć, że bił brzemienną kobietę, kopał ją w brzuch! To zwyczajny mord, myślała Nadjana.

- „Mój synu!" Tak, tak zacznij: „Mój synu, nie nadajesz się do niczego. Nie nadajesz się do prowadzenia wojny. A nie możesz sobie wyobrażać, że twoi generałowie sami będą dowodzić armią. Co bowiem zrobisz, jeśli okażą się niezdolni i nieporadni, a ty nie będziesz w stanie ocenić sytuacji? Będziesz niczym pisklę. Nieopierzony ptak, który dostaje jedzenie prosto do dzioba. Ileż to razy zwracałem ci uwagę, karałem cię... Nic jednak nie pomogło. Do niczego nie doprowadziło. Wszystko, czego próbowałem, okazywało się stratą sił i środków. Ja nigdy się nie oszczędzałem, nie oszczędzam też moich podwładnych. Nie mogę więc dla ciebie robić wyjątku!”

Nadjana pisała, gorycz zawarta w słowach cara przepełniała ją smutkiem. Czuła, że dyktując ten list Piotr musi bardzo cierpieć, ale wyobrażała też sobie, jak będzie cierpiał syn, czytając takie twarde, pozbawione miłości słowa.

Car kontynuował przyciszonym głosem:

- „Pisanie tego sprawia mi ból, ale nie chcę już powtarzać dalszych ostrzeżeń. Sam powinieneś wiedzieć, czego chcesz. Jeśli mi tego nie powiesz, będę cię musiał pozbawić prawa do tronu, odciąć cię niczym obumarłą gałąź. Wolę mieć zdolnego obcego następcę niż słabeusza. Nawet jeśli w jego żyłach płynie moja krew...”

Nadjana zasępiła się. Siedzi tutaj oto i spisuje ważny dokument, który może odegrać istotną rolę w historii kraju. Car chce pozbawić Aleksego tronu! Poczuła, że robi jej się zimno.

Piotr jednak pocałował ją i podziękował pięknie, kiedy skończyła i podała mu pióro, by mógł się podpisać.

- Dziękuję! Nie mogłem tego podyktować moim pisarczykom ani Mienszikowowi. Wtedy plotki zalałyby miasto, zanim Aleksy zdążyłby przeczytać pierwsze słowa.

- Jego może to załamać - szepnęła Nadjana.

- Tak. To bardzo słaby człowiek. Ale kto wie, może to zmusi go do zastanowienia... Ja, mój głuptasie, ja nigdy nie przestanę mieć nadziei, że ten chłopak... Chociaż w głębi duszy wiem, że on jest niepoprawny.

Nadjana milczała.

Ani car, ani jego żona nie mieli nic dobrego do powiedzenia o dziedzicu. Zadawał się z ludźmi kościoła, buntownikami, którzy potajemnie krytykowali cara i występowali przeciwko niemu. W narodzie istniało niezadowolenie i chęć oporu narastała w miarę zbliżania się zimy, kiedy głód znowu zaczynał rozrywać wnętrzności. Nadjana dziwiła się, że car nie rozumie niebezpieczeństwa. Ten list może więc spowodować wydarzenia, na które nawet Piotr Wielki nie jest przygotowany.

Drżała jeszcze długo po wyjściu władcy.

Niepokój osaczał ją niczym wilgotna mgła. Przyniosła sobie karafkę słodkiego wina i starała się myśleć o czym innym. Serce jednak biło w piersi niespokojnie, jakby chciało ją ostrzec.

- Mroki kryją Rosję - mówił mnich swoim głębokim głosem. Przed nim na stole leżał list. Aleksy miał białą twarz i raz po raz zadawał to samo pytanie mnichowi, do którego zwracał się per ojcze. - Ale nadejdzie taki dzień, kiedy jasne słońce znowu rozbłyśnie nad naszym krajem. Tym słońcem jesteś ty, Aleksy!

- Mój ojciec mnie nienawidzi! Pragnie trzymać mnie z dala od tronu!

Mnich spojrzał ku sufitowi, koncentrował się najwyraźniej na cichej modlitwie. W końcu powiedział:

- Otrzymasz tron.

- Ale, ale...

- Niektóre zwierzęta przyjmują barwę od natury, by ukryć się przed myśliwym. Dopóki jesteś następcą tronu, znajdujesz się w niebezpieczeństwie. Jeśli jednak zrzekniesz się tronu i ukryjesz gdzieś...

Aleksy ponuro kiwał głową. Mnich mówił, cedząc słowa przez zęby:

- Cała Rosja jest z tobą! Ludzie nienawidzą tego bezbożnika, który chce pozbawić kraj świętej wiary i nakłonić lud, by stał się taki jak obcy heretycy! Kiedy śmierć uwolni kraj, ludzie zwrócą się ku tobie i wyniosą cię na tron, który zawsze do ciebie należał. Wtedy nastąpi odrodzenie, Aleksy! Wtedy będziesz rządził z większym powodzeniem niż twój ojciec, ponieważ twoja władza pochodzi od Boga!

W oczach wychudłego następcy tronu płonęła tęsknota.

- Zrobię tak, jak mówisz, ojcze Ignatiewie. Zabiorę ze sobą Afrosinię i...

Rozległo się stukanie do drzwi, ciche krótkie uderzenia.

- Afanasjew! Wreszcie jesteś...

- Przynoszę nowiny - rzekł ponuro ubrany na czarno przybysz.

- Wiemy już wszystko, czytaliśmy list...

- Caryca urodziła syna. Mężczyźni zbledli. Aleksy przymknął oczy i z trudem przełknął ślinę. Pierwszy odezwał się mnich.

- To ostrzeżenie od naszego Pana, Aleksy. Natychmiast napisz do ojca i podporządkuj się wszystkim jego życzeniom!

- Wyruszamy jeszcze dziś w nocy. Będzie miał to, czego chce - rzekł Aleksy martwym głosem.

Dla Nadjany nastały pracowite dni. Dwór miał ucztować i tańczyć, świętować przez trzy noce na cześć nowego syna cara. Niebiański Pałac przez całe noce wypełniali pijani i rozochoceni mężczyźni, a kobiety użalały się, że nawet w ciągu dnia jest tak niespokojnie, że nie mogą się przespać. Nawet podczas mszy nie można się zdrzemnąć!

W pałacu cara było podobnie. Przez cały dzień napływał tam strumień szlachty, ludzie przemieszczali się przez długie szeregi sal, składali przyniesione dary i wygłaszali pozdrowienia dla nowego syna. Katarzyna czuła się bardzo dobrze, tak przynajmniej mówiono. Nadjana płonęła z chęci złożenia jej wizyty, bardzo chciała się dowiedzieć wszystkiego. Podobno carewicz wyjechał z Petersburga. Musiał być bardzo rozgoryczony surowym listem ojca. A może przejął się do głębi śmiercią swojej żony? Ale nałożnica Afrosinia podobno się nim zajmuje, tak ludzie gadają. Car musi pałać gniewem. Ale teraz ma kolejnego syna na pociechę. Nadjana nie widziała władcy od dawna. Na szczęście Karl Martin coraz częściej pokazywał się i w pałacu, i w domu. Cieszyła się, mogąc głaskać jego włosy, obsługiwać go, rozmawiać z nim o dawnych czasach. I wciąż przypominała mu o liście, który obiecał napisać do rodziców.

- Nawet jeśli oni się nie odzywają, może być tak, że nasze listy dochodzą! Cieszyliby się bardzo, gdybyś ty do nich napisał, Karl Martin. Może niedługo już wrócisz do domu, pomyśl o tym! W każdym razie jeśli będziesz udawał rosyjskiego marynarza i nie pozwolisz, by cię rozpoznano... Dlatego chcesz popłynąć z carską flotą, prawda?

Karl Martin przyglądał jej się podejrzliwie.

- A więc po to zdobyłaś te papiery dla mnie, Nadjano? Zaplanowałaś, że mogę pojechać do domu pod imieniem Iwana?

Nadjana strzepnęła jakieś niewidzialne okruchy z rękawa.

- Nie! Ale... Masz rację, to bardzo dobry pomysł! Możesz pojechać już w przyszłym roku, Karl Martin. Będziesz mógł zobaczyć swoją siostrę, zanim następne lato dobiegnie końca!

Roześmiała się tak radośnie, on zaś poczuł, że wspomnienie Amelii wywołuje w jego sercu ból. Ciało zesztywniało. Nie chciał. Nie, za nic nie chcę. Jeszcze nie teraz. Zbyt wiele spraw jest nie załatwionych, tamto okropne wspomnienie matki i Nielsa... paliło w piersi. Napomnienia wszystkich... Musiał uciekać niczym oblany wodą kot. Bezwstydni, okrutni, teraz wszyscy się pewnie z niego wyśmiewają. Z niego, który miał być wielkim bojownikiem, jednym z najlepszych ludzi Nielsa Kvithovuda, który niczym dorosły mężczyzna miał stać u boku wielkiego buntownika i zdobyć cześć oraz wywalczyć sprawiedliwość dla udręczonych chłopów.

- Może następnego roku - powiedział tylko Nadjanie i starał się pozbyć cierpkiego smaku w ustach. - N i e sądzę, żeby był na to czas tego lata, jeśli naprawdę mam zostać jednym z ludzi admirała.

Nadjana nie spojrzała na niego. Powiedziała tylko cicho:

- Ona cię bardzo kocha. Zawsze cię kochała. Musisz się starać ją zrozumieć. Ona miała tyle kłopotów i spraw, o których musiała myśleć, tak wielu oczekiwało jej pomocy. Twoja matka jest wyjątkową kobietą, powinieneś o tym wiedzieć. To nie jest jakaś tam ograniczona gospodyni!

- Nie - rzekł Karl Martin ponuro i zaczął wyglądać przez okno.

Widział stąd port, nowe zgrabne żaglowce z Holandii. Prawie wszystkie miały kobiece imiona, żadne jednak nie było tak piękne jak Aloe.

Te nudne tańce! Zauważył, że uśmiecha się cierpko za każdym razem, gdy musi ująć kolejną spoconą, małą dłoń, a potem znowu następną i następną. Żadna z kobiet na początku nie podnosiła oczu, spoglądały w dół na brzegi swoich sukien i drżały, gdy trzeba było zrobić dłuższy krok, tak że ukazywała się jedwabna pończoszka. Siedziały w swoich zamkniętych pokojach niczym piękne ptaki w pozłacanych klatkach. Ich ojcowie i mężowie chcieli je chronić przed zepsuciem tego wyrastającego z ziemi stołecznego miasta. Siedziały tak, jak przedtem ich matki i babki, i wszystkie inne szlacheckie córy, mające obowiązek zachowywać się skromnie i z godnością.

Dopiero ten szalony car postawił wszystko na głowie. W salach Katarzyny panie musiały pić zawierające alkohol owocowe napoje i rozmawiać z obcymi mężczyznami. Karl Martin niemal wyczuwał drżenie, jakie w ich piersiach wywoływały te wszystkie nowości. Najmłodsze, dwa, trzy lata starsze od niego, zupełnie sobie nie radziły w nowej sytuacji.

Starsze natomiast szybciej odnajdywały się w tym nowym stylu życia. Katarzyna chwaliła je i z uśmiechem na ustach mówiła, że są niczym kontynentalne damy. Ona sama zjadała niesłychane ilości kandyzowanych owoców ze srebrnych tac, wrzucała je sobie wprost w otwarte usta, upominając równocześnie lub nawet bijąc po palcach inne kobiety, gdy podczas posiłków zdarzyło im się niewłaściwie użyć sztućców.

Obowiązkowe tańce były dziwacznym przedstawieniem. Te zaczerwienione policzki, te plączące się nogi... Katarzyna jednak nie ustępowała. Nadjana także nie. Karl Martin też nie dawał się już tak bardzo prosić. Ona miała na imię Aloe, w każdym razie chciała, by tak ją nazywał. W rzeczywistości nosiła imiona Anastazja, Konstancja, Wiktoria i była córką księcia Mienszikowa, a od dwóch lat żoną jednego z przyjaciół księcia. Pełnił on służbę w carskiej flocie i należał o najbliższych współpracowników Piotra Wielkiego jeśli chodzi o marynarkę.

Potężni ludzie, myślał Karl Martin.

Dlatego najpierw poczuł się zaszokowany, kiedy podczas menueta odkrył parę brązowych, roześmianych oczu wpatrujących się w niego.

Kiedy wpłynęła z wdziękiem w jego objęcia, poczuł, że jej ręce są suche i delikatne. Uśmiechała się i patrzyła mu w oczy tak uparcie, że potknął się podczas małego piruetu, który powinien go poprowadzić ku następnej partnerce w długim szeregu tańczących. Zrobił co należało, ale był tak zakłopotany, że nastąpił butem na liczący przynajmniej z osiem łokci tren sukni innej damy, młodej wdowy, która przerażona zasłoniła twarz rękami i krzyknęła.

Muzyka umilkła.

Tuż przed nim stała ona, na wpół ukryta za chińskim wachlarzem, roześmiana. Karl Martin zarumienił się. O co jej chodzi? Czyżby jej się rozum pomieszał? Czuł, że serce tłucze mu się w piersi, jakby się bał, ale to nie ' był strach. Oszołomiony i zawstydzony prosił o wybaczenie tego, co się stało, odprowadził młodą wdowę do jednej z rozstawionych pod ścianami sof. Na stoliku obok stały maleńkie filiżanki do herbaty. Podawano ją nie z samowara, lecz z malowanych w kwiatki dzbanków z porcelany lub ze srebra.

W przerwie mieli słuchać francuskiego pisarza, czytającego swoje dzieło.

Karl Martin rozglądał się za Nadjaną, nie był w stanie znieść tych nudnych czytań. Nie rozumiał wystarczająco dobrze języka, a gdy opowieść tłumaczono, słowa wydawały mu się pozbawione sensu i obce. Książki opowiadały głównie o miłości lub o śmierci.

Po chwili zobaczył kobietę w maseczce, siedziała na krześle i nalewała herbatę. Jakiś ciemnoskóry mężczyzna śmiał się do niej, odsłaniając bardzo białe zęby, ona skinęła mu głową i podała filiżankę. Po ruchach Karl Martin rozpoznawał, że Nadjana źle się czuje. Szybko podszedł do niej.

- Nadjano, pozwól, że odprowadzę cię do domu. Nie musisz tu siedzieć.

- Och, ale ja nie chcę stracić ani chwili. To wielki pisarz, Karl Martin! Pisze takie cudowne historie. Chodź, usiądź przy mnie!

- Wolałbym się przejść po parku - mruknął Karl Martin.

Oczy Nadjany pociemniały, ale nie zaprotestowała. Wdzięczny jej za to minął dwóch ciemnoskórych służących przy drzwiach i wymknął się na zewnątrz.

Posążki stojące w mroku zimowego wieczoru od strony morza pokryte były szronem. Panowało zimno, wilgoć od wznoszącej się daleko nad morzem mgły kładła się srebrzystą powłoką na fasadach i powozach. Na ludziach także, pomyślał Karl Martin, gdyby stali wystarczająco długo i spokojnie.

Położył gorącą dłoń na udach greckiej boginki. Została po niej ciemna plama. Oparł się o kamień, poczuł, że chłód dobrze mu robi. W świetle padającym z okien twarz posążku wyglądała tak samo tajemniczo jak tamta twarz na górze. W niewielkich otworach, które były oczami, mieniły się żółtopomarańczowe błyski.

Jak ona się nazywa?

Dlaczego tak się w niego wpatrywała?

I dlaczego jej ręce są takie miękkie i pewne, dlaczego nie pocą się jak ręce innych tancerek?

Patrzyła na niego, nikt jeszcze tak na niego nie patrzył.

Karl Martin stał, oddychając szybko przy zimnym ciele posążku.

Ona na niego patrzyła. Długo. Dziwnie. Uśmiechała się. Czy może z jego ubraniem coś było nie w porządku? Może miał coś w twarzy? Może jakaś plama, może wylał słodkie wino na koszulę?

Nie.

Poza tym w jej uśmiechu nie było ani lekkomyślności, ani szyderstwa.

Wszystko to wyglądało niezwykle.

Postanowił wracać na salę. Gdy muzyka znowu zaczęła grać, odwrócił się z wolna i otrząsnął szron z ubrania. Policzki jeszcze mu płonęły, ale teraz z pewnością wszyscy zrozumieją dlaczego, zawsze tak jest, kiedy wchodzi się z dworu do nagrzanej sali.

Ona stała w drzwiach i uśmiechała się, jakby tu na niego czekała. W głębi za nią wirowały jedwabne suknie niczym machające skrzydłami gigantyczne ptaki pośród ubranych w mundury pni sosem.

- Nie chcę tańczyć - szepnęła. Karl Martin poczuł, że ma sucho w gardle, nie chciał się przez nie przecisnąć najmniejszy nawet dźwięk. Czuł też, że nogi mu drżą, że najchętniej by się o coś oparł. Ona zaś patrzyła wprost na niego i znowu się uśmiechała.

- Ty jesteś synem Nadjany. Widziałam cię, wiele razy.

- Księżno...

Jego głos był podobny do głosu starego chłopa. Ona jednak postąpiła krok w jego stronę i wyciągnęła do niego rękę.

- Dotrzymasz mi towarzystwa? Muszę zaczerpnąć trochę powietrza.

- Ale na zewnątrz jest zimno...

- Wiem. Masz policzki zarumienione od mrozu, mój młody przyjacielu.

Z wahaniem podał jej ramię, tak jak widział, że starsi panowie podają swoim damom. Uśmiechnęła się leciutko.

- Powiadają, że znasz się na wielu sprawach. Że nauczyłeś nowych rzeczy nawet carskich budowniczych okrętów... Pomyśleć, jaki młody i zdolny chłopiec!

Karl Martin musiał ogromnie się starać, by utrzymać ramię nieruchomo i stać o własnych siłach. Ona miała taki rozkoszny głos.

- Nie... zresztą... tak, bardzo lubię oglądać okręty. Kocham okręty... I wtedy, kiedy się je buduje, i potem także. Mam służyć w carskiej flocie, następnej jesieni...

- Słyszałam o tym - szepnęła z taką miną, jakby powierzył jej prawdziwą tajemnicę. - Mój mąż... ty wiesz, kim jest mój mąż? To najlepszy nawigator cara, uczy innych tępych marynarzy.

- Musisz być z niego dumna, pani - rzekł Karl Martin cierpko.

- Oczywiście - odparła po chwili. Karl Martin odważył się odwrócić głowę akurat na tyle, by zobaczyć, że jej brązowe oczy znowu rozbłysły. Zatrzymała się przy posążku. Kamień wciąż jeszcze nosił ślady jego palców, Karl Martin żywił rozpaczliwą nadzieję, że ona tego nie zauważyła. Zawstydzony widział ślady swoich rąk na kobiecych biodrach, udach... ona by pewnie krzyknęła albo zasłoniła twarz wachlarzem, widząc taką nieprzyzwoitość.

- Mam na imię Aloe - szepnęła.

- Iwan - odparł. - Iwan Ilikow, to imię, które car nadał swemu cudzoziemskiemu poddanemu.

Ona skinęła głową i powtórzyła jego imię i nazwisko. Brzmiało to jak obietnica, jak pieśń, jak coś bardzo ważnego, w czym kiedyś będzie mógł uczestniczyć. Zadrżał. Ona powiedziała:

- Marzniesz, mój dzielny młody żołnierzu. Nie pozwól, by głupia kobieta kazała ci stać tutaj, aż się przeziębisz. Odprowadź mnie do pałacu, widzę, że tęsknisz za czymś gorącym.

Nawet te najprostsze słowa, nawet te najbardziej pospolite zdania sprawiały, że przenikał go dreszcz i widział przed sobą nie nazwane rzeczy i zjawiska.

Karl Martin szedł jak przez ciemny pokój, widział jedynie daleki punkt jasnego światła, może ognisko, w każdym razie coś, co pozwalało mu utrzymywać kurs. Wszystko wokół stawało się jakieś nierzeczywiste. Powiedział, że ma na imię Iwan. Po raz pierwszy przedstawił się tym właśnie imieniem. Podziałało niczym magiczna formułka, rozpoczynająca jego nowe życie.

Ale nie chciał, żeby tak było, nie chciał iść po tej śliskiej marmurowej podłodze, ledwie dotykając podeszwami butów białego kamienia.

Pulsowało mu w uszach, nie bardzo słyszał, co ona mówi. Czy to choroba? Może ona jest wiedźmą?

Ale jej cudowne oczy patrzyły na niego porozumiewawczo, gdy usta mówiły:

- Dziękuję, że dotrzymałeś mi towarzystwa. I wybacz, że pozwoliłam sobie złamać etykietę. Ale to chyba dlatego, że jesteśmy właśnie tutaj, prawda? Zachowujemy się jak na francuskim dworze, jak włoscy lub hiszpańscy poddani?

- Tak - potwierdził i poczuł się tak głupio, jak jeszcze nigdy w życiu.

- Spotkamy się znowu?

- Tak, dziękuję. Boże drogi, gdzie się podziały wszystkie rozsądne myśli? To właśnie teraz powinien mieć odwagę, powinien znajdować słowa, wszystkie, które tak łatwo do niego przychodziły w dyskusjach z Nadjaną albo kiedy rozmawiał ze swymi przyjaciółmi u Kikina.

Odchrząknął, patrzył jej w oczy, przestępowal z nogi na nogę i czuł się kompletnie beznadziejnie.

- Moja ręka - szepnęła, poruszając wachlarzem.

- Ręka? Co?

- Moja ręka. Stoisz i nie puszczasz mojej ręki. Chcesz mnie pocałować, czy może...?

Pocałunek Katarzyny. Pocałunek w rękę, wszyscy kawalerowie powinni się tego nauczyć. Trenowali go, używając zakończonych pomponami jedwabnych szarf przy oknach. Unosili je, ledwie muskali wargami, nie powinno się dotykać skóry, to nieładnie.

Karl Martin spojrzał w dół i niczym we śnie zobaczył, że trzyma drobną rękę księżnej, ściskając ją mocno w swojej dłoni.

- Och, przepraszam... Roześmiała się, ale bez szyderstwa, raczej tak jakby oboje zrobili coś wbrew etykiecie.

- No, to jak będzie? Zapomniałeś, czego cię nauczono, Iwanie?

Głęboko wciągnął powietrze, potem uniósł rękę Aloe, rozluźnił uścisk i przez moment poczuł zapach jej skóry. Usłyszał, że cichutko jęknęła, a może to było westchnienie jednej z dwóch żywych czarnych figur za ich plecami?

Wtedy ją nareszcie puścił, ona dygnęła kokieteryjnie i wdzięcznie złożyła wachlarz.

- Musimy jeszcze ze sobą porozmawiać, Iwanie. To było... interesujące.

Za nic na świecie nie mógł sobie potem przypomnieć, co jej powiedział tego wieczora. Leżał całą noc i zastanawiał się, ale nie pamiętał ani jednego słowa, które wypowiedział, nic, z wyjątkiem własnego imienia. Co ona miała na myśli, mówiąc, że było „interesujące"?

ROZDZIAŁ X

- Ona chce cię mieć, czy ty tego nie pojmujesz, ty głupi dzieciaku!

Carewicz jadł pieczone wieprzowe mięso i opróżniał jeden po drugim kufel ciemnego piwa. Karl Martin także wypił swoją porcję i dziękował Afrosinii, gdy proponowała mu jeszcze. Ci dwoje mieszkali teraz w maleńkiej chatce nie więcej niż cztery godziny drogi z miasta. Aleksy uznał bowiem, że sama jego obecność za bardzo irytuje ojca. Poza tym Karl Martin wiedział, że niepokoje się rozprzestrzeniają. Może zwolennikom carewicza odpowiadało, że na jakiś czas się oddalił. Wiele spraw mogło się dzięki temu wyjaśnić. Pogłoski o tym, jak paskudnie car potraktował swego syna, miały czas się upowszechnić i wzbudzić jeszcze więcej goryczy w sercach i tak niezadowolonych poddanych.

Karl Martin opowiedział o księżnej, ale natychmiast tego pożałował.

- Nie, ona nie jest taka... to księżna, córka samego Mienszikowa.

- Nie gadaj głupstw! Zastanów się, mój przyjacielu! Takie są właśnie najgorsze! A jeśli ona jest córką Mienszikowa, to wie z pewnością dobrze, jak okazywać swoją władzę. Do diabła, ty naiwny biedaku, powinieneś dać sobie z tym spokój. Ona z pewnością zna się na rzeczy, a poza tym musi być wygłodniała. Mąż wyjechał i pruje morskie fale dla mojego ojca, więc ona potrzebuje chyba kogoś, z kim by mogła...

- Zamilcz, Aleksy! Ty... ja nie chcę słuchać takiego gadania. To elegancka dama.

Następca tronu śmiał się głośno i hałaśliwie. Tłuszcz spływał mu z bezkrwistych warg. Afrosinia dolewała mu sosu i pochyliła się przy tym kokieteryjnie, by mógł ją pocałować.

Karl Martin przyglądał im się zirytowany. Choćby nawet bardzo się starał, nie był w stanie dostrzec żadnej urody w tej istocie, którą Aleksy tak się zachwycał. Biedna niemiecka księżniczka też może nie była wielką pięknością, ale wobec niej Aleksy nigdy nie zachowywał się tak elegancko. Tymczasem nałożnicę traktował, jakby to ona była carycą.

- Kobiety - syknął Aleksy przez zęby. - Kobiety są takie, że w żadnym razie nie można im ufać. Jeśli znajdziesz jakąś, która jest pod tym względem wyjątkiem, to trzymaj się jej mocno! Zresztą postaraj się nasycić wygłodniałą księżnę, będziemy jej potrzebować. Dobrze będzie ją mieć po swojej stronie, gdy czas nadejdzie, przez nią będziemy mogli dostać Mienszikowa. Z wszystkich ludzi mego ojca jego lękam się najbardziej. On potrafi dać sobie radę w każdej sytuacji Wszędzie ma swoich szpiegów...

Carewicz przestał jeść. Spoglądał w milczeniu na Karla Martina.

Młody człowiek zadrżał.

- Uważaj na siebie, Karl. Strzeż się księżnej... Ona może działać w interesie swego ojca! Może być szpiegiem. Może już wiedzą, że jesteś jednym z moich ludzi. Że jadasz ze mną... Powinieneś uważać na każde słowo, mój przyjacielu! W przeciwnym razie możesz popaść w wielkie tarapaty.

Karl Martin skinął sztywno głową.

Serce biło mu boleśnie w piersi.

Tak mogło być.

Ona miała takie miłe, ciepłe oczy. Była z pewnością jakieś dziesięć lat od niego starsza, mimo to coś w niej przypominało mu czas dzieciństwa.

- Aloe nie jest zdrajczynią. Nie działałaby w niczyim interesie i nie uśmiechałaby się tak do kogoś, kogo miałaby prowadzić na śmierć!

- Ja mówię tylko, że powinieneś się strzec, mój przyjacielu. Bo z pewnością chciałbyś dożyć tego dnia, kiedy ja przejmę władzę i uczynię cię szefem mojej floty wojennej i handlowej?

Karl Martin z wahaniem skinął głową.

Carewicz wychylił kolejny kufel, tym razem napełniony wódką. Karl Martin poczuł, że jest mu go żal. Jeszcze trochę i znowu nie będzie można z nim rozmawiać. Afrosinia zdjęła z siebie kurtkę i bluzkę, ciężkie piersi opierały się o okrągły brzuch. Carewicz posyłał jej pożądlliwe spojrzenia, na które ona odpowiadała z takim samym zaangażowaniem.

Karl Martin za nic nie mógł się zgodzić na takie porównanie, ale w tej wielkiej, nieładnej kobiecie było coś, co skłaniało go do myślenia o zarumienionych policzkach Aloe.

Wymówił się długą drogą do domu i pożegnał oboje. Pod wysokimi sosnami spotkał trzech mężczyzn, był to mnich Ignatiew i jego dwaj towarzysze, główni potajemni zwolennicy carewicza.

Powitał ich dawnym pozdrowieniem, którego nadal używali starowiercy. Twarz mnicha ukryta była pod szerokim kapturem, ale Karl Martin czuł, że jego przenikliwe oczy wpatrują się w niego.

- Odjeżdżasz, cudzoziemski przyjacielu? Czy twoja wizyta u carewicza się powiodła?

- Tak, jakkolwiek rozmawialiśmy o bardzo wielu sprawach.

- Mam dla ciebie zadanie, cudzoziemski przyjacielu. Dla ciebie, który zwiesz się jednym z nas. Teraz nadszedł czas, byś to udowodnił.

Karl Martin nie odpowiedział. Mnich skinął milczącemu i oznajmił:

- Wkrótce otrzymasz wiadomość.

- Będę gotów - rzekł Karl Martin ochrypłym głosem.

Dwaj mężczyźni towarzyszący Ignatiewowi pochylili głowy w milczeniu. Kiedy odjeżdżał, usłyszał niesione wiatrem głosy.

- To jakiś pomyleniec, dlaczego ty się nim zajmujesz?

- Potrzebujemy go. Potrzebujemy, chociaż to innowierca. Jeśli trafi do piekła, to już nie nasze zmartwienie.

Karl Martin poczuł ostrzegawcze ukłucie gdzieś w okolicy serca, cmoknął na konia i przycisnął pięty do gorących boków zwierzęcia. Czekała go długa droga do domu. A wkrótce zrobi się ciemno.

Nie zdążyłby się przebrać, by dzisiejszego wieczora pójść na bal do pałacu. Nadjana błagała go, lecz on pozostał niewzruszony. Opiekunka wspomniała nawet, że przybędą wszystkie szlachetne damy z miasta, lecz Karl Martin spostrzegł pułapkę i nie zamierzał w nią wpaść. Wybierał się na polowanie z dwoma chłopskimi synami. Nie powinna oczekiwać, że dzisiejszej nocy wróci do domu.

Pierwszą osobą, którą spotkał, była ona. Najpierw nie dostrzegł powozu, stojącego w mroku. Wyprzęgnięto konie podobnie jak w tuzinie innych zamkniętych powozów, czekających za bramą przy podjeździe.

Chciał tylko zajrzeć do pałacu, słyszał, że muzyka ucichła, może zaproponuje Nadjanie, że odprowadzi ją do domu.

Nie doszedł jeszcze nawet do połowy schodów, gdy usłyszał za sobą jakiś cichy głos. Najpierw myślał, że to jeden z tych długonogich ptaków podobnych do bocianów, które brodzą w bagnach od wiosny do jesieni. Ale teraz zbliżała się zima i panował chłód, a dźwięk pochodził z powozu stojącego pod kasztanami.

Po chwili usłyszał jeszcze wyraźniej, ktoś go wołał jego rosyjskim imieniem. Rozejrzał się pośpiesznie wokół, w tym mieście było przecież mnóstwo Iwanów, może głos wzywał kogoś innego.

Ale nie.

Jej twarz pojawiła się w mdłym blasku pochodni płonących przed bramą.

- Chodź! Mam ci coś do powiedzenia! Aloe. Upudrowana twarz bielała w mroku. Księżna miała na sobie jasną pelerynę i jasny kapelusz. Krew uderzyła Karlowi Martinowi do głowy i sprawiła, że ręce zaczęły mu drżeć. Wahał się, słowa Aleksego wciąż brzmiały mu w uszach.

Ale nie mógł przecież tak po prostu odejść, nie pozwoliwszy jej przedtem spojrzeć sobie głęboko w oczy.

- Gospoża... Księżno... nie tańczy pani? Roześmiała się cicho.

- Och, nie ma tancerza dla biednej samotnej kobiety. Po prostu brak wolnych kawalerów...

- Zatem usiadła pani tutaj, całkiem sama?

- Myślałam, że może przyjdzie ktoś, kto zaprzęgnie konie...

Musiał się uśmiechnąć. Trudno potraktować poważnie takie wyjaśnienie. Siedziała tutaj, całkiem sama, i udawała, że nie potrafiłaby przywołać pałacowej służby, by przygotowano jej powóz. Jej własny woźnica niewątpliwie grał w karty lub popijał cienkie, mdłe piwo w stajni na tyłach pałacu razem z poddanymi innych szlachetnych dam.

- Chce pani wracać do domu?

- Nie. Chodź, odpocznij przy mnie. Potem będziesz mógł zaprząc moje konie, potrafisz to zrobić?

Nie podobało mu się to wszystko, nie chciał chodzić do stajni, by otwarcie żądać koni księżnej. A poza tym, czego ona od niego chce? Czy mimo wszystko możliwe jest to, co powiedział Aleksy, że została wysłana przez swego ojca lub męża, by szpiegować sprzymierzeńca buntowników nieustannie pieniących się w carskiej stolicy?

Serce tłukło mu się w piersi, nie wiedział, czy sprawiły to jej delikatne wargi czy lęk.

Ale ona znowu się uśmiechnęła i powiedziała cicho:

- Iwan... często o tobie myślę. Ty... ty... czy nie chciałbyś mi towarzyszyć na krótkim spacerze? Jesteś taki inny, zupełnie inny niż ci szlachcice, którzy zwykle mnie otaczają...

Nie do końca wiedział, czy potraktować to jako komplement. Nie był też pewien, czy można mówić, że ją adoruje. Ona jednak miała dziwną zdolność pojawiania się tam, gdzie właśnie przebywał. Jak choćby teraz.

Słowa Aleksego dźwięczały i napominały.

Ale jej oczy patrzyły wprost na niego i były tak cudownie brązowe.

Pochylił się i wsiadł do powozu. Był to niewielki powozik, obity niebieskim pluszem. Na podłodze stał metalowy pojemnik z rozżarzonymi węglami.

Wewnątrz panowało przyjemne ciepło, jakby każde obite pluszem siedzenie i wszystkie ścianki zostały nim nasycone.

- Opowiedz mi trochę o swoim kraju, Iwanie - poprosiła. - I o sobie także.

Z jakiegoś powodu Karl Martin miał ochotę się rozpłakać.

- Zdaje mi się, że on ma ukochaną - rzekła z westchnieniem Nadjana do młodej Finki. W Niebiańskim Pałacu dekorowano komnaty wieńcami ze świeżych zielonych gałązek, pośrodku dużego pokoju ustawiono stajenkę. Ponad nią rozwieszono iskrzące się gwiazdy ze szczerego złota. Małe rzeźby przedstawiały trzech króli i tuzin pasterzy. Stajenka została ozdobiona złotem, a niebo zrobiono z błękitnego aksamitu sprowadzonego z Italii.

Pierwszy anioł pałacowy kiwał surowo głową i wbił lodowato niebieskie oczy w swoją zwierzchniczkę.

- Tak mogło się stać. Młodzi chłopcy stają się w końcu młodymi mężczyznami. Czy ona jest ładna? Mądra?

- Nie mam pojęcia, kto to taki. On jednak chodzi zapatrzony przed siebie i nie można z nim zamienić rozsądnego słowa. Któregoś dnia pokonał już połowę drogi do admiralicji, gdy nagle uświadomił sobie, że zapomniał płaszcza. A było tak zimno, że psy wyły!

Młoda Finka kiwała ze zrozumieniem głową.

- W takim razie ta kobieta musi być i piękna, i mądra. Spokojnie, Nadjano. Może to jedna z naszych? W takim razie byłby w najlepszych rękach, matko!

Nadjana odwróciła się i zacisnęła wargi. Rzeczywiście, tutejsze dziewczyny należą do najlepszych. Inteligentne, znakomicie wyszkolone, wiele wiedzą i są sympatyczne. Znają się na rzeczy. Potrafią uczynić mężczyzn szczęśliwymi, nauczyły ich tak wiele, że mnóstwo eleganckich mieszkanek tego miasta doznało słodkiego szoku podczas małżeńskich nocy. Ale Karl Martin? "W objęciach jednej z tych kobiet?

Finka, dostrzegłszy wyraz twarzy Nadjany, roześmiała się bez złośliwości i powiedziała:

- Ty przede wszystkim! To ty powinnaś się wstydzić! Czyż nie siedzisz tutaj i nie złościsz się, że twój syn ostatecznie odnalazł kobiece objęcia? Cóż za zakonnica się z ciebie zrobiła, królowo?

Twarz Nadjany rozjaśniła się w uśmiechu.

- Masz rację. To śmieszne. Ale on jest taki młody...

- Osiemnaście lat! Nie zapomniałam jeszcze urodzinowego przyjęcia, o, nie! Naprawdę jest wystarczająco dorosły, by rozpocząć życie! Ilu z tych, którzy do nas trafiają, jest o głowę niższych od twego syna, ilu z nich nie zaczęło się nawet jeszcze golić!

Nadjana potrząsnęła głową.

- Tak, tak, jestem głupią starą babą. Masz rację, Karl Martin musi żyć. Trzeba tylko uważać, mogłoby mu przyjść do głowy z nią uciec! Ale ja się boję, moja kochana, bardzo się boję, że wdał się w coś więcej niż tylko w romans z szukającą męża młodą dziewczyną...

- W takim razie musisz go trzymać trochę krócej w cuglach.

Nadjana mruknęła:

- Nie jest to niestety takie proste. Naprawdę nie jest to łatwe...

- Jest przecież twoim synem - zauważyła jasnowłosa spokojnie, najwyraźniej znużona już tą sprawą. Przesunęła bliżej Nadjany ciężkie wiązki próbek materiału.

Starsza kobieta podniosła się z miejsca.

- Wybierz sama. To ty odpowiadasz za to wszystko. Ja... czuję się trochę zmęczona dzisiejszego wieczora.

Młoda Finka, która była pierwszym aniołem w Niebiańskim Pałacu, ze zdziwieniem potrząsnęła głową, widząc nieoczekiwaną obojętność Nadjany.

Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, bale i zabawy będą trwać przez cały tydzień. Coraz więcej ludzi przybywało do Petersburga, wciąż budowano nowe ulice i domy. A w święta Bożego Narodzenia wszyscy się będą chcieli pokazać, zarówno przed carem, jak i przed sobą nawzajem. Car zaprosił również wielu cudzoziemców wysokiego rodu, ambasadorzy otrzymali nowe instrukcje. Było więc ważniejsze niż kiedykolwiek, by Niebo Piotra mieniło się wspaniałością i nieziemskim przepychem.

Tymczasem Nadjana chodzi i martwi się, że syn mógł się zakochać! Nie, w tym mieście dzieją się z pewnością dużo gorsze rzeczy, którymi matki powinny się martwić. Finka poznała więcej tajemnic, niż by chciała.

- On umrze - szepnął Aleksy.

- Czas nadszedł, Jakubie. Czas należy do mnie! Karl Martin siedział przy palenisku i naprawiał lejce, ale słowa, które padały między czwórką przyjaciół w pogrążonej w półmroku izbie, nietrudno było usłyszeć. Mnich Ignatiew, Kikin i dwaj szlachcice. Aleksy nazywał ich swoją rodziną. Karl Martin bywał nazywany „młodszym bratem".

Prosili go, by zbierał informacje w salonach Katarzyny, informacje o stanie zdrowia cara. Od pierwszej chwili, gdy rozeszły się pogłoski o jego chorobie pod koniec listopada, ludzie gadali i gadali. Mienszikow odgrodził cara szczelnym murem. Aleksy próbował i prośbą, i groźbą, ale go nie dopuszczono do ojca.

- Ty miałbyś pójść do Najjaśniejszego Pana, ty, który jesteś przyczyną jego największych zmartwień? Nie, carewiczu, musisz czekać, dopóki sam cię nie wezwie.

Tymczasem wezwanie nie nadchodziło.

Kikin zaczął mówić. Car jest umierający!

I kiedy Karl Martin przyszedł z wiadomością od Nadjany, że dzisiejszej nocy car będzie przyjmował ostatnie namaszczenie, nastrój w niskiej mnisiej chacie bardzo się poprawił.

- Bóg jest ze mną - rzekł Aleksy. - On, wszechmogący, nie pozwoli, by ojciec to uczynił, by odebrał mi tron i królestwo, które stworzę ku Jego chwale!

Mnisie kaptury kiwały się wokół stołu. Ciche modlitwy wznosiły się ku niebu.

Karl Martin czuł, że ręce mu drżą. Serce biło mocno, jak niemal zawsze ostatnimi czasy.

Dziwne bicie serca, pojawiające się nieustannie. Lęk i oczekiwanie, i uszczęśliwienie w jakiejś trudnej do określenia mieszance. Pięciu mężczyzn zebranych w izbie dziękowało Karlowi, a Aleksy ofiarował mu nieduży prosty pierścień.

- Kiedy zostanę carem - rzekł wzruszony - będziesz jednym z moich najbliższych na tej ziemi.

Mnisi również ściskali dłonie chłopca i wyglądali na zadowolonych. Tylko Ignatiew szepnął mu parę słów do ucha, kiedy się rozstawali:

- Jesteś tylko młodym szczeniakiem. Powinieneś trzymać się na uboczu. Ty nie rozumiesz tej gry, dziecko...

Cmoknął jakoś dziwnie wargami, Karl Martin miał wrażenie, że wygląda na zasmuconego.

- Aleksy mnie potrzebuje. A to, o co on walczy, to jest sprawiedliwość! Sprawiedliwość dla ludu, dla tego udręczonego narodu, z którego Piotr Wielki wysysa krew!

Mnich smutno skinął głową.

- Jesteś młody - powtórzył.

Karl Martin stał jeszcze długo potem, gdy mnich przyjaźnie uścisnął go na pożegnanie. Czuł się bardzo mały i głupi.

Aleksy jednak potrzebował go, nazywał go swoim bratem.

- Nikt na całym świecie nie daje mi takiego poczucia swobody jak ty. Poza tym zawsze muszę bardzo uważać na to, co mówię, czy nie wygaduję głupstw. Ale ty, mój przyjacielu, ty nigdy się ze mnie nie wyśmiewasz. Krzyczysz na mnie i wymyślasz mi niczym baba, ale nie wyśmiewasz się! Poza tym Afrosinia też cię lubi, Karl. Zauważyłeś to?

Następca tronu mrugnął do Karla Martina z porozumiewawczym uśmieszkiem.

- Chodź, uczcijmy to - powiedział, unosząc drewniany kubek.

- Jeśli to prawda, co mówi Nadjana, to twój ojciec może umrzeć już dzisiejszej nocy.

- To prawda. Czyż ona nie wie tego od samej Katarzyny?

- Owszem, tak jest.

- To stare babsko jest paskudne i złośliwe. Ale dlaczego miałaby kłamać twojej matce, która jest jej powiernicą?

Karl Martin napił się cierpkiego piwa i poczuł ramię Aleksego na plecach.

- A co by było, gdybyśmy pojechali jutro rano konno i zobaczyli, czy lód pokrył już nasze łowiska?

- Aleksy... twój ojciec... Zatroskana twarz carewicza wypogodziła się. Oczy nieoczekiwanie zalśniły. Carewicz klął i tłukł kubkiem o blat stołu.

Potem zasłonił twarz rękami i padł na stół.

Karl Martin wiedział, że to się stanie.

Carewicz opłakiwał swego ojca.

Głębokie współczucie, jakie żywił dla pozbawionego ojca przyjaciela, znowu pojawiło się w jego sercu. Usiadł tuż przy Aleksym i gładził go po plecach. Może lepiej byłoby odprowadzić go z powrotem do Afrosinii.

- Mój ojcze, mój ojcze... dlaczego nigdy nie potrafiłem być tym, którego pragnąłeś mieć? O, wielki Boże, spójrz łaskawie na małego Piotra. Nie okaż mu tego gniewu, który on okazywał swemu synowi...

Ręce Karla Martina drżały. Carewicz znowu nie potrafił myśleć ani mówić rozsądnie. Szlochał nad losem małego brata, syna Katarzyny, Piotra, urodzonego tej jesieni, który był żywym i zdrowym chłopcem. W jednym momencie Aleksy mówił, że pragnąłby zgładzić to dziecko, w następnym opłakiwał jego przyszłość.

Piotr Wielki powinien tego malca uczynić swoim następcą. Jeśli tylko będzie zdrowy.

Aleksy uniósł zalaną łzami twarz i wbił zapłakane oczy w Karla Martina.

- Obiecasz mi coś, braciszku? Obiecasz mi, że będziesz się opiekował Afrosinia niezależnie od tego, co się stanie?

Karl Martin z wahaniem skinął głową.

- Jeśli mój ojciec teraz odejdzie... przez jakiś czas może panować niepokój. Lud... oni mogą nie być bardzo zachwyceni nową carycą. Ja powinienem... Katarzyna musi się usunąć z drogi. Afrosinia potrzebuje spokoju ze względu na dziecko...

Karl Martin znowu skinął głową. Ból w twarzy carewicza zawsze był prawdziwy. Karl nigdy jeszcze nie spotkał człowieka bardziej cierpiącego. W jednej chwili radosny, w następnej pogrążony w najczarniejszej rozpaczy. Raz był małym, przestraszonym zajączkiem, innym razem przemieniał się w wymachującego mieczem mściciela.

Chyba jest szalony.

Ale rozpacz czająca się w szczerych oczach Aleksego przekonywała Karla Martina, że ten człowiek potrafiłby być łaskawszym carem. Pragnął, by jego lud mógł żyć w spokoju. Nie chciał swoim poddanym odejmować chleba od ust po to, by zbudować jeszcze jeden okręt lub jeszcze jeden pałac.

- Dzisiejszej nocy wracam do domu nad Newą. Czy będziesz mi towarzyszył, Karl Martin?

Młody człowiek wstał i pomógł ponieść się carewiczowi. Tamten był pijany i ledwie trzymał się na nogach.

- Afrosinia - mruknął. - Idę do ciebie, mój mały ptaszku...

Nadjana pragnęła, by Karl Martin był tutaj. Zawsze, kiedy zostawała sam na sam z tym potężnym panem, ogarniało ją irytujące drżenie, czuła się słaba i zaczynała się jąkać. Mienszikow nie wyglądał imponująco, chociaż odznaczenia i medale na jego piersi były wymowne. Miał długie, zakręcone wąsy, ale zarost zaczął golić jako jeden z pierwszych, kiedy rozpoczęła się carska europeizacja. Stał, kołysząc ciężkim ciałem, przenosił je z palców na pięty i z powrotem, ręce wsunął głęboko w kieszenie. Grube cygaro kiwało się w kąciku ust, rozsiewało bardzo cierpki zapach w pachnącym perfumami pokoju Nadjany.

- Ależ usiądź, moja piękna, musisz być bardzo zmęczona. O, tutaj, pozwól, że podłożę ci poduszeczkę...

- Z jaką sprawą pan przychodzi, książę? Proszę pozwolić, bym stała w czasie rozmowy, z pewnością nie zajmie to zbyt wiele czasu.

Twarz mężczyzny pociemniała. Podczas wieczornych uroczystości wypił tyle wina, że ogłuszyłoby to byka, potem udał się do tajemnej komnaty w towarzystwie dwóch azjatyckich kobiet. Ale ogień w jego oczach nie do końca jeszcze się wypalił.

- Piękna cudzoziemko... chyba jednak nie jesteś taka piękna? Oszukałaś nas wszystkich? Nie mogę sypiać, Nadjano, bo mam wciąż przed oczyma twoją przesłoniętą twarz...

- Szanowny pan nie powinien mówić takich głupstw - odparła Nadjana cicho.

Ten człowiek jest niebezpieczny. Nie zliczyłaby przypadków, gdy próbował groźbą, podstępem lub siłą zerwać jej z twarzy maskę.

Teraz stanął na jej progu, twierdząc, że ma poważną sprawę. Mimo późnej pory musiała pozwolić mu wejść. Potężniejszego człowieka w Rosji nie było, przynajmniej dopóty, dopóki Piotr jest carem.

- Głupstwa? Kobieto, trzymasz w swoich rękach spokój mojej duszy! Muszę cię zobaczyć, muszę... mam dość władzy, by zmusić cię do zdjęcia maski, tu i teraz, albo publicznie! Byłoby to wielkie wydarzenie, cały Petersburg mówi o tobie, ludzie powtarzają niewiarygodne historie o cudzoziemskiej księżniczce, która nigdy nie odsłania twarzy.

- Nie odważysz się. Mam przyjaciela.

- Ha! Piotr... on ma teraz większe zmartwienia. Chory i słaby... Czy nie powinnaś się rozejrzeć za innym opiekunem, moja mała?

- Ty chyba też powinieneś, jeśli Piotr umrze - odparła hardo z sercem w gardle.

Mienszikow ostrożnie usiadł na francuskim krześle. Skrzypnęło groźnie pod jego ciężarem, mebel był obliczony na delikatne panie, które ledwie dotykają krawędzi obciągniętego brokatem siedzenia.

- Masz rację, kobieto. Jesteś sprytna, domyślam się tego od dawna. Strzeż się jednak, żebyś nie była za sprytna. Jeśli carem zostanie ta żałosna parodia mężczyzny, wtedy twój los będzie dużo gorszy od tego, jaki dotknie Rosję.

Nadjana czuła się źle. O co chodzi temu człowiekowi?

- Zapytałaś, z czym przychodzę - mówił wolno, zapalając śmierdzące cygaro od płomienia jednej z trzech świec stojących na stole. Świeca sypnęła mu iskrami w twarz, gdy zajął się suchy tytoń. Gęsty obłok dymu przesłonił oczy księcia, kiedy mówił: - Powinnaś mieć się na baczności, Nadjano. Zastanów się, na ile arogancji możesz sobie pozwolić. Car jest bardzo chory... A jeśli nawet wyzdrowieje, to i tak wkrótce znowu wyruszy w pole. A wtedy zapanuje prawo Mienszikowa...

- Nie odważysz się. Boisz się Piotra, jak wszyscy pozostali. A jeśli on umrze, to oboje znajdziemy się na łasce Aleksego. Myślę, że ty powinieneś się bardziej niepokoić niż ja!

Mienszikow zakaszlał i chwycił się za piersi. Ale zmrużone oczka lśniły złowieszczo, kiedy wychrypiał:

- Może masz jakieś powody, by tak mówić, Nadjano? Strzeż się, mała ladacznico. Ten, kto zbyt wiele mówi o carewiczu, może łatwo popaść w niełaskę u Piotra! Bunt... nikt nie tłumi tak surowo buntowniczych myśli jak wielki car. Widziałaś głowy na bramach miasta? Jest ich teraz wiele, Nadjano. Więcej niż kiedykolwiek...

Podniósł się gwałtownie z miejsca i ruszył ku drzwiom. Przystanął jeszcze przy wysokiej greckiej kolumnie i wydmuchnął kłąb dymu w stronę Nadjany.

- Jeszcze porozmawiamy, Nadjano. Brzmiało to jak groźba. Nadjana opadła ciężko na niewielki puf przy łóżku i poczuła, że wiązania przytrzymujące maseczkę drażnią jej skórę. Rozwiązała je sztywnymi palcami. Drzwi nie były zamknięte na klucz. Ostrożnie ściągnęła rękawiczki. Przyglądała się pomarszczonym dłoniom. Czerwone, rozległe blizny. Zniekształcone mięśnie. Gruba, szara skóra. Czterem palcom brakowało paznokci.

Twarz była jeszcze gorsza, Nadjana wiedziała o tym. Próżna stara kobieto, dlaczego nie zdjęłaś maski i nie postraszyłaś go trochę?

Nadjana z trudem poruszała powiekami. Siedziała jak niewidoma, wpatrując się w źle oświetlony pokój. Poprzez otwory w masce widziała świat, to był jej świat. Nie pozwoli, by jeszcze raz go jej odebrano. Nikt nie może tego zrobić.

Nieprzerwany strumień ludzi wpływał do domu carewicza. Najchętniej przybywali nocą, na piechotę. Zostawiali przed domem służbę i broń, pochylali głowy i próbowali nie widzieć mnicha, który siedział w holu i strzegł każdego ich kroku.

Nikt nie mógł go ominąć, ale wciąż składali listy. Listy przepraszające i pełne próśb, ociekające zapewnieniami o wierności.

Pałac cara był otoczony ich strażnikami. Nosili swoje czarne kurtki, choć nie było to święto ani parada.

Czy Piotr Wielki już umarł?

Kościelne dzwony biły jak zawsze. Albo... czyż nie biją dzisiaj w trochę innym rytmie?

Mroczne tony kładły się nad Petersburgiem, drżący niepokój, cóż to się dzieje?

Karl Martin trzymał się na uboczu, siedział jednak w domu i czekał na wiadomość od Aleksego. Rozumiał, że mnisi nie chcą go na razie widzieć. Aleksy jednak błagał, by z nim został lub przynajmniej czekał gdzieś, gdzie będzie go można znaleźć.

- Tylko przy tobie mogę opłakiwać mego ojca - rzekł carewicz niezrozumiale lekkim tonem. - Na jutro zostałem wezwany do jego łoża. Módl się za mnie do swojego Boga. To nie zaszkodzi, chociaż mnisi nazywają cię niewiernym.

Karl Martin nie umiał się modlić, ale siedział przy otwartym palenisku w domu kupca, wpatrywał się w płomienie i nieustannie powtarzał w duchu jakieś zaklęcia. Aleksy zasłużył, by być carem. Naród zasłużył, by pozbyć się Piotra. Nastaną długotrwałe walki, zanim Rosja znowu się podźwignie. Tysiące niewolników oddało swoje życie. Jeszcze więcej padło podczas długotrwałych wojennych wypraw. A teraz, kiedy wszystko zostało przygotowane do uroczystości bożonarodzeniowych w pałacach i szlacheckich domach, codziennie tuziny ludzi giną z głodu. W biednych dzielnicach rozprzestrzenia się zaraza, na miejskich placach stoją codziennie żołnierze, którzy łapią mężczyzn i chłopców na ulicach i zmuszają ich, by uprzątali zwłoki zmarłych. Trzeba się śpieszyć, słowa cara są ważne. Teraz, kiedy pogłoski o śmierci Piotra rozeszły się po mieście, jego rozkazy są jeszcze ważniejsze niż kiedykolwiek.

Tylko Aloe jest w stanie dać Karlowi Martinowi chwilę zapomnienia.

A przynajmniej zamienić ten niepokój w inny, słodszy.

Kiedy ona zechce się znowu pojawić?

Czy jej powóz mógłby zajechać przed jego dom w taki późny wieczór jak teraz? Czy mogłaby nagle stanąć tam w parku, kiedy on odbywa swój poranny spacer wśród roziskrzonej bieli?

A może chciałaby przysłać jeszcze raz posłańca, by zaprosić go do swego mrocznego domu?

Karl Martin przymknął oczy i starał się przypomnieć sobie, jak pachnie jej oddech. Jakie to uczucie, kiedy jej dłoń dotyka jego policzka, przypominał sobie te delikatne muśnięcia, które sprawiały, że wszystko w nim zaczynało płonąć.

I oczy...

Zauważył, że posiadają one władzę, by kazać mu zniknąć, roztopić się, stać się małą, pozbawioną woli grudką.

Siedział, dopóki ogień nie wygasł, i pragnął, by Nadjana wróciła wkrótce do domu. Było jednak późno, z pewnością ona już spała w jednym z pokojów we wschodniej części Niebiańskiego Pałacu. Czy powinien do niej pójść? Nie, bo wtedy Aleksy mógłby go nie znaleźć. Karl Martin zauważył, że ogarnia go coraz bardziej dotkliwy chłód, w pomieszczeniu zrobiło się zimno, gdy kominek wygasł. Nie był jednak w stanie zrobić nic innego, jak tylko otulić się szczelniej kurtką, krzyżując ręce na piersi.

ROZDZIAŁ XI

- W Rosji jest wielu takich, którzy życzą mi śmierci - powiedział car cicho. Jego wielkie ciało było okryte śliską jedwabną kapą, pod którą umieszczono grube skóry górskich owiec. Car jednak drżał i dygotał, na jego czole lśniły krople potu. W izbie pachniało mocno kamforą, wódką i lekarstwami.

- Modlimy się za ciebie, wszyscy. Prosimy Boga, byś wyzdrowiał.

Car patrzył w błyszczące oczy swego syna. Jego głos nie przypominał już głosu niedźwiedzia, bardziej kwilenie nowo narodzonego dziecka.

- Ty także, Aleksy? Ty też się modlisz?

- I co mu odpowiedziałeś? - spytał Karl Martin zmęczony.

Wiedział bardzo dobrze, tysiące razy tej wiosny i lata Aleksy powtarzał mu tamtą rozmowę.

Carewicz machnął rękami. Cała postać wyrażała załamanie, był tak drobny pod ubraniem, że Karl Martin gotów był uwierzyć, iż pod kamizelką znajduje się wyłącznie szkielet.

- Ja... ja nie zdołałem odrzec ani słowa, niech to licho! On... on gapił się na mnie! Te oczy... wygląda na to, jakby on wszystko wiedział, jakby znał każdą moją myśl, wszystko co robię... to diabeł, Karlu, to diabeł...

- Musisz wyjechać?

Aleksy skinął głową.

- Tak. Nie ma już innej rady.

- Ignatiew cię ostrzegł. Kikin także... Carewicz jęknął, jakby go coś zabolało.

- Tak, wiem o tym... jestem idiotą, mój ojciec ma z pewnością rację... Ale Afrosinia, ona dodaje mi odwagi! Zasłużyła sobie na nagrodę, powinna zostać carycą! Będę walczył, będę walczył dla niej, dla wszystkich was wiernych! Najpierw jednak muszę się stąd usunąć...

Głos mu się załamał, ale na twarzy przez jakiś czas jeszcze malowało się ożywienie. Karl Martin czuł, jak serce ciężko bije mu w piersi. Tak czy inaczej dni Aleksego były policzone. Władza cara była taka sama jak przedtem, jeśli nie większa. Cały Petersburg wstrzymał dech, kiedy nieoczekiwanie władca pojawił się na bożonarodzeniowym nabożeństwie. Tego lata Aleksy przeważnie trzymał się z dala od dworu, teraz jednak jego ojciec żądał odpowiedzi. Życie w klasztorze na zawsze lub aktywny udział w carskiej wyprawie wojennej.

- On czeka na mnie w Kopenhadze...

- Pojedziesz tam?

- Nie, Afrosinia nienawidzi wojny tak samo jak ja. Krew, ból, pot, udręka i cierpienie... Oni się tam nawzajem mordują!

- Ale... do klasztoru nie możesz jej przecież zabrać?

- Nie, nie... Kikin powiedział, że to potrwa tylko jakiś czas. Muszę wytrzymać. Ale teraz... teraz naprawdę nie wiem, co robić. Znowu się przed nim ukorzyłem. On jednak nie dał mi żadnej odpowiedzi. Prosił, bym decydował: klasztor lub wojenna wyprawa. Ja zdecydowałem! On jednak nie raczył mi odpowiedzieć, Karlu Martinie!

- Mimo wszystko się do niego wybierasz? Carewicz milczał.

- Mienszikow da ci pieniądze?

- Tysiąc dukatów - parsknął Aleksy. - I do tego dwa tysiące rubli...

- Starczy ci na jakiś czas. Aleksy skinął ponuro.

- Więc jednak wybierasz się do ojca, czy nie? Tamten wolno potrząsnął głową. Karl Martin wypuścił powietrze z płuc. Carewicz zwariował. Czy on zamierza uciec z kraju? Karl Martin poczuł, że narasta w nim gniew, ale kiedy zobaczył żałosny stan Aleksego, próbował się opanować.

- A co z twoimi przyjaciółmi tutaj?

- Czeka ich wielka przyszłość, kiedy mój ojciec umrze i ja powrócę jako władca Rosji...

Karl Martin chciał w to wierzyć, nie miał innego wyjścia. Z każdym dniem jednak coraz dotkliwiej odczuwał, że nadchodzi kolejna zima.

Przez całe lato nie widział Aloe. Razem z innymi żonami oficerów wyjechała gdzieś na południe, gdzie miały spotkać się ze swymi mężami i odpocząć na pokrytych złotym piaskiem morskich brzegach.

- A zatem żegnaj, mój przyjacielu. Niech Bóg cię nie opuszcza...

Karl Martin sam słyszał, jak żałośnie i beznadziejnie brzmią te słowa. Z całych sił starał się opanować, by nie okazywać Aleksemu rozczarowania. Carewicz jest po prostu tchórzem. Jego zwolennicy naprawdę nie mają na co liczyć. A teraz ich opuszcza!

- On mnie zabije, jeśli do niego pojadę - rzekł Aleksy cicho.

Karl Martin rozumiał, że strach przed gniewem cara to coś całkiem innego niż lęk nieudanego syna przed własnym ojcem. Paliło go w piersiach, płonął dawny ogień podsycany zarówno żalem nad losem Aleksego, jak i oburzeniem na niesprawiedliwość, której jego ojciec, car, dopuszczał się wobec swojego ludu.

- Ja... będziemy tutaj gotowi - rzekł Karl Martin zgnębiony.

- Dziękuję - odparł następca tronu na pół z płaczem i uściskał przyjaciela z nieoczekiwaną siłą. Nie chciał odjeżdżać.

- Pozdrów Afrosinię - rzekł Karl Martin cicho i poklepał Aleksego po plecach, jakby chciał dodać mu odwagi.

- Pozdrowię.

Nadjana znalazła w parku Wenus opuszczone miejsce. Było na tyle oddalone od Niebiańskiego Pałacu, że mogła zrobić wystarczająco długi spacer, a park leżał po drodze do domu. Jeśli usiadła i odpoczęła tam chwilę, mogła pokonać ostatni odcinek, nie wzywając powozu ani innej pomocy. Wszyscy mieli teraz pod dostatkiem zajęć. Całe miasto wypełnione było ambasadorami, zagranicznymi kupcami, długimi karawanami nadciągającymi z głębi Rosji i setkami cudzoziemskich marynarzy. W portach Petersburga aż się roiło od ludzi, a obce języki rozbrzmiewały w licznych knajpkach i miejscach noclegowych wzdłuż całego wybrzeża. Dzielnice kupieckie również były zatłoczone, proponowano tu niemal wszystko - od najtańszych posiłków do najbardziej niewiarygodnych złotych skarbów.

Przez jakiś czas piraci napadali na miasto, teraz jednak Piotr postawił swoją osobistą gwardię, by oczyściła ulice. Jego stolica nie może się podporządkować tego rodzaju hołocie. Wszystkich rozbójników skazywano na śmierć, jednego z nich car osobiście ściął na placu kaźni na wzgórzu.

Ten człowiek nie przestawał zadziwiać Nadjany.

Zdarzało się jeszcze i teraz, że przychodził do swego pałacu, by nacieszyć się jedną z młodych dziewcząt lub po prostu porozmawiać z jego gospodynią. Jeszcze całkiem nie wyzdrowiał, zaczynało być widać, że zbliża się do pięćdziesiątki. W dalszym ciągu był wysoki i bardzo przystojny, ale zmarszczki wokół ust i pasma bezbarwnych włosów w brązowej czuprynie czyniły go starym. Utykał też na jedną nogę i wypijał całe beczki wina zmieszanego z wszelkimi możliwymi lekarstwami. Na nerki oraz na przykrą chorobę, której nabawił się jeszcze w Paryżu.

Najbardziej jednak gnębiło go zniknięcie Aleksego. Nieustannie rozmawiał z nią o tym samym, był po prostu opętany szukaniem odpowiedzi na pytanie, co mogło się stać z synem. Wysyłał swoich szpiegów do mnichów, wypytywał i groził, nikt jednak nie potrafił mu nic powiedzieć.

- Ten przeklęty łotr, niech no ja go odnajdę... wtedy będzie koniec!

- Ale chyba zrzekł się tronu? Piotrze, nie musisz się już tak na niego złościć. Zadbaj raczej o to, by częściej widywać swoje najmłodsze dziecko!

Te słowa zwykle sprawiały, że łagodniał. Nikt tak jak ten maleńki chłopczyk nie potrafił uspokoić Piotra. Nadjana świadomie to wykorzystywała. Podawała carowi małe ciasteczka, jeszcze mniejsze kieliszki owocowego alkoholu, prosząc, by opowiadał jej o malcu.

- Och, cóż to za niezwykłe dziecko! Ma zaledwie roczek, a taki mądry! Powinnaś go zobaczyć, on już umie siedzieć na koniu! Sam się kołysze, a kiedy matka mu śpiewa, cmoka na konia jak prawdziwy żołnierz. Tak, ten chłopak... z takiego dziedzica można być dumnym!

- Dlaczego więc się nie cieszysz, że Aleksy zrzekł się tronu? Jeśli zechcesz, będziesz mógł przekazać go Piotrowi. Zmęczona twarz pociemniała znowu.

- Nie tak powinien był się zachować ktoś, kto nazywa się moim synem. • Nadjana zjadła mały owoc.

Car ich nie próbował, wolał ciasto z jabłkami i ze śmietaną.

- Czy mam poczytać Waszej Wysokości? - zapytała Nadjana cicho.

- Tak, dziękuję. Ale nie te głupstwa, które czytałaś mi ostatnio. Chciałbym się czegoś uczyć! Czy nie masz jakiejś książki o budownictwie albo kowalstwie czy też czymś innym ważnym?

Musiała się uśmiechnąć.

- Wasza Wysokość powinien także odpoczywać, a nie napełniać przez cały czas głowy wyłącznie pożytecznymi sprawami.

Władczy mężczyzna wybuchnął głośnym śmiechem.

- A jak myślisz, czym ja się zajmuję, przesiadując u ciebie, moja piękna? Czy może, spędzając czas w tych komnatach, uczę się haftu?

Nadjana również się roześmiała. Nie ustąpiła jednak, wyjęła małą książkę zawierającą krótkie opowiadania, można je nazwać baśniami, chociaż mówiły o konkretnych miejscach w państwie cara. Stare, rosyjskie opowieści, spisane przez francuskiego żołnierza.

Z początku Piotr słuchał ze źle skrywaną irytacją, wkrótce jednak rozluźnił się, oparł nogi na pięknych obiciach Nadjany i słuchał z przymkniętymi oczyma.

Nadjana kuliła się na zimnej ławce. Ciało miała obolałe ze zmęczenia, wciąż tyle było roboty. Tutaj jednak, w parku, zawsze panowała cisza i spokój. Czasami słychać było daleką muzykę dochodzącą z tych pięknych domów stojących wzdłuż ulicy parkowej lub z budynku, który powiększano i który miał się w przyszłości stać największym pałacem Piotra. Planowano na przykład wybudować dwunastometrowej długości taras. Projekty francuskich architektów były imponujące. To, co car niegdyś nazywał swoim pałacem, miało zostać upiększone i być blisko dwadzieścia razy większe. Nadjana westchnęła ciężko i odsunęła od siebie myśli o tym, ile ludzi musiało poświęcić życie oraz ile środków z państwowej kasy to wszystko będzie kosztować. Może nowe podboje zdołają wyrównać straty? Choć z drugiej strony cena krwi, którą żołnierze zapłacą, będzie należeć do największych.

Siedziała pogrążona w smutnych rozważaniach i żałowała, że mimo wszystko nie wezwała powozu.

Po parku kręciło się kilkoro dzieci i jakaś kobieta, prawdopodobnie cudzoziemska niańka. Niedaleko na ławce siedziała para, najwyraźniej nie przejmując się tym, że ktoś może ich zobaczyć. Całowali się nawzajem czule, ręce mężczyzny odnajdywały tajemnicze ścieżki pod lekkim płaszczykiem kobiety. Siedzieli tak blisko siebie, że zdawali się zrośnięci niczym dzieci na rysunkach w książce Marji dla akuszerek.

Nadjana niespokojnie poruszyła się na ławce i dalej rozglądała po parku. Nie można by go urządzić piękniej. Być może istnieją i większe, i lepiej utrzymane ogrody, ale tutaj, pośrodku brudnego, zatłoczonego miasta na mokradłach, ta wspaniała oaza była po prostu cudem.

Posągi stały spokojnie niczym strażnicy. Fontanny wygrywały swoją wieczną muzykę, nieprzerwaną melodię szumiącą w uszach i orzeźwiającą.

Nagle zauważyła znajomą postać i drgnęła.

Już chciała na niego zawołać, ale zrezygnowała, ponieważ prawie zapomniała jego nowego imienia. Wśród ludzi rozmawiali teraz ze sobą po rosyjsku, a ona nazywała go Iwanem. Był przystojnym młodym mężczyzną. Kiedy jednak zostawali sami, znowu mogła potargać jego gęste włosy. Wtedy znów był dla niej Karlem, małym chłopcem, którym miał pozostać na zawsze.

To nie zazdrość sprawiła, że Nadjana podskoczyła gwałtownie na swojej ławce, gdy jakiś powóz zatrzymał się w alejce tuż obok chłopca.

Zobaczyła kobiecą twarz, mignęła jej przez sekundę zza zaciągniętych firanek.

Przelotny uśmiech, mogła się domyślać, że padły jakieś słowa.

Prawie bez wahania Karl Martin wsiadł do tajemniczego powozu.

Odjechali, koń był równie czarny jak powóz, a uprząż bogato zdobiona. Nadjana domyślała się, że ekwipaż należy do kogoś z miejskiej arystokracji.

O co tu chodzi?

Czy jakaś szlachecka córka szuka przygód?

Czy to właśnie ta jego tajemnica, nad którą ona zastanawia się już od tak dawna?

Kim jest owa młoda kobieta? Może to jakaś cudzoziemska szlachcianka? Trudno pojąć, by rosyjska panna z wysokiego rodu odważyła się na takie zachowanie. Zapraszać kawalera do swego powozu!

Nadjana powoli podniosła się z miejsca. Ostatnio nabrała pewnego przyzwyczajenia, nosiła mianowicie ze sobą długi, wypolerowany kij. Dawał jej wsparcie, zwłaszcza gdy lewa noga zdrętwiała. A to przytrafiało się coraz częściej, szczególnie gdy na chwilę usiadła. Dziewczęta w pałacu śmiały się z niej i mówiły, że teraz wiedzą, do kogo mają posyłać swoich klientów, gdyby ci ujawniali jakieś wyjątkowe życzenia. Nadjana śmiała się razem z nimi, ponieważ ich żarty zawierały pewien specjalny ton, świadczący o wielkim respekcie.

Wszyscy wiedzieli, że Królowa nie przyjmuje żadnych wizyt.

I wszyscy to akceptowali.

Z wyjątkiem Mienszikowa, tego natrętnego, spragnionego władzy człowieka.

Niepewnie powlokła się dalej wzdłuż zacienionej alejki. Mrużyła oczy, wypatrując powozu, ale teraz, późnym popołudniem, ulice były niemal puste.

Dokąd odjechał Karl Martin?

Zirytowana przepędziła kijem kilka ptaków, które z krzykiem gromadziły się przed nią, domagając się jedzenia. Potem robiła sobie wyrzuty, że wyładowuje złość na niewinnych stworzeniach, obiecała sobie jednak, że teraz, kiedy przyłapała go na gorącym uczynku, nie ustąpi, póki nie otrzyma jasnej odpowiedzi.

Co by było, gdyby chłopiec napytał sobie jakiejś biedy?

Nadjana mogła wyobrazić sobie bez trudu gniew ojca takiej młodej dziewczyny, gdyby wyszło na jaw, że miewa ona potajemne schadzki z Iwanem. Wybuchłby skandal, jakiego za nic nie chciała przeżyć.

- Aloe... jak wspaniale, że jesteś. Myślałem o tobie...

- Tęskniłeś za mną, Iwanie? Siedziała pogrążona w półmroku za zaciągniętymi aksamitnymi firankami. Kiedy wsiadł do powozu, znalazł się w jakimś nierzeczywistym świecie.

- Tak - odparł. Łatwo było odpowiadać na jej pytania.

- Ja także za tobą tęskniłam, mój przyjacielu. Oni wszyscy są tacy nudni... Te wszystkie beznadziejne kury, które kręcą się w kółko, a w głowach nie mają ani jednej myśli. Do tego te stare świntuchy, wdowcy...

- Więc nie bawiłaś się z zbyt dobrze? Kobieta roześmiała się cicho.

- Tutaj czuję się dużo lepiej. Czekam na twoje podniecające historie. Nie dowiedziałam się przecież jeszcze wszystkiego o wydarzeniach w obejściu wójta?

Karl Martin zarumienił się, na szczęście jednak było na tyle ciemno, że ona nie mogła tego zobaczyć. Oczywiście upiększył trochę swoje opowieści. Nie powiedział, że był wtedy bardzo młodym chłopcem. Ona zaś bez mrugnięcia okiem uwierzyła w jego wiek. Był z tego niesłychanie dumny.

- Chcę, żebyś dziś wieczorem towarzyszył mi do domu. Przygotowałam wszystko... kolację, wino...

Serce skoczyło Karlowi do gardła i poczuł, że brak mu tchu. Ale wciąż widział jej oczy.

- Czego ty chcesz, Aloe? Bez najmniejszego zakłopotania odparła:

- Kochać się z tobą.

- Tak - rzekł Martin. Znowu się roześmiała.

- Nie pytasz o mego męża.

- Zakładam, że nie ma go w domu. Teraz jej śmiech przemienił się prawie w śpiew. On także się uśmiechał. Ujęła jego rękę, musiała się pochylić, żeby jej dotknąć.

- Ja przy nikim nie czuję się taka wolna jak przy tobie.

- Rozumiem - odparł Karl Martin, zastanawiając się, co takiego w nim jest, że tak różni ludzie odczuwają w jego obecności to samo.

- Odważysz się? Aloe mówiła znowu poważnie.

Wzruszył ramionami. Czuł pulsowanie i szum w uszach. Nic innego nie miało teraz znaczenia, wydawało mu się niemal głupie, że ona może o to pytać. Zarazem jednak coś dławiło go nieprzyjemnie w piersiach.

- Księżna Trubecka, córka Mienszikowa, ona chyba zawsze dostaje to, czego chce?

Puściła jego rękę. Powóz zwolnił.

- Dotarliśmy na miejsce. Iwan... Jesteś jedynym mężczyzną, którego pragnę. A wiem, że kupić cię nie mogę.

W jej głosie brzmiał smutek. Wiele razy rozmawiała z nim o tym, że bogactwo może stać się przekleństwem. Sama była szczodra. Zawsze miała w kieszeniach pieniądze, kiedy wychodziła na spacer do parku lub na ulicę, dawała te pieniądze małym dzieciom i żebrzącym kobietom. Raz widział, że rzuciła się na żołnierza, który zamierzał ukarać przestępcę, jakiegoś wyciągającego rękę biedaka. Żebracy w państwie Piotra Wielkiego ryzykowali, że zostaną okaleczeni, a nawet skazani na śmierć, jeśli odważą się ściągać na stolicę wstyd wobec cudzoziemców, prosząc ich o pieniądze.

- Bądź tak dobry - szepnęła.

Słyszał w jej głosie własną tęsknotę. Ona jest teraz taka mała i delikatna, taka niewinna, myślał z ironią.

Podniósł się pod niskim dachem stojącego powozu. Ostrożnie ujął w dłonie jej głowę i przytulił mocno do siebie. Otoczył go rozkoszny zapach kobiety, gładziła ręką brzeg jego kurtki. To delikatne dotknięcie wywołało w nim dreszcz.

- Kocham cię - powiedział, ze zdumieniem słuchając własnych słów. Jakim cudem się na to odważył?

Ale ona jest taka słodka, jej piękną twarz widział oczyma duszy przez całe minione lato, w ciągu tych długich miesięcy, gdy musiał przyzwyczajać się do świadomości, że jej nie ma, że nie pojawi się przed nim nieoczekiwanie. I oto teraz nareszcie jest obok niego.

Otworzył przed nią drzwi. Wysiadła, pociągnęła go za sobą. Pochodni, które zwykle w letnie miesiące oświetlały wejście do domu, dzisiaj nie zapalono. W całym budynku widać było tylko mdły strumień światła z kilku okien na samej górze. To pokoje pani.

Karl Martin znowu zadrżał.

Marzenia miały się właśnie spełnić, lęk był większy niż kiedykolwiek.

Ona ujęła go za rękę i uśmiechnęła się.

- Chodź! Służący mają wolne, wszyscy z wyjątkiem mojej pokojówki. Ale ona jest ukochaną woźnicy, nikomu niczego nie powie. Oboje wiedzą, że będą mogli się pobrać wyłącznie za moim zezwoleniem. Nikt nie rozumie nas lepiej niż oni, mój kochany.

Przełknął ślinę i poszedł za nią po schodach, później przez mroczny korytarz wypełniony obrazami, których nie dostrzegał.

Pomalowane na niebiesko drzwi, po obu stronach głowy lwów odlane w brązie, jakby miały pełnić tutaj straż.

Pokój był oświetlony dwoma wielkimi kandelabrami. Przy jednej ścianie na kominku z różowego kamienia płonął niewielki ogień. Kamień był tak wypolerowany, że odbijało się w nim światło świec.

W rogu ustawiono stół i krzesła. Prócz tego w pokoju znajdowała się miękka, obita ciemnoczerwoną połyskliwą tkaniną sofa. Taka sama tkanina pokrywała ścianę, w której znajdowało się okno. W narożniku dostrzegł zwierzę, siedzącego bez ruchu wielkiego wąskonosego psa. Minęło sporo czasu, zanim Karl Martin zrozumiał, że to nie jest rzeźba.

- Mój strażnik - uśmiechnęła się gospodyni. - Jest znakomicie wytresowany, reaguje tylko na moją specjalną komendę. Wtedy morduje... Karl Martin poczuł dreszcz.

- Mój mąż czuje się pewniej, kiedy wie, że mam Samsona - rzekła ze źle ukrywanym sarkazmem.

Zdjęła płaszcz i rzuciła go na sofę. Karl Martin po prostu stal i rozglądał się po tym dziwnym pokoju z tysiącem detali, które pragnął zapamiętać. Wzdłuż ścian poustawiano półki z książkami. Liczne obrazy przedstawiały pulchnych ludzi na spacerach i wycieczkach. Zwierzęta, ptaki, harmonia. Żadnych scen polowań tak popularnych w bogatych domach. Po chwili odkrył, że na jednym z krzeseł leży kot, zwierzę spało, stapiając się niemal w jedno z obiciem krzesła. Futro lśniło miękko, różowawo jak reszta pokoju.

- Tu właśnie żyję - powiedziała Aloe smutno.

- Masz szczęście. Nie głodujesz.

- Nie wiem, Iwanie... Nie wiem... Odwróciła się, usłyszał, że nalewa wino. Cieniutki kryształ podzwaniał cicho, Karl Martin z pewnością nie pił jeszcze z takich pięknych kieliszków, nawet u carycy.

Ręka mu drżała, ona dostrzegła to i uśmiechnęła się.

- Boję się, Iwanie - szepnęła.

- Ja też - odparł równie cicho.

- Ale nie ma odwrotu - powiedziała Aloe i zamknęła oczy.

Jej smak był taki sam jak zapach, dziwnie słodki, kwiatowy.

Karl Martin bał się, że upadnie. Ona wczepiła się w niego i teraz czuł, że ma bardzo rozpaloną twarz. On sam z trudem chwytał powietrze, bał się, że te wszystkie gwałtowne uczucia go zadławią.

Aloe cofnęła się odrobinę, uniosła ręce i objęła go mocno. Pocałunki wznieciły w nim prawdziwą burzę, tracił panowanie nad sobą, ale wtedy ona odchyliła głowę do tyłu i z uśmiechem spojrzała mu prosto w oczy.

- Boże, ależ ja tęskniłam... mój piękny, młody, ukochany... Ty pewnie też tęskniłeś, prawda? Wiedziałeś przez całe lato, co się stanie, wiedziałeś...

Nie był w stanie wykrztusić ani słowa, mruknął coś tylko, kiwając głową. Teraz ona nie wydawała mu się już ani mała, ani delikatna. Przeżywał coraz to nowe chwile radosnego zdumienia, ona wolno opuściła ręce i zaczęła rozpinać lśniące sprzączki przytrzymujące ubranie.

- Wiedziałam o tym od chwili, gdy zobaczyłam cię po raz pierwszy. Prowadziliśmy długą grę, Iwanie, chociaż może nie dość długą...

Jedną rękę rozpinała ubranie, w drugą ujęła kieliszek z winem. Pociągnęła spory łyk, Karl Martin zobaczył, że jedna czerwona kropla spływa z jej równie czerwonych warg. Kropelka torowała sobie wolno drogę, wabiła go, czerwony płyn wyznaczał ścieżynkę wzdłuż jej brody i po szyi spływał między piersi. Karl Martin nie miał odwagi oderwać od niej oczu, kropelka robiła się większa, coraz większa. To musiał być sen.

Aloe miała na sobie teraz tylko buty i koszulkę. Tkanina była tak cieniutka, że przywodziła mu na myśl pajęczynę. Spływała swobodnie z ramion, ledwo okrywając jej ciało.

Widział pod nią brodawki piersi, a płomienie świec tworzyły podniecające wzory na jej białej skórze.

- Aloje... ty jesteś rzeźbą...

- O, nie, jestem żywa, naprawdę żywa...

- Jesteś niczym posążki w parku - mruknął, przypominając sobie nagle odcisk własnych dłoni na zmarzniętych udach Wenus tamtego wieczora, kiedy po raz pierwszy rozmawiał z Aloe. Jak zahipnotyzowany podszedł do niej i opadł na kolana. Palcami kreślił linie na jej udach. Czul, że Aloe drży, że cała pokryła się gęsią skórką. Głęboko wciągnęła powietrze, w uniesionej ręce wciąż trzymała kielich z winem. Małe, bardzo cieniutkie strużki spływały po jej ciele. Pochwycił jedną z nich językiem, uczynił to instynktownie. Na biodrach kropelki wina zmieniały kierunek, niektóre z nich spadały i wsiąkały w puszysty, ciemnoczerwony dywan. Karl Martin bał się, że jego gorący oddech poparzy Aloe. Całe jego ciało pulsowało, serce tłukło się w piersi, rozpalone do białości żelazo zderzało się z lodowatym chłodem, nigdy nie przeżył czegoś podobnego.

Już nie głaskał jej z szacunkiem, chwycił ją silnymi rękami, całował mocno, wstał z klęczek i ukrył twarz między jej miękkimi piersiami. Miał wrażenie, że oszalał, stracił nad sobą kontrolę, na świecie nie istniało nic poza tym, co ona miała mu do zaofiarowania.

Aloe jęknęła, zdawało mu się, że w tym ostrym dźwięku zawiera się coś, co przypomina śmiech, pełen radości szloch, który go uskrzydlił.

Opadli na niską sofę, jego puchar był już prawie pusty, Aloe ujęła jedną dłonią jego podbródek i wlała mu resztkę wina do ust. Karl Martin przełknął napój i napotkał jej wzrok, znowu spojrzał jej głęboko w oczy. Miała zarumienione policzki, włosy się rozsypały, uśmiechała się do niego, a oczy jej płonęły.

- Chodź - powiedziała. - Najpierw coś zjemy...

Oszołomiony podniósł się z kanapy, nie wiedział, czy palenie, które czuje w piersiach, to rozczarowanie, czy też wyjątkowo słodkie oczekiwanie. Nie przyszłoby mu do głowy, że mógłby teraz odczuwać głód.

Ona jednak odkroiła kawałek pieczonego drobiu i położyła go na przezroczystym białym talerzu. Dodała kilka owoców z tacy i polała wszystko żółtym sosem. Karl Martin opanował się, próbował narzucić kontrolę rozdygotanemu ciału. Nie zależało mu na tym, by ukrywać, jak bardzo jest podniecony, zauważył, że ona dotyka pośpiesznie, jakby przypadkiem, jego ud, domyślał się, że wie, w jakim on jest stanie.

- Trochę groszku? Może słodkiej cebulki? Albo francuskiego sera?

Uspokoił się nieco, opanował drżenie głosu. Mógł się nawet uprzejmie uśmiechać.

- Skoro nalegasz. Podeszła z talerzem, wciąż w jej zachowaniu nie było ani cienia wstydu. Kiedy usiadła przy nim, dostrzegł pod cieniutką koszulką zarys ciemnego trójkąta i zamarł, nie miał pojęcia, jak zdoła siedzieć tak obok niej i jeść.

Wino grzało w żołądku, wypił jednym haustem cały kielich, poczuł, że napięcie odrobinę zelżało.

Ona wzięła kawałeczek mięsa i zanurzyła w sosie, karmiła go palcami. Srebrny nóż i łyżka zostały na stole.

- Smakuje?

- Mhm. Sama też troszkę zjadła, narysowała serce w gęstym sosie, pośrodku położyła czerwoną jagodę.

Zachichotali oboje, ona skrzyżowała nogi, Karl Martin nie miał odwagi patrzeć na nic innego z wyjątkiem jej twarzy.

Na szyi miała ciemnoczerwone smugi. Widocznie nie do końca zlizał wino.

Teraz wsunęła jagodę między wargi, nagryzła lekko i podała owoc Karlowi. Znowu zachichotał i udawał, że stara się go zjeść.

- Spróbuj i tego - powiedziała cicho, podając mu plasterek jakiegoś owocu w kształcie gwiazdy. - Pochodzi z Italii... nie znam nic równie słodkiego.

Położyła sobie owoc na jednej piersi. On, oszołomiony, znowu pochylił się do przodu, zdjął wargami plasterek i poczuł, że jej brodawka jest gorąca i szorstka pod gładkim, soczystym miąższem. Lizał ją delikatnie, ciało Aloe wyginało się, była bardzo podniecona.

Ta niewiarygodna zabawa była dla niego czymś zupełnie nowym.

Karl Martin pochylił się nad kobietą i dał się pochłonąć najcudowniejszemu uczuciu, jakiego kiedykolwiek doznał. Ona poruszała się pod nim zwinnie, wargami przywarła do jego ust, i ciało Karla Martina pojęło, zanim on sam jeszcze to zrozumiał, co się stało, gdy Aloe położyła mu ręce na plecach i mocno przyciągnęła go do siebie.

Krzyknął z ustami przy jej ustach, przyciskał do siebie rękami to drobne, kołyszące się ciało, dopóki cały świat nie pogrążył się w białej mgle.

Słyszał jej głos dochodzący skądś z daleka, czułe słówka, wciąż ten tłumiony śmiech w radosnym szczebiocie. Minęło sporo czasu, nim znowu poczuł smak owocu w ustach. Ona pozwoliła mu odpoczywać, sama ostrożnie odgarnęła włosy z rozpalonego czoła i wpatrywała się w niego, szepcząc coś, czego nie rozumiał.

ROZDZIAŁ XII

- Kim ona jest? Absolutnie muszę to wiedzieć, Karl Martin! I co ty robisz w ciągu tych nocy, kiedy nikt z naszych przyjaciół nie wie, gdzie się podziewasz?

Karl Martin stał przy oknie i jadł winogrona. Żółte wypolerowane jabłka go nie interesowały, ale na te małe i cierpkie winogrona z Grecji wciąż miał apetyt. Nadjana uważała, że nadają się one wyłącznie do dekoracji.

- Usiądź! Słowa padały nieoczekiwanie głośne pośród obitych tkaninami ścian w pokoju Nadjany. Karl Martin nie najlepiej się czuł w tym kobiecym otoczeniu. Nigdy jednak jeszcze otwarcie nie przeciwstawił się opiekunce. Nadjana poprosiła go, by przyszedł. Wobec tego przyszedł. Nie mogła go jednak zmusić, by mówił.

Zirytowany usiadł na niewielkim krzesełku, które skrzypnęło niepewnie pod jego ciężarem.

- Jak ty wyrosłeś - powiedziała Nadjana nieoczekiwanie łagodnym głosem. - Chyba się zapominam, Karl Martin. Nie jesteś już dzieckiem...

- Zapominasz się często - odparł, patrząc jej prosto w oczy. Maseczka nie ukrywała żywych błysków w spojrzeniu Nadjany.

Złapał się na tym, że ciekaw jest, jak ona właściwie wygląda pod tą jedwabną osłoną.

- Karl... ja się po prostu martwię. Ludzie gadają. Mówią, że uwodzisz jakąś pannę ze szlacheckiego domu. Mówią, że widziano cię z tajemniczą damą, późną nocą, w powozie. Zresztą za dnia także! Czym ty się zajmujesz?

Karl Martin nie zaprzeczał. Czuła się niemal zawiedziona, ponieważ to przecież ona sama widziała go z kobietą w powozie i chciała przyłapać go na kłamstwie, gdy będzie protestował.

- Spotykam się z pewną kobietą. Małżeństwo nie wchodzi w rachubę. Nigdy chyba nie będzie. To dorosła osoba i wie, co robi. Nie musisz się martwić ani o nią, ani o mnie.

Nadjana również opadła na krzesło. Szczere słowa Karla Martina sprawiły, że uszło z niej powietrze. Nie spodziewała się, że on tak bez żadnych oporów wyzna, co się dzieje.

- Kim ona jest?

Karl Martin zgniótł wargami winogrono. Mała kropelka soku spływała z kącika ust po brodzie, zlizał ją pośpiesznie. Nadjana dostrzegła błysk w jego oczach. Błysk czegoś, co nie pasowało do tego pokoju. Wstrząśnięta stwierdziła, jak wiele zmysłowości jest w zachowaniu jej ukochanego chłopca.

- Czy to córka któregoś z dworzan?

Potrząsnął głową, próbował powstrzymać jej ciekawość. Nagle jednak w jego twarzy pojawił się jakiś dobrze znany wyraz, wiedziała, że wróciło oto dawne poczucie winy i świadomość, że ma nieczyste sumienie.

- Karl Martin - rzekła łagodnie i pochyliła się ku niemu. Obciągniętą w lśniącą rękawiczkę dłonią pogłaskała go po ramieniu, dotykała silnych mięśni. - Jesteś już chyba dorosły... Ale czy nie rozumiesz, że mimo wszystko my dwoje potrzebujemy siebie nawzajem? Że jesteśmy przyjaciółmi, a nie matką i synem? Martwię się o ciebie jak o przyjaciela. Pomyśl o tym i zastanów się, ile chciałbyś mi opowiedzieć. Potem nie będę się już o nic wypytywać. - Roześmiała się. - W każdym razie spróbuję cię nie wypytywać!

Wtedy on też się roześmiał, wesoło zerwał się z miejsca. Przytulił ją mocno, poczuła zapach kosztownych perfum.

- Karl Martin... Jej głos zatrzymał go na progu.

- Ty się chyba nie mieszasz w żadne niepokoje? Ty... mam nadzieję, że nie znasz Kikina i jego ludzi?

Karl Martin starał się zachować szeroki uśmiech i czyste spojrzenie.

- Nie, Nadju. Mam dosyć własnych spraw. A jednak nie miała odwagi odetchnąć z ulgą, kiedy drzwi się za nim zamknęły. Bo nawet wtedy lęk nadal tkwił niczym pulsujący wrzód gdzieś pod sercem.

Złożyła ręce, ale nie zaczęła się modlić.

Wszystko będzie z nim dobrze, musi być. A za jakieś dwa, trzy lata stanie się naprawdę dorosły. Otrzyma świetną służbę na jednym ze statków cara. Może doczekam tej radości, że pojadę z nim do domu, zobaczę po raz ostatni Marję, zobaczę, jak on ją obejmuje, jak oboje sobie przebaczają... Żeby się tylko nie zadał z jakąś kobietą ze zbyt wysokiego rodu. Żeby tylko nie uwiódł jakiejś młodej, niedoświadczonej panienki, jednej z tych, które siedzą w swoich małych klatkach, a rodzice zaręczają je natychmiast po urodzeniu. Rosyjskie rodziny są bardzo wrażliwe na takie sprawy. Jeśli ściągnie hańbę na dziewicę...

Zadrżała, pociągnęła za sznur dzwonka, którym wezwała służącego. Czas już dołożyć drewna do kominka i rozpalić samowar. Filiżanka herbaty uspokoiłaby ją. Może złagodzi też bóle w biodrze i w klatce piersiowej, myślała Nadjana.

- On zdradził - syknął car. Potem znowu wybuchnął płaczem, tak rozpaczliwym, że Nadjana nie miała odwagi nawet się odezwać. - Nadja, Nadja, co ja zrobiłem, by zasłużyć sobie na takiego syna?! Od czasu, gdy był jeszcze maleńki, od samego urodzenia... Słabeusz, oszust... Niczego nie potrafił, nigdy nie dorastał do moich oczekiwań! Tyle przecież zrobiłem, by go wykształcić, tyle poświęciłem...

Zaczęło ją w końcu irytować to zawodzenie. Trudno było pojąć, że ten najpotężniejszy ze wszystkich władca, sam car Piotr, leży tutaj w różowej pościeli i płacze niczym dziecko. Jego zaciśnięte twarde pięści tłukły ze złością jej miękki materac.

- Co to za diabeł kieruje Aleksym? Jak mój syn mógł się okazać takim błaznem? Jak to możliwe, że waży się na krzywoprzysięstwo wobec własnego ojca, cara?

Znowu gniew zaczynał brać górę. Nadjana przestraszyła się, by nie zaczął łamać jej pięknych mebli, tłuc porcelany i rzeźb. Na szczęście zadowolił się spluwaniem na elegancką drewnianą podłogę i zrzuceniem pięknego wazonu z kwiatami.

- Pomóż mi! Pociesz mnie! Powiedz, że istnieją jeszcze inne możliwości!

Westchnęła. Otworzyła srebrny kurek samowara i nalała herbaty do dwóch filiżanek. Potem do każdej z nich wlała po kilka pachnących kropelek. Car był rosłym mężczyzną, dolała mu więc kilka kropel więcej. To opium, najlepszego gatunku, nalewka sporządzona na szlachetnym alkoholu.

- Wypij to, to cię uspokoi. Potem będziemy mogli porozmawiać.

Piotr opróżnił filiżankę jednym haustem, wargi skrzywiły się, gdy gorący płyn dotarł do gardła.

- A więc carewicz znowu jest tutaj? W Petersburgu? Car skinął głową.

- Czy to prawda, co ludzie gadają... że zostanie odsunięty?

- Może. A co poza tym gadają?

- Że mnóstwo osób zostało aresztowanych... jego przyjaciół, ludzi, którzy podobno kierują carewiczem i zachęcają go... do zamachu.

Car ponuro kiwał głową.

- Wczoraj wzięliśmy Kikina. Był akurat w drodze do Moskwy. Będzie przesłuchiwany...

Nie mogła opanować bólu w sercu za każdym razem, kiedy wspominano nazwę tamtego starego miasta.

- Cerkiew... cerkiew będzie wzburzona, Najjaśniejszy Panie.

- A czego mam się obawiać ze strony cerkwi? To stado głupich, starych brodatych dziadów, którzy wierzą, że jedynie oni mają prawo do zbawienia. Czy mam się bać bandy obdartusów i zbiegłych chłopów?

Zabrakło jej odwagi, by powiedzieć nic więcej, wiedziała jednak, że władza, jaką posiadają słudzy kościoła, jest wielka. I jeśli udręczeni nędzą synowie i córki Rosji połączą się... Nadjana widziała przed sobą wzburzoną rzekę, z którą nawet car nie będzie mógł sobie poradzić.

- A nie słyszałaś o mojej nowej zmianie prawa? - wtrącił. - Nie słyszałaś, że od tej chwili ja jestem także zwierzchnikiem cerkwi? Nie słyszałaś o tym, że popi zostali zobowiązani powiadomić mnie, gdyby dowiedzieli się przy spowiedzi, że ktoś buntuje się przeciwko carowi, lub usłyszeli coś, co car ze względu na bezpieczeństwo państwa powinien wiedzieć?

Nadjana w zamyśleniu przełknęła ślinę. Władza cara Piotra zaczynała przekraczać wszelkie granice. Teraz ludzie nie będą mogli już nawet wierzyć swoim spowiednikom... Z drugiej jednak strony rozumiała cara. Władał ogromnym krajem. Krajem, którym trudniej kierować niż ławicą ryb w morzu. Musi więc chyba stosować wszelkie dostępne środki. Brak jakiejkolwiek litości jest pewnie jedyną drogą do umocnienia władzy.

- Wasza Wysokość... Piotrze, czy nie mógłbyś wybaczyć swemu synowi?

- Gdybym tylko wiedział, że on mówi prawdę, kiedy twierdzi, że go zmusili... że listy, które słał do cesarza Austrii, zostały napisane przez ludzi, którzy mieli nad nim władzę... wtedy łatwiej by mi było wybaczyć zdradę.

- No, ale skoro on mówi, że tak właśnie było...

- On kłamie bardziej niż baba sprzedająca na targu kapustę.

- A co mówią oskarżeni? Ci, których aresztowałeś? Wargi cara wykrzywiły się w straszliwym grymasie.

- Ich zeznań nie wypada powtarzać w obecności kobiety. Ale mogę cię zapewnić, nie będą długo kłamać... wobec moich katów nie!

Nadjana zadrżała. Nietrudno było sobie wyobrazić, przez co ci nieszczęśnicy będą musieli przejść. Zwłoki na murach twierdzy bywały często strasznie zmasakrowane.

- Kikin... słyszałam o nim i o tym mnichu...

- Mój syn nazywa go ojcem - parsknął Piotr. Oczy miał teraz jeszcze bardziej błyszczące, ciężko opadł na krzesło. Krople zaczynały działać. Nadjana zauważyła, że car przygląda jej się uważnie, gdy wstała, by dolać mu herbaty.

- Nadja - rzekł ostro. - Czy wiesz, jak wiele niebezpieczeństw mi grozi? Czy wiesz, że istnieją ludzie, którzy uczyniliby z ciebie prawdziwą królową, gdybyś dodała mi do herbaty trochę więcej tych swoich kropli?

Poczuła, że jej ciało ogarnia nieprzyjemny chłód, jakby oczy wpatrujące się w jej plecy były zrobione z lodu. Odwróciła się z wolna.

- Myślałam, że mi ufasz. Nie wypowiedziana groźba zawisła w powietrzu. Car przyglądał się Nadjanie. Nagle zrozumiała, jakie piekło musiał przeżywać jego syn. Wciąż patrzył w te twarde oczy, wciąż widział w nich gniew lub rozczarowanie...

- Ufam ci, Nadju. Naprawdę ufam... Ale nikt nie zna mnie tak do końca. Pamiętaj o tym, Nadju. Dobrze wiesz, co robię z takimi, którzy mnie zdradzili. Im więcej zaufania, tym większa zdrada...

W tych słowach zawierała się już jasna pogróżka. Ale jej ręce były zupełnie spokojne, kiedy z uśmiechem podawała mu przyprawiony opium napój.

Najstarszy syn cara płakał w ramionach Karla Martina. Karl musiał w największym pośpiechu przesłać wiadomość Aloe, z którą miał się dziś wieczorem spotkać poza granicami miasta. Skoro jednak Aleksy dotarł aż tutaj, a na dodatek jest pijany... Karl Martin poczuł, że przerażenie miesza się ze współczuciem i gniewem.

- Oni pojmali ojca... mojego ukochanego Jakuba, on także został wtrącony do lochu. I Naryszkin, Dołgorukij, Wiażenskij, nawet Maria Aleksiejewna, ta dobra kobieta... Boże drogi, zostaną zadręczeni na śmierć! A to wszystko moja wina, wszystko...

Karl Martin nie miał odwagi wierzyć w słowa carewicza, od dawna odsuwał od siebie to, co ludzie gadali, choć plotki rozprzestrzeniały się tak, że wszyscy już wiedzieli: Car odkrył spisek! Przyjaciele carewicza zostali pojmani przez zamaskowanych żołnierzy z osobistej gwardii cesarskiej.

Dopóki jednak widzieli Aleksego żywym, nie całkiem wierzyli, że to wszystko prawda.

- Czy myślisz, że oni cię wydadzą? Aleksy płakał jeszcze bardziej histerycznie.

- Wydadzą mnie, wydadzą mnie... cóż ja mogę wiedzieć? O Boże, co się stanie, na co jeszcze będzie narażona moja nieszczęsna dusza... i Afrosinia, ona jest daleko stąd... bezpieczna... Napiszę do niej, tak strasznie tęsknię...

- Aleksy... spróbuj się opanować. Porozmawiajmy, skoro już tu jesteś.

- Wybacz mi, Iwanie, wiem, że to głupie. Ale teraz nie mam nikogo, skoro ojciec odebrał mi wszystkich... to moja wina. To za mnie będą dręczeni... Nie przeżyję tego... ale muszę, muszę...

Karl Martin spoglądał na jego wykrzywioną twarz. Carewicz nadal leżał na blacie stołu, cuchnęło od niego alkoholem, ubranie było przesiąknięte odorem wódki.

- Czy nikt cię nie widział po drodze tutaj? - zapytał Karl Martin cicho.

- Nie, nie... widzisz przecież, że jestem w przebraniu. Nie bój się, mój przyjacielu. Ciebie bym nigdy nie...

Serce tłukło się w piersi Karla Martina. To wszystko było zbyt przerażające. Powoli jednak bezładne, przerywane łkaniem bełkotanie carewicza doprowadzało prawdę do świadomości Karla Martina. Była to prawda ciężka niczym ołów i groziła, że go przytłoczy.

- To ty sam opowiedziałeś ojcu o wszystkim? Podałeś mu nazwiska swoich przyjaciół?

- On i tak wiedział, znał ich... Mienszikow wszystko wywęszył, nawet listy przejął!

Karl Martin drgnął, i na wiadomość o wyjawiających wszystko listach, i na dźwięk nazwiska potężnego ojca Aloe.

- Jakie listy? Carewicz pociągał nosem i ocierał zapłakaną twarz.

Głos miał ochrypły, słowa padały niewyraźne.

- Listy... Ja je pisałem, kiedy byłem w Austrii... Przekląłem mojego ojca, mego małego brata, który był chory... to okrutne listy, wiem o tym... ale to prawda!

Karl Martin przyciągnął do siebie gwałtownie dzbanek z wódką, gdy Aleksy znowu chciał sobie nalać.

- Dość! Teraz będziemy rozmawiać, nie pić. To, co mówisz... rozumiesz chyba, co to dla mnie oznacza?

- Nikt nawet o tobie nie pomyśli. Ty byłeś tylko... na miejscu. To nie ty stałeś i machałeś jedwabną chustką, życząc śmierci carowi! To nie ty układałeś plany w sprawie nowej pozycji cerkwi! Ty, ty byłeś tylko głupim młodym chłopcem, który zdobył serce carewicza. Iwan... myślę, że cię kocham...

Kamień przytłaczający Karla Martina poruszył się złowieszczo.

- Jesteś szalony, carewiczu. Potrzebujesz pomocy...

- Nie, nie, nie szalony... tylko udręczony, rozszarpany na strzępy, przeżuty i wypluty...

- Dokąd się teraz zamierzasz udać?

- Do ojca. Jest już po wszystkim, mój drogi. Nie spotkamy się chyba więcej. Jeśli będę miał szczęście, on pozwoli mi żyć na wygnaniu z moją Afrosinią. On mi teraz wierzy, wierzy, że zostałem oszukany...

- Zapomniałeś o swoich przyjaciołach? O narodzie? O niesprawiedliwościach? O krwawych łaźniach i wojennych wyprawach swego ojca? Myślisz tylko o sobie i o tej... o tej...

- Nie waż się obrażać Afrosinii! Ona jest wszystkim, co mam. O n a i łaska mego ojca, tylko to może mnie uratować. O nic innego się już nie troszczę.

Karl Martin eksplodował.

- Aleksy, zawsze wiedziałem, że jesteś słabeuszem, dzieciakiem, nieszczęśnikiem... ale teraz! Teraz zdradzasz nas wszystkich, cały twój lud, przyjaciół, którzy za ciebie cierpieli. Umierali za ciebie! Wiesz, co ryzykuję już tylko przez to, że stoję tutaj i rozmawiam z tobą?

Tamten skulił się niczym sieczony biczem pies.

Karl Martin pożałował swoich słów, zanim je do końca wypowiedział. Carewicz przecież skorzystał z okazji, by przybyć tutaj i ostrzec go. Jeśli szczęście mu dopisze, to Aleksy zdoła utrzymać język za zębami. Jeśli szczęście mu dopisze, wszystko może skończyć się na tym, że imię Karla Martina nie zostanie wypowiedziane nawet, gdy rozpalone żelazo odciskać będzie ślady na ciele przyjaciela.

- Aleksy... wybacz mi. Ja... ja jestem tylko taki...

- Rozczarowany mną, tak, wiem o tym - rzekł carewicz udręczony. - Czasami... najchętniej bym umarł. Tak, umierałem już tysiące razy i gdyby nie mój klejnot, mój najdroższy skarb, moja pociecha i tęsknota...

Karl Martin wolno kiwał głową. Teraz potrafił go zrozumieć. Aloe nauczyła go tak wiele. Mógł nawet zrozumieć to, że carewicz świadomie rezygnuje z walki, chcąc zachować miłość. Mimo wszystko jednak nie był w stanie spojrzeć temu zdrajcy w oczy.

- Będę się za nich wszystkich modlił - szepnął carewicz. - Może mój ojciec daruje im życie, kiedy zobaczy, że się odmieniłem, że chcę się wycofać, że zostanę jego posłusznym niewolnikiem, może niektórzy zostaną zesłani na Syberię.

Karl Martin zobaczył w oczach carewicza coś na kształt nadziei, kiedy wypowiadał te słowa.

- Może - potwierdził szeptem. - Aleksy, wierzę, że jeszcze kiedyś będziesz szczęśliwy.

- Będę. Och, Iwan... wtedy przyślę po ciebie! Jesteś pierwszym, który powinien poznać moje szczęście, przyślę ci białe gołębie i róże z ogrodów Króla Słońce.

Karl Martin prychnął, mimo to uśmiechnął się z wisielczym humorem.

- Róże i gołąbki... W sam raz na piękny pogrzeb dla chłopskiego syna z zimnego kraju.

- Ty nie umrzesz - rozszlochał się znowu carewicz i całował Karla Martina, aż młody człowiek poczuł się nieswojo.

Gniew cara obejmował całą Rosję. Coraz więcej wydawano rozkazów aresztowań, coraz więcej więźniów wtrącano do lochów pod fortami. Posłano żołnierzy do matki carewicza zamkniętej w klasztornej celi. Była caryca Jewdokija została przesłuchana, choć przecież nie mogła nic powiedzieć na temat sprzysiężenia, które miałoby doprowadzić jej syna na tron i pozbawić życia Piotra Wielkiego. Mimo to ludzie cara nie dawali za wygraną, wychłostano pięćdziesiąt mniszek, bowiem sprzysiężenie równie dobrze mogło narodzić się w monasterze. Jedyne, na co pozwalano starej carycy, to spotkania z jej ukochanym.

Ludzie, którzy po pijanemu lub w rozpaczy powiedzieli coś złego na temat cara lub rządu, byli wsadzani do więzień i traceni. Nieustannie kopano nowe groby na bagnach poza miastem bądź rzucano zwłoki nieszczęsnych do dołów, przygotowanych pod nowe budowle. W ten sposób ich kości stawały się częścią fundamentów wznoszonych teraz pałaców. Car Piotr nie pokazywał się w tym czasie ludowi, bywał tylko na specjalnych przesłuchaniach. Wówczas chętnie schodził do lochów i stawał obok kata, by na własne uszy usłyszeć, co aresztowani mają do powiedzenia.

Pop Dositeus został za swoje marzenia skazany na łamanie kołem. Dodukin, ostatni z ludzi Aleksego, poszedł osobiście do cara, by zaprotestować przeciwko odebraniu carewiczowi prawnie mu należnej pozycji. Został stracony w ten sam sposób.

W salonach carycy wciąż jeszcze szlachta tańczyła, nikt jednak nie był w stanie stworzyć tutaj wesołego „kontynentalnego" nastroju. Rosyjski grajek układał żałosną muzykę w jakimś opuszczonym miejscu zakazanego parku.

Kikina torturowano przez trzy godziny, mówiono, że sam carewicz był przy tym obecny. Miało to zaświadczyć, że dziedzic tronu został oszukany, że odczuł ulgę, kiedy jego ojciec ujawnił wszystko i rozprawił się z buntownikami. Gdy nadeszła ta wiadomość, Karl Martin nie mógł spać przez całą noc i po raz pierwszy w życiu upił się do nieprzytomności. Wybuchnął przekleństwami, gdy Nadjana go zapytała, jak tam sprawy jego miłości. Coś go gnębi, myślała Nadjana z mieszaniną ulgi i smutku. Ona jednak również nie mogła sypiać po nocach.

Spotkał się z Aloe dwa dni temu i dowiedział się, że nie ma do niego żalu o to, iż nie przyszedł na umówione spotkanie. Wiedział, ile zachodu kosztowało ją zawsze zorganizowanie tych paru chwil szczęścia. Trzeba było oszukać służbę, zdobyć powóz, Aloe musiała umówić się z przyjaciółką, by ta kryła ją w razie czego. Musiała też wymyślić przebranie, w którym wymknie się w domu. Zawsze jednak potrafiła to wszystko urządzić, robiła to wiele razy. Przez całą zimę mógł się z nią spotykać w ten lub inny sposób. Spędzone z nią chwile były jedynymi, w których potrafił stłumić bolesny, wywołujący skurcz żołądka lęk.

Tym razem Aloe przyszła do trzcinowego szałasu nad brzegiem rzeki, położonego o kilka minut drogi od małej wioski, w której nadal mieszkał marynarz Jewgienij. Jego matka, przeważnie teraz leżąca w łóżku, mieszkała w domu Nadjany, gdzie opiekowały się nią dwie młode, zręczne pielęgniarki.

Księżna miała na sobie grubą suknię chłopki i wielką chustkę na głowie. Jej stopy nie były przyzwyczajone do ciężkich drewniaków, potykała się nawet wówczas, gdy Karl Martin ją wspierał. Przez największe mokradła przeniósł ją na rękach.

Nareszcie znaleźli się sami w małym szałasie. Było tu dość ciepło, ponieważ Karl Martin zatroszczył się o dwa solidne piecyki wypełnione rozżarzonymi węglami. Ona lubiła te wyprawy, wszystkie prymitywne miejsca, które dla nich wynajdywał. Kochała się z nim w powozie i na porośniętej trawą ziemi, pod wywróconą starą łodzią, szukali schronienia nawet na śniegu pod wielką sosną. Cała jesień i zima minęła w ten sposób, oboje liczyli tylko te godziny, które dane im było spędzić razem. Aloe rozumiała, że chłopak ma również inne zmartwienia, ale nigdy o nic nie pytała. Może zaczął rozmyślać o przyszłości? A przecież żadna wspólna przyszłość ich nie czeka. Ona sama też o tym myślała, zwłaszcza kiedy mogła z nim być. Nigdy nie odważyła się na żadne spotkanie, kiedy jej mąż przebywał w mieście. To bardzo sprytny człowiek. I bardzo surowy. Mógłby pójść do jej ojca i szepnąć, że ów cudzoziemski młodzieniec hańbi jego małżeństwo. A to by dla Iwana oznaczało śmierć, dla jego sympatycznej matki pewnie też.

- Wkrótce znowu będzie lato - westchnęła, kiedy nareszcie usiedli wygodnie na podłodze szałasu. Podłoga była wyłożona miękkimi matami, znalazło się nawet kilka wypełnionych gęsim puchem poduszek. W brokatowych poszewkach wyglądały dziwnie na tle trzcinowych ścian. - Wtedy będzie dużo łatwiej... pamiętasz ostatnią jesień, jak upojnie było nam nad rzeką...

Karl Martin w rozmarzeniu skinął głową. Wyprostował się, w żołądku czuł teraz tylko przyjemny ciężar jedzenia, a pod skórą cudowne mrowienie. Choć znali się już tak długo, ona sprawiała, że wzdychał z rozkoszą na samą myśl o tym, co się wkrótce stanie.

- Najważniejsze, że jestem z tobą... Nic innego nie ma znaczenia. Jesteś po prostu zachwycająca - odpowiedział i ucałował ją czule.

Ona z uśmiechem tuliła się do niego. Od wejścia ciągnęło chłodem, lecz Aloe nie marzła. Gdy stwierdziła, jak bardzo on jest podniecony, zarumieniła się.

- Aloe... muszę ci coś wyznać. Dopuściłem się wobec ciebie wielkiej niegodziwości.

- Co? Zaczynasz mieć obiekcje teraz, choć spędziłeś z zamężną kobietą wiele miesięcy?

Uśmiechnął się na te udawane oskarżenia.

- Nie... nie o to chodzi. Tego nie żałuję ani przez chwilę. Jest jednak... jest jednak coś innego. Coś, o czym z nikim nie odważyłem się rozmawiać. Nawet z tobą, Aloe. Teraz muszę cię jednak prosić o wybaczenie.

- O co chodzi? - zapytała cicho, widząc wielką powagę w jego oczach. Sprawiał wrażenie przestraszonego. Nie głaskała go już po udach ani po biodrach, oparła dłonie na jego karku.

- Spisek, Aloe. Należałem do spisku. Tych kilka słów trafiło ją niczym kula. Widział, jak się przeraziła, jak gwałtownie drgnęła i zasłoniła dłońmi usta.

- Co? Co ty mówisz? Ale, Iwan, przecież oni wszyscy nie żyją...

Zaczął mówić, nie był w stanie ukryć smutku, kiedy ona wiedziała już to najniebezpieczniejsze ze wszystkiego.

- Tak, oni nie żyją. Wszyscy co do jednego. Aleksy, on ich w jakiś sposób zdradził. Chodzi teraz rozpromieniony u boku swego ojca, mówi się, że na wiosnę ma mieć wesele, ożenić się z tą swoją czarownicą... podczas gdy tamci gniją w grobach, wszyscy, którzy za niego walczyli.

Aloe nie wiedziała, co sądzić o tym spisku, przerażona przyciskała tylko Karla mocno do siebie.

- Jeden z nich... byłeś jednym z nich? O Boże, o drogi Boże... to cud, że ty żyjesz.

- Tak - odparł Karl Martin. - Ale czy wybaczysz mi, że o niczym ci nie powiedziałem?

- Rozumiem cię! I dziękuję ci, w przeciwnym razie bardzo bym się bała...

- Jest gorzej, Aloe. Ja nie tylko chciałem cię oszczędzić. Ja myślałem, że jesteś szpiegiem swego ojca, że on cię posłał, byś mnie wydała. Przez jakiś czas podejrzewałem, że składałaś mu sprawozdania, że są wobec mnie poważne podejrzenia... ale przecież żyję.

- Żyjesz... i wybaczono ci. To smutne, że myślałeś, iż mogłabym cię w ten sposób zdradzić, ale rozumiem. Jesteś mądrym młodym człowiekiem, Iwanie. Kocham cię za twoją ostrożność, bo nie wiem już, jak bym sobie bez ciebie dała radę...

Cisza, która zaległa po tych słowach, zdawała się dzwonić w uszach. Powiedzieli sobie oboje nawzajem niebezpieczne rzeczy. On od bardzo dawna myślał z obawą o tym, jak też ona zareaguje na jego podejrzenia. W jakiś sposób jednak to, co ona powiedziała, było bardziej niebezpieczne.

Nie miał odwagi przytulić jej do siebie i wyszeptać tego samego. Wiedział jednak, że to prawda, że coś się z nimi stało w ciągu tych miesięcy. Że są dla siebie zbyt ważni nawzajem, za bardzo ze sobą związani.

To ona pierwsza odchyliła głowę i roześmiała się.

- Tak, może powinnam zatrudnić nowych ogrodników albo jednego z tych bardzo męskich Włochów, którzy zajmują się prowadzeniem domu...

Żart rozproszył nastrój powagi, Karl Martin znowu mógł oddychać spokojniej, ale nawet kiedy się kochali, nie był w stanie uwolnić się od niepokoju. Każdy uścisk mógł być ostatnim. Zawsze kochali się z jakimś desperackim poczuciem, że oto sięgają po zakazany owoc. Być może to powiększało jeszcze wzajemne oszołomienie. Może znudziłby się nią, gdyby żyli jak mąż i żona w legalnym związku.

Karl Martin przygryzał lekko jej wargi, całował ją łapczywie po białej, smukłej szyi, przytulał się do niej z jakąś bolesną radością i słuchał jej czułych miłosnych wyznań.

- Tak! Mój kochanek, mój młody bóg... jeszcze! Jeszcze! Och, Iwan, nikt nie potrafi tak jak ty...

I tak właśnie miało być. Kiedy po jakimś czasie znowu wrócił do rzeczywistości, miał łzy w oczach.

ROZDZIAŁ XIII

- Car nie może tego zrobić!

Nadjana cofnęła się o dwa kroki i szkło, które trzymała w ręce, upadło na podłogę. Cudem tylko cieniutki kryształ potoczył się po nowo położonych deskach i nie pękł. Ale wino rozlało się wokół jej stóp niczym krew. Z wolna wsiąkało w biały, delikatny skraj jej sukni. Car znowu siedział na jej kanapie, tym razem jednak nie przyjął napoju, którym go częstowała. Nadjanę ogarnął strach.

- On musi umrzeć - odparł Piotr. - A wszyscy, którzy go wspierali, poznają mój ból. Mój gniew!

- On jest twoim synem, Najjaśniejszy Panie! Posyłasz go na śmierć! Coś takiego nie wydarzyło się od czasu...

- Wiem o tym. Przecież już teraz nazywają mnie krwawym, jak Iwana. Dobrze, on z pewnością też miał swoje powody, kiedy wbijał miecz w ciało swego syna. Poza tym to państwo osądza Aleksego, a nie ja. Ja składam mego syna w ofierze, jak Abraham. Cerkiew powinna być chyba zadowolona?

- Sam przecież mówiłeś, że jemu brak rozumu, że to głupi żałosny młodzik! Inni go oszukali, zmusili go... Sam przecież tak mówiłeś, panie!

Car wolno potrząsnął głową.

- Nie powiedziałem ci wszystkiego, Nadjano. Właściwie mało co wiesz...

Przyjęła to niemal jak obrazę. Siadywał przecież tutaj tak często i z takim zaufaniem z nią rozmawiał. Teraz jednak jest zmęczony. Dziwny. Nie jest sobą. Coraz częściej odczuwała lęk przed nieobliczalnością władcy. Ścinał on swoich wrogów z takim rozmachem, że często i jakiś przyjaciel padał od tego samego ciosu. Ledwie tydzień temu wychłostał francuskiego architekta, który naraził go na straty, bo źle obliczył, ile materiału potrzeba na dach wieży. Człowiek zmarł. Piotr złorzeczył, wypędził wdowę i syna z kraju w niełasce. Nadjana wiedziała, że nie powinna się specjalnie zastanawiać nad tym, kim jest ten człowiek, kiedy nie siedzi w jej buduarze i nie prezentuje ludzkiego oblicza.

- Najjaśniejszy Panie... wiesz przecież, że jestem twoją przyjaciółką. W przeciwnym razie nie odważyłabym się nawet odezwać.

Teraz Piotr uśmiechnął się krzywo.

- Wiem o tym. Jesteś jedyną osobą, która ma taką odwagę, mogę cię zapewnić. A teraz i ty się boisz, boisz się, że mogę cię za to ukarać.

Głos władcy brzmiał ostro. Nadjana skinęła głową. Po chwili uniosła szkło i uśmiechnęła się do niego.

- Czego może się lękać stara kobieta? Śmierć i tak nadejdzie wkrótce.

- Niebezpieczne słowa - rzekł groźnie, ale oczy mu błyszczały.

- Mówię tylko to, co myślę. Powinieneś okazać laskę swemu synowi, Najjaśniejszy Panie!

- Za późno, moja droga, za późno. J u t r o znowu zbierze się stu dwudziestu siedmiu sędziów. Wtedy dowiemy się, co Aleksy powiedział podczas przesłuchań dzisiejszej nocy.

- Boże drogi! Posłałeś go do lochu na tortury? Car podniósł się gwałtownie ze swojego miejsca.

- Wyglądasz na przestraszoną. Znasz może inny sposób na wydobycie prawdy z upartych ludzi?

- On jest twoim synem! Powinno się przecież wierzyć słowu carewicza? I Afrosinia świadczyła przeciwko niemu! Masz wszystkie listy i jej przysięgę, że tylko ona była z nim, kiedy je pisał!

- A kim jest ta Afrosinia? To po prostu ulicznica, brudna nałożnica! Sprzedała Aleksego, ta krowa, wydała go za coś, co wydawało jej się dobrą ceną. Ha, zamarznie na śmierć najbliższej zimy. Jej noga nigdy więcej nie postanie w Petersburgu! Żal mi tego chłopca, że zdradziła go tak okrutnie. Tak, kiedy się nad tym zastanawiam, to dochodzę do wniosku, że ją chyba też powinno się ukarać.

Nadjana poczuła się zmęczona. Myśli tłukące się w jej głowie nie nadawały się do wypowiedzenia. Piotr sprawiał wrażenie bliskiego szaleństwa. Nie będzie już dłużej mogła bronić jego postępowania. Zarazem jedno zrozumiała z przerażającą jasnością: to człowiek pozbawiony litości. Bycie jego powiernicą mogło się okazać dużo bardziej niebezpieczne, niż przypuszczała.

- A co z twoim synem? - dotarło do niej pytanie władcy. Było w nim życzliwe zainteresowanie, ale jej lęk nie opuszczał, lokował się tylko coraz głębiej w sercu. Ledwie zdołała wykrztusić w odpowiedzi coś uprzejmego. Potem spojrzała mu prosto w oczy, szukając czegoś jeszcze w jego słowach, czegoś, co mogłoby stanowić ostrzeżenie, że car z jakiegoś innego powodu niż tylko czysta uprzejmość zadał to nieoczekiwane pytanie.

- Karl Martin... Iwan... pracuje w doku portowym od rana do wieczora. Marzy tylko o tym, by towarzyszyć ci, Najjaśniejszy Panie, na jednym z tych nowych okrętów... Służyć ci jako zręczny rzemieślnik, którym niebawem się stanie.

- Dobrze - mruknął car. - Czy możemy się zgodzić co do jednej sprawy, Nadju? Ty nie będziesz więcej mówić o moim synu i pozwolisz mi postąpić z nim tak, jak mam do tego prawo. Wtedy ja nie będę się zajmował twoim!

Nadjana oddychała ciężko, ze świstem. Nogi pod nią osłabły, musiała usiąść. Maska wydawała jej się teraz ciężką dłonią, która pokrywała jej twarz i groziła uduszeniem.

- Jak sobie życzysz, Najjaśniejszy Panie!

- Znakomicie, Nadju. Czy mimo wszystko mógłbym dostać kieliszek tego twojego lepkiego i słodkiego wina?

Nalała i podała mu kielich, z trudem poddawała się zmienionemu nastrojowi. Car natomiast już zaczął opowiadać jakąś wesołą historię z czasów, gdy jako młody kapitan służył we flocie. Trudno było w to uwierzyć.

W tym momencie kat rozrywa ciało jego najstarszego syna, a on siedzi tutaj i się śmieje.

Nadjana piła dużymi łykami i pragnęła znaleźć się jak najdalej stąd. Tej strony osobowości władcy nie zdążyła jeszcze poznać. Katarzyna często skarżyła się, że jest bezlitosny, użalała się na jego zmienne humory i nieobliczalne postępowanie.

Teraz Nadjana pojmowała, że caryca miała powody do płaczu, choć mieszkała we wspaniałym pałacu, była obsługiwana i uwielbiana przez dworzan. Nawet maleńki synek nie stanowił dla niej żadnej gwarancji. Był teraz dziedzicem cara, mimo to matka nie czuła się bezpieczna. Dopóki Piotr Wielki posiada władzę, nie ma bezpieczeństwa dla nikogo, pomyślała Nadjana.

Głośno zaś powiedziała:

- Opowiadasz bardzo ciekawe historie. Ale jestem taka zmęczona... Wybaczysz mi, że położę się na chwilę?

- Stare damy i nowo narodzone dzieci należy dobrze traktować - uśmiechnął się car i okrył jedwabną narzutą jej drobne ciało. Siedział potem i pił jej wino, i opowiadał wesołe historyjki ścianom.

Obudziła się z drżeniem, przestraszona zobaczyła, że car zrywa się z krzesła. Już dawno temu po raz ostatni spała w pokoju z innym człowiekiem, nie bardzo rozumiała, że mogła spać tak głęboko. Car najwidoczniej miał lekki sen, bo już pospiesznie znikał za parawanem. Nie chciał być widziany przez tego, kto ostrożnie pukał do drzwi. Ciche uderzenia mosiężnego dzwonka we śnie zdawały się Nadjanie grzmotem, w rzeczywistości jednak brzmiały delikatnie.

- Chwileczkę! - zawołała, czując ból w wyschniętym gardle. Wino, które wypiła wieczorem, ściskało czoło niczym ciężka, ołowiana obręcz. - Nie jestem ubrana! Mój Boże, przecież jest jeszcze bardzo wcześnie! O co chodzi?

Zirytowana narzuciła na siebie gruby szlafrok, suknia była pognieciona i poplamiona winem. Na podłodze wciąż jeszcze leżał kieliszek, który upuściła. Brudne buty cara poplamiły biały dywan. Jednym kopnięciem odrzuciła je pod stół. Męski głos mówił coś, czego nie mogła dosłyszeć. Pospiesznie odsunęła zamek i rozwarła drzwi jak szeroko, przygotowana dać reprymendę intruzowi.

Za drzwiami stał Mienszikow. Nadjana zacisnęła wargi. Książę o długich zwisających wąsach dosłownie pożerał wzrokiem jej potargane włosy, białą rękawiczkę, zaciskającą szlafrok pod szyją. Pewnie myślał, że pod spodem jest naga.

- Piękna pani... władczyni niebios... wiem, że ma pani gościa. Muszę z nim mówić. Czas nagli.

- Ale... Usłyszała za sobą kroki cara, ciche niczym stąpanie kota.

- Wszystko w porządku, Nadjano. Powinienem był się domyślać, że wiesz, gdzie jestem, Mienszikow. Co się stało?

- Najjaśniejszy Pan musi natychmiast przyjść do Twierdzy Petropawłowskiej.

- Czy Aleksy przyznał się do czegoś jeszcze?

- Tak, niestety.

- Już idę... Poślij po admirała Apraksina, kanclerza Gołowina, wicekanclerza generała Tuburyła... i księcia Dołgorukiego!

- Już posłałem, Wasza Wysokość.

Nadjana zwróciła uwagę na pokorny, pełen współczucia głos carskiego sługi. Mienszikow, ta oślizgła ryba... Widziała, że car stara się włożyć buty, i pragnęła, by obaj wyszli stąd jak najszybciej.

- Pani, minie trochę czasu, zanim się znowu zobaczymy - oznajmił książę. - Obawiam się, że Najjaśniejszy Pan będzie miał wiele zmartwień. Ale pani ma przecież czym wypełnić czas, prawda?

Nie odważyła się mu odpowiedzieć, nie wiedziała, jak by Piotr na to zareagował. Nie ulegało wątpliwości, że za ostatnimi wydarzeniami stoi Mienszikow. Wiedział, że gdyby Aleksy kiedykolwiek doszedł do władzy, on sam poniesie surową karę. Być może to właśnie Mienszikow namówił cara na to największe okrucieństwo, na zgładzenie własnego syna.

- Wasza Wysokość, będę czuwać i modlić się za pana - rzekła, kłaniając się. On pogładził jedwab przesłaniający jej policzki.

- Dziękuję, Nadjano. Dzisiejszej nocy ja czuwałem przy tobie, więc możesz mi się odwdzięczyć.

Znowu ten ciepły żart, tak nie pasujący do człowieka, który idzie obejrzeć okaleczone ciało swego syna. Co stanie się teraz, kiedy tortury odniosły najwyraźniej rezultat i sędziowie znowu gotowi są się zebrać?

Poczuła mdłości, nie mogła ich spłukać ani wodą, ani winem.

Musi odnaleźć Karla Martina. Potrzebowała go teraz, potrzebowała kogoś, na kim mogłaby polegać. On jest dorosły, żąda, by go tak traktować.

Dobrze, będzie miał to, czego chce. Chciała oprzeć głowę na jego piersi i płakać, krzyczeć i szlochać niczym histeryczna baba nad okrucieństwem, które się właśnie dokonywało.

Ale nie rozpłakała się, ściskała tylko jego dłoń tak, że zagryzał zęby z bólu. Nie patrzyła na niego, leżała na wysoko ułożonych poduszkach w łóżku i wyrzucała z siebie rozpacz. Opowiedziała mu wszystko o carze, o spotkaniach, o przyjaźni, z której była dumna i z której tak się cieszyła. Teraz wszystko wymknęło jej się z rąk, nie jest już w stanie dłużej zamykać oczu na niebezpieczeństwa.

- Musisz stąd odejść. Musisz zniknąć stąd... jak najszybciej! Jeśli szaleństwo Piotra jeszcze się powiększy i jeśli Mienszikow urzeczywistni swoje groźby, car nie jest już tak wielkim opiekunem, jak myślałam. On może się od nas odwrócić! Odwrócił się przecież od własnego syna, posłał go na śmierć!

- Carewicz zostanie osądzony, ale chyba na śmierć go nie skażą.

- Owszem! Tak, nawet na pewno! Ty się tym nie interesujesz, Karl Martin, nie wiesz, co się stało w ostatnich dniach.

- W dokach rozmawiamy też i o tym.

- Ale wszystko rozgrywa się w carskim pałacu. I w lochach!

- Torturowali go?

- Tak. Przez trzy dni. I teraz... Dzisiaj Mienszikow przyszedł do mnie, by zabrać cara. Stanie się coś strasznego, Karl Martin.

- Czy chcesz iść do gmachu sądu?

- Nie, nie, ja nie mogę... nie jestem w stanie. Ale ty idź. Musimy wiedzieć... Musimy być poinformowani. Wyślę posłańca do Katarzyny, poproszę ją, by przyszła tutaj, jeśli mnie potrzebuje. Ona mnie ceni, to przynajmniej wiem. O Boże, gdyby wszyscy byli obdarzeni taką prostotą jak caryca, ta biedna dziewczyna...

Karl Martin widział rozpacz Nadjany. Nie przywykł do tego, siedziała skulona, maleńka i przestraszona pośród miękkich poduszek. Znowu miał ochotę zdjąć jej maskę, całować policzki niezależnie od tego, jak bardzo zostały zniekształcone. Ogarnęła go głęboka czułość, większa niż lęk.

- Ja nie chcę wyjeżdżać, Nadjano.

- Musisz - westchnęła. - Jedź do domu, Karl Martin... mój Iwanie. Nazywaj się Iwanem, nikt już nie pamięta tamtego głupiego chłopca, który chciał zamordować samego wójta...

- Ja go pamiętam - odparł Karl Martin cicho. - Niestety, nie mogę jechać - powtórzył.

Nadjana uniosła głowę. Na jej twarzy malowało się straszliwe zmęczenie.

- Czy to ta kobieta? Czy to ona cię tu trzyma, mimo że twoje życie znalazło się w niebezpieczeństwie?

- Tak. Myślę, że tak.

Nie mógł wyjawić jej całej prawdy, nie mógł po prostu powiedzieć, że nie zostawi teraz Nadjany samej w Petersburgu. Wszystko wokół nich eksplodowało, Nadjana nie znała najbardziej niebezpiecznej tajemnicy.

Głośno przełknął ślinę, miał nadzieję, że nigdy nie będzie jej musiał tłumaczyć, iż ze wszystkich przyjaciół carewicza tylko on został przy życiu. Najpierw podejrzewał Aloe, że jest szpiegiem swego ojca. Potem uznał, że skoro nikt o niego nie pyta, to widocznie się mylił. Dobrze było móc jej powiedzieć o tym strasznym podejrzeniu. Ale ona nie wyglądała na urażoną.

Teraz znowu zaczął się dziwić. Bo jak to się stało, dlaczego on miał tyle szczęścia, by uniknąć ponurego losu, jaki spotkał wszystkich zwolenników carewicza? Dlaczego on, pozbawiony obrońców cudzoziemiec, chodzi wolno, kiedy żołnierze przeczesują Rosję i mordują ludzi choćby podejrzanych o krytykę cara lub o buntownicze myśli?

Dlaczego on miałby zostać oszczędzony, skoro Aleksy znajdował się w rękach katów?

Nie było w tym żadnego sensu. Mienszikow, ojciec Aloe, najpotężniejszy ze wszystkich ludzi Piotra, nie zwykł okazywać łaski.

Jeśli nie...

Nie miał odwagi pomyśleć tego do końca.

Nadjana przysunęła się do niego, jakby była dzieckiem, a on jej silnym opiekunem. Karl Martin siedział na krawędzi miękkiego łóżka i nigdy jeszcze nie czuł się taki bezradny.

Dwa tuziny tancerzy zajęło miejsca pod ścianami, podkurczając swoje długie nogi. Zwiewne suknie pań zwisały niczym ptasie skrzydła, panie pochylały ku sobie głowy i przypominały gromadę przestraszonych gołębi. Cichy szmer głosów narastał pod wysokim pozłacanym sufitem niebiańskiej komnaty. Nie zapalono żyrandoli, a na jednej z galerii muzycy pakowali swoje instrumenty.

Ciężki, pełen napięcia nastrój, który poraził całe miasto, wdarł się również do tego pięknego miejsca. Tancerze spływali potem, chociaż ten letni dzień był szary i chłodny. Nie oddychali wystarczająco głęboko, ciała napinały się, nawet wytrenowane stopy zapominały swoich umiejętności i stąpały niepewnie. Pełne wdzięku taneczne sceny nie wypadały tak, jak powinny.

- Jutro - wrzeszczał włoski dyrygent. - Jutro chcę widzieć coś zupełnie innego, nawet gdyby wszystkie dzwony w mieście miały bić, a stolicę ogarnął pożar!

Nadjana widziała, jak tancerze wstają, mówią sobie nawzajem komplementy i cicho wychodzą.

Nie miało to teraz żadnego znaczenia.

Już od dawna car nie urządzał balów w pałacu radości. Stała teraz w pustej sali. Panująca wokół cisza wydała jej się niezwykła. Na ogół całymi dniami słychać tu było kobiecy śmiech i męskie głosy, chrzęst szkła i kojącą muzykę. Zwiewnie ubrane gospodynie zawsze były w ruchu, trzymając w rękach tace z owocami lub piękne karafki.

Teraz i one schroniły się w pokojach na górze, wykorzystywały czas spokoju na szycie nowych kostiumów lub uczenie się nowych pieśni.

Cały dom został wywietrzony, wymyty i na nowo przyozdobiony.

Być może brak zapachu słodkich perfum i niezwykle dużo światła po zdjęciu zasłon czyniło tę komnatę zimną i obcą dla Nadjany. Szelest jedwabnych sukien przesuwających się po marmurowych posadzkach zaprowadził ją tam, dokąd zmierzała, odnalazła korytarz wiodący do jej własnego cichego pokoju. Chciała tam siedzieć w samotności i czekać, aż będzie po wszystkim. Wiadomości powinny nadejść wkrótce. Karl Martin czuwał w okolicy pałacu sądu, gdzie czekano na wyniki przesłuchań.

Może zwolennicy carewicza jednak coś zrobią? Może Aleksy dysponował ukrytymi gdzieś oddziałami żołnierzy? Czy nie zaatakują miasta, nie podejmą próby zamordowania cara? Czy może Wielki uprzedził ich wszystkich i zdusił każdą najmniejszą iskierkę?

Nadjana nie miała też wiadomości od Katarzyny, to ją martwiło. Ale gdyby naprawdę okrutny postępek cara wobec własnego syna rozpalił wysuszone dusze chłopów, to pożar będzie gwałtowny i obejmie wszystko. Nadjana wiedziała, że ona sama stałaby się jedną z pierwszych ofiar tych biedaków. Takiego luksusu bowiem i takiej rozrzutności jak w jej pałacu nie znano nigdzie w Rosji. I żaden z nich nie będzie chciał słuchać, ile ona sama nocy w swoim życiu spędziła, nie śpiąc z głodu i strachu przed zwierzchnością.

Weszła do środka i zatrzasnęła drzwi. Przy jej łóżku zawsze teraz palił się na kominku ogień, wydała co do tego stanowcze rozkazy. Nawet w środku lata marzły jej stare nogi. Piękny samowar również napełniony był gorącą wodą, dokładnie tak jak pragnęła. Na małym stoliku ustawiono ciasteczka i konfitury, kawałki cukru i miseczkę z masłem. Dwie stojące tam filiżanki to dar od samego Piotra, należały kiedyś do jego matki i piękniejszych Nadjana nigdzie nie widziała. Złoty wzór położono na kobaltowoniebieskim tle, a kiedy trzymało się filiżankę pod światło, widziało się poprzez niebieską farbę kruchą porcelanę.

Nie zdążyła nalać herbaty, gdy zapukano do drzwi.

To jedna z tych ubranych na zielono służących przyniosła bilet wizytowy.

Mienszikow.

Nadjana wciągnęła powietrze głęboko do płuc, próbowała odnaleźć w sobie choćby odrobinę siły. Czuła się jednak całkiem pusta. Wykończona. Zmęczona. Najbardziej ze wszystkiego pragnęła ułożyć udręczone ciało na różowej narzucie i spać, spać, spać.

Mimo to jednak skinęła głową dziewczynie i poprosiła, by wprowadziła księcia do małego, błękitnego gabineciku.

Dała sobie więcej czasu, niż powinna, ale odczuwała z tego powodu dziecinną radość. W końcu jednak musiała zejść na dół, zanim książę straci resztki cierpliwości. Sama sobie robiła wyrzuty, ale nie mogła się powstrzymać przed tym, by nie włożyć białej jedwabnej sukni, którą przepasała pod biustem nabijanym złotem paseczkiem. Ciężki materiał pięknie opinał jej szczupłe biodra i ujmował dwadzieścia lat, przynajmniej dopóki była w stanie iść prosto, lekkim krokiem. Białe włosy przewiązała jedwabnym turbanem, jedwabna maseczka miała kolor skóry.

Kiedy weszła do pokoju, księciu podano już ciasteczka, herbatę i anyżową wódkę.

Powitał ją przesadnie głębokim ukłonem.

Ona nie odważyła się ugiąć kolan, bo potem nie mogłaby się wyprostować, widziała jednak, że on nadal się uśmiecha.

- Najpiękniejsza ze wszystkich, dziękuję pani za gościnność.

- Prowadzimy otwarty dom - rzekła Nadjana sarkastycznie. - Czy księcia sprowadza jakaś specjalna sprawa?

On zmarszczył nos, Nadjana łamała dobre obyczaje, tak bezpośrednio przystępując do rzeczy. Wolno nalał zielonej herbaty i podał jej.

- Jeśli pani pozwoli... Skinęła głową coraz bardziej zniecierpliwiona. Nie mogła nic poradzić na to, że jego krzywy uśmieszek tak ją złości. Najwyraźniej był dzisiaj bardzo przyjaźnie usposobiony. Prawdopodobnie był zatem najbardziej niebezpieczny.

- Nadjano... nadeszły groźne czasy. Przychodzę tu prosto z sali sądowej.

- Co się stało? Nie potrafiła ukryć ciekawości. On odchylił się na krześle i patrzył na nią z drażniącym uśmiechem człowieka, który wie więcej.

- My, którzy jesteśmy przyjaciółmi cara, nie mamy się czego obawiać. Ale biada tym, którzy zdradzili swój kraj i okazali lojalność carewiczowi! Priedatieli! Zdrajcy!

Dosłownie wypluwał te słowa, nie spuszczając z niej wzroku. Potem pochylił się ku niej i zniżył głos.

- Ale pani, Nadjana Krasawica... pani jest przyjaciółką Piotra. On zawsze mówi o pani bardzo dobrze, powinna pani o tym wiedzieć.

- O panu również, książę.

- Tak, cieszę się pełnym zaufaniem cara. Cóż, możemy się czasem nie zgadzać... on jednak zawsze pozwala mi przeprowadzić moją wolę w sprawach, które dla niego nie są takie ważne. Dlatego w ostatnich czasach spadło na mnie tak dużo zajęć. Nieszczęsny nasz car miał serce i ręce zajęte buntownikiem, którym okazał się jego własny syn.

- Co się stanie z Aleksym? Oczy księcia zrobiły się wąskie niczym szparki.

- Tego nie wie żaden człowiek. Oddał ducha dziś rano, pojednawszy się ze swoim ojcem i z Panem Bogiem.

Nadjana zasłoniła usta ręką i patrzyła.

- Zamordowali go? Książę podniósł się gwałtownie. Oczy mu płonęły, ale na wargach wciąż błąkał się ten podstępny uśmieszek.

- Strzeż się, Nadjano! Nie dalej niż godzinę temu żołnierze ścięli jakąś handlarkę na targu, bo zadała to samo pytanie. Taką otrzymała odpowiedź! Car wydał rozkaz: nikomu nie wolno spekulować co do tragicznego przypadku śmierci carewicza. On sam wyjaśni ludowi, co się stało, gdy tylko rozpaczające serce będzie miało na to dość siły!

Nadjana stała niema. Piotr zamordował swego syna. Rozpoczęły się nowe masakry, Piotr zna tylko jeden sposób tłumienia narastającej krytyki.

- Niech Bóg ma w opiece ten kraj - szepnęła. Książę Mienszikow wyprostował się pod jej tragicznym spojrzeniem.

- Jeśli mnie pani poprosi, to może nie wspomnę Piotrowi o naszej rozmowie.

- Nie powiedziałam niczego, czego nie mam zamiaru mu powtórzyć - odparła Nadjana i odwróciła się.

Czuła, jak spojrzenie Mienszikowa pali jej plecy. Nie była pewna, czy zdoła wejść po schodach i wrócić do swego pokoju. On ruszył za nią, słyszała za sobą głośne sapanie.

- Nadjano! Proszę nie rozumieć mnie źle! Pragnę być twoim przyjacielem, chcę tylko...

Odwróciła się gwałtownie, zatoczyła, ale zdołała utrzymać się na nogach i patrzeć na niego z podniesioną głową.

- Mienszikow! Zachowujesz się niczym chłop! Iść tak za kobietą? Gdzie twoje maniery?

- Moja matka mówiła coś zupełnie innego - wybuchnął śmiechem, po czym powiedział: - Nadjano, powinnaś się bardziej zająć własnym synem.

Popatrzyła na niego w milczeniu, co do sensu jego słów nie można się było pomylić, zawierały groźbę. Nie chciała tak tego zostawić, ale nim zdążyła otworzyć usta, on ukłonił się elegancko i ruszył do wyjścia.

Z bijącym sercem usiadła, nie będąc w stanie rozwiązać uwierającego ją w czoło turbanu.

Herbata w filiżance dawno wystygła, zegar w holu wybił sześć ciężkich uderzeń. W tej samej chwili usłyszała bicie dzwonów kościelnych w całym mieście. Brzmiały z niezwykłą siłą, w równym, ciężkim rytmie. To dzwony żałoby. Nadjana czuła, że ten dźwięk przenika jej mózg i serce. Ledwo była w stanie oddychać, siedziała po prostu i rozcierała lodowate dłonie pod cienkim jedwabiem.

Po chwili usłyszała pośpieszne kroki Karla Martina na marmurowych schodach.

ROZDZIAŁ XIV

- Ja go zabiję - szeptał Karl Martin gorączkowo. - Zabiję go, wbiję w niego nóż, odbiorę karabin jego gwardzistom i nafaszeruję go ołowiem... Ta bestia nie powinna żyć!

Nadjana siedziała sztywna i przejęta zgrozą, nie mogła uwierzyć, że to prawda.

Karl Martin sprawiał wrażenie szalonego, bardziej szalonego niż sam car. Jego ładna, młoda twarz nigdy nie wydawała się jej taka przerażająca. Miał pianę wokół ust, a oczy miotały skry, nigdy by nie przypuszczała, że ten spokojny młody człowiek potrafi zapłonąć takim gniewem. Wiedziała, oczywiście, że był rebeliantem, młodym buntownikiem, że przejmował się myślami, które zdradziecki Kvithovud wtłaczał mu do głowy. Widział biedę, pozwalał, by niesprawiedliwość nasączała jego serce palącą trucizną. W jakiś sposób podziwiała go za to, ale był taki młody i niedoświadczony.

- Przez takie gadanie narażasz własne życie. Powinieneś o tym wiedzieć.

Wymuszony spokój w jej głosie wcale nie studził jego zmysłów.

- To by był wielki zaszczyt umrzeć dlatego, że się udusiło tę świnię! Co znaczy jedno moje życie wobec tych setek tysięcy, które zagłodził lub zadręczył na śmierć! To antychryst, jest naprawdę tak, jak mówili mnisi, to sam diabeł!

- Karl!

Wybuchnęła teraz szlochem, wyciągnęła do niego ręce, rozdygotane, pozbawione czucia.

Karl Martin nie zwracał na nią uwagi. Krążył po małym, pięknie urządzonym pokoju.

- Powinnaś go była widzieć! Stał tam uparty i zaciekły, zimny i diabelsko przebiegły, stał na szczycie schodów i wygłaszał ludziom swoje kłamstwa! „Bóg pomógł mi w tym trudnym wyborze, bym pozwolił carewiczowi umrzeć od ciosu..." Ha, w rękach katów!

- Karl! Nie wolno ci... ty... ty mówisz jak najgorszy z nich!

Karl Martin odwrócił się do niej gwałtownie. Oczy płonęły mu chorobliwym blaskiem.

- Bo ja jestem najgorszym z nich! Ja jestem tym najbardziej niebezpiecznym, bo żyję! Kikin, Ignatiew, wszyscy dobrzy mężczyźni i kobiety, którzy widzieli niesprawiedliwość carską i popierali miłującego pokój następcę tronu, oni wszyscy pomarli. Ale ja żyję! I jestem jedynym, który może pomścić ich ofiarę! Ja to zrobię, Nadjano, nawet gdyby mnie to miało kosztować życie.

- Ty... nie wolno ci... Ale on już chwycił nóż, który zawsze nosił u pasa, trzymał go przed sobą niczym świętą relikwię i patrząc jej w oczy, przysięgał:

- Jeśli nieszczęsny głupiec zdoła uwolnić kraj od diabla... to z pewnością będą ze mnie dumni, nawet moi tam w domu?

- Karl, Karl... twoi rodzice nie pragną niczego innego, jak tylko, byś wrócił do nich.

- Wrócić jako ten sam mały głupiec, który wyjechał?

- Oni cię kochają!

- Ha! A czy ja kiedykolwiek coś dla nich zrobiłem?

- Jesteś ich synem, jedynym, jakiego mają!

Zagryzł wargi.

- No to dlaczego się do ciebie nie odzywają, Nadjano? Dlaczego nie odpowiadają na twoje długie listy? Nie wyobrażaj sobie niczego, Nadja. Moja matka nigdy ani przez moment nie pamięta o tych, którzy akurat nie siedzą obok niej i z którymi nie może dyskutować o metodach suszenia ziół i przygotowywania mieszanek.

- Mylisz się - rzekła matowym głosem. Ujawniona dopiero co gorycz tego młodego człowieka była dla niej takim samym szokiem, jak jego szalone plany zamordowania cara.

- Nadjano... ze względu na własne dobro powinnaś natychmiast nawiązać kontakt z Mienszikowem i donieść na mnie. Jeśli tak uczynisz, pozostaniesz wolna, niezależnie od tego co się wydarzy. Jeżeli zamorduję go dzisiejszej nocy, to i tak Mienszikow będzie ci winien wdzięczność. Jeśli zaś mi się nie uda, nie będzie cię później mógł oskarżać, że brałaś w tym udział.

Wiedziała, że on naprawdę zamierza to wszystko zrobić, przez moment zobaczyła nawet oczyma wyobraźni, jak tamten wielki mężczyzna pada pod ciosem Karla Martina.

- Dzisiejszego wieczoru car będzie przyjmował ludzi, przyjdą defilować przed trumną carewicza i oglądać ojcowskie łzy. Może nawet on sam stanie tam bezbronny, poza ochroną żołnierzy, zajętych pilnowaniem twierdzy. Jeśli ktoś z szeregu wyjmie nóż, może mieć szansę - mówił Karl Martin jakimś obcym, dalekim głosem.

Ostrze noża lśniło, kiedy przesuwał je po opuszkach palców. Na skórze pojawiła się mała, czerwona kreska. Karl Martin pochylił się i wsunął nóż w cholewę wysokiego buta.

Nadjana poczuła, że spływa na nią głęboka ciemność, próbowała sztywnymi palcami chwycić się czegoś, ale łapała tylko powietrze. Pociemniało jej w oczach, zdążyła jeszcze zobaczyć, że twarz Karla Martina się zmienia, rzucił się ku niej, ale nie zdążył jej powstrzymać i opadła w dół, w głęboki, wirujący tunel.

Ulicami Petersburga toczył się z łoskotem powóz. Był pięknie zdobiony złoconymi liśćmi i ornamentami, a ciągnące go konie lśniły czernią i w niczym nie przypominały nędznych chabet do rozwożenia piwa, które teraz, pod wieczór, opierały się o ściany stajni i dyszały ciężko. Powóz miał resory i grube obręcze, mimo to podskakiwał na wybojach tak, że o mało się nie przewrócił. Siedzący w nim za grubymi aksamitnymi zasłonkami pasażerowie, czy pasażer, musieli być porządnie poobijani.

Nadjana jednak nie wołała na woźnicę, nie kazała mu zwolnić. Czas naglił, być może już jest za późno. Na ulicach nie widziała nikogo prócz chłopskich córek wracających z pól po upalnym dniu lub może udających się do świątyni na modlitwę.

Cerkiew Świętej Trójcy oświetlały mniejsze i większe ogniska, choć noc nie będzie ciemniejsza niż wrześniowe późne popołudnie. Nastało lato, na kapuścianych polach główki porosły już do rozmiarów męskiej pięści. Przed cerkwią stała szara ciżba, niektórzy z zebranych trzymali w rękach pochodnie, inni błyszczące bagnety.

Kiedy powóz podjechał bliżej i zatrzymał się, Nadjana usłyszała śpiew chłopięcego chóru. Ciemniejsze, bardziej przeciągłe głosy popów tworzyły dudniące, jakby złowieszcze tło pieśni.

Carewicz nie żyje.

Domyślała się szoku, choć ludzie stali z nieruchomymi twarzami i zamkniętymi oczyma, pogrążeni w modlitwie. Potężna fala wiernych podchodziła do świątyni i tam wyłaniał się z niej cienki strumień, który nieprzerwanie wpływał przez drzwi do wnętrza. W głównej nawie cerkwi stała trumna. Nadjana wiedziała, że może ją otaczać carska gwardia. Prawdopodobnie sam Piotr też się tam znajdował, pobladły pod opadającą na twarz czupryną, z potężnymi dłońmi złożonymi do modlitwy. Nadjana skuliła się, jakby powóz jeszcze nią potrząsał, czuła rozchodzący się w całym ciele ból. Żałowała, że nie wzięła swojej flaszeczki z kroplami, z drugiej jednak strony wiedziała, że teraz potrzebny jej będzie jasny umysł.

Rozsunęła firanki, próbowała rozróżniać twarze w tłumie. Nie mogła wyjść na zewnątrz, zresztą nie chciała. Wydała jasny rozkaz trzem swoim zaufanym ludziom, oni muszą go wypełnić sami. Mają odszukać Karla Martina, może już go znaleźli. Wiedzieli, że w jednym jego bucie został ukryty nóż i że chłopak jest oślepiony gniewem i szaleństwem. Powiedziała im tak:

- Nie wolno wam go zranić. Was jest trzech, a on sam, i to właściwie jeszcze chłopiec. Posługujcie się pięściami, użyjcie kropli, które wam daję. Chodzi o to, żeby go odciągnąć na bok, zakryjcie mu twarz i mówcie, że rozpacz pomieszała mu rozum.

A rozpacz w sercu Karla Martina była rzeczywiście wielka. Nadjana domyślała się tego na długo, zanim się wszystkiego dowiedziała. Jej przybrany syn, rodzone dziecko Marji... Karl Martin, mimo wewnętrznego sprzeciwu, naprawdę przejmował się losem Aleksego. Może w nieszczęsnym carewiczu rozpoznawał cząstkę samego siebie? Może współczuł mu za każdym razem, kiedy ojciec odpychał syna, a następca tronu musiał znosić upokarzającą obcość ojca. Aleksy go kochał, nie potrafił jednak być takim synem, jakiego Piotr Wielki pragnął. Mały braciszek jeszcze nie wyrósł z kołyski, ale Piotr przy każdej okazji z wielkim naciskiem podkreślał, o ile tamten malec jest ważniejszy.

Aleksy go zawiódł, i to na wszystkich frontach. Karl Martin jednak rozumiał odepchniętego syna i Nadjana wiedziała, że ludzie w tym nowym mieście nad Newą także palą świeczki w jego intencji i proszą Boga, by jak najrychlej uczynił go carem w miejsce popędliwego, wysysającego z nich krew Piotra.

Przed kościołem było mnóstwo duchowieństwa, nie widziała jednak tych starych mnichów, z którymi schodził się carewicz.

Nadjana wstrzymała dech i czuła, jak serce tłucze się w piersi. Przed nią coś się działo. Ludzie rozstępowali się na boki, jacyś mężczyźni przeciskali się przez tłum. Nieśli kogoś. Nadjana rozpoznała białe mankiety przy surducie Karla Martina i odetchnęła z ulgą. Nagle zobaczyła krew spływającą z rękawa i musiała zasłonić usta ręką, by nie krzyczeć. Jedwabna maseczka zrobiła się wilgotna. Poczuła, że ma lodowate wargi, powietrze, które z trudem wciągała do płuc, sprawiało jej ból.

- Bogu dzięki - wyrwało jej się. Mężczyźni przynieśli rannego do powozu. W tłumie czasem ktoś się odwrócił, mroczne oczy w umęczonych twarzach.

Ale w głębi katedry śpiew przybrał na sile i znowu światła skupiły na sobie uwagę ludzi. Niewielu widziało nieprzytomnego mężczyznę wsadzanego do powozu Królowej.

- Karl, Karl... Co ja mam z tobą zrobić? Bogu dzięki, że oni cię znaleźli, Bogu dzięki...

Oddychał równo i spokojnie, pachniał czymś słodkim. Teraz kiedy spał, był znowu niczym dziecko. Nadjana wpatrywała się weń i miała pewność, że własnego syna nie umiałaby kochać bardziej.

Powóz znowu ruszył ulicami miasta, a ona nie mogła się uwolnić od bolesnej myśli, że oto ten chłopiec, syn Maryjki, został jej oddany pod opiekę. Marja powierzyła jej, co miała najdroższego, ale teraz nadszedł czas, by coś w jego sprawie postanowić. Karl Martin powinien wrócić do domu. Do rodzinnej wsi nad fiordem, do bliźniaczej siostry Amelii, którą tak kocha. Do ojca Karla, do wszystkich bliskich.

Jeśli szczęście go nie opuści, to może się okazać, że Kvithovud nie żyje. Na pewno tak jest, tamten był przecież groźnym buntownikiem, chciał zamordować samego wójta, nie mógł uniknąć odpowiedzialności.

Napomykała o tym niezliczoną ilość razy, zanim choroba dopadła ją naprawdę. Nigdy jednak nie udało jej się skłonić wychowanka do zastanowienia nad tym, zawsze prychał tylko, odwracał wzrok i zaklinał się, że za nic nie chce ich znowu oglądać.

- Mój biedny chłopcze... Biedny, pogrążony w rozpaczy... pewnego dnia pojmiesz, że oni nigdy cię nie odepchnęli, że na zawsze pozostaniesz ich synem. Marja i Karl, twoi rodzice, naprawdę cię kochają!

Wiedziała, że teraz nie słyszy jej słów.

Obciągnięta jedwabną rękawiczką dłoń delikatnie gładziła twarz o regularnych rysach. Jaki to urodziwy chłopiec. Jeszcze ładniejszy teraz, kiedy nie marszczy brwi ani nie krzywi swoim zwyczajem ust. Wyglądał tak młodo. I tylko ona wiedziała, że to prawda, wygląda na tyle lat, ile ma.

Karl Martin przewrócił się gwałtownie na bok. Miała nadzieję, że spokojne kołysanie zaprzężonego w cztery konie powozu i stukot kopyt o bruk uśpią go głęboko nawet wtedy, gdy krople przestaną już działać.

Chłopiec jednak ocknął się i mrużąc oczy wpatrywał się w mrok. Wiedziała, że rozpoznał zapach jej perfum.

- Gdzie jesteśmy? - zapytał.

- W powozie - odparła cicho.

- Nadja... Ty, przeklęta... Nie uraziło jej to, domyślała się przecież, że szarpie nim gniew i rozpacz z powodu porażki.

- Dłużej tak nie można, Karl... to się naprawdę źle skończy. Nawet jeśli tutaj wszyscy wierzą, że jesteś dorosły, to ja wiem swoje. Zestarzałam się i nie mogę wciąż nad tobą czuwać. I powiadam ci, Karl Martin, że o mało mnie nie zabiłeś dzisiaj, kiedy tak wyleciałeś ode mnie... nie chciałeś mnie słuchać.

- Ja nie ciebie zamierzałem... zabić...

- Jesteś mi wiele winien, Karl. Wiesz o tym. I nie masz prawa mnie zawieść. Mówię ci to otwarcie: Jesteś mi winien spokój, dopóki jeszcze żyję. I dlatego postanowiłam, że wrócisz do ojca i matki!

- Nie! Nigdy! Nadjana milczała. Poczuła delikatny zapach świeżo posadzonych cyprysów. Wymarzną najbliższej zimy, ale ogrodnicy cara otrzymali wyraźny rozkaz: Ma tu być tak samo pięknie, a roślinność tak samo bujna jak w ogrodach francuskich królów.

- Odpocznij teraz, Karl Martin. Naprawdę, nic nie poradzisz. A pewnego dnia podziękujesz mi za to, że cię ustrzegłam od katastrofy. Może nawet już jutro. Bo znam cię na tyle, by wiedzieć, że naprawdę chciałeś to zrobić. Naprawdę chciałeś rzucić się na cara i może nawet tam, w cerkwi, udałoby ci się przeprowadzić twój zamiar. Zgładzić cara! Przy trumnie syna! Zdajesz sobie chyba sprawę z tego, ty uparty koźle, że coś takiego ściągnęłoby na ciebie wieczne potępienie!

- Od kiedy tak cię niepokoi wieczność? - syknął chłopiec szyderczo. - Nigdy nie nazywałem cię nierządnicą, Nadjano, ale przecież trudnisz się nierządem. Mimo że uczysz różnych rzeczy twoje dziewczyny zatrudnione w Niebiańskim Pałacu, to jednak.... Przeszkadzanie mi teraz jest dokładnie tym samym. Łajdactwem! Chcesz mieć spokój i za ten spokój sprzedajesz swoje poglądy! Nie mogła zaprzeczać, ale w dalszym ciągu nie czuła się zraniona. Wiedziała, że Niebiański Pałac Piotra należy do niej, że to dom, w którym i kobiety, i ich goście mają prawo do spokoju. Oczywiście, wszyscy są własnością cara dokładnie tak samo jak ci, których on każdego ranka kieruje do kopania rowów. Car jest ich właścicielem, tak jak jest właścicielem budowniczych statków, architektów, dworzan, członków rady, Mienszikowa, a nawet cerkiewnego duchowieństwa.

- Wszyscy jesteśmy niewolnikami - powiedziała w końcu.

- To przeklęte miasto niewolników - jęknął Karl Martin. Potem znowu zamknął oczy. Nadjana wiedziała jednak, że chłopak tylko udaje sen.

Oparła się wygodniej, słyszała, że trzej mężczyźni konno towarzyszą powozowi. Wkrótce znajdzie się w domu. W domu, w Niebiańskim Pałacu. Jechali wzdłuż rzeki, nadkładając drogi. Nie wiedziała, jak Karl Martin się zachowa, poleciła więc woźnicy, by wybierał wąskie, boczne uliczki, mniej uczęszczane. Ale już zaraz znajdą się na tyłach wielkiego, jasnoczerwonego gmachu, będącego dumą Piotra Wielkiego i nazywanego Piotrowym Niebem.

Nie tylko złe języki, ale chyba większość języków w Petersburgu wyrażała pogląd, że to chyba jedyne niebo, jakiego ten okrutny car może dostąpić. W każdym razie teraz, kiedy w taki ponury sposób zamordował swego najstarszego syna.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lerum May Grethe Cory zycia 11 Miasto Niewolnikow
Lerum May Grethe Córy Życia 11 Miasto niewolników
Lerum May Grethe Córy Życia 28 Srebrne zwierciadło
Lerum May Grethe Córy Życia 03 Więzy krwi
Lerum May Grethe Córy Życia 33 Na krańcu tęczy
Lerum May Grethe Córy Życia 06 Drogi przez morze
Lerum May Grethe Córy Życia 14 Księżyc w nowiu
Lerum May Grethe Córy Życia 09 Grzechy przeszłości
Lerum May Grethe Córy Życia 05 Zesłanie(1)
Lerum May Grethe Cory zycia 20 Ruda Kotka
Lerum May Grethe Cory zycia 17 Nocna Wedrowka
Lerum May Grethe Cory zycia 27 Czas Zarazy
Lerum May Grethe Cory zycia 33 Na Krancu Teczy
Lerum May Grethe Córy Życia 04 Zerwane kajdany
Lerum May Grethe Cory zycia 13 Taniec Aniolow
Lerum May Grethe Cory zycia 16 Zamie
Lerum May Grethe Córy Życia 03 Więzy krwi
Lerum May Grethe Córy Życia 02 Księga Marii
Lerum May Grethe Cory zycia 28 Srebrne Zwierciadlo

więcej podobnych podstron