May Grethe Lerum
Jak lekko byłoby po prostu opadać. Zsuwać się w tej zielonej wodzie, takiej jasnej i łagodnej, i zimnej na tyle, by natychmiast zagłuszyć wszelki ból. W dole nie ma grobu, tylko po prostu wielka, wielka głębia dla wszystkich. Ale nie chciał tam być pierwszym, tym, którego kości ogryzą głębinowe ryby i wstrętne robactwo. Chociaż wody fiordu znajdowały się daleko od otwartego morza, zimowy sztorm potrafił je spienić, przemienić we wściekły, szalejący żywioł. I niemal każdego roku o tej porze zdarzało się, że jakaś łódź trafiała na skały i pogrążała się w głębinach.
Ravi mrugał z wysiłkiem. Słona woda raz po raz spadała na jego twarz niczym zimny prysznic, łódź, która go zabrała, była ciężka, wiatr szarpał płócienny żagiel. Za każdym razem gdy fale uderzały gwałtownie o burtę, łódź trzeszczała, jakby się skarżyła.
Jak łatwo byłoby po prostu rozluźnić mięśnie. Pozwolić, by łódź straciła równowagę, położyła się na boku, bezgłośnie, bez najlżejszego plusku.
Wzburzone fale stłumiłyby z pewnością wszelkie dźwięki.
Woda ukoiłaby ból.
Dlaczego nie mogę tego zrobić? zastanawiał się Ravi, podczas gdy mgła przesłaniała mu oczy, a ręce zaciśnięte na burcie bielały coraz bardziej.
Lyster, wieczór sylwestrowy 1745
- Nikt jej nie widział, kiedy tak siedziała na rozstaju dróg i bardzo dobrze, bo za coś takiego zostałaby ukarana chłostą, a jeszcze musiałaby zapłacić grzywnę.
Nie odważyła się tutaj przyjść, dopóki mrok nie spadł na góry, a biała chmura nie przesłoniła młodego księżyca. Miała zamiar czekać, aż rozlegnie się pieśń kościelnych dzwonów, dopiero wtedy pójdzie do domu.
A wtedy z pewnością będzie o wiele mądrzejsza.
Miała tu do załatwienia bardzo niebezpieczną sprawę, ale ciało pokrywało się gęsią skórką, a krew gwałtownie pulsowała w żyłach w równej mierze ze strachu, co i z podniecającego oczekiwania. Dzisiejszej bowiem nocy miała posiąść ważną wiedzę. Wiedzę, która pozwoli jej doprowadzać mężczyzn do szaleństwa, dzięki której zdoła odpłacić za wszystkie krzywdy, jakie jej wyrządzono...
Marja zrobiła krótką przerwę, by napić się gorącego piwa zmieszanego z cukrem, sokiem z jarzębin i jabłek.
- Opowiadaj dalej!
To nowa pokojówka, Inga, nie potrafiła się opanować. Opowieści Marji o dawnych zwyczajach związanych z nocą sylwestrową sprawiły, że usta dziewczyny pobladły, a oczy lśniły w pełnym światła pokoju niczym srebrne talary.
Marja roześmiała się cicho.
- Będę opowiadać, poczekaj tylko, niech no nabiję fajkę...
Dziewczyna spoglądała przestraszona na starszą kobietę, która szczupłymi, białymi dłońmi ujęła zdobioną srebrem fajkę i wsunęła ustnik między wargi. Zapaliła tytoń od płomienia jednej z żółtych woskowych świec.
Słodkawy, ciężki dym unosił się do sufitu, dzielił się na niebieskie smużki i rozpływał z wolna po drodze w górę. „W końcu Marja westchnęła, umościła się wygodniej i opowiadała dalej o dziewczynie, która w noworoczną noc siedziała na rozstaju dróg. Nie było to, oczywiście, byle jakie skrzyżowanie, lecz takie, z którego obie drogi wiodą do kościoła...
- Trzeba ci wiedzieć, że i tak została osądzona - dodała Johanna, kiedy Marja skończyła opowieść.
Inga otuliła się mocniej chustką.
- Jeśli dobrze pamiętam, została zamknięta w więzieniu. Miała mniej więcej tyle lat co ty, Marjo, prawda? Słyszałam tę historię już chyba z tysiąc razy.
Marja stukała fajką o kant stołu, rzucając wnuczce pełne irytacji spojrzenia. Miała ochotę krzyknąć, żeby Johanna trzymała język za zębami i nie wyskakiwała ze swoimi złośliwymi komentarzami. Tym gadaniem zabiła przecież taką znakomitą historię! Chyba jednak lepiej oszczędzić młodą kobietę. Wszyscy wiedzieli, że Johanna ma za sobą trudny rok. Ba, wiele trudnych lat, jeśli już chodzi o ścisłość. W końcu bowiem Ravi ściągnął na nią nieszczęście. Marja bardzo bolała z tego powodu, ponieważ zawsze świetnie się dogadywała z owym dziwnym mężczyzną. Czy raczej chłopcem, tak wolała o nim myśleć. Ojciec Raviego był przecież jej kochankiem, a nie tak znowu łatwo uznać, że jego syn jest już taki dorosły, co więcej, już następne pokolenie przyszło na świat.
Marja się zestarzała.
Dawno przestała eksperymentować z popiołem i drzewną smołą, atramentem i farbami. Nic nie było w stanie ukryć białych pasem w jej dawniej kruczoczarnych włosach. Upinała je teraz wysoko lub wplatała w nie barwne wstążki.
Zbliżała się do sześćdziesiątych urodzin, ale w łagodnym świetle, zwłaszcza gdy miała dobry dzień, mogła uchodzić za osobę przed pięćdziesiątką; odrobinę przybrała na wadze, co bardzo ją cieszyło, bo okrągłe kształty ładnie wypełniały suknię i ujmowały jej lat. W każdym razie kiedy porównywała siebie z wychudłymi, kościstymi babami w tym samym wieku.
Nie buntowała się przeciw starości. Szczerze mówiąc, myślała, że będzie gorzej. Jakoś nie zauważała, że życie tak szybko przepływa jej między palcami, zawsze miała mnóstwo do robienia i tyle do przemyślenia.
Johanna, biedaczka, jest młoda.
Ale już z dzieckiem na ręku i co najmniej jednym nieudanym małżeństwem za sobą. Erlenda właściwie nie warto wspominać. Ale Ravi, ten czarnowłosy drań, no cóż, jego Johanna będzie nosić w sercu przez resztę swego życia. Jeśli dopisze jej szczęście, wkrótce zdoła opanować gniew. Nie ma bowiem sensu złościć się i martwić kolejny raz. On przecież zawsze ją zawiedzie, nie został stworzony do życia wśród ludzi. W każdym razie nie wśród ludzi z Vildegârd ani z pałacu Marji. Nawet tutaj jest mu za ciasno, nawet tutaj więzy zbyt uwierają.
Johanna jadła jakiś owoc, nieduży, czerwony.
Ogień na kominku trzaskał cicho, ale wyraźnie teraz, kiedy ludzkie głosy umilkły. Marja pochyliła głowę i ukradkiem spoglądała na swoich bliskich. Nieco z boku siedziała Amelia w pięknej, jasnej sukni rozszerzającej się od piersi w dół. Ręce złożyła na brzuchu, jakby się modliła. Dobra, mała Amelia, która potrafiła wbić w swoją matkę badawcze spojrzenie tak, że tamta musiała odwracać wzrok, żeby jej serce nie pękło. Mała Amelia, która nigdy nie zaniedbała żadnego obowiązku. Zajmowała się ojcem, bratem, przyrodnim braciszkiem, dla wszystkich znajdowała miejsce pod swoimi skrzydłami. I za to wszystko matka zapłaciła jej kłamstwem i bólem. Zdarzało się często, że Marja zastanawiała się, co by to było, gdyby opowiedziała Karlowi Martinowi i Amelii o ich prawdziwym ojcu. W każdym razie oszczędziłaby córce tego strasznego czasu, kiedy była przekonana, że nosi dziecko swego brata. Nie musiałaby starać się odkupić winy przed Bogiem i znosić tych strasznych upokorzeń i lęku w Sogndal pośród nędznych mieszkańców wybrzeża.
Może jednak stałoby się coś jeszcze gorszego, myślała Marja.
Przeniosła wzrok dalej, na pełnego życzliwości męża Amelii, syna Karla, owoc jego jedynej młodzieńczej przygody. Potem znowu patrzyła na Johannę, mały Benjamin zaczynał zasypiać. Starsza dziewczyna kuchenna zachorowała tuż przed świętami i pojechała do domu siostry, żeby tam wrócić do zdrowia. Ale Lina została, rumianolica i energiczna jak zawsze, miała Ingę do pomocy przy przygotowywaniu jedzenia.
W Vildegârd nie było zbyt wiele miejsca dla służby, ale w czeladnej izbie mieszkało czterech mężczyzn. Marja liczyła, że da sobie radę z jednym, najwyżej dwoma służącymi. Na razie nie miała nikogo, bo dom nie był jeszcze gotowy, palono tylko w obszernej kuchni. Ten dom miał być po prostu fantastyczny. Kiedy ludzie ze wsi gadali o jej budowie, słyszała w ich głosach wielkie zdziwienie. Nigdy przedtem nie widzieli domostwa, z kolumnami, tarasami i wielkimi oknami w rzeźbionych futrynach. Ale Marja wiedziała, czego chce, pomieszała style z dwóch części świata i stworzyła coś bardzo osobistego.
Zamek Marji?
No, a dlaczegóż by nie?
Skuliła się na swoim miejscu przed kominkiem i popiła znowu słodkiego napoju. Niedługo trzeba iść spać.
Najpierw jednak posłuchają bicia dzwonów obwieszczających nadejście roku 1746.
Bendik wyciągnął rękę i położył na ciemnym blacie stołu swój drogocenny kieszonkowy zegarek.
Marja nie lubiła jego tykania.
- To teraz opowiem wam o innym starym, bożonarodzeniowym zwyczaju. Słyszeliście o ofierze Thora? Tutaj w naszych okolicach od dawna się już tego nie praktykuje, wiem jednak, że wciąż żyją ludzie, którzy pamiętają, jak w noworoczny poranek mężczyźni zdzierali z siebie koszule i biegali boso po polach, mając na sobie jedynie krótkie spodenki...
- Daj spokój, mamo... bądź teraz cicho - poprosiła Amelia zmęczonym głosem. Jej wciąż złożone ręce zaciskały się mocno.
Marja opadła na fotel i przymknęła oczy.
Skoro tak, to będzie milczeć.
W powietrzu wyczuwało się coś dziwnego, coś, co wcale nie zapowiadało, że ten nowy rok będzie dobry. Jeśli prawdą jest, że w tę noc w walce dobrego ze złym rozstrzyga się wszystko, co się ma wydarzyć w ciągu całego roku... to w takim razie Marja nie ma się czego dobrego spodziewać.
Helena drzemała i coś jej się śniło. Zdarzało się ostatnio coraz częściej, że pamiętała, co się działo wokół niej i w niej samej podczas snu. Niektóre sny były przerażające, oto spadała z jakiejś skały albo pływała w wodzie, która z przemożną siłą ciągnęła ją w dół, w dół do brunatnoczarnego dna. Woda była gęsta niczym syrop lub roztopiona smoła, a sen taki wyrazisty, że po obudzeniu dziewczyna długo jeszcze krztusiła się i kaszlała.
Ale dzisiejszej nocy miała przyjemne sny.
Zanurzona w świetle nagle, spadając, wyciągnęła ręce i uświadomiła sobie, że ma mewie skrzydła.
Nastrój snu zmienił się gwałtownie, pamiętała tylko, że ogarnęła ją szalona radość, a także coś w rodzaju zakłopotania. Czuła wiejący od dołu ciepły wiatr, który ją unosił. Choć to wydaje się bardzo dziwne, mogła w tym śnie spoglądać na ziemię, gdzie widziała maleńkich, pełzających ludzi. Jak w mrowisku! Stwierdziła nieoczekiwanie, że widzi Vildegârd, pośrodku dziedzińca płonie ognisko, nad którego płomieniami obracana jest z wolna tusza wielkiego wołu.
Chciała śpiewać, przychodziła jej do głowy jakaś stara, pijacka piosenka, kiedy jednak otworzyła usta, stwierdziła, że zrobiły się ostre i twarde, że to nie usta, lecz po prostu mewi dziób, z którego wydobywa się ptasi krzyk - długie, przejmujące zawodzenie, przypominające głos lunatyka.
Mimo to sen był bardzo piękny. Leżała, drzemiąc, i starała się go zatrzymać, chciała rozdzielić różne wydarzenia ze snu tak, jak to kiedyś czyniła z pięknymi kwiatami. To dziwne, bo akurat uroda kwiatów nie da się rozdzielić, teraz też sen po chwili wydał jej się jakiś niejasny, mętny...
Helena ponownie zamknęła oczy i czekała.
Czekała, że czas będzie płynął, robiła tak od wielu miesięcy.
Kiedy dzwony zaczęły bić, wciąż nie spała; nieoczekiwanie drzwi do jej pokoju zostały otwarte.
- Szczęśliwego Nowego Roku, Heleno! Przychodzimy, żeby spełnić z tobą toast. Nie śpisz? Zdawało nam się, że krzyczysz...
Głos Johanny brzmiał dziwnie niepewnie, jakby za każdym przyjaznym zdaniem czaił się płacz.
Ma z pewnością czym się martwić teraz, kiedy nareszcie zrozumiała, że i ona, podobnie jak Helena, przegrała. Jej też nie udało się zatrzymać Raviego.
Silne ręce ujęły chorą pod pachy, uniosły w górę, poduszki zostały przetrzepane i ułożone wysoko za jej plecami. Mrużyła oczy, patrząc na siedmioramienny świecznik, który ją oślepiał. Niemal pragnęła, żeby sobie poszli, chciała znaleźć się znowu w usypiającej ciemności.
Ale alkohol, który jej podano, był słodki i mocny. Przełknęła go razem z życzeniami szczęścia, uśmiechając się blado. No tak, przecież nie ma się na co skarżyć. Rysuje się przed nią nie najgorsza przyszłość na progu tego nowego roku. Wiele się w nim zmieni dla nieszczęsnej służącej gospodarza z Royse.
Nim rok dobiegnie końca, ona zamieszka we własnym domu, hojnie wyposażona przez tę kobietę i jej krewnych. Odzyska znowu swoje gibkie ciało, silne i prawie nowe. O dziecko nie musi się martwić. Johanna chce je wziąć i na dodatek chętnie dobrze za to zapłaci. Kiedy Ravi znowu zniknął, Helenę ogarnął lęk, że Johanna się rozmyśli. Ze nie będzie chciała mieć przy sobie potomstwa swojego narzeczonego z inną kobietą, które by jej wciąż przypominało, jaki to drań. Ale Johanna jest dziwna. Zresztą ma i tak swoje własne dziecko, które przypomina jej o tym samym. Jedno mniej czy więcej nie ma w tej sytuacji znaczenia.
- Dziękuję za poczęstunek. I wam też życzę szczęśliwego Nowego Roku.
To niezwykłe, ale oczy Johanny były bardziej lśniące, niż mogła to spowodować odrobina alkoholu. Może to kościelne dzwony wprawiły ją w taki nastrój?
- Heleno, ja... ja chciałam ci tylko powiedzieć, że... kiedy teraz wkraczamy w całkiem nowy rok... czy nie powinnyśmy wszystkiego złego zostawić za sobą? Wszystkich tych złych słów, wszystkich nieporozumień?
- Mnie tam wszystko jedno - odparła Helena i wzruszyła ramionami z wyrazem bólu na twarzy. Rude włosy były teraz mocno ściągnięte i upięte w koronę, znowu były wystarczająco długie.
Drgnęła niemal, kiedy Johanna gwałtownie pochyliła się nad łóżkiem i objęła ją mocno, bardzo mocno, jakby chciała przytrzymać tonące dziecko. Helena jęknęła cicho, nie mogła jednak zrobić nic innego, jak tylko odwzajemnić uścisk. Nie lubiła bliskości innego kobiecego ciała, ale nie mogła odepchnąć tamtej od siebie.
- Jesteś dojrzałą kobietą - szeptała Johanna do ucha leżącej.
Helena nie odpowiadała. Ta Johanna naprawdę jest jakaś dziwna. Zawsze taka była. A teraz biedaczka pewnie bardzo tęskni za Ravim. No cóż, musi się sama z tym uporać. Helena uświadomiła sobie jednak w tym momencie, że może inni w tym domu również cierpią, nie tylko ona.
Zresztą ona przynajmniej wkrótce odzyska wolność.
Ogromny brzuch poruszył się lekko, jakby na potwierdzenie tych myśli, kiedy Johanna znowu się wyprostowała.
- Jeśli chcesz... to powiem Indze, żeby spała dziś u ciebie?
Johanna mówiła niepewnie, wiedziała jednak, że większość ludzi nie chciałaby spać samotnie tej nocy. Zbyt wiele sil wychodziło z ukrycia. Noc noworoczna jest pod tym względem chyba jeszcze gorsza niż noc sobótkowa.
Zasłoniła szczelnie okno w pokoju chorej, ktoś zostawił rozsunięte zasłony. W taką noc nikt nie powinien wyglądać na zewnątrz. Trzeba się też wystrzegać, żeby nie zaglądać przez okno do izby. Bo jeśli ktoś ma umrzeć, to można go zobaczyć bez głowy.
Johanna zadrżała. Za nic na świecie nie chciałaby nikogo przestraszyć takim widokiem.
Dziecko spało od wielu godzin, ale Johanna czuwała jeszcze bardzo długo po zamilknięciu dzwonów. Wkrótce noc się skończy. Wkrótce nadejdzie ranek z różową poświatą na niebie i będzie można wyjść na podwórze pokryte miękkim śniegiem. Być może wtedy poczuje się trochę lepiej.
To dziwne, ale tym razem ból zdawał się być łatwiejszy do zniesienia. Nie chciała w to wierzyć, bo za każdym razem musiała składać kawałki swego rozerwanego serca. Zszywać je razem, kleić wiarą i nadzieją. Za każdym razem jednak było trochę więcej wiary i trochę mniej nadziei.
Rzucała się na łóżku, pościel była miękka i ciepła, ale ciasny pokój zdawał się ją dławić. Dzisiaj napalono solidnie we wszystkich piecach, takie gorąco to coś nowego w środku mroźnej zimy. Johanna wyciągnęła ostrożnie rękę w ciemności, ujęła kubek z wodą, który zawsze stał przy łóżku. Chłopczyk mruczał coś przez sen, a jego małe rączki zaciskały się na kołdrze. Było mu widocznie gorąco.
Biedna sierota bez ojca...
Johanna całą siłą woli zamykała oczy. Starała się oddychać wolno i spokojnie, wabiła do siebie anioły snu. Za wiele jednak spraw burzyło jej spokój, zbyt wiele myśli tłukło się po głowie niczym puste beczki od piwa. I ten lodowaty ucisk pod sercem. Ta nie dająca się usunąć ciężka bryła nieznośnej tęsknoty.
Nie mogła pozwolić, żeby się roztopiła, nie miała odwagi tchnąć w nią odrobiny życia. Tęsknota za Ravim o mało jej nie zabiła już dwa razy przedtem. Może teraz nie miała więcej nadziei, mimo wszystko było w niej coś, co utrzymywało ją na powierzchni, pozwalało odzyskać trochę spokoju i czegoś w rodzaju ukojenia.
Nadziei nie miała już od dawna.
Wypędziła go od siebie, nie w gniewie czy irytacji na jego nieznośne zwyczaje i brak jakiejkolwiek odpowiedzialności. Żył tu wśród nich tylko połowicznie zwrócony do nich, drugą częścią osoby pogrążony we własnym świecie. Mogłaby to wytrzymać. Co tam, coraz bardziej i bardziej pojmowała, że ta jego połowiczna obecność w życiu to jest to, co w nim kocha najbardziej. Alkohol też nie wydawał się takim niemożliwym do pokonania przeciwnikiem. Mogła była podjąć walkę.
Ale to, co się stało...
Rozgrzane ciało Johanny nagle ostygło.
Drżała, zimne dreszcze sprawiły, że dziecko zaczęło wyczuwać złe myśli matki. Rzucało się niespokojnie, Johanna zagryzała palce i modliła się, żeby ona i dziecko nie zostali zarażeni złem.
Ostrzegali ją wszyscy bez wyjątku. Mówili, że to posłaniec diabła. Więcej, że to demon. Ze przybywa z przeklętych piekielnych otchłani. On, który posiada władzę, by wypędzić chorobę Z ciała, mógł mieć również władzę zsyłania jej na ludzi. On, który potrafił widzieć to, co ukryte, ludzi i rzeczy, wydarzenia, które jeszcze się nie stały. Nie był aniołem, o, nie, nikt by go nie zaciągnął do kościoła. To przerażało nie tylko Johannę. Potem wydawało jej się, że go zrozumiała: on po prostu nie lubi tłumu. To nie świętość miejsca wprawiała go w przerażenie, to ludzkie oczy.
Teraz jednak musiała przyznać, że i ona zaczęła się zastanawiać.
Ravi zabił. Pod tym względem stali się sobie równi. O ile jednak jej grzech zabójstwa miał na celu powstrzymanie Erlenda, to grzech Raviego był tysiąc razy gorszy. Wykorzystał swoje zdolności, zwrócił je w stronę zła, zaprzedał własną duszę i ryzykował duszę swego nie narodzonego jeszcze dziecka.
Przeklął Helenę, do której niegdyś zwracał się z taką czułością. Ona go przecież uratowała, ze swoim niepokornym zachowaniem i złośliwym językiem mimo wszystko nauczyła go wiele na temat uczuć.
W końcu nie był w stanie między nimi wybierać. Nie był w stanie albo nie miał odwagi. Johanna z trudem przełknęła ślinę, język lepił się do podniebienia mimo wody, której się dopiero co napiła.
Tchórz, tchórz, tchórz.
Tchórzostwo, gorsze niż większość innych przywar. Tchórzostwo pociąga za sobą inne wady, zdradę, zazdrość, gwałt, nieszczerość...
Biały krzyż... to było tak, jakby ktoś cisnął jej prawdę w twarz. I kiedy znalazła go spitego do nieprzytomności, przyznał, że rzucił przekleństwo.
Cóż było więcej do powiedzenia? Kiedy jąkał się i błagał, starał się ją przekonać, że zrobił to dla niej... wtedy mogłaby go zabić. Może powinna była to zrobić? Ravi bowiem jest chodzącym przekleństwem, najbardziej dla samego siebie.
Teraz Johanna to wszystko zrozumiała.
Ale w takie samotne świąteczne noce serce biło jej głośno, a ciało płonęło...
Modliła się i zaklinała Boga, ale też wstydziła tak, że łzy płynęły jej z oczu, kiedy w tego rodzaju chwilach uświadamiała sobie, że oddałaby wszystko, co posiada, by móc poczuć tutaj przy sobie jego obecność, by znowu być z nim i choćby na krótką chwilę uwierzyć, że oni oboje są sobie pisani.
Ale on odszedł.
Daleko.
Czuła, jak się od niej oddala, każdego dnia odległość robi się większa. Miała uczucie, jakby cząstka jej samej odeszła z nim, taki maleńki ptaszek, krążący wysoko ponad jego głową wszędzie, dokądkolwiek szedł, i przynoszący jej wiadomości o wszystkim, co Ravi robi.
Bardzo trudno będzie zapomnieć.
Gdyby nawet teraz martwiła się i płakała, to i tak ból będzie z czasem narastał. Nie powiedziała o tym ani słowa nikomu, nawet babce Marji.
Helena będzie musiała umrzeć.
Białego krzyża nie można tłumaczyć inaczej.
A Johanna będzie musiała odgrywać tak samo zaszokowaną jak wszyscy inni. Bowiem rudowłosa obca dziewczyna wydawała się teraz tak pełna życia. Przeżyła nieszczęście. Może jednak wszystko się ułoży? Może tym razem będzie inaczej, niż kiedy Johanna ostatnio widziała krzyż? Biedna Karen, żona pastora, była taka słabowita, a dzieci urodziły się o wiele za wcześnie.
Helena jest silniejsza i nosi tylko jeden płód.
Boże kochany, pozwól, żeby dziecko przeżyło. Dziecko Raviego, pozwól mu, czy też jej, żyć. Będę kochać to dziecko, uratuję je, nawet gdyby miało w swoich żyłach złą krew ojca. O, pozwól mi spróbować, będę kochać malca, jakby był moim własnym dzieckiem...
Mały Benjamin zaczął cicho płakać.
Przytuliła go mocno do siebie, okryła swoją kołdrą. Uspokoił się szybko. Wtedy pozwoliła, żeby z jej oczu popłynęły gorące, ciche łzy.
Amelia już chyba z tuzin razy przeglądała zawartość skrzyni, nigdy jednak nie męczyło jej to siedzenie na zimnym strychu i oglądanie malutkich ubranek, powijaków, powłoczek. Niektóre przygotowano całkiem nowe, innych ona sama używała dla swojego biednego przyrodniego braciszka. Jeszcze inne były zupełnie stare, pochodziły z czasów, kiedy jej własna matka urodziła ją i brata bliźniaka; wtedy powijaki zrobiono ze starych, pożółkłych koszul Kari. Teraz Marja przyniosła cieniutką, piękną bawełnę i koronki takie ładne, że można ich było właściwie tylko używać do najpiękniejszych ubrań.
- Weź to - powiedziała matka, rzucając stos płótna i koronek na coraz mniejszy podołek Amelii. Bendik się tylko uśmiechał. Najwyraźniej uważał, że nic nie jest za dobre dla oczekiwanego dziecka. Amelia wiedziała, że pragnął syna. Jednak czułość w jego oczach mówiła jej, że córeczkę też będzie kochał. Małą istotę o dziwnych, dwubarwnych oczach Johanny? Czy też obdarzoną jego oczami, jasnymi, otwartymi? A może będzie bardziej podobna do swojej matki, mieć będzie jasne włosy i kruchą figurę?
Siedząc na niewygodnym stołku, Amelia pogrążyła się w marzeniach. Dłońmi ogrzewała zimne płótno, len pod jej dotykiem zdawał się nabierać życia.
Niemal nie była już w stanie dłużej czekać. Lęk, który zawsze czai się gdzieś na dnie duszy brzemiennej kobiety, ją również czasami ogarniał, ale tysiąc razy silniejsza była radość i poczucie wdzięczności.
Tej wiosny będzie mnóstwo życia w starym Vildegârd.
Amelia ostrożnie odłożyła wszystko na miejsce, na drżących nogach zeszła po stromej drabinie. Dopiero teraz uświadomiła sobie, jak zimno jest na górze. Z dużego salonu docierał głos Ingi, która podawała Bendikowi i Marji coś gorącego do picia. Przed domem parskały konie. Tamci dwoje jeździli do wójta, by przekazać roczny podatek, i być może przywieźli jakieś nowiny. Kiedy lód był taki gruby jak w tym roku, rzadko słyszało się coś innego niż tylko wiadomości z najbliższej osady. Zdarzało się jednak, że nauczyciel lub kupcy odwiedzali okolicę, niekiedy major, lensman lub nowy proboszcz przyjmowali gości w świątecznym okresie. Minęły dopiero trzy dni nowego roku, nadal trwał czas zimowego świętowania.
- Mamo, chodź, musisz zobaczyć! To niewiarygodne, chyba nigdy nikt nie słyszał czegoś podobnego!
Głos Johanny był wysoki i przenikliwy, jednak tym, co sprawiło, że Amelia przyśpieszyła kroku, była niekłamana radość w słowach córki. Bogu niech będą dzięki, to się już dawno nie zdarzało.
- Patrz, patrz! Ojciec nas zaskoczył, nakupił tyle prezentów!
Bendik stał bez słowa i tylko pochrząkiwał, opatulony w liczne futra, wyglądał niczym ogromny niedźwiedź, na wąsach srebrzyły się sopelki lodu.
Sanie były wypakowane do połowy, nad całym bagażem rozciągnięto nasączoną olejem płachtę.
- Wszystko to czekało w Dosen! Przyjechało z Marifjora!
Amelia uśmiechała się, obejmowała córkę. W oczach Johanny pojawiło się życie, była teraz znowu niczym mała dziewczynka. Matka z bólem patrzyła, jak uśmiech zmienia twarz młodej kobiety. Wprost trudno ją poznać. Boże drogi, jak daleko to wszystko zaszło. Jak bardzo przywykli do tego, by widzieć ją zbolałą i smutną.
Teraz tańczyła po ganku ze zbyt lekko ubranym Benjaminem w objęciach. Amelia chwyciła dziecko, opatuliła je swoją wełnianą chustką i z czułością robiła wymówki córce.
- Wracam z małym do domu, przecież zamarznie tu na sopel. A ty pomóż służącym wypakować to wszystko!
Bendik poszedł za nią, rzucił futro na ręce czekającej Ingi. Powiesi je do suszenia wysoko pod sufitem sypialni, gdzie nie jest za gorąco.
- Coś ty znowu wymyślił? - zapytała Amelia, ocierając mężowi z policzka topiący się lód.
- Ech, to miało być na Gwiazdkę. Ale tak to jest, jeśli nie zamówisz wszystkiego na sianokosy, to musisz czekać do Wielkanocy...
- Nic nie szkodzi. Widziałeś, jaka Johanna radosna? Myślę, że bardzo dobrze się stało, wigilia i święta to były dla niej trudne dni.
- Hm. Tak, ona dźwiga ciężkie brzemię. Dałbym wszystko za to, żeby jej trochę ulżyć...
- Już ci się to udało - rzekła Amelia cicho i ostrożnie pocałowała swego męża w usta. Były zimne, poczuła smak tłuszczu, którym trzeba było się smarować, wyjeżdżając saniami w taki mróz.
Benjamin starał się uwolnić od krępującej go chustki. Posadziła więc dziecko na podłodze, a ono ruszyło natychmiast w stronę tacy z jabłkami, która w okresie świątecznym stała na stole.
Na ganku rozległy się hałasy, kiedy trzech mężczyzn taszczyło do środka potężną skrzynię.
- Ostrożnie! Bendik paroma skokami znalazł się przy drzwiach i upominając parobków, pomagał im dźwigać. Z wnętrza skrzyni dobywały się jakieś dziwne dźwięki. Czy to szkło? Brzmiało tak, jak uderzenia nożem o srebrną karafkę. Amelia potrząsała głową, po chwili opadła na krzesło.
Johanna przecisnęła się obok skrzyni i rzuciła ojcu na szyję.
- Ja wiem, co to jest, och, tatusiu, myślę, że wiem...
- Ciii, moja Hanno, nie zepsuj wszystkiego... - Rzucił pospieszne spojrzenie w stronę Amelii.
W tym momencie ona też zrozumiała.
- Czy to... czy to jest dla mnie? Ale, mój drogi, to przecież...
Spoglądała to na jedno, to na drugie. Oczy Johanny wcale nie wyrażały rozczarowania. Dziecinna radość nie zniknęła, nawet kiedy się okazało, że prezent nie jest dla niej.
- Pośpiesz się, mamo, zobacz, co to! Och, już nie mogę się doczekać.
Amelia musiała się uśmiechnąć. Moje dobre, kochane dziecko, powinnam była się domyślić. Johanna zawsze uwielbiała dawać innym prezenty. Ten musieli oboje zaplanować. Bendik uśmiechał się tajemniczo i nożem oderwał pierwszą deskę z zamknięcia skrzyni.
Za nimi stała Inga w towarzystwie parobków, a nawet kilkoro dzieci, które towarzyszyły saniom przez wieś w drodze do domu. Teraz wytrzeszczały rozpalone z ciekawości oczy. Ubrane w wełniane czapki, postrzępione szale i za duże samodziałowe kurtki, przestępowały z nogi na nogę.
Amelia wolno podniosła się z miejsca. Bendik oderwał jeszcze jedną deskę. Wewnątrz znajdowało się coś dużego, ale bardzo starannie opakowanego w mocno ubitą wełnę!
Cała podłoga została zarzucona tą wełną, zanim zawartość skrzyni nareszcie ukazała się patrzącym.
- Och, nie... Amelia przecierała oczy. Dzieciaki przy drzwiach spoglądały na siebie, niczego nie rozumiejąc. Co to, na Boga, za dziwaczne krzesło?
Nowy przedmiot był czarny i lśniący. Dwa świeczniki przymocowane do krzesła? I co za niezwykłe siedzenie, lśniące czarno - białe szczapy z dziwnego obcego drewna. Nie sprawiało wrażenia specjalnie wygodnego, chociaż było szerokie tak, że nawet gruba Jenny mogłaby na nim usiąść.
Parobcy podeszli bliżej, a gdy Bendik dał im znak głową, podnieśli ów przedmiot i wystawili ze skrzyni na podłogę.
Amelia zwilżała wargi, splatała dłonie, na policzkach pojawiły się czerwone plamy. Zakręciło jej się w głowie, ponieważ teraz nareszcie rozpoznała dar.
- To... to... och, Bendik... z plebanii...
- Twój własny instrument. Twój szpinet, Amelio. Zasłużyłaś na niego. Musisz wiedzieć, że to nie tylko ode mnie.
Ukryła twarz na jego piersi. Johanna stała bez słowa z ręką na pięknym szpinecie. Widziała go parę razy przedtem, od wielu, wielu lat stał na plebanii. Ale po wyjeździe starego proboszcza nikt na nim nie grał. No i teraz Bendik kupił go do Vildegârd.
- Mamo... czy mogę sprowadzić innych?
- Tak, zrób to - skinął głową Bendik. Wciąż stał obok żony, obejmując ją czule. Johanna pobiegła w stronę nie dokończonego budynku, w którym mieszkała babka, przesiadując w podobnej do salonu kuchni.
Och, co za radość dla mamy! Będzie się naprawdę cieszyć, bardziej niż z czegokolwiek innego. Myślała pewnie, że nikt tego nie pamięta, ale to ona sama kiedyś opowiedziała tę historię.
O ojcu, Karlu Oppdalu, który za młodu nie posiadał zbyt wiele. O tamtych trudnych latach, kiedy mieszkali w maleńkiej chatce i ledwie starczało jedzenia dla dzieci. O owym dniu, kiedy zawieźli drzewo na plebanię i Amelia usłyszała z pokojów bardzo piękną muzykę.
To był szpinet. Ktoś ze świątecznych gości pastora na nim grał. Z instrumentu płynęły kryształowe dźwięki. Chciało jej się płakać z zimna i tęsknoty, nigdy ich jednak nie wpuszczano dalej niż do kuchni. Dźwięków pastor nie mógł zamknąć we wnętrzu, zamknął natomiast ciepło i światło, które są związane z bogactwem. Ojciec wziął ją wtedy za ręce i uniósł wysoko, przez niewielkie okno Amelia mogła zajrzeć do środka, do jasno oświetlonego pokoju, z którego dochodziła ta muzyka.
- Pewnego razu dostaniesz taki instrument. Wtedy zagrasz dla mnie, moja mała, dobra dziewczynko. Twoje śliczne paluszki wyczarują jeszcze ładniejszą melodię niż ta - powiedział.
Potem wydarzyło się tak wiele.
Amelia przestała tęsknić za szpinetem, żyła w pośpiechu, z tyloma sprawami musiała się zmagać.
No i teraz on, Bendik, kupił instrument.
Dwadzieścia lat po tym, jak mu opowiedziała tę krótką historię. Najpiękniejsza rzecz z plebanii należy do niej.
- Spróbuj zagrać - powiedział Bendik cicho, kiedy Marja zajęła miejsce w fotelu przy kominku.
Amelia z uroczystą miną podeszła do instrumentu, podsunięto jej pośpiesznie obity pluszem stołek.
Palce zawisły w powietrzu ponad wypolerowanym drewnem.
- Kazałem go wyczyścić i nastroić. Zabrało to trochę czasu... miałaś dostać instrument na Gwiazdkę.
Amelia w rozmarzeniu potrząsnęła głową. Opuściła ręce, ale w momencie gdy palce już miały dotknąć klawiszy, cofnęła je pośpiesznie i uniosła do oczu.
- Nie, ja przecież nie umiem... po prostu wszystko zniszczę!
- Nie, nie, spróbuj, sprawdź, czy jest w nim głos! Uderzaj ostrożnie...
Wysunęła palec wskazujący. Dotknęła czarnego klawisza. Wydał czysty, jasny ton. Amelia podniosła oczy oszołomiona i przejęta. Palec jakby sam z siebie posuwał się dalej. Tony wydobywały się przy każdym najmniejszym dotknięciu, toczyły się niczym groszki z rozdartego worka.
Po czym ucichły. Amelia niemal z lękiem patrzyła na instrument. Johanna pierwsza odgadła, o czym myśli.
- Masz to w sobie, mamo. Zawsze kochałaś śpiew i muzykę. Możesz ją odczytywać. Spójrz... z tego możesz odczytać wszystko, co zechcesz.
Dwie grube księgi oprawione w brązową skórę. Johanna z zapałem przewracała kartki, przelatywały między jej palcami.
- To nuty, mamo! To takie litery, tylko łatwiej się ich nauczyć! Każda oznacza jakiś ton, każda oznacza takt. Spójrz, tutaj jest wszystko. Naucz się tego, mamo!
Amelia oszołomiona potrząsała głową, mimo to wzięła jednak książki i mrugała, żeby rozproszyć mgłę przesłaniającą jej oczy.
Marja chrząknęła zadowolona w swoim kącie. Po chwili wstała, zdjęła szkarłatną pelerynę, którą narzuciła na suknię, i pochyliła się obok córki nad klawiaturą.
Ręce miała stare, ale w czarnych, obcisłych rękawiczkach wydawały się nadal gibkie i lekkie, kiedy położyła je na klawiszach.
Wszyscy zebrani ze zdumieniem wysłuchali krótkiej, wesołej melodii, która nagle rozległa się w pokoju, jakby jakieś barwne ptaki zerwały się z pokrytego śniegiem krzewu.
Helena słyszała rozproszone dźwięki, były takie nierzeczywiste i dziwne, jakby duchy krążyły pod sufitem i zrzucały dzwoniące kawałki lodu, które tworzyły się tam, gdy ciepła wilgoć z jej pokoju osadzała się na wysokim suficie.
Najpierw myślała, że jej się to wszystko wydaje, że w półśnie te dziwne dźwięki powstają tylko w jej głowie. Powoli jednak otrząsała się z tego niemal trwałego stanu półprzytomnego oczekiwania i stwierdziła, że hałasy dochodzą do niej w rzeczywistości.
Nastawiła uszu, ale tymczasem dźwięki umilkły. Słyszała tylko głosy w drugim salonie, tam się widocznie wszyscy zebrali. Co się dzieje? Teraz ciężkie drewniane podeszwy stukały na ganku, męskie głosy wykrzykiwały coś, a dzieciaki nawoływały się na podwórzu.
No tak, tak, to jej nie dotyczy. Skrzywiła wargi, ona do nich nie należy.
Przy łóżku leżała książka i robótka na drutach. Amelia siadywała tu niekiedy wieczorami z robótką w ręce, prawdopodobnie starała się o dobre uczynki, które mogłaby dołożyć do swojego rachunku sumienia. Czuwała nad nieszczęsną Heleną.
Rudowłosa kobieta zaklęła w duchu. Już niedługo będzie z tym wszystkim koniec. Zdecydowała się, teraz wszyscy się dowiedzą, że tak naprawdę ma inny charakter niż ta bezwładna leżąca figura, którą była w ostatnich czasach. Przekonają się wtedy, że jest to twardy orzech do zgryzienia. Potrafi zadbać o swoje sprawy. Drogo zapłacą jej za to, że tak długo nią rządzili.
Dziecko będzie ich wiele kosztowało. Więcej niż proponują. Nie jest byle jaką przybłędą, której można ofiarować zapłatę albo w ogóle nie dać nic.
Powinna tu ubić wielki interes. Bo to nie jej wina, ta cała upokarzająca sytuacja. Oni to robią nie dla niej, ale dla swojego Boga. Miłość bliźniego, ha! Mają zbyt wiele grzechów, za które muszą zapłacić, a ona i tak jest bardzo uprzejma, że pozwala im to zrobić.
Coś się poruszyło w jej brzuchu. Nie czuła się dobrze po tym świątecznym tłustym jedzeniu. Święta Bożego Narodzenia aż ociekały od tłuszczu, jedzono szynkę i podpłomyki, gęste sosy, sery i słodkie ciasta. Na dodatek również wódka najlepszego gatunku.
Helena poczuła, że musi za swoją potrzebą... nienawidziła tego, nienawidziła smrodu i upokorzenia, że służąca musi jej pomagać, a ona nie może wstać z łóżka.
Ale najwidoczniej nie ma wyjścia. Skurcze w brzuchu rozrastały się do granicy wytrzymałości. Potrząsnęła małym dzwoneczkiem, rozległ się wysoki, ostry dźwięk, potem czekała, cierpiąc, aż za drzwiami rozległy się pospieszne kroki służącej.
- Pomóżcie mi, dziecko jest w drodze! Proszę pani, proszę pani, niech pani przyjdzie jak najprędzej.
Inga wpadła do salonu, nie zapukawszy jak wypadało, była tak wzburzona, że zapomniała nawet dygnąć przy drzwiach.
Ale panie najwyraźniej też tego nie zauważyły. Dwie twarze tuż obok siebie, cztery ręce zatrzymały się nagle, piękny instrument umilkł tak gwałtownie, jakby ktoś wylał wiadro wody na niewielkie ognisko.
- Co też Inga mówi? Ale słyszały dobrze. Jak na dany znak wszystkie trzy kobiety stanęły obok siebie. Johanna była biała jak ściana. Marja nawet nie uniosła brwi. Ale wargi Amelii drżały. Bała się.
Johanna mocno oparła dłoń na ramieniu matki.
- Zostań tutaj. Nie, lepiej zabierz ją do siebie, Marjo. Marja otworzyła usta rozgniewana, że najmłodsza obejmuje dowodzenie. Przecież obie, i ona, i Amelia, mają dużo większe doświadczenie z położnicami. Ale kiedy spojrzała wnuczce w oczy, zobaczyła stanowcze, niemal ostrzegawcze spojrzenie. A przecież dopiero co Johanna tańczyła niczym młoda dziewczyna, teraz w jej gładkiej twarzy była jedynie powaga. Marja niechętnie ustąpiła.
- Tak, tak chyba będzie najlepiej... a poza tym to pewnie potrwa. Chodź, poczęstuję wszystkich czymś smakowitym, bo będziemy musieli czekać. Bendik, ty możesz zostać. My nie chcemy mężczyzn w naszym domu - powiedziała Marja ironicznie.
Amelia zdobyła się na blady uśmiech.
Wiedziała, że kiedyś, kiedy Marja miała się urodzić, to jej ojciec Randar odbierał poród.
Johanna słyszała nawoływania z kuchni, grzano wodę i noszono ją do pokoju rodzącej. Prześcieradła czekały gotowe, stare i zniszczone. Nóż, nożyczki, dratwa, okrągły kawałek twardego drewna, na wypadek gdyby Helena musiała zacisnąć zęby...
Księga Psalmów i pastor, błyskawicznie przeleciało Johannie przez głowę, kiedy biegła po swój obszerny fartuch i drewnianą rurkę, przez którą będzie nasłuchiwać bicia serca dziecka. Oliwa, tłusta maść zawierająca wyciąg z babki. Dziurawiec, krwawnik, mała buteleczka kropli z apteki w Christianii. I jeszcze narzędzie, które pastorzy nazywali nożycami diabła. Teraz jest gotowa. Wciągnęła głęboki haust powietrza w płuca i uspokoiła się, pewnym krokiem weszła do izby rodzącej. Unosiło się tam w powietrzu coś strasznego. Och, ratunku, nie wytrzymam! Johanna oparła się o futrynę drzwi i jeszcze kilkakrotnie głęboko odetchnęła, zanim odważyła się przejść przez pokój i rozchylić zasłonę, za którą znajdowało się posłanie Heleny.
Przywitało ją spojrzenie zielonych oczu, przenikliwych jak u kota.
- A więc zaczęło się! Helena uśmiechnęła się, między wargami mignęły wilgotne zęby.
Johanna też zmusiła się do bladego uśmiechu.
- No tak, słyszę... jak się czujesz?
- Jak anioł! - zachichotała Helena, krzywiąc wargi, a Johanna poczuła ukłucie w sercu. Ale kobieta na łóżku miała rumianą twarz, włosy błyszczały w mdłym niebieskawym świetle styczniowego dnia.
- Pomogę ci, nie bój się. Wiem, że możesz się obawiać, pierwszy raz jest zawsze najgorszy, ale ja zrobię... my postaramy się...
Uspokajające, gorączkowe słowa Johanny zamarły. Uśmiech Heleny rozszerzył się teraz na całą twarz.
- Ja się nie boję! Ja się po prostu cieszę. Nareszcie uwolnię się od tego brzemienia. Zapewniam cię, Johanno, że wkrótce opuszczę ten dom. Nie będziesz się musiała już więcej mną zajmować.
Johanna z całych sił powstrzymywała łzy.
- Heleno, nie powinnaś... my... my nie mamy nic przeciwko temu...
- Och, zamilcz! Daj mi trochę spokoju, bo teraz znowu zaczynają się te cholerne bóle...
Johanna przestraszona odskoczyła do tyłu, kiedy skurcz wstrząsnął ciałem Heleny. Widziała, jak tamta kobieta walczy z bólem, jak pragnie odzyskać spokój. Wargi jej zsiniały, zaciskała powieki i chyba nie widziała, co się dzieje w pokoju. Ręka pod kołdrą zamknęła się w pięść. Potem Helena jęknęła przeciągle, kiedy ostatni oddech zabrał ze sobą fale bólu.
- Przeszło! To jest jak zwyczajny ból brzucha, nie? Powiedz mi, Johanno, co będzie teraz?
Johanna uświadomiła sobie, że w odróżnieniu od większości młodych kobiet Helena nie miała żadnego doświadczenia, jeśli idzie o porody. Nigdy nie była w domu rodzącej, nie mówiąc już o tym, żeby komuś musiała pomagać. Nie miała matki, ciotki, sióstr ani szwagierek, które wprowadziłyby ją w te sprawy i trochę przygotowały. Na wszystko jest za późno.
Przysunęła sobie stołek do łóżka Heleny.
- To trochę potrwa - powiedziała spokojnie. - Minie kilka godzin, podczas których skurcze będą się powtarzać coraz częstsze i coraz silniejsze. Jakby jakaś wielka ręka chwytała twój brzuch i skręcała wnętrzności... wszystko to będziesz odczuwała. Będziesz mieć wrażenie, jakby ten ból wyciskał z ciebie powietrze, być może będzie ci trudno oddychać. Będziesz jednak musiała. Musisz oddychać głęboko tak jak po długim biegu z wielkim obciążeniem.
- Dobrze! - zawołała Helena z zapałem.
- Potem to się zmieni... będziesz odczuwać innego rodzaju skurcze. Tępy ból, tak uważają niektóre kobiety, może nawet uczucie, że wszystko w tobie się rozrywa. Gorący i ciężki nacisk w dół... to dziecko zbliża się do wyjścia.
- Czy to nie następuje już teraz?
- W jakimś sensie tak, ale twoje wnętrze musi się na to przygotować. Właśnie teraz pękają wiązania worka, w którym dziecko spoczywa. Poczujesz serię dość płytkich skurczów i worek się otworzy. A wtedy wypłynie woda. Na razie jesteś jeszcze sucha, prawda?
Helena rzuciła się na posłaniu, patrzyła na Johannę uparcie, choć skrępowana.
- Inga wszystko uporządkuje. Ja... zadzwoniłam po nią! Johanna podniosła się. Odległości między skurczami były długie, zrozumiała, że poród potrwa jakiś czas. A Helena nie była taka przestraszona, jak Johanna się spodziewała.
- Inga tu posprząta, zmieni ci pościel. Ja przyjdę później. Bądź tylko spokojna, wszystko będzie dobrze...
Krótkie prychnięcie z posłania.
- Wyglądasz na bardziej przestraszoną niż ja, Johanno. Ja nie dam się, do cholery, przestraszyć czemuś, z czym radzi sobie każda najsłabsza nawet kobiecina.
Johanna nie miała odpowiedzi, czuła się tak, jakby ją złapano na gorącym uczynku.
W pokoju palił się siedmioramienny świecznik i Amelia rozłożyła na małym stoliku pod oknem Biblię. Marja wróciła również, bo poród się przeciągał. Helena wciąż siedziała na posłaniu i pomiędzy skurczami zawodziła, a to żeby jej dać coś do picia, a to do jedzenia. Dawali jej tylko zwinięty gałganek zanurzony w wodzie z miodem. Chwilami stawała się niecierpliwa, zwłaszcza po zapadnięciu nocy, kiedy skurcze nie dawały jej spać. Bóle nie przybierały na sile, pojawiały się w nierównych odstępach i męczyły ją.
O świcie Bendik zaprzągł do sań i pojechał. Chciał zabrać ze sobą Amelię, widział bowiem, że to wszystko wywołuje w niej dreszcze, że biedaczka słania się na nogach. Ona też się bała, bała się tego, co może się stać z Heleną, ale przede wszystkim bała się o siebie i o maleństwo, które nosiła.
Wolała jednak zostać w salonie, przy szpinecie. Ręce po prostu spoczywały na klawiszach, kazała jednak wstawić do świeczników dwie zapalone świece.
Z pokoju chorej nie docierały prawie żadne dźwięki.
To było najgorsze ze wszystkiego.
Helena wypiła gorzki wywar, wchłonęła go w siebie dwoma haustami i otrząsnęła się z obrzydzeniem.
- Tfu, ale gorzkie! Czy wy chcecie mnie otruć?
Wiedzieli jednak, że nic takiego nie myśli. Znosiła wysiłek nadspodziewanie dobrze. Minęła już prawie doba, odkąd się to wszystko zaczęło, nad ranem wydawało się nawet, że poród całkiem ustanie. Helena przespała dwa lekkie skurcze i Johanna położyła rękę na jej brzuchu, spoglądając wylękniona na babkę. Marja potrząsnęła głową. Obie akuszerki wyszły z izby, przykrywszy ledwie do połowy drzemiącą Helenę.
- Nie wygląda to dobrze - powiedziała Johanna cieniutkim głosem.
Marja spojrzała na nią surowo.
- Głupstwa gadasz! Musiałaś już przedtem doświadczyć czegoś takiego, że poród na jakiś czas ustaje, żeby potem ruszyć ze zdwojoną siłą. To zupełnie normalne, nie widzę żadnego zagrożenia. I dziecko leży tak jak trzeba, Helena wcale nie jest zmęczona!
- Nie, ale...
- Johanno, ty się boisz! Marja objęła nagle wnuczkę i mocno przytuliła do siebie.
- No tak, to oczywiste, że się boisz, moje dziecko.
Całkiem zapomniałam... ona przecież właściwie rodzi twoje dziecko. Twoje... tęsknisz za Ravim strasznie, prawda? A teraz możesz dostać go z powrotem... Małą jego cząstkę w każdym razie. Och, Johanno, nie pomyślałam, jakie to dla ciebie musi być trudne.
Johanna poczuła, że łzy tryskają spod delikatnych błonek rozsądku, które z całych sił utrzymywała na oczach. Teraz łzy kapały wolno na nazbyt piękny w tej sytuacji brokatowy stanik Marji. Włosy babki pachniały uspokajająco lawendą i tytoniem. Johanna uczepiła się starej kobiety niczym malutkie, przestraszone dziecko.
- No, no... pozwól, że ja się tym zajmę. Możesz polegać na mnie. A jeśli będą jakieś problemy, to natychmiast cię zawołam. Idź teraz do matki! Ona boi się co najmniej tak samo jak ty. Zajmijcie się sobą nawzajem, a ja przeciwstawię się tej nie takiej znowu strasznej burzy.
Johanna wahała się, ale z izby za ich plecami rozległ się cichy jęk Heleny. Nie chciała, żeby rodząca zobaczyła jej łzy, jej zaczerwienione oczy. Powinna zrobić, jak babka mówi, przynajmniej na jakiś czas.
Marja zanurzyła głęboko ręce w swoim podróżnym kufrze, którzy parobcy przynieśli na górę.
- Idź teraz i odpocznij. Nie spałaś całą noc, wiem o tym, ja postaram się nadać sprawom nowe tempo...
Nasypała szarobrunatnego proszku do pięknej srebrnej czareczki i zalała to gotującą wodą z garnka. Uśmiechała się.
- Cudowne lekarstwo - powiedziała. - Szkoda, że nie możemy tego dostać więcej. To działa wspaniale, zapewniam cię.
Johanna nie miała nawet odwagi zapytać, co to jest.
- O, do wszystkich diabłów...! Helena krzyczała i pluła.
- Co to za cholerstwo... Marja roześmiała się krótko.
- Oczywiście! Żebyś tylko wiedziała, co się znajduje w tym wywarze! Ale nigdy nikomu tego nie powiem, bo obiecałam to samej potężnej szamance.
- Komu? Helena odstawiła kubek na nocny stolik i oszołomiona wpatrywała się w Marję. Jej oczy miały jakiś dziwny blask.
- Ech, takiej jednej, którą znam. Nigdy jej nie spotkasz...
Marja popchnęła lekko wielkie ciało Heleny i dzięki temu mogła usiąść na krawędzi łóżka.
- Pozwól, że cię teraz zbadam. Nie możemy dopuścić, żebyś się dłużej męczyła. Czas najwyższy, żeby zobaczyć dziecko, no nie?
- Dziękuję, nie chcę - mruknęła Helena z coraz bardziej błogim uśmiechem.
Ręce Marji były stanowcze. Poszturchiwała i szczypała, ugniatała brzuch Heleny i masowała go leciutko po obu bokach. Powoli zaczynała wyczuwać, że brzuch twardnieje. Uśmiechała się zadowolona.
- Teraz wszystko pójdzie szybko - powiedziała cicho. - Przyj, Heleno!
Helena dała się zaskoczyć pierwszemu gwałtownemu skurczowi, krzyknęła głośno, natychmiast jednak z irytacją we wzroku zdławiła krzyk.
- Świetnie - szepnęła Marja spokojnie. - Teraz zatańczymy inaczej, moja droga Heleno!
Rodząca nie miała czasu odpowiedzieć, bo ledwo tylko pierwszy ból trochę zelżał, poczuła, że nadchodzi kolejna fala.
Na dworze zaczynało zmierzchać.
Daleko, gdzieś bardzo daleko słychać było leciutkie tony, jakby chrzęst lodu, szum wody i dźwięk srebrnych dzwoneczków.
Obie kobiety siedziały koło instrumentu przytulone do siebie. Żadna nie mówiła zbyt wiele. Johanna pierwsza uderzyła pięścią w klawiaturę i odkryła głębokie, groźne tony całkiem na końcu, po lewej stronie.
Matka popatrzyła na nią zdumiona, prawie przerażona.
Potem wolniutko zbliżyła drżący mały palec do kości słoniowej. Przesuwała go leciutko z jednego klawisza na drugi...
Tony płynęły jeden za drugim coraz to wyższe, jakby według wzrostu.
Amelia powtórzyła to samo, ale w niższych rejestrach.
Uśmiechały się do siebie. W tym dziwnym meblu tkwi magia.
I tak rozmawiały ze sobą prawie bez słów.
- Oooch! Znowu nadchodzi... Och... do diabła!
Marja z coraz większym szacunkiem patrzyła na tę walczącą kobietę. Widziała wiele rodzących. Usposobione histerycznie, które wytracały wszelkie siły, nie przestając krzyczeć. Twarde, które przeciwstawiały się, napinały mięśnie i zamykały wszelkie drogi dla siebie i dla dziecka. I widziała słabe, którym trzeba było dodawać otuchy, poszturchiwać, zaklinać, niemal bić, by zaczęły współpracować. I doświadczone, które wbijały stopę w brzuch akuszerki i odpychały ją gwałtownie od łóżka.
Helena zagryzała mocno kawałek drewna, który trzymała w zębach, oczy były wytrzeszczone jak u śniętej ryby. Mięśnie jednak pozostały ciepłe i silne, tak silne, że Marję to niemal przerażało. Czy ona chce rozjątrzyć wciąż jeszcze świeże rany? To wprost straszne, ile siły tkwi w ciele Heleny, powinna być teraz całkiem wyczerpana, zwiędła niczym kwiat po pierwszych przymrozkach.
Tymczasem ona walczyła. Teraz walczyła z własnym ciałem w interesie dziecka, a robiła to z taką mocą, że Marja mogła się temu tylko przyglądać.
Szacunek dla tamtej wciąż narastał i ze szczerym podziwem szeptała rodzącej do ucha:
- Jesteś niezwykłą kobietą, Heleno. Można by sądzić, że urodziłaś już gromadę dzieci! Wszystko idzie znakomicie, dziewczyno, wszystko idzie znakomicie!
Helena lekko uniosła powieki, Marja wyjęła drewno z jej ust i położyła na języku rodzącej łyżeczkę miodu. Kolejny skurcz pochłonął je obie, zapomniały o upływie czasu. Bez najmniejszego jęku Helena poradziła sobie także z tą falą bólu. Teraz Marja zerwała z niej kołdrę. Najwyższy czas wezwać Ingę, ale coś we wzroku Heleny sprawiło, że się powstrzymała.
Na dworze zrobiło się całkiem ciemno. Słyszały jakieś dalekie porykiwania krów w oborze.
Delikatne tony przedzierały się przez ściany z salonu na dole.
Ręce Marji były czerwone od krwi.
Dwie kobiety na stołku siedziały przytulone do siebie. Dłonie Amelii odkryły, że jeśli wcisnąć równocześnie kilka białych klawiszy, to powstaje bardzo piękny dźwięk. Johanna wynajdywała coraz więcej krótkich melodyjek, rozbiegane palce bawiły się na nieznanym terenie i wydobywały dźwięczne melodie.
Czary, czary.
Nasłuchiwały odgłosów z izby rodzącej, ale tam jakby nic się nie działo. Zanurzone w nieznanych dotychczas dźwiękach, nie dostrzegały nic innego prócz tonów instrumentu, własnych rąk i własnych oddechów.
Kiedy drzwi zostały otwarte szeroko, obie podskoczyły tak gwałtownie, że ich palce wydobyły przejmującą kakofonię. Obie podniosły się z miejsca, napotkały dziwny wzrok Marji. Jej twarz spływała potem.
Na pięknej sukni znajdowały się rozległe, brązowoczerwone plamy.
Amelia przesłoniła ręką usta i wytrzeszczyła oczy. Przewróciła stołek.
Marja odwróciła się lekko w drzwiach, spojrzeniem zapraszała je do środka. Johanna była pewna, że nogi jej nie utrzymają, że nie zrobi tych paru kroków. Dlaczego Marja po prostu nie powie, jak się rzeczy mają? Dlaczego tak stoi z tą uroczystą powagą w twarzy? Dlaczego się nie umyła? Nie...
Johanna myślała: Moja babka nie okazuje szacunku śmierci. Amelia przeszła przez pokój, prześlizgnęła się obok matki, która wciąż stała w progu.
Johanna czekała długo, w końcu Marja ujęła ją za rękę i poprowadziła przez pokój, do izby chorej.
Wciąż milcząc rozsunęła zasłonę przy łóżku.
Johanna zauważyła jedynie, że płomienie świec się chwieją. Ze kartki starej Biblii poruszyły się pod wpływem strumienia powietrza.
Chciała płakać, chciała opaść na kolana, chciała przeklinać i modlić się równocześnie.
Wtedy usłyszała słowa Amelii:
- Co za śliczne, śliczne dziecko...
Johanna otworzyła mocno zaciśnięte powieki. Bała się spojrzeć, bała się prawdy. Teraz ruszyła chwiejnym krokiem, Marja puściła jej rękę. Babka pochyliła się łagodnie i jakby z dumą nad łóżkiem. Uniosła w górę zawiniątko.
Oczy dziecka były wielkie i takie czyste jak wypolerowane szkło.
- To dziewczynka - powiedziała Marja i wyniosła zawiniątko do światła.
Cichutki krzyk dziecka sprawił, że nie tylko Johanna się ocknęła, lecz także Helena.
Amelia złożyła ręce, szeptała jakąś dziękczynną modlitwę. Helena uśmiechała się zmęczona, ale spokojna. Johanna bezwolnie kręciła głową to w jedną, to w drugą stronę.
- Nie, nie... to nieprawda, to nie może być...
- Ja wiem - szepnęła Marja do Johanny. - Ja wiem, że ten poród był dla ciebie cięższy niż dla Heleny.
I złożyła dziecko w roztrzęsione ramiona Johanny. Wtedy znowu popłynęły łzy. Przytuliła zawiniątko do siebie i szukała w maleńkim człowieczku znajomych śladów. Znalazła je, były bardzo wyraźne, ten mały nosek, brwi, te długie, szczupłe paluszki.
Córka Raviego. Helena pociągnęła nosem i zapytała:
- A co z kielichem dla położnicy? A może w waszych stronach nie ma takiego zwyczaju?
Marja roześmiała się, ale zanim zdążyła się odwrócić, już Amelia przyniosła najpiękniejsze kieliszki i karafkę ze słodkim, cudzoziemskim alkoholem z winogron.
Jak na dany znak na zewnątrz dały się słyszeć zajeżdżające sanie, w dalszym ciągu z dzwoneczkami, które zawieszono przy nich w wieczór wigilijny, żeby odegnać wszelkie paskudztwo, które w takie święte noce wychodzi z ukrycia i włóczy się po drogach.
Inga ledwie odważyła się wsunąć czubek nosa do izby.
- To dziewczynka! Wszystko dobrze! Sprowadź teraz wszystko, co pełza i chodzi w naszym dworze, powiedz, że czas wypić zdrowie położnicy.
- Mężczyzn też? - zapytała Inga zakłopotana i odrobinkę zła, że nie pozwolono jej pobyć przy łóżku rodzącej.
- Mężczyzn także! - zawołała Helena ochrypłym głosem. Usiadła znowu oparta o poduszki i starała się uporządkować swoje rozczochrane włosy. Okryto jej ramiona czystym szalem i zmieniono pościel.
- Byłaś silna, Heleno! Nie słyszeliśmy najmniejszego jęku...
- Ona naprawdę jest twardsza niż kamień, ta dziewczyna. Jeszcze nie widziałam takiej położnicy!
Marja oparła ręce na biodrach i mrugnęła do rudowłosej, która odpowiedziała jej bladym uśmiechem. Wszystkie kobiety widziały jednak, że usta jej drżą, kiedy piła alkohol, i że twarz jej bardzo pobladła. Była wyczerpana. Nic dziwnego.
- Chcesz, żeby córeczka poleżała przy tobie? - zapytała Marja łagodnie szeptem, podczas gdy zebrani opróżniali swoje kieliszki i głośno zachwycali się zdrowym maleństwem.
Helena odwróciła głowę do ściany.
- Nie. Jestem zmęczona, chcę spać. Marja ostrożnie pogładziła ją po policzku.
- Nic dziwnego, moje dziecko, a zatem śpij. Johanna stała z noworodkiem w ramionach i wiedziała, że nigdy nikomu go nie odda.
- To głupie i nie ma sensu, Johanno. Dziecko potrzebuje piersi matki, wiesz o tym dobrze! I Helena mówi, że wszystko jest w porządku. On a wie, o co chodzi, Johanno! Nie chce tego dziecka, zrozumiałaś to już chyba?
Ale Johanna tylko potrząsała głową, uparta i milcząca.
Ostrożnie zdjęła z ognia garnek z gotującą wodą, do którego włożyła małe puste szklane butelki. Przygotowała też kawałek świńskiego pęcherza, gotowane mleko zmieszane z wodą i miodem czekało na stole.
- Dziecko może umrzeć! Dobrze wiesz o tym ty, która na pewno widziałaś wiele położnic o pustych piersiach! Takie maleństwa nie znoszą krowiego mleka, umierają...
- Wiem, co robię. Czytałam też o tym. Johanna była niezłomna. Wyniosła noworodka do swojego pokoju i najwyraźniej zamierzała tam go zatrzymać.
Marja westchnęła zdenerwowana.
- Cała odpowiedzialność spadnie na ciebie, ty uparta dziewczyno. Powinnaś jednak wiedzieć, że jesteś Helenie wiele winna. A najbardziej ze wszystkiego jesteś jej winna troskę o dobro tego biedactwa.
- Tak - potwierdziła Johanna. - Ale nie zajmuj się tym więcej, babciu. Helena nie zobaczy już dziecka, najlepiej by było, żeby też nie słyszała małej. Myślę, że bardziej zajmuję się jej zdrowiem niż ty!
- A jeśli ona zapyta? Johanna energicznie mieszała mleko.
- Wtedy jej odpowiemy. Ale nie teraz - warknęła odwrócona plecami do Marji.
- Miłość nie zawsze, niestety, jest piękna - mruknęła Marja zirytowana i wychodząc rzuciła: - A poza tym przez pierwszą dobę powinnaś jej dawać tylko wodę osłodzoną miodem.
Do świata Heleny wkraczało coraz więcej jasności. Zasłona była krótka, przy oknie pojawiały się coraz intensywniejsze strumienie niebieskawego światła. Wyglądało na to, że na dworze jest mróz i pogoda.
Mówiono, że ten dzień, dzień Trzech Króli, zwany dniem trzynastym, zapowiada pogodę na cały rok. Jeśli jest ładnie, to rok będzie dobry i urodzajny. No cóż, w takim razie wróżba jest niezła.
Trzech Króli to także dzień pożegnań, goście z dworów i domów urzędników zbierają się do odjazdu, nawet jeśli nie zdążyli jeszcze podziękować za gościnę. To koniec świąt, teraz ludzie mają przed sobą wyłącznie długą i mroźną zimę.
Helena słyszała też, że spełnia się to, co się tej nocy śniło. Próbowała się zastanawiać, szukała w swoim zamroczonym umyśle, czy nie zostały tam ślady jakiegoś snu, ale niczego nie odkryła.
No cóż, dobrze i tak.
Wyciągnęła się na łóżku. Dotykała dłońmi brzucha, czuła ogarniającą całe ciało radość.
Nie ma już tej twardej, ciężkiej bryły. Tylko rozciągnięta, miękka skóra. Marja powiedziała, że dzisiaj ją zabandażuje. Wkrótce znowu Helena będzie sobą.
Czuła jednak ból w piersiach.
Położyła na nich dłonie. Były jakieś obce i, mój Boże, jakie wrażliwe. Pulsowało i swędziało w brodawkach, musiała je podrapać, mocno, niechętnie.
Stwierdziła, że na palce wypłynęły krople gęstego tłuszczu, widziała plamy na koszuli.
Helena przymknęła oczy i ponownie ciężko opadła na poduszki. Ból narastał, czyż nie będzie końca tym udrękom? Rany w dole brzucha, rany w piersiach.
I - teraz to sobie uświadamiała - bolesne rany w duszy.
- No tak, wy możecie świętować! Cóż, niech Bóg błogosławi tę małą panienkę. Dużą zresztą też, no nie? Ale prawdę powiedziawszy, nie wszyscy mogą nastawiać piwo i radować się tak zaraz po świętach. Już pewnie słyszeliście? Ludzie ze Storlendet też nastawiają piwo. Na pogrzeb...
Bendik spojrzał w górę, stary żołnierz więcej niż chętnie dziękował za pełny kufel. W karczmie w Dosen w tym czasie nie spotykało się raczej obcych, łodzie nie przypływały, te niewielkie ilości towarów, które przysyłano, trzeba było przewozić na saniach przez zamarznięty fiord. Łodzie nie wyruszą w drogę, dopóki lody całkiem nie spłyną.
Bendik pochylił się do przodu. Miał do załatwienia interes na plebanii, trochę się lękał spotkania z pastorem. Oczy starego żołnierza lśniły z przejęcia, że to on pierwszy przekaże ważną wiadomość.
- Tak, tak, biedny stary... niedawno stracił najstarszego syna. Najmłodszy przyjechał do domu dzisiaj w nocy, z żoną, dzieciakami i wszystkim. O mało w drodze nie zamarzli na śmierć... przecież żaden rozsądny człowiek nie włóczy się w noc Trzech Króli, nie?
Bendik pociągnął spory łyk piwa. Cierpliwie czekał na szczegóły, które z pewnością nastąpią.
Stary głaskał się po brodzie, mlaskał i cmokał w udanym współczuciu.
- Ach, mój Boże, ach, mój Boże... Ludzie gadają, że ręka boska trafia sprawiedliwie. Ale czy nie za dużo szylingów Magnus musi wydawać na pochówki?
Bendik podniósł się z miejsca.
Przenikliwe oczka tamtego wpatrywały się w jego twarz, najwyraźniej w poszukiwaniu reakcji, o której potem mógłby opowiadać i kupować za to kolejne kufle piwa.
Bendik mruknął jakieś pożegnanie i skierował się ku drzwiom. Musiał jak najprędzej załatwić sprawę z pastorem i wracać do domu. Nie mógłby z ręką na sercu powiedzieć, że tragedia rodziny ze Storlendet budzi w nim jakieś inne uczucia niż pełne goryczy zadowolenie. Ci ludzie dosłownie ich obrabowali, wydarli im niemal wszystko. Próbowali stawiać fałszywych świadków przeciwko Johannie, omal im się nie Udało oskarżyć jej o zamordowanie Erlenda. Chcieli im odebrać Benjamina i nie spoczęliby, dopóki nie oskubaliby ich całkiem. Gdyby nie to, że Marja i Karl Martin wrócili do domu...
Gdyby nie wrócili, to zegar Karla nie należałby już do rodziny. Ani piękne srebrne lichtarze po Antonie, ani meble, ani talerze, które Amelia tak lubi, ani pościel, ani książki, nic.
Magnus Storlendet to chciwy i zły człowiek.
Teraz stracił drugiego syna.
Został mu już tylko jeden, słabowity biedaczyna ożeniony z córką kramarza z Hafsło. Od ślubu mieszkał u teściów. Ale Edvarda miała starszych braci, więc syn Storlendet był skazany na to, że do końca życia pozostanie nic nie znaczącym wyrobnikiem na cudzym.
Tak było aż do tej pory.
No cóż, śmierć jednego oznacza błogosławieństwo dla kogoś innego, pomyślał Bendik.
Tak więc sprawa ma też pozytywne zakończenie.
W Vildegârd zapanuje mimo wszystko radość. I jeśli sprawy pójdą po myśli Bendika, to na Wielkanoc urządzi się chrzciny małej Ingalill. To był jedyny warunek, jaki Helena postawiła w sprawie adopcji: żeby dziewczynka miała na imię Ingalill.
Johanna po kryjomu krzywiła się na to, ale ustąpiła. Zresztą imię pasuje do dziecka, małego aniołka, pogodnego i zadowolonego. Maleństwo prawie nigdy nie krzyczy. Ledwie po trzech dniach życia nauczyło się już skupiać na sobie wzrok dorosłych, a niekiedy Johanna wpadała uradowana do salonu, mówiąc, że dziecko uśmiechało się po mlecznej mieszance, którą ssało przez korek zrobiony ze świńskiego pęcherza i przedziurawiony.
Będą ją do chrztu trzymać oczywiście Bendik z Amelią. Posłano też po Karla Martina, ale on podziękował za zaszczyt i odmówił. W takim razie jego miejsce zajmie Marja i starsza pokojówka, która nie wiedziała, co rzec na taką wspaniałą propozycję.
No i Bendik zapłaci karę, jakiej żąda się zawsze, gdy trzeba zapisać w kościelnych księgach dziecko urodzone poza małżeństwem. Na szczęście ta opłata nie jest zbyt wielka, bo i ludzie Kościoła, i królewscy zdają sobie sprawę, że dziecko zostało poczęte przez teraz już nieżyjącego mordercę i obcą kobietę lekkich obyczajów. Opiekunowie Heleny mają jednak dość pieniędzy, by zapewnić jej spokój. Bendik wiedział, że mimo to Helena musi opuścić okolicę, gdy tylko będzie w stanie.
Machał batem w powietrzu i konie ciągnęły tak, że aż uprząż trzeszczała. Była sucha, mroźna pogoda, ale płozy sań widocznie przymarzły w pomieszanym ze żwirem śniegu przed gospodą. Biedne zwierzęta, będą musiały jeszcze czekać na mrozie, zanim on dogada się z pastorem. Ciekawe zresztą, jak się ten nowy proboszcz odniesie do całej sprawy. Nie dal się jeszcze dobrze poznać dobrodziej Jens Borchsenius. Gadano po wsi, że dużo bardziej energiczną osobą jest jego małżonka, pani Anna, chociaż Borchsenius był i kapelanem, i misjonarzem w murzyńskich krajach.
No niech tam, byle jak najszybciej załatwić sprawę. Bendik tęsknił do domu.
Wszystko ułożyło się po jego myśli, więc pozwolił sobie zapytać, czy przy okazji pastor nie zechciałby odwiedzić Vildegârd. Musiał chyba płonąć z ciekawości, żeby zobaczyć nowy dom Marji.
Malutka, nowo narodzona dziewczynka szybko odnalazła drogę do piersi Johanny. Zwróciła buzię w stronę miękkiego ciepła, ale jedzenia tam nie było. Widocznie jednak mleko, które spływało do jej buzi, było smaczne, bo mała piła tak, że aż się zachłysnęła. Kaszlała, jej twarzyczka zrobiła się całkiem czerwona, wkrótce jednak nauczyła się, jak należy sobie radzić.
Johanna położyła maleństwo w łóżeczku Benjamina, a chłopca brała teraz na noc do siebie.
Nie chciała, żeby myślał, że został odepchnięty, w żadnym razie nie wolno do tego dopuścić. Leżała więc obok chłopca, a kiedy budził się, bo mała płakała, szeptała mu do ucha uspokajające słowa:
- To jest twoja siostrzyczka, mój mały. Córeczka twojego ojca... a teraz jest także moja. O, będziemy się nią opiekować bardzo dobrze, prawda? Szybko, bardzo szybko zrobi się duża i będziesz mógł się z nią bawić. Nie ma nic piękniejszego na świecie niż siostra lub brat, mój kochany. I pomyśleć, jakie to dziwne, że niedługo moja mama też będzie miała dzidziusia...
Musiała się rozjaśnić, widząc spojrzenie mądrych oczu chłopca.
Patrzył na nią, a potem uśmiechnął się błogo i Johanna poczuła ciepłą wilgoć na ręce.
- Ha - ha - ha, chyba jesteś już na to za duży! Musisz się nauczyć wołać siusiu, teraz przecież mamy noworodka do przewijania!
Połaskotała go delikatnie, a cichy śmiech Benjamina sprawił, że maleńka dziewczynka zastygła jakby zaciekawiona.
- No to ucałuj teraz siostrzyczkę na dobranoc i śpij... Czuła w piersiach ciepłą, dużą kulę radości, zaczęła cichutkim głosem śpiewać obojgu dzieciom kołysankę. Sama też zamknęła oczy i pozwoliła, by niemal niedosłyszalne oddechy dzieci kołysały ją do snu.
W ciemne i długie noce po Bożym Narodzeniu Helena nie spała, wyczekując brzasku. Światło zresztą przychodziło też niekiedy z jej wnętrza, z dopiero co wyzwolonego ciała, lub pochodziło od złota, które mieniło się ciepło za każdym razem, kiedy otwierała nowy skórzany woreczek ukryty pod poduszką.
Miała tam majątek, majątek i bezpieczeństwo, jakie daje niezniszczalne złoto.
Tak właśnie chciała, nie żadne papiery ani srebrne monety z dziwnymi rysunkami, tylko czyste złoto. Wiedziała bowiem, że ze złotem w kieszeni nigdy nie zazna upokorzenia. Może sobie kupić ziemię i dom albo po prostu miejsce na statku płynącym daleko, daleko... Na złocie wszyscy polegają. Za złoto można sobie kupić szacunek ludzi. W każdym razie tych ludzi, którzy nie wiedzą, skąd je ma. Helena sprzedała dziecko.
Nie! Ona dała im wszystkim prezent. Więc co takiego, że chcieli zapłacić za tę radość? Johanna nigdy nie odzyska Raviego. Zapłaciłaby z pewnością sto razy więcej, gdyby to było możliwe.
Dostała jednak jego dziecko. Silne i zdrowe, obdarzone niezwykłą życiową mocą. Wprawdzie to dziewczynka, ale co najmniej tyle samo warta co ten chorowity słabeusz, którego Ravi spłodził z Johanną.
Johanna na pewno wie, że chłopiec długo nie pożyje. Dlatego to dla niej takie ważne, żeby mieć Ingalill. Ważne, ważne. Ważniejsze niż cokolwiek innego. Helena słyszała równe, miarowe bicie swego serca. Obcisłe bandaże na brzuchu uwierały ją, a obrzmiałe piersi bolały. Ale brodawki nie były już takie wrażliwe, a gorączka trwała tylko dzień. Marja dała jej do picia jakiś cierpki wywar, po którym Helena zrobiła się śpiąca. Kiedy się obudziła, mleko w piersiach nie było już takie gorące, mogła uciskać sutki palcami i nie krzyczeć z bólu.
Krwi też było już coraz mniej.
Marja powiedziała, cztery tygodnie, i Helena będzie mogła wstać i zacząć ćwiczyć zwiotczałe mięśnie.
Cztery tygodnie, myślała Helena, cztery tygodnie i będę daleko stąd. Po raz ostatni wyjęła sakiewkę i starannie przeliczała żółte krążki z ciężkiego metalu. Przyjemnie ogrzewały jej palce. Ale w sercu tlił się jakiś zimny ogień, mały biały płomyk trwał po prostu, ani się nie rozpalał, ani nie gasł w te ciche noce.
No i teraz to się stanie mimo wszystko, myślała Johanna zmęczona.
Teraz ona umrze! Właśnie teraz, kiedy modliłam się i dziękowałam Bogu przez cztery dni. Akurat teraz, kiedy odważyłam się uwierzyć, że przekleństwo zostało przełamane. Że może Ravi zdołał je cofnąć. Że nie ściągnął na siebie śmiertelnego grzechu. Że może pewnego dnia zrozumie, jak bardzo się myliłam, i wróci... Nie, wiem, że to tylko moje pragnienia. Marzenia, a nie rzeczywistość.
Biały krzyż nad posłaniem... Helena to przeżyła. Dziecko również, to prawdziwy cud! Ale przecież nie mogły tego sprawić moje modlitwy, bo za Karen modliłam się równie żarliwie. Nie mogły to być też krople Marji, bo ona nie ma większej siły niż moce, które tkwią w Ravim.
To tylko on sam mógł wszystko cofnąć.
Ale dlaczego mi o tym nie powiedział? Dlaczego nie zrobił tego zaraz, zanim odkryłam zło? Twierdził wtedy, że to niemożliwe.
Johanna znała tylko jedno wyjaśnienie i pogodziła się z nim, wdzięczna za dziecko.
Przekleństwo zostało przełamane. W takim razie Ravi musiał umrzeć.
Ale teraz, zanim rozpacz po stracie ukochanego dotarła do niej pośród zajęć powszedniego dnia, Helena znowu zachorowała. I Johanna uświadomiła sobie, że to sprawia jej znacznie większy ból niż nawet myśl o śmierci Raviego.
Helena nie może umrzeć. Biały krzyż zniknął, zniknął już dawno, Johanna widziała go tylko jeden jedyny raz.
Tak jak nad Karen, szeptał w jej duszy jakiś straszny głos. Karen też umarła po pięciu dniach...
Johanna wielokrotnie wychodziła na podwórze, kierując się do pałacu Marji, zanim jednak zdążyła tam dojść, zawsze rozsądek zwyciężał, i zachowywała całą sprawę dla siebie.
Dopóki Helena nie umrze, dudniło jej w uszach. Kiedy ona umrze, wtedy się chyba załamię. Do tej chwili będę udawać, że nic się nie dzieje. I Marja, i mama mają wystarczająco dużo na głowie. Powinnam pozwolić im się cieszyć, niech urządzają wszystko, pieką, zamawiają, co potrzebne do wielkiego przyjęcia z okazji chrzcin. Bendik zaprosił nawet samego pastora. To dopiero będzie wydarzenie, pastor na chrzcinach bękarta!
Nie, teraz mała należy do mnie.
Jest moja, moja, moja. A ja jestem szanowaną wdową. Ingalill będzie się musiała pewnego dnia dowiedzieć prawdy, ale do tej pory będę kochać ją tak, że wybaczy mi wszystko i będzie mnie uważać za swoją jedyną matkę.
Och, tak, opowiem dzieciom o Ravim. Powinny wiedzieć, że go kochałam, niezależnie od tego, co im inni wyjawią o jego niezwykłym życiu.
Johanna próbowała zachować spokój, kiedy w końcu zmusiła się, by pójść zobaczyć rozgorączkowaną Helenę. Malutką zostawiła na łóżku, a Benjamin był w kuchni, gdzie niczym mały piesek siedział pod stołem i wypraszał kawałki ciasta. Na szczęście w domu mieli pod dostatkiem ciastek jeszcze ze świąt. Ale chrzciny ściągną z pewnością co najmniej połowę wsi, Amelia zaś nie należy do takich, które nie nakarmią i nie napoją wszystkich do syta.
Helena nie zwróciła uwagi na wchodzącą.
Marja dała Johannie znak, by była cicho, kiedy ta chciała odsunąć na bok jakąś upraną bieliznę, rozwieszoną do suszenia.
- Śpi teraz, biedaczka. Nie możemy zrobić nic więcej. Johanna przeszła obok babki, zbliżyła się do łóżka chorej. Mdłe dzienne światło padało na koniec posłania, ale twarz Heleny leżała w półmroku.
Johanna chciała zapytać babkę, czy Helena z tego wyjdzie. Wiedziała jednak aż nazbyt dobrze, że nie ma takiej odpowiedzi. Pozostaje tylko czekać i czekać.
- A jak maleństwo? - spytała Marja.
- Dobrze. Ona jest jak aniołek. Je, śpi, bawi się. Naprawdę aniołek.
Obie opuściły pokój, Marja nie pozwoliła Johannie zostać. Wyszły na dwór, powietrze było czyste, na ziemi leżała cieniutka warstwa śniegu. Na zachodzie niebo szarzało, może w nocy spadnie go więcej?
- Johanno, muszę ci coś powiedzieć. Wkrótce oczekuję gości i nie będę mogła poświęcać wam tak wiele czasu. Czy myślisz, że dasz sobie radę? Z Amelii chyba nie będzie wielkiej pomocy...
- Mama powinna odpoczywać. Nie może się męczyć. Ale ja jestem przecież zdrowa. I dziewczęta mi pomogą, gdyby coś się działo. Na Wielkanoc będzie tu mnóstwo ludzi. Wiesz, że zawsze tak bywa.
- Och, tak. To najgorszy czas. Ale, Johanno... przecież wiesz, gdzie jestem.
- Tak.
Idąc, skrajami sukien wzniecały małe obłoczki śniegu, na górze, blisko domu Marji, ścieżkę znowu zawiało. Z budowy docierał odgłos siekiery. Dwaj cieśle pracowali wewnątrz nie dokończonego jeszcze budynku, od czasu do czasu pokazywał się szklarz, by przymierzać szyby do futryn.
- Kto przyjeżdża? Marja spojrzała na nią niepewnie.
- Nie znacie ich. To cudzoziemki... Pewna moja przyjaciółka i jej siostra.
- Podróżują same?
Marja potwierdziła skinieniem. Johanna uniosła leciutko brwi, ale właściwie nie była zaskoczona. To przyjaciółki Marji. Pewnie jakieś stare baby, hałaśliwe, palące tytoń, które nie przejmują się takimi drobiazgami, jak samotna morska podróż.
Marja przyśpieszyła kroku, Johanna podejrzewała, że babka ucieka od dalszych pytań.
Odprowadziła ją do schodów, potem zawróciła i poszła w kierunku Vildegârd.
Rozległ się dźwięk kościelnych dzwonów. Johanna dostała gęsiej skórki na rękach. Dzwony przypomniały jej, że to dzisiaj pogrzeb w Storlendet. Brat Erlenda... Może powinna była pójść. Ale nie, wszyscy rozumieją przecież, że nie może.
To dziwne, ale nagle zapragnęła tam być. Chciała spojrzeć w oczy staremu gospodarzowi, bo być może znalazłaby tam jakiś cień żalu. Nie mogła znieść myśli, że oni wszyscy powymierają i nie będzie miała szansy uwolnienia się od gniewu, który wciąż dla tych ludzi żywiła.
Może pewnego dnia. Może kiedy wyrośnie kolejne pokolenie. Wiedziała, że kiedyś Karlsgârd znowu do nich wróci. Nawet Amelia to przysięgała.
Johanna zwróciła twarz w stronę, skąd dochodziło bicie dzwonów, wchłaniała w siebie ich głos niczym głębokie hausty zimowego powietrza. Przez chwilę patrzyła na fiord, szara płaszczyzna była dzisiaj połyskliwa. A nad horyzontem różowe niebo zapowiadało nowe słoneczne dni. Jakiś ptak o rudej piersi odezwał się w zaroślach. Johanna drgnęła, to ptak Raviego. Ten, którego widziała, jak krąży nad jego głową i przynosi jej informacje o każdym kroku Raviego. Być może Ravi nie żyje. Ale ona w to nie wierzyła. Jeśli nawet choroba Heleny przepełniała ją lękiem, to musiała ze wstydem przyznać, że sprawia jej też głęboką radość: być może przekleństwo nadal trwa. A w takim razie Ravi żyje.
Żadnych czarnych ptaków, żadnych ciemnych chmur przesłaniających księżyc, nawet żaden wróbel nie zaplątał się w domu ludzi. Nie było znaków ani ostrzeżeń, że te poświąteczne zimowe tygodnie przyniosą ze sobą nieszczęście i chorobę, a mimo to najpierw zachorowała młodsza pokojówka, a potem Bjorg. W domu pojawiły się dwie nowe dziewczyny, Eva i Gerd. Były siostrami i od dawna opiekowały się swoim starym ojcem. Teraz on umarł, a dług rodzinny był tak wielki, że mała zagroda i wszystko, co posiadali, poszło na jego spłacenie oraz na pogrzeb. Bendik wziął dziewczęta do domu i zaproponował im taką zapłatę, że kłaniały się do samej ziemi.
Mimo wszystko Amelia czuła się silniejsza niż kiedykolwiek, wielką radość sprawiała jej opieka nad dziećmi. Mogła godzinami siedzieć w swojej sypialni, gdy ogień płonął na kominku, i bawić się z obojgiem. Mała Ingalill już ją teraz poznawała. Benjamin zdążył się zakochać w swojej małej siostrzyczce, głaskał ją delikatnie po policzkach swoimi chudymi paluszkami. Amelia często lokowała dzieci na łóżku, obstawiała je poduszkami, małej dawała słodki gałganek do ssania, a chłopcu jakieś ciasteczka. Śpiewała im lub po prostu leżała przy nich, opowiadała im, głaskała i bawiła się.
Kiedy zasypiały, schodziła na dół i spędzała jakiś czas w izbie chorych. Tam najczęściej panował ruch i zamieszanie, bielizna wciąż gotowała się w pralni, saganki z wodą i mleczną zupą stały na piecach, a woń lekarstw i wywarów napełniała izbę. W porównaniu z tym posłanie Heleny było oazą spokoju. Wyglądało tak, jakby zamknęła się za swoją zasłoną. Amelia wchodziła tam na palcach i siedziała bez słowa, aż któregoś dnia Helena otworzyła oczy i powiedziała:
- Amelio, jesteś dobra.
Była zaszokowana łagodnym tonem i uśmiechem na ustach dziewczyny. Johanna skarżyła się często na wybuchy złości chorej, może to gorączka sprawiała, że wykrzykiwała tyle paskudnych słów.
Ale wobec Amelii Helena zachowywała się poprawnie. Zresztą jej gwałtowne wybuchy złości też ustały, zrobiła się bardzo słaba.
- Heleno... lepiej ci trochę? Żadnej odpowiedzi. Mimo to Amelia usiadła.
- Wyjdziesz z tego. Nic dziwnego, że leżysz. Musisz być bardzo wyczerpana. Obrażenia, które otrzymałaś... no i ciąża. Musisz poleżeć.
- Moje nogi - jęknęła Helena. - Całkiem zwiędły... nie mogę na nich ustać.
- O, mój Boże, chyba nie próbowałaś?
- Taaak... przez cały czas próbuję, po nocach. Ale nie jestem w stanie, Amelio. Myślę, że zostanę kaleką do końca życia. Chcę umrzeć, Amelio. Pomóż mi...
- Nie, nie możesz tak mówić! Oczywiście, że ci pomogę, ale nie mów tak więcej! Myśl o tym, co możesz zrobić, Heleno! Jesteś teraz zamożną kobietą, wiesz o tym. Nie jesteś już niczyją niewolnicą!
Helena wydala z siebie cieniutki pisk jak chory kot.
Amelia instynktownie wyciągnęła rękę, pogłaskała płomiennie rude włosy. Zrobiły się teraz ciemniejsze, jakby bardziej brązowe, i nie były już takie lśniące.
- Pokaż mi te swoje nogi. Może powinnam je trochę pomasować.
Helena nie protestowała. Oczy miała jednak półprzymknięte, żadne pocieszające słowa Amelii nie robiły na niej wrażenia.
Nogi były blade, prawie żółte pod kołdrą. Mięśnie sprawiały wrażenie kompletnie zwiotczałych, jak miękkie kłębki wełny pod skórą. Bezkształtne, przesuwały się pod naciskiem palców Amelii. Wychudłe kolana sterczały.
- Musisz się trochę ruszać. Jeśli tylko zdołasz. Ktoś musi ci pomóc, powinnaś zacząć wstawać.
- Próbowałam. Tysiące razy. Nogi nie są w stanie mnie utrzymać. Chcę umrzeć.
Nic więcej nie udało się Amelii z niej wydobyć.
- Ona wcale nie je - powiedziała Gerd, która teraz była odpowiedzialna za przygotowanie posiłków i utrzymywanie porządku w domu, jak i w czeladnej izbie.
Amelia nie mogła znieść myśli, że Helena postanowiła umrzeć w ich domu.
Wiedziała jednak, że depresja, w której pogrążała się ta młoda kobieta, wkrótce ją zadławi; jeśli ten stan utrzyma się dłużej, to któregoś dnia Helena po prostu zwiędnie niczym jesienny liść.
Amelia przyrzekła sobie, że do tego nie dopuści. Poczuła się też silniejsza i zadowolona. Okres czekania będzie od tej chwili miał więcej sensu. I jak większość brzemiennych kobiet odczuwała potrzebę układania się z losem.
Jeśli mi się to uda, jeśli zdołam ją nakłonić, zachęcić do życia... to może wtedy spłynie na mnie błogosławieństwo, Pan Bóg wysłucha moich próśb i okaże swoją łaskę mnie i mojemu dziecku.
Przesiadywała teraz codziennie przy posłaniu Heleny, odchodziła tylko po to, by zająć się dziećmi lub zjeść posiłek w towarzystwie Bendika. Zawsze jednak wracała, od czasu do czasu spędzała też przy chorej noc. Niezmordowanie przemawiała do Heleny, opowiadała jej o pogodzie, o ludziach w gospodarstwie, o dziwnych kobietach, które Marja gości w swoim domu. Mówiła o tym, jak bardzo podskoczyły ceny zboża, o nowej żonie dzwonnika, która osobiście wychłostała w szkole dwóch łobuzów, o różnych drobnych i większych sprawach, jakie działy się we wsi.
Opowiadała też o Bendiku, z ciepłym uśmiechem wspominała starą historię o chłopcu, który grał na flecie i ją zaczarował.
- Zobaczysz, Heleno, że gdzieś żyje też taki grajek dla ciebie. Ktoś, kto zdobędzie twoje biedne serce. Tylko musisz mu na to pozwolić, to bardzo ważne. Musisz się przed nim otworzyć.
Twarz Heleny była nieporuszona i martwa.
Amelii zdawało się jednak, że dostrzegła leciutkie drgnienie powiek. Zachęcona tym pogłaskała twarz Heleny.
Ona tęskni za dzieckiem, przyszło jej nagle do głowy.
Ona umiera z tęsknoty, z której nawet sama nie zdaje sobie sprawy. Ani razu nie spytała o Ingalill. Nikt też nie odważył się wspomnieć przy niej o dziecku, jestem tego pewna. O mój Boże, ona jest chora z tęsknoty! Dlaczegośmy tego nie pojmowali, dlaczego...
Ale na tę chorobę nie ma lekarstwa. Helena dokonała wyboru. Kto by więc teraz chciał jeszcze pogorszyć jej sytuację, kładąc obok niej maleństwo? Z pewnością ta zimna, zatwardziała kobieta sama się do tego nie przyzna. Ale Amelia wiedziała, że gdyby w pierwszych dniach po porodzie Helena miała przy sobie córeczkę, to ta dziwna gorączka nigdy by się nie pojawiła. W oczach Heleny nie byłoby też tej mgły, a złe myśli i tęsknota nie trawiłyby jej duszy.
Amelia wstała bezszelestnie. Serce tłukło się mocno w piersi, zawsze odczuwała niechęć dla Heleny, niechęć głębszą niż poczucie, co wypada i co należy robić. Helena była pyskata, niegrzeczna, a niekiedy po prostu ordynarna. Najgorsze jednak co zrobiła, to zdrada wobec własnego dziecka. Miała przecież wybór. Mogła znaleźć sobie jakąś służbę, nawet z dzieckiem. Bendik chętnie by to załatwił. Ona jednak wolała pieniądze i wolność. Nie chciała dziecka.
Amelia postanowiła, że spróbuje wyciągnąć Helenę z tego stanu chorobliwego uśpienia.
- Nie! Zabierz to... Drgnęła, jakby ją dotknięto rozpalonym żelazem, kiedy Amelia położyła jej córeczkę na piersi.
Ale się ocknęła! Zaczęła mówić! Raczej krzyczeć, ale zawsze, po chwili jednak głos znowu zamarł jej w gardle. Machała rękami w powietrzu, widocznie nie miała odwagi zepchnąć z siebie zawiniątka. Nie miała odwagi w ogóle go dotknąć.
- To twoja córeczka, Heleno. Powinnaś ją zobaczyć. Pogłaskać. To twoja jedyna nadzieja, Heleno.
Helena zasłoniła twarz rękami i zawyła. Amelia wpadła w popłoch, co by to było, gdyby teraz weszła Johanna. Gdyby ktokolwiek tu wszedł. Szybko się jednak opanowała: czy to jakieś przestępstwo pozwolić matce, żeby zobaczyła swoje dziecko, nawet jeśli muszą się rozdzielić na zawsze? Zwłaszcza że jedno wiedziała na pewno: to jedyna nadzieja, że uda im się uratować życie Heleny. Nie przyjmowała bowiem jedzenia, nie chciała już nawet spróbować stanąć o własnych siłach. A napady gorączki pojawiały się wciąż w coraz krótszych odstępach czasu.
- Nieee... nie...
Amelia stanowczo ujęła ręce Heleny, odciągnęła je siłą od twarzy. Po raz pierwszy od wielu miesięcy w spojrzeniu tamtej pojawił się gniew. Helena była przytomna.
- Powinnaś się z nią przywitać...! Powinnaś!
- Nie! Odejdź, idź sobie...
Amelia przytulała dziecko, które zaczęło wymachiwać rączkami, a mała buzia ułożyła się w podkówkę.
- Ciii, przestraszysz ją! Obudzisz wszystkich... opanuj się, Heleno, opanuj się, na Boga!
Nie miała nadziei, że to zadziała, Helena nie należała do tych, którzy postępują w imię Boże. Teraz jednak głęboko wciągnęła powietrze i ucichła. Przestała odpychać od siebie zawiniątko, dziecko krzyknęło i też umilkło, spoglądając na obcą twarz.
Helena wyglądała, jakby za chwilę miała zemdleć, oczy zapadały się pod powieki, otwarte usta z trudem oddychały. Amelia jednak uśmiechnęła się do niej i powiedziała:
- Do końca życia będziesz się zastanawiać, kim ona jest. Będziesz w snach poszukiwać jej twarzy, żeby sprawdzić, do kogo jest podobna. Za każdym razem, kiedy zobaczysz dziewczynę w jej wieku, będzie ci się zdawało, że ją rozpoznajesz. Myślę, że to z tego powodu nie jesteś w stanie żyć.
Trzymała dziecko przed twarzą Heleny. Światło padało na małą buzię. Oczy maleństwa mieniły się lekko. Dziewczynka włożyła paluszek do ust i ssała go jakby w zamyśleniu, przyglądając się równocześnie twarzy swojej matki.
- Spójrz! Czy nie jest śliczna? Myślę, że ma włosy po ojcu, ale oczy twoje, Heleno. Twoje usta... widzisz to leciutkie wygięcie, jakie wy jesteście podobne...
Helena zadrżała i zaczęła szlochać. Ale patrzyła na dziecko.
Niczym złodziej pod osłoną nocy Amelia skradała się z powrotem przez izbę chorych, przez ganek, schodami na górę do swojego pokoju. Bendik spal. Bywał teraz bardzo zmęczony wieczorami, mnóstwo czasu spędzał w lesie razem z drwalami, a także na dole we wsi, gdzie zbierała się wiejska rada. Radzili nad działalnością szkoły i nad kasą zapomogową dla biednych. Już drugi rok z rzędu Bendik zasiadał w radzie i ku swojemu zdumieniu zachował to miejsce mimo nie załatwionej sprawy z ludźmi ze Storlendet.
Zrobił się ostatnio szczuplejszy. Amelia bardzo to lubiła, gdyby jeszcze zgolił brodę, to wyglądałby całkiem tak jak tamten młody chłopiec, w którym się niegdyś zakochała.
Ale to oczywiście nie miało żadnego znaczenia.
Ułożyła dziecko w kołysce, którą przeniosła tutaj z małego pokoiku Johanny, i z jedną ręką na oparciu kołyski, a drugą objąwszy męża, Amelia zasnęła spokojnie.
Tydzień przed środą popielcową Marja zapraszała na wielkanocne przyjęcie w swoim domu. Zaproszenia roznosi! Karl Martin, którego na ogół widywano mało. Czuł się widocznie dobrze w małym domku w Oppdal, domu dzieciństwa, który w końcu dostał na własność. Ale unikał ludzi, nie przesiadywał długo, nawet kiedy w niedzielę przychodził zjeść obiad z siostrą, matką i rodziną w Vildegârd.
Najczęściej nasuwał czapkę na oczy i wymawiał się, gdy ktoś próbował go zapraszać częściej niż na te niedzielne obiady.
Ale teraz, kiedy powoli zbliżała się Wielkanoc, musiał chyba zrozumieć, że jego obecność jest pożądana.
Chodził po okolicy z długą listą i zapraszał ludzi. Marja wysyłała go również dalej z inną listą, Amelia obawiała się, że matka traci poczucie rzeczywistości. Zaprosiła ponad trzydzieści osób, większość to ludzie, którym w żadnym razie nie była winna takiej gościnności. Niektórzy byli Amelii kompletnie obcy. Wypytywała delikatnie matkę, co ją do tego skłania. Marja odpowiadała tajemniczym uśmiechem i mówiła:
- Po prostu mam ochotę. Już dawno nie zapraszałam gości. To są starzy znajomi, Amelio, niektórzy jeszcze z czasów przed twoim narodzeniem...
- Tak, ale kim są ci obcy, którzy mają przyjechać z daleka? - zapytała w końcu Amelia matkę.
- Ech, to tylko parę osób, które spotkałam. Niektórym winna jestem to przyjęcie - śmiała się Marja szeroko.
- Nie mogłabyś zaczekać do wiosny? Matka śmiała się jeszcze bardziej.
- Kto wie, jak długo jeszcze pożyję? Nie, musiałam ich zaprosić na Wielkanoc. To wszystkim odpowiada. Przyznam jednak, że kiedy wysyłałam zaproszenia w zeszłym roku, byłam przekonana, że dom ukończymy do tego czasu.
Amelia potrząsała głową. No cóż, to w końcu zmartwienia matki. Z pewnością stać ją na to, by zapłacić za mieszkanie swoich gości. Sądząc zresztą po wspaniałych tytułach na liście zaproszonych, większość z nich jest też dobrze sytuowana.
Marja zarządzała cieślami, wykłócała się ze szklarzem, wyrzuciła malarza, który zaczął malować wyszlifowane do połysku drewniane kolumny w wykładanym marmurem salonie.
Wynajęła wszystkie najlepsze kucharki w okolicy i po długich staraniach uzyskała pozwolenie na nastawienie ośmiu dodatkowych porcji bimbru. Resztę produktów dostarczał jej karczmarz, który zacierał ręce z radości, widząc okazję znakomitego zarobku.
Marja przyszła któregoś dnia do córki i powiedziała:
- Spotkasz ich wszystkich. Oni mają mnóstwo wspaniałych rzeczy do opowiadania...
Amelia uśmiechała się i próbowała wyglądać na zadowoloną, w głębi duszy jednak pragnęłaby te ostatnie miesiące przeżyć w spokoju. Dziecko zaczynało jej ciążyć, chociaż wciąż jeszcze poruszała się lekko i nie bała żadnej domowej pracy.
Lubiła tę porę roku, kiedy dnie stawały się coraz jaśniejsze, a choroby i niedostatek zbierały się do odwrotu. Na dodatek miała owe potajemne godziny przy posianiu Heleny, coraz więcej radości czerpała z pomagania tej kobiecie.
To jednak mozolna praca, ale zanim nadejdzie czas Amelii, z pewnością Helena będzie zdrowa i na tyle silna, by zacząć myśleć o urządzeniu sobie życia.
Bendik chwalił ją za cierpliwość, ale nawet on nie wiedział, że czasami nocą zabiera ze sobą malutką dziewczynkę i pozwala Helenie się nią zajmować.
- Będziesz musiała dla nas zagrać! Och, myślę zresztą, że niektóre dziewczęta także umieją grać. Poczekaj, zobaczysz... będzie tu mnóstwo niespodzianek. Już się prawie nie mogę doczekać, żeby wam wszystkim przedstawić niektóre z dziewcząt. Wytrzeszczycie oczy, obiecuję ci to! Tajemnice zostaną wyjaśnione i...
- Mamo, nudzisz. Marja umilkła, zaskoczona patrzyła na córkę. Ale oczy Amelii lśniły ciepło.
- Musisz zrozumieć, mamo, że jestem trochę zmęczona. Poza tym uważam, że ściągasz sobie mnóstwo kłopotów na głowę, organizując teraz takie przyjęcie. Ale to twoja sprawa. Zrobisz, jak będziesz chciała. Zresztą zawsze tak robiłaś. Mam tylko nadzieję, że nie zamęczysz się robotą. I że służące się nie pochorują od tego ciągłego prania i sprzątania. Myślały, że po świętach odpoczną. A ty tymczasem każesz im znowu harować od świtu do nocy.
Marja potrząsnęła głową i wyciągnęła ręce do córki.
- Nie daję im żadnej pracy, w której bym też z nimi nie uczestniczyła!
Czerwone plamy po ługu do prania rysowały się niczym kwiaty na jej pomarszczonych dłoniach. Amelia uściskała matkę.
- Jesteś niemożliwa, mamo. Ale cieszę się, że masz tyle energii. Powinnam była wiedzieć, że nie wrócisz do domu po to, by siedzieć w spokoju przy piecu.
Marja roześmiała się głośno. Klapnęła córkę w pośladek.
- Połóż się do łóżka, moja mała. Zobaczysz, że jak się zestarzejesz, to też będziesz miała więcej energii!
Amelia odwzajemniła pocałunek i kręcąc głową, przyglądała się matce, która właśnie zauważyła w kącie izby chorych jakiś zapomniany kuferek.
- Och! Nareszcie znalazłam, myślałam, że już je straciłam. To moje lniane obrusy!
I znowu zabrała się energicznie do dzieła, sprowadziła Gerd, nabrała do miedzianej miski rozpalonych węgli z wciąż palącego się kominka i wyruszyła z tym do swojego domu. Tam ustawiono dziwne urządzenie. Gorące węgle ogrzewały dwa ściśle przy sobie ułożone metalowe walce, między którymi przeciągano obrusy, pościel, firanki i narzuty. Wychodziły z tego takie gładkie, że wprost trudno uwierzyć, iż to możliwe.
Amelia tymczasem siadła zmęczona przy kuchennym stole i pogrążyła się w rozmyślaniach.
Owszem, to bardzo dobrze widzieć, jak życie toczy się we dworze. Matka wypełniała sobą to miejsce, chociaż bywało, że nie pokazywała się przez wiele dni. Spędzała czas u siebie, cieszyła się towarzystwem swoich gości i nie starała się przedstawić ich innym mieszkańcom dworu.
To się teraz miało zmienić. Amelia doznawała uczucia, że Marja ma im wszystkim coś ważnego do powiedzenia. Ale cokolwiek by to było, dla Amelii nie ma nic bardziej przejmującego i rozkosznie podniecającego niż przeżycia, jakie czekają ją za kilka miesięcy. Żadni goście, choćby byli z Afryki czy z głębiny morza, nie wzbudzą w niej takiego dreszczu i takiego słodkiego oczekiwania.
Jej dziecko...
To małe ukochane, które każdego wieczoru próbowała sobie wyobrażać.
Będzie przyjęcie tylko dla czworga, przyjęcie, jakiego nikt dotychczas nie wydal. Bendik, Johanna, dziecko i ona.
Świat Amelii bardzo niechętnie poszerzał swoje granice akurat teraz, wprost przeciwnie, zauważyła, że kurczy się on z każdym dniem.
On jest jak słońce, a uczeni mężowie są teraz zgodni co do tego, że słońce jest centrum, zaś wszystko inne kręci się wokół niego. Amelia przymknęła oczy, z Bendikiem jest tak samo jak ze słońcem: może widzieć i słońce, i męża, nawet jeśli zamknie oczy.
- Ukochana Melio... tak się cieszę, że wszystko idzie dobrze. Nie powinnaś teraz patrzeć na nic strasznego. Wiem, że to dobry znak, to wszystko co dzieje się z Heleną, że ona zdrowieje...
Z wolna skinęła głową. Bendik delikatnie przesuwał palce po jej brzuchu.
- Słyszysz mnie, moje maleństwo, musisz urodzić się bezpiecznie - przemawiał czule.
Amelia czuła się lekka i radosna. Dłonie Bendika miały cudowną zdolność uspokajania jej. Jakby wygrywały jakąś melodię. Och, tak, ale ona jest czymś więcej niż szpinet. I tylko Bendik potrafi tak grać...
- Chodź - wyszeptała i odsunęła kołdrę, żeby nie tylko rękę mógł pod nią włożyć.
Musiała mieć oczy otwarte, tak rozkosznie było leżeć w tym zamkniętym raju i poddawać się jego pieszczotom. Widziała włosy blond w blasku oliwnej lampki ustawionej przy łóżku. Pokój rozjaśniał też czerwony żar z kominka. Ogień parskał i syczał cicho za każdym razem, gdy silniejszy podmuch powietrza wpadał przez otwór okienny, żar rozpalał się wtedy płomieniem.
- Wiesz... nigdy się nie rozstaniemy. Jej głos brzmiał jakoś niepewnie. Bendik ucałował ostrożnie żonę, pewnie chciał ją uciszyć, a może po prostu nie mógł się powstrzymać. Amelia położyła z czułością dłonie na jego policzkach. Trzymała ukochaną głowę tuż przy swojej. Czuła słodki zapach własnego oddechu, w oczach Bendika czytała wszystko, co tylko chciała.
Uśmiechnęła się. Jego oczy też się uśmiechały. Pocałowała go, wargi były miękkie i gorące. Całowała go długo, bardzo długo, a z każdym pocałunkiem stawał się jeszcze bliższy, dotknięcie warg jeszcze delikatniejsze.
W końcu uwolnił się z jej objęć, wtulił twarz w zagłębienie przy szyi i drżącymi rękami rozwiązywał jej koszulę na ramionach. Naga skóra po raz tysięczny wzbudzała jego zainteresowanie. Amelia czuła, że jego oddech staje się szybszy, w niej również rozprzestrzeniało się gorąco.
W głębi jej istoty znajdowało się dziecko, chyba jeszcze nigdy nie przeżywała jego ciężaru tak wyraźnie jak teraz. Wiedziała, że Bendik się boi wyrządzić maleństwu krzywdę, a jego ostrożność dodawała zbliżeniu niesłychanej delikatności.
Położyła obie nogi na jego udach, otworzyła się przed nim. Bendik zastygł bez ruchu, ale wyczuwała w sobie delikatne drgnienia powstrzymywanej rozkoszy. Czekał, czekał na nią. Zwróciła ku niemu głowę, szukała jego oczu, ale lampka na stoliku zgasła i teraz czuła tylko jego oddech na twarzy.
- Chcę się położyć na twoim ramieniu. Wsunął rękę pod nią, tak jak lubiła. Przywarła do niego, ułożyła się prawie na boku. On obejmował ją mocno, wkrótce jednak dłonie znowu zaczęły się poruszać, głaskać ją i pieścić. Poddawała się jego rękom, powoli całe jej ciało zaczynało się kołysać niczym woda przypływu, jak idące ku niemu długie, powolne fale. On przyjmował je bez ruchu niczym kamienny brzeg, nie cofał się, wkrótce jednak on również uległ rytmowi fali, wychodził jej na spotkanie.
Amelia wiedziała, że zbliża się ekstaza, nie potrzebowała żadnych szybkich ruchów, tylko jeszcze trochę tego słodkiego falowania. On położył dłoń na małym wzgórku, poczuła łagodny nacisk na najbardziej wrażliwej części swego ciała.
Miała wrażenie, że odpływa, unosi się w górę, przyjęła to z jeszcze jednym głębokim westchnieniem. Jak przez mgłę słyszała jego cichy jęk, niemal jak pieśń radości i rozkoszy.
- Mój Boże, jakże ja cię kocham... Odpowiedział jej tylko silniejszym uściskiem, ona zaś nie uciszała falującego morza, dopóki nie poczuła, że napięcie opada, a uderzenia serca Bendika są coraz spokojniejsze i cichsze.
- Melio, kochanie... dziękuję. Uśmiechała się w mroku, nie zwróciła uwagi na to, że z jej oczu płyną łzy, dopóki nie poczuła łaskotania na policzkach. Tyle szczęścia. Tego można się bać, pomyślała.
Gerd wsypała szczyptę najdelikatniejszego popiołu z brzozowego drewna do saganka z kaszą. Właściwie powinna wsypać całą garść, tak każe obyczaj, ale nie chciała bardziej psuć i tak mało wykwintnego jedzenia. Popiół ma ochraniać przed chorobami i wszelkim złem w okresie przed Wielkanocą i gospodynie od zawsze traktowały tę sprawę poważnie. No cóż, szczypta też wystarczy. Dziewczyna zaniosła chudą kaszę do izby, gdzie państwo czekali przy stole. W kuchni nakrywano dla parobków i służących, dla komornika, który tej zimy stracił żonę, a także dla tej przybłędy Heleny. Z każdym dniem czuła się teraz lepiej i dość często była w stanie ubrać się i zjeść posiłek przy stole, jak ludzie.
Gerd nie mogła pojąć, dlaczego miła pani Amelia trzyma w swoim domu kogoś takiego. Na dodatek Johanna zajmuje się jej bękartem, co więcej, zapłaciła za małą dziewczynkę złotem! Naprawdę nie ma w tym żadnego sensu. Helena nie odpokutowała 'wystarczająco za swoje grzechy, to jedno jest pewne. Nie ma w niej też pokory, nie okazuje najmniejszej wdzięczności. Bywa po prostu niegrzeczna, bez szacunku odnosi się do Boga i ludzi.
Ale Amelia uśmiecha się do niej i obsługuje ją jak królową, a nie ubogą znajdę, która nie nauczyła się nawet pacierza przy stole.
Amelia, taka dobra pani.
Z każdym tygodniem stawała się teraz grubsza, widać to wyraźnie. Rosła niczym ciasto na zakwasie! Ale była zdrowa, rumiana, a piękne włosy zachowały blask. Pracuje chyba trochę za dużo, przecież nie musi nic robić. Tymczasem ona w starym fartuchu z niebieskiego płótna naciągniętym na brzuchu... to aż dziwne. Elegancka kobieta w takich okolicznościach zwykle kryje się przed ludźmi, w każdym razie nosi szerokie, bezkształtne suknie, by ukryć swój stan. Ale nie Amelia. Ona uśmiecha się do swojego męża tak, że to i wzruszające, i krępujące zarazem dla patrzących. Są jak młoda zakochana para, a nie dorośli ludzie, który przeżyli ze sobą dwadzieścia parę lat.
Gerd nuciła nad garnkami, ale brwi pod spoconym czołem unosiła w górę. Trafiła do dziwnego domu. Do dziwnych ludzi. Co prawda wiedziała o tym już dawno, słyszała i sama widziała wiele rzeczy dotyczących rodziny Karlsgârd.
Ale to dobrzy ludzie, łaskawi i szczodrzy dla wysoko postawionych i dla biedaków. Nikt nie może zaprzeczyć. Ba, może nawet są zbyt łagodni, pan Bendik i jego rodzina, może w ten sposób sami zachęcają do wykorzystywania i oszustwa tym zbyt łatwym wybaczaniem winowajcom, tą swoją serdecznością wobec wszystkich, którzy mają im służyć. Może to dlatego gospodarza ze Storlendet tak dręczy chciwość. I może dlatego kupcy oszukują na wadze, kiedy przysyłają tutaj zamówione beczki z solą i mąką.
Ona jednak nie ma się na co skarżyć. Już pierwszego dnia służby dostała nową suknię, parę solidnych zimowych butów, a na dodatek kompletnie niepotrzebną krajkę do włosów utkaną z pięknej czerwonej wełny.
Młodsza siostra dostała taką samą, tylko zieloną. Stroi się w nią w każdy sobotni wieczór, Gerd już dawno zauważyła, że niekiedy po kościele też nie zaraz wraca do domu. Trzeba chyba lepiej uważać na młodszą siostrę. Ale w końcu dziewczyna już jakiś czas temu dorosła do zamążpójścia, a jeśli pogłoski są prawdziwe, to Tinius z Rębni, dobrze sytuowany syn Knuta Johannessona z Morkrid, się koło niej kręci. Co prawda nie jest dziedzicem gospodarstwa, ale zdążył już wykazać się zaradnością i załatwił sobie miejsce jako czeladnik u swego wuja szkutnika.
Tak, ktoś taki z pewnością potrafi zapewnić byt żonie. Mała nie jest chyba taka głupia. Gerd zdjęła saganek z ognia i zawołała głośno przez drzwi. Służba dostaje jedzenie, gdy tylko państwo w izbie zostaną obsłużeni. Dzisiaj wszystko pójdzie chyba szybko, podejrzewała Gerd i zaczerpnęła palcem kaszy z popiołem.
Marja, wystrojona niczym prawdziwa królowa, stała przed śniegowym portalem i uśmiechała się. W ciągu ostatnich miesięcy omal nie zamęczyła dziewczyn w Vildegârd. Wciąż wymyślała jakieś nowe prace, które musiały być wykonane, zanim goście się zjadą. Czterdzieści dni między środą popielcową a Wielkanocą minęło niczym sen, nigdy dzień pracy nie był krótszy niż ustalone szesnaście godzin. Zwłaszcza Eva przeżywała ciężkie chwile, zdarzało się, że zasypiała nad jedzeniem. Gerd domyślała się, że owe osiem godzin, przeznaczone na nocny odpoczynek, siostra spędzała na marzeniach i tęsknocie. Trzeba porozmawiać z Bendikiem, zanim dojdzie do nieszczęścia. Byłoby najlepiej, gdyby chłopak zdecydował się na małżeństwo.
W szpitaliku życie toczyło się spokojnie, Amelia i Johanna dawały sobie teraz świetnie radę same. Przeważnie ludzie przychodzili z jakimiś niewielkimi dolegliwościami albo po drobnych wypadkach, a to drwal rozciął sobie nogę, a to ktoś odmroził ręce, jakieś dziecko zjadło tytoń ojca i się rozchorowało, a inne wylało sobie na rękę wrzątek.
Mogło się wydawać, że Amelia odgrodziła się od panującego na zewnątrz chaosu i zamknęła we własnym świecie. Uznała, że niektórzy pracownicy muszą być oddani w ciągu tych tygodni do dyspozycji Marji. Tak też zrobiono, w końcu Amelia i Johanna mogły określić, co zdołają same w domu zrobić. Zajmowały się wszystkim, tylko obrządek w oborze i noszenie drewna zostawiły jak dotychczas Linie i Svenowi.
Ostatni wymysł Marji okazał się tak dziwaczny, że nie wiadomo było, czy śmiać się, czy płakać. Jakiś czas temu narysowała na dużym arkuszu papieru, o co jej chodzi, i natychmiast zaczęła cały pomysł realizować. Woźnice musieli jeździć nad fiord i przywozić przezroczysty morski lód, wyrąbywano ciężkie bloki i wożono je na saniach, potem układano wysoko, jedne na drugich. W ten sposób zbudowano okazały portal. Na samym szczycie Marja poleciła ulokować słupek, który codziennie, dopóki będzie trzymał mróz, miało się polewać wodą. Mogłaby już być z tego zadowolona, portal bowiem połyskiwał szarością i bielą. Ale nie, dla niej było tego za mało, kazała wciąż wylewać wodę, aż powłoka czystego lodu zrobiła się gruba jak dwie ściany. Wtedy malarz i stolarz meblowy otrzymali kolejne zadanie, mieli w lodzie wyrzeźbić wzory, wijące się pnącza, podobne do tych, jakimi malarz ozdobił sufit w największej sali domu Marji.
Pewnego wieczoru tuż przed Wielkanocą Marja z tajemniczym uśmiechem zebrała wszystkich mieszkańców dworu. Ubrali się ciepło i zaciekawieni szli ścieżką do jej posiadłości. Stary Severin przeżegnał się z lękiem, kiedy zobaczył, że między drzewami, daleko od otwartego morza, świecą morskie ogniki.
Ale nie zatrzymywali się, Marja prowadziła ich pośpiesznie, a kiedy zbliżyli się na tyle, by zobaczyć, co to właściwie tak świeci, wszyscy wydali z siebie przeciągły jęk:
- Ooooch...
Marja stanęła pod łukiem i wyciągnęła ręce w górę. Szeroki uśmiech pojawił się na twarzy, w tym dziwnym, mieniącym się świetle wyglądała znowu niczym piękna huldra, która niegdyś pojawiła się w Lyster, żeby podjąć walkę ze starym pastorem Revelinem.
Severin widywał ją wtedy, gdy stojąc na placu tingowym broniła swojej sprawy. I jeszcze wcześniej, kiedy wkraczała do kościoła z tą swoją wyzywająco urodziwą twarzą.
Poczuł, że serce zaczyna mu szybciej bić. Wspominał czasy, gdy nie było w okolicy chłopa, który by nie pożądał tej pięknej czarnowłosej.
- Czyż to nie wspaniałe? - zawołała Marja do zebranych. Wszyscy zatrzymali się jakieś piętnaście kroków od świecącego portalu. Wszyscy mrugali, przecierali oczy, mamrotali coś niewyraźnie. To prawie niewiarygodne. Wszystkie te światła pośrodku ciemnego wieczoru, wydawało im się to nienaturalne. To może być niebezpieczne, uważali niektórzy. Chociaż dobrze widzieli, że światło nie jest odbiciem piekielnego ognia, że pochodzi z mnóstwa grubych, krótkich woskowych świec umieszczonych w małych czareczkach. Świece zostały ustawione w niszach wyciętych w lodzie, za cieniutką warstwą lodu, dlatego płomyki migoczą tak tajemniczo. Niektóre mieniły się wszystkimi barwami tęczy od czerwonego i zielonego do fioletowego i błękitnego. Nie mieli pojęcia, w jaki sposób Marja to osiągnęła, przyznać musieli jednak, że efekt jest wspaniały.
- Twoi goście zaniemówią - powiedziała Johanna z chichotem.
Uśmiech na twarzy Marji zamarł. Opuściła ręce.
- Oczywiście z podziwu - dodała Johanna ze śmiechem. - Babciu, jesteś niewiarygodna, wiesz o tym? Skąd ty bierzesz te wszystkie pomysły?
Marja wzruszyła ramionami i nie wspomniała ani słowem o lodowym święcie w carskim pałacu, zorganizowanym niegdyś, całe życie temu.
Nikt więcej o nic nie pytał. I dobrze. Nie potrafiłaby wytłumaczyć tego córce tak, żeby tamta zrozumiała. Mała Amelia, taka dobra i bogobojna, ona by się po prostu przestraszyła. A może nawet rozgniewała. Może znowu rzucałaby matce w twarz oskarżenia, oskarżenia, które bolały i piekły nawet serce Marji. Johanna by może zrozumiała. Tak, ona z pewnością chętnie by posłuchała. Ale to takie trudne. Właściwie całkiem niemożliwe. Dlatego Marja postanowiła zrobić tak jak jej matka, spisywała mianowicie wszystko. I może w tym, co pierwsza z nich zrobiła, zawarta jest mądrość, chociaż kiedyś Marja czuła się boleśnie zraniona. Matka oddała swoje pamiętniki wnuczce. Nie Marji, swojej córce.
Teraz mierzyła spojrzeniem obie kobiety, które zbliżały się do niej wolno, widziała ostrożne kroki Amelii na śliskiej drodze, jej rękę osłaniającą brzuch i drugą, obejmującą talię córki. Widziała Johannę, czujną, gotową podtrzymać Amelię, gdyby się poślizgnęła. A po drugiej stronie szedł Bendik, nigdy dalej niż krok za żoną.
Nie, Amelii tego nie dam. Może ona w ogóle nie chciałaby czytać o tym, czego Marja się nauczyła. W każdym razie nie w tym stanie co teraz.
Ale Johanna to spragniona wiedzy dziewczyna. Spijała dosłownie litery ze stronic wszystkich duńskich książek. Nauczyła się nawet trochę niemieckiego i łaciny, by pojmować więcej.
Tak, Johanna jest chyba dojrzała.
Dojrzała do tego, by czytać więcej niż bazgroły swojej dziwnej babki? Powinna chyba z nią o tym porozmawiać.
- A teraz chciałabym mieć ten zaszczyt i zaprosić was do środka - powiedziała Marja przesadnie oficjalnie i z uśmiechem kłaniała się głęboko przed gromadą dygoczących z chłodu ludzi. Służba instynktownie cofnęła się o krok do tyłu. - Nie, nie, zapraszam wszystkich. Oznajmiam, że święto rozpoczyna się dziś wieczorem.
- Ale gości jeszcze nie ma? Marja uśmiechnęła się.
- Wy jesteście. Zresztą kilkoro innych też przybyło. Spoglądali po sobie, śledzili ruchy ożywionej Marji. Severin i parę innych osób obeszło portal dookoła.
Wewnątrz czekała na nich orkiestra.
Czterech mężczyzn grało na jakichś dziwnych skrzypcach, tony były łagodniejsze, jakby smutniejsze i wcale nie nadawały się do tańca. W orkiestrze była też kobieta, która szarpała struny dziwnego statywu i śpiewała, niezwykłe słowa, których nikt nie rozumiał.
- Oni pochodzą z Rosendal - prezentowała Marja. - Moja przyjaciółka baronowa...
- Przestań, mamo. Przechwalasz się! To przecież wszystko głupstwa, czyż nie...
Marja uśmiechała się tajemniczo. Ale przecież muzycy byli prawdziwi, chociaż nie grali niczego, co by przypominało muzykę z nocy świętojańskiej czy też dożynek.
Weszła jeszcze jedna kobieta, wyłoniła się zza czerwonej zasłony w głębi pokoju, po prostu pojawiła się i stała tam bez ruchu. Trzymała w ręce jakiś lśniący przedmiot. Bendik na jego widok aż podskoczył z zachwytu. Flet!
Wtedy wszyscy pięcioro zagrali niezwykłej piękności utwór, skrzypce, harfa i flet śpiewały równocześnie...
Wtedy nawet stary Severin złożył ręce i z szerokim, bezzębnym uśmiechem, z błogością na twarzy słuchał muzyki.
- Chyba umarłem i jestem w niebie, pani Marjo, albo zabrałaś mnie do tej góry, z której, jak ludzie gadają, przyszłaś.
Marja zapraszała wszystkich do stołu zastawionego najrozmaitszymi tacami. Leżały tam, Boże drogi, cóż za cud, owoce różnych rodzajów! Były ciastka dekorowane czymś białym, co przypominało śnieg. I maleńkie kawałeczki twardego keksu pokryte żółtą, różową i ciemnoczerwoną masą.
- A oto pasztety - rzekła Marja, wskazując duże tace. - Przygotowałam je sama! Spróbujcie i powiedzcie, czy wam smakują! Spróbujcie też cielęcej wątróbki, leży tam i czeka!
Johanna potrząsała głową.
- Cóż za niezwykłe jedzenie, babciu. Czy myślisz, że to wszystko zjemy?
Marja śmiała się.
- To dopiero smakołyki na początek. Przecież macie w żołądkach tylko kaszę, prawda? Chodź, pokażę ci migdałowy placek. Jestem z niego bardzo dumna. I popatrz, jak można znakomicie przyrządzić cielęce nóżki. Miesza się mięso z rosołem i studzi, czy nie sądzisz, że wygląda to jak świeży lód?
Rzeczywiście mięso wyglądało, jakby zostało pokryte cieniutką, drżącą warstewką lodu. Kiedy jednak Johanna spróbowała, uznała, że potrawa smakuje jak zimny rosół przyprawiony tak mocno, że piekło ją w język.
Potrząsała głową. Marja nie należała do najzdolniejszych kucharek. Ale to przecież musiała przygotować zupełnie sama. Johanna patrzyła na babkę, długie włosy zostały dzisiaj starannie upięte i okryte cieniutkim jedwabnym szalem. Marja wyglądała jak bogata Cyganka. Było jej z tym do twarzy. Suknię też miała piękną, jedną z tych niezliczonych ślicznych kreacji, które ze sobą przywiozła i które często teraz nosiła nawet w robocze dni.
No cóż, babka ma chyba prawo do odrobiny szaleństwa. Jest przecież stara, przypomniała sobie Johanna. Kiedy jednak zobaczyła, jak babka niemal uwodzicielsko śmieje się do swego zięcia, ujmuje go za rękę i prowadzi na lśniącą podłogę, żeby mu pokazać jakieś skomplikowane taneczne kroki, wcale nie uważała, że ma przed sobą starą kobietę.
Marja zachowała piękną figurę, ciało gibkie niczym młoda brzoza. Ręce też jej nie zdradzały, ponieważ ukryła je pod fioletowymi jedwabnymi rękawiczkami. Zęby miała zdrowe i białe, a dzisiejszego wieczoru wargi pomalowała czerwoną farbką. Zdumiewające, ile młodości było w tej blisko sześćdziesięcioletniej twarzy.
Johanna uśmiechała się zadowolona. Przecież ona także powinna mieć we krwi trochę życiowej siły Marji. Może są one również we krwi matki i małego Benjamina...
To daje nadzieję na przyszłość. Trzeba wiele, żeby złamać kobiety z rodu Marji, pocieszała się Johanna. Być może Amelia myślała to samo, stała obok męża i uśmiechała się spokojnie. Zresztą może ona widzi tylko Bendika, widzi jego ramię obejmujące teściową, zmrużone oczy, które próbują podążać za spojrzeniem Marji? I stopy, które poruszają się dość niezdarnie pod komendę starszej pani, kręcącej się w kółko pod jego uniesioną ręką.
Kiedy taniec się skończył, wszyscy zaczęli bić brawa i wesołe śmiechy unosiły się do belek wysokiego sufitu.
- Bendik! Częstuj gości, jesteśmy wszyscy spragnieni - wołała Marja.
Podsunęła mu mały stolik na kółeczkach, zastawiony ciemnozielonymi butelkami i podzwaniającymi przezroczystymi kieliszkami.
Amelia zdumiona potrząsała głową. W jej sercu zaczynało kiełkować podejrzenie.
Dla kogo właściwie Marja przygotowała to całe przyjęcie? No właśnie, dla kogo zbudowała ten bezbożnie wielki dom? Dla kogo te wszystkie starania, takie koszty?
Niemożliwe, żeby chciała tylko zaimponować kilkorgu gościom.
Zrozumiała wszystko, kiedy napotkała spojrzenie matki. Marja chciała przede wszystkim przeżyć taki wieczór, widzieć blask w oczach swoich bliskich.
Będzie się z pewnością długo cieszyć plotkami, które bez wątpienia zaleją wieś. Ani jeden człowiek z wyższej klasy nie czuł się zbyt dobry na to, by zabiegać o zaproszenie na to święto, by zobaczyć te wszystkie cudowności na własne oczy.
Lensman, wójt, pastor, ba, nawet asesor i oficerowie. Wszyscy lizaliby buty Marji, gdyby się to okazało konieczne. Nie ma więc znaczenia, że wydała na to ostatnie grosze. Dom pozostanie tu na wieki, będzie stał jeszcze długo, gdy ona sama już odejdzie.
Marja zbudowała sobie pomnik, domyślała się bowiem, że na kościelnym cmentarzu za żadne bogactwo nie kupi nic więcej niż tylko pustą pieczarę. Amelia, chociaż niechętnie, przyznawała matce rację. To niezwykła kobieta. Niełatwo ją kochać, ani dzieciom, ani mężczyznom.
Ciekawe, czy kochała Karla? A co z moim własnym ojcem, synem pastora, Justitianem? Zmarł wcześnie, Amelia prawie tego teraz żałowała. Chętnie poznałaby owego człowieka, chociaż był słaby i bez charakteru.
Ale przecież to jego krew płynie w jej żyłach. Może nawet jej nie narodzone maleństwo będzie miało jego rysy.
Ech, to nie ma znaczenia. To będzie dziecko jej i Bendika. Z pewnością ładne i dobre, nie może być inaczej!
Odszukała wzrokiem męża, znalazła go przy gromadce starych kobiet z komorniczych domów. Były tam też ciotki Gerd i Evy, obie dziewczyny z pewnością pobiegły, żeby zanieść im niezwykłe zaproszenie Marji. Dwie stare wrony po prostu promieniały, uderzały się po kolanach, a ich zachwyty słychać było w całym pomieszczeniu. Bendik pomagał im rozsiąść się na ławie i ustawiał przed nimi na stole talerze z jedzeniem. Staruszki dziękowały, wykrzykiwały coś głośno, wymachiwały dziwnymi narzędziami, które nazywano widelcami.
Amelia zauważyła, że Bendik się odwrócił, jakby poczuł jej spojrzenie na plecach. Natychmiast też ruszył ku niej przez pokój.
- Chcesz wracać do domu? - zapytał cicho obejmując ją ramieniem.
- Och, nie! Nie możemy sprawić zawodu Marji. Przyjęcie dopiero się rozpoczęło! Patrz, jak dziewczęta rozglądają się za chłopakami!
- Tak, tak, a oni żadnej nie zostawią samej ani na chwilę.
- To pobądźmy i my jeszcze trochę. Chciałabym zatańczyć ze swoim mężem, jeśli ci muzykanci potrafią zagrać coś do tańca.
Bendik roześmiał się.
- Raczej nie sądzę. Czy możesz w ich muzyce rozpoznać jakąś polkę albo galop? Może zagrają chodzonego, to można by zatańczyć.
- Spróbujmy i tak - rzekła Amelia stanowczo. On znowu się roześmiał i pocałował ją w policzek.
Był bardzo przystojny w swoim granatowym tużurku z czarnymi spodniami. A chusteczkę na szyję sama wyhaftowała dawno temu, w czerwony i morskiego koloru wzór. Te barwy ożywiały jego dość surową twarz, podkreślały chłopięcy uśmiech.
Musiała się roześmiać, kiedy obracał ją przed sobą w tanecznym kręgu i demonstrował jakieś skomplikowane kroki.
- Zaczekaj, zaczekaj, nie tak szybko! Tobie łatwo, bo ty nosisz w sobie muzykę!
- Ty także, Amelio! Słyszałem przecież, jak grasz. Udało jej się w końcu wczuć w rytm obcej muzyki, płynącej spokojnie i dość monotonnie, mimo to przypominającej górski potok. Wchłaniała tony całą sobą, starała się poruszać w ich takt.
Kręcili się po salonie, zdyszani i zgrzani. Wkrótce Bendik dostrzegł jakiś miękki mebel podobny do niedużej kanapki, ustawiony za smukłą marmurową kolumną. Obok stał mały stolik i kilka wysokich krzeseł. Posadził żonę na kanapie, sam usiadł tuż przy niej i ujął jej dłonie.
- Dziękuję za taniec, małżonko!
- To ja dziękuję, mój mężu - rzekła ze śmiechem. Bendik chrząkał, potrząsał głową Nagle na jego twarzy pojawiła się powaga, uważnie przyglądał się jej twarzy.
- Ty będziesz za tym tęsknić, prawda? Mam na myśli to, że tak rozkwitasz wśród ludzi. Lubisz ruch i zabawę! A tam, w naszym samotnym domu... tam będziemy tylko my, komornicy i dzieci.
Amelia w zamyśleniu pogłaskała go po policzku. Potem uśmiechnęła się.
- Nie. Za niczym nie będę tęsknić. Nigdy za niczym, dopóki będę mieć ciebie i Meisterplassen. Tam jest mój dom. Jestem tego pewna.
Wolno skinął głową.
- Do wiosny wszystko zostanie przygotowane, Amelio. Gdy dziecko będzie wystarczająco odchowane... wyjedziemy.
- Tego lata. Och, wprost nie mogę się doczekać.
- Ale musisz, moja kochana! Bo ta mała istotka powinna urodzić się tutaj. Twoja mama nigdy by nam nie wybaczyła, gdybyśmy nie pozwolili jej odebrać porodu. I zorganizować później największych chrzcin, jakie tu kiedykolwiek widziano. Nie mam wątpliwości, że tak będzie!
- Do czerwca Marja na pewno już będzie miała dość gości i przyjęć. Ja myślę, że ona nam nigdy naprawdę nie mówiła, jaka wielka ma być ta wielkanocna uczta. Ale słyszałam, jak służące gadały... ma być co najmniej trzy tuziny ludzi! Wynajęła do pomocy ludzi ze wsi.
- Niech robi, co chce. „Wygląda na to, że ona robi się młodsza i bardziej żwawa po każdym wypełnionym obowiązku.
Amelia westchnęła z udaną zazdrością, poruszyła swoje coraz cięższe ciało i zrobiła żałosną minę.
- Podczas kiedy ja staję się starą, ociężałą babą, która nawet nie jest w stanie zatańczyć z własnym mężem.
- Pozwól, że odniosę cię do domu na rękach - rzekł Bendik ze śmiechem.
Ona zachichotała i oparła się ciężko na nim.
- Uważaj, bo mogę się zgodzić! Podeszła do nich roześmiana Marja.
- Aha, tutaj siedzicie! I gruchacie jak gołąbki, pomyślałby kto, że jesteście parą, która dopiero co przystępowała do konfirmacji! Chodźcie no, i zachowujcie się jak dorosłe małżeństwo!
- To znaczy co, mamy stać przy zastawionym stole i spoglądać na siebie spod oka? O, nie, mamy inne obyczaje.
- Widzę. Ale pozwólcie mi przynajmniej przedstawić was mojemu pierwszemu gościowi. Ta pani właśnie przyjechała, musi się tylko ogarnąć.
Amelia wstała, poprawiając instynktownie włosy. Marja oparła ręce na biodrach.
- Emilie Charlotte Margarete Ocherman. Z Christianii.
- O, mój Boże! A ja mam na sobie domową płócienną suknię... Mamo, mogłaś powiedzieć!
Marja prychnęła.
- Emmi nie zwraca uwagi na ubrania. Ona sama przyjechała tu w spodniach!
Bendik roześmiał się głośno z żartu.
Ale pobladł, kiedy Marja wprowadziła drobną, niewysoką kobietę. Przybyła miała na sobie białą, błyszczącą bluzkę i na niej haftowaną kamizelkę. Na głowie kołysał się skromny kapelusik naszywany czarnymi paciorkami z kilkoma piórami z gęsi czy może z łabędzia. W ręce trzymała rodzaj sakiewki, a na jej palcach iskrzyły się drogocenne kamienie.
Pani ubrana była w czarne, szerokie męskie spodnie!
- Powitajcie Emmi. To osoba, która mi kiedyś uratowała życie. Znajdowałam się naprawdę w trudnej sytuacji, to było daleko stąd!
- A później ty uratowałaś moje - odparła Emmi z uśmiechem i wyciągnęła maleńką dłoń do Bendika. Uświadomił sobie wtedy ze wstydem, że stoi z otwartymi ustami, zamknął je natychmiast z cichym mlaśnięciem.
- W - w - witamy, łaskawa pani... pani Ocherman, jeśli się nie mylę?
Kobieta potrząsnęła głową, teraz wszyscy zauważyli, że również w uszach ma szlachetne kamyki. Mieniły się pięknie w blasku świec.
- O, bardzo proszę... nie jestem zamężna! I nigdy nie będę. Nie, proszę mówić do mnie Emmi. Wszyscy tak robią. Z wyjątkiem mojego tak zwanego ojca. On najchętniej nazywa mnie ladacznicą, upadłą kobietą, córą Babilonu albo po prostu dziwką.
Bendik przecierał oczy, nie mógł wprost uwierzyć, że ta mała istota stoi przed nim i wygaduje takie rzeczy. Niewątpliwie pochodziła z bardzo dobrej rodziny, same ubrania świadczyły o bogactwie od pokoleń. A jej wdzięczny, sympatyczny głos brzmiał bardzo przyjaźnie. W oczach widać było iskierki humoru i życzliwość dla świata. Ale słowa, którymi się posługiwała, absolutnie nie pasowały do takiej eleganckiej kobiety.
Amelia zdążyła się już opanować. Wyciągnęła rękę do gościa i powitała jeszcze raz serdecznie. Marja stała tym razem w cieniu, Emmi natomiast rozpoczęła długą opowieść o pełnej przygód podróży z Christianii. Wielu gości zbliżyło się do niej, ponieważ Emmi z wielkim aktorskim talentem przedstawiała swoje przeżycia, jakby nadal siedziała na koniu, przyzwyczajona już do tego dość bolesnego środka transportu.
- Ale to najszybszy sposób podróżowania, jak mi powiedziano! A wiesz, Marri, że bardzo za tobą tęskniłam.
Marri. Te dwie kobiety patrzyły na siebie ze szczerym oddaniem.
Obca pani miała nawet własne pieszczotliwe imię dla gospodyni. Posiadała część jej osoby, do której nikt inny nie miał dostępu. Te dwie były niczym siostry. Zapatrzone w siebie. Jak matka i córka!
To ja jestem córką Marji, płonęło w sercu Amelii. Na szczęście to ją Marja ujęła za rękę i oświadczyła w dumą:
- Emmi, Bóg pobłogosławił mnie dziećmi! Oczekuję właśnie kolejnego wnuka, czyż to nie cudowne?
- Oczywiście! Tak, wnuki chętnie bym zaakceptowała. Ale kiedy pomyśleć o wszystkim innym, co się z tym łączy...
Obie zachichotały.
- Masz na myśli męża? Czy dzieci? O, Emmi, nie mówisz poważnie. Ale nie bój się, Amelia dla nikogo nie stanowi obciążenia. Ona żyje dla swoich dzieci, jest najlepszą matką na świecie! Bogu chwała, akurat pod tym względem niepodobna do mnie...
Przez moment Amelia poczuła ciepły policzek matki na swojej dłoni. Serce biło jej mocno. Poczuła się dziwnie zawstydzona. Bo przecież jako matka zawiodła. Może nawet bardziej niż Marja...! Bo Johanna nie odważyła się przyjść do swojej matki, chociaż Amelia miała dość czasu.
Marja była zawsze bardzo zajęta. To jakoś łatwiej wybaczyć niż matce, którą zaślepia własne szczęście.
Bendik natychmiast wyczuł napięcie mimo nieustannych wybuchów śmiechu Emmi i jej niezwykłych podróżnych historii.
- Żono, chyba czas, byśmy się wycofali. To był cudowny wieczór, Marjo. Ty naprawdę urzeczywistniłaś marzenie!
- Tak jest - odparła Marja zadowolona. - Ale to dopiero początek!
Wymieniły z Emmi porozumiewawcze spojrzenia.
- Amelio, co ty robisz? Masz zamiar czytać te stare szpargały?
Podskoczyła, jakby przyłapał ją na czymś niedozwolonym.
- Bendik, ja... Rzeczywiście, taki mam zamiar. Chodź no, to ci coś pokażę.
Klęczała przy starej skrzyni po brzegi wypełnionej książkami i kawałkami materiału, małymi pudełeczkami i zwojami zawiniętymi w nasączone olejem płótno.
- To przecież rzeczy Marii!
- Tak, skrzynia mojej babki. Dała mi ją, nie pamiętasz?
- Wiem, mówiłaś mi. Ale myślałem, że postanowiłaś nigdy tego nie otwierać.
- E, nic podobnego. Tylko że ona kiedyś powiedziała... Powiedziała, że mogę przeczytać jej pamiętniki, kiedy będę całkiem... szczęśliwa.
Bendik pochylił się, objął żonę ramieniem.
- I teraz jesteś? Potwierdziła z czułością we wzroku.
- Tak, mój mężu, teraz jestem. Nie mam żadnych poważnych zmartwień.
Bendik uśmiechnął się. Wsunął rękę między jej dłonie spoczywające na starej, oprawionej w czerwoną skórę książce. Na okładce widzieli wielką plamę z atramentu. Wiele innych plam świadczyło, że książka nie zawsze leżała pięknie zapakowana w kuferku. Pożółkły papier był nierównej grubości, w wielu miejscach wklejono całkiem nowe stronice. Bendik zobaczył, że Amelia otwiera książkę w przypadkowym miejscu, mniej więcej pośrodku. Bardzo ładne pismo wypełniało stronice. Przewracali jedną kartkę po drugiej. Amelia zatrzymała się zdumiona na stronie, na której napisano tylko parę wierszy. Pismo unosiło się jakby nad papierem, zamaszyste, bez tych małych ozdobników, którymi przeważnie udekorowane były litery.
Meisterplassen, 18 grudnia 1672:
Odchodzę, odchodzę od tego miejsca i od jego jedynego, zatwardziałego w gniewie mieszkańca. Nigdy ono nie dało nikomu trwałego szczęścia. Obiecałam mojej matce spokój i będzie go miała.
Amelia ciężko przełknęła ślinę. Te gorzkie słowa otworzyły w niej jakąś śluzę, niemal zaczęła żałować, że wydobyła na światło dzienne te stare papiery.
- Twoja babka napisała to blisko sto lat temu - szepnął Bendik. Spojrzała na niego, wyglądał, jakby się bał. - Amelio, musiał być jakiś powód, że cię prosiła, byś zaczekała z czytaniem. Może powinnaś wstrzymać się, aż będziesz... aż będziesz trochę silniejsza. Aż dziecko się urodzi?
Amelia wolno potrząsała głową.
- Nie, chcę przeczytać to teraz. Zaraz. Zniosę to, chociaż zgadzam się z tobą, że to na pewno nie jest żadna zabawna historia. Ale teraz chcę wiedzieć wszystko, Bendiku. Teraz jestem dorosła. Myślę, że jej bardziej chodziło o to, bym najpierw dorosła. Wtedy byłam prawie dzieckiem...
- Nie byłaś dzieckiem. Sama miałaś dziecko! Amelia patrzyła na niego spod przymkniętych powiek.
- Można mieć dziecko i samemu też być dzieckiem. Popatrz na Helenę!
Nie odpowiedział. Coś jednak mówiło jej, że Bendik źle znosi jej zainteresowanie zapiskami babki. Wpatrywał się w skrzynię Marji z głęboką bruzdą na czole, a ona wiedziała, że obawia się wywołać w niej dawne przygnębienie. Zmusiła się, by uśmiechnąć się do niego beztrosko, zamknęła książkę i ułożyła starannie na miejscu. Potem zatrzasnęła wieko skrzyni.
- Chodź, zejdziemy na dół zobaczyć, co tak pysznie pachnie z kuchni. Będziesz miał bardzo grubą babę, Bendik, jeśli o mnie lepiej nie zadbasz. Jem teraz jak koń!
Przesłonił twarz dłońmi i udawał, że się przestraszył:
- Ratunku, ratunku, wielka świąteczna kiełbasa mnie atakuje! Zdusi mnie, zrobi ze mnie mokrą plamę.
Przeszedł przy ścianie na wąskich schodach, Amelia trzymała go mocno rozbawiona. Rzeczywiście jej drobne ciało zyskało trochę miękkości, a brzuch sterczący pod pełnymi piersiami przyciskał Bendika niczym wypełniony wodą worek. Śmiali się oboje, Amelia przytulała się do niego, po chwili ucichły śmiechy i żarty, całowali się oboje z bardzo uroczystymi minami, Bendik drżącymi rękami obejmował żonę.
- Nie zniósłbym, gdybyś była smutna - wyszeptał niemal niedosłyszalnie prosto do ucha Amelii.
Ona pochyliła się i oparła brodę na jego ręce. Poczuł, że potrząsa głową.
- Nigdy więcej nie będę smutna. Przynajmniej dopóki będę miała ciebie i nasze dziecko.
- Masz nas. Jesteśmy jednym, ty, ja i dziecko. Nieoczekiwanie Amelia zadrżała, przeciąg ze strychu przeniknął ją niczym mroźny wiatr.
- Czasami się boję.
- Ja także.
- Przeważnie jednak jestem zadowolona i przekonana, że wszystko pójdzie dobrze!
Bendik uśmiechnął się.
- Ja też! Lepszych akuszerek nikt nie mógłby sobie wymarzyć, Amelio. Twoja matka jest niezwykłą kobietą, czasami robi wprawdzie dziwne rzeczy, ale zna się na swoim rzemiośle. Tak, tak, myślę, że podczas tej swojej długiej podróży nauczyła się więcej, niż przypuszczamy. Wszystkie książki...
- Johanna też przeczytała wszystkie. Wie tak samo dużo.
- No a ty, moja kochana, sama też już przecież rodziłaś! I wszystko poszło dobrze, prawda?
Amelia przymknęła oczy, znalazła się znowu w Meisterplassen. W zimnej izbie, gdzie pachniało wilgocią i pleśnią. Nie było ognia, nie było ciepła. Tylko szaro - czarna mgła, koszmar, samotność, śmierć.
- Owszem - potwierdziła cicho - wszystko skończyło się dobrze. Przyjechała Maria.
Skinął głową. Amelia nie zauważyła tego.
- Maria przyjechała. O, Bogu dzięki za to. Gdyby nie ona... mnie i Johannę kosztowałoby to życie. Byłam taka przerażona. I zmęczona... Przekonana, że musimy tam umrzeć. Ze nie zasłużyłam na życie, bo strasznie zgrzeszyłam.
- Biedactwo... co ja ci zrobiłem wtedy...
- To nie była twoja wina! Przecież nie wiedzieliśmy nic o grach mojej matki, nie mogliśmy wiedzieć! Karl był moim ojcem, nie mogłam w to wątpić.
- A tymczasem był moim... Amelia odsunęła głowę, spoglądała w jego przyjazne oczy. Palcem napotkała lok tuż za jego uchem, włosy bardzo już odrosły od czasu ostatniego strzyżenia.
- Dosyć gadania! Jestem głodna! Wziął ją za rękę.
- Chodź, mały łakomczuchu, znajdziemy coś, co cię nasyci. W kuchni wszyscy biegają jak w ukropie, bo trzeba również dostarczyć jedzenie do zamku Marji. Słyszałem, że dzisiaj przyjechała gromada gości.
- Szalone baby - prychnęła Amelia. Ale w jej głosie brzmiała życzliwość i szczery podziw dla matki, która wymyśla te wszystkie dziwne rzeczy, wcale się nie przejmując ludzkim gadaniem, które bez wątpienia musi mieć miejsce. Dziwne, że dotychczas nie słyszano nic złośliwego ani niebezpiecznego na jej temat, mimo tej wielkiej budowy, niezwykłego lodowego portalu i gości, których nikt tu nie zna.
Wprost przeciwnie, ludzie mówili o niej z wyraźnym szacunkiem, a nawet odrobiną zazdrości. A kiedy wspominali Marję, używając bardziej dosadnych określeń, zawsze towarzyszył temu serdeczny śmiech i chętnie wznoszono toast za jej zdrowie.
Została nawet pewnego dnia zaproszona do pastorowej, gdzie częstowano ją stołecznymi ciasteczkami, małymi czerwonymi kulkami z cukru zdobionymi kremem ze śmietany i żółtek. Udało jej się wyprosić przepis, dodała anyżu i cynamonu i piekła teraz pyszne ciasteczka, w jej wydaniu dużo smaczniejsze.
- Szalone baby - powtórzył Bendik takim samym ciepłym głosem.
Amelia nie byłaby w stanie powiedzieć dlaczego, ale akurat w momencie, kiedy miała poinformować matkę o swoim postanowieniu, głos ją zawiódł i język utkwił za zębami. Co to się stało? Marja ma prawo do tych papierów. Jest przecież córką. Ale wtedy... gdyby Maria nie była taka smutna, gdyby nie odwróciła gwałtownie głowy, gdy Amelia napomknęła nieśmiało, że może córka powinna dostać to wszystko... Była przecież dorosła, bardzo dorosła i płonęła z ciekawości poznania życia swojej matki. Maria opowiedziała jej wiele, Amelia o tym wiedziała. Może wszystko. Może dlatego Marja nigdy nie pytała o te książki.
Amelia nie chciała więc teraz o nich wspominać. Może później. Może kiedy sama wszystko przeczyta.
Wtedy będą mogły porozmawiać, uzupełniać się nawzajem, wspólnie wspominać.
Rzeczywiście, tak chyba będzie najlepiej. A jak będzie miło! Jakiegoś późnego wieczoru, kiedy Bendik i dziecko pójdą już spać, a w obejściu zapanuje cisza... wtedy ona poprosi Marję do siebie i obie...
Amelia odchrząknęła i powiedziała:
- Mamo, czy mogłabyś zrobić mi ten swój pyszny wieczorny napój? Jestem trochę niespokojna, ale bardzo zmęczona. Myślę, że po twoim napoju będę lepiej spać.
- Oczywiście, Amelio! Pamiętaj tylko, żeby nie popijać potem z butelki Bendika, która stoi przy łóżku. Mojego napoju lepiej nie mieszać z wódką!
- Dobrze - mruknęła Amelia i odwróciła się na krześle. Zdarzało się, że nogi jej drętwiały, a nacisk na dół brzucha codziennie był bardziej wyraźny. Zdarzały jej się skurcze mięśni i wtedy ogarniał ją dziwnie nerwowy nastrój.
Okres oczekiwania miał się ku końcowi. Wkrótce będzie kwiecień, potem maj. A potem już szybko nadejdzie czerwiec. Wtedy czas się dopełni.
Myślała teraz coraz częściej o Helenie, jakie to dla niej musiało być nieznośne, leżeć tak samotnie w mrocznym pokoju, mając za towarzystwo jedynie swój rosnący brzuch. Zajmowali się nią, o, tak. Siadywali u niej wieczorami. Mimo wszystko jednak... Amelia nie mogła sobie wyobrazić, jakby zniosła ten czas bez Bendika, do którego mogła się przytulać w bezsenne noce, bez matki i córki i bez wszystkich tych znajomych twarzy, które codziennie spotykały ją z życzliwymi uśmiechami.
Bez wszystkich, którzy ją znali i wystarczyło jedno spojrzenie, by wiedzieli i rozumieli.
Przyszła matka z gorącym wywarem, z dużego kubka unosiła się niczym obłok para, po pokoju rozszedł się intensywny zapach. Bendik wziął kubek i ostrożnie przykrył denkiem.
- Chodź, położę cię do łóżka. Dziękuję, Marjo. A teraz baw się ze swoimi gośćmi. Miło było was odwiedzić.
Kiedy mieli wychodzić, Emmi przybiegła, żeby powiedzieć im dobranoc. Amelia uśmiechała się blado, czuła, że niezmordowana aktywność tej drobnej kobiety czyni ją jeszcze bardziej niezdarną. Emmi była niczym wiatr, nie spoczywała nigdy. Raczej biegała, niż chodziła, a może to jej dziwne stroje, pół kobiece, pół męskie, sprawiały to wrażenie nieustannego ruchu.
Wiewiórka, pomyślała Amelia z uśmiechem.
Emmi jak wiewiórka cmokała i mlaskała, swoje małe dłonie często trzymała w górze, a to chrupała ciastko, a to bawiła się podzwaniającymi ozdobami, których nosiła mnóstwo.
Pożegnali się i z matką, i z wiewiórką, po czym bardzo ostrożnie wyszli w łagodną, wczesnowiosenną noc. Śnieg jeszcze leżał, ale w ciągu dnia topniało go coraz więcej na polach, zalegał przeważnie w bruzdach, tworząc pasiaste wzory. Dzisiaj księżyc barwił to wszystko na srebrno i niebiesko.
- Jaka piękna noc - rzekł Bendik.
Za nimi nagle rozległ się śpiew.
Odwrócili się, zdziwieni. Nasłuchiwali, ale nie mogli rozróżnić słów. Amelia potrząsnęła głową.
- Dziwne... można sądzić, że śpiewają psalm. Bendik, nie sądzisz, że oni śpiewają psalmy?
Usłyszał w głosie żony tęsknotę, wiedział, że brak szacunku matki dla Kościoła i wszelkiej władzy dręczy Amelię.
- Tak jest - powiedział pewnie. - Rzeczywiście myślę, że śpiewają psalmy. Ci wszyscy ludzie... sama widzisz, że są bardziej zwyczajni, niż sądziłaś. Bo widzisz, nawet jeśli są przyjaciółmi Marji, to przecież nie ma tak wielu jej podobnych. Większość uważa, że życie jest zbyt krótkie, by nie przejmować się wiecznością. A Emmi! Emmi jest przecież córką pastora!
Amelia uśmiechnęła się uspokojona. Szła teraz lżejszym krokiem ku Vildegârd.
Ale Bendik skulił się w sobie, śpiew brzmiał mu w uszach jeszcze długo potem. Niepokoił go bardziej, niż odważyłby się przyznać.
Johanna siedziała przy ogniu w dużej izbie chorych, przytulała mocno do siebie Ingalill, jakby dziecko mogło wypaść jej z objęć. Mała bardzo podrosła, ale chyba nigdy nie stanie się owym małym, pulchnym cherubinkiem, o jakim Johanna marzyła. Mimo to była bardzo ładna. Miała długie paluszki, pociągłą buzię, co dziwne u niemowlęcia. Włoski, takie niesforne i ciemne zaraz po urodzeniu, teraz zmieniały barwę na jaśniejszą, bardziej przypominały rudawy puch. Pewnie będzie miała rudą czuprynę swojej matki. Johanny specjalnie to nie cieszyło. Miała raczej nadzieję, że wyrośnie z niej czarnooka dziewczynka o potarganych włosach i ciemnej karnacji.
O karnacji Raviego, bardzo intensywnej, niezwykle czarnej. Dziwne, że rysy Heleny nie zostały przytłumione. Im większe jednak było dziecko, tym trudniej było dostrzec w maleńkiej buzi podobieństwo do Raviego. Była córką swojej matki. Chociaż Helena o tym nie wie.
Johanna z ulgą myślała, że Helena nie widziała dziecka od chwili porodu. I gdyby nie choroba, teraz znajdowałaby się już daleko, za siedmioma górami. Ale Helena bardzo powoli dochodziła do zdrowia, bywały noce, że wciąż jęczała z bólu. Niezbyt głośno, nie skarżyła się, ale ukrywała twarz w poduszkę, która i tak nie była w stanie stłumić wszystkich odgłosów.
Johannie żal było Heleny.
Już dawno dała jej pieniądze i teraz zaczynała pomału wierzyć, że Helena żyć będzie dostatecznie długo, by się nimi nacieszyć.
Z ulgą myślała o tym, że ostrzeżenie się nie spełniło, że przekleństwo Raviego zostało przełamane przez niego samego lub przez jej modlitwy.
Mimo to Johanna odczuwała głęboki niepokój, zwłaszcza w wieczory takie jak ten.
Nie mogła się uspokoić. Jej mała izdebka zaciskała się nad nią, ściany zdawały się przybliżać, nie była w stanie oddychać. Benjamin, ten słodki chłopczyk, spał teraz spokojnie i bezpiecznie. Nie obudziła go nawet, kiedy potknęła się i z hałasem przewróciła stołek, próbując po omacku wyjść z pokoju. Natomiast mała Ingalill drgnęła i zaczęła krzyczeć. Johanna wzięła ją ze sobą do izby.
Tutaj też wszyscy spali.
Johanna przymknęła oczy i kołysała się wolno, by uspokoić dziecko i siebie również.
W takie noce bardzo wyraźnie widywała twarz Raviego i płakała w milczeniu nad wszystkim, co utraciła.
Za dnia jednak znowu uśmiechała się do rodziców, a zwłaszcza do ojca, który z pewnością otrzymywał liczne propozycje od mężczyzn, potrzebujących solidnej żony. Jeden z nich chciał nawet wziąć na dodatek dzieci.
Może powinna się na to zgodzić?
Mąż, może jacyś dziadkowie na dożywociu, cała rodzina, którą trzeba się opiekować oprócz własnych krewnych. Musi myśleć o przyszłości, nie może dać się zwieść przekonaniu, że sprawy są niezmienne. Wkrótce rodzice wyprowadzą się do Meisterplassen. Pewnie zabiorą ze sobą którąś ze służących, może dwie. Marja też ma własne sprawy. Zresztą ona najwyraźniej chce już zakończyć pracę, nie okazuje wielkiego zainteresowania ani opiece nad chorymi, ani zielnemu ogrodowi.
Zostanę sama, dzwoniło Johannie w uszach.
Czuła, że niepokój wciąż narasta.
Zostanę tutaj sama ze służącymi, z parobkami i dziećmi. To nie byłoby dobrze, nie chcę takiego losu. Ale nigdy też nie przeszkadzałabym matce w zrealizowaniu jej marzenia, nie zrozumiałaby zresztą tego.
Powoli kołysanie uspokajało ją, dziecko już dawno zasnęło. Ona wciąż jednak siedziała pogrążona w rozmyślaniach.
Muszę sobie znaleźć męża, to on powinien sprowadzić się do mnie. Nie chcę żadnych majątków, nie chcę zobowiązań poza Vildegârd. Ale ludzi przyjmę chętnie, o, tak, miłą teściową, która potrafiłaby zapomnieć, że dzieci nie są jej wnukami.
Tylko gdzie znaleźć takich? Tutaj we wsi nie znam nikogo, w każdym razie takiego, na którego zgodziłby się ojciec...
Przerwała na chwilę.
Uniosła oczy i mrużąc je, wpatrywała się w pogrążoną w mroku izbę.
W przeciwległym kącie spał Markus Markusplassen.
Wdowiec, dwoje dzieci, zadłużony i teraz wynędzniały po chorobie, która omal nie odebrała mu życia. Ale jakoś się nie dał, zaczynał wracać do zdrowia i ostatnio rumienił się, kiedy Johanna odbywała swój codzienny poranny obchód, żeby sprawdzić, czy chorym się poprawia czy nie.
Przyszedł tutaj z dwojgiem swoich dzieci, wszyscy troje chorowali na tę samą zarazę. To zresztą dosyć znana choroba, chociaż akurat w ich wsi zdarzała się niezbyt często. Ludzie mówią o niej świnka, bo chory puchnie, głównie w okolicach uszu, i rzeczywiście wygląda wtedy, jakby miał świńskie policzki. Prawdopodobnie Markus zaraził się w czasie podróży do Bergen, gdzie spotykał rybaków i kupców przybyłych z dalekich krajów.
Spuchł cały od tego paskudztwa, najwrażliwsze części jego osoby wyglądały niczym nadmuchany świński pęcherz. Dzieci też były opuchnięte, ale przeważnie na buziach. Jedno wyglądało niczym śnięta ryba, ale wracały do zdrowia szybciej niż ojciec i teraz czuły się już prawie całkiem dobrze.
Markus nie miał do kogo ich odesłać. Nigdy o tym nie wspomniał, ale Johanna wiedziała, że boi się oddać dzieci swojej siostrze. Była bezdzietna. Bardzo dobrze wyszła za mąż gdzieś w Marifjora, z największą chęcią wzięłaby maleństwa do siebie. Mówiono jednak, że jest bardzo surowa, zarówno jeśli chodzi o katechizm, jak i inne sprawy, chętnie używa brzozowej rózgi. A Markus był człowiekiem łagodnego usposobienia, który nie uderzyłby konia nawet, gdyby go złapał na polu kapusty.
Johanna siedziała pogrążona w myślach.
Raz po raz jej wzrok wędrował w stronę chorego mężczyzny. Uświadomiła sobie, że nie jest w stanie wywołać w pamięci jego rysów, żeby nie wiem jak próbowała. To dziwne, bo przecież widywała go i rozmawiała z nim w młodości, kiedy spotykali się we wsi, no i teraz w ciągu tych ośmiu dni jego pobytu w szpitaliku.
Odetchnęła ciężko.
Nie ma pośpiechu.
Najpierw trzeba wyprawić Helenę z domu. Bo to jej obecność najbardziej ze wszystkiego dręczy Johannę. I już nie dlatego, że była związana z Ravim. Nie, Johanna bardzo starannie badała swoje uczucia, ale nie znalazła tam nawet śladu trującej zazdrości.
Chodzi o dziecko. Dziecko, które zaczyna mieć rude włoski.
Johanna była przekonana, że gdyby Helena zobaczyła córeczkę, nigdy by już jej nie oddała. Nawet za skrzynię złotych talarów.
Z niechęcią musiała przyznać, że ta myśl budzi w niej szacunek dla Heleny, o który by siebie nie posądzała.
Ostrożnie podniosła się z miejsca. Wróciła do swej izby i położyła dziecko w kołysce. Wieczorem Amelia wyglądała na rozczarowaną, kiedy Johanna nie pozwoliła jej wziąć Ingalill do sypialni. Ale przecież ona także potrzebuje nieprzerwanego snu, więc Johanna postanowiła tym razem zostawić dziecko przy sobie na całą noc. Teraz znowu bezszelestnie przeszła przez izbę chorych, przez izdebkę na tyłach szpitalika, do zasłony, za którą znajdowało się posłanie Heleny.
- Nie śpisz, Heleno?
Zza zasłony nie dochodził żaden dźwięk. Johanna nasłuchiwała, po chwili coś tam skrzypnęło. Zesztywniała, słuchała długo. Czy to jakaś postać nie przemyka się koło dużej szafy przy kuchennych drzwiach?
Nie, żadnych kroków. Johanna przeżegnała się. Wtedy zza zasłony rozległa się odpowiedź:
- Nie, nie śpię! Przychodzisz nocą jak złodziej, Johanno. Czego chcesz?
Johanna rozsunęła leciutko zasłonę, zrobiła szparę wystarczająco dużą, by światło świecy, którą trzymała w ręce padło na twarz Heleny.
- Musimy porozmawiać. Poważnie.
- O, nie, co to znowu? Do cholery, nie mam siły...
- Milcz teraz i słuchaj. Helena patrzyła na nią, zmrużyła oczy, ukrywając za powiekami trujące zielone spojrzenie.
- Jak ty się czujesz, Heleno? Wyglądasz dużo lepiej.
- Leżę tu bez przerwy. Po nocach prawie nie śpię, za to drzemię przez cały dzień. Nogi mam jak nowo narodzone cielę! Jestem śmiertelnie chora i ty o tym wiesz!
Johanna westchnęła.
- Nie umrzesz, Heleno. Ale to prawda, nogi zwiędną ci zupełnie, jeśli zaraz nie zaczniesz wstawać. I nie podoba mi się kolor twojej gęby. Potrzebujesz świeżego powietrza. Słońca! Kiedy to po raz ostatni widziałaś słońce, Heleno?
- Piętnaście lat temu - syknęła Helena z wściekłością. Johanna poczuła, że ją to ożywia, że tak naprawdę lubi napięcie, które zawsze między nimi było. Ze godzi się na wymianę drobnych złośliwości, które niezmiennie pojawiają się w ich rozmowach.
- Jesteś dorosłą kobietą. Nie możesz się zachowywać jak trzyletnie dziecko. Masz całe życie przed sobą i wiele rzeczy, z których mogłabyś się cieszyć. Czas zacząć żyć.
- Oczywiście. Daj mi tylko jednego z tych swoich czarodziejskich napojów, to wyskoczę z tej trumny i będę tańczyć przed tobą na stole!
- Naprawdę chciałabyś wstać, Heleno? - Słowa Johanny były twarde niczym szare kamienie. - Bo musisz wiedzieć, że zaczynam coś podejrzewać. Zaczynam myśleć, że postanowiłaś zostać tu na dłużej, niż musisz. Badałam cię wczoraj. Myślisz może, że tego nie widzę, ale zwróciłam uwagę, że twoje nogi są silniejsze. Odzyskujesz powoli mięśnie. Mogłabyś zacząć chodzić, gdybyś chciała!
- Co, do diabła...
Johanna energicznie odsunęła na bok zasłonę, postawiła świecę na stole. Dłonie oparła na biodrach.
- Wstawaj, do czarta! Chcę zobaczyć, jak chodzisz, Heleno!
- Ech, wynoś się stąd, ty czarownico! Nie stój tu i nie rządź mną, jakbym była twoim mężem, albo co! Jestem chora, dobrze o tym wiesz! Gdybym mogła chociaż dojść do drzwi, to czy myślisz, że leżałabym tu? W odorze twojego cholernego bogactwa? Myślisz, że to miło tak leżeć, wiedząc, że paskudzę własnymi odchodami twoją piękną pościel?
Johanna walczyła ze śmiechem. Ledwo udało jej się zachować maskę surowości. Zrobiła krok naprzód, szarpnęła Helenę za ramię.
- Wstawaj! Wstawaj i chodź! Podniosę cię jeszcze dzisiejszej nocy, żebym cię miała dźgać jak świnię prowadzoną na rzeź!
Helena zaczęła wściekle warczeć, nie miała odwagi krzyczeć na całe gardło, porykiwała jedynie niczym rozzłoszczona krowa i wbijała palce w krawędź łóżka. Johanna śmiała się, szczypała przelewające się mięśnie na barkach Heleny.
- Mam rację, jestem tego pewna! Jesteś tchórzem, Heleno, boisz się! Ale teraz wstaniesz i zaczniesz żyć, choćbym miała cię stąd wykopać...
Helena opadła na poduszki, przestała kląć, otworzyła szeroko oczy.
- No dobra, dobra! Spróbuję wstać. Ale niech mnie diabli porwą, jeśli przyjmę twoje warunki. Potrzebuję czasu. Nie odejdę stąd, dopóki nie będę w stanie o siebie zadbać! Ty nie wiesz, co kobieta mojego pochodzenia musi znosić. Nie wiesz, że muszę mieć cholernie dużo siły, żeby walczyć ze wszystkim, co mnie czeka na zewnątrz!
Johanna również złagodniała. Osiągnęła to, co chciała. Helena mówiła teraz szczerze. Jeśli Johanna będzie wystarczająco ostrożna, to może ta dziwna kobieta zechce jej się zwierzyć, pozwoli sobie pomóc w walce ze strachem.
- Wiem, że mnie nienawidzisz. No trudno. Ale nie rozumiem...
- Wcale cię nie nienawidzę, Heleno. Chociaż nie bardzo cię lubię.
- Bo sprawiam, że zaczynasz się trząść niczym osikowy liść, nie? Łamiesz sobie głowę i zastanawiasz się, czy ja podniecałam go bardziej czy ty, no nie? O to właśnie chodzi, moja piękna pani, o to chodzi, że nigdy się nie dowiesz, którą z nas on zdradził bardziej, prawda? Od której odjechał, za którą bardziej tęskni?
Johanna poczuła, że zalewa ją fala gwałtownej złości. Zdołała jednak odpowiedzieć spokojnym głosem:
- Ravi był moim mężem. To mnie kochał. Helena zaśmiała się gardłowo i okryła szczelniej kołdrą.
- No jasne, tak. Ale wiesz równie dobrze jak ja, że nie potrafił wybrać między nami. To dlatego odszedł, prawda?
Przed oczyma Johanny migotały małe czerwone punkciki. Usłyszała swój własny, bardzo opanowany głos:
- Tak właśnie było, Heleno.
Nic innego nie mogła powiedzieć, ba, nic innego nie była w stanie pomyśleć. Mimo wszystko jednak taka myśl tkwiła gdzieś w jej głowie niczym mały pajączek i plotła sieć, w którą wpadły obie, i ona, i Helena.
On odszedł, ponieważ dokonał wyboru. Wybrał mnie, ale nie był w stanie w tym wytrwać. Więc zesłał na ciebie śmierć Heleno. Zostałaś skazana na śmierć przez tego, o którym myślisz, że cię tak kochał. Jedynego, który żywił dla ciebie jakieś uczucie, mogę przysiąc.
Nie chcesz znieść prawdy, Heleno, nawet ty nie potrafisz tego znieść. Biały krzyż widziałam tylko ja. Bo tylko ja mogłam to zrozumieć. Uratowałam ci życie, Heleno. Nie przed chorobą ani przed wrogami, lecz przed przekleństwem Raviego. Nigdy się o tym nie dowiesz, ale może twoja córka przeczyta o tym kiedyś, kiedy nadejdzie moja kolej, by przekazać jej pamiętniki.
Wolno uniosła znowu świecę, nie spuszczała jednak wzroku z Heleny. Ta musiała wyczuć coś niezwykłego w spojrzeniu Johanny, bo milczała i wciąż mrugała powiekami.
- Musisz stąd odejść, Heleno. Dla dobra nas obu.
- Tak - burknęła rudowłosa spod kołdry. Ale ręce skrzyżowała na piersi. Nocami czuła, że sutki boleśnie się napinają.
Następnej nocy Amelia przyszła dokładnie w godzinie, kiedy ranek zaczyna walczyć o swoje prawa, a ludzie pogrążeni są w najgłębszym śnie. Niewielka postać, otulona wielkim szydełkowym szalem z grubej wełny. Szurała domowymi pantoflami po podłodze, ale nie robiła hałasu.
Helena nie spała, czekała.
Delikatny, słodkawy zapach niemowlęcia mieszał się z zapachem jej ciała. Położyła maleńką pod kołdrą i próbowała spokojnie przyglądać się, jak różowe usteczka chwytają jej pierś. Amelia śledziła ją wzrokiem. Czasami, kiedy Amelia siedziała w ciemnym kącie w nogach jej łóżka, Helena słyszała, że tamta się modli. Trudno było rozróżnić słowa, ale szmer jej warg, wypowiadających ciche prośby, Helenie wystarczył. Właściwie powinno ją to złościć, i pewnie tak by było, gdyby miała pewność, że modlitwy Amelii dotyczą jej. Wtedy by protestowała. Helena odsuwała od siebie Boga, tego brodatego starca obdarzonego wielką siłą, od którego tyle wycierpiała.
Ale Amelia nigdy się nie narzucała.
Dzisiejszej nocy słowa płynęły cicho w mrocznej izbie i Helena słyszała, że Amelia modli się o wybaczenie swoich grzechów.
- A co ty takiego zrobiłaś? - zapytała szeptem. Westchnienie. Ciężkie ciało Amelii sprawiało, że przy każdym jej ruchu wyplatane krzesło lekko trzeszczało.
- Nie wiem, Heleno, czy postępuję słusznie. Nie mogłabym jednak żyć z myślą, że nie pozwolono ci zobaczyć własnego dziecka... Bo przecież ona jest twoja. Możesz jeszcze wszystko zmienić...
- Johanna by mnie zamordowała.
- Wcale tak nie myślę. Johanna... ona zrobiła dobry uczynek, chciała pomóc i tobie, i małej. Przecież sama mówiłaś, że nie chcesz żadnego dziecka.
- I nadal nie chcę! - rzekła Helena ostro. Amelia drgnęła, ktoś może się obudzić.
- Ale powiadasz, że czekasz na nią, chciałaś, żebym ci ją przynosiła...
- Tak, tak, tak! Każdy idiota w końcu wie, że niemowlę musi mieć mleko własnej matki. I tylko dlatego! Bo jeśli dziecko umrze, to może Johanna pożałuje swojej rozrzutności!
- Sama nie wierzysz w to co mówisz - szepnęła Amelia.
Niemowlę mlaskało cichutko, po chwili z lekkim czknięciem odwróciło główkę od piersi matki.
- Heleno, czas ucieka. Jesteś coraz zdrowsza, długo już nie będziesz mogła udawać. Wiem, że masz coraz więcej pokarmu w piersiach. Wkrótce Johanna się...
- Ona tu wczoraj była. Powiedziała, że muszę się jak najszybciej stąd wynieść.
- Hmmm... ona ma rację. Musisz iść. Ale zastanów się dobrze jeszcze raz: jeśli zechcesz zabrać Ingalill, to masz do tego prawo. A pieniądze Johannie oddam ja.
Cisza ogarniała obie kobiety podobnie jak chłód wydobywający się spod łóżka. Głos Heleny był niczym lód.
- Ty oszalałaś! Amelia wstała nieoczekiwanie gwałtownie, chwyciła zasypiające dziecko, wyrwała je z objęć matki.
- Przemyśl to. Dziś w nocy. Ja tu już więcej nie przyjdę, ty niewdzięcznico! Jeśli chcesz zabrać Ingalill, to ją dostaniesz. Pieniądze są darem ode mnie, a jedyne, co musisz zrobić, to zapewnić mnie, że wykorzystasz je na coś, co stworzy małej dostatnie życie. Kup sobie gospodarstwo! Znajdź porządnego męża! I żyj jak dorosły człowiek!
Ta wysyczana przez zęby tyrada napełniła Helenę większym wstydem niż tysiące przekleństw. Naciągnęła kołdrę na obnażone piersi, czuła pieczenie w oczach. Dawne złe myśli zostały jakby spłukane przez słowa Amelii, nie czuła już tej siły, która zazwyczaj pojawiała gdzieś się pod sercem i przemieniała w twardą niczym kamień gorzką odwagę.
Oni nie chcą jej tu dłużej widzieć.
Po tygodniach i miesiącach spędzonych w tym pokoju, który nazywała więzieniem, Helena musiała przyznać, że właściwie to nigdy nie chciała stąd odejść. Świat jest zbyt surowy. Zbyt niesprawiedliwy i niebezpieczny. Helena ma krewnych, nawet niektórych z nich widziała tam, w tej dolinie za górami. Ale oni jej nie znają. Nigdy by nie pozwolili komuś takiemu wejść do rodziny. Jest przecież córką morderczyni, jej obecność nie oznacza niczego dobrego.
Tutaj natomiast była Heleną. I cokolwiek ci ludzie mówili, to jednak czuli się za nią odpowiedzialni. Oni są jak dzieci. Kiedy jakiś ptak uderzył o piękną szybę w tym domu, to Amelia złożyła mu złamane skrzydło, usztywniła drzazgami i końskim włosiem.
Helena przesłoniła twarz rękami, tarła oczy zaczerwienione i obolałe, mimo to nie zdołała powstrzymać łez, które ją dławiły.
Z dworu dochodziło rzeczywiście delikatne kwilenie.
Wkrótce będzie ranek.
Wkrótce nadejdzie wiosna.
Trzy dni po zakończeniu sianokosów
- Co ona robi? Bendik miał poszarzałą, zmęczoną twarz. Sianokosy dobiegły końca, on sam też brał w nich udział. Teraz jednak konie zostały wyprzężone, orczyki leżały w stodole, a pługi powieszono na płocie w oczekiwaniu kowala.
- Czyta, przez cały czas czyta. Prawie nie sypia. Johanna zachodziła do niej kilkakrotnie, ale jej też jest ciężko, z chorym Benjaminem i wszystkimi sprawami na głowie. Marjo, musisz z nią porozmawiać. Ona nie chce opowiedzieć nic o tym, co czyta... Powiada, że nie ma czasu, że będę mógł sam się dowiedzieć...
Ręce Marji leżały złożone na brzuchu, ale zaciśnięte wargi wymawiały ciche słowa, które wcale nie były pacierzem.
- To dziecko... muszę powiedzieć, że mnie bardzo martwi. Amelia jest marzycielką, pod wieloma względami jest dzieckiem. Tak łatwo pogrąża się w różnych spekulacjach, dobrze o tym wiesz, Bendiku. Jej serce przepełniają uczucia. Boję się, że moja matka miała powody, by prosić, żeby te książki czekały, aż Amelia będzie naprawdę szczęśliwa.
Teraz Bendik się uśmiechnął.
- Ale ona jest! Jest szczęśliwa, wprost nie posiada się ze szczęścia. Ma w oczach to światło... Jakby w jej głębi żarzył się ogień. Stare zapiski twojej matki... ona coś w nich znajduje. Myślę, że szukała tego długo, ale...
- Ona jak zwykle przesadza. Mój Boże, to przecież mnóstwo książek!
- Siedem. Pierwszą połknęła w ciągu jednej nocy. Tę w czerwonych okładkach. Twoja matka robiła w niej zapiski aż do twojego urodzenia.
Marja skrzywiła się odrobinę, ręce jej drżały, kiedy zapalała swoją fajkę.
- Ach, tak? Jest tam coś specjalnego...? Bendik zarumienił się.
- Ja nie wiem za dużo... Myślę, że sama będziesz mogła to przeczytać, ty także...
Teraz Marja połknęła tak dużo dymu, że oczy zaszły jej łzami.
- Matka dała te notatki Amelii. Nie mnie. Myślę... że to chyba była mądra decyzja. Bendik, później o tym porozmawiamy... ale moje rzeczy powinna dostać Johanna.
Wyczuwało się w tych słowach cichy żal. Bendik wstał z obitej pluszem kanapki i strzepnął ze spodni okruchy chleba. Marja zaproponowała mu jeszcze jedną szklankę słodzonego brzozowego wina, ale odmówił.
- Więc porozmawiasz z nią? Boję się, że ona się zamęcza. Już od dawna mruży oczy, przystawia krzesło do okna, żeby móc dłużej czytać wieczorami... Przy okazji zaziębiła się.
Marja odłożyła fajkę, pomachała ręką.
- Przyjdę do was. Ale bardzo bym się zdziwiła, gdyby mnie posłuchała.
Bendik uściskał ją z uśmiechem.
- Ona cię naprawdę bardzo kocha, mamo. Wiesz o tym.
Marja głęboko wciągnęła dym i bez słowa odwzajemniła zięciowi uścisk.
Ładne pismo tańczyło jej przed oczyma, ale nie mogła przestać. Bendik już dawno spal, z dołu też nie docierały żadne dźwięki.
Nawet ze szpitalika, gdzie leżało ośmioro chorych na płuca i dziewczyna, której spłoszony koń zmiażdżył na łące nogę. Nie słychać było nawet popłakiwań małego Benjamina, który w ostatnich dniach dostał okropnego kaszlu przerażającego całą rodzinę. Któregoś ranka miał krwotok z nosa, nie można było tego zatrzymać przez półtorej doby. Kiedy w końcu krew przestała cieknąć, dziecko było sine i wyczerpane. Obawiali się najgorszego, ale jakoś do tego nie doszło. Małemu ani nie było lepiej, ani gorzej, chociaż, odkąd zaczęli go wynosić na słońce, nabrał zdrowszych kolorów i jadł trochę więcej.
Ingalill spała. Helena spala. Prosiła o więcej czasu i Amelia nie mogła jej odmówić. Johanna na pewno podejrzewała, że te wszystkie dolegliwości Heleny, o których Amelia opowiada, są mocno przesadzone, ale najwyraźniej się tym nie przejmowała. Czuła się widocznie bezpieczna, bo za dnia Ingalill leżała w kuchni albo opiekowały się nią służące, czasami również Johanna zabierała ją ze sobą na swoje wyprawy do wsi. I nie miała powodu wątpić, że Helena nie widziała dziewczynki od dnia porodu. Była więc spokojna, bez problemów wchodziła w rolę matki, a Benjamin nauczył się już w swoim języku wymawiać imię siostrzyczki.
Życie nie pozbawione było zmartwień, ale też kłopoty nie wydawały się niemożliwe do rozwiązania. Amelia coraz częściej zamykała się w swoim pokoju, w każdej wolnej chwili zasiadała w głębokim fotelu i otwierała księgi babki.
Historia pochłaniała ją bez reszty, z każdym słowem, które wchłaniała, czuła, że zapuszcza w przeszłości coraz silniejsze korzenie. Dotychczas nie wiedziała nic o tej pustej przestrzeni, która teraz wypełniała się kropla po kropli. Księgi Marii były nieocenionym źródłem, rzeką, łączącą te dwie istoty, które ledwo zdążyły się poznać. Zdawało jej się, że znowu słyszy głos Marii, kiedy słowa zapisane na żółtych stronicach ksiąg wpływały do jej serca, nie zawsze, jak jej się zdawało, korzystając z pośrednictwa oczu. Widziała to wszystko w wyobraźni, czuła zapachy, czuła obce smaki, które dawno temu pojawiały się na wargach babki.
Zdarzyło się kilkakrotnie, że Amelia zasnęła nad książkami z głową opartą o framugę okna, z niewygodnie wykrzywionym karkiem i książką opartą o brzuch, w którym spoczywało nowe życie niczym nie zapisana karta.
Zdarzało się, że przeczytane opowieści towarzyszyły jej we śnie, odzwierciedlały się w marzeniach, historie zyskiwały nowe barwy i przeradzały się w prawdziwą, niefałszowaną rzeczywistość.
Trudno wprost opisać, co czułam, kiedy znowu zobaczyłam Adriana. Kristina poznała go natychmiast i rzuciła mu się w ramiona, bo przecież to jeszcze dziecko. Randar go przyprowadził, jego kochana twarz była bardzo tajemnicza, kiedy wsunął głowę do mnie do izby chorych w niedzielę późnym wieczorem i zapytał, czy mam w garnkach coś do jedzenia dla rzadkiego gościa. Nie mógł długo zachować tajemnicy, wyciągnął do mnie ręce i zawołał: Adrian wrócił! Och, dobry Boże, nie wierzyłam, że dożyję tego dnia. Tyle było różnych pogłosek, dwa lata temu słyszeliśmy, że ożenił się z jakąś hrabiną, wdową. Kristina była później przez wiele tygodni milcząca i smutna, ale kiedy jak co roku skrzynia z Kopenhagi dotarła do niej, odzyskała radość. Zapewniałam ją raz po raz, że on nie zapomni o swojej najstarszej córce, niezależnie od tego ile żon i dzieci będzie jeszcze miał.
No i oto jest teraz tutaj. Przyjechał z niewiarygodną, niepojętą i absolutnie niemożliwą wiadomością: mamy wyjechać ze Skjcervcer. Dosłownie płonę z radości i zarazem ze strachu. Bo nawet jeśli to tutaj można nazwać przedsionkiem piekła, to zdołaliśmy utrzymać się przy życiu i wielu innych wraz z nami. Mamy ogródki, mamy ciepłe ubrania i lepsze domy. Teraz żyjemy nie gorzej niż większość ludzi, chociaż łańcuchy są równie ciężkie jak dawniej.
I oto musimy jechać tak daleko. Najświętsza Panienko, nie potrafię sobie tego wyobrazić. Wydaje mi się, że jestem już za stara, by ponownie wyrywano mnie z korzeniami. A może ja już w ogóle nie mam żadnych korzeni? Randar się cieszy, on jest jak dziecko. On także. Mówi, że to otwarcie drzwi.
Z pewnością, ale do czego? Są to raczej drzwi do pieca, za którymi żarzy się ogień, niż brama do raju. Tak się boję. Ale oczywiście wyjeżdżamy. Oczywiście ja będę mu towarzyszyć. I chociaż Adrian nie mówi zbyt wiele, to przecież może się zdarzyć, że pewnego dnia Bóg doprowadzi nas do domu. Ale tylko On wie, że musimy pokonać straszliwie długą drogę...
Maria stwierdziła, że statek trzęsie i skacze na falach niczym trumna na zniszczonej furce. To porównanie wywołało w niej skurcz strachu, kręciło się jej w głowie, przywierała do ściany statku i po omacku szukała ręki męża. Randar spał. Odnalazła jednak jego szorstkie palce, gładziła blizny po odciętej części dłoni. Uspokoiła się trochę, czując pulsowanie krwi na jego nadgarstku. Odgłos oddechu śpiącego docierał do niej teraz wyraźniej. Przytuliła się do jego boku. Próbowała odetchnąć głęboko. Ale powietrze w małym pomieszczeniu cuchnęło bardziej niż zazwyczaj, ludzie wokół pochylali się nad wiadrami, wstrząsani raz po raz powracającymi wymiotami, albo ze świstem starali się wciągnąć odrobinę powietrza.
Jeśli to potrwa dłużej, pomrzemy wszyscy co do jednego.
Ani przez chwilę w to nie wątpiła. I jeśli oni na drugim pokładzie tak strasznie cierpieli, to jak można wytrzymać na samym dnie, w ładowniach statku? A tam ludzie byli stłoczeni na znacznie mniejszej powierzchni niż bydlęta w Meisterplassen. Były ich tuziny, obdartych, trawionych morską chorobą. Śmierć byłaby dla nich wyzwoleniem, może byłaby odpowiedzią na ich modlitwy, gdyby ów straszny sztorm pochwycił ich statek i posłał wszystkich w morską głębinę.
Usłyszała z góry jakieś wołanie, cieniutkie krótkie okrzyki, docierające do niej poprzez zawodzenie wichru i straszny łoskot za każdym razem, kiedy na statek spadała kolejna wzburzona fala. Słyszała trzask łamanego drewna i zacisnęła oczy.
Czy woda będzie bardzo zimna? Czy wypełni usta i płuca, zanim ogarnie ją panika, czy zostanie brutalnie zadławiona słoną wodą? A może wszyscy będą pływać w morzu, a fale nie będą już zagrożeniem jak dla zamkniętych na ciasnych pokładach?
Maria przymknęła oczy. Mdłości też przychodziły falami, znowu wczepiły ostre pazury w jej żołądek, między jednym a drugim atakiem jednak próbowała trochę odpocząć z nosem wtulonym w kurtkę Randara. Kurtka pachniała ostro wielotygodniowym potem, swądem tranu, na którym smażyli jedzenie na górnym pokładzie oraz bliskością innych ludzi. Najbardziej jednak pachniała nim. Maria wczepiła się w śpiącego męża, gdy potężna fala szarpnęła statkiem, uniosła go w górę, jakby nic nie ważył, i ponownie cisnęła na wodę z wielką siłą.
Maria poczuła gwałtowny ból w biodrze, a Randar obudził się z krzykiem.
Wpatrywała się w ciemność tam, gdzie wiedziała, że znajdują się jego oczy.
- Pilnuj mnie - jęknęła bezradnie. Objął ją mocno ramionami.
- Ty mnie też pilnuj. Odpiął swój pas gruby zrobiony z elastycznej foczej skóry i owiązał mocno ich oboje. Koniec przymocował do masztu, przechodzącego od dna statku przez wszystkie pokłady.
Maria dygotała, bolało ją całe ciało. Wkrótce z pewnością to się skończy. I jeśli kiedyś ktoś ich znajdzie, to może odkryje dwoje związanych razem, nierozłącznych nawet w chwili śmierci.
Ta ponura myśl przyniosła jednak pociechę.
Randar uniósł rękę, coś dotknęło jej warg. Woda! Piła ze starej butelki, zrobionej z wysuszonego pęcherza oplecionego jałowcowymi gałązkami. Randar skonstruował to naczynie w ciągu jednego z licznych bardzo długich letnich wieczorów na ich wyspie.
Nigdy nie myślała, że to możliwe, ale w tej godzinie Maria błagała swego Boga, by wolność pozostała jedynie złym snem.
Z Kopenhagi do Saint Thomas, należącej do Danii wyspy w Indiach Zachodnich, czyli, inaczej mówiąc, na Morzu Karaibskim, można dopłynąć w ciągu pięciu tygodni, jeśli pogoda jest dobra i wszystkie moce wspierają podróżujących.
Przypominała sobie jak przez mgłę, że Adrian coś takiego mówił, wspominał o tym wśród informacji, jakie im z zapałem przekazywał o życiu w tym słonecznym kraju. Sam tam kiedyś był i mieszkał w wielkim majątku, do którego teraz zmierzali. Przyrodnie rodzeństwo jego matki prowadziło tam plantacje, majątek leżał zaledwie pół godziny marszu od portu i czerwonej fortecy. Nazywał się Brzozowy Zagajnik, tak znajomo i przytulnie. Widocznie rosły tam brzozy, podobno sam Hans Friederick Wendel je zasadził.
Pięć tygodni. Jak to krótko, myślała wtedy Maria. Pięć tygodni na statku, mając wiatr w twarz i wolność buzującą w sercu, to można przeżyć jak rozkoszny sen.
Ale wczoraj kapitan odprawił siódmą mszę, a będzie ich z pewnością jeszcze wiele, jeśli wiatry się nie zmienią. Po wielkim sztormie morze zastygło w bezruchu i już szesnasty dzień kołysali się na martwej fali. Czasami jakaś odbita fala poruszyła niemrawo statkiem, zdarzało się, że irytująco słaby powiew wiatru dmuchnął we flagę. Marynarze spoglądali wtedy spod szerokich kapeluszy, mięśnie napinały się, by chwycić za liny, wkrótce jednak wszystko się uspokajało i to samo palące słońce niezmordowanie lalo na nich żar z czyściutkiego nieba.
- Przy dobrym wietrze potrzebujemy jakichś ośmiu dni - powiedział kapitan.
Następnego ranka znowu cztery ciała owinięto w nasączone oliwą płótno. Brak wody powalał najpierw najstarszych oraz tych, którzy chorowali, gdy zabierano ich z więziennych piwnic i domów kaźni, z królewskich przędzalni i innych zakładów.
Maria przestała liczyć dni. Ledwie rejestrowała piekące słońce, które przesyłało im przez żelazną kratę ostre promienie. Ładownie na dzień zamykano, chociaż to sprawiało, że powietrze w środku stawało się jeszcze gęstsze, jednak drzwi chroniły ich trochę przed gorącem.
Nocami robiło się nieco chłodniej, wtedy wilgoć z tuzina oddychających i oddających mocz ludzi skraplała się na ścianach statku, na ubraniach, we włosach i na skórze. Ludzie zlizywali ją, dopóki języki nie zaczęły krwawić, poranione szorstkim drewnem.
Tylko w ciemności, późną nocą, mogli ostrożnie wyjąć korek z butelki Randara i potajemnie przełknąć odrobinę wody. Nie było jej już wiele, ale Kristina może im przecież pomóc. Maria nie chciała, żeby było inaczej, to słuszne, że córka Adriana dostała miejsce w jednej z tych małych kajutek w tylnej części górnego pokładu. Tam, gdzie kapitan i trzej jego najbardziej zaufani ludzie mieli własne koje, uprzątnięto trochę miejsca dla młodej szlachcianki, która jechała do krewnych na Saint Thomas. Kapitan miał przy sobie również własną córkę, pozbawioną matki młodą kobietę, która odnalazła powołanie na tej obcej ziemi, gdzie kobiety pracujące na wielkich plantacjach potrzebują zdolnej opiekunki ze starego kraju. Kogoś, kto potrafi opiekować się dziećmi i wychowywać je w moralnych zasadach. Po dziesięciu latach spędzonych w klasztornej szkole w Niemczech córka kapitana była przygotowana do tego. Kristinę przyjęła bardzo dobrze od pierwszej chwili, jakby chciała sprawdzić swoje umiejętności, zanim zacznie się prawdziwa próba.
Ale służący Kristiny byli ludźmi tego samego rodzaju co inni przestępcy stłoczeni na dole w brzuchu statku, musieli podróżować jak ludzie, jakimi w istocie są: czyli jak wyrzutkowie, bezbożni złodzieje i mordercy, którzy dzięki łasce Boga i króla otrzymali w życiu jeszcze jedną szansę - jako biali niewolnicy na niewolniczych wyspach.
Żeby tylko dotarli do celu...
Sztorm ustał, wiatr ich zawiódł. Nie pomógł im deszcz, nawet najmniejszy obłok nie przyszedł im z odsieczą, by choć na moment przysłonić palące słońce.
Randar nie mówił wiele, ale Maria zauważyła, że często wyjmował nóż, by rzeźbić piękne kwiaty na kawałku twardego drewna z beczki. Kwiaty, ptaki. I znaki ich obojga.
Myślała sobie: nie jest to wprawdzie krzyż, ale też i nie potrzebujemy krzyża w tym mokrym grobie. To znak ku pamięci, pięknie rzeźbiony kawałek drewna, który może uradować jedną czy drugą rybę...
Suchy śmiech, który towarzyszył takim myślom, brzmiał dziwnie gardłowo, a na wargach pojawiały się małe, bolesne pęknięcia. Zlizała krew i pogładziła delikatnie męża po dłoniach. Nóż lśnił stalowo w strumieniu światła z góry.
Napotkała spojrzenie oczu Randara, były ciemne i szeroko otwarte pod krzaczastymi brwiami. Goli! się starannie za każdym razem, kiedy dzwon okrętowy wzywał na mszę, ale był tak brudny od kopcących lamp i wszelkiego pyłu, że twarz sprawiała wrażenie czarnej maski.
Widywała go takim już przedtem, znała go dobrze. To jednak lepsze niż kaptur kata. Umierać jest mimo wszystko lepiej, niż mordować, myślała Maria. Ale Randar odgarnął nożem wiórki, a potem siedział i długo, bardzo długo patrzył gdzieś ponad nim. Oczy mu lśniły, po chwili zacisnął je mocno, a ręce nagle zaczęły drżeć. Bardzo chciałaby zapytać, o czym myśli. Wiedziała jednak, że jeśli pytanie zostanie postawione, to odpowiedź przeleci między jego palcami niczym piasek i być może przepadnie na zawsze.
Czekała, uśmiechała się do niego oczami, ustami nie mogła, bo nie chciała znowu rozrywać ran na wargach.
Pewna stara kobieta, która znalazła sobie miejsce w kącie obok nich, kaszlała strasznie. Z całych sił zaciskała ręce na ciężkim worku, który ze sobą wszędzie dźwigała. Był po brzegi wypełniony solą, Maria wiedziała o tym. Szarą, grubą, ciężką solą. To całe bogactwo baba wlokła za sobą w nowe życie, żadnych dodatkowych ubrań, ani kawałka chleba, tylko ta sól. Zwierzyła się Marii już pierwszej nocy na statku, że przez wszystkie lata spędzone w zamknięciu w królewskiej przędzalni najbardziej tęskniła za solą. Sól uczyniłaby cienki kapuśniak jadalnym. Sól zabiłaby robaki, których tyle było w kaszy, i może chroniła ich przed biegunką, na którą wszyscy ciągle cierpieli. Ale więzienni strażnicy, którzy przygotowywali jedzenie, odstawiali na bok worki z solą i sprzedawali je potem na targu. Zarabiali na tym sporo talarów.
Tylko sól.
Sól, mimo że zewsząd otaczało ich słone morze.
Maria nie miała serca powiedzieć kobiecie, że tam dokąd zmierzają, sól jest jedynym towarem, którego nigdy nie brakuje. Adrian opowiadał o wielkich zatokach, wypełnionych morską wodą, płytkich, sięgających zaledwie do kostek, które się zamyka, a reszty dokonuje słońce. Woda wyparowuje, zostawiając wszędzie piękne białe kryształy na czerwonej ziemi. Jest ich mnóstwo i są takie czyste, że te małe zatoczki, z których wydobywano sól na Skjaervaer, w ogóle nie mogą się z nimi równać.
Tak, ona i Randar wiedzieli więcej niż większość tych biedaków o miejscu, do którego zmierzają.
O plantacjach, na których czarni ludzie pracują wielkimi gromadami. Uprawia się tam rurkowate rośliny, z których wygotowywuje się cukier. A także dziwne, żółte warzywa. Tytoń, owoce i niezwykłe kwiaty, które w beczkach wypełnionych do połowy ziemią są wysyłane do pałacu Jego Królewskiej Mości w Kopenhadze.
Adrian mówił, że wyspa jest duża, w znacznej części pokryta gęstym lasem, gdzie owady i węże mogą bardzo szybko uśmiercić człowieka. Za to wysoko w górach panują dziwne duchy. O ile Maria dobrze zrozumiała, są to niespokojne duchy zmarłych Murzynów. W każdym razie wszyscy się ich boją. Posiadają one magiczną siłę, mogą nawet strzelać do wędrowców zatrutymi strzałami. Trafiają prosto w serce. Trudno jej było uwierzyć, że duchy mogą posiadać taką władzę, ale Adrian nie chciał niczego bliżej wyjaśniać. Zaczął natomiast opowiadać, jakie wspaniałe plantacje posiada Brzozowy Zagajnik.
- Pracuje tam czterystu Murzynów! A na dodatek ponad tuzin ludzi. Zarządca nazywa się Wallisbjerg, ale wszyscy nazywają go Wa - Wa. To prawdziwe murzyńskie imię, ale też jest on spalony słońcem i ma kręcone włosy jak jeden z nich! Wa - Wa jest bardzo zaradny i nie należy do skąpych. Nawet Murzynom posyła wódkę w świąteczne dni i na Boże Narodzenie. No właśnie, Boże Narodzenie! Będziecie mogli zobaczyć obchody, o jakich nigdy byście nawet nie pomyśleli! Murzyni tańczą przez całą noc, ich bębenki brzmią dziwnie, człowiekowi niemal włos się jeży na głowie... ale nie bójcie się, oni nie odważą się uczynić niczego złego. Wiedzą bowiem, że kara byłaby krwawa. Wiedzą też, że nie mieliby się gdzie schronić przed sprawiedliwością. Nie, idźcie potajemnie w taką noc do wioski niewolników, a zobaczycie taniec, którego człowiek nie jest w stanie opisać. Kobiety...
Adrian mrugnął do Randara.
- Możesz się cieszyć, że masz taką kobietę jak Maria, dziadku, bo w przeciwnym razie byłbyś...
Maria przerwała mu. Widocznie nalewka ziołowa i długa podróż sprawiły, że dobry Adrian gada byle co.
Ale teraz żałowała. Byłoby pożyteczne wiedzieć, co chciał powiedzieć o murzyńskich kobietach. Może są inaczej zbudowane niż kobiety, które dotychczas spotykała? Może mają po trzy piersi albo jeszcze co innego? Przerwała mu wtedy, ale mimo wszystko zadrżała, kiedy Adrian zaczął im opisywać, jak ciężko biali muszą pracować, by skłonić Murzynów do jakiego takiego normalnego zachowania. Niczym mały chłopiec powtarzał słowa swojego kuzyna z wyraźnym, pomieszanym z lękiem zachwytem. Nie odmówił sobie też ostrzeżenia:
- I trzymajcie się z daleka, kiedy niewolnicy zaczynają śpiewać. Oni wzywają demony z Afryki. Ich śpiew sięga aż za morze! Tak, to jedyna sprawa, której można się obawiać, demony chorób bowiem, które przybywają na takie wezwanie, odebrały życie naprawdę wielu białym ludziom. Pewnego razu trzej synowie właściciela plantacji zmarli po takich śpiewach. A kiedy indziej dwie brzemienne kobiety spadły ze starego mostu i zabiły się. Niewolnicy śpiewali dla nich, kiedy niosły im wodę na pole...
Maria siedziała pogrążona w rozmyślaniach tak bardzo, że najpierw nie pojęła słów, które nieoczekiwanie rozległy się ponad ich głowami. Nie zwróciła też uwagi na delikatny stukot. Ale śpiący wokół niej ludzie zaczynali się budzić. Najpierw coś mamrotali, prawie niewidomi i głusi ze zmęczenia. Tliła się w nich jednak jeszcze jakaś iskra życia, bo powoli rozpoznawali dźwięki dochodzące od strony nieba.
Spadające, stukające, pukające i cudownie podniecające: krople deszczu uderzające o pokład.
Wraz z deszczem nadszedł wiatr, błogosławiony łopot podniesionych żagli, skrzyp takielunku, chrobot lin. I tupot biegnących stóp, ochrypłe, stłumione nawoływania wysuszonych gardeł:
- Deszcz! Deszcz! Wiatr! O, wielki Neptunie, jesteśmy uratowani!
Maria padła na kolana i czołgała się w stronę prostokątnego otworu pod kratą, która zrobiła się teraz lśniąca i czarna od wilgoci. Pociągała za sobą Randara, który spał z głową wspartą na jej udzie, wołała do niego:
- Pada, Randar! O, Panie Jezu, pada! Staruszka w kącie również wytrzeszczała oczy.
- Moja sól - wysyczała. - Moja sól, zamoknie... Jakiś mężczyzna rzucił się przed siebie, wylądował na brzuchu pośrodku brudnej podłogi, zapewnił sobie miejsce tuż pod otworem, potem położył się na plecach z wyrazem błogiej rozkoszy. Krople wody padały mu na twarz, na piersi, on starał się zlizać jak najwięcej z taką dziką łapczywością, która przechodziła ludzkie pojęcie.
Randar chwycił szeroką miskę, w której raz na dobę dostawali soloną rybę i zbutwiały kapuśniak, i wyciągnął ją przed siebie. Krople padały gęsto, były coraz większe, statek kołysał się mocno, morze znowu uderzało o burty.
Powoli deszcz pokrył dno miski cieniutką warstewką wody, wciąż jej przybywało, w ciągu zaledwie paru minut napadało pół miski. Maria po prostu nie była w stanie czekać. Odsunęła gwałtownie wszystkich na boki i, rozpychając się łokciami, przesunęła się bliżej męża.
Ujęła miskę drżącymi rękami. Randar przytrzymywał naczynie, kiedy piła wielkimi, głośnymi haustami.
Potem ponownie wystawił miskę na deszcz i teraz on ją opróżnił, podczas gdy Maria starała się odzyskać spokojny oddech.
- Uratujemy się! - zawołała Maria. Chłodna woda złagodziła ból warg, otarcia na szyi nie musiały być już zapowiedzią śmierci. - Przeżyjemy to!
Randar rozsmarowywai ostatnie krople po twarzy, zmoczył także twarz Marii. Obie dłonie przyciskał mocno do jej policzków.
- Oczywiście, że przeżyjemy! Przecież pilnujemy się nawzajem, Mario. Zawsze tak robiliśmy!
Nagle z trzaskiem zamknięto luk i rozczarowanie ogarnęło wciąż spragnionych ludzi w ładowni. Mimo to uspokoili się. Bębnienie deszczu bardzo pomagało.
Wkrótce będzie więcej wody. Woda do picia, woda do zwilżenia szmat i może nawet do mycia dla tych, którzy jeszcze zachowali taką potrzebę.
Maria nie zauważała już ukłuć insektów, wiedziała jednak, że jej głowa, każde najmniejsze owłosione miejsce na ciele jest opuchnięte i bolesne od setek ukąszeń. Wszy dręczyły ją tak, że w pierwszych tygodniach na morzu omal nie oszalała. Później jednak musiała się przemóc i uznać, że w żaden sposób tego nie pokona. Nie było powodu, by tracić teraz kosztowne mydło. Pomieszczenie i tak było pełne tych podstępnych krwiopijców. Jeśli wyjdą na ląd, będzie się myć i szorować ciało szorstkim wiechciem, aż skóra zacznie krwawić...
Kiedy wyjdą na ląd, poprawiła się teraz.
To dziwne, jak deszcz ożywił wszystkich, dał nową nadzieję. Nigdy by w to nie uwierzyła po długim życiu w lodowato zimnym, zacinającym deszczu, na jednej z najbardziej nagich i wysuniętych na północ wysepek świata.
Teraz przyszło Marii do głowy, że mimo obaw, mimo tych pełnych lęku myśli przed podróżą, nowe życie będzie wymagać od niej więcej, niż jest w stanie sobie teraz wyobrazić.
- Miałam sen - powiedziała Amelia, pociągając nosem. Bendik pogłaskał ją ostrożnie po policzku.
- Dzisiaj szaro i brzydko na dworze. Zimno, jak na tę porę roku. Odpoczywaj więc sobie, naprawdę nie ma powodu, żebyś wstawała. A śniło ci się chociaż coś ładnego?
- Taaak...
- No to śnij dalej, moja ukochana. Niedługo przyniosę ci miseczkę mlecznej zupy. Dzisiaj będę się zajmował Benjaminem, bo i tak muszę siedzieć nad papierami...
- Mhm... dziękuję.
Odwróciła się twarzą do ściany, skuliła się jakby wokół swojego wielkiego brzucha i ponownie zapadła w sen.
Stopy Marii drżały i trzęsły się. Pamiętała to uczucie, kiedy dawno temu postawiła nogę na chwiejnej desce wiodącej na ląd, na skalistą wyspę Skjjervaer. Teraz Randar obejmował ją ramieniem, więc się nie bala. Mieli zejść do małej, płaskiej łodzi, która przypłynęła od strony lądu, gdy tylko statek zarzucił kotwicę.
Randar skoczył pierwszy, przytrzymywał żonę wyciągniętymi pewnymi rękami. Były odsłonięte po łokcie, bo oderwał połowę rękawów od koszuli na opatrunek dla pewnego chłopca, który skaleczył stopę o krawędź masztu.
Kurtkę zrzucił dawno temu, niósł ją w węzełku razem z grubą chustką żony, ciepłą koszulą i wełnianą kamizelką. Powietrze na lądzie było jeszcze bardziej gorące.
- No to jesteśmy.
- Tak. Tu jest... pięknie.
- Tak. Pięknie. Chwiali się w niepewnej łodzi, rozglądali wokół, nie byli już oślepieni słońcem jak nowo narodzone myszy. Długo stali na pokładzie, kiedy statek dobijał do portu, w ciągu paru krótkich chwil poczuli, że ich blade policzki stają się gorące i rozpalone. Marynarze kazali im zawiązać chustki na głowach albo włożyć kapelusze.
To nie była pojedyncza wyspa, znajdowała się pośród wielu mniejszych i głębiej zanurzonych w wodzie wysepek, skal i głazów. Ta największa była zielona, małe domki połyskiwały bielą wśród drzew tak potężnych, że nawet świerkowy las wokół Meisterplassen wydawał się w porównaniu z nimi jak zagajnik. Woda mieniła się niebiesko, zielono, była połyskliwa i przezroczysta. Brzegi pokrywał miękki, biały piasek. W zatoce kotwiczyło wiele statków, niektóre miały na dziobach pozłacane piękne figury. Na brzegu widać było jakieś niskie ceglane zabudowania, każdy budynek z małą wieżyczką i czerwoną latarnią z jednej strony oraz niebieską z drugiej.
Pirackie twierdze, dowiedzieli się od marynarzy.
Maria głośno przełknęła ślinę. Zatęchły smak stojącej wody wzbudzał w niej mdłości. Ale już wkrótce znajdą się w domu. Będą spać pod dachem, podłoga nie będzie się pod nimi kiwać w górę i w dół. Zjedzą coś innego niż te wieczne solone lub świeże ryby, na wpół surowe, jakie musieli jeść pod koniec podróży, gdy opał się kończył.
Będą oddychać świeżym powietrzem, a nie zapachem przegniłych kapuścianych liści z beczek wypełnionych wodą pomieszaną z octem.
Obejrzała się przez ramię. Kristina wyglądała bardzo dobrze, stojąc obok kapitana i czekając, aż ktoś pomoże jej zejść na ląd. Włożyła niebieską sukienkę, tę, która leżała na samym dnie skrzyni, jaką Adrian przysłał jej przed podróżą.
Wyglądała niczym księżniczka. Wkrótce znowu będą się mogli uściskać. A Kristina nie musi wiedzieć, jak blisko załamania była Maria podczas podróży. Kristina podróżowała wygodnie, miała na twarzy zdrowe rumieńce i uśmiechała się niepewnie do córki kapitana. Tamta młoda kobieta była ubrana w czarną suknię z białym kołnierzykiem spiętym pod szyją szpilką z zielonym łebkiem. Na głowie nosiła szeroki czepek, godny raczej zakonnicy. Kristina wyglądała niczym kwiat u boku wrony. Kapelusik miała ozdobiony powiewającymi jedwabnymi wstążkami, czerwoną, białą, żółtą i niebieską. Włosy trochę jej ściemniały w ostatnich latach, wciąż były jednak złociste i lśniące niczym jasny syrop albo lniane płótno farbowane w brzozowym soku.
- Maria! Randar! Zaczekajcie na mnie na lądzie!
Niecierpliwy marynarz popchnął Marię, zanim zdążyła odpowiedzieć, i mało brakowało, a byłaby się wykąpała prędzej, niż myślała.
Wyskoczyli z łodzi, woda sięgała im do kolan, ale przyjemnie chłodziła skórę. Maria poruszała palcami w mokrych butach i pragnęła zerwać z siebie wszystko, każdą sztukę ubrania i pozwolić się opłukiwać tym świeżym, czystym falom.
Ale znowu ktoś ją popychał. Rząd mężczyzn dźwigał coś jakby schody z budynku, przypominającego kościół. Czerwone murowane ściany odróżniały się wyraźnie od innych zabudowań, budowla była znacznie wyższa i większa. To musi być Chiristianfort, pomyślała Maria, ten, o którym opowiadał Adrian.
Rozległa się głośna komenda, marynarze wyprostowali się jak struny i zanim ktoś z tych przybyłych na pół żywych biedaków zrozumiał, co się dzieje, zaczęli zatrzaskiwać żelazne obręcze na ich ramionach i po chwili wszyscy powiązani byli łańcuchami niczym zwierzęta prowadzone do rzeźni.
Maria krzyknęła w szoku i rozpaczy. Za sobą słyszała rozpaczliwe wołania Kristiny.
Co się stało? Oczywiście, nadal są królewskimi więźniami, ale Adrian powiedział przecież, że właśnie z łaski Jego Wysokości zostali przysłani tutaj, by resztę życia spędzić jako pomocnicy tych, którzy próbują stworzyć chrześcijańskie społeczeństwo pod tym wiecznym słońcem.
Ostre pokrzykiwania, gwałtowne rozmowy, jakieś polecenia. Język, który słyszeli, zdawał się obcy i dziwny, ale Maria rozpoznawała duńskie słowa, z których mogła wyczytać odpowiedź.
- Troje pierwszych do Brzozowego Zagajnika. Pozostałych zaprowadzić jutro do gubernatora, pamiętajcie tylko, żeby ich porządnie odwszyć!
Randar zgrzytnął zębami, kiedy jeden z mężczyzn szarpnął za łańcuch. Protesty Kristiny zostały gwałtownie stłumione, ale słyszeli jeszcze, jak wolała:
- Przyjdę i zabiorę was! Ja będę...
- To musi być jakaś pomyłka - powiedziała Maria, kiedy rozpoczęli wędrówkę przez wąskie uliczki, cuchnące ludzkimi odchodami i gnijącymi resztkami.
- Zobaczymy - westchnął Randar, unosząc głowę. Musieli teraz iść noga w nogę, to był jedyny sposób poruszania się, by nie szarpać łańcuchami, nie zaciskać jeszcze bardziej obręczy, które ocierały boleśnie skórę nadgarstków.
Maria mocno zagryzła wargi. To musi być nieporozumienie. Adrian nigdy by ich nie wysłał na taki los. Są przecież ludźmi! Czy mają żyć powiązani niczym zwierzęta?
- Kristina porozmawia ze swoim krewnym, on na jej prośbę będzie natychmiast interweniował.
- Tak - odparła Maria bezbarwnym głosem i poprawiła worek z ubraniem, który niosła na plecach. Co się stało z kuferkiem, który ze sobą wieźli, bała się myśleć.
- Czujesz, jak te drzewa cudownie pachną? Głęboko wciągała powietrze, była zdyszana szybką wędrówką.
- To pachnie jak... jak...
- Wanilia - powiedział jeden z prowadzących ich mężczyzn z szerokim uśmiechem bezzębnych ust.
Maria wolno skinęła głową. Ten człowiek nie wyglądał na wrogo usposobionego. I najwyraźniej mówił ich językiem, w przeciwnym razie nie wiedziałby, nad czym się zastanawiają.
- Czy ty jesteś... z Danii?
- No, no. Należę do ludzi króla. Żołnierz Rikard Gejer! Tylko uważaj, kobieto, bo najlepiej ze wszystkich ludzi gubernatora potrafię się posługiwać biczem! Mój ojciec był katem, odziedziczyłem po nim i dyscyplinę, i kleszcze, tak, tak, i siekierę też, jakby się kto pytał.
- Czy tu panują surowe prawa? - spytała Maria ostrożnie zachęcona tym, że mężczyzna w ogóle rozmawia z nią jak z człowiekiem.
- No, no! Nowe prawa, całkiem nowe. Interesują cię takie rzeczy, kobieto? A może studiowałaś prawo, siedząc zamknięta w królewskiej przędzalni?
Uderzał się po kolanach i zanosił głośnym śmiechem. Ale w jego oczach nie dostrzegała zła, mimo że wargi wykrzywiały się pogardliwie. Maria zamilkła i spuściła wzrok. Ale Randar spojrzał tamtemu w oczy, jakby próbował się przejrzeć w jego wzroku.
Pan Hans Friedrick Wendel głośno wydmuchnął nos w piękną bawełnianą szmatkę i mrużył oczy, żeby lepiej widzieć.
Nowy transport niewolników został ustawiony pod południową ścianą fortu, nad tle krwistoczerwonego muru wyglądali niczym szachowe figurki, spokojni i nieruchomi jak śmierć.
- Tylko dwa tuziny mężczyzn? I gromada podstarzałych bab? Żadnych młodych, zdrowych? Żadnych dzieci?
Brandenburski kapitan wsunął ręce w kieszenie i cmokał przez zęby.
- Widzisz, co masz. Może to nie najwartościowszy transport, ale jest wśród nich wielu silnych i wytrzymałych. Sam widziałeś, jak szybko poderwaliśmy ich na nogi.
- Za takich dostaniesz nie więcej niż pół ceny. Proponuję sto talarów za wszystkich, których sobie wybiorę.
- Ech, chyba za każdą parę, chciał pan powiedzieć? Pan Wendel otworzył usta.
- Nie. Za wszystkich. Kapitan zaklął po niemiecku i ruszył przed siebie. Ale pan Wendel miał czas i mógł czekać. Jego średniej wielkości plantacja należąca do majątku Brzozowy Zagajnik była jedną z najlepiej tutaj prowadzonych i miała pod dostatkiem pracowitych i zręcznych niewolników. W gruncie rzeczy nie potrzebował więcej ludzi. Przynajmniej w ciągu najbliższych tygodni. Produkcja cukru funkcjonowała bardzo dobrze, w zeszłym roku załadował na statki blisko czterysta tysięcy funtów, a ten rok chyba nie będzie gorszy. Gubernator był zadowolony z niego i jego pieniędzy, stary maruda naprawdę nie miał się na co skarżyć. Kompania również była zadowolona, często zapraszał do swojej obszernej siedziby i gubernatora, i pisarza.
Nie, pójdzie raczej poszukać tych dwojga służących i córki Adriana Mulda. Wkrótce się ściemni, a żaden biały człowiek, któremu życie miłe, nie chodzi po lesie po zachodzie słońca. Pan, mrużąc oczy, przyglądał się zgromadzeniu na dziedzińcu twierdzy, niskie słońce oślepiało go. Ale tam! Dalej, przy wejściu do kaplicy, zobaczył w końcu młodą kobietę o jasnych blond włosach. Piękne stworzenie! Pan rzucił na ziemię zużytą chusteczkę do nosa, wiedział, że niewolnik, który idzie za nim, podniesie ją.
- Panna Kristina Muld! Witam panią na najładniejszej z duńskich wysp w Indiach Zachodnich!
Młoda kobieta sprawiała wrażenie kompletnie przygnębionej. Wytrzeszczała swoje wielkie oczy niczym wyrzucona na brzeg ryba, te oczy były też podobnie jak u ryby okrągłe i lśniące. Co się stało temu małemu biedactwu?
Skłonił się przed nią i wyciągnął rękę. Położyła drżącą małą dłoń w grubej rękawiczce na jego rękawie. Dygnęła. Przyciągnął ją do siebie.
- No, no, jestem przecież twoim krewnym, śliczna panienko. Pozwól, że natychmiast cię stąd zabiorę. Wyglądasz, jakbyś doznała szoku.
- Ja... ja... och, panie Wendel, musi pan ich natychmiast odnaleźć, Marię i Randara! Oni zostali zakuci w kajdany i odprowadzeni! Powiązani niczym zwierzęta, zabrani... nigdzie ich nie widzę, nie wiem, co się stało!
- No, no. Czy ty mówisz o naszych służących? Twój ojciec pisał mi, że oboje są porządnymi ludźmi. Wierzę mu, ale panienka powinna zrozumieć, że my tutaj mamy swoje przepisy, których trzeba przestrzegać...
- Musi ich pan odnaleźć, musi pan!
Westchnął zrezygnowany. Mała buzia w kształcie serca była przerażona i blada jak cieniutki papier. Ale wargi pozostały czerwone niczym płatki kwiatów i bardzo chętnie wyobraziłby sobie uczucie ich dotyku na...
- Panie Wendel!
Jakiś ubrany na czarno pan w białej koszuli i kapeluszu z szerokim rondem zbliżał się do nich szybko. Jego długie nogi zręcznie przekraczały kosze z kukurydzą, bele bawełny i inne towary rozrzucone po placu.
- Pan gubernator! Proszę, proszę poznać moją drogą... kuzynkę. Panna Kristina Muld, córka oficera Adriana Mulda z duńskiej marynarki. Przyjechała, żeby u mnie zamieszkać i zająć się moimi dziećmi. Panno Kristino, proszę uprzejmie powitać naszego łaskawego gubernatora, pana Iversena.
Kristina dygnęła. Wysoki mężczyzna skinął jej ledwo dostrzegalnie. Uniósł rękę i ocierał pot, który strugami spływał spod gęstych, szarobrązowych włosów.
Kristina głęboko wciągnęła powietrze i wbiła wzrok w gubernatora.
- Błagałam właśnie pana Wendela... moja przybrana matka gdzieś zginęła, obawiam się, że...
„Wuj” chwycił ją mocno za ramię.
- No, nie będziemy zawracać głowy panu gubernatorowi takimi drobiazgami. Czego sobie łaskawy pan życzy?
Kristina została odsunięta, spojrzenie krewnego ostrzegło ją surowo przed ponownym otwieraniem ust.
Opadła zatem na worek bawełny, wzdychając ciężko. Wciąż szukała wzrokiem w gromadzie ludzi, ale w to, co widziała, trudno było uwierzyć: nagie kobiety i nadzy mężczyźni o czarnej skórze byli przeganiani z jednego miejsca na drugie. Biali mężczyźni przechadzali się pomiędzy nimi z grubymi cygarami w ustach i kapeluszach naciągniętych na oczy, żeby chronić wzrok przed niskim słońcem.
Bez żenady szczypali kobiety w piersi.
Całkiem otwarcie, dyskutując równocześnie o cenach. Czarnym mężczyznom kazano napinać mięśnie, stali z twarzami bez wyrazu i tępo patrzyli przed siebie. Biali otwierali im usta, zaglądali w zęby, dobijali targu.
Kristina mocno zacisnęła powieki.
To wygląda jak handel końmi, myślał Randar. Ale, mój Boże, żeby handlować ludźmi! No tak, przecież słyszeli o tym. Adrian opowiadał. Opowiadali też marynarze, którzy czasami zapuścili się na Skjaervaer. Opowiadali niestworzone historie o dzikich zwierzętach w ludzkiej postaci, istotach głupich jak bydło, ale silnych i wytrzymałych. Każdy z nich posiadał siłę dwóch białych ludzi, żyli też dłużej niż inne zwierzęta pociągowe. Są więc cenniejsi niż najlepszy wół, poza tym łatwiej ich wykarmić.
Randar w oszołomieniu kręcił głową, gdy nagle jeden z mężczyzn chwycił bardzo młodą murzyńską kobietę i zdarł z niej przepaskę biodrową. Dziewczyna krzyczała, kiedy on i inni powalili ją na brudną ziemię. Mężczyzna, który ją sprzedawał, klął i wymachiwał rękami. Ten drugi wsunął jej pięść między uda i zmusił, by rozłożyła je możliwie jak najszerzej. Randar zadrżał i usłyszał wołanie w czystej duńszczyźnie:
- Dziewica, co? Nie uwierzę, dopóki nie zobaczę! Sprzedawca odepchnął brutalnego kupca na bok, dziewczyna dygotała, ze skaleczonego łokcia płynęła krew.
Randar stał zupełnie bez ruchu, ale miał pewność, że Maria wszystko to widziała.
- O mój Boże! - szepnęła cicho. Wysoko na podium, gdzie sprzedawano Murzynów, ciężki młotek uderzył w metalową płytę.
- Trudno w to uwierzyć - rzekł Randar.
- My... my też zostaniemy sprzedani. Nie odważył się jej odpowiedzieć. Nic nie było tutaj takie, jak się spodziewali.
Na drugim końcu placu rozległy się wrzaski i krzyki. Stał tam bardzo wysoki słup wkopany w ziemię. Dochodziły do nich uderzenia bata, nie mogli się mylić. Randar objął Marię, przycisnął ją mocno do siebie. Krzyki biedaka nie docierały zbyt daleko, bo zgiełk z targu niewolników głuszył wszystko - krzyki, uderzenia bicza i śmiechy - swoją potężną kakofonią.
- Randar, ja tego nie zniosę...
- To się zaraz skończy. Wkrótce przyjdzie pan Wendel i nas zabierze. Adrian powiedział przecież, że będziemy pracować, tak jak to robią parobcy i służące w naszym kraju. Tylko że u nas nawet piekielny pastor z Lyster nie zakuwał służących w kajdany ani nie chłostał ich do krwi...
- Może Adrian nie znał całej prawdy o tych wyspach, ale wszystko się ułoży. Kristina...
- Biedne dziecko. Mam nadzieję, że ją dobrze potraktują. Obiecałam Adrianowi, że będę się nią opiekować.
Ostatnie słowa zabrzmiały jak cichutki krzyk rozpaczy.
- Będziemy się nią opiekować. Poczekaj tylko trochę. Maria uspokoiła się. W dalszym ciągu ukrywała twarz na piersiach Randara, ale już nie dygotała. Oczy miała suche, wargi pobladłe, krew odpłynęła jej z twarzy.
- To jest potworne. Nawet jeśli to prawda, że oni nie są prawdziwymi ludźmi. W naszym kraju nikt nie ma prawa, żeby tak traktować bydło!
Znowu rozległo się uderzenie młotka. A po chwili łańcuchy zostały zdjęte z ich ramion.
Wąską drogą, właściwie raczej ścieżką, ludzie i konie przedzierali się przez gęsty las. To droga na skróty, wyjaśnił pan Wendel, czy inaczej wuj, jak chciał, by Kristina go nazywała. Ona nigdy w życiu nie jechała jeszcze konno, ale klacz, na której siedziała, była spokojna, poza tym została przywiązana do gniadego wałacha pana.
Pierwszy obraz plantacji to były jakieś niskie, długie szałasy na leśnej polanie. Kiedy je minęli, Kristina zobaczyła z daleka na wzgórzach za dworem wiatraki. Z wysokiego budynku unosił się gęsty dym, to cukrownia, wyjaśnił gospodarz. W końcu zobaczyli dom ukryty za jasnozielonymi drzewami, w których Kristina rozpoznawała jakiś gatunek brzóz.
Brzozowy Zagajnik.
Rozglądała się za ludźmi, ale nigdzie nie widziała żywej duszy, z wyjątkiem dwóch wyprężonych postaci po obu stronach wejścia. Strażnicy.
Ciemności zapadały teraz bardzo szybko, tylko w ciągu tych paru chwil, gdy dojeżdżali do domu, niebo zmieniło barwę z pomarańczowoszarej na granatową.
W drzwiach powitała ich nieduża kobieta. Kłaniała się głęboko. Była Murzynką, ale skórę miała jaśniejszą i szorstką.
- Kiira, to moja młoda kuzynka, panna Kristina. Poprowadzi mi dom i będzie uczyć dzieci przyzwoitej mowy!
- Tak, mistrzu - odpowiedziała kobieta pokornie i znowu się skłoniła.
- Zajmij się nią - rozkazał ostro pan Wendel i wkroczył na świeżo wywoskowaną podłogę w swoich zakurzonych butach.
Kristina stała niepewnie w progu, przełykając ślinę i starając się ogarnąć wzrokiem jak największą część wnętrza, które ukazało się przed nią za wysokimi drzwiami.
Pokój mienił się srebrem i kryształami, nawet ściany zostały obite jakąś połyskliwą tkaniną. U sufitu wisiały ciężkie lampy o szerokich szklanych kloszach. Cieniutkie firanki upięto na oknach niczym małe żagle. Meble były ciemne i ciężkie, wzdłuż ścian stały ławy obite skórą. Podłoga, zrobiona z jakiegoś czerwonawego drewna, lśniła od wosku, znaczną jej część pokrywały barwne dywany.
Niedużego wzrostu służąca, kłaniając się, szła tyłem przez pokój.
Kristina z wahaniem ruszyła za nią. Jakoś dziwnie pachniało w tym domu, słodkawy zaduch przyprawiał ją o mdłości. Na ścianach i przy schodach wisiały obrazy w ciężkich pozłacanych ramach. W niezliczonych niszach rozmieszczono lampy. Żywe rośliny znajdowały się w wielkich, rdzawoczerwonych donicach, a przez moment Kristina widziała wnętrze sąsiedniego pokoju, w którym ściany pokrywały tapety oraz jedwabne draperie. Ogromne szafy z lustrzanymi drzwiami i srebrnymi okuciami umieszczono zarówno w pokojach, jak i na korytarzu, którym teraz szły.
Kiira otworzyła jakieś drzwi i znowu skłoniła się bez słowa. Kristina wolno weszła do środka.
- Pokój pani, podoba się?
Ten pokój był cały na biało. Białe ściany, biała podłoga. Białe dywany. Potężne łóżko pod czymś w rodzaju białego, przezroczystego namiotu, utkanego z delikatnej bawełny. Kiira weszła do środka, lekko przebiegła na drugą stronę, jej jaskrawo zielona sukienka wyraźnie odbijała się od bieli. Pospiesznie zamknęła zewnętrzne okiennice, zasunęła zasłony, odcinając w ten sposób dopływ chłodnego, nocnego powietrza.
Zapaliła wiele lamp, potem podeszła do Kristiny i zaczęła ją rozbierać. Dziewczyna odskoczyła przestraszona, odepchnęła od siebie ruchliwe, brązowe ręce. Kiira upadła na kolana.
- Nie, nie, Kiira niedobra.
Uderzała sama siebie po rękach i zrozpaczona spoglądała na Kristinę.
- Sama to zrobię, dziękuję ci! Czy mogłabyś być taka miła i zamiast tego przynieść mi coś do picia?
- Być mila? Nie, nie, niemiła! Kristina przecząco pokręciła głową. Pokazała ręką na drzwi.
- Idź! Przynieś wody!
Wskazała na usta, zagulgotała, jakby przełykała napój. Usta Kiiri powoli układały się w uśmiech.
- A - ha! Tak, tak, Kiira poda. Zaraz, zaraz! Służąca zniknęła. Kristina opadła na jeden z niskich obitych materiałem pufów, ustawionych wokół okrągłego stołu przy oknie. Teraz zobaczyła, że w rogu pokoju wisi zasłona, a za nią stoi duża dziwna wanna, pięknie wyżłobiona w ogromnym, porozrastanym pniu drzewa z korzeniami. Naczynie było wypełnione wodą, a na powierzchni leżały płatki kwiatów. Co to jest? Na brzegu naczynia widziała poskładane kawałki grubego materiału.
Nagle Kristina zrozumiała. To wanna do kąpieli! Wewnątrz domu!
Roześmiała się z radości. To dlatego ta kobieta chciała ją rozebrać. Ma się wykąpać. Na samą myśl o tym całe zmęczenie momentalnie zniknęło, Kristina ściągnęła z siebie ubranie i wskoczyła do niezwykłego naczynia. Świeża, letnia woda! Mydło różowe i delikatne, pachnące kwiatami, nie szczypało też w skórę tak jak kawałki zielonoszarego paskudztwa gotowanego w domu.
Jestem teraz elegancką kobietą, myślała Kristina z podziwem, chlapiąc się w wodzie.
Dostałam od ojca piękne sukienki i mnóstwo innych rzeczy. Córka kapitana nauczyła mnie posługiwać się nożem i widelcem. Już od dawna umiem czytać i pisać, potrafię też równie zręcznie jak Maria robić koronki z lnianych nici.
Ale dopiero teraz stałam się elegancką damą!
Z wielką przyjemnością gładziła swoją skórę, mydliła piersi, czuła, że wszystkie zmęczone mięśnie ożywają w tej pachnącej wodzie.
Nagle stanął za nią jakiś człowiek i chrząknął.
Kristina wrzasnęła głośno, zaczęła machać rękami, rozlewała mydlaną wodę na miękki dywan, który stłumił kroki przybyłego.
W końcu jednego baraku znajdowała się cienka ściana z suszonych, przypominających rurki łodyg jakiejś rośliny. W pomieszczeniu za tą ścianą ulokowano Marię i Randara, ociekających jakąś okropnie cuchnącą cieczą, którą polano ich głowy. Oboje byli nadzy, jak ich Pan Bóg stworzył, ubrania, w których przyjechali, zostały wrzucone na wielkie ognisko na tylnym dziedzińcu. Iskry strzelały wysoko w górę, kiedy do ognia dolewano cuchnącej wódki.
Maria zasłaniała się jak mogła, biegnąc przez plac, ciemność ją chroniła, mimo to policzki płonęły ze wstydu nad tą nagością. Skóra piekła ją po kąpieli, próbowała się pocieszać, że odwszenie będzie skuteczne. Teraz pragnęła tylko spłukać tę paskudną ciecz z włosów, nic jednak nie wskazywało, że będzie to mogła zrobić.
Jakiś mężczyzna rzucił im dwie długie koszule, dwa plecione kapelusze i coś w rodzaju sandałów o podeszwach z miękkiego drewna i z rzemieniami do wiązania nad kostką.
Worki, które przywieźli, mogli zabrać ze sobą, ale skrzyni z całym wyposażeniem nigdy więcej nie zobaczyli. Mężczyzna, który ich prowadził, mówił łamaną duńszczyzną. Opowiedział im pokrótce, że mają położyć się spać na cienkich matach z trzciny, koce dostaną później. Jutro rano mają wstać wcześnie i wyjść na tył domu, gdzie wolni Murzyni i inni służący dostają śniadanie.
- Później spotkacie pana - powiedział mężczyzna, który poza tym na wszystkie pytania Randara wzruszał ramionami.
Zostali sami w ciemnym pomieszczeniu. Bzyczenie komarów było głośniejsze teraz, kiedy w ciszy przytulili się do siebie na macie.
W nocy płakało jakieś dziecko.
Jego krzyk został nagle przerwany.
- I pamiętajcie, żeby przede wszystkim unikać Mamy Win! Ona jest niebezpieczna, to naprawdę wściekłe babsko. Murzynka z plemienia Akwambo, z tych najdzikszych. Ale Mama Win nie odważy się przeciwstawić mnie. Okiełznałem ją. Nauczyłem, że dopóki będzie pracować jako moja wierna niewolnica, to nic złego nie stanie się jej córce, Windeli. Jest tutaj służącą, tak samo niepokorna jak jej matka. Ciało ma jak bogini... i naprawdę potrafi się nim posługiwać!
Pan uśmiechnął się krzywo do Randara i Marii. Uniósł w górę krzywy palec wskazujący.
- Ale trzymaj się od niej z daleka, chłopie, jeśli ci twoja męskość miła! Te dwie suki Win tylko ja potrafię opanować. Umiem trzymać je w cuglach, Mario, więc nie musisz się niczego obawiać, kiedy zaczniesz swoją doktorską działalność.
Maria wolno wypuściła powietrze z płuc. Ten ich nowy pan nie jest chyba złym człowiekiem. Nie pomyślał tylko, że zostaną potraktowani tak jak inni niewolnicy.
Po obowiązkowym odwszeniu, sortowaniu i badaniu zostali odesłani prosto do Brzozowego Zagajnika. A tutaj mieszkała już Kristina.
- W pokoju mojej nieboszczki żony. To najpiękniejsze pomieszczenie w domu - oznajmił pan z dumą. - Będziecie mogli spotykać Kristinę, w każdym razie w niedzielę. Bo będziecie chodzić do kościoła razem ze mną, tak samo jak wszyscy chrześcijanie z plantacji.
Maria chciała zaprotestować, Adrian nie tak to wszystko sobie wyobrażał! Maria miała być swego rodzaju pokojówką Kristiny. W każdym razie oni tak myśleli.
- Ty się znasz na leczeniu chorób. Umiesz składać złamania i tamować krew? Potrafisz czyścić rany, może nawet umiesz rozpuścić kamień w pęcherzu i leczyć przepuklinę? Jesteś mi potrzebna, Mario. Metody starej Mamy są niechrześcijańskie, nierzadko zdarza się, że swoimi czarnymi sztuczkami uśmierca moich cennych niewolników. Nie, już jej nie ufam. Ty zajmiesz się tymi sprawami.
Maria potakiwała wolno, przerażona myślą o niezliczonych, cuchnących czarnych ciałach. Ale chyba są oni zbudowani jak normalni ludzie, zarówno z zewnątrz, jak i w środku? Poza tym biedacy potrzebują tyle samo pomocy w swoich cierpieniach co wszyscy inni ludzie, których dotychczas leczyła.
- Randar, słyszałem, że masz zręczne palce. I że potrafisz rzeźbić w drewnie. No cóż, akurat takich rzemieślników nie potrzebujemy, co jeszcze umiesz?
Randar zwlekał z odpowiedzią.
- Nigdy nie uczyłem się na rzemieślnika, pominąwszy...
- On może mi pomagać! Nikt nie tamuje krwi tak jak Randar, nikt nie potrafi tak opatrzyć dużej rany!
Maria przerwała mu, uczyniła to instynktownie, ponieważ bała się, że może zostać ujawniony prawdziwy zawód Randara. W każdym razie nie chciała tego tutaj, w tym miejscu, gdzie prawdopodobnie kat jest nieustannie potrzebny, ponieważ wymierzanie kar najgorszego rodzaju stanowi codzienne zajęcie.
- Będę potrzebować kogoś do pomocy! Kogoś, kto zdoła przytrzymać człowieka i pomoże mi przygotowywać lekarstwa. Kogoś do noszenia! Tak, tak, sama sobie nie poradzę!
Pan Wendel chrząkał, spoglądał to na jedno, to na drugie.
- No dobrze. To tak się umawiamy. A na dodatek będę miał dla ciebie zajęcia w domu, Randarze. Przyda mi się biały człowiek do doglądania spraw pod moją nieobecność. Będziesz nadzorował piwnice i przygotowywanie jedzenia. A przede wszystkim zbrojownię. Przybyliście do bardzo niebezpiecznego świata. Ale to z pewnością zrozumiecie trochę później... Grudzień zbliża się szybko, za szybko...
Więcej nie powiedział. Maria dostała natomiast pleciony, podobny do szkatułki koszyk z zamknięciem. Był duży i ciężki, okazało się, że zawiera niezdarne instrumenty lekarskie, jakich ona nigdy jeszcze nie widziała. Unosił się nad wszystkim zapach środka przeciw wszom, pomieszany z innymi odorami. Obok leżało mnóstwo małych pudełeczek i węzełków. Maria postawiła koszyk na ziemi.
- To Mamy Win - oznajmił pan sucho. Maria zadrżała, uświadomiwszy sobie, że przedmiot, który zaciekawiona wyjęła z koszyka, jest obciętym i wysuszonym męskim członkiem.
Nieduży ciemnoskóry chłopiec leżał na ubitej z ziemi podłodze. Wyglądał na nieżywego, a smród bijący z chaty sprawił, że Maria wyskoczyła z niej natychmiast po przekroczeniu progu. Randar pochylił się, chwycił matę, na której chłopiec leżał, i przeciągnął w jaśniejsze miejsce.
Z pleców chorego zerwała się chmara much.
Maria wróciła, na widok pleców chłopca głośno przełknęła ślinę. Była to jedna krwawa masa. Muchy zrobiły już swoje, na chudych plecach leżały wszędzie ich odchody, między krwawymi strupami pełzały białe larwy. Żółta ropa zaczynała ciec, gdy strupy pękały, co następowało przy każdym najmniejszym poruszeniu ciała chłopca.
- Dobry Boże! - jęknęła Maria i upadła na kolana przy macie.
Kilkoro starców przyglądało im się ciekawie przez otwory w sąsiednich chatach. To były mieszkania wolnych Murzynów, chaty zbudowane wokół wspólnego ogniska, z kawałkami uprawnej ziemi obok.
Maria pracowała ciężko, chodziła do szałasów, w których nocowali Murzyni. Dzisiaj trzeba było złamać źle zrośniętą nogę i ponownie ją złożyć. Jakiemuś niewidomemu człowiekowi nie była w stanie pomóc, zniknął następnego wieczoru. Dwaj niewolnicy mieli paskudne poparzenia, kilka kobiet leżało w gorączce połogowej.
Opatrywała rany na plecach i groźne skaleczenia ostrym nożem. Dzisiaj pan wysłał ją do małej wioski wolnych Murzynów, bo potrzebował do magazynowania cukru tego chłopaka, który leżał w gorączce.
- Boże, zmiłuj się... co się tu stało?
Randar chrząknął. Dla niego sprawa była jasna. Chłopiec został wychłostany twardymi, ciężkimi rzemieniami, z których każdy zakończony był ołowianą kulką. To cud, że dzieciak jeszcze żyje. Te rany muszą mieć już z tydzień.
Maria dotknęła ręką szyi chłopca, wyczuła słabiutki puls. Żył, ale na nic nie reagował, nawet kiedy zaczęła ścinać zakażone kawałki ciała i zdzierać strupy, usuwać ropę i larwy much.
Smród był nie do wytrzymania nawet na dworze. Randar jęknął mimo woli, gdy Maria, zmrużywszy oczy, cięła nożem w niektórych miejscach aż do kości.
Potem pochyliła się znowu, usiadła w kucki z dużą bańką mieszanki spirytusu, wody i soli. Zawsze, gdy polewała rany tą mieszanką, chorzy mdleli z przejmującym wrzaskiem.
Ten chłopiec jedynie lekko drgnął. Maria otarła czoło bawełnianą chustką, którą sobie w tym celu zawiązała luźno na szyi.
- On tego nie przeżyje. Nie mogę mu pomóc, jest za słaby. Krwawił za mocno i za długo. Poza tym jest gorący jak ogień i prawdopodobnie nie pił od wielu dni.
Z bolesnym jękiem wycierała brudne ręce o kępkę trawy, która tutaj rosła.
Nieoczekiwanie na ciało chłopca padł cień.
Maria odwróciła się wolno, przygotowana na to, co się w końcu musiało stać.
Zdążyła jedynie zarejestrować, że starcy wycofali się ze swoimi plecionkami.
- Mama Win - rzekł Randar, wstając. Potężna kobieta zacisnęła pięści i patrzyła mu prosto w oczy.
- Ty! Randarra - bomba!
- Bomba? Nie, ja jestem tylko sługą pana... Murzynka roześmiała się hałaśliwie i uderzała się po tłustych udach. Randar musiał się uśmiechnąć, 'wymachiwała bowiem rękami dokładnie tak samo jak kobiety na Skjaervser. Szczerze mówiąc, przypominała mu też baby z rodzinnych okolic, mimo swoich czarnych oczu i szorstkiej, ciemnej skóry. Kobieta umilkła nagle, wsunęła do ust suszony liść tytoniu. Język natychmiast zabarwił się na czerwono.
- Twoja kobieta?
Stała z władczą miną niczym mężczyzna i tylko krótko wskazała głową na Marię.
- Tak. Moja. Widzisz, ona jest uzdrowicielką. Uzdrawia tego chłopca...
Tamta znowu wybuchnęła śmiechem. Starcy zarechotali sucho pod ścianami swoich chat.
Ogromna Mama Win wyciągnęła ręce tak energicznie, że sznury muszli i zwierzęcych zębów, które nosiła na szyi, zachrzęściły. Oczy jej pociemniały, zamiast śmiechu była w nich teraz groźba.
- Biała uzdrowicielka, śmierć! Śmierć, mówić Mama Win!
Wszystko wokół zamarło. Starcy mrużyli oczy. Mama Win błyskawicznie skoczyła do przodu i zanim Randar zdążył cokolwiek zrobić, chwyciła Marię za związane włosy i wyrwała kilka.
Znowu rozległ się śmiech, kobieta dumnie wymachiwała włosami, a potem wcisnęła je między swoje ogromne piersi i biegnąc zdumiewająco lekko, zniknęła za którąś chatą.
Maria przerażona potrząsała głową, jakby nie mogła uwierzyć w to, co się stało.
W koronach drzew nad nimi zaszeleściło. Wstali, chłopiec wciąż leżał bez ruchu. Randar przywołał gestem jednego ze starców, który najwyraźniej miał się opiekować chłopcem, gdy rodzice pracują na polu.
- Daj mu wody. Pić, tak... Randar pokazał mu rękami. Starzec kiwał głową.
- I przemywaj go tym. Podał mu mieszankę spirytusu i wody. Starzec spojrzał przestraszony, gdy Maria dotknęła jego dłoni, a potem widzieli, jak tarł swoją rękę o ziemię, szorował z całych sił żwirem.
- Ona nas przeklęła - szepnęła Maria wolno. - To paskudne babsko... Pan Wendel mówił, że jej nie ma. Ze nie jest groźna, ha!
Randar wziął kosz z lekarstwami i narzędziami.
- Chodźmy. To po prostu głupstwa. Murzyńskie przesądy.
Maria słyszała jednak lęk w jego głosie.
Tej nocy Maria nie mogła spać. Do upału zaczynała się powoli przyzwyczajać, podobnie jak do tnących owadów, które pełzały po podłodze i brzęczały pod sufitem. Smarowała się jakimś wywarem z roślin, który Murzyni gotowali w wielkich saganach, a który powstrzymywał owady. Nie pachniał jednak zbyt pięknie, białe kobiety starały się go nie używać. Zresztą większość nie potrzebowała, bo na zewnątrz damy wychodziły w woalkach, a we własnych mieszkaniach zawsze chodziły za nimi niewolnice, wymachując palmowymi liśćmi.
Maria przewracała się na cienkiej macie z boku na bok, naciągnęła kołdrę na głowę, by odgrodzić się od wszelkich zapachów i dźwięków. Jutro znowu będzie niedziela. Dni mijały, ale zlewały się jakby w jeden strumień na przemian upału i ciemności, upału i ciemności.
Uświadomiła sobie, że tęskni za północną pogodą, za wciąż dokonującymi się zmianami w naturze, za chłodnym wiatrem. Tutaj wszystkie dni są takie same. Ale kiedy wspomniała o tym jednej z kobiet w obozie wolnych, ta zachichotała i rzekła:
- Zaczekaj tylko na porę deszczową. Maria czuła pulsowanie pod powiekami. Było jej dziwnie niedobrze. Jakby znalazła się z powrotem na statku i fale kołysały się pod nią i w jej wnętrzu.
- Ona umiera! To twoja znakomita znachorka, musisz jej pomóc! Daj mi w każdym razie więcej wody, to ją umyję. I daj mi łóżko! Nie jesteśmy przyzwyczajeni do tych mat, widocznie źle zrozumiałeś Adriana!
Pan spoglądał przenikliwie w oczy Randara.
- Adrian Muld pisał mi, że jesteście dwojgiem skazanych na dożywocie więźniów, którzy z łaski króla mogą odbywać karę tutaj. Czy zdawało się wam, że idziecie do nieba? Sądziłeś może, że będziesz się budził w pięknej pościeli i miał niewolników na każde skinienie palcem? Jesteście zwyczajnymi służącymi. I tak macie lepiej niż większość z nich. Ale przywykliśmy do tego, słabeusze z królewskich więzień nie mogą tu długo wytrzymać.
Wyjął fajkę, zapalił ją i siedząc pod parasolem, wydmuchiwał kółka ciemnego dymu.
- Jeśli baba jest chora, to uważaj, żeby się to nie rozniosło. Nikt nie będzie miał zaufania do chorowitej uzdrowicielki.
- Mama Win... Murzyni uważają, że ona zaczarowała Marię. Wyrwała jej kilka włosów...
- Co? Ta piekielna baba, dlaczego natychmiast nie zameldowałeś? Do cholery, człowieku, czy ty niczego nie rozumiesz? Jeżeli to się rozniesie wśród wolnych Murzynów... twoja Maria jest śmiertelnie chora!
Randar zacisnął pięści.
- Ona nie jest chora śmiertelnie! Jest po prostu chora. Wymiotuje przez cały czas, nie jest w stanie utrzymać jedzenia...
- Ma żółte oczy? Opuchnięte stawy?
- Nnnie...
- Dobrze, w takim razie to nie jest śpiączka. Prawdopodobnie masz rację. Za rym kryje się Mama Win.
- Trucizna? Coś w jedzeniu czy w naszej butelce do wody?
Właściciel majątku roześmiał się ordynarnie.
- To nie jest takie proste, nie. Powiedziałeś, że ona wyrwała jej włosy? Człowieku, to śmiertelnie niebezpieczne! Nigdy nie pozwól, żeby jakiś Murzyn dotknął twoich włosów! Ani obciętych paznokci, nie możesz im dać najmniejszej odrobinki! Oni wykorzystują to do swoich czarnych sztuczek, rozumiesz? Robią figurki, moczą je we krwi psów albo szczurów. Wbijają w nie szpilki, palą je, łamią im członki... i nieszczęście dopadnie każdego, komu to zrobią!
Randar potrząsnął głową.
- Głupstwa! To nie jest możliwe. Fajka pana Wendela zgasła, zirytowany mieszał tytoń i przeklinał, że jest wilgotny. Potem pochylił się ku Randarowi i pokazywał na niego fajką.
- Daj jej wódki i poproś Kiiri o trochę jej kropli na żołądek. Weź parę węgli drzewnych z paleniska, rozgnieć je i zmieszaj z wódką i kroplami. Zobaczymy, czy jej się poprawi. Ale jeżeli Win naprawdę postanowiła... tak, tak, wszyscy kiedyś będziemy musieli umrzeć.
Randar stał bez słowa, nie chciał odchodzić. Audiencja była najwyraźniej skończona, gospodarz posyłał mu pełne irytacji spojrzenia.
- A gdzie mam szukać Mamy Win?
- Ha - ha! Ty jesteś głupszy, niż na to wyglądasz. Ty nie możesz tak po prostu pójść do Mamy Win! Nie znasz jej, ona jest twarda jak stal. A tutaj gra toczy się o jej honor!
Randar zrobił krok w stronę siedzącego gospodarza, położył obie swoje szerokie dłonie na delikatnym obrusie. Twarz tamtego znajdowała się zaledwie kilka cali od niego.
- Ty o tym wiedziałeś. Wiedziałeś, że prowokujesz tę babę! Wiedziałeś, że Maria zostanie... otruta! Co ty planujesz, panie Wendel? Czy ukrywasz coś jeszcze w zanadrzu, może kolejną intrygę, żeby tym razem pozbyć się mnie?
Popchnął stół, nie był w stanie powstrzymywać piekącego w piersiach gniewu. Biały człowiek patrzył na niego błyszczącymi oczyma, tytoń w fajce zaczął się znowu tlić.
- Odważny jesteś, ty hyclu. Nawet za odważny. Murzyn, który ośmieliłby się położyć swoje brudne łapy na moim stole, zostałby powieszony. A ty nie jesteś lepszy od Murzyna, kolego! Nawet jeśli masz białą skórę, to musisz przyznać, że niczym więcej się od nich nie różnisz.
Gospodarz podniósł się z miejsca.
- Jesteś moim niewolnikiem. Moją własnością. Zapamiętaj to sobie. Nie potrzebuję żadnych podstępów, żeby pozbyć się ciebie i tej twojej dziwki! Wystarczy, że wskażę na was palcem i będziecie martwi.
Randar stał niczym słup soli. Ręce piekły go z chęci chwycenia plantatora za gardło i przyciśnięcia tak, żeby błagał o litość. Ale nie mógł tego zrobić. Nie mógł wylać całej nagromadzonej goryczy, całej udręki i zmęczenia.
- Pan Adrian ci za to nie podziękuje. Łamiesz jego obietnice. On ci ufał! Kristina będzie...
- Nie martw się o Kristinę - warknął tamten. - Ona jest jak diament... na razie jeszcze nie oszlifowany, ale to prawdziwy klejnot, bądź pewien.
- Może chcesz sprzedać i ją? - syknął Randar, zanim zdążył pomyśleć.
W oczach właściciela zapaliły się jakieś światełka.
- Sprzedać ją? Zwariowałeś, taki piękny, biały skarb jak ona? Nie, pieniędzy mam pod dostatkiem. Odkąd jednak moja nieboszczka żona umarła... No cóż, zakładam, że jesteś jeszcze na tyle mężczyzną, by rozumieć męskie potrzeby.
Randar rzucił się naprzód, białe zęby błysnęły złowieszczo. Ale pan Wendel był przygotowany, pusta butelka spoczywała w jego dłoni. Dno trafiło Randara w oko, runął pod bambusowe krzesła.
Nad nim górował właściciel niczym ciemna statua.
- Wstawaj, stary człowieku. Masz dość. Nie mam zwyczaju dobijać takich szczurów. Padniesz prędzej czy później, nikt taki jak ty nie wytrzyma w tym upale dłużej niż rok, może dwa. Sam widzisz, że baba już choruje. Adrian Muld nie może mieć o to do mnie pretensji. Nawet Kristina nie może zrobić nic innego, jak tylko opłakiwać swoich brudnych przybranych rodziców. Ale ona jest młoda, szybko zapomni. W każdym razie gdy zadbam, żeby miała o czym myśleć!
Ordynarny śmiech ranił uszy Randara. Oszołomiony powoli zbierał się z podłogi.
Odnaleźć Mamę Win.
Niech się dzieje, co chce, byleby tylko cofnęła przekleństwo. Tylko ona może sprawić, że Maria znowu będzie zdrowa. Szybko, szybko, zanim będzie za późno.
Amelia jęczała przez sen, chciała się uwolnić. Nie zauważała chłodnej dłoni Bendika na policzku, nie słyszała jego pełnych lęku słów. Zdołał ją jednak uspokoić, bo nie rzucała się już na łóżku, skuliła się jak małe dziecko i westchnęła ciężko.
Coś jej się śniło, może dręczyły ją koszmary. Ale teraz, teraz kiedy znowu była spokojna, nie widział powodu, żeby budzić ją po nocy. Jak zwykle czytała wieczorem jeszcze długo po zapadnięciu niebieskawego letniego mroku. Noce nie były wystarczająco jasne, by móc czytać, ciężkie deszczowe chmury przesłaniały niebo.
Unosiła wysoko naczynie z wodą i ogniem, ziemią i krwią. Stała w małym kręgu sama, pośród uśpionych chat. Randar ją odnalazł. Nieoczekiwana pomoc nadeszła od Windeli. Zostawili Marię w chacie, Kiira wysłała jedną ze swoich milczących pomocnic, by jej doglądała.
Może pomogły modlitwy Kristiny, może gospodarz opamiętał się i zaczął się obawiać reakcji Adriana?
Nic jednak nie mogli zrobić. Piersi Marii unosiły się boleśnie podczas zaledwie kilku chwil spokoju, potem znowu straszne bóle brzucha wracały.
Randar stał na skraju otwartego placu, patrzył, jak potężna sylwetka murzyńskiej kobiety wyciąga się ku niebu, ku księżycowi. Ten ukrywał się za wirującymi obłokami, nocą bowiem nad morzem pojawiała się mgła i przesłaniała niebo.
Słyszał, że Mama Win mamrocze coś cicho. Mówiła basem, nigdy by nie przypuszczał, że kobiece gardło może wydawać z siebie taki głos. Czuł pulsowanie w skroniach. Z wielkim wstydem uświadomił sobie, że zawodzący śpiew tamtej ożywił krew w jego żyłach, że serce bije mocno, w odpowiedzi na tę nieznaną pieśń budziła się w nim jakaś prymitywna żądza.
Kobieta nie przestawała zawodzić. Nie miała pojęcia o nieproszonym gościu. Z tyłu za nim stała Windela, nagle zwrócił uwagę na jej półnagie ciało. Skulił się. Głos Windeli brzmiał mu w uszach łagodnie i ciepło.
- Ona wzywa bóstwa, które pozwolą duchom wejść w kobiece ciała. Ona to robi dla biednej Ginni.
- A co się stało?
- Ginni straciła dzisiaj dwoje dzieci. Pan sprzedał je na plantację na Wyspie Świętego Jana. Jej mąż zbierał pieniądze, dużo pieniędzy. Za rok mógłby wykupić dzieci. Ale ona nigdy ich nie odzyska, Randar.
Randar skinął głową.
Miał nadzieję, że Windela nie zauważy, iż z każdego poru w jego ciele wypływa pot. Taki szczególny pot, który można wyczuć jedynie podczas gorących uścisków. Nie ten, który zlewa człowieka w gorączce, ani ten, jaki wywołuje ciężka praca w upale.
Pot miłości. Zakłopotany odsunął się od niej. Widział jej obnażone niczym półksiężyc białe zęby. Oczy dziewczyny mieniły się lekko, poza tym zlewała się w jedno z ciemnością.
- Mama chyba będzie chciała porozmawiać z tobą. Ale nie denerwuj jej, to dumna kobieta. Noce należą do niej. Są jej potrzebne. Wtedy nie jest Mamą Win, ale znowu Azterą, przyjaciółką duchów - powiedziała Windela cicho i położyła mu dłoń na ramieniu. Jej twarz znajdowała się tak blisko, że czuł jej oddech i ruchy jej piersi.
Randar wciągnął powietrze głęboko w płuca, ponad wszystko pragnął, żeby ta młoda kobieta sobie poszła. Myślał o śmiertelnie chorej Marii, o strachu w oczach Kristiny koło kościoła, o ponurych scenach na placu kaźni koło fortu, nic nie pomagało.
Stał tu gotów eksplodować niczym dojrzały owoc tylko dlatego, że matka jakiejś murzyńskiej dziewczyny śpiewała pieśń do księżyca.
Windela cofnęła rękę, jęknął cichutko z ulgą pomieszaną z rozczarowaniem. Matka skuliła się w kręgu ułożonym z małych kamyków, a potem córka podeszła do niej, kołysząc biodrami.
Rozmawiały krótko, Randar słyszał, że głos starej jest ostry, ale nie rozumiał ani jednego słowa.
Windela pomachała do niego.
- Mama mówi: usiądź, biały człowieku. Zrobił, jak mu kazała, odchrząknął, żeby oczyścić gardło. Szukał w kieszeni daru, który ze sobą przyniósł.
Jedwabna chustka Marii. Stary srebrny pierścionek, poczuł ukłucie w sercu na myśl, że musi go oddać. Ale co wart jest srebrny pierścionek bez niej?
Mama Win skinęła głową z obojętną miną. Skrzyżowała grube ręce na piersiach. Windela pośpiesznie zbierała święte rzeczy matki, usuwała je. Niebo na wschodzie zaczynało jaśnieć.
- Mamo Win, z całym szacunkiem... musisz cofnąć przekleństwo, pozwolić mojej kobiecie żyć. Wynagrodzimy cię za to oboje jak tylko będziemy mogli.
Windela przetłumaczyła.
- Twoja kobieta nie zna duchów. Twoja kobieta wyrzuciła mamę z kano. Mama musi teraz pracować na polu!
Randar rozumiał. Nie miał nic więcej do powiedzenia. To prawda, że Maria przejęła obowiązki Mamy Win. Biały pan Wendel bał się Mamy Win i jej sztuczek. Wierzył bardziej w chrześcijańskie modlitwy Marii i jej troskliwe ręce niż w gorączkowe zaklęcia Mamy Win oraz w lekarstwa ze zwierzęcej krwi, ekskrementów, soków roślinnych i przeżutej kory. Poza tym zmiana będzie się z pewnością podobać gubernatorowi. Bo to surowy i bardzo bogobojny człowiek. Prawie jak pastor.
- Mama Win... jeśli Maria umrze, to i tak będziesz musiała pracować na plantacji trzciny cukrowej. Nic nie zyskasz na odebraniu jej życia.
- Nikt nie będzie straszył Mamy Win. Mama Win zna ścieżkę duchów. Nikt inny nie potrafi przestraszyć złych duchów choroby! Nikt!
Randar rozejrzał się. Chata była nieco większa od innych. Był w niej porządny gliniany piec, a pod sufitem wisiały liczne narzędzia. Przy wejściu pachniały przyjemnie suszone kwiaty. Bawełniane szarfy, którymi powiązane były bukiety, powiewały lekko w nocnym wietrze. Jak na niewolnicę, Mama Win była bogata. Jej umiejętności były wszystkim, co posiadała. Z pewnością nie pożyłaby długo, gdyby musiała pracować na spalonych słońcem polach.
Randar westchnął i wstał. Podniecenie już go opuściło, był teraz w stanie spojrzeć pięknej Windeli prosto w oczy i widok jej nagich piersi nie budził w nim niepokoju.
Chciał już iść. Ale wtedy stara kobieta go zatrzymała.
- Ty iść ścieżką duchów, tak? Ty możesz, tak, tak! Windela patrzyła przerażona.
- Moja matka mówi... że możesz iść z nią na ścieżkę duchów. Ona pozwoli ci zobaczyć. Może znajdziesz jakiegoś dobrego ducha i pomożesz swojej Marii.
Randar zamknął oczy i potrząsnął przecząco głową. Stara pokazywała w uśmiechu szczerbate dziąsła. Córka wyniosła dużą miskę napełnioną jakimś wywarem i matka znowu podjęła swoje zawodzenie. Po chwili podały mu miskę. Cykady zamilkły na moment. Randar poczuł odór uryny pomieszany z zapachem czegoś mdłego. Coś pływało po powierzchni, co wyglądało jak kawałki skóry.
- Nie! Nie, ja nie mogę. Nie wolno mi. Droga duchów należy do ciebie. To ty musisz pomóc mojej Marii!
Bał się, że kobieta się rozzłości, być może wyleje mu zawartość miski na głowę albo zacznie wzywać wszystkie piekielne demony.
Zamiast tego Mama Win wybuchnęła gwałtownym śmiechem. Córka śmiała się również, jej ciężkie piersi tańczyły mu przed oczyma. Wyciągnęła do niego ręce, powiedziała coś, czego nie rozumiał, a tymczasem matka, rechocząc, pociągnęła solidny łyk cieczy z miski.
A więc to nie jest trucizna.
Chociaż musiał zwątpić, kiedy stara padła na ziemię, wywróciła oczy tak, że widać było tylko białka, a z jej gardła dobywał się gulgot. Skurcze wstrząsały potężnym ciałem. Windela nie okazywała jednak przestrachu. Siedziała, wpatrując się w niego swoimi ciemnymi oczyma, i szeptem wyjaśniła:
- Mama pójdzie sama. Ty jesteś mądry. Ona nie chce nigdy, nigdy mieć towarzystwa na ścieżce duchów. Jesteś mądry - powtórzyła.
Niebo pojaśniało. Windela ujęła go za rękę.
- Ty dobry człowiek. Ty pomożesz swojej kobiecie. Ale kto pomoże tobie?
Zanim zdążył ją powstrzymać, podeszła do niego bardzo blisko, ugryzła go leciutko w ramię. Z jej gardła dobywało się jakieś mruczenie, Randar poczuł, że jej ręce rozplątują sznur, którym przewiązał swoją szeroką szatę w pasie. Głaskała go też po nagiej skórze na piersiach.
Krew znowu się w nim burzyła, ale odsuwał się, uśmiechał niepewnie do dziewczyny, nie miał odwagi używać mocniejszych słów.
- Biały mężczyzna, biedny mężczyzna... Windela da ci nową siłę, tak? Ty jesteś nowo przybyły, jesteś głuptasem, który nic nie wie o tym życiu. Ale ja ci pomogę, tak?
Randar czul się beznadziejnie osaczony, nie odważył się jej odepchnąć, bał się, że matka mogłaby go ukarać, gdyby obraził jej córkę. Ciało zapłonęło ponownie, ale myśli pozostawały wciąż jeszcze jasne.
- Nie, Windela, ja nie mogę. Mam kobietę, wiesz o tym. Chorą kobietę, nie wolno mi... Odsuwał ją od siebie obiema rękami, niezbyt mocno, poczuł pod dłonią miękką pierś, podskoczył, gdy dotknął napiętej brodawki.
- Nie, Windelo, nie, nie teraz... Nagle go puściła. W mdłym świetle brzasku widział wyraźnie jej profil, niebo różowiło się na wschodzie, niosło obietnicę nowego, słonecznego dnia.
- Muszę iść, muszę do domu... Windela, wybacz mi...
I pobiegł co tchu przez leśne zarośla oddzielające chaty wolnych Murzynów od długich baraków niewolników.
Czuł bicie serca w gardle. Maria, Maria, co ja zrobiłem? A jeśli ona umarła teraz, kiedy ja w swojej beznadziejnej głupocie szukałem niemożliwego ratunku? Murzyńska magia, nic takiego nie istnieje. Dlaczego miałaby być odmienna od naszej? Maria zna magię, jej nie można dotknąć, to przecież ona została niegdyś skazana jako czarownica i nie może teraz umrzeć od sztuczek jakiejś Murzynki. Nie...
- Dzień dobry, Randar... Mógłby krzyczeć z radości. Zamiast tego padł na podłogę tuż obok niej, obejmował drobne ciało, unosił je w górę, przyciskał ją do siebie tak, że aż jęknęła, mimo to popatrzyła na niego.
- Czujesz się lepiej, jesteś przytomna! Och, dzięki... Maria próbowała uwolnić rękę, chciała pogłaskać go po zaciśniętych powiekach. Wyczuwała gwałtowne uderzenia jego serca, zdawało jej się, że cały drży, jakby biegał przez całą noc i odpędzał demony, które ona miała w sobie.
Kristina odkryła, że pochlebstwo jest śmiertelnie niebezpieczne, a wybuchy gniewu jeszcze gorsze. Kiiri próbowała ją pocieszać, ale nie znajdowała dość słów, a nie miała odwagi dotknąć białej kobiety. Przychodziła więc z maleńkimi, pysznymi owocowymi ciasteczkami, przynosiła kandyzowane śliwki, orzechy, które były zanurzane w syropie, zanim je usmażono na maśle.
Układała wielkie bukiety pachnących kwiatów na stoliku przy oknie i nie ustawała w staraniach, by służyć Kristinie jak najlepiej.
Kristina już się więcej nie kąpała, ale pozwalała Kiiri przynosić mokre płaty bawełny, którymi ocierała pot i w których kryła swoje łzy.
Pewnego przedpołudnia Kiiri przyszła ze spuszczonym wzrokiem i oznajmiła, że pan życzy sobie towarzystwa przy śniadaniu.
- Nie! Jestem chora, powiedz, że jestem chora! Ja nie chcę, nie jestem w stanie...
Kiiri wpatrywała się w nią wzrokiem zbitego psa, potem jednak zawróciła na pięcie i bezszelestnie zamknęła za sobą drzwi.
Po paru minutach wróciła, wielka czerwona plama widniała na jej policzku, a wargi krwawiły.
- Pan mówi, że jestem niedobrym posłańcem. Ja mówię: łaskawa panienka jest proszona.
Kristina przesłoniła usta dłonią.
- On cię uderzył? O, mój Boże, uderzył cię dlatego, że ja nie przyszłam?
Kiiri mrugała przestraszona i pochyliła głowę. Kristina czytała w jej myślach. To wszystko, jak się okazuje, wcale nie było dla Kiiri niczym nowym. Ona znała pana.
- Dlaczego nie powiedziałaś, że on tak samo po świńsku zachowuje się również wobec ciebie?
Kiiri ciężko przełknęła ślinę i padła na kolana.
- Ja być tylko głupia niewolnica. Panna Kristina mnie ukarać... ja głupia, głupia. Nie wiedzieć nic...
Kristina zacisnęła pięści.
Do jakiego to domu wariatów się dostała? Jak ojciec mógł ją wysłać do takiego potwora, do takiego poganina? Znajdowała się teraz w gorszym więzieniu niż na Skjaervasr, dziesięć razy gorszym, mimo pysznego jedzenia, pięknego pokoju, służby...
Od wielu tygodni nie widziała Marii. Ze swojego okna mogła spoglądać w dół na cukrownię i tam kilkakrotnie mignął jej Randar między obłokami pary i dymu. Wiedziała przynajmniej, że żyją. Nie mogła jednak z nimi rozmawiać, nie mogła się z nimi przywitać nawet w niedzielę, kiedy dosiadali koni i jechali do kaplicy w forcie, by słuchać, jak blady pastor opowiada o zwycięstwie Boga na pogańskich wyspach.
- Kiiri, to ja już zejdę. Ale muszę chyba włożyć kapelusz, prawda?
Niewolnica wspięła się na palce, zdjęła duży kapelusz upleciony z miękkich i cieniutkich słomek. Kapelusz ozdobiony był różową wstążką.
Kristina chwyciła go i naciągnęła głęboko na czoło, w czym nie było jej zbyt ładnie. Pożyczyła też sobie cieniutką bawełnianą bluzkę haftowaną w małe kwiatki, pasujące do kapelusza.
Dwaj potężni Murzyni, którzy dniem i nocą stali wyprostowani przy schodach, nawet nie drgnęli, kiedy obok nich przebiegła.
Za pierwszym razem, gdy próbowała wyjść, chwycili ją stalowymi łapami i odnieśli wrzeszczącą z powrotem do pokoju. Potem pan Wendel urażonym głosem wyjaśniał jej, że, niestety, jest zbyt niedoświadczona i zbyt ładna, by mogła sama spacerować po wyspie. Wszędzie czai się mnóstwo niebezpieczeństw i byłoby rzeczą niewybaczalną pozwolić młodej białej kobiecie wychodzić samotnie z domu.
I wtedy właśnie zrozumiała.
Potem nie wysunęła już stopy poza swoje białe więzienie, z wyjątkiem niedziel, kiedy pan Wendel wyprowadzał ją na oślepiające słońce i zabierał ze sobą do kościoła.
Teraz w chłodnej jadalni stół nakryty był na dwie osoby. Znowu oszołomiło ją widoczne tu bogactwo i zbytek. Pod sufitem zawieszony był ogromny wachlarz przemyślnie przywiązany, w rogu pokoju stała Murzynka i rytmicznie pociągała za jedwabny sznur. Wachlarz poruszał się tam i z powrotem, wywołując ruch powietrza i przeganiając jednocześnie owady.
- Panno Kristino! Jest pani podobna do kwiatu, do małego, nieśmiałego fiołka, które można wiosną zbierać u nas w Danii, w alei Kupców!
- Panie Wendel, nie udobrucha mnie pan pięknymi słówkami. Jest pan potworem. Diabłem, który nazywa siebie chrześcijaninem!
Gospodarz odchrząknął cicho, ale nie wyglądał na zirytowanego.
- Proszę bardzo, niech pani usiądzie przy stole. Chcę pani powiedzieć, że w najbliższej przyszłości będę miał trochę wolnego czasu. Plony z pól południowych są pod dachem, a kukurydza jeszcze nie całkiem dojrzała. Plantacje bawełny są pod dobrą opieką i nie muszę ich doglądać. Teraz najważniejsze ze wszystkiego jest to, że oczekuję gości. Musimy wszystko starannie zaplanować, moja śliczna, ponieważ nasze gospodarstwo domowe to prawdziwa katastrofa.
Kristina milczała. Posyłała mu tylko ponad stołem nienawistne spojrzenia.
Pan Wendel pochylił się, ujął tacę z sadzonymi jajkami. Na jego obrzmiałych wargach lśnił tłuszcz, żółtko przykleiło się do wąsów.
- Proszę się poczęstować! Mamy też smażone mięso i żytni chleb! Prawdziwe staroświeckie śniadanie, takie jadaliśmy w ojczyźnie!
Kristina nigdy przedtem nie jadła na śniadanie jaj ani mięsa, na sam widok żołądek podchodził jej do gardła. Z wahaniem wzięła kukurydziane ciastko i posmarowała je lekko masłem. Pan Wendel nalał jej ciemnej herbaty, którą panie bardzo lubiły, piły ją i na gorąco, i na zimno, bo orzeźwiała.
- No więc jak powiedziałem, oczekuję gości. Zostaną tu aż do końca pory deszczowej, myślę, że potrwa to kilka miesięcy. Przyjedzie mój brat, złotnik, i jego piękna hiszpańska małżonka. Będą wraz z innymi towarzyszyć przedstawicielom kompanii, niektórzy zamieszkają u nas, niektórzy u gubernatora. Zamierzam udowodnić im, że to nie jest ani prymitywne, ani pozbawione kultury miejsce. Będziemy organizować przyjęcia i rozrywki, a pani chciałbym powierzyć szczególne zadanie, panno Kristino. Spoglądała na niego bez zainteresowania.
- Może będę musiała tańczyć półnaga, tak jak to robią dla pana murzyńskie dziewczęta? Tak, żeby każdy, kto zechce, mógł mi się przyglądać? A może życzy pan sobie, żebym wysmarowała ciało zwierzęcym tłuszczem i ziemią, to wtedy przypominałabym bardziej niewolnicę, którą i tak mnie pan uczynił?
- Proszę się nie złościć, łaskawa panienko! Pozwolę sobie prosić o zmianę tonu! Nie jest pani niewolnicą! Jest pani moim gościem, moją szanowaną, młodą kuzynką. No, zresztą to kuzynostwo... traktuję panią raczej jako... guwernantkę.
- Tylko że dotychczas nie miałam jeszcze okazji poznać dzieci - ucięła chłodno.
Roześmiał się dziwnie, jakby rżał, oparł się wygodnie na krześle.
- Panno Kristino, marzenia pani zostaną spełnione z nawiązką. Chcę uczynić pani zaszczyt, o jakim pani nigdy nawet nie śniła, moje małe biedactwo. Dorastające na skalistej wyspie... wychowywane przez przestępców, karmione solonymi rybami... to nie jest odpowiednie życie dla córki Adriana Mulda. Nie, pani jest przeznaczona dla czegoś lepszego. I Pan w swej łasce i sprawiedliwości znalazł rozwiązanie.
Gapiła się na niego z otwartymi ustami, widelec wypadł jej z ręki. Nie podobał jej się wyraz jego ordynarnej, opalonej gęby. Szybko przełykała ślinę, by stłumić mdłości, on zaś wytarł czerwone ręce w lnianą serwetkę i beknął. Ręce... czuła, jak skóra pali ją na wyobrażenie tych rąk dotykających jej nagiego ciała.
- Panno Kristino Muld... wyjdzie pani za mąż. Potrząsnęła głową, niczego nie pojmując.
- Wyjdzie pani za mąż za pierwszego człowieka na tej wyspie. Za wytwornego mężczyznę, pochodzącego z dobrej duńskiej rodziny. Za człowieka, któremu wszystko się udaje i z którego inni właściciele plantacji biorą przykład. Za kogoś, komu nawet gubernatorzy okazują uprzejmość i którzy szanują go za jego moralność i za odpowiednie traktowanie zarówno białych,, jak i czarnych ludzi w jego domu. Za mnie.
Kristina drgnęła, zaciśniętą ręką potrąciła filiżankę, gorąca herbata rozprysnęła się na suknię.
- Nigdy w życiu! - warknęła wściekle. - Prędzej odbiorę sobie życie, ty brudny koźle.
Oczy pana Wendela mieniły się. Najwyraźniej nie słyszał, co powiedziała.
- Będziesz miała wesele, o którym będą sobie opowiadać na wszystkich Karaibskich Wyspach, wiadomości dotrą aż do Kopenhagi i dalej do najczarniejszej Afryki. Twój ojciec będzie krzyczał z radości, będzie mi dziękował. Co mnie zresztą nie zdziwi, bo chyba to właśnie miał na myśli, kiedy napisał do mnie...
- Przecież on myślał, że jesteś żonaty! Nie wiedział, że twoja nieszczęsna małżonka zmarła!
Wendel złożył ręce, udając smutek.
- Zmarła, tak, moja wierna Anna Victoria. Ale ty będziesz godną jej następczynią, matką moich dzieci, pociechą moich samotnych nocy...
- Nie! To już raczej wyjdę za jakiegoś Murzyna!
Teraz gniew eksplodował, pan Wendel rozerwał złączone dłonie i uderzył pięścią w stół tak mocno, że nakrycia zadzwoniły. Ze straszną miną okrążył stół i przycisnął swoje wargi do jej ust. Kristina wrzasnęła. Cień Kiiri zniknął za drzwiami. Wachlująca ich kobieta patrzyła w inną stronę, jej twarz nawet nie drgnęła.
Teraz dotarło do Kristiny, że ten człowiek posiada ją tak samo, jak posiada Kiiri oraz tę połyskującą od potu żywą figurę przy drzwiach.
Może ją obrażać, dręczyć, ożenić się z nią albo ją zamordować. Tutaj najwyraźniej nie istnieje żadne prawo, tylko decyzje gubernatora i jego otoczenia.
- Panie Wendel - powiedziała cieniutkim głosem. - Powiedziałam to, co naprawdę myślę. Jeśli mnie pan zmusi do uległości, to odbiorę sobie życie.
- Ty przeklęta dziwko! Już ja zadbam o to, żebyś żyła. A co więcej, jeśli natychmiast nie zmienisz nastawienia do mnie, nie uznasz, że spotyka cię wielki zaszczyt, to zapłacą mi za to twoi nędzni opiekunowie! Twoja przybrana matka już i tak jest prawie nieżywa, gnije od środka, coraz bardziej z każdym dniem. I nie myśl, że ten olbrzym, twój przybrany ojciec, może w ogóle cokolwiek zrobić. Po paru tygodniach w cukrowni nie będzie miał siły walczyć o twoją cnotę!
Kristinie dzwoniło w uszach, jakby się tam znalazło tysiąc małych komarów. Kłuło ją i piekło, ciemniało jej w oczach, zdołała jednak opanować gniew, nie chciała wybuchnąć, nie chciała mu w żadnym razie pokazać, że jest na krawędzi załamania.
- Nie możesz zrobić im krzywdy. Ty... ty... mój ojciec przyjedzie i cię zabije!
Wendel cofnął się o krok. Przyglądał jej się spod oka.
- Myślałem o tym - rzekł wolno, przyczesując palcami sterczące wąsy. - Ale przecież możemy zadbać o to, żeby nie przyjechał... mam przyjaciół na morzu, wielu przyjaciół. Ludzi, którzy nie okazują posłuszeństwa innemu królowi poza bogactwem. Ludzi, którzy chętnie uprowadzą nic nie wart pasażerski stateczek, jeśli im za to zapłacę. Twój ukochany ojciec... byłaby wielka szkoda, gdyby coś takiego się stało.
Nie była w stanie słuchać dłużej. Błądziła wzrokiem po ścianach, patrzyła na nieruchomych niewolników, na malowidła utrzymane przeważnie w kolorach krwi i starego złota.
Wendel usiadł znowu, mówił teraz znacznie ciszej i znacznie spokojniej, jak kapłan, który najpierw miotał najgorsze przekleństwa na grzesznych ludzi, a teraz chce wskazać im drogę.
- Kristino Muld, dobijmy targu.
Randar nie rozumiejąc, o co chodzi, patrzył zmrużonymi oczyma na żołnierza, który zdejmował z niego uprząż. W młynie słychać było trzaski i zawodzenia mechanizmu, czarnych mężczyzn było teraz tylko pięciu i gdy nieoczekiwanie odejdzie Randar ze swoimi wytrzymałymi mięśniami, będą musieli napinać swoje ciała jeszcze trochę poza granicę bólu.
- Masz iść do pana. Chce z tobą rozmawiać. Weź też swoją babę. Najpierw idźcie do łaźni. Kiiri na was czeka.
Randar mrugał, pot zalewał mu twarz. Mięśnie drżały po strasznym wysiłku, zrobiły się ostatnio znacznie większe. Młyn w cukrowni to morderczo wyczerpująca praca. W pierwszych dniach myślał, że tego nie przeżyje. Później jednak zauważył, że ciało się nie poddaje, a teraz był silniejszy niż kiedykolwiek, nawet w młodości nie widział u nikogo takich wielkich, napiętych mięśni, jakie teraz on miał pod skórą na piersiach, na ramionach i na udach.
Maria też żyła teraz spokojniej. Chorzy przychodzili do ich chaty, nie musiała już wędrować po plantacji i dźwigać ciężkich koszy.
Zresztą trudno powiedzieć, że przychodziło wielu Murzynów. Nie biegali do Marii z własnej woli, nadzorca musiał ich wypędzać groźbami i razami.
Murzyni się jej bali. Tysiąc razy woleli złożyć sprawy swego życia w ręce Mamy Win.
Asystent nadzorcy, młody niemiecki żołnierz, ponaglał Randara, a potem baty spadły ze świstem na czarne plecy człowieka, który na chwilę przestał obracać wielkie koło.
- Kristina! O, mój Boże, wyglądasz bardzo dobrze! Bogu dzięki, nic ci się nie stało, moja mała Kristino, tak strasznie za tobą tęskniłam...
- Mnie nic nie jest, mamo. Ja... mam tu wszystko, czego potrzebuję. Ale ty byłaś bardzo chora, prawda? Pan Wendel powiedział... że nie mogę do ciebie iść, bał się, żebym się nie zaraziła...
Maria nie dostrzegała, że młodej tłumaczącej się kobiecie zanosi się na płacz.
Przyciskała Kristinę mocno do siebie i rozkoszowała się tym, że znowu czuje na szyi jej drobne ręce.
- Moja mała, kochana...
- Mamo, ja... my mamy ci coś do powiedzenia.
- Och, z pewnością masz mi do opowiedzenia tysiące rzeczy! Jak ci idzie z dziećmi, czy są posłuszne? Poznałaś jakieś inne młode kobiety, z którymi mogłabyś pić herbatę i brać z nich przykład? Zwiedziłaś już wyspę, zorientowałaś się, co to za miejsce? Och, musisz opowiedzieć mi wszystko, ja nie widziałam właściwie nic poza moją własną chatą...
- Mamo - powiedziała znowu Kristina cicho, rzucając ukradkowe spojrzenie na milczącego pana Wendela. Ten chrząknął i usiadł za wielkim biurkiem.
- Siadajcie - nakazał krótko. - A panna Kristina niech podejdzie do mnie.
Maria wypuściła ją niechętnie z objęć, nagle zdjął ją lęk.
Pan Wendel mówił spokojnie, w swoim krótkim przemówieniu akcentował prawie wszystkie słowa.
- Dzięki łasce i woli Pana zdarzyło się tak, że panna Kristina i ja postanowiliśmy zawrzeć związek małżeński. Jej ojciec został poinformowany i jeśli Bóg pozwoli, przyjedzie tutaj jeszcze przed naszym ślubem. Spodziewamy się, że będzie tu za mniej więcej pół roku od dzisiaj, po zakończeniu pory deszczowej, kiedy statki będą mogły spokojnie przebyć morze. Wam, jako jej służącym, to znaczy przybranym rodzicom, mam obowiązek zapewnić lepsze warunki. Od dziś przeniesiecie się z waszej chaty i zamieszkacie w naszym domu. W zamian za to oczekuję absolutnej lojalności.
- Kristino! To nie może być...
- Trzymaj język za zębami! Chyba widzisz, że ona się zgadza.
Wzrok Randara przenosił się z nadętego gospodarza poprzez przerażoną twarz Marii do spokojnej, skupionej twarzy Kristiny.
Maria nie pozwoliła sobie przerwać.
- To nie może być prawda. Kristino, czy ty rzeczywiście tego chcesz?
W końcu opanowała się jednak. Stwierdziła, że to głupie pytanie. Ojciec Kristiny prosił Wendela, by zaopiekował się nimi wszystkimi. Najwyraźniej Adrian nie znał tego człowieka. Stało się to, czego można było się spodziewać, wdowiec w pełni panował nad sytuacją. Szczęśliwe rozwiązanie, gdyby nie brać pod uwagę jednej sprawy: Wendel jest brutalnym człowiekiem, podstarzałym, chciwym właścicielem niewolników, który zbyt długo żył pod tym piekącym słońcem, by wykazywać zrozumienie dla czegoś tak mało ważnego, jak podeptane marzenia młodej kobiety.
- Tak będzie najlepiej, mamo. Dla nas wszystkich. Głos Kristiny zdawał się jakiś obcy. Oddychała cicho, ale Maria zauważyła, że pierś porusza się gorączkowo pod ładną, jedwabną bluzką. Dziewczyna się boi, o, tak, śmiertelnie się boi tego, co ją czeka w małżeństwie. A może on już...?
- Nie - jęknęła Maria cicho.
Pan Wendel spokojnie napełnił cztery kieliszki. Drżała mu ręka, kiedy ostatni podawał swojej narzeczonej, a w jego oczach płonęło pożądanie.
Kristina pierwsza opróżniła kieliszek.
Maria spróbowała mocnego, słodkiego rumu, już i bez tego kręciło jej się w głowie. Bardzo chciała opuścić swoją nędzną chatę. Pragnęła, by Randar nie musiał się tak męczyć w cukrowni. Kristina miała zostać żoną bogatego właściciela plantacji. Wkrótce przyjedzie Adrian.
Mimo wszystko wnętrzności podchodziły jej do gardła, nie mogła przełknąć tej nowiny. Nie mogła przyjąć do wiadomości, że taki ma być los dobrej, ślicznej Kristiny.
- Nie powinniśmy byli zabierać jej ze Skjsrvasr - szeptała na pół z płaczem, tuląc się w nocy do Randara.
- Może znajdzie się jakaś rada, moja kochana. Musimy tylko zachować spokój i strzec Kristiny, najlepiej jak potrafimy. Dopóki nie przyjedzie jej ojciec. On znajdzie rozwiązanie. On przecież nie może dać na to swojej zgody.
- Ale sam widziałeś, on odebrał jej wszelką wolę. Jej oczy, Randar! Były martwe, nie widziałeś tego? Ona... ona ledwie mogła ustać na nogach! Musiał ją czymś oszołomić, może jej groził! Boże, biedne dziecko!
- Teraz możemy tylko być przy niej. Nie złościć go, bo w przeciwnym razie wyśle nas na pola albo sprowadzi jakiegoś murzyńskiego ducha, żeby nas uśmiercił we śnie. On może zrobić wszystko, Mario, ma wystarczającą władzę. Musimy zachowywać się powściągliwie i czekać na Adriana.
- Tak. Ale ja nie wiem, czy wytrzymam...
- Wytrzymasz. Nikt nie wytrzyma tyle co ty. Pamiętaj, że ćwiczysz to przez całe życie. Od blisko pięćdziesięciu lat, moja kochana.
Łagodny głos męża trochę ją uspokoił. Uśmiechała się blado, głaskała palcami jego twarz.
- Pięćdziesiąt lat... od dawna powinnam gryźć ziemię. Moja matka miała zaledwie...
- Ciii, ciii... chcę posłuchać śpiewu cykad. Dzisiejszego wieczoru po prostu oszalały.
Pocałowała go na dobranoc, zawsze znajdowała pociechę i ukojenie w jego pieszczotach, doświadczała tego niemal przez całe swoje życie.
Randar wiedział, że nie musi robić nic więcej, wiedział, że wszystko, czego ona pragnie, to żeby obejmował ją mocno i całował ostrożnie w powieki, wargi, na których był jeszcze smak słodkiego rumu. Cmokał delikatnie jej twarz, ostrożnie układał się na boku tuż przy niej, położył sobie na biodrach jej nogę i kołysał ją wolno, dopóki nie otworzyła się na jego spotkanie.
Wspomnienie śmiechu Windeli przeniknęło go niczym błyskawica w tej miłosnej chwili. Umilkło jednak natychmiast, nic nie było w stanie zerwać więzów, którymi jego serce związane było tylko z tą jedną.
- Mario, tak się bałem...
- Wiem o tym. Ale teraz... z pewnością uda nam się przeżyć. Może jeszcze czeka nas przyszłość, o jakiej marzyliśmy. Może kawałek ziemi... Dobre dni, mój kochany. Ciepłe dni w słońcu... pomyśl, nigdy więcej nie będziemy marznąć.
- Nigdy... marznąć... jesteś taka gorąca - mruczał jej prosto do ucha, a ona chichotała cicho jak młoda dziewczyna. Jej włosy łaskotały go po twarzy, kiedy Maria położyła się na nim i jęknęła w ciemnościach.
Teraz to już nie śpiew cykad dzwonił mu w uszach, jakiś głębszy dźwięk wdzierał się tutaj, jakby morze zalewało wyspę. Wieczny szum fal, tak nieustannie tu obecny, że przy codziennej pracy w ogóle się go nie zauważało. Jęki przemieniały się w pozbawioną słów, monotonną pieśń, drobne dźwięki łączyły się w radość ogarniającą oba ciała. Przymknął oczy i rozkoszował się tą chwilą.
Nowy pokój Marii wyposażony był w łóżko! Ciemny i ciężki przedmiot z bardzo twardego drewna. Łóżko nie zostało zbite za pomocą gwoździ, lecz połączone drewnianymi kołeczkami w rogach. Przypominało raczej skrzynię, było całkiem proste, ale miało cudowny materac, który z czułością przyjmował obolałe ciało.
- Niebiańskie łoże - westchnęła Maria i przymknęła oczy z błogim uśmiechem na wargach. Twarda podłoga na statku, trzcinowy materac ułożony wprost na czerwonej ziemi, wszystko było do zniesienia, do niczego lepszego przecież nie przywykła. W porównaniu z tym łóżko naprawdę jest niebiańskie.
Randar stał pośrodku pokoju i przyglądał się żonie.
- Chodź! Wypróbuj! Jest miękkie niczym wełna. Leży się naprawdę cudownie! I zobacz, jest też siatka przeciw owadom. Randar, nareszcie będziemy mieszkać jak ludzie!
Mężczyzna chrząknął.
- Mario... ja dostałem pokój w innym miejscu. Pan Wendel postanowił, że my będziemy spać każde gdzie indziej.
- Nie! Zerwała się na równe nogi, jakby to miękkie posłanie nagle wypełniło się ostrymi kolcami.
- Nie może być o tym mowy! On nie może... jesteśmy przecież mężem i żoną!
Randar potrząsał wolno głową.
- Już próbowałem. Rozmawiałem z nim... Mario, musimy się podporządkować. W każdym razie na jakiś czas. Pamiętaj, że za sześć miesięcy przyjedzie Adrian, a wtedy zobaczysz...
- Sześć miesięcy! Mam spać bez ciebie przez całe sześć miesięcy! Randar, ja się nigdy na to nie zgodzę!
Objął ją.
- Ja też tego nie chcę, nie chcę tak samo jak ty. Myślę jednak, że powinniśmy. Ze względu na Kristinę. Gdyby tylko nadarzyła się jakakolwiek możliwość zmiany tych małżeńskich planów, musimy być w pobliżu, żeby usunąć z jej drogi ten worek gnoju. Musimy być jak najmniej widoczni... a wiesz, że ja świetnie to potrafię. Nie będziesz tutaj zbyt bezpieczna, od czasu do czasu będziesz miała nocne męskie wizyty, moja kochana - uśmiechnął się czule.
Maria westchnęła i wzruszyła ramionami.
- Może i masz rację... trzeba się podporządkować. Tymczasem. Ale ja nie będę czekać aż do przyjazdu Adriana i wyjaśnię tę okropną sytuację. Naszym obowiązkiem jest pomóc Kristinie. Ona musiała zostać czymś zatruta, oszołomiona. Randar, ja nie spocznę, dopóki z nią szczerze nie porozmawiam!
- Teraz nie będzie to z pewnością trudne. W końcu mieszkamy z nią pod jednym dachem.
- Ona jest zamknięta w swoim pokoju! Nie wejdziemy tam! Widuję ją tylko przy posiłkach!
Poklepał żonę mocno po plecach, pogłaskał uspokajająco napięte mięśnie.
- Na pewno coś wymyślimy. Nic nie będzie z tego wesela, dopóki w nas tli się choć iskierka życia!
Maria przytakiwała, położyła palec na wargach, jak to miała w zwyczaju, kiedy zastanawiała się nad czymś.
- Kiiri patrzy na Kristinę z czymś, co przypomina współczucie. Myślę, że będę mieć z niej pomocnicę... W każdym razie na pewno się zgodzi przemycić list do Kristiny.
•• Czy to nie jest zbyt niebezpieczne? On może znaleźć listy! I nie zapominaj, że Kiiri jest niewolnicą. Śmiertelnie się boi swojego pana i z pewnością nie będzie ryzykować, bo wie, że w razie czego czeka ją chłosta.
- Może tak, a może nie... - mruknęła Maria. Przytulił ją jeszcze mocniej.
- Tak rozkosznie pachniesz... Jego głos brzmiał ochryple, Maria wiedziała, co to znaczy.
- Randar, coś ty! Co ty zamierzasz...? On już stanowczo wsunął jedną rękę w rozcięcie jej szerokiej bluzki i głaskał ciepłą, świeżo wymytą skórę.
- Jesteś taka smakowita... będę tak strasznie za tobą tęsknił...
- Mhm...
Maria czuła, że słabnie, rozkoszne ciepło ogarniało całe ciało, wygięła się lekko, by ułatwić mu zadanie. Roześmiała się gardłowo, kiedy uszczypnął ją lekko w policzek.
- Myślę, że ten upał działa na ciebie odmładzająco! Jesteś szalony jak młody chłopak!
Odpowiedział jej młodzieńczym śmiechem, a potem pochylił się, by dotknąć ustami brodawek, które napinały się pod cienkim bawełnianym płótnem.
- Bardzo lubię te dziwne stroje - burczał zadowolony i jednym ruchem rozwiązał pas własnego ubrania.
W pomieszczeniu przeznaczonym dla mężczyzn sypiało ośmiu zaufanych służących. Czterej z nich to strażnicy, potężni, muskularni mężczyźni z głębi Afryki. Pozostali czterej mieli jaśniejszą skórę i drobniejszą budowę. Byli to osobiści służący właściciela, uczestniczyli w pracach kuchennych. Kobiety z Kiirą na czele dbały o zakupy, przygotowanie jedzenia, gotowanie, podawanie do stołu i sprzątanie dwunastu pokoi w ogromnym domostwie. Windela i dwie inne były specjalnie przyuczone do prowadzenia eleganckiego domu, powierzano im czyszczenie sreber, mycie licznych kryształowych żyrandoli i inne prace, jak na przykład dbanie o stroje pań. Windela była też czymś w rodzaju pokojówki i w razie potrzeby usługiwała paniom, przyjeżdżającym tu w gościnę.
Randar starał się odwracać wzrok, kiedy z jedną ręką opartą na biodrze Windela uśmiechała się do niego poufale.
- Twoja pani już zdrowa, tak?
Potwierdził skinieniem głowy, wyjąkał jakieś podziękowanie. Ona potrząsnęła głową, długie włosy otaczały czoło niczym turban. Dawno już stwierdził, że skórę dziewczyna miała jaśniejszą niż jej matka, twarz młodej też była bardziej otwarta. Windela była wyższa, ale oczy miały tę samą brązowoczarną barwę co oczy Mamy Win.
- Twoja żona szczęśliwa - powiedziała Windela i mrugnęła do niego porozumiewawczo, po czym kołysząc biodrami ruszyła przed siebie.
Randar przełknął ślinę. Kiira przyglądała mu się dziwnie.
- Randar, szybko! Ty słyszeć, tak? Ty pomóc India nosić wodę!
Przytaknął oszołomiony i pobiegł za młodym chłopcem, który urodził się tu na wyspie i mówił niemal perfekcyjnie po duńsku.
Maria zniknęła wraz z dwiema innymi kobietami, poszły na targ, żeby zrobić zapas owoców i warzyw.
- Opowiedz mi o pracy tutaj, Indio! Nigdy przedtem nie byłem domowym służącym.
- Praca jest ciężka, ale ciągle robi się co innego. Jednego dnia to, drugiego coś jeszcze. To bardzo dobrze. Dobre jedzenie, tak! Pan surowy, ale dobry. Dba o nas wszystkich!
- Aha. Ale służących jest tutaj bardzo dużo, niemożliwe, żeby wszyscy mieli zajęcie?
Murzyński chłopiec roześmiał się i wyciągnął w górę cienkie, długie palce.
- Och, tak! Mnóstwo roboty. Mnóstwo gości! Roboty pod dostatkiem, tak. Dzisiaj będziemy nosić wodę z Magan, rozumiesz? Daleko, daleko!
Randar uśmiechnął się i przytaknął. Chłopiec ruszył w drogę, spokojnie wspiął się na niewielkie wzgórze i skręcił. Randar ujął mocniej naczynia na wodę, które już zaczynały mu ciążyć.
Puste ważyły co najmniej ze dwadzieścia funtów, domyślał się, że to będzie znacznie trudniejsze niż cały dzień w młynie.
Szczupły India bez widocznego wysiłku niósł naczynie na głowie i biegł lekko w górę wykładaną kamieniami ścieżką.
Oczy Kiiri były przerażone niczym u złapanego zająca, ale bez słowa przyjęła złożoną kartkę. Wsunęła ją pod koszulę i uśmiechnęła się blado do Marii.
- Ty pomóc pannie Kristinah. Moja dobra kobieta, być dzielna. Moja biedna niewolnica!
- Jesteś dzielna, Kiiro. Wiem, co ryzykujesz, jeśli pan to odkryje.
Murzynka uniosła w górę ramiona.
- Moja znosić razy. Tak.
Pobiegła. Maria usiadła z miską grochu, który należało oczyścić, i czekając próbowała uspokoić swoje serce.
Śpiący niewolnicy oddychali rytmicznie, jakby fale uderzały o morski brzeg. Randar nasłuchiwał głosów innych ludzi, znaku, że ktoś jeszcze czuwa w tym domu. Usłyszał szczekanie psa, prawdopodobnie to jedna z tych na pół dzikich bestii, które pan spuszcza na noc, by pilnowały magazynów cukru i dziedzińca. Są tresowane tak, by atakować każdego, kto odważy się wyjść nocą poza obręb murzyńskiej wioski i niewolniczych baraków. Te bestie nie słuchają nikogo oprócz samego pana i mężczyzn, zatrudnionych do ich pilnowania, wydających im stanowcze rozkazy. Randar uświadomił sobie teraz, jak wiele niebezpieczeństw czyhało na niego tamtej nocy, kiedy przemykał się do chaty Mamy Win. Teraz należał do ludzi, których psy znają, często w oznaczonym czasie zanosił im jedzenie. Zauważał, że pracujący w domu niewolnicy są pod wieloma względami zaufanymi ludźmi.
Miał za sobą trudny dzień. Wyprawa do pojemnika deszczowej wody wysoko nad zatoką Magan była długa i męcząca. Naczynie wypełnione wodą okazało się niezwykle ciężkie, na dodatek trudne do niesienia i India ze śmiechem i żartami próbował nauczyć go dźwigania ciężarów na głowie. Randar uznał, że musi to poćwiczyć, bo przy różnych okazjach jest to jedyne wyjście. Dzisiaj wszystko skończyło się na tym, że zanim dotarł do połowy drogi, musiał wylać drogocenną deszczową wodę i wlókł się potem za Indią z pustym naczyniem.
Ale nikt jakoś nie zwrócił na to uwagi. Cała ta sprawa była jeszcze jednym wymysłem pana, by biały niewolnik poczuł się mały i nieważny. To nie mogło się dobrze skończyć.
Randar wiercił się na swoim niskim łóżku, nie dostał tak jak Maria własnego pokoju, tylko kąt za zasłoną przy drzwiach w izbie, którą i tak dzielił z Indią.
Z zewnątrz nie dochodziło już szczekanie psów, tylko wieczny śpiew cykad i jakieś dalekie krzyki drapieżnych ptaków.
Nagle pojawiło się coś jeszcze, jakieś zawodzenie, pieśń. Głęboka i dudniąca, Randar poczuł, że włosy jeżą mu się na głowie.
To były te same dźwięki, które tamtej nocy dobywały się z gardła Mamy Win, tylko silniejsze, unisono, jakby śpiewał liczny chór.
I głos basu, przenikliwy i rytmiczny, jakby ktoś wymachiwał grubą liną ponad głową...
Przeniknął go zimny dreszcz.
Serce biło mocniej w piersi, tłoczyło krew w żyły bardzo szybko, aż stała się gorąca i ciężka. Zasłaniał uszy rękami, chciał, żeby przerażający dźwięk pozostał na zewnątrz. Spostrzegł jednak, że szum jego własnej krwi zlewa się w jedno z tamtym głosem i nie można od tego uciec.
- Mario - szeptał bezradnie. - Mario, pomóż mi...
List od Kristiny wcale Marii nie uspokoił, chociaż słowa były oczywiste. Młoda kobieta wyjaśniała stanowczo, że ona sama pragnie tego ślubu i że pan Wendel zawsze zachowywał się wobec niej poprawnie i przyzwoicie. Ona zaś cieszy się, że dni niedostatku, na który była skazana jako nieślubna córka Adriana, należą do przeszłości. Wdzięczna jest panu Wendelowi i Bogu, że tak wszystko się dobrze dla niej ułożyło. „Mój ojciec musiał to właśnie mieć na myśli, kiedy mnie tutaj wysyłał i oddawał w opiekę panu Wendelowi” - pisała.
Serce Marii krwawiło. Ani na chwilę nie zapominała, że Kristina nie jest jej córką, ale w tamtych latach na Skjasrvasr bardzo tego pragnęła. A kiedy dziecko zaczęło nazywać ją matką, sprawiło jej to wielką radość.
Teraz Maria upuściła list na podłogę i wpatrywała się w płomień lampy na stoliku przy łóżku. Owady tłoczyły się wokół światła, tłukły skrzydełkami o szklany klosz i próbowały od nowa dostać się jak najbliżej, prosto w objęcia śmierci.
Maria nie miała wątpliwości. Ten człowiek musiał podać dziewczynie jakiś trujący sok roślinny, podobny do tego, którym Murzyni smarują skórę, kiedy po kryjomu odprawiają swoje pogańskie rytuały. Słyszała, jak plantatorzy o tym rozmawiali. Przyciszonymi głosami wymieniali informacje i pogłoski z gór, gdzie zbiegli niewolnicy urządzali swoje straszne nabożeństwa.
Kristina musiała zostać oszołomiona albo znajduje się pod presją. A może ten nowy świat kompletnie poprzewracał jej w głowie?
Maria zaczęła niespokojnie chodzić po pokoju. Powinna zejść na dół, pomóc przy zmywaniu po kolacji. Ale już dawno zauważyła, że pan Wendel nie ma nic przeciwko temu, żeby przebywała w pokoju, który jej dał. A Kiira umykała pospiesznie, gdy tylko zobaczyła Marię. Widocznie nie miała ochoty na noszenie listów pod bluzką.
To beznadziejne. Dwaj rośli Murzyni nieustannie strzegą pokoju Kristiny. Maria przeczuwała, że właściciel plantacji musiał ją czymś bardzo przestraszyć.
- Ale odrobinki dla spróbowania chyba mi nie odmówisz, moje małe, kochane, słodziutkie jabłuszko?
- Nie! Trzymaj się z daleka, ty koźle! Panu Iversenowi z pewnością by się nie podobało, gdybyś prowadził do ołtarza pannę, która nie jest dziewicą!
Zarechotał, ale cofnął się. Kristina odetchnęła z ulgą. Używała nazwiska gubernatora niczym magicznego zaklęcia, zauważyła bowiem, że to jedyny człowiek, z którym pan Wendel jeszcze się trochę liczy. A gubernator miał teraz pełne ręce roboty. Niemal każdego popołudnia przywożono do fortu więźniów, bo nowe prawo nakazywało plantatorom tak właśnie postępować z przestępcami. Skończyły się czasy, kiedy sami plantatorzy mogli wymierzać kary, gubernator bowiem się obawiał, że nie są oni dostatecznie surowi. Jeśli przestępstwa dopuścił się jakiś dobry robotnik, to właściciel mógł okazać mu łaskę i wymierzyć parę razów, chociaż w istocie przestępca zasługiwał na obcięcie ręki, nogi albo nawet na śmierć.
Kristina ukryła się za pięknym, wykładanym macicą perłową wachlarzem i spoglądała znad jego krawędzi.
- Panie Wendel... zastanawiam się nad pewną sprawą.
- Co takiego, moja śliczna?
- Ale nie wiem, czy mogę zapytać...
- Och, nie krępuj się! Nie zawsze panienka jest taka nieśmiała!
- Ja... ja tak myślę, czy nie mogłabym czasem wyjść na krótki spacer. Na przykład na targ albo przynajmniej na jakieś przyjęcie, które tutejsze panie wciąż organizują.
- Przyjęcie? Targ? Czyś ty zwariowała?
- Ale dlaczego nie? Pan Wendel nadął się.
- Czy ty nie wiesz, gdzie się znajdujesz? Tutaj wszędzie czai się niebezpieczeństwo! Zbiegli niewolnicy czyhają przy drogach, uzbrojeni w kule i proch. W lasach aż się roi od węży i jadowitych pająków! A na targu? Tam elegancką panienkę zaraz by otoczyły chmary białych żebraków, bezczelnych murzyńskich wyzwoleńców albo pijanych marynarzy. O, nie! Ja bardziej się troszczę o moją przyszłą żonę niż o...
Kristina wycisnęła z oczu kilka łez, które bardzo dekoracyjnie zawisły na rzęsach.
- Ale panie Wendel... Hans Friedrich... nie możesz mnie przecież trzymać w zamknięciu przez resztę życia? Muszę poznać twoją wyspę, skoro mam na niej z tobą żyć przez długie lata!
Złagodniał. Zobaczyła, że twarz mu się zmienia. Kristina opuściła wachlarz, pokazała mu drżące, różowe usteczka.
- Bądź taki dobry... ja się przecież zmieniłam. Zostanę z tobą jako twoja żona. Ale w ogóle nie rozmawiam z kobietami, bardzo mi potrzeba kogoś, u kogo mogłabym szukać rad. A takich rad młoda dziewczyna, która ma wyjść za mąż, potrzebuje wiele.
Zarumieniła się ślicznie. Nagle jednak ku swemu przerażeniu stwierdziła, że obrała błędną taktykę. On roześmiał się jej prosto w twarz, złapał za nadgarstki i chichotał.
- Moje małe biedactwo, jaka ty jesteś głupia. Czy ty myślisz, że o takich sprawach rozmawia się w eleganckich salonach? Myślisz może, że znalazłaś się w jakimś miejscu kompletnie pozbawionym moralności? Mogę cię zapewnić, że żadna biała kobieta z Charlotte Amalie nie wiedziała więcej od ciebie, kiedy wydawano ją za mąż!
Przesunął wzrokiem po jej biuście, Kristina zadrżała, ale musiała nadal odgrywać rolę pokornej i uległej.
- Szczerze mówiąc - dodał. - Szczerze mówiąc, to ja myślę, że ty wiesz więcej, moja dzika kotko. Ty wiesz, jak sprawić mężczyźnie przyjemność, o, tak, wystarczy tylko ten rozkoszny zapach twojej skóry, perfumowanej, zawsze takiej czystej...
Zaślinione wargi wylądowały w wycięciu jej sukni. Szarpnęła się gwałtownie, wyrwała z jego objęć.
- Nie waż się mnie dotknąć! Chcesz ściągnąć wstyd na mnie i na siebie? Jeszcze tylko cztery miesiące do przyjazdu ojca i będziesz mógł stawiać mi żądania jako mój prawowity mąż.
Cofnął się, spokorniały, ale wciąż miał na wargach uśmiech.
- Mój koteczku, jesteś taka cudowna. I chyba na dodatek bardzo dobrze wychowana, kto by to pomyślał?
- To dzięki mojej matce Marii i Randarowi - odparła krótko.
Zdawał się tego nie słyszeć. Mogła płakać i błagać, ale pod tym względem pozostał surowy.
Nie wolno stwarzać szansy, żeby tych dwoje ją przepytywało. Mogliby ją znowu wystraszyć. Zmusić, by zapomniała o danej obietnicy, a może nawet poszła do gubernatora.
Nie, jak długo zdoła ją zatrzymać tylko dla siebie, wszystko pójdzie jak po maśle. Poważnie się wystraszyła, kiedy powiedział, co mogłoby spotkać tych dwoje starców. Zmiękła niczym wosk. Wprawdzie przez kilka dni krzyczała i płakała w swoim pokoju, aż go to zgniewało i poprosił Kiirę, żeby przemówiła jej do rozumu. A żeby efekt był większy, uderzył tę małą niewolnicę swoją dyscypliną w twarz.
I Kristina zrozumiała.
Nie minęło wiele dni, a z jej pokoju nadeszła wiadomość, że gotowa jest z nim porozmawiać. Od tej chwili dzika kotka była niczym owieczka!
Ale jaka owieczka...
Musiał wprawdzie czekać, zanim 'wbije w nią zęby, nie podobało mu się to, bo zbyt dużo czasu minęło od chwili, kiedy miał białą, czystą kobietę. Czarne były wprawdzie podniecające, niektóre z nich nawet uwodzicielskie. Nie unikały też okazji i czerpał wielką przyjemność z poznawania różnych sposobów, w jakie zaspokajały mężczyzn.
Ale one były zupełnie inne. Prymitywne. I jakby zbyt chętne, nie stawiały oporu. Przyzwyczajone do uderzeń i kopniaków, nie okazywały lęku, nawet jeśli brał je z biczem w ręce.
Kristina będzie reagować. O, tak, będzie zaciskać swoje jasne oczy z przerażenia, kiedy on będzie ją rozbierał ze stroju panny młodej i pokaże jej komplet narzędzi, które przechowuje w mahoniowej szafie przy łóżku...
Pan Wendeł poczuł, że podniecenie mąci mu myśli. Nie mógł na to pozwolić. Wydał krótkie polecenie Kiirze, żeby zatroszczyła się o nową, młodą niewolnicę i sprowadziła ją do jego pokoju jeszcze tego południa. Na szczęście było w czym wybierać. Pośród dwustu pracujących na plantacji trzciny wciąż małe dziewczynki przekraczały granicę dorosłości. Zresztą nie był specjalnie wymagający, wystarczyło tylko, żeby miały choćby nieduże piersi i sięgały mu chociaż do pępka.
Bębny brzmiały niczym dalekie grzmoty, groźne uderzenia płynące spod czerwieniejącego na horyzoncie nieba. Biali ludzie zapalali w swoich domach lampy i zasłaniali okna. Właściciele domów otwierali szafy z bronią i pistoletami, rozdzielali wszystko między białych mężczyzn.
Ale wiedzieli w głębi duszy, że nawet pistolety nie uratują im życia, jeśli czarni zaatakują dziką bandą. Było ich co najmniej dwudziestu na jednego, nawet jeśli liczyć również białe kobiety i marynarzy, którzy zatrzymali się w porcie Charlotte Amalie. Bębny obudziły nawet same bóstwa niebieskie, na to wyglądało. Pogańska pieśń budziła demony w morzu i na niebie, od zachodu zbierały się czarne burzowe chmury, tworzące złowrogie tło do dzikiej muzyki.
Pan Wendel wypił dużą szklankę wódki i miał zamiar opróżnić drugą. Stał przy duńskim kominku, w którym płonął ogień. Wszyscy zostali wezwani do salonu przez Kiirę, która wystraszona biegała tam i z powrotem, roznosząc jedzenie i picie, i uspokajające smakołyki dla białych mieszkańców domu.
Maria i Kristina siedziały przytulone do siebie na miękkiej kanapie. Randar stał przy oknie i wyglądał przez szparę w okiennicy. Pan Wendel zwołał również wszystkich domowych niewolników. Z kuchni słychać było modlitwy Kiiry zanoszone do czarnego Jezusa, białego Boga, którego nauczyła się prosić o pomoc. India wyłamywał ręce i zawodził ze strachu. Czterej czarni strażnicy nie zamienili ani słowa. Byli jak sparaliżowani ściskając niebiesko - czarne karabiny: cóż za zaszczyt!
Oni przyjdą w nocy! Do diabła, teraz jestem pewien. Przyjdą, przyprowadzą swoje przeklęte duchy. A one mają broń, mógłbym przysiąc.
Nagle Kristina podskoczyła na swoim miejscu.
- Dzieci! Panie Wendel, twoje dzieci! Nie ma ich tutaj, gdzie...?
Posłał jej mroczne spojrzenie.
- Są bezpieczne. Nikt ich nie znajdzie. Kristina opadła z powrotem na kanapę, poczuła na plecach rękę Marii. Ale Wendel nie spuszczał z niej wzroku, więc postarała się, by jej twarz ponownie zastygła niczym u lalki. Maria westchnęła cichutko. Kristina była taka jakaś daleka, taka obca. Urosła też w ciągu ostatnich tygodni, a może zmiany rozpoczęły się jeszcze na statku? W ciągu tych miesięcy, które minęły, zmieniła się w kogoś innego. Ciało było starsze, twarz wyrazistsza. Ale oczy jakby zastygły, nie były już takie otwarte ani roześmiane.
- Ciii! Coś słyszę!
Pan Wendel podszedł do wschodniego okna i przyłożył ucho do solidnych drewnianych okiennic, które chroniły dom przed wiatrem i deszczem.
- Oni śpiewają! Śpiewają diabelską pieśń, posłuchajcie!
Randar słuchał, wykrzywiając wargi, ale nie był w stanie rozróżnić już ludzkiego głosu. Burza zagłuszała nawet bębny.
- Niech Bogu będą dzięki za deszcz - rzekł gospodarz. - Chaty nie spalą się przy takiej pogodzie. Plony też nie. Ale będzie się oczywiście kopcić! Te przeklęte czarne świnie, poczują jeszcze kije na swoich plecach, kiedy to wszystko minie!
- Co... co oni zrobili? Przecież słyszeliśmy tylko bębny...
- Bębny wystarczą!
Pan Wendel pociągnął kolejny łyk, otarł krople alkoholu wierzchem dłoni z zaciśniętych warg. Jego koronkowy mankiet był przesycony wódką i potem.
- To zabronione. Surowo zabronione! Oni o tym wiedzą, te bydlęta, ale nie mają najmniejszego szacunku. A najgorsze, że mogą wciągnąć w to moich niewolników z cukrowni! Zirytują ich, przestraszą. Bębny są groźne, groźniejsze niż cokolwiek innego. Przypominają im czasy, kiedy żyli w dżungli, nagie małpy pozbawione wszelkiej kultury.
Maria zaciskała powieki. Pan się boi. I powinien się bać. To prawda, co mówił. Jeśli Murzyni się połączą i razem zbuntują, będzie źle ze wszystkimi białymi.
Randar był niczym drżący cień przy drzwiach, między Indią a jednym z milczących czarnych. Windela weszła cicho jak kot, nawet pan Wendel drgnął, kiedy się odezwała:
- Burza przetacza się nad nami, ale myślę, że wkrótce przejdzie. Panie Wendel, muszę prosić o pozwolenie pójścia do mojej matki. Martwię się o chatę. Jest bardzo stara i zniszczona.
Maria dziwiła się doskonałej duńszczyźnie tej dziewczyny. Młoda Murzynka akcentowała teraz każde słowo, a na jej twarzy malowała się troska. Kierowała swoje ciemne oczy prosto w oczy pana i mówiła zupełnie inaczej niż inni niewolnicy, jąkający się ze strachu. Po raz pierwszy Maria widziała Windelę i jej pana razem.
Skinął teraz głową. Mruknął coś niewyraźnie i pozwolił jej iść.
Maria wymieniła spojrzenia z Kiirą, która także obserwowała tamtych dwoje ukradkowymi spojrzeniami znad uniesionej dłoni.
Czy władza Mamy Win jest jeszcze na tyle silna, że córka może się zwracać do swego pana prawie jak biała kobieta? Czy pan Wendel nadal się boi szamanki?
Randar czuł, że drżą mu mięśnie ud. Zdawał sobie sprawę z tego, że zaciska pięści tak, iż kostki palców mu bieleją, i zmusił się, by je rozprostować. Bezszelestne kroki Windeli dźwięczały mu w uszach, całym ciałem czuł, że dziewczyna się oddala, kawałek po kawałku.
I że pociąga go za sobą.
Kiira potrząsała głową, małe ręce nie przerywały pracy, nieustannie, pospiesznie tarły i czyściły. Dwanaście łyżek i widelców, osiem dużych srebrnych kandelabrów, cukiernice, dzbanki do soku, łyżeczki do kawy, tace... cale domowe srebro zostało przyniesione na dół, do kuchni, i miało zostać wyczyszczone do połysku w związku ze zbliżającym się weselem.
- Kiira, chcę to wiedzieć! Maria nigdy jeszcze tak nie przemawiała do malej Murzynki i odczuwała wstyd z powodu władczego tonu. Ale przecież była czymś więcej niż tamta. Chociaż sama jest niewolnicą, to kolor skóry plasuje ją wiele mil przed Kiirą.
- Pani Mariah, Kiira nie wolno mówić, nie, nie! Pan bardzo zły...
- On się nie dowie. Jest daleko stąd. Cały dzień spędzi w forcie!
Kiira pochyliła się nad stołem i wyszeptała, jąkając się:
- Dom ma uszy, pani Mariah. Ty rozumieć, tutaj wszystkie rzeczy mieć uszy!
- Chcę to wiedzieć, Kiiro! I ty możesz mi to powiedzieć. Zresztą, jeśli nie chcesz, to pójdę do kogo innego.
- O, nie, nie, ty umrzeć! Ty nie możesz, nie, nie!
Maria oparła się wygodniej, zmywak zrobiony z dużego kłębka wełny spoczął na kolanach. Ostro pachniała woskowa nalewka, której używano do polerowania srebra.
- No, to ty mi powiedz, Kiira. Gdzie są dzieci?
Niewolnica mrugała przestraszona, podciągnęła barki do samych uszu. Mówiła pospiesznie, gorączkowo, używała mnóstwa niepotrzebnych słów, wielu omówień, wyrzucała to wszystko z siebie szeptem, prawie niedosłyszalnie.
Maria wytężała uwagę, żeby zrozumieć. Trudno było uwierzyć w historię Kiiri.
Drobna kobieta umilkła, Maria podniosła się z miejsca. Kiira złapała ją za ubranie.
- Nie, pani Mariah nie idzie! Nie powiedzieć, że Kiiri mówić... Kiiri umrzeć! Pan Kiiri zabić!
Maria pogłaskała brunatną istotę. Po raz pierwszy w życiu dotknęła czarnej niewolnicy i zdumiała się, jaka jej skóra jest delikatna i miękka. Czarne powieki Kiiry drżały jak przestraszone motyle. Wyraz twarzy świadczył o śmiertelnym przerażeniu, jakby się spodziewała, że lada moment Maria wbije jej paznokcie i wydłubie oczy.
- Nikomu nie powiem nic, co by ci mogło wyrządzić krzywdę, Kiira. Mogę zapytać jeszcze innych, skoro już teraz znam prawdę.
Cieszyła się, że pan Wendel cały dzień ma spędzić poza domem i z tego, że dwaj czarni strażnicy zaczęli się czuć bezpiecznie.
Zdecydowanie wyjęła butelkę z drogocennymi kroplami opium i przygotowała dwie szklanki smacznego napoju dla strażników.
- Kristino, przecież musiałaś się czegoś domyślać! No i musiało ci się to wydawać dziwne, że nigdy nie pokazano ci dzieci. Mój Boże, dziewczyno, będziesz przecież ich nową matką!
Kristina potrząsała głową, oczy miała zaczerwienione, była bardzo blada.
Maria jednym uchem słuchała, co dzieje się w hallu, ale widocznie strażnicy jeszcze smacznie chrapali, szczęśliwi, że krótka drzemka uwolniła ich na chwilę od zmartwień bezlitosnego, powszedniego dnia.
- Dzieci zostały stąd odesłane, są trzymane w zamknięciu. Małe biedactwa, on traktuje je nie lepiej niż czarnych niewolników!
- To zbyt okrutne, nie mogę uwierzyć!
Maria objęła młodą kobietę. Otaczająca tamtą skorupa jakby zaczęła lekko pękać, Kristina znowu była dziewczynką Marii, przynajmniej w tej krótkiej chwili. Maria korzystała z okazji.
- Musisz od niego uciec. Nie wolno ci wychodzić za takiego tyrana!
Na te słowa Kristina znowu zesztywniała.
- To ty niczego nie rozumiesz, Mario. Znaleźliśmy się w innym świecie! Tutaj nie mają znaczenia nasze prawa, nikt się nie przejmie naszymi zasadami moralnymi ze Skjservaer.
Maria nie potrafiła powstrzymać szyderczego prychnięcia.
Kristina cisnęła w kąt haftowaną pięknie chusteczkę do nosa. Zerwała się z miejsca i chodząc tam i z powrotem po pokoju, mówiła:
- To jest prawda, Mario! Jeśli chcemy przeżyć, powinniśmy dziękować, gdy jakiś potężny człowiek daje nam szansę. Jesteśmy więźniami, czy zapomniałaś o tym?
- Ja jestem więźniarką - ucięła Maria. - Ty jesteś córką Adriana! Jesteś wolnym człowiekiem!
- Nie! Obie zostałyśmy sprzedane tym, którzy tutaj rządzą. A pan Wendel... to okropny człowiek, ale z pewnością nie gorszy niż inni właściciele plantacji. Ponadto jest bogaty. I może mi zapewnić wygodne życie.
Maria wolno kręciła głową.
- Ty nic nie rozumiesz, Kristino. Czy nie słyszałaś, co ci powiedziałam? On trzyma swoje biedne dzieci w niewoli, w zamkniętej chacie, a niewolnice, kiedy mają czas, ciskają im tam jedzenie i picie...
Kristina wstrzymała dech. Jej jasne oczy płonęły.
- Mario... ty, która wszystko wiesz... czy wiesz także, dlaczego on tak zrobił?
Maria wyciągnęła ręce. Stała z błagalnym spojrzeniem.
- To chyba oczywiste. Ten człowiek jest zwyczajną świnią, pozbawionym uczuć tyranem, mordercą i gorszycielem dzieci...
- Tak. Tak. Tylko że te dzieci są... opętane. One... nie są już ludźmi. Od urodzenia są odmienne. Jedno nie widzi... drugie wydaje z siebie tylko nieartykułowane dźwięki, odkąd skończyło rok, szczerzy zęby jak dzikie zwierzę...
Maria otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale Kristina pochyliła się nad nią i syknęła jej prosto do ucha:
- Ja się dowiedziałam bardzo wielu rzeczy, Mario. Jestem teraz znacznie swobodniejsza, chociaż nadal nie wolno mi opuszczać tego pokoju. Nauczyłam się rozumieć, o czym Kiira rozmawia z Indią. Nauczyłam się słuchać. I dlatego wiem. Dzieci pana Wendela są stracone. Są opętane przez diabła, pozbawione dusz, to małe biedactwa, które takie już przyszły na świat.
- Nie mówisz tego poważnie, Kristino...
- Ale to prawda. A wszystko z powodu Mamy Win. Wypowiedziała to imię szeptem, Maria zobaczyła, że na rękach dziewczyny pojawiła się gęsia skórka.
- Mamy Win? Kristina przytaknęła.
- To Mama Win i jej córka. Córka pana Wendela...
- Windela?
Kristina ponownie przytaknęła. Maria siedziała z głęboką bruzdą na czole i próbowała rozstrzygnąć, czy wierzyć w to, czy nie. Ale, oczywiście, rewelacja Kristiny wydaje się wiarygodna. Windela ma jaśniejszą skórę niż matka. Nie za bardzo, ale zawsze. Jest też inaczej zbudowana, wyższa. I włosy... nie tak mocno kręcone jak włosy matki.
- Pan Wendel ożenił się pięć lat temu i wkrótce żona odkryła jego związek z czarną niewolnicą. Mamie Win odebrano przywileje, bo przedtem była w tym domu prawie jak gospodyni. Na dodatek do tego, że ogrzewała łóżko swego pana, rzecz jasna. Windela była skandalicznie źle wychowaną dziewczyną. Opowiadano mi, że zachowywała się jak mała księżniczka. To się nie mogło dobrze skończyć. Kiedy nastała nowa pani... Mama Win zaczęła robić podobne do niej lalki. Sprawiła, że młoda pani zachorowała. A dzieci, które urodziła mężowi, nie są podobne do ludzi. Są niedorozwinięte, dzikie, trudno je okiełznać. Jak zwierzęta... Mama Win nie dała się ubłagać. W końcu młoda pani umarła.
Gdy Kristina umilkła, Maria długo jeszcze siedziała z otwartymi ustami.
- On ci to opowiedział? Kristina uniosła barki.
- Trochę... resztę słyszałam od służby, poskładałam sobie to wszystko. Może nie dokładnie tak, jak było, ale to bliskie prawdy.
Maria wsparła czoło na rękach. Jęknęła.
- To niewiarygodna historia... choć Mama Win posiada moc, której można się bać.
- Pan Wendel mówi, że ona zawsze weźmie to, co chce. On się jej boi. Bardzo. Pytał ją, czy może się ze mną ożenić, wprost trudno w to uwierzyć, ktoś taki...
Maria uniosła głowę.
- Tak? I co na to wiedźma? Kristina patrzyła na nią w zamyśleniu.
- Powiedziała... że to bardzo dobrze. Dopóki on pamięta, kto jest jego pierworodną córką. Dopóki Windela może robić, co zechce...
- To on musi jej się śmiertelnie bać. Pomyśl, jakie to proste dla białego człowieka, bogatego jak on, uwolnić się od natrętnej baby. Wystarczyłoby ruszyć palcem. Co takiego jest między nimi?
Kristina uśmiechnęła się blado.
- Ja myślę... Myślę, że ona nosi jego życie w tym dużym skórzanym woreczku zawieszonym na szyi. Mówił mi, że w żadnym razie nie wolno pozwolić, żeby Murzyn skradł nam garść włosów. To oznacza śmierć.
Maria tylko westchnęła.
- No tak, niełatwa sprawa - przyznała. - Popatrz, przeżyłam tyle lat, skazana za czary... z całych sił starałam się uwolnić od złych podejrzeń. A oto teraz przyjechałam tu i żałuję, że czarownica Anna nie nauczyła mnie więcej.
Kristina uśmiechnęła się nieoczekiwanie radośnie.
- Nie jest za późno, Mario. Będziesz tu jeszcze długo, możesz wykorzystać to, czego zdążyła cię nauczyć...
Twarz Randara była udręczona i blada. Pod cienką warstwą opalonej skóry Maria dostrzegała woskową szarość świadczącą o braku słońca, zmartwieniach, a może o narastającej chorobie.
- Nie możesz się tak zamęczać. Nikt tego od nas nie wymaga! Pan Wendel nic nie powie, jeśli zrobisz sobie dzień czy dwa wolnego. Ja od niedzieli leniuchowałam już przez dwa popołudnia i nic się nie stało. Przyjmuj wszystko ze spokojem, mój kochany! Boję się, że ci to w końcu zaszkodzi, nie mamy przecież po dwadzieścia lat...
- Jestem spokojny - odparł zmęczony i zirytowany. - Żyje mi się znakomicie! Jeżdżę sobie konno po polach, liczę snopki i worki, patrzę, czy wiatraki się kręcą... i pijam z marynarzami rum w środku dnia! Nie mogłoby mi się powodzić lepiej, Mario, sama wiesz.
Położyła mu dłonie na policzkach, poważnie spoglądała w jego ciemne oczy.
- No więc w takim razie co cię dręczy, mój kochany? Możesz mi wszystko wyznać, nie musisz niczego taić, żeby mnie oszczędzać. Skoro to twoje zmartwienia, to i ja zdołam je udźwignąć.
Randar westchnął. Odwrócił się, a ona stała wciąż bez odpowiedzi. Czuła, że z serca wypływa jej lodowaty strumień.
- Sprawiłeś mi ból - powiedziała spokojnie i odeszła.
To już kiedyś pomagało, we wcześniejszym życiu, kiedy świat zwracał się przeciwko niemu, a on nie potrafił znaleźć żadnego rozwiązania. Robił to już jako dziecko, przez wszystkie lata odczuwał chęć schronienia się w górach, pobycia w samotności, kiedy umysł miał przepełniony troskami.
Tutaj też są góry.
Przekrzywił głowę, wpatrywał się w dalekie, pokryte zielenią zbocza. Wiedział, że za nimi znajdują się skały i niebezpieczne urwiska, oddalone od wszystkich plantacji i ludzkich siedzib.
Randar wrzucił do węzełka parę kawałków chleba i naczynie z wodą. Nie myślał o zbiegłych murzyńskich niewolnikach, nie myślał o jadowitych wężach i innych pełzających w lesie gadach. Nie zastanawiał się, co zrobi pan Wendel, kiedy zauważy jego nieobecność, i nie chciał sobie wyobrażać twarzy Marii.
Po prostu poszedł przed siebie.
Wiedział, że to pozwoli mu przynajmniej na jakiś czas uwolnić się od udręki. I gdy znalazł się w połowie drogi, uznał, że tak właśnie jest. Krew w jego żyłach stała się jakby czystsza, łagodny morski wietrzyk przyjemnie chłodził spocone ciało. Tu, na górze, nie było tego lepkiego upału, powietrze nie takie ciężkie i wilgotne jak tam, pośród urodzajnych plantacji.
Oddychał swobodniej. Uniósł twarz ku słońcu i wchłaniał w siebie słone powietrze. Serce zdrowo biło w piersi. Nie podskakiwało już tak w strachu przed trawiącą go, trudną do opanowania tęsknotą.
Mama Win przyjęła ich, siedząc na płaskiej, twardej poduszce uplecionej z palmowych liści. Barwne pióra mało pożytecznych papug ticco sterczały przy każdym rogu poduszki oraz przy dziwnie zrolowanym nakryciu głowy starej Murzynki.
Pan Wendel powitał ją lekkim ruchem dłoni. Kristina widziała, że mięśnie ramion ma bardzo napięte, ona sama wsparła rękę w zagłębieniu jego łokcia.
- Matka? Kristina, jej matka? - powiedziała Murzynka. Kristina odwróciła się, stwierdziła, że Maria nie weszła do środka za plecioną matę, służącą tu jako drzwi.
- Tutaj - odpowiedziała cicho, pociągając Marię za sobą.
- A ojciec? Randar? Kristina spuściła wzrok.
- On... jest w podróży... wyjechał. Mama Win, wpuść pana Wendela do środka.
Mama Win skinęła głową, wyglądała prawie na zadowoloną.
- Ale prawdziwy ojciec panny Kristiny wkrótce przyjedzie. Przypłynie na wielkim statku. Na wesele!
Przerwała panu Wendelowi machnięciem ręki. Potem wbiła w niego swoje małe, zmrużone oczy.
- Ty przynieść papiery? Kristina poczuła ssanie w żołądku. To okropne widzieć białego, potężnego człowieka w takim stanie. Ukląkł obok Mamy, w wyciągniętej ręce trzymał zwój pergaminów.
- Twoja wolność, Mama Win, wolność, której tak długo ci odmawiałem. Teraz ci ją daję. Dokument z pieczęcią białego człowieka.
Murzynka prychnęła ze złością.
Schowała papiery za plecami i skrzyżowała ręce na piersiach.
- Weź nową żonę. To dobrze. Mama Win mówić: to być pięknie - pięknie. Ale ty nie zapomnieć, tak?
Pan Wendel potwierdził skinieniem.
- Nie. Nie zapomnę. Przynajmniej tak długo, jak ty będziesz mi przypominać.
Mama Win pochyliła się ciężko do przodu. Jej ogromne piersi prawie dotykały twarzy pana Wendela. Syknęła jak wąż w stronę jego włosów:
- Ty nie zapomnieć, nie, nie. Mama Win może daleko, ale ty nigdy, nigdy nie ważyć się zapomnieć! Moja Windela nie być niewolnica. Nie pracować w cukrowni. Moja Windela być Ashita. Może nawet Aztera, jak Mama. Ty tego nie zapomnieć, nie.
Kristina mocniej zacisnęła rękę na jego ramieniu. Język Murzynki był ledwie zrozumiały, przyprawiany jakimiś obcymi dźwiękami i pomrukami.
- Więc dajesz nam swoje błogosławieństwo, Mamo Win?
Cieniutki głosik brzmiał żałośnie w półmroku murzyńskiej chaty.
Mama Win wybuchnęła gromkim śmiechem.
- Iść do blanca ksiądz, tak! Mama Win mówi: tak! Potem chwyciła drewnianą szkatułkę, potrząsnęła nią parę razy w powietrzu i wysypała zawartość u swoich stóp. Białe kości, kawałki muszli, jakieś dziwne bryłki, które połyskiwały niebieskawo, trzy czaszki szczurów oraz jedna czaszka węża.
Murzynka dotykała tych przedmiotów ptasim piórem. Po chwili wbiła spojrzenie w pana Wendela.
- Ty strzec swoją małą panią. O, tak! Ty strzec ją dobrze! Bo jak nie, to ona zrobi tak jak Ptak - Zły. Duchy mówić: Jak Ptak - Zły...
On kiwał głową, uśmiechał się krzywo.
Maria stała bez słowa w cieniu i przyglądała się ceremonii. Teraz wkroczyła na środek izby tak, żeby światło jedynej lampki padało jej na twarz.
- Mnie też musisz pomóc, Mama Win. Musisz mi pomóc odnaleźć mego męża.
Mama Win machnęła wielką zaciśniętą pięścią.
- Inny dzień, inny dzień. Nie teraz. Teraz nie czas. Idźcie! Mama Win więcej nic nie mówić!
- Mama Win powiedziała wystarczająco dużo - zgodził się pan Wendel, nagle rozluźniony. Nieprzyzwoicie przyciskał do siebie Kristinę i triumfująco spoglądał na Marię. - Teraz wszystko jest w porządku, rozumiesz? Mama Win zobaczyła nas w swojej szkatułce. Nie było tam nic przeciwko nam. Widziała wiele zdrowych dzieci i szczęśliwą dla nas przyszłość. Mogłabyś się chyba zdobyć na uśmiech, Mario!
Maria wpatrywała się w niego bez sympatii. Przesuwała wzrok z jego czerwonej i spoconej, prostackiej twarzy na bladą, młodą twarzyczkę Kristiny.
Potem odwróciła się bez słowa i zniknęła w ciemnościach. Słyszała, jak pan Wendel składa Murzynce długie podziękowania i przekazuje nawet pozdrowienia dla córki. Swojej własnej córki przecież...
Gwałtowne ujadanie psów wzbiło się ku niebu, ale zaraz padło kilka głośnych rozkazów nadzorcy i murzyńska wioska znowu pogrążyła się w ciszy.
Kristina dygnęła i pozwoliła przyszłemu mężowi poprowadzić się pod osłoną nocy z powrotem do domu.
- On nie żyje, musisz to zrozumieć! Nie ma żadnej nadziei, cztery doby minęły od jego zniknięcia. Nikt nie przetrwa tak długo w lasach, biały człowiek nie ma tam najmniejszej szansy! Oni zabijają każdego, kto im wpadnie w ręce. Wiedzą, że mordując jednego białego, paraliżują strachem wszystkich pozostałych.
- On im przecież nigdy nic złego nie zrobił! Wprost przeciwnie...
- Ha! Nie jesteś chyba taka głupia, Mario. Twój ukochany Randar zniknął. Na zawsze! On wiedział o niebezpieczeństwie, ale nigdy nie widział prawdziwego ataku buntowników. Myślał pewnie, że przejaskrawiam, że to ja jestem tchórzem, co?
- Nie, nie, on musiał zwariować, nie był sobą, chory albo co... O, panie Wendel, czy mógłby pan pójść do Mamy Win poprosić ją...
Przerwał jej stanowczo:
- Mowy nie ma! Ona ma co innego na głowie, a poza tym ona ciebie nie lubi, moja mała. Myśli, że chcesz przejąć jej ścieżki. Ścieżki duchów!
Maria poczuła bolesne ukłucie w sercu, jakby pełzające robaki tylko czekały, żeby wtłoczyć w nie swój trujący jad.
- Sama do niej pójdę! Ona boi się mnie, a ja boję się jej. To niezły początek współpracy.
Pan Wendel uśmiechał się złośliwie, mrużąc oczy.
- Znakomicie! Wspaniale! Bardzo mnie to cieszy! Tylko że chyba Kristina się zmartwi.
- Co pan chce mi dać do zrozumienia? Ze ta szamanka zabije mnie własnymi rękami, kiedy tylko wsunę nos do jej chaty?
Pan Wendel otworzył usta, uniósł brodę wysoko i śmiał się jeszcze głośniej.
- Nie, moja kochana. Nie własnymi rękami. Ale jeśli rozgniewasz Mamę Win, to licz się z tym, że spadną na ciebie najgorsze nieszczęścia.
Maria odwróciła się do wyjścia. Coś jednak przyszło jej na myśl i jeszcze raz spojrzała na jego złośliwą gębę.
- Pan nie powiedział nam całej prawdy o Mamie Win, mam rację?
Twarz Wendela skurczyła się jak od uderzenia. Maria spojrzała na niego pogardliwie i zadowolona z siebie wyszła.
Nigdy nie przyzwyczaili się do tych dźwięków, chociaż kolejne noce z bębnami były łatwiejsze do zniesienia niż pierwsza. Kiedy po raz trzeci ponad górami i dolinami wyspy Saint Thomas rozległa się muzyka bębnów, biali ludzie schronili się w swoich domach, które zdawały się lekko drgać w tę tropikalną noc.
Maria starała się nakłonić Kiirę, by opowiedziała, co oznacza mowa bębnów. Minął już prawie tydzień, a nikt nie słyszał nic o Randarze. Powiadomiono nawet gubernatora, bo prawo stanowi, że jeśli jakiś biały człowiek w ten sposób zaginie, to ktoś musi zostać ukarany.
Pan Wendel słyszał o jakimś Murzynie, który został pojmany w pobliżu zbiornika deszczowej wody ponad zatoką Magan, podobno to prawie pewne, że przyznał się on do zamordowania białego wędrowca.
Maria wiedziała, że to nieprawda.
Polegała na przeczuciu, że Randar żyje. Serce ją bolało, ręce poruszały się niespokojnie, w bezsenne noce leżała zlana potem i nie znajdowała ukojenia, ani w modlitwie, ani w alkoholu.
Już kiedyś tak od niej odszedł. Odszedł, żeby się zemścić.
Nie udało jej się wtedy do niego dotrzeć, choć krzyczała, prosiła i zaklinała go.
Wtedy nic nie pomogło. I nie pomogłoby również teraz. Kiedy Randara coś dręczyło, coś naprawdę poważnego, to nadal nie potrafił podzielić się z nią zmartwieniem.
Westchnęła, ale nie miała już łez, żeby płakać. Czas w ten sposób wyrażanej rozpaczy minął. Trzeba po prostu czekać. Jeszcze przez jedną noc, i przez kolejną... Nie przywykli do spania oddzielnie, złościło ją, że pan Wendel ich rozdzielił. Mimo wszystko jednak wieczorami, kiedy wpełzała między szorstkie płócienne prześcieradła, wiedziała, że on znajduje się pod tym samym dachem, że w nocy będzie spał, spokojny i bezpieczny.
A że wielokrotnie udawało mu się wymknąć do niej w ciemnościach...
Ale teraz go nie ma. Została naprawdę sama. Gorsza od samotności była pewność, że odchodził w rozpaczy, nieszczęśliwy i udręczony myślami, których nie chciał z nią dzielić.
- Boże drogi, daj mu siłę - modliła się Maria, gdy różowe poranne słońce wyłaniało się z morza po wschodniej stronie i bębny milkły.
Ale dni nadchodziły i mijały, Maria robiła jeszcze jedno ciężkie pranie, w pocie czoła pucowała pokoje, pracowała w kuchni i robiła przetwory z przypominających porzeczki jagód, które niewolnicy zbierali w lasach. Produkcja cukru szła pełną parą, rafineria tonęła w gęstych obłokach, za którymi przez cały dzień majaczyły sylwetki uwijających się Murzynów.
Portowy dzwon oznajmiał raz po raz przybycie statku, a na nim nowych ludzi. Któregoś dnia przypłynęły dwie młode angielskie dziewczyny i zostały ulokowane w pokoju Marii. Nie była w stanie nawet z nimi porozmawiać, przywitała się tylko i wyznaczyła im pracę.
Noce były ciemne choć oko wykol i gorące. Ciała ludzi lepiły się od potu.
Maria czuła teraz coś jakby wezwanie, szaleństwo, które ciągnęło ją w góry, ku śladom, które, wędrując, Randar musiał przecież zostawiać.
Na szczęście miała jeszcze dość rozsądku, panowała nad nogami, potrafiła je powstrzymać, by same nie pobiegły.
Bo to prawda, co mówił pan Wendel: W górach biały człowiek nie jest ani przez moment bezpieczny. Zbiegli niewolnicy mieli zatrute strzały, proch i kradzione karabiny. Z przyjemnością zdarliby skórę z krzyczącej białej kobiety jako zadośćuczynienie i w zemście za to, co musiały cierpieć ich matki i córki w tym wyspiarskim królestwie białych.
Maria sypiała niespokojnie, pracowała z sercem w gardle i z całych sił koncentrowała się na nadziei. Nie porzuciła myśli, żeby pójść do Mamy Win, ale Windela nie pokazywała się od dłuższego czasu, a sama nie potrafiłaby się chyba porozumieć z szamanką, posługującą się swoim śpiewnym, mieszanym językiem. Trzeba więc czekać. Przynajmniej do czasu, kiedy znowu zjawi się ta wysoka murzyńska dziewczyna. Zbliżał się comiesięczny jarmark, a wtedy wolno było rzemieślnikom, niewolnikom też, sprzedawać swoje wyroby z drewna, plecione koszyki, bawełnę oraz ozdoby wyrabiane z muszli i polerowanych kamieni.
Windela z pewnością przyjdzie na jarmark, bo znana jest jako bardzo zdolna koronkarka.
Maria myślała: Muszę koniecznie pójść do Mamy Win. Bo z każdym mijającym dniem zostaje mniej nadziei. Może szamanka coś wie, ona ma przecież swoje uszy wszędzie, nawet wysoko w górach, jeśli się nie mylę. Mama Win jest dzika, dzika jak zwierzęta w lesie, jak zbiegli murzyńscy niewolnicy. Tylko że bardziej od nich niebezpieczna, o wiele bardziej. Ona zna słabości białego człowieka, bardzo dokładnie rozpoznała wroga. Nadejdzie dzień, kiedy Mama Win nie będzie już wyzwoloną niewolnicą pana Wendela. Nie będzie ani jego kochanką, ani też matką jego córki.
Dzień, w którym pewnie wielu zostanie powieszonych lub ściętych i wychłostanych do krwi za nic nie znaczące przewinienia...
Wtedy Mama Win wróci, by pokazać ludziom na wyspach właściwą duchową ścieżkę, myślała Maria z niepokojem w sercu.
Księżyc wciąż się zmieniał, rósł, okrąglał, wąski na początku sierp wypełniał się - dokładnie tak samo jak w ojczyźnie, myśleli zagubieni na wyspach więźniowie.
W jedną z takich nocy, kiedy srebrny księżyc kąpał się w słonym morzu, a ciemności nie były takie gęste, Randar wrócił.
Chudy, w podartym ubraniu, z pokaleczonymi, powleczonymi stwardniałą skórą stopami. Włosy mu urosły, stwierdziła Maria. W ciągu ledwie miesiąca urosły tak, że opadały na plecy ciężkimi puklami.
Pachniał jakoś obco.
Ale to naprawdę był on.
I wiedziała teraz, że niezależnie od tego, jak bardzo pan Wendel ich straszy, to już nigdy nie każe im spać oddzielnie. Najwyraźniej przestało go to obchodzić, rano stanął tylko w drzwiach i rozkazał, by Randar poddał się odwszeniu. Musi przejść przez ten sam zabieg, co na początku, i biada mu, jeśli tego nie zrobi!
Maria śmiała się i wysłała męża, dając mu świeżą koszulę na zmianę i porządne spodnie.
Wrócił bardziej do siebie podobny. Nie oczekiwała, że zacznie jej opowiadać, co się z nim działo, widziała przecież, że uniknął rozprawy ze zbiegłymi niewolnikami, chociaż musiał wiele przeżyć.
Jeśli go dobrze zna, to wiedziała, że zdołał ich skłonić, by mu zaufali. Raczej z nimi nie rozmawiał, ale może dostrzegli w tym odepchniętym przez wielu synu kata coś, co wydało im się znajome.
Randar obiecał, że kiedyś wszystko jej wyjaśni. Pierwszej nocy jednak nie pragnęła niczego ponad to, by leżeć przy nim blisko, płakać i dziękować za jego powrót, całować spalone słońcem wargi, które pozostały takie same mimo brudu, zapachów, wychudłego ciała.
- Możesz się cieszyć, że żyjesz - mówili mu inni mężczyźni, a niewolnice zdawały się zaniepokojone unikać nawet patrzenia na niego.
Jest białym człowiekiem, a zachował się jak głupi Murzyn. Pomyśleć, siedział tyle czasu sam w górach! Szeptały coś między sobą i usuwały się na jego widok w cień, bo mędrcy ich starych plemion nauczyli ich obawiać się szaleństwa.
Maria smarowała poranioną skórę Randara kojącym rumiankiem, przedtem jednak potraktowała go brutalnie mieszanką spirytusu i ługu. Starała się patrzeć mu w oczy.
- Mój Boże, wróciłeś... jesteś. Żywy i nie całkiem... Boże, jakże ja się bałam. I złościłam! Ale teraz już dobrze, skoro jesteś...
Obejmował ją gwałtownie i z całych sił, jakby się czegoś bał. Ukrywał twarz w jej włosach, gładził palcami barki żony.
- Tak mi przykro... Tak mi strasznie przykro. Wstydzę się, za wszystko. Och, co ja ci zrobiłem...
Maria upuściła kubek z ziołowym wywarem, jego skóra wchłaniała zielonoszarą ciecz. Maria całowała opalone plecy męża i pojękiwała zadowolona.
- Wszystko minęło. Cokolwiek gnało cię stąd, już minęło, ale mam nadzieję, że kiedyś wyjawisz mi, co cię tak gnębiło i zmusiło do ucieczki. Co takiego nosisz w sercu, czego nie możesz mi powiedzieć.
Głośno przełknął ślinę.
- Ja... tam... może nie mogłabyś zrozumieć.
- Może nie. Ale w każdym razie będę próbować.
- Nie potrafiłem ci tego wyjaśnić, sam nie wiedziałem, co to za diabelstwo tak się we mnie wpiło. Bolał mnie brzuch. Całe ciało... każdy oddech mi o tym przypominał.
- To zemsta?
- Nie. Nie to. Ale prawie. Ja... nie najlepiej zniosłem tę wyprawę. Jestem stary, mimo wszystko.
- Nie, w żadnym razie - uśmiechnęła się tuż przy jego twarzy. - Nie jesteś stary, powtarzałam ci to już z tysiąc razy...
Szukała rękami zdrowej skóry.
- To powtórz mi jeszcze raz - wyszeptał. - Nie przestawaj mi powtarzać, Mario...
Ze zdziwieniem zauważyła, że pojawiło się coś nowego w sposobie, w jaki ją kochał, jakby desperacja. Coś podobnego przeżyła tamtej nocy, kiedy została poczęta mała Marja.
Twarze kobiet ukrywały się za delikatnymi woalkami, które powiewały lekko, poruszane morską bryzą. Teraz, po zakończeniu pory deszczowej, słońce było czyste i jasne, ze wszystkich stron słychać było armatnie saluty, jakby w odpowiedzi na bicie fortecznych dzwonów. Barwne suknie przepływały ponad wykładaną kamieniem nawierzchnią ulic, pochód podążał wolno w stronę fortu.
W Brzozowym Zagajniku drzewa w ogrodzie udekorowano kolorowymi wstążkami, ustawiono długie na trzydzieści stóp stoły z grubych desek. Wszystkie nakryte białymi obrusami, zastawione kryształami i srebrem. Za głównym domem gromada kobiet pociła się nad ośmioma specjalnie na tę okazję zbudowanymi nowymi piecami, rozchodził się smakowity zapach pieczonych w całości świń, cieląt i ptactwa.
To wesele ludzie będą długo pamiętać.
Kristina miała na sobie suknię z jedwabiu przybraną białymi i różowymi kwiatkami z najdelikatniejszej koronki. Na głowie nosiła wieniec z kwiatów wykonanych z cieniutkiego, szeleszczącego jedwabiu. Włosy koloru jasnego miodu opadały na plecy, zostały zakręcone za pomocą rozgrzanych metalowych rurek w piękne, długie loki. Wpięto w nie małe bukieciki zielonych, wiosennych frezji, tu i tam matowo połyskiwały perełki, maleńkie klejnociki w tym samym bladoróżowym kolorze, co podwójny perłowy naszyjnik, który panna młoda dostała w prezencie ślubnym.
Maria mrugała i przecierała oczy, nie mogła uwierzyć w to, co widzi.
Adrian posyłał jej pełne troski spojrzenia, ale przed innymi prężył się w swoim fioletowym oficerskim mundurze i uśmiechał czule do pięknej córki. Słońce odbijało się w jego świeżo wypolerowanych guzikach i szabli przypiętej do czerwonego pasa.
Pastor zaintonował znany powszechnie psalm, który natychmiast podchwycił chór chłopięcych głosów.
Maria nie była w stanie dłużej patrzeć na pannę młodą. Chciała się oprzeć, ale Randar stał za daleko, żeby ją podtrzymać. Dyskretnie szukała w tłumie jego dłoni, w końcu ją znalazła. Mimo upału była zimna jak lód.
Zwróciła głowę ku mężowi, studiowała kochany profil. Jego oczy nie spoczywały na młodej parze, nie patrzył też na pastora ani na barwnie ubranych ludzi stojących w półkolu pod błękitnym niebem.
Patrzył przed siebie, ale nic nie widział.
Próbowała podążyć w ślad za jego spojrzeniem, ale ono jakby rozpływało się gdzieś ponad zabudowaniami fortu.
W oddali krzyczały mewy, leciały znad morza w stronę lądu. Miały gniazda gdzieś na zboczach gór.
Czy Randar im się przygląda?
Przysunęła się bliżej, szturchnęła go delikatnie biodrem.
- Randar...
Drgnął, spojrzał na nią zakłopotany. Dostrzegła przestrach na jego twarzy. Widocznie wyrwała go ze snu na jawie.
Uśmiechnęła się niepewnie, wskazała głową na kościelne schody, przy których pastor wiązał młodym ręce stulą na znak małżeńskiej więzi.
- Kristina... ona mimo wszystko jest nasza. Ciężko skinął głową.
- Tak. Na pewno.
- Bardzo się zmieniła...
- Tak. Ale jest nasza. Maria spokojnie uścisnęła jego rękę. Randar zdążył się już otrząsnąć z zamyślenia, uśmiechał się do niej z wielką czułością w oczach. Wrócił. Wrócił od tego czegoś, co chciało go jej odebrać.
- Chodź! Ucałujmy ją! Patrz, wszyscy do nich idą, jeśli się nie pospieszymy, będziemy ostatni.
Ale Kristina uniosła dłoń w rękawiczce i machała ponad głowami roześmianego, hałasującego tłumu.
Kapelusz Adriana też kołysał się wysoko niczym kuter na niespokojnym morzu.
- Maria! - zawołał. - Przejście dla Marii, matki panny młodej!
Nie wypuściła ręki Randara nawet w momencie, kiedy tłum się rozstąpił, by zrobić jej miejsce. Kristina rzuciła się obojgu na szyję i wybuchnęła płaczem. Ale przecież można się spodziewać łez po młodej dziewczynie, która podjęła najważniejszy krok w życiu.
Pan Wendel uśmiechał się jak zawsze, stał na szeroko rozstawionych nogach, unosząc wysoko starannie wygolony podbródek. Kristina była bardzo piękną panną młodą. Może nawet najpiękniejszą ze wszystkich, jakie kiedykolwiek prowadzono do chrześcijańskiego ołtarza na tych spalonych słońcem duńskich wyspach Morza Karaibskiego. Pan młody zaś był mimo wszystko szczęściarzem. Przekleństwo zostało z niego zdjęte, znowu jest panem swego świata. A narzeczona? Zachowywała się poprawnie, odkąd powierzył jej parę tajemnic.
Będzie dobrą żoną, piękną i miłą, a nade wszystko uległą.
Przyjmował więc gratulacje, mnóstwo gratulacji, a serce podskoczyło mu w piersi, kiedy sam gubernator zabrał głos i zawczasu wychwalał młodą parę za chrześcijańską pracę, jaką z pewnością będzie prowadzić na wyspie.
Wszyscy bili brawo. Znowu zagrzmiał armatni salut. Dźwięk strzałów dochodził ze wszystkich stron wyspy i odbijał się echem od Saint Jons i innych zamieszkanych wysepek w okolicy. Wielkie drzewa poruszały w podmuchach lekkiego wiatru gałęziami przypominającymi wyciągnięte ręce i witały nowożeńców bujnie rozkwitłymi kwiatami.
- Niech jej się powiedzie w życiu - szeptała Maria, siadając w jednym z trzech powozów, jakie istniały na wyspie. Randar przytaknął, patrząc na morze ludzkich głów. Niepokój wciąż jeszcze w nim trwał, ale już go nie ogłuszał, nie był już taki wszechogarniający i niemożliwy do opanowania.
Z takim potrafi żyć.
Musi z nim żyć.
Kristina odszukała jego spojrzenie, kiedy pomagano jej zająć miejsce w pierwszym powozie.
W jej oczach zobaczył to samo: ból i tajemnicę.
Coś, z czym człowiek musi żyć.
Rum, który podawano przy stołach w ozdobionych kwiatami kryształowych karafkach, był łagodny w smaku i niezbyt mocny. W murzyńskiej wiosce natomiast wytoczono z okazji wesela cztery beczki nie destylowanego bimbru.
Obiecano im zapomnienie na tę noc i najwyraźniej pan zamierzał obietnicy dotrzymać. Taki cuchnący, świeżo pędzony bimber Murzyni nazywali kildavil, co znaczy „diabeł - morderca”.
Trzeba przyznać, że to bardzo trafne określenie.
Już po kilku łykach małe diabełki, które nieustannie starają się wbić ostre zęby w ludzkie mięso, dźgają nieszczęsnych ludzi niewidzialnymi, ale rozpalonymi do czerwoności szpikulcami boleśniej, niż to czynią biali nadzorcy, kiedy trzeba ukarać nieposłusznego niewolnika, otóż te małe dranie po paru łykach bimbru dają za wygraną.
Kilka łyków i człowiek zapomina o wszystkim, na co po trzeźwemu nie może patrzeć.
Zapomina się o życiu w ojczystym kraju, o przyjaciołach, którzy zostali powieszeni, ścięci albo zachłostani na śmierć.
Zapomina o długich dniach potwornej harówki z ciężkim nożem do cięcia trzciny w ręce.
O nie kończącym się chodzeniu w kółko jako zwierzę pociągowe w młynie, przetaczające niewypowiedzianie ciężkie kamienie. O strasznym losie dzieci. O krzykach kobiet, kiedy zabiera im się maleństwa, żeby je sprzedać.
O tęsknocie za kimś kochanym albo za tym, by móc wyprostować kark, nie ryzykując życia.
Kildavil to oddech leśnego bóstwa z dobrze znanej, starej dżungli. Tego bóstwa, które rozdmuchuje w człowieku piekący ogień, a potem pozwala mu zgasnąć w pustce.
Opróżnili pierwszą beczkę, druga poszła równie szybko. Kiedy rozdzielono trzecią, niektórzy zaczęli tańczyć.
Zanim jednak w czwartej beczce ukazało się dno, w górach zagrały bębny. Diabeł nie poszedł spać. O, nie, atakował teraz od środka, rozpalał ogień w piersiach wszystkich mężczyzn. Żądano więcej alkoholu, ucztujących ogarniało szaleństwo i wołali o jeszcze. O jeszcze jedną błogosławioną kroplę, która sprawi, że głowa eksploduje i rozpadnie się na tysiąc kawałków.
Duch snu był niedaleko.
Ale kobiety krzyczały:
- Beczki puste. Nie ma więcej kildavil. Słuchajcie, słuchajcie...
Bębny umilkły tylko na chwilę, żeby podniecona, spragniona ludzka masa mogła się opamiętać. Wtedy rytmiczne uderzenia rozległy się znowu.
Rozpaleni alkoholem rzucili się z desperacją w coraz szybszy taniec, w dziką i niebezpieczną zakazaną zabawę, która nie mogła być tolerowana nawet w dniu, w którym biali urządzają wesele.
- Słuchaj! Znowu bębny! Pan Wendel uniósł kielich.
- To nic groźnego. Pozdrawiają nas, nie słyszysz? Słuchaj, Murzyni nie zawodzą dzisiaj swoich okropnych psalmów! Tańczą i cieszą się! Tańczą na cześć swojej nowej, pięknej władczyni.
Kristina uśmiechała się niepewnie. Ale małżonek poklepał jej okrytą rękawiczką dłoń.
- Posłałem im wódki. I jedzenia! Murzyni to duże dzieci. Dziś wieczorem są syci. I pijani. Wdzięczni za to tańczą i nie troszczą się o jutrzejszy dzień.
Maria mimo woli zadrżała. Słyszała głos bębnów, obce pieśni budziły w niej nieprzyjemne uczucia. Ale widziała, że Randar uśmiecha się spokojnie. Kiiri podawała mu jedzenie i także odkryła w uśmiechu do niego mocne zęby.
Maria starała się otrząsnąć z napięcia. Gdy głos bębnów umilkł, słychać było tylko cykady, nawołujące się gdzieś na otwartych przestrzeniach. Wkrótce zacznie grać muzyka i goście ruszą do tańca Wkrótce w murzyńskiej wiosce zapadnie cisza i wódka zdławi ostatnie krzyki.
Idzie ku lepszemu. Oni z Randarem stali się teraz pełnowartościowymi białymi, mogą znowu decydować o swoich dniach. A Kristina jest chyba mądrzejsza, niż Maria myślała. Pewnie byłoby głupotą powiedzieć „nie” takiemu potężnemu kandydatowi do ręki. Na co miałaby czekać? Aż jakiś przystojny, ale pozbawiony rozumu marynarz złamie jej serce?
I czy to dałoby jej szczęście?
Maria starała się spokojnie myśleć o przyszłości.
Naszyjnik z pereł chrzęścił delikatnie na szyi panny młodej, kiedy śmiała się do swego ojca i podawała mu smakowite kąski ze swojego talerza.
- Rozchmurz się, moja kochana. Wciąż masz taką zatroskaną minę... Mario, kochanie, musisz się starać rozkoszować smakiem owocu, kiedy masz go w ustach, a nie martwić się, co będzie potem!
Randar mówił cicho, a w jego słowach krył się smutek. Ale miał rację. Wciągnęła głęboko powietrze i poczuła, że bolesny supeł, który dławił ją od dawna w gardle, zaczyna ustępować.
- Tak - szepnęła i oparła głowę na jego ramieniu. - Mimo wszystko mam się przecież z czego cieszyć.
Szepnął coś niedosłyszalnie i pocałował ją w ucho.
Adrian poprowadził Kristinę do tańca i zaczęła się zabawa przy niezwykłym akompaniamencie ośmiu pomalowanych na różne kolory domowych niewolników, którzy dęli w wydrążone orzechy i arbuzy.
Maria poczuła, że rytm podrywa ją z miejsca, że wciąga ją, zmusza do ruchu. Podniecona zerwała się, a Randar śmiał się głośno i prowadził ją do tanecznego kręgu.
- Biali ludzie powariowali - szepnęła Windela do swojej przewodniczki, kiedy usłyszały dolatujące aż tutaj z plantacji śmiechy i wesołe okrzyki. - To dobry znak, prawda? Dzisiaj jest wyjątkowa noc. Dobra noc, i dla wojny, i dla miłości. Żeby umrzeć i żeby się narodzić...
Towarzysząca jej kobieta nie bardzo zrozumiała, o co chodzi, Windela syknęła pod jej adresem krótki rozkaz:
- Szybciej! Musimy iść szybciej. Bo jeśli nie, to duchy ukradną mojej matce tę niezwykłą noc.
Czarna kobieta otarła twarz i biegła dalej, podnosiła i ciągnęła ciężkie ciało Windeli, a gdy wstrząsały nim skurcze, po prostu niosła na własnych plecach. Na szczęście teraz już zbocze schodziło w dół, przez las wiodła zakolami dość szeroka ścieżka.
Pojawiła się krew.
Nie miały ani chwili do stracenia.
Mama Win była nie do poznania. Wysmarowała brzuch czerwoną ziemią. Na czole, na piersiach, łonie i stopach wymalowała białe symbole duchów. Kapelusz z plecionki czynił ją wyższą, a dym z płonących wokół chaty suszonych ziół, ułożonych w miskach, przesłaniał i zamazywał obrazy.
Niewielu stanęło w kręgu. Zaledwie kilku tych, którzy potrafili zachować kontrolę nad kildavilem i którzy nie okazywali strachu.
Oni wiedzieli, że to jest Życie. I Śmierć równocześnie, dosłownie w tej samej chwili, to bowiem, co miało się stać tej nocy, zostałoby bardzo surowo ukarane, gdyby ich zobaczył jakiś biały człowiek lub choćby murzyński nadzorca.
Windela stała, obejmując matkę ramionami, obie kobiety stękały głośno, jednocześnie, kołysząc się rytmicznie.
Przed chatą płonął niewielki ogień.
Cichy śpiew był trudny do rozróżnienia, zlewał się w jedno z szumem lasu, cykaniem owadów, był słabszy i jakby łagodniejszy niż daleki łoskot bębnów.
Dziecko przyszło na świat w chwili ciszy, po prostu wysunęło się spomiędzy ud Windeli i przez chwilę leżało na ziemi, by mogła przeniknąć w nie jej świętość.
Mama Win chwyciła noworodka i odcięła pępowinę pięknie zdobionym kamiennym nożem.
Windela westchnęła cicho, oparła głowę o stojącą za nią akuszerkę, która posmarowała jej usta oraz otwór rodny zmieszanym z przyprawami tłuszczem.
Stara Murzynka pochyliła się nad córką, trzymając wnuczkę na rękach. Stała tak, mając dłonie zwrócone ku górze, tworzyły rodzaj misy, w której leżało dziecko. Maleństwo wydawało z siebie zdławiony charkot.
Widzowie rozglądali się niespokojnie. Czy Mama Win nie zamierza wezwać duchów, by napełniły powietrzem maleńkiego człowieczka?
Ale kobieta, która była również znana jako Aztera, nadal patrzyła córce głęboko w oczy. W końcu Windela przymknęła powieki i jęknęła.
Matka poruszyła się. Dziecko wisiało teraz bezwładnie w jej rękach. Niosła je do ognia.
Ludzie zgromadzeni wokół odskoczyli ze zgrozą. W białkach ich oczu odbijały się refleksy chybotliwych płomieni.
Skóra dziecka połyskiwała takim samym kolorem jak wewnętrzna strona dłoni Mamy Win.
Oczka miało przymknięte, tylko jedna nóżka się poruszała, jakby pod wpływem skurczu. Ucichło całkiem.
Mama Win znowu ujęła kamienny nóż, zamachnęła się ponad głową i uderzyła.
Windela zapiszczała cieniutko. Natychmiast jednak umilkła, ogłuszona bolesnym wrzaskiem własnego dziecka. Płacz rannego noworodka podziałał na ludzi co najmniej dziwnie: Zaczęli wznosić radosne okrzyki.
Mama Win wstała, otarła narzędzie z krwi. Ponownie zatrzymała wzrok na twarzy córki. Windela z zamkniętymi oczyma kiwała głową. Potem ujęła ręce matki i przycisnęła je sobie do piersi.
Dziecko popiskiwało cicho, kobieta, która towarzyszyła Windeli w drodze przez las, myła je starannie.
Dwa odcięte dziecięce paluszki zostały zanurzone w tej samej smołowatej mazi co pępowina i kiedyś zostaną złożone do grobu razem z tą dopiero co narodzoną istotą.
- Wiele pór deszczowych - mruknęła Mama Win wzruszona. - Duchy mówić: Wiele, wiele pór deszczowych. Wiele mórz i wielokrotne niebo...
Oczy Windeli błyszczały. Matka wyraziła zgodę. Matka wzywa do dziecka dobre duchy. Wybaczyła, chociaż nigdy nie zapomni. Odcięła dziecku dwa paluszki, co miało po wsze czasy oznaczać, że zrozumiała i że uznała pochodzenie wnuczki.
Lyster, noc świętojańska 1746
- Nic dziwnego, że nie możesz spać, moja Melio... Głowa musi ci chyba pękać od tego nieustannego czytania!
- Mhm... Możliwe, ale trzeba ci wiedzieć, Bendik, że serce mam również przepełnione tą lekturą. To niewiarygodne. Teraz wiem wszystko, nad czym się zastanawiałam przez tyle lat.
Bendik usiadł na łóżku i już tak pozostał, oparty o ułożone wysoko poduszki. Ona leżała na plecach i gładziła w zamyśleniu haftowane różyczki na swojej nocnej koszuli. Wielkie oczy lśniły w półmroku.
- Gdybyś chciała, to możemy się ubrać i pójść do ogniska.
Amelia westchnęła zadowolona.
- Nie, chyba nie jestem w stanie. Bolą mnie nogi. Zobaczysz, będziesz miał grubą i nieruchawą babę - żartowała. - Ale ty idź! Naprawdę powinieneś iść, Bendik! Bardzo jestem ciekawa, wiesz, co z Johanną...
Roześmiał się.
- No, cała ty! Romantyczka, a zarazem trochę intrygantka... Przecież nawet nie wiemy, dokąd Johanna poszła.
- O, wprost przeciwnie! Bardzo dobrze wiesz, że oni się tam spotykają. Chłopscy synowie i córki, również dzieci urzędników. Nasza Johanna na pewno jest właśnie tam. O ile wiem, to nie brak jej towarzystwa.
Bendik chrząknął. Z pewnością nie brakuje.
Amelia skuliła się pod lekką, letnią kołdrą. Przez okno wpadało mdłe, niebieskawe światło. Włosy Bendika miały jakiś niesamowity księżycowy blask.
Położył się na boku, oparł głowę na silnej ręce i powiedział szeptem:
- Wolałbym raczej, żebyś mi opowiedziała jedną z historii, które ostatnio wyczytałaś w pamiętnikach Marii, Melio. Chętnie bym posłuchał twojego głosu i dowiedział się, co cię tak pociąga w tych starych papierach.
Zamknęła oczy i, jakby chciała przeprosić męża, poklepała go delikatnie po ramieniu.
- Jeszcze nie teraz, mój kochany. Jeszcze nie. Najpierw powinnam porozmawiać z mamą. Jej muszę powiedzieć parę rzeczy, zanim inni się o nich dowiedzą.
Ona ma do tego prawo... zresztą myślę, że babka by chciała, żebym właśnie jej...
Bendik ukrył twarz w poduszce, jakby mu się zrobiło przykro.
Serce ją zabolało, potrząsnęła jego ramieniem, nie chciała, żeby czuł się odepchnięty.
- No dobrze, jest sporo takich historii, które mogłabym opowiedzieć. Jak na przykład ta o niewolniku Indii, który miał nauczyć Randara podawać do stołu...
Bendik zachichotał.
- Tak jest, opowiedz. Już prawie nie umiem sobie wyobrazić tego wielkiego, starego kata, który był twoim dziadkiem.
Z uśmiechem układała się wygodnie, ręce ułożyła starannie na kołdrze. Bendik przywarł spojrzeniem do jej różowych ust, śledził każdy ruch, wprost spijał słowa.
I to nie jej historia tak go zajmowała, nie opowieść. To oczarowanie, jakie widok jej ruchliwych warg budził w nim od tak dawna. Kiedy umilkła, długo leżał z błogim uśmiechem, pogrążony w marzeniach. Potem przytulił ją do siebie sennym gestem,, a wargi układały się w czuły pocałunek.
- Nadzwyczajne - wyszeptał. - Nadzwyczajna historia... chociaż nie przez cały czas słuchałem uważnie, bo istnieje coś jeszcze bardziej...
- Ech, żartujesz sobie ze mnie. Jestem wielka jak nadmuchany pęcherz i ciężka jak krowa. Och, jak się cieszę, że już niedługo będzie po wszystkim! Wtedy pobiegnę aż do Dosen tylko po to, by czuć radość, że mogę znowu skakać, a nogi unoszą mnie z łatwością, bo nie dźwigam tego przywiązanego do ciała wora mąki!
- Uważaj, moja droga, bo ten wór mąki długo jeszcze nie będzie chciał wychodzić na spacery, nie mówiąc już o bieganiu!
Objął ten jej wielki brzuch i pogrążył się w czarownej ciszy, wszystkie uczucia obojga kierowały się do wnętrza, jakby nasłuchiwali dalekich odgłosów z całkiem innego świata.
- O, tam! Amelia cofnęła rękę, a on przesunął dłoń, natrafił na niewielkie wzniesienie.
- Tak! Czułem wyraźnie, to maleńka stopka, Amelio! Wybuchnęła śmiechem.
- Bendik, coś ty! Przecież stopki znajdują się wysoko, pod moimi piersiami! Dziecko leży głową w dół, nie wiedziałeś?
Jej głos zabrzmiał jakoś głucho. Bendik wzruszył ramionami.
- W takim razie musiałem dotknąć nosa. Jeśli masz rację, Amelio, to muszę ci powiedzieć, że moim zdaniem ten nos będzie się marszczył wiele razy na dzień!
Mościli się oboje wygodnie, śmiali się i żartowali, podciągając kołdrę pod brody.
- Słyszysz? - zapytał Bendik rozmarzonym głosem. - Muzyka. Chyba rozpoznaję głos fletu...
Amelia skinęła głową, nieoczekiwanie śpiąca.
- Mhm. Wesoło się bawią. Ale grają nie tak ładnie jak ty.
- Ani nie tak ładnie jak ty na szpinecie.
- Mmm... Bendik...
- Tak?
Nabrała powietrza w płuca, potem spokojnie je wypuściła i nabrała ponownie.
- Myślę... Myślę, że powinieneś iść po Marję.
Drzwi otworzyła mii drobna Emmi, najpierw usłyszał jej szybkie, energiczne kroki po kamiennej posadzce.
- Marja... Czy Marja jest w domu? To pilne, myślę, że Melia coś poczuła...
- Na miłość boską, człowieku, czy ty myślisz, że dziecko rodzi się tak momentalnie? Uspokój się! Marja oczywiście jest w domu! Wejdź... właśnie chciałyśmy wznieść toast za tę jasną noc.
Wszedł do środka i rozejrzał się po obszernym hallu. Zobaczył jakieś torby i tobołki złożone przy wyjściu, przy nich płaszcze Marji i Emmi. Czyżby się gdzieś wybierały? Ucieszył się, że jeszcze je zastał, że nie przyszedł za późno.
- Bendik! Ty, o tej porze?
- Amelia mówi, że to się może stać dzisiejszej nocy! Ze coś czuje...
Onieśmielony machnął rękami. To kobiece sprawy. Twarz Marji natychmiast spoważniała. Wymieniły z Emmi spojrzenia. Potem teściowa oznajmiła:
- Znakomicie! Zaraz u niej będę. Bendik, idź i sprowadź służące. Wolną noc dostaną kiedy indziej, teraz będzie nam potrzebna pomoc i może czyjeś silne ręce. Emmi przerwała:
- Nie, nie, niech młodzi się bawią! Ja wam pomogę. Mogę gotować wodę i sprzątać równie dobrze jak służące. I niech mnie diabli, Bendik, ty przecież jesteś czymś więcej niż zwyczajny chłop. Chyba nie zemdlejesz, pomagając własnemu dziecku przyjść na świat?
Marja uśmiechała się zadowolona i spoglądała na niego wyzywająco.
Bendik potwierdził nieśmiało. Nie chciał się przyznać, że już wcześniej to postanowił. Będzie z Melią przez całą tę zaczarowaną noc, nie odejdzie od niej, dopóki dziecko nie skosztuje miodu i soli, jak to jest w zwyczaju.
Marja odesłała go do domu, obiecując, że obie z Emmi zaraz tam przyjdą.
Emmi odprowadziła go do drzwi, serdecznie poklepując po ramieniu, spoglądała badawczo w jego oczy i szepnęła cicho, że nie powinien się bać.
Bać się?
Bendik pobiegł ścieżką do Vildegârd, słyszał szum spokojnie płynącej rzeki, czuł zapach świętojańskich ognisk.
Bać się?
Skądże! Przepełniało go raczej silne, płomienne uczucie oczekiwania. Melia jest zdrowa i silna, noc ciepła i jasna. A Marja odebrała więcej porodów niż ludzi tańczących dzisiaj w tej okolicy wokół ognisk.
- No trudno - powiedziała Marja. - Dzisiejszej nocy muszę czuwać przy Amelii.
- Oczywiście - przytaknęła Emmi. - Ja także. Rozeszły się, każda do swojego pokoju, żeby się przebrać, zdjąć biżuterię. Potem schowały bagaże do szafy w hallu, odwiesiły płaszcze do konnej jazdy.
Marja wyjęła kuferek zawierający wszystko, co może być potrzebne przy porodzie. Nóż i nożyczki wypucowane do połysku, wąskie bawełniane bandaże, mnóstwo woreczków z szeleszczącymi ziołami. Pudełeczko białego proszku, niebezpiecznie silnego, i dwa słoiczki wódki zmieszanej z wywarem ze sporyszu, tasznika i naparstnicy.
Miała nadzieję, że nic z tego nie będzie potrzebne.
I że w żadnym razie nie będzie musiała używać tego przypominającego dwie złożone razem łyżki narzędzia, leżącego na samym dnie kuferka.
Z bijącym sercem Marja ruszyła w ślad za Bendikiem. Trawa przy drodze była świeżo skoszona i pachniała słodko latem. Daleko na skraju lasu kwitły białe margerytki i kłaniały się jej lekko. Kiedy weszła na niewielkie wzniesienie, wyprostowała się i patrzyła w dół, ku Do - sen i kościołowi. Stwierdziła przy tym, że Vildegârd leży pogrążone w ciszy, niemal wymarłe.
Nad dachami zabudowań pojawiło się kilka ptaków. Mewy?
Marja przyspieszyła kroku.
Weszła do sieni, skąd schodami skierowała się do sypialni na górze. Słyszała szepty i przyciszone głosy. Lekki zapach kolacji unosił się w całym domu, a z kuchennego komina leciał dym.
Marja zapukała i otworzyła drzwi. Na jej widok zarumieniona twarz córki rozjaśniła się w radosnym uśmiechu.
- Mamo! Zaczyna się! Och, jestem taka podniecona, rodziłam przecież bardzo dawno temu... ale czuję, że to już, wiem! Dziecko urodzi się jeszcze tej nocy!
Marja odpowiedziała uśmiechem przejętej Amelii.
Nagle córka wydała jej się młodsza, lżejsza, z tymi rozpuszczonymi włosami i rumieńcami na twarzy, w bladym świetle mogła wyglądać na dwadzieścia lat.
Poczuła ukłucie w sercu, tyle lat straconych. Nie, nie straconych.
Przeżytych.
Odstawiła kuferek na bok i usiadła na krawędzi łóżka. Bendik wycofał się, chciał coś przynieść, coś robić, mieć zajęcie.
- Pójdę do dzieci i opiekunki. Pewnie śpią wszyscy troje, ale...
- Tak, tak, idź i zobacz. I weź sobie coś do jedzenia, noc będzie długa - powiedziała Marja, mrugając do przejętego zięcia. - Potem uśmiechnęła się do córki:
- Dziś wieczorem ten twój chłopak trzęsie się jak osikowy liść.
Amelia spuściła powieki jakby onieśmielona. W jej oczach, kiedy patrzyła za wychodzącym mężem, mienił się ciepły blask.
- Tak... on się cieszy. No i, oczywiście, boi się też. Wiesz, jak większość mężczyzn.
- A ty się boisz? Amelia napotkała łagodne spojrzenie matki.
- Nie, mamo. Teraz już nie. Skoro ty jesteś ze mną. Marja musiała odwrócić wzrok, jej serce zalała fala czułości. Ale Amelia nie była specjalnie wzruszona. Po prostu ciepła i otwarta, miała w sobie wielki spokój.
- To dobrze. To bardzo dobrze. No, a teraz połóż się na boku. Chcę zobaczyć, czy ten mały łobuziak zamierza nam pomagać...
Nagie ręce wsunęły się pod kołdrę i pod uniesioną koszulę Amelii. Marja zaciskała wargi, lekko wykrzywiła twarz w wielkiej koncentracji.
Najpierw lekko wymasowała brzuch córki, aż skóra zrobiła się ciepła, a mięśnie zaczęły się poddawać naciskowi. Poczekała na lekki skurcz, przerwała, dopóki nie ustąpił, i potem znowu masowała. Amelia poczuła, że do oczu napływają jej łzy. Ile to czasu minęło, kiedy matka po raz ostatni tak ją dotykała. Chyba zresztą nigdy nie była tak blisko.
- Wyczuwasz główkę? Piecki? Ułożenie jest właściwe?
- Mmm... tak mi się zdaje. Sama tego nie sprawdzałaś? Może czułaś jakiś obrót?
- Nie., ale myślę, że wszystko jest jak trzeba. Czuję silne kopnięcia pod żebrami. Naprawdę mocne uderzenia! On widocznie wyciąga obie nóżki, taki mały zajączek.
Marja spojrzała na nią z krzywym uśmieszkiem.
- On?
Amelia oblizała wargi.
- Nie wiem, może ona... Marja skrzyżowała ręce na piersi i roześmiała się.
- Widocznie masz takie przeczucie. A czy próbowałaś sztuczek z miodem albo z woskiem?
Amelia potrząsnęła głową, ubawiona.
- Coś ty, mamo! Nie próbujemy tu żadnych czarów! Marja spoglądała na córkę przyjaźnie, ale nie bardzo rozumiała. Śmiech córki i jej niewinna mina świadczyły, że ona już dawno zapomniała, jak do tego wszystkiego doszło.
Nigdy wprawdzie nie wspominano o łańcuszku, ale Marja wiedziała, że Amelia go używała. I widocznie za którymś razem prastary kawałek obcego metalu zrobił swoje.
- Teraz powinnaś wstać i ubrać się, Amelio. Dobrze ci zrobi, jak się trochę przejdziesz, rozruszasz się. A poza tym powinniśmy ci chyba pościelić na dole, w izbie.
Łóżko tutaj nie ma ani porządnego oparcia, ani krawędzi, na której można by usiąść.
Amelia poddała się poleceniom matki, uznała, że to bardzo przyjemnie być znowu jak mała, uległa dziewczynka. Wiedziała, że rodzące to lubią, w swoim czasie odebrała wiele porodów. Położnice chcą oszczędzać siły na najważniejsze, dlatego pozwalają, żeby się nimi opiekować jak małymi dziećmi.
I teraz znowu jej kolej! W głębi duszy wiedziała, że będzie to długa, bardzo długa podróż.
Nie taki koszmar wprawdzie jak to, co przeżyła w lodowatej, małej izbie w Meisterplassen, całkiem sama i śmiertelnie przerażona bólami i strasznym lękiem, który rwał jej wnętrzności równie boleśnie jak porodowe skurcze.
Sama, sama z sercem pełnym jak najgorszych myśli.
Była przekonana, że Bóg pragnie ją ukarać i że urodzi potworka. Jakiegoś wstrętnego trolla, spłodzonego w śmiertelnym grzechu przez brata i siostrę.
Nie pamiętała już wszystkiego. Czas swoją miłosierną dłonią zamazał wiele wspomnień, oddalił je i przesłonił mgłą jak wielkie góry na horyzoncie, które majaczą coraz mniejsze i niewyraźne w miarę, jak człowiek się od nich oddala.
- Czy wszyscy wyszli z domu?
- Tak. Helena również. Dziewczęta wyciągnęły ją niemal siłą. Mój Boże, ona jest rówieśnicą jednej z najmłodszych, wiedziałaś o tym? Nie zaznała w życiu wiele radości. A poza tym jest silniejsza, niż się nam zdawało.
- Wiem. To żbik, a nie dziewczyna. I przebiegła też jak dzikie zwierzę.
Amelia przymknęła oczy i poddała się kolejnemu skurczowi. Brzuch twardniał nieznacznie, i ona, i maleństwo potrzebować będą sporo czasu.
Nagle jednak ocknęła się i chwyciła matkę za rękę.
- Mamo, ja muszę ci coś opowiedzieć. O książkach Marii...
Matka podniosła się gwałtownie.
- Chyba nie powinnaś była tego czytać, Amelio.
- Ależ powinnam, oczywiście. Może dawniej nie, ale teraz. I chociaż wiele razy płakałam nad jej losem... Mój Boże, co za życie... ile cierpienia, mamo! Ale ona jakoś przez to wszystka przeszła. Przeżyła! I nigdy się nie poddała. Myślę, że to po niej odziedziczyłaś twój upór, mamo!
- Tak, chyba masz rację - powiedziała Marja, ale myślami błądziła gdzie indziej.
Ale tego jej egoizmu, zainteresowania przede wszystkim sobą, nie odziedziczyłam, dodała w duchu.
- Chodź, zejdziemy na dół. Wyjmę prześcieradła i co tam trzeba. Jak cię znam, to czekają gotowe, prawda?
Amelia uśmiechnęła się.
- Wszystko jest gotowe i nawet kawałek stali w kołysce.
Teraz Marja się nieznacznie skrzywiła. To mówi ta córka, która przeważnie prycha i wyśmiewa wszelkie przesądy, która nie wierzy w nic oprócz swojego Boga, sędziego.
Powiedziała jednak:
- Dobrze. Znakomicie. W takim razie nic nam nie grozi.
Amelia wyglądała na zadowoloną. Jedną ręką podtrzymywała wielki brzuch, drugą chwyciła się poręczy schodów. Opierała się lekko o matkę i czuła, jak dziecko ciąży w dole brzucha. Pośrodku schodów nagle chlusnęła z niej woda, przemoczyła koszulę i domowe pantofle. Kolana się pod nią ugięły, ale uśmiechała się dzielnie.
Marja zmarszczyła brwi, ale szeptała do córki uspokajające słowa:
- Teraz pójdzie łatwiej, Amelio. Nie będziesz musiała się długo męczyć.
Emmi rozglądała się po obszernym hallu. Wszystko zostało już uprzątnięte po przyjęciu, goście wyjechali. Ale wysoki, rzeźbiony stół z ciemnego drewna wciąż jeszcze stał przy ścianie, nakryty pięknym, krwistoczerwonym obrusem i ozdobiony dwoma srebrnymi świecznikami.
Nie była w stanie zapalać tutaj światła, cienie robiły się takie długie. Na palcach przemknęła przez wielki pokój do małego saloniku w jednym ze skrzydeł. Duże okna wpuszczały do wnętrza niebieskawy blask, który spływał na kanapę, przy kominku stał głęboki, wyściełany fotel z pięknie wygiętymi oparciami. Emmi usiadła, kałamarz w kształcie muszli i pióro zachęcały do zadumy.
Tyle miała do zapisania, musiała wszystko dobrze przemyśleć. To musi być po mistrzowsku sformułowane, z pozoru obojętnie, żeby nikt nie nabrał podejrzeń.
Poza tym trzeba uważać, by używać właściwych nazwisk. Nazwisk umieszczonych na liście, której nikt niepowołany nie powinien oglądać.
- Chcę ci o tym opowiedzieć, mamo, bo wiem, że ty także nosisz żal w sercu. Musisz odczuwać niedosyt. Czy nigdy się nie zastanawiałaś nad historią swojej rodziny? Nie chciałaś się dowiedzieć, kim byli twoi dziadkowie?
Marja mocno zmrużyła oczy.
- Owszem. Ale przecież wiem. Teraz wiem. Amelia spojrzała na nią zaciekawiona.
- Nie czytałaś jednak zapisków Marii.
- Nie czytałam. Ale wiem.
- Opowiedziała ci?
- Trochę. Nie wszystko, ale dość.
Amelia poczuła ucisk w gardle, pod powiekami piekły ją łzy. Skurcze porodowe wydawały się w porównaniu z tym nieważne. Nie dawała za wygraną, w jej głosie brzmiał ból.
- Nie chcesz wiedzieć, mamo?
Marja głęboko wciągnęła powietrze, spokojnie splotła ręce.
- Amelio, ja nie wiem... pewnie nie wiem wszystkiego, ale...
- Musisz wiedzieć, mamo, że masz siostrę! Słowa zabrzmiały jak desperacki krzyk. Marja podskoczyła. Oczy miała teraz jak małe okrągłe księżyce.
Amelia zaciskała ręce na pościeli z taką siłą, że kostki palców jej zbielały.
- Siostrę... mówili do niej Astrid, ale ona ma na imię Astera... ma ciemną skórę, jej matka była Mulatką. Chyba jeszcze żyje, mamo, urodziła się przecież na początku tego wieku. Pewnie nadal jeszcze mieszka na tej wyspie i wie, że ty istniejesz...
Marja z całych sił starała się zachować spokój, wreszcie zdołała się opanować.
- Amelio, kochanie, ja o tym wiem. Tym razem Amelia wytrzeszczyła oczy.
- Wiesz? Jak... Kto...
Marja przymknęła oczy i oparła się wygodniej. Amelia śledziła każde drgnienie, każdą najlżejszą nawet zmianę wyrazu twarzy matki. Ale ta uśmiechała się spokojnie, a potem mruknęła:
- Spotkałam się z nią. Błagałam, żeby do nas przyjechała, ale ona nie mogła. W każdym razie nie wtedy. Może kiedy indziej... Amelio, ona jest tak strasznie podobna do ojca. Te same czarne włosy, ten sam szeroki podbródek! I jest śliczna, ma złocistą skórę, wysoka, szczupła. Tylko ma takie jasne oczy, można by niemal przypuszczać, że to po mamie...
Głos jej się załamał.
A więc wiedziała.
Amelia wyciągnęła rękę, dotknęła twarzy matki, pogładziła po czole i po włosach. Nagle chwycił ją kolejny skurcz, taki silny, że o mało nie zemdlała.
Marja pochyliła się, przemawiała łagodnie do córki. Kiedy Amelia się znowu uspokoiła i otworzyła oczy, powiedziała cicho:
- Więc ty wiesz o wszystkim, mamo! I nigdy nic nam nie wyjawiłaś.
- Wiem dużo. Wystarczająco dużo. Zawsze uważałam, że mama postąpiła bardzo mądrze, tobie dając swoje pamiętniki. Miałaś je przeczytać, kiedy będziesz dostatecznie silna. Cieszę się, że zrobiłaś to właśnie teraz. Tak więc nie ma już więcej tajemnic...
Amelia stęknęła. Ręce Marji natychmiast się znowu wyciągnęły, gotowe nieść pomoc.
- Zbliża się - powiedziała zadowolona. - Jeszcze parę takich rundek, moja mała, i będzie po wszyst...
Nie dokończyła zdania, bo Amelia nagle drgnęła i z krzykiem usiadła na łóżku.
Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Marja zobaczyła na cienkiej pościeli krew. Czerwona i świeża wsiąkała w białe płótno. Marja zerwała przykrycie z Amelii i zaczęła wołać w stronę kuchni, gdzie stara służąca hałasowała sagankami i nie dała się zapędzić z powrotem do łóżka w pokoju dzieci.
Marja zaciskała zęby. Oczy na widok krwi zrobiły się wąskie jak szparki. Musiało pęknąć jakieś naczynie albo napierające dziecko coś w matce rozerwało.
Ale przecież wiedziała, poznawała po ciężkim, rwanym oddechu Amelii, że jeszcze nie czas na parcie.
A w takim razie...
Krew zastygła Marji w żyłach.
Wiedziała, co to może oznaczać.
Łożysko odkleiło się i zamknęło dziecku drogę do wyjścia, nie leży, jak powinno, za plecami płodu, wysoko, prawie pod żebrami matki. Musiało się już wcześniej zsunąć w dół i silne skurcze mięśni doprowadziły do rozerwania.
Teraz wszystko rozegra się w ciągu kilku minut, nie ma ani chwili do stracenia.
Jeśli coś jest nie tak, jak powinno, rodząca kobieta może się bardzo szybko wykrwawić na śmierć.
I dziecko - dziecko się udusi, zanim powietrze dotrze do jego płuc.
Johanna tańczyła z sierżantem Christenem Scnellem, ale czuła na plecach spojrzenie Oysteina Ivarssena. O ile dobrze wiedziała, to Ivarssen należy do tych, którzy w ostatnim czasie rozmawiali z jej ojcem. Ale z nią samą ten rosły mężczyzna o niesfornych włosach nie odważył się rozmawiać, ani przed kościołem, ani gdy wracali razem z przedwielkanocnej nauki u pastora.
Oystein jest synem Ivara z Kvaalsviki i oznajmił Bendikowi, że podjął już starania o przejęcie majątku od ojca. Johanna zastanawiała się, czy on pojmuje, jakie to głupie starać się zdobyć jej względy opowiadaniem o ziemi. Nie, już ten podstarzały bawidamek sierżant miał więcej zdolności w takich sprawach, obracał ją w tańcu pewnie i lekko, aż serce podchodziło jej do gardła, i śmiała się radośnie. Ogień trzaskał, suche krzewy jałowca płonęły z szumem, iskry strzelały ku niebu, a zdarzało się niekiedy, że spadały na tańczących.
Dym szczypał w oczy, ale wokół dość było porośniętych miękką trawą polanek, na których można było odpocząć od gorąca przy ognisku i orzeźwić się trochę.
Sierżant pokrzykiwał do muzykantów, zachęcał ich, żeby grali jeszcze szybciej, głośniej, z większą werwą. Młodzi chłopcy nawoływali się i wybijali takt nogami, potem chwytali wpół dziewczęta i wywijali nimi tak, że spódnice unosiły się w górę i falowały jak wielkie skrzydła. Nieustanny śmiech przetaczał się nad łąką. Nieco na uboczu siedzieli starsi, raczyli się piwem i wódką, która w taki wieczór płynęła obficiej niż zwykle.
W końcu człowiek też kiedyś był młody! A na świętego Jana tańczą wszyscy, i młode dziewczęta, i kobiety w czepkach mężatek.
Śmiech po prostu rozpierał Johannę, brakowało jej powietrza, ale czuła się bezpieczna, gdy tak w równych odstępach czasu wirowała między niebem a ziemią, między ogniem a pewnymi ramionami sierżanta.
Przez moment mignęła jej czyjaś ruda głowa, białe zęby Heleny.
Aha, więc ona też tu jest. Siedziała na zwalonym drzewie koło strumienia w otoczeniu zabawiających ją młodych mężczyzn. Był tam Helgedags - Sjur i bracia Villum, a także Sivert z Ham. Wrócili niedawno z wojska, widocznie nie znali jeszcze opinii Heleny...
Johanna położyła ręce na ramionach sierżanta i szarpnęła energicznie.
- Chciałabym odpocząć, panie Scnell. Muszę trochę zwilżyć krtań, a poza tym dziękuję za taniec, mój młody szaleńcze!
- To panience należą się podziękowania. I gdyby panienka sobie życzyła, to szaleniec mógłby jej pokazać znacznie więcej niż podrzucanie dziewczyn tak, że suknie zadzierają im się na głowy!
Dziękowała ze śmiechem, ale pospiesznie uciekła, kiedy chciał jej towarzyszyć dalej. Zauważyła kilka znajomych twarzy, dziewczyny z Dosen i z Ingestad siedziały razem i plotły wianki z kwiatów, pewnie założą je na głowy, jeśli zabawa potrwa dłużej.
I wtedy usłyszała głos tamtej! Wołała Johannę po imieniu, przekrzykując muzykę i zgiełk zabawy. Wesołość opuściła Johannę, odwróciła się niechętnie. Co tam znowu? Czy ona chce się kłócić w miejscu, gdzie tylu ludzi mogłoby słyszeć?
- Johanna, chodź no, mam dla ciebie wiadomość!
- Co się stało?
Helena gryzła liść szczawiu, połknęła go teraz, oblizała wargi, a potem uśmiechnęła się.
- Chyba nic specjalnie ważnego. Ale widziałam przed chwilą twojego ojca, rozglądał się za tobą. Teraz już poszedł, ale prosił by ci powiedzieć, żebyś nie przychodziła bardzo późno. Czekają na ciebie w domu.
- Ach, tak? Dziękuję ci.
Odwróciła się od Heleny. Zauważyła, że ludzie przyglądają im się uważnie. Coś wisiało w powietrzu między tymi dwiema młodymi kobietami. Zresztą one obie dobrze o tym wiedziały. Ale przecież Helena mówiła przyjaznym głosem, a Johanna odpowiadała uprzejmie. Co było więcej do powiedzenia? Wszyscy wiedzą, że Helena urodziła dziecko i że ludzie z Vildegârd chcą się nim zaopiekować. Zapłacili jej nawet za to i postarali się, żeby sprawa nie trafiła na ting. Biedna dziewczyna ma im wiele do zawdzięczenia. I czuje się dobrze teraz, kiedy w końcu wyzdrowiała, ładnie wygląda, zwinna i silna. I ma twarz, której nie oparłby się nawet sam archanioł Gabriel, myśleli mężczyźni, drapiąc się po karkach.
Johanna usłyszała za sobą kroki i zwolniła. To rzeczywiście był Oystein. Mrugał onieśmielony, ale wyciągnął do niej rękę.
- Panienka nie może jeszcze iść. Jeszcze nie teraz, noc jeszcze długa przed nami. Panno Johanno, chciałem prosić, żebym mógł mieć okazję... okazję...
- Nie mogę już więcej tańczyć, Iverssen. Muszę wracać do domu.
- Ale takie panienki nie mogą całkiem same chodzić w noc świętojańską. To niebezpiecznie, bardzo, bardzo. Czy pozwoli się panienka odprowadzić?
Uznała, że Iverssen podobny jest do szczeniaka, kiedy tak stoi z przekrzywioną głową, z czapką w ręce i w zniszczonym świątecznym ubraniu.
Biała koszula lśniła czystością, on sam pachniał delikatnie ługiem mydlanym i wodą brzozową. Johanna uśmiechnęła się do niego.
- Owszem, byłoby bardzo miło. Niech mnie Ivarssen odprowadzi, to po drodze porozmawiamy trochę.
Ledwo mógł ustać spokojnie, wargi mu drżały, trzęsły się ręce, przestępował z nogi na nogę. Musiała się uśmiechnąć, widząc jego nieporadne próby ukrycia zachwytu.
Pomyśleć, że ktoś może się tak cieszyć z mojego powodu!
Iverssen miał ciemne włosy, kręcone i zarazem dziwnie szorstkie, opadały mu na uszy; w szerokim uśmiechu pokazywał ładne zęby. Nos trochę krzywy i może odrobinę za duży, ale oczy żywe, ciemne i ładne, łukowato wygięte brwi, które przydawały jego twarzy szczególnego wyrazu.
Nie był wielkim mówcą, ale wyjąkał z siebie wszystkie uprzejme formułki, jakie przystoją w sytuacji, kiedy po raz pierwszy idzie się sam na sam z kobietą. Zanim dotarli do Vildegârd, Johanna uświadomiła sobie, że mógłby w niej wzbudzić ciepłą czułość, że wcale nie czuje, by jej się narzucał, kiedy przy pożegnaniu dotknął na moment policzkiem jej policzka.
- Panno Johanno... ja... może będę mógł znowu porozmawiać z panią w niedzielę po nabożeństwie?
- Chyba nie, z kościoła zawsze musimy szybko wracać do domu. Ivarssen wie, że w Vildegârd jest zawsze tyle roboty, nie mamy czasu.
- To może mogę prosić, żebym mógł przynieść dwa orczyki, które obiecałem panu Bendikowi do nowego powozu? Może byłaby okazja chwilę porozmawiać.
- O, tak, na pewno. Więc do zobaczenia i dobranoc.
Nogi miała bardzo lekkie, kiedy biegła przez dziedziniec i dalej do domu. Jej włosy pachniały dymem, teraz to czuła, ale też z komina unosiła się gęsta smuga.
Czyżby rodzice siedzieli, czekając na nią z ciepłą zupą lub innym posiłkiem?
Otworzyła drzwi i zawołała wesoło w stronę salonu.
Ale to z drugiej izby dotarły do niej jakieś dźwięki, które sprawiły, że poczuła na plecach lodowaty dreszcz.
- Mamo! Tato! Co się dzieje? Gdzie jesteście...? Pobiegła szybko, oszołomienie tańcem i przyjaznymi męskimi spojrzeniami rozwiało się jak dym na wietrze.
Ktoś stał w drzwiach i chciał ją powstrzymać, ale Johanna wdarła się do pokoju i rozdygotana stanęła pod wiszącą lampą.
Na łóżku siedziała matka, trupio blada, z zamkniętymi oczyma. Bendik, zaciskając wargi, potrząsał nią, jakby chciał ją obudzić. Marja klęczała na gołej podłodze, ręce miała zakrwawione po same łokcie. Ciemna suknia była poplamiona, to prawdopodobnie też krew. Na podłodze leżał stos prześcieradeł i podkładów, wszystkie poplamione ciemną cieczą.
Marja trzymała zawiniątko i starała się ocierać je z krwi.
Ani jeden dźwięk nie wydobył się z ust dziecka.
- Nie!
Krzyk Johanny przeszedł w głuchy jęk.
Marja podniosła wzrok, twarz miała wykrzywioną, zapadniętą. Chustka, którą związała włosy, teraz zsunęła się całkiem. Wierzchem zakrwawionej dłoni otarła czoło.
- Nie! - powtórzyła Johanna i z trudem unosząc nogi ruszyła przed siebie. Rzuciła wzrokiem na siną małą twarzyczkę, ale myślała przede wszystkim o matce.
- Ona chyba nie umrze? Jest tylko zmęczona, prawda? O Boże, ona chyba nie...
- Nie wiem - powiedziała Marja głucho. Bendik wpatrywał się w Johannę i nerwowo potrząsał głową.
- Nie, mała Hanno, mama nie może umrzeć. Nie teraz, musisz przecież rozumieć! Nie dzisiaj, nie, to niemożliwe...
Popatrzyła na niego, widziała ślady łez, oczy jak wielkie czarne dziury, poszarzałą twarz.
Jego ręce zaciśnięte na ramieniu Amelii, jakby nie mógł go puścić.
- Mamo... mamo, obudź się! Palce Johanny błądziły po zimnej, wilgotnej od potu skórze Amelii, szukając pulsu na szyi. Nic, zupełnie nic. Marja delikatnie ujęła wnuczkę za ramię.
- Ona nie umarła. Ale... jest nieprzytomna. Straciła bardzo dużo krwi. Nie mogę zatamować krwotoku, Johanno. Myślę, że powinnaś wiedzieć, jak sprawy naprawdę stoją. Twoja matka jest umierająca. Myślę... ja myślę, że ona by chciała, żebyśmy posłali po księdza.
- Nie! Ja zaraz dam jej lekarstwa, mam je tutaj... Marja wolno pokręciła głową.
- Dałam jej już wszystko, co tylko można. Wszystko, na czym się znam. Ona nic nie przyjmuje. Ona... ona... odchodzi, Johanno.
- Nieee! Coś ty zrobiła, do cholery, babciu? Była przecież zdrowa i zadowolona, sama mi mówiła, zanim wyszłam, czuła się tak dobrze, zdrowo, była podniecona oczekiwaniem...
Bendik zmienił swoją bardzo niewygodną pozycję po drugiej stronie łóżka. Wstał. Ręce miał zupełnie białe, splatał i rozpłatał palce.
- Uspokójcie się, nie straszcie jej... to nie czas na kłótnie i złe słowa!
Jego zachrypnięty głos sprawił, że Marja i Johanna zawstydziły się. Amelia nawet nie poruszyła powieką, może już odeszła?
Johanna się opanowała, stłumiła falę gniewu. Ze ściśniętym sercem ujęła zawiniątko, które Marja ułożyła w nogach łóżka. Oczy dziecka były zamknięte, cieniutkie powieki z siecią niebieskawych żyłek spoczywały na wieki. To maleństwo nigdy nie zobaczy złego świata.
- Synek - szepnęła Marja. - Ona miała rację...
Tylko jeden krótki szloch wyrwał się z gardła Johanny. Ucałowała braciszka leciutko, poczuła na wargach chłód śmierci. Był bardzo ładnym dzieckiem, chociaż na główce miał kilka brzydkich, sinych plam. Odłożyła go na łóżko i chwyciła rękę matki.
- Ona może się przecież obudzić, to całkiem możliwe. Jest chyba bardziej zmęczona, niż przypuszczasz, Marjo. Musi trochę odpocząć...
Marja przytakiwała z zaciśniętymi wargami. Ale mrugała tak szybko, twarz miała odrętwiałą, Johanna zrozumiała, że straciła już nadzieję.
Oparła się o ojca, który stał teraz obok niej, wpatrywała się w matkę i nasłuchiwała oddechu. Trudno było coś usłyszeć, nabrzmiałe piersi poruszały się niemal niezauważalnie, ale jednak... w długich odstępach...
Stara służąca podała jakieś stołki Johannie i Bendikowi. Zapaliła świecę na stole jadalnym, płomień najpierw zgasł, ale za drugim razem się udało.
W każdej chwili spodziewano się pastora.
Marja myślała: Teraz jest za późno. Teraz już za późno i już nic nie można zrobić. Ona chciała mi opowiedzieć, chciała podzielić się ze mną wszystkim. Ale ja nie miałam odwagi. Nie chciałam tego słuchać, w każdym razie nie od własnej córki. Boże, wybacz mi, znowu się od niej odwróciłam. No i teraz jest za późno.
- Marjo, zrobiłaś wszystko, co możliwe. Wiem o tym. Wybacz mi...
Przyjęła słowa wnuczki z bolesnym uśmiechem.
- Mogłam była zrobić więcej dla dziecka. Ale... chciałam ratować przede wszystkim ją...
Johanna przytaknęła w milczeniu, wiedziała, co to znaczy. Ona sama też by tak postąpiła. Matka była najważniejsza. Wszystkie nadzieje. Wszystkie lata, na które się cieszyła. Nawet bez tego upragnionego dziecka...
Bendik nie powiedział ani słowa. Nie spuszczał wzroku z warg Amelii. Widziały, że w długich okresach, kiedy jej pierś się nie porusza, on też wstrzymuje oddech, co przerażało je obie śmiertelnie.
- Nie poddawaj się, mamo - szeptała Johanna. - Nie odchodź ode mnie... nie...
Pierś Amelii poruszyła się leciutko, a z jej gardła wydobył się krótki szloch czy może po prostu westchnienie. Wszyscy troje podskoczyli.
- Dziecko...
Zabrzmiało to jak szelest papieru. Głos dochodził jakby z bardzo daleka, ale słyszeli wyraźnie.
- Dziecko jest ładne, prawda... Bogu dzięki, ona jest śliczna... nie żaden potworek, nie, nie...
- Śliczne - odpowiedzieli Bendik i Johanna chórem. Blady uśmiech przemknął przez wargi chorej. Jedną rękę przesunęła wyżej, poruszyła się, jakby czegoś z wysiłkiem szukała.
Marja pospiesznie położyła jej dziecko na piersi, nie zważając na przerażone spojrzenia tamtych dwojga.
Amelia dotykała maleńkiej buzi, palcem wskazującym gładziła nosek.
- Moje maleństwo... zawsze będę cię kochać, będę o ciebie dbać...
Nie otworzyła oczu, widocznie nie była w stanie.
Nagle spostrzegli, że coś ją dławi w gardle, jakby się zakrztusiła, zakaszlała krótko, odetchnęła parę razy przez nos. Po czym rysy jej zastygły, ręka znieruchomiała na czole dziecka.
Powoli zaczęły sinieć paznokcie.
Na dworze tymczasem nastał dzień. Dzień po nocy, w czasie której nigdy nie robi się naprawdę ciemno.
Stukot końskich kopyt na dziedzińcu zabrzmiał jak wystrzał w uszach czuwającej rodziny, ale w pokoju panowała niezmącona cisza.
Skrzypnęły deski w podłodze, gdy wchodził pastor z ręką uniesioną w geście błogosławieństwa.
Ogarnął wzrokiem izbę, złożył ręce i powiedział:
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus jako w niebie, tak i na ziemi. Pan daje, Pan zabiera.
Marja kopnęła z rozmachem wiadro wody stojące przy łóżku.
- W takim razie niech moja dusza będzie skazana na potępienie! Pan bierze, to jedno jest pewne! Ale z jego darów nic mi nie pozostało!
Wybiegła z pokoju, zerwała z siebie zakrwawiony fartuch i cisnęła nim o ścianę. Czarne włosy otaczały niczym chmura wykrzywioną twarz, kiedy Marja uderzyła pięścią w futrynę drzwi i posłała pastorowi na pożegnanie pełne bólu i wściekłości spojrzenie.
Johanna czuła, że zaraz pojawią się łzy, bo jeśli nie, to serce jej pęknie.
Bendik wciąż siedział przy łóżku i ściskał dłoń Amelii.
Pastor chrząknął cicho, prosił o wybaczenie, że nie mógł jechać szybciej, i zaczął odmawiać modlitwy za zmarłych.
Bendik czuł, że całe jego ciało przenika fala gniewu, kiedy stał w pustym pokoju i patrzył na otwarty kuferek Amelii pełen książek. Obok było też i krzesło, na którym ostatnio spędziła tyle nocy. Na stole stała opróżniona do połowy szklanka z wodą i miseczka z resztkami podpłomyków i kawałkami tłuszczu, które ona zawsze odkrawała od pieczonego mięsa.
W świeczniku widział wielką, bezkształtną bryłę wosku, bo kiedy jedna świeca się wypaliła, Amelia po prostu wstawiała w miękki wosk nową. Obok leżały zasuszone kwiaty i kawałek pociemniałej tkaniny oraz mała drewniana szkatułka, która z pewnością należała kiedyś do Marii.
Poduszka, którą Amelia położyła na twardym krześle, była wygnieciona.
Bendik podszedł na sztywnych nogach do stołu. Mógł wyjrzeć przez okno na podwórze, mógł zobaczyć, że dzień jest jasny i pogodny, a letnie słońce lśni rozpalone na wysokim niebie.
Ale on widział tylko powieszoną na wieszaku suknię, grzebienie, którymi Amelia upinała włosy, parę butów, którą zrzuciła z nóg poprzedniego wieczoru i nie zdążyła odstawić ich na miejsce...
Stał tam, sztywny i zmarznięty, i wiedział, że powinien płakać. Ze względu na siebie samego, żal bowiem wypełniał go całkowicie, i dlatego, że winien jej był łzy, przynajmniej tyle.
Ale to nie było możliwe.
Chwycił książkę oprawioną w czerwoną skórę i cisnął ją brutalnie do kuferka. Zebrał luźne strony, które wypadły, i cisnął je również. Szkatułkę, kubek, wszystko, co leżało na stole. W końcu rozkruszył w palcach bladoszare kwiatki, poczuł mdły zapach kurzu i słodkich owoców. Okruchy też rozsypał nad kuferkiem.
Zamknął wieko z trzaskiem. Przeciągnął kuferek po podłodze, za drzwi, na pusty, zakurzony strych.
Jak najdalej stąd.
Jak najdalej.
Nigdy więcej nie chcę tego widzieć.
Zdjął kurtkę, spodnie, przepoconą koszulę. Stał nagi pośrodku pokoju i lał sobie wodę na głowę, na twarz, próbując jakoś zebrać myśli.
Pastor na niego czekał. Trzeba zamówić trumnę, należy działać szybko w tym upale. Trzeba powiadomić sąsiadów i wysłać kogoś do kuzynów w Sogndal.
Lensman, wójt. Dzwonnik musi prowadzić wieczorne śpiewanie.
Piwo!
Nie może pozwolić, by piwo nastawił ktoś inny.
Johanna zajmie się kobiecymi pracami. Ona i Marja zatroszczą się o zaproszenie gości i żeby wszystko odbyło się jak należy.
Bendik uśmiechał się krzywo.
Dobrze wiedział, że i piwo, i wypieki są gotowe.
Dziś wieczorem mieli przecież świętować, pić piwo i śpiewać. Wiadomość o chrzcinach w Vildegârd miała się roznieść szybko niczym ptaki nad letnimi łąkami.
A potem wszyscy by przychodzili oglądać malutkiego chłopca, jego dziedzica, i składać mu dary z życzeniami zdrowia i długiego życia. Marja odłożyła na tę okazję piękny srebrny zegarek, wiedział o tym. I jakby tego było mało, cały majątek w cennych, złotych monetach. Nawlokła je na srebrny sznurek i miała je założyć maleństwu na szyję, żeby wszyscy widzieli, że nigdy mu niczego nie będzie brakowało.
Marja cieszyła się na tę chwilę.
Ona uwielbia tak się pokazać, myślał Bendik z bólem.
Cierpiał strasznie, ale nigdy nie zapyta wprost, zresztą nigdy nawet tego nie pomyśli: Czy było coś, co mogłoby uratować Amelię? Żadnej takiej, choćby najkrótszej modlitwy, żadnych silnie pachnących lekarstw z zapasów Marji? A może rada jakiejś starej kobiety czy tajemnicza maść?
Patrzył na swoje ręce ociekające wodą, widział, że drżą, że są dziwnie blade i jakby zwiędłe.
Nie pozostało już nic do zrobienia.
Nic więcej.
Włożył czystą koszulę, ubierał się, o niczym właściwie nie myśląc, całą uwagę skupiał na tym, ile trzeba pożyczyć na pogrzeb.
- Nie mogę już dłużej milczeć na ten temat, Marjo. A ty musisz mnie wysłuchać. I nie mów nic... dopóki ci wszystkiego nie opowiem.
Szara twarz Marji poruszyła się lekko. Ubrała się w długą czarną suknię z grubej wełny, brak koronek, wypustek i ozdób był uderzający. Trudno uwierzyć, że to ta sama kobieta, która zawsze ubierała się barwnie, w błyszczące stroje, z upiętymi wysoko włosami.
Teraz włosy posrebrzone siwizną zaczesała na uszy i związała w węzeł na karku tak mocno, że skóra na czole była naciągnięta, a na twarzy, od brody do skroni, powstawały dwie głębokie bruzdy.
Szpinet okryto narzutą i stał niczym ołtarz pośrodku pokoju. Trumna obok na stole, przy niej cztery duże świeczniki, u wezgłowia otwarta Biblia. Marja przyniosła bukiet białych margerytek.
Johanna patrzyła w ogień, który, mimo że letni wieczór był ciepły, płonął na kominku. Ogień oczyszcza powietrze, to wiadomo, dobrze dodać do niego jałowca i suszonych ziół. Tak się robi przed nocnym czuwaniem przy zmarłym.
- Pewnego wieczoru weszłam do pokoju, w którym leżała Helena. To było dawno temu, nawet bardzo dawno. I wtedy zobaczyłam... Nie, powinnam zacząć od początku. Kiedyś służyłam u Karen, pastorowej w Al. U tej, która rodziła pięcioraczki i umarła, a wszystkie maleństwa razem z nią...
Marja poruszyła się, ale słuchała uważnie z na pól przymkniętymi oczami.
- Widziałam... Boże, wybacz mi, ale naprawdę widziałam biały krzyż w powietrzu, nad łóżkiem, niczym biały cień...
Marja przełknęła ciężko.
- Widziałam krzyż i Karen umarła. Później zobaczyłam go znowu... nad łóżkiem Heleny. Potem zapomniałam... ja myślałam... nie wiedziałam, że mama spodziewa się dziecka, a ona siedziała wtedy na łóżku Heleny, nie pomyślałam, że...
- Myślałaś, że to Helena ma umrzeć, nie twoja matka. - Tak.
Marja spokojnie skinęła głową. Otworzyła oczy i patrzyła na przerażoną twarz wnuczki.
- Wiedziałam, że ty coś w sobie dusisz, Johanno. Ale myślałam, że to wiąże się z Ravim.
Johanna ukryła twarz w dłoniach, pochyliła się i wybuchnęła gwałtownym płaczem. Bez ładu i składu opowiadała babce swoją historię, jak to myślała, że Ravi przeklął Helenę, że to on naznaczył ją śmiercią, ponieważ nie potrafił wybrać, ponieważ był tchórzem.
- On się do tego przyznał. Nie wypierał się, kiedy go oskarżałam. Powiedział... że źle wykorzystał swoje zdolności, szukał śmierci, zamiast szukać dobrej siły. Tak mówił... ale teraz to ja już nie wiem.
Marja potakiwała ponuro, nie robiła nic, żeby pocieszyć Johannę, którą wciąż wstrząsał rozpaczliwy szloch. Jej spokojne spojrzenie sprawiło w końcu, że młoda kobieta ucichła i wyprostowała się. Spojrzała babce w oczy.
- Czy ty w to wierzysz, Marjo? Co ja mam, twoim zdaniem, zrobić? Wypędziłam go od siebie. Nie mogłam z nim żyć, wiedząc, że potrafi być taki zły...
Babka odchrząknęła.
- Hm! Twarda jesteś, Johanno. Ale ja cię w jakimś sensie rozumiem. Ty się nigdy nie uwolnisz od tego człowieka, prawda? Nawet gdyby był naprawdę taki zły i niebezpieczny. Nawet gdyby ranił cię do głębi raz za razem. Tęsknisz za nim, nawet teraz, kiedy masz inne problemy.
- Tak... Ja jestem okropnym człowiekiem, córką, której można się wstydzić... nie powinnam była tego mówić, nie teraz, przy trumnie mamy...
Marja wstała. Podeszła do Johanny i objęła mocno ramiona młodej kobiety.
- Nie musisz się o nic oskarżać. Przecież nie mogłaś wiedzieć. Poza tym może się jeszcze okazać, że miałaś rację. Ravi to mroczna dusza. Mężczyzna, przy którym nigdy nie będziesz całkiem bezpieczna. Jego ojciec... był tego samego rodzaju człowiekiem, tylko mniej skomplikowany. Wiem, co czujesz, Johanno. Sama przez to przeszłam. Ale teraz nie powinnaś się dłużej dręczyć. Musisz się uspokoić. Helena żyje. Jej dziecko należy do ciebie tak, jak chciałaś. A Raviego chyba nie odzyskasz, czy chcesz tego czy nie.
Johanna poddawała się kołysaniu ramion babki, ocierała łzy o jej szorstką suknię.
- To prawda, babciu. Masz rację. Czas się uspokoić. Mama uzyskała spokój... nie możemy odzyskać tego, czegośmy nie ukryli ani nie odłożyli na bok.
- Nie, nie możemy. Ale też nie powinniśmy martwić się o to, czego nam nigdy nie dano. Wiesz, człowiek może prosić o zbyt wiele. Pragnąć rzeczy, nad którymi będzie potem płakał, że je dostał.
Johanna wiedziała, że to prawda.
Ale wiedziała też, że gdzieś w głębi duszy zawsze będzie się po kryjomu modlić o więcej.
Jedna modlitwa za Amelię, jedna za brata, którego nigdy nie spotkała.
Jedna modlitwa za Raviego.