MAY GRETHE LERUM
GRZECHY PRZESZŁOŚCI
ROZDZIAŁ I
Plebania Lyster, około dnia św. Wita 1711
Rany już zaczynały się goić, lecz Nadjana wciąż jeszcze musiała porządnie brać się w
garść, by nie zwymiotować na ich widok. Przypominały nieduże wrzody; bała się, że choroba
jest zakaźna. Jej mąż, o ponad dwadzieścia lat młodszy Justitian Revelin, jęknął cicho na
posłaniu z najcieńszej bawełny i puchu.
- Odejdź, Nadjano, nie musisz tego robić. Dość tu przecież dziewek służących, które
mogą się mną zająć... Ty nie będziesz...
- Och, cicho! Oczywiście, że będę! Jestem przecież twoją żoną, do diabła!
Słowa zabrzmiały ostro, lecz z jasnych oczu kobiety biła przemieszana ze strachem
czułość.
Justitian przymknął oczy koloru piasku, westchnął ciężko. Przyjemnie było poczuć jej
delikatne dłonie na obolałym ciele. Nawet teraz, kiedy leżał półżywy, wycieńczony gorączką i
chorobą, nie przestawał myśleć o przyjemnościach, jakie wcześniej dawały mu te ręce.
Nadjana, ukochana jego. Jego opętanie. Jego żona. Tajemnicza Nadjana, gdzieś z
daleka, ze Wschodu. Już kiedyś go wyleczyła, a wtedy choroba była jeszcze groźniejsza.
Wówczas miał wrzody na duszy i rany w sercu. Fakt, że leżał pobity do nieprzytomności
przez napastników, gdy go znalazła, był jedynie nieprzyjemnym dodatkiem.
Nadjana.
Anioł!
I dziwka...
Justitiana przestało już to dręczyć, wydawało się takie odległe. Tutaj, w maleńkiej
wiosce w głębi zielonego fiordu, nikomu do głowy by nawet nie wpadło, że piękna pastorowa
była kiedyś właścicielką domu uciech. Nikt nie wiedział o Ogrodzie, nikt nie słyszał o
czarnym hrabim, o przyjęciach urządzanych przez Nadjanę dla dworu ani o jej majątku
podejrzanego pochodzenia. A już na pewno nie przeszło to przez myśl jego ojcu, który od
pierwszej chwili przygarnął Nadjanę do piersi.
Nareszcie wydaje się, że ojciec ma bodaj okruch akceptacji dla swego beznadziejnego
syna, pomyślał Justitian z goryczą.
To na pewno za sprawą jej pieniędzy. A może tego miękkiego, eleganckiego sposobu
mówienia? Albo dzięki klejnotom, pięknym sukniom lub też serwisowi do herbaty z
cieniutkiej porcelany...
Nadjana przybyła na plebanię niczym księżniczka. Justitianowi wciąż serce rosło z
dumy, gdy uświadamiał sobie, że właśnie on ją tu sprowadził. Przyjechała jako jego świeżo
poślubiona małżonka i nikt nie mógł podważyć dokumentów, wydanych przez najpierwszego
królewskiego sędziego tuż przed ich wyjazdem z Kopenhagi. Wmówili wiosce, że Nadjana
jest baronówną; bawił ją, i jego także, widok karków pochylonych w ukłonach i szuranie
nogami.
- O czym myślisz? - spytała nagle, prostując się zwinnym ruchem.
Pomimo swojego wieku Nadjana miała ciało sprężyste niczym gałązka wierzby.
Justitian nie wiedział, ile lat może sobie liczyć jego żona, lecz z fragmentów opowiadanych
przez nią historii domyślał się, że czterdzieści, może czterdzieści pięć. Mniej więcej dwa razy
starsza od niego. Nie rzucało się to w oczy, ponieważ zachowała młodzieńczą, gładką,
delikatną skórę, a szczupłe ciało było z rodzaju tych, które rzadko starzeją się bez wdzięku.
Justitian popatrzył na siebie, życie odcisnęło na nim swoje piętno. Ramiona, uda i piersi
pokrywały blizny po napaści, jedna ręka lekko się trzęsła, twarz poorały zmarszczki, ślad
wielu nieprzespanych nocy, spędzonych w pijackich norach i domach uciechy Kopenhagi.
Włosy już zaczynały mu się przerzedzać, z dnia na dzień coraz bardziej przypominał swego
starego ojca.
- I co, nie powiesz mi?
- Co? Ach, nie... Nic takiego... O niczym szczególnym.
- Powinieneś się przespać, Justitianie, a nie tylko leżeć tak i rozmyślać. Potrzebujesz
nabrać sil, zaśnij teraz! Za jakiś czas przyjdę do ciebie, przyniosę ci coś do jedzenia.
Zniknęła. W izbie pozostał po niej tylko zapach. Niezwykły słodki aromat, który jakże
często otaczał go w drodze do raju.
Justitian uśmiechnął się lekko. Nadjana otuliła go kocem, w czerwcowym upale już
zaczął się pocić.
Powiadano, że pocenie jest zdrowe dla chorych, Justitian czuł, jak strumyczki potu
spływają mu spod pach wzdłuż spodniej części ramienia niczym maleńkie łaskoczące rybki.
Rany pod kolanami i wokół stawów łokciowych przestały mu już dokuczać. Ból głowy także
ustępował, cofał się niczym burzowe chmury, gdy słońce odzyskuje moc.
Nie umrze.
Bóg nie może być tak okrutny. Przecież teraz nareszcie Justitian po raz pierwszy
naprawdę cieszył się życiem! Za każdym razem, gdy pozwalał przebłyskom dawnych
wspomnień wedrzeć się do świadomości, jego ciało ogarniało lekkie drżenie. Wciąż zdarzało
się, że budził się w nocy zlany zimnym potem i krzykiem protestował przeciwko obrazowi
ojca, pochylonego nad nim z rękami wzniesionymi do zadania ciosu. Ta przerażająca twarz
szaleńca, czarny płaszcz... Oczy płonące nienawiścią do jedynego syna.
Justitian zamierzał kiedyś wrócić i zabić ojca.
A teraz był tutaj, leżał w jego łóżku, wielkim rzeźbionym małżeńskim łożu, które
wcześniej dzieliło zapewne z żonami pół tuzina duchownych. Stary Revelin unikał tego łóżka,
lecz jakaś siła zdawała się przyciągać go ku niemu. Oddał je wreszcie jedynemu synowi na
wygodne łoże boleści.
Ilekroć na wiodących na stryszek schodach rozlegały się ciężkie kroki ojca,
Justitianowi zdawało się, że znów ma dziesięć lat. Mocniej zaciskał oczy, nie chciał do tego
wracać, lecz myśli żyły własnym życiem. Obrazy same przesuwały mu się przed oczami, jak
gdyby choroba osłabiła go do tego stopnia, że nie był w stanie ich odgonić.
Ukryty za żywopłotem z dzikich róż siedział chłopiec z małym kotkiem. Obok
chłopca leżała książka, trudna książka z biblioteki ojca. Napisał ją jeden z ulubionych przez
pastora ludzi Kościoła; traktowała o obowiązkach dziecka względem Boga i rodziców,
mówiła o grzechu pierworodnym i karaniu dziecka, niezbędnym, aby jego dusza pozostała
pokorna i otwarta na Boże przykazania.
Chłopczyk uśmiechnął się do zielonych ślepków, pogłaskał kotka po łebku i z radością
słuchał, jak czworonożny przyjaciel po raz pierwszy odpowiada mu nieśmiałym mruczeniem.
Obaj zwinęli się w kłębek na słońcu, wokół nich unosił się zapach trawy i dzikich róż. Z łąk
dobiegały wesołe nawoływania kosiarzy, w powietrzu na lekkich skrzydłach żeglowały
mewy, wykrzykując w ten letni dzień swą szczególną radość. Kociak miękką łapką
zamachnął się na grzywkę chłopca. Ostre pazurki wczepiły się w jasne włosy, chłopiec
drgnął, gdy jeden sięgnął do jego nosa.
- Au! Przestań, Mons! Podrapałeś mnie! Kociak przekrzywił łebek, dziecku wydało
się, że uśmiecha się szelmowsko, jakby chciał przeprosić za wyrządzoną krzywdę. Wspiął się
po ramieniu chłopca i całą swą delikatną, kruchą miękkością przytulił do chudej szyi. Jakież
to cudowne! Justitian rozkoszował się rzadko doświadczaną pieszczotą, przełknął ślinę, by
zapanować nad nagłym ściskaniem w gardle.
- Ty jedyny mnie lubisz, Mons...
Zasnęli widać obaj na długo w trawie, bo oprawa zamkniętej książki aż popękała w
prażących promieniach słońca. Chłopiec tego nie zauważył, nie zauważył niczego, dopóki
wyrwany nagle ze snu nie zorientował się, że zawisł gdzieś między niebem a ziemią. W
uszach zahuczał grzmiący głos ojca, twarz owionął jego oddech cuchnący siarką i żółcią. Nie
zdążył się nawet przestraszyć, a już policzki zapiekły go od razów. Upadł na ziemię jak
worek, rękami zasłaniając uszy, lecz ojciec zaraz je odsunął.
- Będziesz słuchał, jak do ciebie mówię, nikczemniku! Będziesz słuchał uszami i
sercem!
Kot!
O dziwo, nie uciekł podczas całej tej szarpaniny, stał w odległości kilku metrów,
nastawiając uszu i wolno poruszając ogonem.
Twarde słowa ojca uderzyły chłopca jak obuchem. Zachwiał się, lecz w duchu
poprzysiągł sobie, że tym razem utrzyma się na nogach. Słowa były gorsze od ciosów. Słowa
rozszarpywały go na kawałki, pożerały mu wnętrzności, rozrywały go na strzępy.
- Ty przeklęty odmieńcu! Doprawdy, co za kara mnie spotkała, kara, z którą muszę
ż
yć na co dzień! Pan wystawił mnie na próbę, nieustannie błagam go, by mnie oszczędził!
Syn taki jak ty... To dla mnie większy wstyd, niż gdybym ujrzał Adama wypędzonego z Raju!
Pokażę jednak Panu, że jestem mu wierny, zdławię zło tkwiące w tobie, pomiocie lenistwa i
głupoty!
Ciosy.
Słowa.
Obecność kotka była dla Justitiana pociechą. Widział, że zielone ślepka podzielają
jego nienawiść, czytał, że koty to niezwykłe zwierzęta, że posługują się nimi czarownice,
rozmawiają z nimi. A może to prawda, może on sam rzeczywiście jest opętany? Może dlatego
odczuwa taką przyjemność, kiedy kociak miękko zwija mu się na kolanach? Teraz zwierzątko
stało nieporuszone, nic sobie nie robiąc ze zła, od którego on, przerażony, kurczył się w sobie.
Justitian był dumny z kotka, zazdrościł mu odwagi.
Ojciec umilkł.
W ciernistym żywopłocie nerwowo zaćwierkały jakieś ptaki.
Mężczyzna jednym ruchem dopadł kotka i skręcił mu kark.
Justitian widział, jak z zasnutych mgłą zielonych ślepek uchodzi życie. Ciało
zwierzęcia, ciśnięte przez pastora na ziemię, napięło się konwulsyjnie, tylne łapy jeszcze
gorączkowo kopały, wystawiając ostre pazurki.
Justitian widział ostatnie drgnienie kociaka, zobaczył krew cieknącą z różowego
pyszczka.
- Dość już tej bezbożności, mój synu! Koniec z tym! Tak samo mógłbym skręcić kark
i tobie! Gdyby taka była wola Boża, nie wahałbym się nawet przez chwilę. Bóg nakazał mi
wypędzanie zła, utrzymywanie ludzkich dusz w gorącej miłości do Niego i w pokorze. Po-
wiedzie mi się to zadanie, nawet gdyby nas obu miało to kosztować życie.
Na miłość boską!
To szaleństwo.
Czysty obłęd.
Justitian zrozumiał to dopiero teraz, z dystansu, ze świadomością osoby dorosłej, ale
wtedy... wtedy... Zacisnął zęby, poczuł, że rozpalony do białości płomień wciąż żywej
nienawiści zaczyna lizać mu serce. Nigdy nie wybaczy ojcu, nigdy! Nawet teraz, kiedy tak
dostojnie chodził po wsi i rozmawiał z jej najprzedniejszymi mieszkańcami o sukcesie swego
syna. Te słowa padły za późno. Ojcowska duma, za której odrobinę jeszcze przed kilkoma
laty gotów był oddać życie... Teraz była jedynie gorzką błazenadą, nie miała żadnego
znaczenia. Ojciec stał mu się niemal obojętny.
Justitian otworzył oczy, zaczerwienione, pozbawione blasku. Z dołu, z kuchni,
dobiegał wesoły głos Nadjany. Zdążyła już podbić serca służby. Ona, najelegantsza dama,
jaką w życiu widzieli, rozmawiała z nimi jak człowiek z człowiekiem! Revelinowi się to nie
podobało, najwidoczniej jednak akceptował wszystkie poczynania synowej. Justitian
uśmiechnął się, w kącikach ust go zapiekło.
Nadjana stała się kluczem do jego osobistego nieba.
Gdyby ojciec wiedział! Justitiana bawił widok surowego strażnika moralności
podlizującego się i nadskakującego swej pięknej synowej.
Nierządnicy z Ogrodu!
Tej, która otwierała swoje ciało dla setek mężczyzn...
Szkoda, że chyba nigdy się o tym nie dowie. Justitian miał wręcz ochotę wyjawić całą
tajemnicę, wiedział jednak, że nie uczyni tego Nadjanie, nie oczerni jej ani nie zrani, nawet
dla rozkoszy, jaką napełniłby go widok gniewu i upokorzenia ojca.
Chyba Nadjana wraca.
Musiał widać na chwilę zasnąć...
- Stian? Stian? Nie śpisz, prawda?
- Nie, troszkę się tylko zdrzemnąłem. Lepiej się czuję.
- To dobrze - ucieszyła się, ale dostrzegł powątpiewanie w pięknych oczach. Były
teraz przede wszystkim niebieskie, niczym letnie niebo przesłonięte mglistym welonem
lekkich chmur, zapowiadających dobrą pogodę.
Podała mu słodkie, rozcieńczone wodą piwo, takie samo, jakim mieli częstować
kosiarzy, gdy tydzień pracy dobiegnie końca. Jeden z licznych pomysłów Nadjany, na który
Revelin, o dziwo, przyzwalająco pokiwał głową.
- Ojej! Rozlewasz. Daj, pomogę ci.
Pozwolił jej się poić, zatęsknił jednak za dniem, kiedy znów stanie na nogi i będzie dla
niej mężczyzną. Posmutniał. Nadjana to zauważyła.
- Nadjano... Co ja ci zrobiłem... Że też wciągnąłem cię w tę niedolę... Przywykłaś do
lepszego życia, nie powinnaś być zamknięta tu, w tym ciasnym miejscu, jako pielęgniarka
chorego człowieka... Nie ty...
- Głupstwa, Justitianie!
- Nie, to prawda, ty jesteś niczym motyl, stworzony, by fruwać po Ogrodzie...
- Wcale za tym nie tęsknię - oświadczyła. A w każdym razie nieczęsto, dodała w
duchu. Choć życie ubóstwianej właścicielki Ogrodu miało również swoje dobre strony...
- Powinnaś siedzieć w pięknych salonach, razem ze szlachciankami jeść wiśnie
smażone w cukrze, pozwalać się zabawiać wytwornym kawalerom, samemu królowi.
- Temu słabeuszowi, któremu daleko do wojownika! - roześmiała się na pocieszenie. -
Zostanę z tobą, Justitianie, jesteś moim pierwszym prawdziwym przyjacielem, nie interesował
cię przepych, potrzebowałeś mnie, i wcale nie tylko po to, by zabić kilka godzin...
- Tak - odparł schrypniętym głosem. - Potrzebowałem cię i winien ci jestem życie.
- A ja tobie - odrzekła łagodnie Nadjana i ucałowała jego wargi pomimo szpecących je
ran.
Przysiadła na szerokim posłaniu obok męża, zarzuciła długie nogi na miękką pierzynę.
Zapatrzyła się w baldachim nad łóżkiem.
- Niezwykłe łóżko, czy ono jest typowe dla norweskiej wsi?
- Nie, chyba nie. Stoi tu pewnie od dziesiątków lat. Nie wiem, kto kazał je zrobić, ale
na pewno kolejne pokolenia sług Pana spotykały się tu z życiem i śmiercią.
- I żądzą.
- Tak myślisz? Osobiście nie znam żadnego księdza, który czerpałby z tego radość.
Tak mi się przynajmniej wydaje.
- Ja znam jednego - odparła wesoło, żartobliwie ciągnąc go za włosy.
- Ach, tak, o nim już prawie zapomniałem. - Justitian odpowiedział jej lekkim
uśmiechem.
Wciąż nie mógł przywyknąć do myśli, że sam został pastorem. Okres spędzony w
przestronnych, wysokich salach wśród najlepszych teologów Kopenhagi zdawał się jedynie
snem. Pamiętał przyjaciół, okazały kościół św. Mikołaja, gdzie zwykle studenci gromadzili
się na nabożeństwa. Stali jeden koło drugiego pod wysokim sklepieniem, pocąc się ze strachu
na myśl, że i oni będą kiedyś wygłaszać nieporadne kazania.
Justitian nie przeszedł tej drogi do końca, pobłądził i runął w przepaść. Ostatni czas,
zamiast wśród ścian świątyni i sal wykładowych, spędził w knajpach i rynsztokach. Utracił
szansę na sutannę i kryzę, postanowiwszy, że mroczne przepowiednie ojca dotyczące jego
przyszłości równie dobrze mogą się spełnić. Lecz Nadjana i to załatwiła, zdobyła papiery,
uporządkowała całą sprawę. Kiedy wyjeżdżali, pergamin z uroczystą pieczęcią spoczywał
bezpiecznie w przegródce kufra Justitiana. Był pastorem.
Miał jak najlepsze referencje. A w kieszeni niemal pewną posadę na miejsce ojca.
Ojciec, choć był już starym człowiekiem, wciąż trwał u steru swej solidnej parafii, wciąż to
on najbardziej się liczył. Wciąż starał się zdobyć jeszcze więcej ziemi, wycisnąć z chłopów
bogatsze ofiarne dary.
Przyjdzie jednak czas, gdy nawet wszechmocny Revelin zacznie więdnąć. Justitianowi
dana będzie radość wykopania dołu na trzy szpadle, grobu ojca.
Jeśli sam tego dożyje.
Nadjana wyniosła miskę z wodą po myciu za węgieł obory i wylała ją do dołu. To
było nieczyste miejsce, zakopywano tu zwierzęta, które zdechły z niewiadomych powodów,
czy też resztki po narodzinach cieląt. Spieczona, wyschnięta ziemia natychmiast wchłonęła
wodę. Oby i choroba zniknęła w taki sposób, pomyślała Nadjana. Pomimo gorąca zadrżała,
ramiona pokryły się szpecącą je gęsią skórką. Choroba Justitiana ogromnie ją niepokoiła.
Nadjana widziała w życiu niejedną biedę, zetknęła się z chorobami i paskudnymi ranami;
zawsze na taki widok drżała, zawsze odwracała głowę i uciekała, teraz jednak musiała patrzeć
niedoli prosto w twarz. W twarz swego męża. Kto by przypuścił, że taki żywotny mężczyzna
jak Justitian spocznie na łożu boleści? Wylizał się wszak z naprawdę strasznych obrażeń! A
ż
ycie, jakie wiódł wśród francowatych dziwek i najpospolitszych szumowin z królewskiego
miasta, z pewnością złamałoby większość innych.
Serce Nadjany uderzyło mocniej.
Wyprostowała się, postawiła miskę. Stopy poniosły ją wąską, wydeptaną przez owce
ś
cieżką pod górę w stronę zagajnika. Stąd roztaczał się piękny widok na fiord i na wieś. Po
przeciwnej stronie wznosiły się strome zbocza. Nie mogła się do nich przyzwyczaić. I za
każdym razem z takim samym zaskoczeniem patrzyła na maleńką zagrodę wysoko, wysoko
ponad urwiskiem. Że też ludzie mogą tak mieszkać!
Wieś wydawała jej się groźna. Góry były tu za potężne. Natura zbyt majestatyczna,
woda za bardzo zielona.
Musiała jednak przyznać, że okolica nie pozbawiona jest osobliwego, dzikiego piękna.
Tajemniczego, zaklętego, wręcz mistycznego. Jedyne, z czym mogła porównać ogarniające ją
tu uczucie, to dawne wrażenia wywołane widokiem dzikich formacji skalnych wybrzeża
Helgelandu. Wówczas myślała tak samo: ten krajobraz jest bezlitosny. Wtedy uciekła od
niego łodzią bez wioseł, zamiast w ramiona śmierci trafiła w objęcia życia.
Justitian był także niczym tamta pozbawiona wioseł łódź, uratował ją przed
niebezpieczeństwem, teraz jednak obawiała się, że łódź tonie, tym razem mogło się okazać, że
jej ucieczka będzie miała fatalne skutki.
Nadjana rozejrzała się po polach, pod wieczór pogrążonych już w ciszy. Ludzie
usunęli się w cień, zasiedli do ostatniego w tym dniu posiłku przed wytęsknionym udaniem
się na spoczynek. Jutro znów wyjdą na mokre od rosy łąki z naostrzonymi kosami i sprężysty-
mi grabiami.
Zerwała garść trawy i powąchała ją.
W ciepłym wilgotnym zapachu ziemi odnalazła przyjemne aromaty. Nigdy przedtem
nie siedziała wprost na ziemi, nigdy przedtem nie czuła, że coś w glebie kiełkuje, rośnie.
Czyżby oznaczało to, że się starzeje, skoro zaczyna tak myśleć?
A może to dlatego, że koła wozu jej życia w ostatnim czasie obracają się coraz
leniwiej?
Jeśli on umrze...
Wtedy będzie wolna. Ale na co jej wolność?
Nowa ucieczka, nowy niepokój.
Do Kopenhagi nie mogła wracać, nie tam. Zausznicy hrabiego będą czekać w
gotowości bez względu na to, kiedy przybędzie do miasta.
Była bezdomna, jak zawsze. Od czasu długiej wędrówki na zachód, odkąd zbuntowani
ż
ołnierze zniszczyli i spalili jej dom. W pamięci miała jedynie mgliste cienie rodziny,
pamiętała blask świateł w wielkiej sali pełnej luster i lamp, zapamiętała twarz okoloną
włosami, równie jasnymi jak jej własne. To musiała być matka.
Albo siostra.
Większość wspomnień przepadła. Nadjana chciała, aby tak zostało. Nigdy nie czuła
się stadnym zwierzęciem, zawsze szukała własnych ścieżek, własnego szczęścia. Inni ludzie
stawali się tylko jej narzędziami, co najwyżej statkami, mijającymi ją w mroku.
Przyłączała się do nich na trochę, czasem na krótszy, czasem na dłuższy odcinek
drogi. Później mijali ją albo też ona zmieniała kurs. Zawsze jednak, zawsze utrzymywała się
na powierzchni. I w drodze.
Ten wąski fiord mógł stać się jej ostatnią przystanią.
Ta myśl nie była jej przyjemna.
Wolała jednak potraktować z czarnym humorem całkiem realną wizję samej siebie
jako wdowy po pastorze, tutaj, w tym surowym kraju.
Wolnym krokiem wróciła na plebanię. Podwórze uprzątnięto już i zamieciono. Na
ś
rodku królował wielki piękny dąb, pod nim stalą stara ławka. Tu zwykle ze złożonymi
dłońmi siadywał Revelin, prawdopodobnie zajęty przygotowywaniem kazania, tak
przynajmniej miało się wydawać ludziom. Nadjana jednak niejednokrotnie zauważała, że w
szczególny sposób układał złożone dłonie za każdym razem, gdy obok niego przechodziła.
Napełniało ją to pewnym zadowoleniem, że nawet tutaj, w tym ponurym kraju, zdołała
zachować swą kobiecą moc. Niekiedy zabawiała się myślą o tym, jak prostacy z wioski
zareagowaliby na jej wyrafinowany kunszt. Wyobrażała ich sobie w mrocznych, dusznych
izbach, z dzieciakiem w nogach łóżka. Domyślała się, że ich życie miłosne jest takie samo jak
pożywienie: bezbarwna, na poły wystygła owsianka, solony śledź, od którego piekły wargi,
zatęchłe piwo o smaku skórzanych bukłaków, które przynosili ze sobą na łąki.
Zatęskniła za płonącymi kawałeczkami polędwicy z jagnięcia, za wanilią, za
puszystym kremem jajecznym, za słodkimi ciasteczkami pokrytymi koniakowym lukrem i za
owocami z cieplarni.
Westchnęła. Zmusiła się do myślenia o możliwościach, jakie się tu przed nią
roztaczały, o radościach.
Jakaż przeklęta cisza tutaj panuje! Ciężka, duszna jak przed burzą. Zapragnęła nagle
zarysować niebo, rozedrzeć je błyskawicą, rozgniewać się i zagrzmieć, hukiem, który
poniósłby się od szczytu do szczytu.
Jej szczególne wyczulenie na to, co ukryte, rychło sprawiło, że przejrzała intrygi i
gierki, jakie prowadzono w tej niedużej wiosce tak samo jak na królewskim dworze. Znalazło
się paru pyszałkowatych wieśniaków, którym miała ochotę wbić szpilę, na przykład lensma-
nowi, albo tej szarej kocicy, żonie wójta, tej, która mrużąc oczy omiotła wzrokiem suknię i
klejnoty Nadjany, a potem mając na względzie ratowanie resztek świetności, natychmiast
kazała mężowi domagać się swojej części nowych, nie opodatkowanych jeszcze bogactw w
wiosce.
Nadjana poczuła się nieco lepiej.
Jeśli się chce mieć trochę rozrywki, samemu trzeba się o nią zatroszczyć! A Justitian
na pewno się wyliże z choroby, bywało już z nim gorzej, czyż te wrzody nie zrobiły się w
ostatnich godzinach mniej czerwone? I czy nie rozmawiał z nią z uśmiechem, rozbawiony?
To dobre znaki, za kilka dni jej drogi mąż znów stanie na nogi, a ona do tego czasu zadba o
to, by sprawić mu nie lada niespodziankę. Justitian nie będzie musiał przenosić się z
powrotem do małej chaty dzwonnika. Ona także czuła się o wiele lepiej w pięknym domu na
plebanii. Miał swój urok, choć brakowało w nim luksusu, do jakiego przywykła. Dzięki
pieniądzom jednak na pewno da się to zmienić, a ona miała pieniądze, i wcale nie o nich
zamierzała rozmawiać ze starym pastorem.
Noce Revelina zawsze były niespokojne. Mara, która go ujeżdżała, miała twarz anioła,
niebieskie oczy i złote włosy. Nigdy nie wypuściła go ze swych objęć, nie pozwalała
swobodnie odetchnąć. Zdarzały się jedynie krótkie okresy, kiedy wydawało mu się, że Bóg
uwolnił go od przekleństwa i przestał wystawiać na ciężkie próby. Potem znów wracała,
odbierała mu sen i męskość.
Revelin uciekał jak najdalej od łóżka, w którym sypiała niegdyś zmora. Daleko, jak
najdalej od izby, w której opanowana żądzą przewracała się ze starym Mogensem Skanke.
Przeklęty czart! Szkoda, że nie widział, z jaką łatwością Revelin wygnał jego ukochaną
Marię, jak złamał jego zimną córkę Cecilię, jak bez przeszkód zagarnął wszystko, co
proboszcz Skanke tak wysoko cenił. Revelin zawsze zazdrościł swemu zwierzchnikowi; od
momentu, gdy przybył do wioski jako wikary, poprzysiągł sobie, że zajdzie wyżej niż Skanke,
ż
e zemści się na tym nieznośnym wszystkowiedzącym pastorze.
I rzeczywiście mu się udało.
To on przesądził o losie Marii.
Kusicielka na pewno już nie żyje. Jej grzeszne ciało stało się pożywieniem dla
robactwa albo gnije gdzieś w rybim brzuchu na ogromnym morzu.
Ukochaną młodą żonę Mogensa Skanke zesłano na Skjaervaer, odsądzono od czci i
wiary. I gdyby jego własna żona, córka Mogensa, tak go nie zawiodła, popioły ze spalonego
na stosie ciała Marii dawno już uleciałyby z wiatrem.
Może wtedy odzyskałby spokój. Być może zdrada zimnej Cecilii byłaby jej ostatnią
gorzką zemstą. Ale ona urodziła mu Justitiana, to nieszczęsne dziecko, jej niewierność i
słabość żyła dalej w synu. A gorycz zatruwała mu noce.
Maria, piękna kusicielka. Dziwka. Demon.
Również tej nocy przyszła do niego i dręczyła go bezlitośnie. Miała ręce, których
dotyk tylko on wyczuwał, a usta tak gorące i kuszące, że zapominając o swej świętości padał
w samotne noce ofiarą demona żądzy.
Doprowadzała go do granicy szaleństwa. I dalej.
Zgadzała się go opuścić dopiero z nadejściem świtu.
Ś
miała się wtedy długo, a potem na jego oczach rozpływała w nicość. Budził się z
opętania, zawsze tak samo obolały i rozpalony.
Przekleństwo Marii.
Revelin błagał Boga, by go od tego wyzwolił.
Bóg odpowiedział jednak, dokładając mu cierpień. Zesłał do jego świata córkę Marii,
czarnowłosą Marję, o której wszyscy myśleli, że jest dzieckiem świętej pamięci Gjertrud.
Marję o niebieskich oczach wprost sypiących iskrami, której wydawało się, że zdoła odebrać
samemu proboszczowi dziedzictwo swej matki. Zastawiła sieci na jego syna, próbowała
poprzez Justitiana wywrzeć na niego presję, ale usadził ją na miejscu. Wciąż jednak czuł
nieprzyjemne ukłucie na wspomnienie tej małej strzygi. Wierzył, że jest córką Marii.
Wprawdzie nie wyglądało na to, by odziedziczyła moc po matce, lecz nigdy nic nie wiadomo.
Marja Oppdal to kobieta, której nie może spuszczać z oczu. Musi zrozumieć, że to on ma nad
nią władzę. Jak wówczas, gdy z pochyloną głową opuszczała jego gabinet, bo nie zgodził się,
by była matką chrzestną.
Wstyd, wstyd przed wszystkimi.
Parafianie nie mogli zignorować decyzji pastora, musieli opowiedzieć się po czyjejś
stronie.
A kto z nich ośmieli się wystąpić przeciwko swemu pasterzowi, popierając bezczelną
ż
onę dzierżawcy?
O, tak, Revelin nie stracił nic ze swego autorytetu.
Gdyby jednak wiedział, że Marja mogłaby uwolnić go od przekleństwa swej matki, w
jednej chwili zaofiarowałby jej wszelkie ziemskie dobra.
Nachodziły go chwile, gdy gorycz i tęsknota za cielesnym spokojem stawały się
niezmiernie wielkie i gotów był zaprzedać duszę choćby za przedsmak raju.
Maria odebrała mu wszystko, Maria mściła się nawet po śmierci. Ten fakt dręczył go
nie mniej niż szalone pożądanie.
- Panie Revelin! Drogi teściu... Jesteś tutaj?
Z salonu nie dobiegł żaden dźwięk.
Nadjana ostrożnie weszła do środka, długi tren ciemnoczerwonej sukni zaszeleścił po
dywanach. Dziś, tak jak zawsze, ubrała się z wielką starannością. Minęły jasne dni, gdy nigdy
nie pokazywała się inaczej niż w białych jedwabiach i pastelach. Przestała już być motylem.
Teraz była gospodynią na plebanii.
- Szukasz mnie, piękna synowo? Odwróciła się wolno. Wszedł Revelin, Nadjana
zauważyła, że teść stara się wyprostować plecy i wypiąć klatkę piersiową. Brzuch jednak za
bardzo wystawał, sługa pański nigdy nie był tłuściochem, lecz kula na środku starego ciała
ś
wiadczyła o dostatku, jaki dany jest tylko niewielu.
Nad kulą jak zwykle zwisał krzyż. Brzuch zazwyczaj skrywały fałdy sutanny, teraz
jednak Revelin ubrany był tylko w czarną kurtkę i szerokie spodnie.
- Dobrze, że cię znalazłam, teściu. Chciałam bowiem, jeśli nie będzie to zbytnią
przeszkodą w twojej pracy, porozmawiać z tobą parę minut.
- Oczywiście, moja droga Nadjano. Zawsze jesteś u mnie mile widziana, jeśli tylko
pragniesz szukać... mojej pomocy.
Uśmiechnęła się pokornie, z wdzięcznością. Nie zachęcana usiadła na sofie, z której
unosił się zapach kurzu i ługu. Hafty na obiciu niemal całkiem się już wytarły, kiedyś jednak
musiały być piękne.
- Niepokoję się o mego męża... Twojego czcigodnego syna, panie.
- Ach, tak? Czyżby mu się pogorszyło? Revelin z wielkim wysiłkiem starał się
przypomnieć sobie kilka wytwornych duńskich słów. Upłynęło już jednak tyle czasu...
Zabrzmiały zgrzytliwie między jego wargami.
- Ależ nie, nie! - Nadjana uspokajająco zamachała rękami. - Przypuszczam, że już
wkrótce wstanie z łóżka. Nie musisz się martwić, drogi proboszczu... Nie o to...
- Ach, tak? Cóż cię więc dręczy? Nadjana była zdecydowana. Przybrała odpowiednio
zakłopotaną minę, w pięknych oczach zalśnił nagle szacunek i pokora.
- Czuję się zmuszona, by omówić z tobą, panie, pewną bardzo trudną kwestię. Wiem,
ż
e to sprawa nieodpowiednia dla kobiety, ale...
- Ty nigdy nie zrobisz nic nieodpowiedniego, droga Nadjano. Nie ty, z twoją
godnością i wdziękiem... Wzór dla kobiet!
- Dziękuję - szepnęła cicho, spuszczając głowę, w obawie, jak mu się wydawało,
przed rumieńcem wywołanym komplementem. Dobrze, że nie zauważył uśmiechu na bladych
wargach. Gdy tylko udało jej się stłumić wzbierającą w niej wesołość, podniosła oczy.
Mówiła cicho, w głosie, drżącym tak jak chciała, pobrzmiewała ufność.
- Wiesz, drogi proboszczu, że niczego mi nie brak. Mam wszelkie dobra i srebro,
jakiego mi potrzeba, a nawet więcej.
- Oczywiście, twoja pozycja jest wyraźna, nie ma żadnych wątpliwości co do twojego
pochodzenia.
- Dlatego właśnie ośmielam się przedłożyć tę sprawę, mając pewność, że nie
zrozumiesz mnie źle i nie będziesz podejrzewać, że powoduje mną chciwość... Muszę po
prostu wspomnieć ci o tym, bo ciąży mi na sercu widok mojego drogiego Justitiana takiego...
umniejszonego.
Revelin czekał zniecierpliwiony. Ze stojącej przy oknie kryształowej karafki nalał
sobie kieliszek ziołowej wódki.
- Chodzi mi o poczucie godności twojego syna, panie Revelin. Podejrzewam, że jego
choroba ma wiele przyczyn, a jedną z najważniejszych jest brak jakichkolwiek dóbr. Justitian
ż
yje z żoną, która ma dość bogactw i skarbów, u ojca, który jest równie zamożny. On sam zaś
nie posiada nic.
- Nic? Lecz jako twój mąż...
- Tak, tak, na papierze oczywiście on dysponuje wszystkim, nie zmienia to jednak
faktu, że majątek należy do mnie. Dziedzictwo mego rodu... A on sam nie ma nic. Nie
wypada też mieszkać w tej maleńkiej chacie... komuś, kto ma być następcą samego pana
Revelina!
Pastor pokiwał głową, zacisnął usta, a potem opróżnił kieliszek dwoma łykami.
Kciukiem pieścił szlifowane róże.
- Masz chyba rację, moja droga Nadjano. Myślałem już o tym samym, trudno ci
pewnie mieszkać tak... ubogo. Przywykłaś wszak do innych warunków. Nadjana lekko
westchnęła.
- Opuściłam swój dom dla miłości, mój panie.
Revelin uniósł brwi, w żaden sposób nie mógł zrozumieć, co, na Boga, ta fantastyczna
kobieta mogła zobaczyć w jego pożałowania godnym synu. Cóż, to jej sprawa.
Najważniejsze, że tyle wniosła do rodziny Revelinów. Błękitną krew... I błyszczące monety...
I może, może z czasem parę pięknych dzieci, na cześć dziadka... Nie żyłby wtedy na próżno.
Zmrużonymi oczyma przypatrzył się fałdom sukni Nadjany. Na razie ani śladu brzuszka. No
cóż, Justitian nigdy nie należał do najszybszych. I przecież jest chory. Nie trzeba porzucać
nadziei...
Nadjana dostrzegła jego spojrzenie, zrozumiała pragnienia.
Cicho zaś powiedziała:
- Również gdy myślę o ewentualnych... skutkach naszego małżeństwa, boli mnie, że
Justitian tak cierpi z powodu swojego ubóstwa. Czuje się upokorzony, widzę, że przykro mu,
iż nie ma własnego domu, w którym mógłby być panem.
- Dlaczego więc nie zbudujesz mu domu? - spytał Revelin ostrzejszym już tonem.
- On przecież ma swoje miejsce - odparła Nadjana. Zapadła cisza.
Nadjana dała mu czas do namysłu. Wreszcie Revelin się podniósł.
- Dostaniecie ten dwór, sam przeniosę się do Remmeland. To niedaleko, no i przecież
mam chatę dzwonnika, na wypadek gdyby obowiązki w kościele wymagały mojej obecności
przez całą dobę.
Nadjana podeszła do teścia z uśmiechem i pokłoniła się tak nisko, że jej ukłon
zdumiałby samego króla.
- Dziękuję! Och, dziękuję! Naprawdę zechcesz tak się dla nas poświęcić?
Pocałowała go w rękę. Revelin gwałtownie drgnął, jakby z jej warg spłynął ogień. Cóż
za piekielnie urodziwa kobieta! Taka śliczna! Czysta a jednocześnie niebywale kusząca!
Na moment zakręciło mu się w głowie, Nadjana rozpaliła w nim mężczyznę, na
którym przez wszystkie te lata ciążyło przekleństwo czarownicy.
Przepełniony wdzięcznością wstrzymał oddech.
Czy to możliwe, że przekleństwo ustępuje?
Popatrzył w szare oczy Nadjany. Dojrzał w nich jakąś zagadkę, niewypowiedzianą
obietnicę. Poczuł, że kobieta go porywa, czas zatrzymał się, gdy otoczył ramionami swą
piękną synową i przycisnął do siebie jej szczupłą kibić. Jak nieprzytomny smakował
różowych warg, poczuł ciężki słodki zapach, którego nigdy nie potrafił nazwać, rozkoszował
się jej miękkością.
Zapłonął jak nigdy dotąd.
Tracił zmysły, nie mógł już zapanować nad dłońmi, nad własnym ciałem.
- Ależ, pastorze, co robisz? Oprzytomniał, jakby ktoś wylał mu na głowę, wiadro
zimnej wody. Salon wrócił na miejsce, widok wstrząśniętej twarzy Nadjany przyprawił
Revelina o mdłości.
- Muszę powiedzieć, że jestem zaskoczona! I urażona w imieniu twojego syna. Na co
się ważysz, proboszczu? I za kogo mnie bierzesz? Wydaje ci się, że za marny dwór kupisz
moje względy?
Revelin nie na żarty przeraził się skandalu.
- Ach, moja droga, wybacz mi, wybacz ten straszny błąd, byłem ślepy, zaślepiony
tobą... Jestem samotnym człowiekiem...
Nadjana złagodniała.
- Taaak. Biedaku, daruj mi, proszę, że przywiodłam cię na pokuszenie, to wszystko
moja wina...
Revelin odetchnął z ulgą. Tak właśnie powinno to brzmieć, ta kobieta ma rację.
Niewiasty to zawsze uosobienie grzechu, grzeszą samą swoją obecnością, wiele z nich
powinno to przyznać!
- Puszczę w niepamięć tę sprawę, ufam jednak, że ty, panie, nie zapomnisz tego, o
czym rozmawialiśmy.
- Na pewno nie, Nadjano.
- Moglibyśmy się znów spotkać, za kilka dni? Późnym wieczorem, kiedy inni już
zasną? Wówczas moglibyśmy... omówić przekazanie własności, prawda? Justitian nie musi o
niczym wiedzieć, dopóki wszystko nie zostanie załatwione.
Revelin wolno pokiwał głową. Światło bijące z oczu synowej dosięgło go niczym
promień rozpalonego słońca.
- Dobrze - odparł schrypniętym głosem w nadziei, że z jej oczu rzeczywiście bije
ś
wiatło.
ROZDZIAŁ II
Nadjana wiedziała, na co liczy pastor. Dostatecznie często miała w życiu do czynienia
z lubieżnikami. Bawiła ją gorączka, którą wywoływała w ich oczach, drżenie silnych dłoni i
ciągłe zwilżanie językiem suchych warg.
Revelin najwidoczniej zaliczał się do tych, którzy gotowi byli sprzedać większość
swojego majątku, by choć na chwilę móc zajrzeć do ogrodów Raju. Ciekawe, czy wielebny
jeszcze może, zastanawiała się, chichocząc w duchu. No cóż, to bez znaczenia, nie miała
zamiaru zapominać, że dawne życie należy już do przeszłości. W oczach tego dziada na
zawsze pozostanie cnotliwą kobietą. Justitian i tak odziedziczy kiedyś wszystko, a jeśli ona
właściwie zagra swoimi kartami, nie będą musieli wcale tak długo czekać. Wprawdzie stare
ciało pastora wyglądało na dość silne, lecz jak długo taki mężczyzna może żyć pod jednym
dachem z obiektem swego pożądania?
Nadjana poczuła, że krew w jej żyłach zaczyna krążyć coraz szybciej. Przepojone
smutkiem dni przy łóżku chorego Justitiana omal jej nie zadławiły. Odezwały się wyrzuty
sumienia, wiedziała jednak, że mąż wcale nie oczekuje od niej, że będzie go pielęgnować.
Prawdę powiedziawszy nie podobało mu się wcale, że widzi go takiego bezradnego, mało
pociągającego, godność Justitiana najwidoczniej nie mogła znieść kolejnego ciosu.
Jego godność...
Justitian nie powiedział jej wszystkiego, skąpił też raczej szczegółów ze swego
dzieciństwa, lecz Nadjana i tak wiedziała. Zrozumiała, że syn zawsze pozostawał w cieniu
ojca, Justitian jeszcze teraz zaczynał się jąkać, gdy ojciec nieoczekiwanie zwracał się do
niego. Na twarzy pojawiał mu się ów irytujący wyraz bezradności, na ogół jednak obaj
zachowywali się wobec siebie z wyszukaną grzecznością i uprzejmością, lecz chłodno.
Nadjana wspomniała kiedyś o ich dziwnych stosunkach, lecz Justitian nic się na to nie
odezwał. Dziękował jej tylko, że nie boi się władczego i pewnego siebie teścia.
- Wiedziałem, wiedziałem, że jeśli jakikolwiek człowiek zdoła usadzić go na miejscu,
to musisz nim być ty, ukochana - szepnął.
Justitian będzie chodził po tej wiosce z podniesioną głową. Dostanie więcej, niż
kiedykolwiek mu się śniło, ona zbuduje mu nowy dom, pokaże tym prostakom, z jakiego
ś
wiata przybyła. Będzie najpiękniejszą, najwdzięczniejszą, najmądrzejszą i najżyczliwszą
pastorową, jaką kiedykolwiek tu widziano.
Jeśli tylko on przeżyje...
Uczyni dla niego wszystko, co w jej mocy. Może pora już wezwać medyka? Są chyba
jacyś lekarze w tej dziczy, przynajmniej na wybrzeżu. W tym hanzeatyckim miasteczku,
gdzie wreszcie pozwolono im zejść na ląd, były szpitale i domy opieki, lekarz, który wszedł
na pokład, wydawał się znać na swojej profesji. Tam mogą się wybrać...
Ale najpierw Justitian zostanie panem we własnym dworze. Nie może być inaczej! Do
tej pory ten stary dziadyga siedział na wszystkim, nie odstąpił synowi nawet marnej zagrody!
Nadjana udała się na pokoje pastora wystrojona w swą jedyną czarną suknię. W tym
kolorze nie było jej szczególnie do twarzy, cera wydawała się straszliwie blada, a białe włosy
stwarzały iluzję czegoś, co minęło, co nie istnieje. Nadjana wiedziała jednak, że pastora ten
obraz może zainteresować.
Siedział przy biurku nad rozłożonymi papierami, ubrany był w sutannę i kryzę. Trochę
ją to zdziwiło, wszak następne nabożeństwo miało odbyć się nie wcześniej niż nazajutrz. W
ś
wietle pojedynczej lampy błyszczał srebrny krzyż. Revelin odłożył gęsie pióro, odezwał się
łagodnie, lecz mimo to jego głos zabrzmiał ochryple:
- Wejdź proszę, synowo, zacna baronówno. Nadjana usiadła.
- Wiele myślałem o tym, co powiedziałaś. Masz rację, zaczynam się starzeć. Już
wkrótce mój syn będzie rządził na plebanii i wznosił kij pasterski nad nieszczęsnymi
duszyczkami z tej parafii. Oby Bóg mu pomógł, to zadanie, z którym niełatwo sobie
poradzić...
- Ja będę przy nim - oświadczyła z mocą Nadjana, jak gdyby jej obecność mogła
dopomóc Justitianowi w wypełnianiu obowiązków proboszcza.
- Tak - przyznał po chwili Revelin i podkręcił lampę. - Ty będziesz przy nim.
W szczególny sposób zaakcentował ostatnie słowa. Nadjana zmrużyła oczy, porażone
nagłym blaskiem lampy, zrozumiała teraz, dlaczego ją zapalił. Pastor stał przed nią niczym
cień, przy tym świetle nie widziała jego twarzy, on natomiast wyraźnie dostrzegał każde
drgnienie jej oblicza.
- Wiele ryzykuję, zgadzając się na to, Nadjano, i nie uczynię tego za darmo.
Kobieta drgnęła.
- moja propozycja jest następująca: Przepiszę wszystko na Justitiana, wszystko. Kiedy
umrę, on odziedziczy cały majątek jako mój jedyny syn, ale... Składa się niestety tak, że ów
jedyny syn jest słaby i chorowity, ma natomiast zdrową, pełną wigoru i nadzwyczaj bystrą
ż
onę... która być może go przeżyje.
Nadjana wstała, twarz miała ściągniętą na tyle, że pastor mógł wyczytać z niej
ostrzeżenie. Ich wzajemna życzliwość i szacunek zawisły na włosku.
- Dlatego chcę, abyś i ty podpisała pewne dokumenty. Oboje wiemy, że nie interesują
cię moje skromne zagrody tu, w głębi nieprzyjaznego fiordu, lecz mimo wszystko... chcę,
abyś postawiła tyle samo co ja, tak będzie sprawiedliwie. Gdyby i Justitianowi, i tobie przy-
szło odejść z tego świata, zanim nastanie moja kolej... Cóż, osobiście zajmę się twoimi
dobrami. I zadbam o to, by właściwie je umieścić, zanim mnie także wezwie Pan.
Nadjana myślała szybko. Co właściwie ryzykuje? Naprawdę wiele trzeba, żeby i ona, i
Justitian zmarli wcześniej niż ten stary klecha. A jeśli nawet tak się stanie, to i tak nie ma
komu zostawić swego majątku. Bez wątpienia przyznano by go teściowi.
Czy on tego nie wie?
Domyślała się, że to jakaś nowa gra, lecz nie dostrzegała w niej większego
niebezpieczeństwa.
Chwyciła za pióro.
Na przypieczętowanie umowy pozwoliła mu ucałować się w policzek.
- Jutro Justitian i ja wezwiemy służbę, wiele trzeba zrobić, teściu. To będzie
niespokojny czas...
Uśmiechnął się gorzko, lecz nie bez życzliwości.
- Rzeczywiście, będzie zamieszanie, myślę, że skorzystam ze swego prawa i przeniosę
się do domku dzwonnika, prawda?
- Jesteś mądrym człowiekiem, teściu. Zadbam, by niczego ci nie brakło. A obiady,
oczywiście, będziesz jadał z nami?
- W niektóre wieczory, być może, kiedy nie będę musiał pracować.
- Powinieneś trochę się oszczędzać, wiek ma także swoje wymagania. Justitian na
pewno niedługo wyzdrowieje, a wtedy...
Stanowisko proboszcza.
A więc tego chciała.
Teraz wiedzieli to już oboje.
Revelin nie odprowadził synowej. Ponownie przykręcił tylko lampę i nasłuchiwał
oddalających się kroków Nadjany. Poszła na górę do Justitiana, najwidoczniej zamierzała
nocować u niego.
Revelin całą siłą starał się oderwać myśli od Nadjany leżącej w jego własnym
szerokim łożu. Przeklęte łóżko, w którym od czasu, gdy zabrano Marię, nie mógł zaznać
spokoju. Kusiło go, wywoływało pulsowanie w podbrzuszu, lecz gdy tylko starał się wstąpić
do tajemniczego świata pod baldachimem, lżyło go i zsyłało koszmary.
Wszystko jedno.
Westchnął ciężko, czuł, że z trudem chwyta oddech.
Zdawał sobie sprawę, że wyznaczony mu czas dobiega końca, jeszcze kilka lat i być
może nastąpi kres. Chociaż odsuwał od siebie jak najdalej myśl o przekazaniu swego dworu i
tytułu godnemu pogardy synowi słabeuszowi, to wiedział, że schedę po nim przejmie
Justitian. Starego gniewała i brzydziła świadomość, że wszystko, czego się dorobił, pójdzie na
marne. Syn nie był człowiekiem, który zdoła znaleźć swoje miejsce na kazalnicy i w ludzkich
sercach. Pozwoli, by duszyczki przesypały się mu przez palce niczym piasek.
Znów obrzucił w myślach Marię gradem przekleństw.
Gdyby nie ona, mógłby mieć więcej synów, ale ona go zaczarowała, odebrała całą siłę
męskości, jedynie w koszmarach sennych zachował młodzieńczą witalność, jedynie w
samotne szalone noce z bólem tęsknił za nieczystą kobiecością.
Nikogo jednak przy nim nie było, nie było ziemi, nie było pola, na którym mógłby
zasiać swe nasienie, pozostawała mu jedynie jałowa samotność.
Revelin przymknął oczy. Poczuł się zmęczony, jak gdyby zrzeczenie się ziemskich
dóbr przybliżyło go o krok do grobu. Pragnął odpocząć, lecz tylko przez chwilę. Wiele
jeszcze na tym świecie mógł dokonać. Złożył dłonie na srebrnym krzyżu i ośmielił się wy-
szeptać pokorną modlitwę.
Wnuki.
Potomstwo baronówny. Jego własna krew połączona z jej błękitną.
Wtedy będzie mógł odpocząć na wieki.
Krucha postać Nadjany kryla w sobie więcej męskiej odwagi i zdecydowania, niż
mógł się kiedykolwiek spodziewać po synu. Revelin pożądał tej kobiety, ciało ogarnęło
drżenie, a po głowie krążyła pozbawiona wszelkiej logiki myśl:
To ona powinna być jego synem.
Właśnie ona, ta przebiegła, zdecydowana arystokratka.
Nie tak bezpośrednia i arogancka jak nieokrzesana Marja. Tej może i nie brakowało
bezczelności Nadjany, lecz przepadła z kretesem przez swój brak wrażliwości i taktu. Może i
ta dziewucha z Oppdal jest równie odważna i zdecydowana, nie uda jej się jednak daleko
zajść ścieżką, którą sobie wyraźnie wytyczyła. Nadjana natomiast... O, tak, tej dana jest
niezbędna porcja sprytu. Revelin nie mógł zapanować nad podziwem dla niej, mimo iż
doskonale wiedział, że tym razem to właśnie jego piękna baronówna owinęła sobie wokół
palca.
Mimo wszystko ubił dobry interes.
Spadek wszak i tak przypadłby jego jedynemu synowi. Albo wdowie po nim.
Myśl ta zwykle budziła w Revelinie irytację, akurat teraz jednak wydało mu się to
słuszne. Nadjana zapewne będzie umiała uwiecznić pamięć ojca swego męża, dzięki niej
pastor Revelin nie odejdzie w zapomnienie. Może synowa ufunduje obelisk lub też zbuduje
jakąś śliczną niedużą kaplicę? Proboszcz rozważał już przekazanie wszystkich swoich dóbr
Kościołowi, by ostatnim uczynkiem dać jeszcze jedno świadectwo swej pokory i
chrześcijańskiej wiary, jednakże po zamieszaniu wywołanym zdradą Cecilii przypuszczał, że
biskup przejmie pieniądze i zagrody bez szczególnego rozgłosu. Wszystko jedno więc, co się
z tym stanie.
Revelin zgasił lampę. Po pokoju rozniósł się nieprzyjemny zapach tłuszczu. Zasłony
były zaciągnięte, by nie przeniknęła do środka jasność czerwcowej nocy. Revelin lubił mrok,
czuł się w nim bezpieczny. Czasami zdarzało się, że w takie późne wieczory odnajdywał
drogę do ciemnego kościoła. Niekiedy jednak zdawało mu się, że słyszy tam jakieś szepty, że
widzi rosłą postać przechodzącą przez wysoki, wspaniały portal.
Ludzie w wiosce wciąż mówili o Mogensie Skanke, wierzyli, że ukazuje się jego
duch. Głównie z tego powodu Revelin czasami nocował w kościele, należało wszak pokazać,
ż
e się nie boi. W pobliżu Boga, pod jego ochroną, nawet stary Mogens nie mógł mu nic zro-
bić, choć miałby zapewne powody...
Ciałem Revelina wstrząsnął dreszcz.
Latem nigdy nie zapalano ognia na kominku, w gabinecie panował chłód, od podłogi
ciągnęło, Revelinowi, gdy siedział tu zbyt długo, stopy drętwiały aż do bólu.
Marję Oppdal zobaczono na drodze prowadzącej w stronę Kreke. Szła jak mężczyzna,
długim, pewnym krokiem, jakby dokądś spieszyła. Kosiarze nie posiadali się ze zdziwienia,
słyszeli wszak, że i Marja, i Karl spędzą resztę lata na pastwisku w górach. To samo w sobie
było już dziwne, kto słyszał, aby chłop sypiał przez całe lato w letniej zagrodzie z babami?
Mężczyźni wymienili jednak tylko podejrzliwe spojrzenia i napluli na osełki. Tak, tak,
niejeden z przyjemnością nie odmówiłby propozycji spędzenia kilku dni w górskim powietrzu
z Marją do towarzystwa... Ludzie z Oppdal zabrali też ze sobą tego odmieńca. Dziwacy. Karla
znano tu od zawsze, odkąd jednak poślubił tę obcą dziewczynę, jakby ktoś rzucił na niego
urok. Kto by przypuszczał, że weźmie sobie taką twardą kobietę. Ale przyszło mu za to
zapłacić, wszyscy przecież wiedzą, kto rządzi w Oppdal!
Mężczyźni wybuchnęli śmiechem, wykonali wiele mówiące gesty w kierunku Marji.
Ona ledwie ich pozdrowiła i pospieszyła dalej.
- Do czarta, zakładam się, że idzie do domu dla szaleńców. Ma z sobą dzieciaka?
- Nie, tylko ten węzełek, który zawsze ze sobą taszczy.
- Na pewno tam idzie, gdzieżby indziej? Maria słyszała ich, zirytowało ją, że odgadli
jej zamiary, nie chciała, by to rozniosło się po wsi, zanim wszystko zostanie załatwione.
Rzeczywiście szła do Solheim, Słonecznego Domu, tak pięknie nazywało się to miejsce.
Opuszczona zagroda wysoko za wzgórzem w głębi lasu. Nie było stamtąd widać nic poza
pniami drzew i niebem. Nad zagrodą stromo wznosiło się zbocze góry. Poniżej były usypiska
głazów i trudne do przebycia zarośla. Wiodła wśród nich wąska ścieżka do szarych budynków
z grubymi okiennicami.
Ciężkie drzewa pochyliły się ze starości, jedno wsparło się nawet o dach domu. Pod
jego ciężarem bale łączone na zrąb rozsunęły się, lecz budynek stał dalej, jakby z
przyzwyczajenia.
Z komina nie unosił się dym.
Szalonego Mikkjela nigdzie nie było widać.
Maria zatrzymała się na podwórzu, zadrżała.
Zadźwięczały jej w uszach słowa Stiny - Mai. Stara dójka zabrała swego syna z domu
dla obłąkanych, w skąpych słowach opisała, co tam widziała. Słuchacze w letniej zagrodzie
ponuro kiwali tylko głowami, w oczach niektórych pojawił się wyraźny lęk. Historie o
odosobnionej zagrodzie na wzgórzu, choć jeżył się od nich włos na głowie, chętnie
opowiadano sobie przy ogniu dla rozrywki. Wszyscy wiedzieli, co tam jest. Wszyscy słyszeli
jeszcze okropniejsze opowieści... Wystraszone dzieci siedziały bez ruchu, dorośli składali rę-
ce i dziękowali Bogu za to, że obdarzył ich zdrowym rozumem. Oby nigdy nie popadli w taką
niedolę! Nieszczęsny Anton z Wdowiej Zagrody, jego ostatniego tam zaprowadzono, pewnie
więcej już go nie zobaczą, dopiero na pogrzebie.
Właśnie wtedy, gdy Stina - Maja, szeroko otwierając przerażone oczy, szeptem
opowiadała o spętanych ludziach, Marja podjęła decyzję. Nawet jeśli prawdziwa jest zaledwie
polowa tych opowieści, to i tak owo miejsce musi być zaiste piekłem na ziemi. Drogi Anton
nie może tam zostać ani dnia dłużej.
Marja zazgrzytała zębami.
Nie powinna była uwierzyć w opowieść lensmana o spokojnej przystani dla
nieszczęsnego, chorego Antona, o dodatkowej opiece, o pożywnym jedzeniu, o domu, gdzie
będzie mu dobrze i bezpiecznie, gdzie nie wyrządzi krzywdy ani sobie, ani innym.
Przeraziły ją odgłosy dobiegające z wnętrza budynku. Starała się przygotować na to,
co zobaczy. Wszak nie było to miejsce, które odwiedzano z własnej woli. Mało kto mógł
powiedzieć, jak tam naprawdę jest, tylko grabarz, lensman i jeszcze paru zaglądało do środka,
zwykli ludzie nie mieli tu czego szukać. Niekiedy silni mężczyźni przyprowadzali i oddawali
pod dalszą opiekę Mikkjelowi zawodzących ludzi. Z reguły nie było dla nich powrotu.
O środki na prowadzenie tego przytuliska troszczył się pastor. Było to zadaniem
Kościoła, dusze owych nieszczęśników miały wszak swoją wartość, osąd, kogo z nich czeka
zatracenie, a kto wciąż jest zapisany w Bożych księgach, nie należał do ludzi.
Marja miała wielką ochotę zawrócić. Uciekaj, podpowiadał jej rozum.
Z domu dobiegało wycie przypominające głos wilka albo lisa schwytanego w pułapkę.
Podeszła bliżej, zawołała niepewnie.
Wreszcie zdała sobie sprawę, że musi okazać zdecydowanie.
- Mikkjel! Mikkjel, chcę z tobą pomówić!
Nowe odgłosy. Brzęczenie, jakby metalowych talerzy.
Wreszcie stary wychylił się zza węgła, zmrużył oczy pod słońce, w końcu ją dostrzegł.
W ręku trzymał grubą laskę, zakończoną wykutą z żelaza kulą. Laska przymocowana była do
nadgarstka. Zdawało się, że nie mógłby się jej pozbyć bez odrąbania dłoni.
- Kto to przyszedł? Czego chcesz? Do diabła, to kobieta!
- Jestem Marja Oppdal.
- Słyszałem o tobie, ale odejdź stąd, to nie miejsce dla niewiasty!
- Chcę wejść do środka - oświadczyła. - Zobaczyć się z Antonem.
- Zobaczyć się z Antonem? - przedrzeźniał ją, niewyraźnie wymawiając słowa. Usta
wykrzywiły mu się w chichocie. - Sądzisz, że możesz tu wejść tak, jakbyś przychodziła ze
zwyczajną wizytą?
Wybuchnął chrapliwym śmiechem.
Marja popatrzyła mu prosto w oczy, zachodząc w głowę, czy nadane mu przezwisko
ma wyłącznie związek z wykonywaną przez niego pracą. Ten człowiek sam zdawał się chory.
- Ach, tak? Ach, tak? Pani przyszła z wizytą? Do domu wariatów, do szaleńców.
Przyniosła może słodkie piwo i pszenne ciastka? A może sama chce być goszczona?
Znów zarechotał hałaśliwie, jak gdyby powiedział dobry żart.
Marja wystraszyła się, postanowiła jednak, by zwyciężył w niej gniew.
- Do starego Mikkjela młoda panna przyszła, la - le - li, la - le - li..
- Zamknij gębę, stary, i rób, co do ciebie należy. Czy nie ty tutaj pilnujesz? Chociaż
wydaje się raczej, że jesteś jednym z...
- Szaleńców? Ha! Tak uważasz? No, może i tak, ale to ja mam klucz!
Zamachał jej przed nosem potężnym żelaznym kluczem. Marja zadrżała na ten widok.
Wycie dochodzące z budynku wciąż dźwięczało jej w uszach. Nie dało się tego dłużej znieść.
I w takim miejscu ma dożyć swoich dni jej ojczym! Jak lensman mógł do tego dopuścić?
Czyżby nie wiedział...?
- Piękna pani uważa, że tu nieprzyjemnie? - miauknął dozorca piskliwym głosem.
Widać było, że sytuacja go bawi.
- Przyprowadź Antona, chcę z nim porozmawiać.
- Ona chce z nim rozmawiać - powtórzył strażnik wciąż z tą samą upiorną wesołością
w głosie.
W jednej chwili spoważniał. Pochylił twarz nad Marja, aż musiała cofnąć się o krok.
Teraz już warczał, parę kropli śliny trafiło ją w twarz.
- Stąd nikt nie wyjdzie! Nawet Anton z Wdowiej Zagrody! Wątpię też, żeby miał ci
coś do powiedzenia, on się nie odzywa, siedzi tylko...
Stary naśladował zachowanie więźnia, kołysał się w tył i w przód, twarz zmieniła się
w groteskową maskę.
Marja zrozumiała, że słowami niczego nie wskóra. Ten człowiek był szalony i
zapewne dwakroć bardziej zły od większości nieszczęśników, których tu zamknięto.
- On stąd wyjdzie! - oświadczyła. - Porozmawiam z lensmanem.
- Idź, idź, porozmawiaj. A teraz, jazda stąd!
Karl towarzyszył jej do zagrody lensmana, lecz przemawiać musiała Marja.
- To ty odpowiadasz za dwór i dobra Antona, o tym, zdaje się, nie zapominasz -
zauważyła Marja kwaśno, gdy zaproszono ich do bawialni.
Wiedziała, że musi postępować ostrożnie, przyjęła wszak dziecko Antona pod swój
dach i gdyby dzieciak nie był taki dziwny, położyłaby rękę i na dziedzicznym srebrze,
ponieważ jednak chłopczyk był odmieńcem, któremu na dodatek udało się oszukać śmierć...
nikt nie mógł żądać, by przypadło mu w spadku cokolwiek z dostatniej Wdowiej Zagrody.
Odkąd Anton postradał rozum, lensmana wyznaczono na zarządcę majątku, dopóki jednak
Anton żył, Marji nie należał się nawet szyling po Gjertrud, zmarłej żonie Antona.
- Wydaje ci się może, że podstępem wyciągniesz przed czasem swój spadek po matce
- złośliwie zauważył lensman. - Jeśli z taką sprawą przychodzisz, równie dobrze możesz
zawrócić już w drzwiach.
- Przychodzę w zupełnie innej sprawie - odparła Marja chłodno.
Karl sprawiał wrażenie, że najchętniej usłuchałby polecenia lensmana i wyszedł,
Marja przyciągnęła go więc do siebie.
Pulchna lensmanowa przyglądała się Marji, jej wzrok na moment spoczął na
pierścionku połyskującym na palcu nieproszonego gościa, na ślubnym pierścieniu Gjertrud,
tym, który dostała w podarunku od Antona. Piękny klejnot, pomyślała lensmanowa, na pewno
wart swoich setek talarów.
- Chcę zabrać Antona z tego okropnego miejsca.
- Co? Jest tam, gdzie mu najlepiej. Nie wiesz nawet, jak strasznie pomieszało mu się w
głowie.
- Owszem, wiem, że cierpi i że rozum niekiedy go zawodzi...
- Jest na wskroś szalony i nieobliczalny. Może wyrządzić krzywdę i sobie, i innym,
dobrze o tym wiesz! Potrzeba było czterech chłopa, żeby...
- Gdybym wiedziała, gdzie go zabieracie, nigdy bym się na to nie zgodziła.
- Wszyscy wiedzą, czym jest Solheim!
- Mówiłeś, że tam mu będzie dobrze, że będzie miał wyżywienie i opiekę. Że to nie
jest ubogi przytułek, bo Kościół płaci...
- To nie jest zwyczajny dom wariatów. Niektórzy są tam od dziesięciu lat, a bez
jedzenia by nie przeżyli, prawda? - Lensman pochylił się w jej stronę, zniżył głos: - Antonowi
jest tam dobrze. Osobiście się troszczę, żeby miewał się lepiej od innych.
- Masz go stamtąd zabrać! Czym prędzej. Zajmę się nim tak, jak zajmuję się jego
synem!
- Tak, żebyś go mogła zabić i zagarnąć cały jego spadek, co? To ci się nie uda, Marjo
Oppdal! Za chytra jesteś! A jeśli chodzi o tego odmieńca, to niech ci się nie wydaje, że on
długo pożyje, a wtedy, moja droga, będzie się liczył jedynie testament Antona!
- Testament?
- Owszem, testament, w którym przekazuje wszystko zarządzającemu jego majątkiem.
- Tobie!
Lensman spokojnie pokiwał głową. Marji pokraśniały policzki. Stojący obok niej Karl
lekko zadrżał. Poczuła, że ostrzegawczo ściska ją za ramię.
Opamiętała się w ostatniej chwili. Niemądrze by było występować z oskarżeniami,
chociaż miała je już na końcu języka.
Lensman umieścił Antona w domu obłąkanych, ponieważ wiedział, że to go wkrótce
wykończy, odebrał mu też szansę na napisanie nowego testamentu. Z braku prawowitych
spadkobierców nikomu nie wyda się dziwne, że Wdowia Zagroda wpadnie w końcu w ręce
lensmana.
- Anton musi stamtąd wyjść! - oznajmiła spokojnie, choć wiedziała, że z jej oczu,
które skrzyżowały się ze wzrokiem lensmana, sypią się iskry. Karl wstrzymał oddech. Marja
miała nadzieję, że mąż nie osunie się na dywan gospodarza.
- Antonowi tam będzie najlepiej, a w dodatku, Marjo Oppdal, może się zdarzyć, że cię
zabije, zanim będziesz miała jakąkolwiek szansę... Pamiętaj, że to szaleniec!
Marji zabrakło argumentów. Wiedziała, że na razie droga jest zamknięta. Im wyraźniej
jednak objawiała się pazerność lensmana, tym większej nabierała pewności, że Anton jest być
może zdrowszy, niż przypuszczała. Jeśli ktoś zacznie pytać o szaleńca, lensman ma wiele do
stracenia.
Anton usiłował zabić własnego syna, co do tego nie było żadnych wątpliwości, Marja
na własne oczy widziała, jak zawiniątko z dzieckiem zostało brutalnie ciśnięte o ścianę przez
swego ojca. Dziecko przeżyło. Nikt więcej się o tym nie dowiedział, lecz Marja uznała za słu-
szne, by lensman umieścił chorego w miejscu, gdzie nie mógłby wyrządzić już nikomu żadnej
krzywdy. Anton oszalał z rozpaczy, nie zniósł widoku podeszłej już w latach żony,
umierającej w połogu, po tym, jak wydała na świat takie paskudne dziecko o skośnych oczach
i wiecznie zaślinionych ustach.
- Uważam naszą rozmowę za skończoną - oświadczył lensman, wstając.
Oczy Marji wciąż płonęły. Nienawidziła właśnie takich sytuacji, w których czuła się
mała i bezbronna wobec możnego człowieka.
Na razie nic nie dało się z tym zrobić. Nie miała się do kogo zwrócić.
Został tylko Justitian.
Obiecał, że wesprze ją jesienią, kiedy we Wdowiej Zagrodzie znów ruszy szkoła.
Może i teraz przyjdzie jej z pomocą? Nie miał wprawdzie takiej władzy, niczego nie posiadał,
ale ludzie powiadali, że ta wydelikacona duńska księżniczka, z którą się ożenił, przywiozła
niejedno.
Marja wyszła bez pożegnania.
Karl ujął lensmana za rękę, ukłonił się, mruknął coś.
Lensmanowa również wyszła na schody.
- Chwileczkę, Marjo Oppdal! - zawołała, gdy furtka już się za nimi zamknęła. - Zdaje
mi się, że mój mąż o czymś zapomniał!
Marja dołączyła do oczekującego ją Karla jeszcze bardziej wzburzona.
Zamachała mu przed oczami ręką.
- Przeklęty szubrawiec! Pies piekielny! Pazerny diabeł... Urwała, podsunęła dłoń
niemal pod nos męża.
- Zobacz, zabrał pierścień! Wszystko, co miałam, wszystko, co dostałam...
Karlowi dech zaparło w piersiach.
- Ach, Marjo, jak mi przykro. Na pewno spodobał się lensmanowej. Zauważyłem to
jej chciwe spojrzenie.
- Pazerne kruki! Oboje są ulepieni z tej samej gliny, z tego samego paskudnego brudu!
- Nie możemy nic zrobić. Wiesz dobrze, że lensman poczyna sobie jak chce...
- Napiszemy do króla! Poskarżymy się asesorowi! Albo nie, zakradniemy się późnym
wieczorem i odrąbiemy głowy tym łajdakom!
- Cicho, cicho - Karl usiłował zakryć jej usta dłonią, lękliwie rozglądając się dokoła.
Byli wprawdzie sami na ścieżce, ale trzeba zachować ostrożność w wypowiadaniu takich
słów. Nawet w bezrozumnym porywie gniewu.
Marja przez resztę drogi milczała. Karlowi nie bardzo podobała się jej nieruchoma
niczym maska twarz. Bał się, że żona znów na jego oczach się odmieni, że znów będzie jak
przedtem zimna, żądna zemsty i daleka. Lękliwie spróbował przyciągnąć ją do siebie, pewną
pociechę przyniosły mu uderzenia jej serca, które biło pod cienkim płótnem.
- Tak cię kocham, Marjo... Złagodniała. Szczęśliwy poczuł, że jej gniew uleciał wraz z
lekkim wiatrem.
- Musimy się z tym pogodzić. Nic więcej zrobić się nie da.
- Wiem o tym - przyznała cicho. - Ale to takie niesprawiedliwe. A co ty o tym sądzisz,
byłeś przecież najlepszym przyjacielem Antona?
- Oczywiście. Myśl o nim dręczy mnie bardziej, niż ci się wydaje. Gdybym tylko
wiedział, że jest jakiś sposób...
- Jest jeden - szepnęła Marja.
Letnia noc nie okazała się dostateczną osłoną. Gdyby ktoś akurat szedł drogą przez
las, bez trudu zdołałby zauważyć na niej dwie postacie. Idący nieśli coś, co przypominało
strzelbę. Ubrani byli w długie ciemne spodnie i szare koszule, głowę jednego z nich' pomimo
ciepła okrywał ciemny kapelusz.
- Na miłość boską, Marjo, co ty szykujesz? Co to będzie? Nie może się dobrze
skończyć.
- Zawsze jest nadzieja! I co mamy do stracenia?
- Wszystko - westchnął Karl. - Lensman nas...
- On nie może nic zrobić. Czy może zabronione jest zabieranie krewniaka z domu dla
obłąkanych?
- Oczywiście. Zwłaszcza takiego, nad którym opiekę sprawuje lensman.
- Jeśli moje domysły się potwierdzą, Anton sam udowodni, że wcale tak nie jest.
- On przecież oszalał... I mnie chciał zabić.
- Oszalał z rozpaczy. Widziałam już wcześniej takie przypadki. I jeśli tylko szczęście
nam dopisze, jeśli życie wśród tych nieszczęśników nie zesłało na niego nieuleczalnej
choroby... Lensman umieścił go tam, żeby umarł, nie pojmujesz?
- Taaak... Może masz i rację, ale co zrobimy, jeśli Anton jest naprawdę chory?
- W każdym razie będzie wiadomo, że próbowaliśmy. Tyle przynajmniej jesteś winien
Antonowi! I mnie.
- Zrobię to dla Antona - cicho odparł Karl, a Marja uśmiechnęła się do niego spod
ciemnego kapelusza. - I dla Benjamina...
Marja kiwnęła głową.
- A także dla Amelii i Karla Martina. Pamiętaj, że chodzi również o ich prawo. Jeśli i
teraz nie dostanę tego, co mi się należy, to nic nie przypadnie naszym dzieciom.
Za każdym razem, gdy w podobnej sytuacji padały imiona bliźniąt, sumienie nie
dawało jej spokoju. Karl nie może się nigdy dowiedzieć... Musi wierzyć, że ukochane dzieci
są jego.
- Dla Amelii, Benjamina i Martina. Ruszyli dalej.
Marja z łatwością odnajdywała drogę, zawsze dobrze orientowała się w terenie.
Solheim zdawało się opustoszałe.
Cóż za ironiczna nazwa, pomyślała Marja.
Przeciągłe wycie.
Karl drgnął.
- Spokojnie! To nie są dzikie zwierzęta, to ludzie.
- Na miłość boską, żaden człowiek nie może chyba... Karl urwał. Nagle przypomniał
sobie Kari.
- Stary Mikkjel na pewno się podda, kiedy zobaczy, że jest nas dwoje. Najlepiej
będzie, jak ty z nim pomówisz.
Zastukali.
Upłynęło sporo czasu, zanim klucz obrócił się w zamku.
- Do diabła, tak późno przychodzicie, zaraz umrę z pragnienia...
Mamrotanie starego urwało się gwałtownie, gdy ujrzał dwie nieznane osoby.
- Do diabła, kim jesteście? Złodzieje i rozbójnicy nie mają tu czego szukać, to tylko
gromada szaleńców.
- Nie przyszliśmy tu, żeby kraść, przyszliśmy po Antona z Wdowiej Zagrody!
- Znowu ty! To mi dopiero bezczelna... - Starzec energicznie pokręcił głową, zmrużył
oczy. - O, do diabła, lensman powiedział...
Karl prędko wysunął rękę. Jego siła zaskoczyła starego.
- Nie możesz nam zabronić zabrania go stąd - oświadczył Karl i na moment pokazał
strażnikowi broń.
- No... Nikt mnie nie oskarży o zaniedbanie, skoro przychodzą tutaj i podsuwają pod
nos strzelbę. Ale lensman już się wami zajmie, nie wywiniecie się!
- Zamknij gębę, Mikkjel, donoszenie może ci się nie opłacić.
- Do diaska, Karl, przestań straszyć tego starego nieszczęśnika - wtrąciła się Marja. -
Lensman prędko się dowie, kto zabrał Antona, nie mamy zamiaru tego ukrywać.
- Sami po niego idźcie - wykrzywił się Mikkjel i przekręcił klucz w zamku za ich
plecami.
Marja przestraszyła się. W pomieszczeniu było teraz zbyt ciemno, by mogła dostrzec
cokolwiek poza cieniami.
Większym jednak lękiem napełniały ją odgłosy dochodzące do jej uszu.
Gdzieś z jakiegoś miejsca dobiegał płacz, jakby dziecięcy.
Ktoś chrapał albo może się dusił.
Kobiecy głos monotonnie powtarzał urywki psalmu. Słowa wyśpiewywane piskliwym
głosem następowały po sobie bez ładu i składu.
Marja miała wielką ochotę zatkać uszy, zaraz jednak zmieniła zdanie i jedną rękę
przysunęła do nosa. Nigdy dotąd nie czulą smrodu gorszego niż ten tutaj. Mieszanina
ludzkich odchodów, zgnilizny i starego zgęstniałego dymu. Jedynym źródłem powietrza był
dymnik w starej izbie.
- Jak ktokolwiek może tutaj żyć?! - warknęła.
- O, można się do tego przyzwyczaić - odrzekł Mikkjel i znów zaśmiał się głucho.
Ten człowiek jest równie szalony jak tamci, pomyślała Marja. Zerknęła na drzwi z
tyłu, zwalczyła w sobie chęć otwarcia ich i wydostania się stąd.
- Anton - szepnął Karl.
- Gdzie?! Mikkjel kopnął ciało człowieka śpiącego na środku izby. Marja przymknęła
oczy i przeszła ponad nim. Cieszyła się z ciemności, nie chciała widzieć.
- Specjalna kwatera. - Mikkjel wyszczerzył zęby w uśmiechu i otworzył maleńkie
drzwiczki w głębi pomieszczenia.
Kiedyś zapewne gospodyni miała tu swoją spiżarnię. Ale w tej dziupli nie mógł się
chyba zmieścić dorosły mężczyzna?
- Tutaj zachowuje się spokojnie - cierpko zauważył Mikkjel.
Marja dostrzegła teraz w ciemności zarysy skulonej postaci. Zbliżyła się do niej
ostrożnie, Karl posuwał się za nią jak podpora.
- Anton - szepnęła. - Spisz? Szalony rechot strażnika zagrzmiał, jakby Mikkjel nigdy
nie widział nic śmieszniejszego.
- Na miłość boską, on nie żyje!
- Nie żyje? Ależ skąd! Zawsze tak siedzi.
- Taki chudy!
- Nie mogę w niego wmusić przysmaków - zaśmiał się strażnik.
Marja spostrzegła, że Mikkjel coś żuje. Nie mogła pojąć, że jest w stanie jeść w tym
grobowcu. Panował tu wprost nieopisany smród.
- Zabierzmy go stąd. Karl ożywił się. Chwycił bezwładne ciało i wyciągnął je z nory.
W istocie był to Anton.
- On nie żyje! - wykrzyknęła Marja. Karl próbował się zorientować, jaka jest prawda.
- Nie, tli się w nim jeszcze życie. Ale Bóg wie, że nie jest to twoją zasługą, Mikkjel.
Ludziom we wsi nie spodoba się to, co im opowiemy.
- Wszyscy wiedzą, że dom wariatów to nie raj - ze zdumiewającą trzeźwością odparł
strażnik. - Wątpię, by ktokolwiek zazdrościł mi mojej roboty, będą więc trzymać język za
zębami.
Karl musiał przyznać mu w duchu rację.
Mikkjel, nie przestając chichotać, otworzył im drzwi. Nocne powietrze zdało się w
ustach najsłodszym winem. Na niebie wisiał blady księżyc. Karl popatrzył w górę.
- Myślisz, że to prawda? Że szaleńcy wyją do księżyca?
- Nie wiem. Ten tutaj w każdym razie nie wyje. Biedny Anton...
Posłyszał drżenie w głosie żony, wiedział, że Marja bliska jest rezygnacji. Mała
nadzieja, by Anton mógł w jakikolwiek sposób im pomóc. Lensman i tak wygra, Anton nie
będzie w stanie sprzeciwić się tym, którzy upychali sobie po kieszeniach jego dobra.
- Będę go pielęgnować - szepnęła Marja.
Karl postanowił kiwnąć głową na pociechę. Być może jakoś jej się to uda. Marja miała
wszak tak wiele środków zaradczych, tyle umiała, ale Karl nigdy nie słyszał, by jakiekolwiek
wywary z ziół i dziwne maści podziałały na chorobę umysłu. A wtedy ich zuchwały postępek
nie ujdzie im na sucho. Lensman nie okaże łaski.
ROZDZIAŁ III
Marja wyjęła starą skrzynkę Kari, wysypała zawartość na stół. Na większość
pojemniczków sama kiedyś nakleiła karteluszki z nazwami, wciąż zawierały niezwykłe,
pachnące mieszanki. Niektóre z nich znała, o innych wiedziała niewiele. Wśród nich powinna
znajdować się brązowa, twarda jak kamień grudka. Kari mało o niej mówiła, lecz Marja
zrozumiała, co miała na myśli. Wzmianki o tym lekarstwie nie znajdzie się chyba w żadnej ze
wspaniałych ksiąg, które Marja widziała w bibliotece pastora. Raczej w ogóle nie po tej
stronie świata.
Musiało być bardzo stare, być może straciło już nawet moc, a może wszystkie te
formuły i zaklęcia to tylko wymysły? W dodatku powinien być czwartek i pełnia księżyca.
Ale Kari zwykle wiedziała, co mówi.
Marja szukała. Nic.
Któreś z dzieci zapłakało przez sen, prędko pozbierała wszystko z powrotem do
skrzynki i już chciała do nich pójść, lecz usłyszała spokojny głos Karla.
Siedziała więc dalej przy długim stole, który ustawiła na zewnątrz, pod ścianą domu.
Okap częściowo przesłaniał nocne niebo, było równie niebieskie jak poprzedniej nocy, gdy
ciągnęli Antona długą drogą z gospodarstwa Mikkjela. Marja wmusiła w niego trochę wody i
owsianki, niestety większość zwrócił. Potem, mamrocząc niezrozumiałe słowa, zapadł w sen.
Ale Marja nie mogła uwierzyć, że nie ma już żadnej nadziei. Jej zdaniem ten człowiek był po
prostu wycieńczony, bliski śmierci z głodu i wyczerpania.
- Jedzenie, ciepło i wzmacniające napoje niedługo postawią go na nogi - pocieszała
wystraszonego Karla.
- Nie mamy czasu, najwyżej dwa, może trzy dni. Lensman prędko się zorientuje, co
się stało.
- Niczego się nie dowie, jeśli Mikkjel będzie trzymał język za zębami. A myślę, że tak
właśnie się stanie. Upłynie sporo czasu, zanim ktoś spyta o Antona.
Karl przyjął jej słowa, daleko mu jednak było do spokoju. Gdy nazajutrz wczesnym
rankiem któryś z chałupników zapukał do drzwi, Karl ze strachu mało nie wypadł z łóżka.
Dzieci też zrozumiały, że dzieje się coś dziwnego. Dowiedziały się, że Anton zamieszka z
nimi przez pewien czas.
- Aż wyzdrowieje - oświadczyła Marja.
- Czy on już nie jest szalony? - dopytywał się Martin. Karl nie zdobył się na
odpowiedź.
- Wydaje nam się, że nie - odrzekła Marja. - I mimo wszystko to wasz... dziadek.
- Może lepiej, jeśli nie będziemy zostawać z nim sami - stwierdził Martin spokojnie.
- Może i tak - zgodził się prędko Karl. - Pewnie masz rację, ale nie bójcie się go.
Z izby nie dobiegał już żaden dźwięk. Marja delikatnie przesunęła świecę, którą
zabrała ze sobą. Ściekający wosk utworzył na blacie stołu małą kulkę. Marja wyjęła
otrzymane od Kari stare zwoje, zapełnione niezwykłymi znaczkami i literami. Niektóre z nich
rozumiała, choć napisane zostały niewprawną ręką. Atrament czy też substancja, którą
posługiwał się pisarz, wyblakła, rozpłynęła się na grubo tkanym płótnie.
„Commonde en Diabolus Kompento. - Obejdź stajnie w kierunku przeciwnym do
ruchu słońca na niebie, powtarzając te słowa: Omnia Sierod Memento Tua Samelta Misa
Soflua Rultus Eris...”
Marja z mozołem odczytywała dziwne i groźne słowa. Przeniknął ją dreszcz, w tych
wyrazach tkwiła jakaś potęga, zdały się grzmiącą mową o czekającej ją karze.
Czytała dalej, rozumiejąc równie mało.
Ale w końcu wyczytała coś „o wypędzaniu diabłów choroby księżycowej”.
Trzymała miseczkę z tajemnymi składnikami nad Antonem, monotonnie mrucząc owe
niezwykłe słowa.
Z całych sił starała się, by jej szept brzmiał jak prawdziwe zaklęcie. Po plecach,
przebiegł jej dreszcz. Bała się. Nie słów, nie tego, co musiało w nich tkwić.
Bała się o Antona.
Zaklęcia nie odnosiły żadnego skutku.
Marja zrezygnowała. To jakieś głupstwa. Zrozpaczona odrzuciła miseczkę, zawartość
poleciała na podłogę. Jutro ją zetrze.
- Anton - szepnęła, osuwając się na stołek przy jego posłaniu. - Nie możesz...
Nawet się nie poruszył.
Marja westchnęła głęboko, przetarła ręką zmęczone oczy. Karl spał spokojnie w łóżku
zaledwie w odległości kilku łokci od niej. Maleńka izba rozświetlona białym blaskiem
księżyca, wpadającym wąskim promieniem przez okienko, wydawała się taka spokojna.
Marja poszła spać.
Nie słyszała szurania małych stóp po podłodze, nie słyszała, że ktoś podnosi miseczkę
z tajemnym środkiem, płucze ją i odstawia na miejsce. Nie słyszała szeptu córki, nie widziała
drobnej rączki pieszczącej chorego.
Dopiero gdy światło dnia zajrzało do izby, Marja się przebudziła, instynktownie
wyczuwając, że coś się stało.
Zaspana wysunęła się spod okrycia, potrząsnęła Karla. Zmrużonymi oczyma
popatrzyła na przeciwległą ścianę. Chciała krzyknąć ostrzegawczo, ale w porę się po-
wstrzymała. Przy łóżku Antona siedziała mała Amelia.
Cud nad cuda.
Anton był przytomny i uśmiechał się do dziecka.
- Mamo, zobacz, dziadek wyzdrowiał - rozpromieniła się dziewczynka.
Zaskoczona Marja pokiwała głową.
- Jesteś bardzo mądra, Amelio. Obudziłaś go...
- Mhm. Delikatnie go tylko pogłaskałam, o, tak! Rączki dziewczynki znów dotknęły
ramienia starego, Anton przymknął oczy.
- Cudownie... Masz takie gorące, dobre ręce, malutka. Marja drgnęła, te słowa o
czymś jej przypomniały. Gorące dłonie. I ona je miała. Wówczas obecność Kari sprawiła, że
owa nieznana siła wydobyła się z głębi ciała Marji. Kari jej w tym pomogła. To było tak
dawno temu, nigdy potem się nie udało, ale czy to możliwe...? Czy możliwe, żeby mała już
zdążyła się nauczyć wykorzystywania tej niezwykłej mocy?
Marja przeszła przez izbę jak lunatyczka. W króciutkiej nocnej koszuli przysiadła na
drewnianej podłodze i popatrzyła Antonowi w oczy, zaczerwienione i zmęczone, lecz
niezmącone, spoglądające wyjątkowo przytomnie.
- Witaj z powrotem, Antonie.
- Z krainy pustki, to masz na myśli?
- Tak. W jaki sposób... Co...? Anton położył się z powrotem, przymknął oczy.
- Mało pamiętam. Czuję się straszliwie zmęczony... Pewnie niedługo umrę, Marjo,
pójdę do Gjertrud.
W jego głosie pobrzmiewała bezradność i rezygnacja, z którą Marja nie mogła się
pogodzić.
- Nie - oświadczyła twardo. - Nie możesz się poddawać. Masz po co żyć. Tyle razy już
pokazałeś, że chcesz żyć.
Amelia przysłuchiwała się rozmowie dorosłych z szeroko otwartymi oczami. Cud,
jakiego dokonała, najwidoczniej poszedł już w zapomnienie, w dodatku dziadek mówił o
ś
mierci.
Dziewczynka wstała, podeszła do łóżeczka stojącego tuż obok łóżka, które dzieliła z
bratem. Benjamin jeszcze spał. Leżał pulchny, zdrowy i czarnowłosy, otulony w duże kawałki
płótna, ale bez powijaków, Marja nie chciała go nimi krępować.
Amelia obudziła dziecko, delikatnie łaskocząc je pod nosem. Zadarty nosek
zmarszczył się, usta wykrzywiły w półśnie, lekko poruszył głową. I zaraz otworzył oczy, te
osobliwe dziwne oczy, połyskujące złotem.
Amelia otrzymała na powitanie serdeczny poranny uśmiech i zaraz wyciągnęły się do
niej dwie pulchne piąstki.
- Dzień dobry, Benjaminie. Dobrze spałeś? Zobacz, kto tu jest...
Marja zorientowała się, co zamierza córka. Już chciała się poderwać, zasłonić małego
fałdami spódnicy i nakazać Amelii, by zabrała go z domu. Było jeszcze za wcześnie, zbyt
niebezpiecznie, by narażać na taki widok Antona. Wciąż mógł balansować na granicy
dzielącej dwa światy. Przecież właśnie z powodu tego dziecka stracił równowagę, sprawiło to
rozczarowanie wywołane przez jego jedynego potomka spłodzonego w tak późnym wieku,
urodzonego przez matkę, która oddała za to życie.
Dziecko nie było normalne.
Takie dzieci umierały zwykle zaraz po urodzeniu. Rzadko już się zdarzało, by
wynoszono je do lasu, lecz i tak znikały. Po cichu. Nikt o nie więcej nie pytał.
Marja niczym we śnie patrzyła, jak córka niesie chłopczyka do starego. Chciała
zbudzić Karla, nie mogła jednak ruszyć się z miejsca. Co się teraz stanie? Czy widok
dzieciaka znów wpędzi Antona w szaleństwo? Czy znów będzie próbował zabić syna?
Na myśl o tym, że po raz drugi pochyli się nad zawiniątkiem z Benjaminem
przerażona, że stało się najgorsze, Marja poczuła, jak wokół serca zaciska się jej żelazna
obręcz. W ciągu kilku sekund, zanim Amelia zdążyła przejść przez izbę, Marja dokonała
odkrycia:
Pokochała to dziecko.
Tak jakby było jej własne.
Niepokój o Antona w jednej chwili stał się ledwie cieniem lęku, który odczuwała o
Benjamina.
Amelia uklękła. Dziecko mamrotało coś po cichu, z kącika ust sączył się strumyczek
ś
liny. Język był troszkę za duży, ale chłopczyk umiał się uśmiechać, i uśmiechał się niemal
bez przerwy od urodzenia.
- Zobacz, dziadku Antonie, to Benjamin... Anton drgnął. Otworzył oczy, długo patrzył
na dziewczynkę. Potem jego spojrzenie padło na niemowlę. Marja zacisnęła pięści. Z twarzy
Antona nic nie dało się wyczytać.
- On jest człowiekiem - cicho rzekła z powagą Amelia, jak gdyby wyczuwała żal i
rozczarowanie starego.
Oczy Antona zmętniały, Marja pochyliła się w przód niczym kotka gotowa do ataku w
obronie młodych.
Posłyszała, że Karl rusza się w łóżku za jej plecami.
- On... jest... człowiekiem...
Ileż bólu w tych słowach!
I mądrości.
Nareszcie niewidzialne więzy krępujące serce i ciało Marji opadły. Mogła się już
ruszyć, podejść do nich, przytulić córkę i chłopczyka.
W oczach zapiekło, ale Marja nie przywykła do płaczu.
- On jest człowiekiem, Antonie! Masz rację. I myślę... myślę, że ma ojca.
- To prawda - niewyraźnie odpowiedział stary. - On... ma jej rysy. Widzę to teraz, to
ż
aden odmieniec.
- Antonie! Wróciłeś do nas, to nieprawdopodobne, aż trudno uwierzyć! Ach,
przyjacielu, jakże się cieszę!
Na dźwięk wesołego głosu Karla uśmiechnęli się wszyscy. To on walczył w imieniu
dziecka przeciwko Antonowi, Marji i całej wiosce.
Anton sprawiał wrażenie całkiem pozbawionego sił, ale pozwolił przyjacielowi
posadzić się na łóżku. Mężczyźni objęli się. Silne ramiona Karla splotły się z bezwładnymi,
pozbawionymi mięśni rękami Antona.
- Teraz już wszystko się ułoży - mruknął wzruszony Karl, zwilżając łzami suche
policzki starego.
- Och, oby tak było - szepnęła Marja i poszła zawiesić kociołek nad ogniem.
Teraz, kiedy wszyscy domownicy miewali się dobrze, jej myśli powędrowały dalej.
Jesień się zbliża.
A pastor wspominał, że jesienią zamknie szkołę na dobre.
Marja kroiła słoninę na śniadanie, zgrzytając zębami ze złości. Należała do ludzi, co to
zajmują się zmartwieniami po kolei i dają z siebie wszystko, by znaleźć jakieś rozwiązanie.
Gdy tylko jeden kłopot mają z głowy, zaraz zajmują się następnym. Szkoła od dawna tkwiła
w jej sercu niczym cierń, stała się symbolem dumy i klęski.
Gotowa była przyznać, że jednym z powodów, dla których walczyła o Antona, jest
właśnie szkoła. Bez niego, bez jego pieniędzy i wpływów, nigdy nie udałoby się jej otworzyć.
Pastor przecież już wtedy oświadczył, że jest przeciwny temu pomysłowi, ale po kilku
chudych miesiącach, kiedy to posyłano przysmaki na plebanię, wreszcie się zgodził.
Demonstracyjnie wprawdzie okazał swą złą wolę, między innymi nie pozwalając Marji, by
była matką chrzestną Benjamina. Ludzie jednak przywykli, że wokół gospodyni z Oppdal
zawsze krążą niespokojne wichry, i o tym skandalu chyba już zapomnieli.
Ale Marja nie umiała puścić tego w niepamięć. Pamiętała też dobrze skrywane w
półsłówkach groźby pastora. Revelin coś knuł. Wiedział, jak wielkie znaczenie ma dla niej
szkoła. Zdawał też sobie sprawę, że nawet drobne ziarenko powszechnej oświaty może kiedyś
wykiełkować i odebrać proboszczowi jego władzę.
A Marja niczego bardziej nie pragnęła.
Ludzie, maluczcy i nędzni, potrzebowali każdego, nawet najmniejszego kamyczka w
budowaniu swoich wałów obronnych. Jeśli kiedykolwiek mieli zacząć żyć inaczej, wolni od
nieustających nacisków urzędników, duchownych i wielkich panów, potrzebna im była
wiedza, poczucie własnej wartości i znajomość spraw, o których milczał Kościół,
ś
wiadomość zdrad i oszustw, jakich co dzień dopuszczali się zaufani, których sami wybrali.
Marja mocniej zamieszała gorący wytopiony tłuszcz. Dosypała mąki i dolała odrobinę
wody. Gęstą przyrumienioną masę rozprowadziła jeszcze wodą, nie miała mleka, krowy
wciąż były w górach.
Szkoła znów musi zacząć działać. To pierwsza rzecz, o której pomówi z Antonem.
Wiedziała, że może liczyć na jego wsparcie. Najpierw jednak Anton na powrót stanie się
panem w swym własnym domu. Marja uświadomiła sobie, że w tej kwestii lensmana i pastora
łączył wspólny cel. Mogli okazać się ostrymi skałami, o które łatwo się rozbić.
- Jeśli jest bodaj odrobina sprawiedliwości na tym świecie, to wyjdzie na nasze -
mruknęła pod nosem.
- Co powiedziałaś? - dopytywał się Karl.
- Och, nic takiego, chodźcie jeść, a ja pomogę Antonowi. Obawiam się, że sos na
słoninie może się okazać dla niego zbyt ciężki, ale mam wczorajszą zupę na mięsie, jeśli nie
skwaśniała w tym upale.
Zeszła do wykopanej w ziemi piwnicy, która zawsze zdumiewała ją swym wilgotnym
chłodem. Zupa przechowała się dobrze, Anton zjadł trzy pełne łyżki. Marja musiała się
opanować, by natychmiast nie zacząć mówić o swoich kłopotach ze szkołą.
Podszedł Karl i uścisnął ją ukradkiem.
- Czyż to nie jest cudem, moja Marjo, że on wyzdrowiał?
- To prawda, trudno w to uwierzyć.
- Marjo, muszę cię o to zapytać. Co ty właściwie robiłaś dziś w nocy?
Odwróciła głowę, starannie wycierając dawno już czystą drewnianą łyżkę.
- Czy to były... czary? Popatrzyła mu w oczy, dostrzegła w nich napięcie, strach i
podziw. Przez moment z rozkoszą się w tym pławiła, lecz w końcu powiedziała:
- Nie, to nic takiego. Stare bzdury. Byłam w rozpaczy. Ale to nie moje zabawy
pomogły Antonowi, tylko... Amelia.
- To dobre dziecko. Czyż nie mówiłem, że potrafi ożywić kamień?
- To rzeczywiście dobry dzieciak, taka troskliwa i dojrzała. Trudno uwierzyć, że nie
ma jeszcze siedmiu lat.
Karl uśmiechnął się zadowolony.
Jak inaczej?
Miał taką szarą młodość, ubogie życie na dzierżawie u stryja.. Marja odmieniła jego
los. Oczywiście musiał wiele poświęcić dla tej miłości, lecz nagroda przewyższyła ofiarę.
Dwoje wspaniałych dzieci. I ten jej ciepły uśmiech, blask w oczach, należący tylko do niego.
I jeszcze spadek, którego się spodziewała, przez co Karl mógł odmawiać przyjęcia
proponowanych przez stryja najczarniejszych robót.
- Kocham cię, Marjo. Poczuł, jak obco brzmią te słowa w jego ustach.
Na dziedzińcu kościoła ludzie stali zbici w nieduże gromadki. Letni dzień był raczej
pochmurny, niskie chmury otuliły szczyty gór miękką wełną. Ludzie, a przynajmniej kobiety,
ubrani byli w lekkie letnie stroje. Mężczyźni pocili się w czarnych odświętnych ubraniach,
niewiele różniących się od tych używanych zimą. Niektórzy z młodych chłopców pościągali
kurtki, lecz surowe spojrzenia kobiet stojących najwyżej przy schodach kościoła przywołały
ich do porządku. Kilkoro dzieci bawiło się w zagłębieniu gruntu, gdzie, jak powiadano, za
sprawą zaklęć Mogensa jakiś bezczelny młodzieniec zapadł się pod ziemię.
Marja leciutko drżała z napięcia, uwielbiała takie gry.
Ubrała obu swych chłopców w najlepsze stroje. Martin dostał nowe czerwone spodnie,
we wsi dotychczas nigdy nie widziano tak kolorowo ubranego dziecka, jedynie pastor
pokazywał się w barwnych szatach.
Na Antona nie pasowały już jego stare ubrania, sprawiał wrażenie niższego i
chudszego niż dawniej. Marja w nocy zwęziła dla niego parę niedzielnych spodni Karla,
kurtce wystarczyło kilka szwów po bokach, dobrze leżała po umieszczeniu niedużych
poduszek z wełny w ramionach. Koszule z lnianego bielonego płótna jaśniały. Marja z dumą
strzepnęła niewidzialny pyłek z kołnierzyka ojczyma.
Byli gotowi. Ujęła Amelię za rękę, uśmiechnęła się ciepło do wystrojonej na biało
córeczki. Sama Marja nosiła niebieską suknię, tę z tkaną wstawką w pasie i srebrną nitką u
rękawów.
Dzisiaj wieś miała spotkać Antona. Stary uznał, że da radę dojść do kościoła. Nie było
więc drogi odwrotu, ludzie zobaczą go na własne oczy, porozmawiają z nim i przekonają się,
ż
e odzyskał rozum. Lensman i pastor przegrają, zanim walka rozpocznie się na dobre.
Marja podniosła twarz do zachmurzonego nieba, wydało jej się, że czuje ciepło
ukrytego za warstwą obłoków słońca.
- Cudowny dzień - rzekła rozpromieniona. Wszyscy wiedzieli, że nie ma na myśli
pogody.
- Mój Boże, to jest... To nie może być... Anton z Wdowiej Zagrody!
- Ależ skąd! On jest przecież...
- Marja z Oppdal go sprowadziła. Nie dość, że ciągnie do kościoła tego odmieńca, to
teraz jeszcze wlecze jego szalonego ojca.
- Patrzcie, jak on pewnie kroczy! Wita się i rozmawia.
- Doprawdy? Czy to możliwe? Sam muszę to zobaczyć.
Z początku wśród ludzi rozległy się szepty, wymieniano pytające spojrzenia.
Przestępowano z nogi na nogę, dłonie podrywały się do ust.
Anton tu i ówdzie zamienił z kimś kilka słów. Tłum pod kościołem rozstąpił się na
boki, pozwalając mu bez przeszkód przejść. Lensman, zajęty konwersacją z pomocnikiem
asesora i nowym dzwonnikiem, wyraźnie pobladł. Spojrzenia ciekawskich zatrzymały się na
nim, na błyszczących guzikach dumnego munduru. Z oczu lensmana bił chłód, chociaż usta
rozciągnęły się w uśmiechu.
W momencie gdy Anton do niego doszedł, jak na komendę ucichły szepty i
pogaduszki. Zebrani wstrzymali oddech, gdy Anton wyciągnął rękę i dostojnie przywitał się
ze swym opiekunem.
- Dzień dobry, lensmanie. Jak z twoim zdrowiem? Dawno cię nie widziałem...
Oczy Antona lśniły rozbawieniem.
- Anton! Ale... ale... ty jesteś zdrowy?
- Owszem, dziękuję. Nareszcie wydostałem się z głębokiej doliny mrocznego żalu.
Moja ukochana żona... Nigdy nie przestanę ubolewać nad jej stratą. Teraz jednak jestem w
stanie oderwać myśli od doliny rozpaczy - oświadczył uroczyście i wyraźnie.
Nowy dzwonnik wolno pokiwał głową z uśmiechem. Podeszła do nich rosła,
wystrojona kobieta. Z irytacją szarpnęła męża za rękaw.
- Nie stój jak słup soli. Wypełnij swój obowiązek, zadbaj o to, żeby szaleniec wrócił
tam, gdzie jego miejsce, zanim zdarzy się nieszczęście, słyszysz?
Lensman nie wiedział, co robić. Bystro patrzące oczy Antona jednym spojrzeniem
zniweczyły jego marzenia o spokojnej starości jako pana Wdowiej Zagrody.
No cóż.
Jeśli rzeczywiście przegrał, no to przegrał. I tak nie grozi mu głód. Ale wina będzie
mu brakowało. Lensman, rzec można, przyzwyczaił się już do słodkiego napitku z piwniczki
Antona. Tego nadzwyczajnego luksusu, którym rozkoszował się przez ostatnie miesiące.
- Miło cię widzieć - oświadczył spokojnym tonem i nareszcie ujął wyciągniętą do
niego rękę Antona. Rozgniewana żona odeszła pospiesznie.
- Idę do pastora - krzyknęła na odchodnym. - Oszalałeś tak samo jak twój
podopieczny, lensmanie.
Ludzie nie kryli wesołości. Taka scena wynagradzała niemal z nawiązką trwającą
blisko cztery godziny nużącą ceremonię, jaka czekała ich, gdy tylko dadzą się pochłonąć
wielkiej nawie otwierającej się za szarym portalem.
W oczach Nadjany obserwującej spotkanie Antona z lensmanem pojawiły się iskierki
rozbawienia. Stała u boku teścia, skryta za węgłem. Słyszała, jak Revelin zaczął ciężko
oddychać, gdy Marja Oppdal z wyniosłą miną podprowadzała ojczyma do lensmana.
- Co się dzieje? - szeptem spytała Nadjana.
- Ta dziewucha znów zaczyna. Nie powstrzyma się przed żadnymi środkami, chytra
baba!
- Baba? Nie ma nawet tylu lat co...
- To prawda, jest bezwstydnie młoda - syknął pastor przez zęby.
- Dlaczego lensmanowa tak się rozzłościła?
- Cieszyła się pewnie, że usadzi ten swój szeroki zadek w pięknym salonie Wdowiej
Zagrody. I niech mnie szatan porwie, jeśli nie wolałbym widzieć tam jej tyłka, zamiast... tego
babska z Oppdal - splunął.
Nadjanę nieco zdumiała ta nieprzejednana nienawiść teścia do Marji Oppdal.
Owszem, rozumiała, że kobieta może prowokować, sprawiała wrażenie śmiałej, wręcz
bezczelnej. Chodziła z zuchwale podniesioną głową, tak że przedstawiciele władzy musieli
wprost marzyć o przygięciu jej karku. Nadjana uśmiechnęła się złośliwie, pamiętała paniczną
ucieczkę tej kobiety na wiadomość o małżeństwie Justitiana. Nieszczęsna myślała, że jej mło-
dzieńcza miłość wróciła do domu i nadal będzie jej zabawką! Ale Marja Oppdal przekonała
się, jak bardzo się pomyliła. Nikomu nie wolno więcej bawić się Justitianem. Już ona,
Nadjana, zatroszczy się o to, by okres jego upokorzeń się skończył. Najpierw ojciec, potem
inni. Godność Justitiana była najważniejszym celem Nadjany.
Ż
ałowała, że nie może go teraz zobaczyć. Ciekawe, jak by zareagował? Co on czuł dla
tej kobiety? Czy mogła stanowić jakieś zagrożenie? A może już o niej zapomniał, tak jak
mówił wtedy w chacie dzwonnika?
Nadjana nie lubiła rywalek, przywykła, by być najpierwszą wśród pań, by jako
pierwsza częstować się z półmiska. Bawiło ją zainteresowanie innych kobiet jej
mężczyznami, właściwie stanowiło część emocji, jeśli jednak mężczyzna potajemnie darzył
sympatią tę drugą, to zupełnie inna sprawa.
Nadjana bacznie się przyglądała czarnowłosej dziewczynie. Stwierdziła, że jest
piękna. Całkiem inna niż ona sama, czarna jak noc, o miękkim kocim ciele, usta miała
czerwone, jakby je umalowała, ale przecież ta wioskowa piękność nigdy nawet nie widziała
szminki.
Nadjana spod zmrużonych oczu śledziła każdy ruch Marji. Jej mąż wyglądał na
sympatycznego człowieka, bezbarwne włosy, lekki zarost, pełne usta, duże ręce i silne ciało.
Z pewnością anioł. Kobieca intuicja podpowiedziała Nadjanie, że małżonkowie ulepieni są z
całkiem różnej gliny.
Irytacja pastora rozbawiła ją jeszcze bardziej.
Miała wrażenie, że czuje jego wrogość niczym lodowaty powiew za plecami, i
cieszyła się, że przynajmniej w tej sprawie mogą mieć w przybliżeniu zgodną opinię.
Nadjana zrozumiała, że ta Marja z pewnością za bardzo rządzi się w wiosce. Może
odgrywać wśród kobiet rolę przewodniczki, wywalczyła sobie bowiem przyjaźń i szacunek,
chciała piąć się do góry jak damy, które Nadjana obserwowała na królewskim dworze. Ale co
chciała osiągnąć? Co sprawiło, że postanowiła wyłamać się z szeregów rządzonej surowymi
zasadami społeczności? Jakim wdziękiem i mocą się posłużyła, że otoczenie zaakceptowało
ją mimo jej odmienności?
Nadjana oblizała kącik ust. Doprawdy, to może być zabawne.
Być może uda jej się jednym uderzeniem zabić dwie, a nawet trzy muchy.
Jeszcze bardziej umocni pozycję Justitiana we wsi.
Przeżyje takie same emocje jak wtedy, gdy wśród kopenhaskiej szlachty zdobywała
szczególną pozycję, konkurując z podobnymi sobie.
Będzie też mogła zbliżyć się o krok do człowieka skrywającego niebezpieczną
tajemnicę. Do Revelina.
Marja poczuła na plecach świdrujące spojrzenie szarych jak dym oczu. Odwróciła się,
dostrzegła piękną kobietę przy rogu kościoła. Najpierw zachwyciła ją jej suknia, później na
moment przykuł uwagę wyraz oczu nieznajomej.
Co też maluje się na twarzy tej obcej?
Czy to nienawiść?
Marja przełknęła ślinę.
Nie, to coś innego.
Wyzwanie. Rozbawienie. I chłodna, wyrachowana wola walki.
Marja domyślała się, że żona Justitiana może wiedzieć trochę za dużo. Przeszedł ją
dreszcz. Przygarnęła do siebie Amelię i Martina, ukryła dzieci przed spojrzeniem przepięknej
bogini, stojącej pod murem kościoła, przerażona, że tamtej może wystarczyć jedno spojrzenie,
by odkryła grzeszne pochodzenie bliźniąt.
Marja zesztywniała na ławce, rozbolały ją barki. Już od blisko dwóch godzin zebrani
w kościele słuchali wygłaszanych przez Revelina nie kończących się opisów sądu
ostatecznego. Kobiety po lewej stronie usadowiły się rządkami niczym nieduże pagórki.
Najbiedniejsi stali z tyłu. Marji po raz pierwszy zdarzyło się siedzieć podczas nabożeństwa,
Anton jasno dał do zrozumienia, że żadną miarą nie pozwoli pomniejszyć godności córki swej
ż
ony, Karl zaś nawet drgnięciem powieki nie zdradził, że z tym pokrewieństwem łączy się
pewna mroczna tajemnica. Nikt nie musi znać sekretu Marji. Jego żona właściwie nie była
córką Gjertrud, jej prawdziwa matka przychodziła kiedyś do tego kościoła, mieszkała w tej
wsi. Legendarna Maria czarownica, zwana też Aniołem. Karl od małego słyszał, jak dorośli
rozmawiają o niej, jak powtarzają szeptem emocjonujące historie o niezwykłej pani
Mogensowej Skanke, która leczyła chorych i kąpała się nago w rzece.
Anton bez wahania zajął swe dawne miejsce w „klatce dla ptaków”, było to honorowe
miejsce, dzielił je z dwoma innymi zamożnymi gospodarzami. A jego imię zostało na wieki
wyryte pod sklepieniem kościoła na pozłacanej tabliczce ponad drzwiami wejściowymi.
Ś
piewali stare, dobrze znane psalmy, mówiące przede wszystkim o śmierci i sądzie,
grzechu i karze.
Wargi Marji poruszały się, lecz spomiędzy nich nie wydobywał się żaden dźwięk.
Spuściła oczy, popatrzyła w bok, siedziała tam młoda gospodyni z Solgarden z dzieckiem
przy piersi. Do końca nabożeństwa wciąż pozostawało jeszcze parę godzin.
Marja czuła, że Nadjana się jej przygląda. Wyczuwała jej spojrzenie, nie chciała
jednak podnosić głowy, by je napotkać. Bała się tego, co tym razem zdoła w nim wyczytać.
Na chłodno starała się ocenić, o co tamtej mogło chodzić. Czyżby Nadjana zamierzała
wpłynąć na Justitiana i odciąć strumień darów płynących dla szkoły? Czy Marja straci
sojusznika i przyjaciela?
Czy też może Nadjana chce czegoś więcej?
Kim ona jest?
Pytania jedno za drugim cisnęły się Marji do głowy. Na żadne nie umiała znaleźć
odpowiedzi, ale gdzieś w głębi jej duszy przebudził się stary troll. Nigdy nie była osobą co-
fającą się w obliczu wyzwania. Żadna rozpieszczona duńska baronówna nie zniszczy tego, co
zbudowała Marja.
Nareszcie rozdzwoniły się dzwony. Trzy razy po trzy uderzenia. Nabożeństwo
dobiegło końca. Ludzie powstrzymywali zbyt prędkie kroki, starali się nie zmierzać za szybko
ku wyjściu. Marja niosła Benjamina na ręku, ale Karl zaraz zaofiarował się, że odbierze jej
ciężar. Amelia i Martin pobiegli przodem wraz z innymi chętnymi do zabawy dziećmi,
których gromadka zebrała się wnet pod murami kościoła. Wprawdzie był już wieczór, lecz
zostało jeszcze trochę czasu na zabawę, zanim rodzice zaczną rozchodzić się do domów.
Nadjana kroczyła sama, majestatycznie niczym królowa, rozdając na lewo i prawo
uśmiechy. Kobiety podchodziły do niej pokornie, pozwalała dotknąć materiału swej
niezwykłej sukni. Składały ręce na widok pereł, które Nadjana nosiła na szyi, nigdy nie
widziały nic piękniejszego od jedwabnego haftu przy dekolcie i na trenie sukni.
Stary troll Marji przebudził się już na dobre.
Poczuła, jak wzbiera w jej piersi gniew, wiedziała, że twarz marszczy się jej w mało
przyjemny sposób.
Marja przywykła do nietajonego podziwu mężczyzn, był czymś oczywistym.
Umacniał jej poczucie własnej wartości. Wiedziała, jaką moc ma nad nimi. Teraz wstrząśnięta
patrzyła, jak tłoczą się wokół baronówny, zapatrzeni w nią niby spragnione łakoci dzieci.
A przecież to wokół niej zawsze tłoczyli się po nabożeństwie.
- Chodź - Karl pociągnął ją za rękę. Wiedziała, że zorientował się w sytuacji.
- Nie - syknęła Marja. - Zostajemy. Miałabym przekradać się stąd jak gąsiątko z
kaczej sadzawki?
- Ty jesteś łabędziem - ogrzał jej ucho oddechem.
- Chcę ją poznać, pokazać jej... - oświadczyła Marja.
Karl odmówił w duchu modlitwę, prosząc, by żona powstrzymała się od kolejnego
wybuchu. Znał już ten szczególny błysk w jej oczach. Teraz znów zapłonęły, a to zawsze
oznaczało nieprzyjemności. Stał z dzieckiem na ręku i czuł, jak spala go wstyd. Za nic na
ś
wiecie nie ośmieliłby się ująć tej nadziemsko pięknej baronówny za rękę. I tak nie
zrozumiałby, co ona mówi, duńska mowa jest wszak taka niewyraźna. Marję zawstydziłaby
być może jego nieporadność, lepiej zostać tutaj, trzymać się z daleka.
- Marja - Karl chce się przywitać z baronówną - rozległ się jakiś głos z tyłu.
Karl nabrał powietrza w płuca, spokojnie je wypuścił, tyle jeszcze mógł znieść.
Nieobce mu były złośliwości dwóch nieokrzesanych synów stryja. Miał jednak dość siły, by
nie zareagować gniewem. Dopóki Marja należała tylko do niego, spokojnie przełykał
wszelkie obelgi, uważając, że płyną z czystej zazdrości.
Ujrzał, jak żona staje w kręgu kobiet otaczających Nadjanę. Mężczyźni trzymali się z
daleka, lecz tym bardziej wypatrywali sobie oczy.
Wśród płótna i wełniaków chwilami błyskał jedwab, Nadjana była niczym paw wśród
wróbli. Lśniącym, połyskującym i obcym tu stworzeniem, równie jasnym jak letnie niebo,
które zaczęło wyłaniać się spomiędzy chmur.
Marja stanowiła jej przeciwieństwo. Karl zorientował się, że obie kobiety wyróżniają
się spośród tłumu, lecz uroda Marji była gorąca, intensywna i taka ziemska, Nadjany zaś
eteryczna, zwiewna.
Marja postąpiła o krok do przodu, dwie panny z Do - sen niechętnie odsunęły się na
bok. Karl nie słyszał słów, jakie zostały wypowiedziane, zauważył jednak, że wąskie brwi
Nadjany odrobinę się ściągają.
- Witaj we wsi, nie miałam wcześniej okazji, by ci to powiedzieć - śmiało odezwała
się Marja, patrząc prosto w oczy Nadjanie. Wąska dłoń, która się do niej wyciągnęła, była
biała i miękka jak rączka niemowlęcia.
- Dziękuję, ty jesteś Marja Oppdal?
- Tak. - Marja na moment zawiesiła głos, by zaraz podjąć z aż nadto wyszukaną
uprzejmością: - Pozwól mi wyrazić swą radość z twego przybycia, baronówno. Wielu nas w
tej wiosce zastanawiało się, co się stanie z biednym Justitianem Revelinem. Jak on się zresztą
miewa? Wciąż jest taki słabowity?
Marja mówiła cicho, lecz jej słowa na pewno dotarły do najbliżej stojących kobiet.
Nie powiedziała niczego szczególnego, lecz ta cudzoziemka na pewno wychwyciła ich ton.
I rzeczywiście, Nadjana zesztywniała.
Czy Marja Oppdal zdaje sobie sprawę, jak bardzo można jej dokuczyć, nazywając
męża słabym?
- Justitian wkrótce stanie na nogi - oświadczyła krótko.
- O, tak, miejmy taką nadzieję. - Marja uśmiechnęła się przymilnie. - Inaczej szkoda
by było, gdyby baronówna... Ale znała chyba kondycję przyszłego męża, nigdy nie był zbyt
silny.
W tych ostatnich słowach kryło się podwójne znaczenie.
Teraz Nadjana odpowiedziała szeptem:
- Powinnaś się bardziej pilnować, Marjo Oppdal. Ty najbardziej ze wszystkich
powinnaś się wystrzegać, by nie wyrażać się o Justitianie bez szacunku. Nietrudno zrozumieć,
ż
e od dawna już za nim latasz. Tam, skąd pochodzę, mamy na takie jak ty pewne zabawne
słowo.
Twarz Marji spłonęła rumieńcem.
- Tam, skąd pochodzę, nie pozwalamy się obrażać bladym obcym kobietom, które
nigdy w życiu nie zajmowały się żadną uczciwą pracą - odpowiedziała jadowicie.
- Szkoda mi ciebie, zrozumiałam, że już pierwszego wieczoru przyszłaś z jakąś sprawą
do Justitiana. Ach, moja droga, jaką przyjemność sprawił mi twój widok w drzwiach!
Marja nie zdążyła się zastanowić. Nie zapanowała nad własną ręką, nagle
zorientowała się, że palce jej płoną, a na lewym policzku Nadjany wykwita czerwona róża.
I znów na dziedzińcu kościoła zapadła cisza. Marji w oczach zakręciły się łzy wstydu i
gniewu. Pożałowała swego postępku już w momencie, gdy padało uderzenie, było jednak za
późno. Stała w miejscu jak skamieniała, całkowicie nieprzygotowana na cios zwiniętej w
kułak pięści eleganckiej baronówny, który trafił ją w twarz, aż zadzwoniły wszystkie zęby. A
wtedy cały rozsądek ustąpił szalonej wściekłości Marja uderzyła jeszcze raz, złapała za
pieczołowicie ułożone białe włosy, pociągnęła za nie, wbijając jednocześnie łokieć w brzuch
obcej. Mało brakowało, a potoczyłyby się na trawę, gdyby dwaj młodzi chłopcy nie pod-
skoczyli do Marji od tyłu i nie odciągnęli kobiet od siebie.
Nadjana dostrzegła dzikość w oczach swej przeciwniczki. Ta tutaj to prawdziwa
drapieżna kotka! Nadjanę na moment ogarnęło niezwykłe wrażenie, że kiedyś już przeżyła tę
scenę.
Chłopcy odepchnęli Marję na bok i zajęli się Nadjana. Inni ludzie stali wokół nich jak
kamienne słupy. Czegoś podobnego nikt nigdy jeszcze nie widział.
- Czy ona wyrządziła pani krzywdę, baronówno? Mam nadzieję, że przyjmie pani
najgłębsze przeprosiny za naszą daleką kuzynkę. Zawsze była trochę nieobliczalna.
Młodzi mężczyźni odprowadzili Nadjanę do bramy i dalej przez dziedziniec na
plebanię. Podziękowała im wyniośle, nie wypowiadając ani słowa na pożegnanie. Kuzyni
Karla spluwając odeszli stamtąd z rękami w kieszeniach. Odprowadzało ich wiele pełnych
podziwu spojrzeń ludzi stojących pod murem kościoła.
Jakież to dziwne przeżycie, myślała Nadjana.
Delikatnym palcem próbowała ochłodzić rozpalony policzek. Z sukni zdjęła kilka
włosów. Uznała, że Marja jest godną jej przeciwniczką.
- Wszystko widziałem - oświadczył Revelin.” - Teraz już ją mamy. Teraz już będzie
koniec.
Rozpłomieniony, spocony, oddychał ciężko. Knykcie palców pobielały mu, jakby
chciał zgnieść trzymany w dłoniach kielich. Nadjana spokojnie przyglądała się staremu
pastorowi. Zachowywał się tak, jak tego chciała.
- Jak się miewa Justitian? - spytała i, wyminąwszy teścia, weszła na schody.
ROZDZIAŁ IV
Benjamin nie okazywał najmniejszej nawet chęci poznania świata poza twarzami,
które przypadkiem go mijały. Był dobrym dzieckiem, spokojnym i uśmiechniętym. Może
dlatego tak łatwo go polubić, zastanawiała się Marja. Kiedy Karl zażądał, by zajęli się
dzieckiem, zastępując Antona i Gjertrud, chłopczyk wydawał się Marji tylko kamieniem u
szyi, kolejną przeszkodą w zrealizowaniu planów zemsty. Pięć lat wyczekiwała powrotu
Justitiana, młody chłopak odesłany z domu miał się stać jej najpotężniejszym orężem w walce
z Revelinem.
Gdy powrócił do domu z żoną, Marja się poddała. Dopiero wtedy, na widok pięknej
małżonki dawnego kochanka, zdała sobie sprawę, jakimi fantazjami dotychczas się karmiła.
Zemsta, której podporządkowała całe swoje życie, rozwiała się niczym czarny dym w
promieniach słońca. Uszczęśliwiona dziękowała dobrym mocom, że we mgle, która ją
otaczała, nie pobłądziła tak daleko, by stracić to, co naprawdę miało znaczenie: Karla. I
dzieci.
Było jednak do tego bardzo blisko.
Ostatnie miesiące jawiły się jako pasmo codziennych małych cudów. Bliźnięta kwitły,
poweselały, były bardziej otwarte, więcej śpiewały. Marja musiała przyznać, że nałożyła na
dzieci zbyt wielki ciężar, ton nienawiści, goryczy i zimna mógł odbić się na całym ich życiu.
Modliła się, by jeszcze był czas. Czas na pokazanie im dobrych stron istnienia,
nauczenie miłości i współczucia. Dzieci nie miały nic przeciwko dzieleniu się tym z
Benjaminem.
- Patrz, on chyba próbuje złapać mnie za włosy! - powiedziała Amelia.
Dziewczynka nigdy nie miała dość zabawy z nieszczęsnym malcem. Mogła godzinami
leżeć pod cienistym drzewem i pokazywać mu zabawnie szeleszczące listki.
Marja również usadowiła się na trawie jak mała dziewczynka ze spódnicą
podciągniętą nad kolana. Lipcowy dzień był nadzwyczaj upalny. Nie zazdrościły kosiarzom
zmagającym się z układaniem siana na stojakach.
- Co się z nim stanie? - cicho spytała Amelia. Marja zorientowała się, że córeczka z
lękiem czeka na odpowiedź.
- Nie wiem, malutka. Nikt nie wie. Ani jeśli chodzi o niego, ani o inne dzieci.
- Ale on... chyba nigdy duży nie urośnie?
- To prawda - odparła Marja, delikatnie gładząc jasne włosy dziewczynki. Jakie to
dziwne, że mała tak wiele rozumie.
- Nie ma na to żadnego lekarstwa?
- Chyba nie. Ta choroba... Może kiedyś uda się jej zaradzić.
- Czy on będzie taki... jak tamta?
Marja wiedziała, kogo Amelia ma na myśli: dziewczynkę towarzyszącą
kataryniarzowi, straszny zaśliniony przykład czarnego humoru Boga.
- Nie, na pewno będzie... ładniejszy. Bo jemu będzie lepiej, już my się o to
zatroszczymy, prawda, kochanie?
- Tak, mamo. Nie przejmuję się tym, co mówią inni. Serce Marji rosło z dumy.
- Wspaniale, kochana Amelio, już jesteś dobrą mamą.
- Kiedy się ze mną drażnią, tylko go mocniej przytulam i mówię, że są głupi i źli.
- Cóż, być może rzeczywiście są głupi. Pamiętaj jednak, że większość ludzi nas
właśnie uważa za dziwnych, takich dzieci jak Benjamin wielu się boi. Wierzą, że mieszkają w
nich demony i zło.
- A więc są głupi. Wszyscy chyba widzą, jaki on jest miły.
Marja uśmiechnęła się i skinęła głową. Dziękowała Bogu, że Amelia nie słyszała jej
słów, wypowiedzianych do Karla, gdy Anton odmówił dziecku jedzenia.
Marja wciągnęła w płuca ciepłe, wilgotne letnie powietrze. Upał zaczynał mijać,
słońce zniżało się już ku zachodowi. Nad fiordem zebrało się kilka chmur, wprawiając
wreszcie powietrze w ruch.
- No, myślę, że musimy zabrać się do roboty. Wolisz zrobić pranie czy przygotować
jedzenie?
- Jedzenie - ucieszyła się Amelia i zręcznie posadziła sobie Benjamina na biodrze. - A
ty idź, mamo, tylko nie zapomnij o mojej niedzielnej sukience. Pobrudziłam się...
Marja z dumą obserwowała, jak dziewczynka zmierza do domu. Niemowlę
bezpiecznie siedziało na jej biodrze. Przytrzymująca Benjamina chuda opalona rączka była
najbardziej bezpieczną rzeczą na świecie, jaką być może znał.
Amelia była ślicznym dzieckiem. Łagodna i życzliwa, zawsze pełna troski i
współczucia dla słabych. Marji podobały się te cechy. Na pewno dzięki nim życie Amelii
będzie mniej dramatyczne niż jej własne.
Dziecko miało też ową zdolność. Gorące dłonie.
Marja chętnie by jej tego oszczędziła. Przy odrobinie szczęścia jednak Amelia nigdy
tego nie odkryje. Córka będzie mogła żyć tak jak ona, z ową siłą uśpioną w niej, nie ma
wszak już Kari, która mogłaby ją przebudzić.
Amelia wyjdzie za mąż, urodzi piękne dzieci, może w jej życiu znajdzie się również
miejsce dla Benjamina, gdy jej rodzice nie będą się już w stanie nim zajmować...
Malec był tak zdrowy i silny, że Marja przestała już mieć wątpliwości co do tego, czy
przeżyje. I może, może dane mu będzie zbliżyć się z własnym ojcem. Anton jest stary, a
dziecku na dorośniecie potrzeba wiele czasu. Marja wiedziała jednak, że pierwszy krok mają
już za sobą. Anton widział dziecko i uznał je za człowieka, w tych słowach kryło się więcej,
niż Marja oczekiwała. Wkrótce nadejdzie czas, kiedy będą mogli zabrać Benjamina do
Wdowiej Zagrody.
Marja miała tam jeszcze jedną sprawę do załatwienia.
W ciągu miesiąca wiadomość ó szkole znów powinna się rozejść wśród mieszkańców
wsi. Czekało ją wielkie zadanie. Liczyła się z tym, że również w tym roku będzie musiała
dreptać od zagrody do zagrody i wypijając dzbany kwaśnego mleka i piwa, układać się z ro-
dzicami. Nie wszyscy dostrzegali korzyści płynące z opanowania przez ich dzieci sztuki
czytania. Nie wszystkim się podobało, że dzieci więcej będą wiedzieć o świecie niż oni sami.
Wielu bało się także pastora i wolało nie mieszać się do jawnej walki między najbogatszymi a
najświętszymi we wsi. Marja podkreślała, że również zatrzymując dzieci w domu, opowiadają
się po jednej ze stron. Wielu takie słowa zmusiły do zastanowienia. Do kogóż bowiem, jak
nie do Antona z Wdowiej Zagrody mogli się zwrócić, gdy komorę z ziarnem wymiotło już do
czysta, a zima nie chciała popuścić?
Pójdzie tam już jutro. Zabierze ze sobą Benjamina i być może Amelię. Martin zwykle
towarzyszył ojcu w pracy i Marja uważała, że tak jest najlepiej. Wszak to naturalne, że syn
trzyma się ojca. Ona, matka, nigdy nie zdołała nawiązać pełnego kontaktu z tym dziwnym
dzieckiem. Miał takie mądre oczy... jak gdyby się domyślał, że matka ukrywa przed nim coś
ważnego.
Mimo woli Marja zadrżała. Zanurzyła ręce w rzecznej wodzie, zdumiało ją jej ciepło.
Rozłożyła ubrania na kamieniach, natarła ługowym mydłem. Było dobre, lecz nie
pachniało przyjemnie, a ręce robiły się od niego jeszcze bardziej szorstkie. Postanowiła
znaleźć lepszy sposób na gotowanie mydła, nie może być takie żrące. A jakby tak dodać
jakichś ziół, takich, od których skóra robi się miękka, a rany i egzemy lepiej się goją? Może
trochę oleju? Postanowiła spróbować, gdy tylko znajdzie czas. Ale nie nastąpi to znów tak
szybko. Marja nigdy nie należała do kobiet wybierających domowe zajęcia, kiedy ważne
sprawy pozostają nie załatwione.
Wkładała w uderzenia ubraniem o kamień coraz większą siłę. Bawiła się, po
dziecinnemu wyobrażając sobie, że ten gładki szary kamień to tyłek baronówny... To ci
dopiero strojnisia!
Twarz Marji zapłonęła wstydem i gniewem na wspomnienie niedzieli, gdy starły się z
Nadjaną jak suki na oczach całej parafii. Nie był to mądry postępek. Marja nienawidziła,
kiedy ktoś się z niej śmiał. A najgłośniej zapewne śmiał się sam Revelin.
Wyniosła cudzoziemka jeszcze kiedyś pożałuje. Jest tu w wiosce obca. Marja wciąż
jeszcze nie porzuciła myśli o wykorzystaniu Justitiana. Znała go dobrze, to niemożliwe, aby
tamten niepewny chłopak, którym tak łatwo było pokierować, na dobre został w Kopenhadze.
Gdy tylko wyzdrowieje...
W pokoju chorego Justitiana powietrze ani drgnęło. Unosił się tu przykry słodkawy
zapach, którego Nadjana szczerze nienawidziła. Mimo to co wieczór przesiadywała przy
mężu godzinami. Przykro było patrzeć, jak leży taki wycieńczony. Za każdym razem, gdy ko-
lejny atak chrapliwego kaszlu wstrząsał coraz bardziej wychudzonym ciałem, wzbierał w niej
strach, że jego dni są policzone.
Nadjana miała dla niego wiele serca, lecz namiętność i podniecenie, którymi porwał ją
ów syn norweskiego pastora, zniknęły.
Kładła mu na czole wilgotne okłady, gdy pocił się od gorączki w lipcowym upale.
Kiedy drżał, wstrząsany dreszczami, przynosiła cieple okrycia z zimowej komory. Smarowała
mu rany nalewką, wyciągniętą z podróżnej skrzyni, lecz nie bardzo wiedziała, czy to
właściwe lekarstwo na tę chorobę.
Przeklęty wieśniaczy kraj! W Kopenhadze na pewno znalazłoby się dość lekarzy,
którzy uzdrowiliby Justitiana w mgnieniu oka. Ale przecież to ona sama zabrała go stamtąd...
W pewnym sensie była więc za wszystko odpowiedzialna.
Czy powinna jechać do lekarza do Bergen? Dobrze wiedziała, że ludzie z tego stanu
nie zapuszczą się na pustkowia tylko po to, by wyleczyć jakiegoś nieszczęśnika. Więcej
pieniędzy mogli zarobić, zajmując się zamożnymi obywatelami czy kupcami w dużym
mieście. Jedynym, co mogło wpłynąć na zmianę ich zdania, był jej tytuł.
Bała się wyjeżdżać.
On może umrzeć, kiedy jej nie będzie, a wtedy nigdy sobie tego nie wybaczy.
Jakże chętnie widziałaby teraz tutaj Marię ze szkieru. Wprawdzie Nadjana nie była do
niej nastawiona życzliwie, ale jednak dość się na nią napatrzyła, by nabrać wielkiego
szacunku dla jej umiejętności. Rany, które leczyła... Na wszystko znajdowała radę, z pewno-
ś
cią uratowałaby Justitiana. Nadjana nie miała pojęcia, dlaczego obraz kobiety z odległej
przeszłości pojawił się teraz tak nieoczekiwanie. Być może przez owo gorszące zajście z
wieśniaczką noszącą to samo imię... Może właśnie ta walka przywołała z pamięci obraz
tamtej. Z jasnowłosą Marią też się starła. Kobieta ze szkieru zwyciężyła, Nadjana usunęła się
na bok, a kiedy zrozumiała, że poniosła klęskę, uciekła.
Wolała śmierć od klęski.
Zawsze obierała taką drogę.
Tym razem jednak nie mogła ot, tak po prostu uciec. Po raz pierwszy w życiu jej
poczynaniami kierował wzgląd na innych.
Westchnęła ciężko, popatrzyła na cienkie jak pergamin powieki Justitiana. Oczy pod
nimi drgały. Ciekawe, co on widzi?
Zdarzało się, że krzyczał i mówił do siebie, zwłaszcza gdy gorączka się podnosiła.
Niekiedy nie udawało jej się go uspokoić. Z ust wydobywały mu się bezsensowne, dziwaczne
słowa, Nadjana nie umiała ich zrozumieć. Ten niewyraźny dialekt znad fiordu... Dla osoby,
która większość życia spędziła wśród ludzi posługujących się duńskim i eleganckim
francuskim, te dźwięki nie miały sensu.
Tego wieczoru Justitian spal spokojnie. Nareszcie dane mu było wypocząć.
Może jutro rano poczuje się lepiej? Nadjanie na pociechę został teraz tylko jej własny
optymizm. Opadła na szerokie krzesło. Właściwie była to niewielka sofka, stara już i wytarta,
lecz niezwykle wygodna. Przesunęła palcami po rzeźbionej głowie smoka w oparciu dla ręki.
Kiedyś w takim właśnie rzeźbieniu zdarzyło jej się odkryć tajemną skrytkę, wystarczyło
przycisnąć delikatnie język smoka, a wyskakiwała ukryta szufladka. Odkryła czyjś sekret.
Tym razem oczywiście tak się nie stało. Siedzisko wykonał zapewne jakiś uczciwy wieśniak,
który próbował naśladować subtelniejszy kontynentalny styl.
Naśladownictwo, wszystko to naśladownictwo.
Ile czasu upłynęło, odkąd widziała prawdziwe dzieło sztuki?
Nadjana przy łóżku męża westchnęła ciężko. Tęsknota za tamtym życiem ogarniała ją
szczególnie mocno w takie wieczory jak ten. Ale Justitian nigdy, przenigdy nie może się o
tym dowiedzieć.
Obudził ją krzyk Justitiana. Znowu. Pomimo duchoty panującej w pokoju pospiesznie
zamknęła okiennice. Nikomu nie wolno tego usłyszeć. Nikt nie może się dowiedzieć, jak
bardzo źle jest z dziedzicem Revelina. To by wszystko popsuło... Obudziłoby w ludziach
wątpliwości. Może przywiodłoby myśl o sprowadzeniu nowego pastora, gdy stary proboszcz
wyda ostatnie tchnienie. A Nadjana nie zamierzała dopuścić do przegranej Justitiana. Byle
tylko pokonał chorobę, ona wygra dla niego wszystko. Po tym, co przeszedł, zasługuje na
nagrodę.
Stary pastor nie sprawiał wrażenia przejętego zdrowiem własnego syna. W ogóle nie
wydawał się zainteresowany synem. Ojcowie często tacy bywają, Nadjana o tym wiedziała.
- Wypuść mnie, wypuść, duszę się...
Znów zaczął wołać, teraz jednak słowa brzmiały wyraźniej. Gwałtownie kręcił głową,
twarz nabrała niezdrowej czerwonej barwy i pokryła się potem, Nadjana nie na żarty się
wystraszyła. Zerwała się, chciała obmyć twarz Justitiana, schłodzić gorączkę, która
przyczyniała mu tyle udręki. On jednak odrzucił szmatkę, wytrącił jej miskę z rąk, rozlana
woda spłynęła po ścianie.
- Justitianie, ty bredzisz! Obudź się, jestem przy tobie, najdroższy!
Otworzył oczy pełne szaleństwa i strachu niczym u ofiarnego zwierzęcia.
- Na miłość boską... muszę wyjść.
- Coś ci się przyśniło, Justitianie, ale to już minęło. Odpoczywaj!
Justitian z trudem chwytał oddech.
- Pić - zażądał wreszcie ochryple. Nadjana podała mu wodę, wypił oddychając drżąco,
twarz mu teraz pobladła.
Lecz oczy patrzyły przytomnie, chociaż błyszczały jeszcze od gorączki.
- Nigdy sobie z tym nie poradzę - rzucił w przestrzeń.
- Z czym? - dopytywała się.
- Ze wszystkim... z tym, co on zrobił...
- Kto taki?
- Mój ojciec.
- Naprawdę było aż tak źle? Rzeczywiście sprawia wrażenie osoby dość gwałtownej i
przebiegłej, ale...
- To diabeł - oświadczył Justitian. Nadjaną wstrząsnęły te słowa.
- Ty go nienawidzisz, naprawdę!
- Tak, on wszystko zniszczył.
- O, nie, tak źle nie jest.
- Wydaje mi się, że nie wyzdrowieję... dopóki on istnieje.
Nadjana spostrzegła, że mąż, pomimo niezwykłej goryczy bijącej z jego słów, jest jak
rzadko przytomny.
Choroba widać nieco ustąpiła, dała mu szansę na złapanie oddechu. Od wielu tygodni
Nadjana nie mogła z nim porozmawiać, spał tylko lub drzemał umordowany gorączką. A
kiedy nie spał, nie miał siły unieść się z poduszek. Skarżył się na bóle głowy, puchły mu
stawy i gruczoły pod pachami.
Teraz zaczął mówić. Wyraźnie wymawiał słowa, choć nie zawsze miały związek. Nie
oczekiwał odpowiedzi, jak gdyby się spowiadał. Nadjana nie wiedziała, czy mówi do niej,
lecz historia, którą opowiadał, była zaiste okrutna.
- Skręcił mu kark, widziałem, jak ten kot cierpiał, czułem, jak i mnie ściska się gardło.
Nadjana płakała. Miała przed oczami małego chłopca i pastora.
Justitian mówił i mówił.
O wieczorach spędzonych na kolanach przy ołtarzu, o razach, o drwinach, o ciągłym
prześladowaniu ze strony ojca.
Niekiedy zaczynał się jąkać.
Czasami przemawiał jasnym głosem dziecka.
Nadjana przeżyła prawdziwy wstrząs.
I poczuła, jak narasta w niej rozpalona do białości nienawiść.
Cóż to za człowiek, ten Revelin?
Z jakiej gliny jest ulepiony?
Wtedy, w Kopenhadze, nie przejęła się słowami Justitiana, tak niewielu wszak
młodych mężczyzn żywi podziw dla swych ojców. Teraz jednak zrozumiała, że w tym kryje
się coś więcej.
Revelin to naprawdę diabeł.
Być może zawarta z nim umowa nie była wcale taka niegroźna. No cóż, Nadjana nie
pierwszy raz znalazła się w samym środku burzy.
Postanowiła, że na razie nie powie o tym Justitianowi. W jego obecnym stanie na nic
się to nie zda. I tak nie wyjdzie poza własne łóżko.
- Przekonasz się, że twój ojciec pewnego dnia poniesie karę - oznajmiła twardo.
- Na pewno nie na tym świecie - odparł Justitian z goryczą. - Nie tylko mnie zniszczył
ż
ycie.
Pomyślał o Marji. Wypowiedział jej imię. Nadjana drgnęła.
- Kim ona jest? Justitian wiedział, co się kryje za tym pytaniem.
- Ona... dodała mi trochę sil, gdy już myślałem, że muszę się poddać. Można
powiedzieć, że mnie ocaliła. Pozwoliła mi przez chwilę uwierzyć, że jestem coś wart, lecz on
i to zniszczył.
Opowiedział, jak ojciec brutalnie i skutecznie położył kres ledwie kiełkującej
młodzieńczej miłości.
- Sądzę, że maczał palce w jej nagłym zamążpójściu. Przypuszczam, że zmusił ją do
poślubienia Karla Oppdala.
Zazdrość. Obce uczucie.
Nadjana musiała wziąć się w garść.
Dręczyło ją jednak cierpienie na twarzy Justitiana mówiącego o swej pierwszej
miłości. W dodatku do Marji Oppdal, tej nieokrzesanej, bezczelnej suki.
- Ona myśli, że wciąż coś do niej czujesz. Groziła mi.
- Marja?
- Tak, ale mnie jej tylko szkoda. Bo ty przecież jesteś mój.
- To niemożliwe, żeby moja nieszczęsna osoba mogła stać się powodem jakiejś
utarczki. Nigdy tak nie było - słabym głosem zaprotestował Justitian.
- Ależ tak! I przekonasz się, że umiem walczyć. Jeśli tylko ktoś spróbuje cię ruszyć,
mój drogi przyjacielu... Uśmiechnął się lekko, słysząc jej wesoły głos. Wiedział, że stara się
odpędzić melancholię, która zawsze unosi się w pokoju chorego.
- Nie bój się, Nadjano, żadna nie może się z tobą równać. Żadna nie dała mi bodaj
ułamka tego, co ty robisz dla mnie na co dzień. Nawet Marja...
Nadjana była zadowolona. Wiedziała, że Justitian mówi prawdę.
Będzie umiała zająć się tą Marją Oppdal. Być może ona nie miała nawet możliwości
wyrządzenia Justitianowi krzywdy, ale ta jej bezczelność na dziedzińcu kościoła... Tego
Nadjana nie mogła podarować.
- Daj mi trochę ziołowej gorzałki. Może uda mi się zasnąć - poprosił.
Zmęczenie znów zaczynało brać nad nim górę.
Był pusty.
Słowa, które z siebie wyrzucił, sprawiały teraz ból jej sercu.
Potrafię to znieść o wiele lepiej niż on, tłumaczyła sobie w duchu Nadjana. Jemu
zrobiło się lżej na duszy, ja zaś nigdy nie zapomnę tego, co mi opowiedział. Za każdym
razem, gdy ujrzę mego drogiego teścia, przypomnę sobie cierpienie Justitiana. Każdy krok,
jaki zrobię, popchnie tego człowieka trochę bliżej przepaści. W dniu, w którym Justitian
stanie na nogi, stary Revelin przekona się, komu przekazał władzę...
Marja nie wiedziała, że myśli, jakie nosiła w sobie przez całe życie, krążą teraz po
głowie znienawidzonej baronównie. Zresztą młodą gospodynię z Oppdal, wędrującą ku
pięknej Wdowiej Zagrodzie, zajmowały teraz zupełnie inne troski.
Przed sobą na niedużej taczce wiozła Benjamina. Ludzie oglądali się za nią, cóż to za
wymysł!
Lepsze to było jednak od niesienia go na ręku, taki się zrobił ciężki.
Amelia zwykle nalegała, żeby zabrać ją do Wdowiej Zagrody, ale teraz, po
dramatycznych wydarzeniach związanych z chorobą Antona i śmiercią Gjertrud, dziecko nie
napierało i pokornie zaofiarowało się, że zamiecie izbę albo pomoże ojcu przy sianokosach.
Marja pozwoliła córce pobiec z innymi dziećmi się wykąpać.
Dobrze, że będzie mogła w spokoju omówić z Antonem najważniejszą sprawę.
Szkoła stała uśpiona w upale, nikt tam nie zachodził, odkąd ostatni uczniowie opuścili
ją na wiosnę. Marja spostrzegła, że budynkowi przydałoby się smołowanie. Świeże drewno
zszarzało, wydało się nagle takie brzydkie. Na dachu natomiast kolorowo kwitły chwasty.
Główny budynek dworu również pogrążony był w ciszy. Na łąkach poniżej trawa była
skoszona, najprawdopodobniej zrobili to sąsiedzi. A może lensman? Na pewno nie zostawił
ziemi odłogiem w czasie, gdy Anton przebywał w przytułku.
Anton nie miał nikogo do pomocy w domu, ludzie bali się zapewne, że nie jest
całkiem zdrowy. Marja wiedziała jednak, że gdy zbliży się zima, a brzuchy zaczną się
dopominać o swoje, przyjdą tu ludzie. Ktoś, kto może zapewnić jedzenie i zapłatę, nie opędzi
się od chętnych, nawet gdyby był szalony i zły.
Postawiła taczkę ze śpiącym dzieckiem w cieniu przy schodach.
Anton był w środku w izbie.
W tej samej izbie, w której Benjamin przyszedł na świat i w której jego matka ten
ś
wiat opuściła. W tej samej izbie oszalały z rozpaczy Anton rzucił dzieckiem o ścianę. Chciał
je zabić.
Szklane szyby w oknach sprawiały, że w środku było jasno, przyjaźnie. Nic nie
przypominało zła, jakie się tutaj wydarzyło. Łóżko, w którym leżała Gjertrud, zniknęło. Poza
tym nie zmieniło się nic. Nawet ten mały stolik z karafką... Kieliszki stały tak, jakby Anton
właśnie wypił z żoną za jakieś ważniejsze wydarzenie.
Marja rzadko widziała tyle miłości, ile łączyło tych dwoje.
Anton nie przypuszczał chyba nigdy, że kiedykolwiek przeżyje takie szczęście. Miał
prawie sześćdziesiąt lat, gdy Gjertrud nagle weszła w jego życie. Była o piętnaście lat od
niego młodsza, lecz, jak się okazało, i tak za stara, by przetrzymać poród.
Biedna Gjertrud.
Zasłużyła na więcej szczęścia.
Miała ciężkie życie jako przybrana matka Marji, daleko w odludnym Meisterplassen.
Opuszczona przez wszystkich, również przez człowieka, którego pokochała, rodzonego ojca
Marji. Opuścił je obie, choć obiecał, że wróci, jeśli nie znajdzie matki. Znalazł ją jednak i
nigdy więcej już go nie zobaczyła.
Marja nie mogła go za to nienawidzić.
Ale mogła nienawidzić pastora, który skazał jej matkę na zatracenie. Na wygnanie i
ś
mierć gdzieś daleko, strasznie daleko na maleńkiej wysepce w otchłani morza.
Prawdopodobnie oboje już nie żyją, byli wszak starzy. Czarne włosy ojca zapewne
dawno posiwiały, matki Marja nigdy nie pamiętała. Mogła wyglądać jak każda stara kobieta.
Może jestem do niej podobna, zastanawiała się, patrząc na swe odbicie w lustrze, w
którym tak często przeglądała się Gjertrud.
- Widuję ją tam wieczorami - powiedział Anton. Marja przyjęła spokojnie jego słowa,
choć wyraźnie zabrzmiało w nich wyzwanie.
- Nie uważam cię wcale za szaleńca - odparła cicho. Usłyszała westchnienie ulgi.
- Widzę ją wszędzie, w kuchni, jak macha do mnie z ogrodu. Czuję, że tu jest.
- Wiem. Milczał. Najwyraźniej ucieszony, że niebezpieczne, jak mu się wydawało,
słowa, zostały przyjęte z takim zrozumieniem. Marji nigdy nie dało się łatwo wystraszyć. Na
wiele sposobów przypominała Gjertrud, choć z wyglądu nikt by nie przypuścił, że to matka i
córka.
- Anton - zaczęła Marja - przyszłam zawrócić ci głowę.
- Szkoła.
- Tak.
Marja siadła przy oknie. Nalał jej kieliszek czerwonego owocowego wina, z którego
zawsze tak cieszyła się Gjertrud.
- Nie zrezygnowałaś?
- Nie. Nigdy. Szkoła znaczy dla mnie więcej niż kiedykolwiek przedtem. Pamiętasz
małego Vemunda? On był jednym z najbystrzejszych. Napisał swoje imię już pierwszego
dnia. Nikt nie wierzył, że z tego małego słabeusza coś będzie, a latem dostał miejsce na
szkucie towarowej, miał prowadzić księgi kupcowi. Matka co drugi miesiąc przyjmuje
okrągłą sumkę i na przyszłą wiosnę nie zabraknie jej ziarna na siew.
Anton pokiwał głową.
- Bardzo szczęśliwa historia, ale słyszałaś chyba o Annie Selje? Narzeczony trzasnął
drzwiami, nie podobało mu się to, co usłyszał po powrocie do domu. Dziarski żołnierz nie
mógł znieść, że dziewczyna była w stanie przeczytać dokument dotyczący jego służby, z
którego sam nie rozumiał ani słowa. Jest wielu takich jak on.
- Tym ważniejsze, aby nauczyć młodych mężczyzn tej sztuki. Żeby nie czuli się gorsi,
bo kobiety będą prześcigać ich w czytaniu.
Marja uśmiechnęła się, Anton też nie mógł dłużej zachować powagi.
- Jaka ty jesteś, Marjo...
- To znaczy, że będzie szkoła? Zwilżył wargi, uśmiechnął się chytrze. Spojrzał za
okno na budynek na oświetlonym słońcem zboczu.
- Tak, będzie, do diabła! Potrzeba mi czegoś, co pozwoli mi zająć myśli. Prawdziwa
walka z pastorem i lensmanem, na przykład...
Marja zauważyła, że ból po stracie żony przydał jego twarzy nowego ponurego
wyrazu. Nie ukrył go nawet szeroki uśmiech rozbawienia. Anton na pewno myśli słusznie,
musi zapełnić czas innymi sprawami. Nie może popaść w bezdenną otchłań bezsilnego
smutku.
Podeszła do niego, uściskała go.
- Poradzisz sobie z tym, Antonie. Wiedział, że Marja nie ma na myśli szkoły. Zza
otwartych drzwi dobiegł jakiś dźwięk. Pisk, który przeszedł w gaworzenie.
Anton zesztywniał.
- Przyniosłaś... dziecko? - Tak. Przyglądała mu się uważnie, zauważyła, że zmaga się
z wieloma myślami.
- Nie potrafię przez to przejść - rzekł cicho, jakby z łkaniem. - Gdy go widzę, znów
mnie to nachodzi. Cały ból. Niech Bóg się nade mną zlituje, wiem, że to złe z mojej strony,
ale gdyby nie to dziecko., ona by nie umarła.
- Tego nie wiemy - odparła Marja równie ściszonym głosem. - A poza tym to ty je
spłodziłeś.
Anton uderzył pięścią w stół, lecz w geście tym była bezsilność. Marja widziała, jak
bardzo cierpi ten człowiek, miała jednak świadomość, że sam musi sobie z tym poradzić.
- Nie możesz obwiniać dziecka. Nie możesz... i nie robiłbyś tego, gdyby ono było...
normalne.
- A kto może mieć do mnie o to pretensję? Większość ojców cisnęłaby takie nędzne
stworzenie w krzaki.
Marja wiedziała, rozumiała to. Takie właśnie niekiedy bywało życie, twarde i
brutalne. Najważniejsze, to przetrwać. Jedzenie i starania, jakie mogła poświęcić dziecku
matka, należały się najsilniejszym.
- On jest zdrowy i wesoły.
Gaworzenie rozlegało się coraz głośniej, jakby dziecko chciało przyświadczyć
przemawiającej w jego imieniu kobiecie.
- Co mu właściwie dolega? - spytał Anton. Marja wyczuła w jego głosie pewne
zainteresowanie.
- Nie wiem. To się po prostu niekiedy zdarza. Nieczęsto miałam okazję to widzieć.
Czasami takie dzieci nie od razu umierają, rzadko jednak żyją długo. Widziałam, jak
przywiązuje się je do ściany obory lub jak czołgają się wzdłuż rowów. Obrzydliwy widok.
Ś
lina cieknie im z ust, wykrzywiają twarz, robią pod siebie, często są poranione, pełne
robactwa, ale myślę, że to dlatego, że nikt się nimi nie zajmuje. Uważam, że są ludźmi, którzy
przez całe życie zostają dziećmi.
Anton popatrzył na nią bez wyrazu.
Marja uznała, że nadszedł czas, by przynieść małego. Na pewno już zgłodniał, w
gaworzeniu pojawił się ton złości. Na szczęście miała dla niego namoczony w piwie sucharek.
Kiedy na powrót usiadła w izbie, trzymała Benjamina na kolanach. Anton nie odezwał się ani
słowem. Nawet się nie poruszył. Marja gryzła kawałki chleba i karmiła dziecko. Mały z
uśmiechem przełykał i otwierał buzię jak pisklę, które chce jeszcze. I Marja uśmiechała się do
niego. Syn Gjertrud podbił jej serce i zdawał się o tym wiedzieć.
Starannie otarła ślinę cieknącą z kącika ust dziecka, ukradkiem zerkając na starego
człowieka, który je spłodzi Benjaminowi lekko się odbiło.
Potem zwiotczał w jej ramionach, leżał spokojnie z pełnym brzuszkiem i zadowolony
wpatrywał się w promienie światła wpadające przez okno. Zdawał się chłonąć świat z
niepowstrzymaną ciekawością.
- Pójdę już, dziękuję za wino i za wsparcie. Jutro powiem dzwonnikowi, że szkoła
znów rusza. Wtedy wieść prędko się rozniesie po wsi.
Anton zdawał się jej nie słuchać. Zareagował dopiero, gdy Marja wstała.
- Chcę go potrzymać - szepnął cicho. Marja instynktownie mocniej przytuliła
Benjamina do siebie. Wydawało jej się, że w oczach Antona znów dostrzegła niespokojne
migotanie. Benjamin cichutko zapłakał, niemożliwe jednak, by pamiętał ten jeden jedyny raz,
gdy ojciec wcześniej go dotykał. Chyba że potrafił wyczuć zapach nienawiści...
- Nie upuszczę go - pospiesznie zapewnił Anton. Marja podała mu zawiniątko z
dzieckiem. Stary podszedł z małym do okna. Czas w izbie zdawał się stać w miejscu.
Marja nie śmiała nawet drgnąć, lecz nie spuszczała oczu z Antona.
Ujrzała, że twarz napina mu się, jak gdyby nagle przeszył go ból. Zobaczyła, że
otwiera usta, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
Gdy jednak dostrzegła błyszczący strumyk, torujący sobie drogę wśród zmarszczek
Antona, wiedziała już, że coś w nim pękło.
Pułkownik płakał.
Nie był to histeryczny szloch szaleńca, jak wówczas w szoku po śmierci żony, tylko
ciche spokojne łzy.
- Benjamin, co ja ci zrobiłem.... Dzieciak uśmiechnął się, pulchnymi paluszkami po-
klepał wilgotny policzek ojca.
- Be - be, pa - pa - pa...
- Oczywiście, mówisz do swojego ojca. Marja wciągnęła powietrze przez nos,
zabrzmiało to, jakby była przeziębiona.
Nigdy dotąd nie widziała równie wzruszającej sceny.
Teraz Anton odwrócił się w jej stronę, najwidoczniej nie wstydził się łez, które nie
przestawały płynąć.
- Dziękuję, Marjo. Nigdy nie zdołam się odwdzięczyć za to, co dla mnie zrobiłaś.
- Nie mnie dziękuj, Antonie, podziękuj Karlowi... Pokiwał głową.
- Na pewno to zrobię. Już niedługo. A na razie ty go pozdrów.
- Dobrze. Czy masz siłę... Może zajrzysz do nas jutro tak w porze obiadu? Ugotuję
klopsiki, takie jak lubisz.
- Takie jak Gjertrud kiedyś zrobiła. Biedna kucharka, ale się wtedy zezłościła!
Marja pokiwała głową.
Jak dobrze znów zobaczyć uśmiech na jego twarzy!
ROZDZIAŁ V
Revelin wypluwał słowa, które nazwano by przekleństwem, gdyby padły z innych ust.
Nieszczęsny dzwonnik szukał schronienia za kruchym stolikiem przy drzwiach, lecz nie mógł
skryć się przed gniewem pastora. Przestraszony wpatrywał się w wykrzywioną złością twarz,
bał się, że stary człowiek w każdej chwili może paść martwy. Dla wielu nie byłoby to zresztą
zbyt przykre, stwierdził w duchu.
- Jak ona śmie, ta bezczelna...
Dzwonnik jęknął, słysząc słowa proboszcza. Pogratulował sobie szczęścia, że to nie
on musi stawić czoło tej burzy.
„ - Ona nie ustąpi - wydusił z siebie, obmacując drzwi w poszukiwaniu rygla. Lepiej
przygotować drogę odwrotu. Revelin sprawia wrażenie kompletnie nieobliczalnego.
- Przeklęta dziwka! Ta szumowina, oślizgła zmora, ladacznica...
Doprawdy, pastor ma niezły repertuar, cierpko zauważył w duchu dzwonnik. Potrafił
jednak zrozumieć gniew tego człowieka. Że też Marja Oppdal poważyła się na to! Powinna
była zrozumieć, jak się mają sprawy, gdy pastor zabronił jej podawania dziecka do chrztu. W
jego słowach kryła się jawna groźba, ostatnie ostrzeżenie przed karą ze strony Kościoła. Z
tego co dzwonnik wiedział, nikt nie mógł żyć dalej we wsi, w której zamknięto przed nim
wrota domu Bożego. Być może Marja Oppdal to potrafi, dzwonnik miał poważne obawy, że
wkrótce się o tym przekonają.
- Teraz już koniec. Jest skończona. Sądziłem, prawdę mówiąc, że zrozumiała powagę
sytuacji. Że pojęła, iż na nic więcej się nie zgodzę.
Pastor gwałtownie przerwał swą wędrówkę po niewielkiej izbie, w której zmarł kiedyś
wuj dzwonnika.
- Powiedz jej, dzwonniku Mathiasie. Powtórz jej, co mówiłem, jeszcze jedno słowo o
tym pogańskim gnieździe żmij, o tym rojowisku buntowników... a będzie koniec. Ani ona, ani
jej durny mąż, dzieci i ten szaleniec nie pokażą się już w moich kościołach. Osobiście zatro-
szczę się o to, aby gniew i przekleństwo biskupa spadły na każdego, kto ośmieli się postawić
stopę w tej szkole.
Dzwonnik z przerażeniem pokiwał tylko głową i czym prędzej się pożegnał.
Pastor naprawdę się rozgniewał. Biedna Marja Oppdal!
Dzwonnik Mathias nie był jednak głupi, dobrze wiedział, że w gniewie pana Revelina
było tyleż samo złości, co i bezsiły. Nawet proboszcz niewiele będzie mógł zdziałać poza
zamknięciem przed Marją kościelnych wrót. Marja pomimo wszystko nie zrobiła niczego
niezgodnego z prawem, nie istniał zakaz gromadzenia ludzi w celu powszechnego nauczania.
Ź
le mogło się dziać jedynie, gdyby próbowano udzielać im rad co do wiary chrześcijańskiej,
takich pogańskich zabaw bowiem nie tolerowano.
Dzwonnik ruszył w stronę Oppdal. Jeśli się pospieszy, zdąży być może przed
wieczorem zajrzeć również do kilku sąsiednich zagród. Zabawnie będzie patrzeć na
przerażone twarze ludzi, którzy dowiedzą się o ostatnich wyczynach Marji Oppdal.
Wieści przyniesione przez dzwonnika sprawiły, że Marja zesztywniała na krześle.
Nalała jednak spokojnie piwa zdyszanemu człowieczkowi, tak by nie pokazać jego bystrym
oczkom żadnej reakcji, o której mógłby opowiedzieć dalej. Wiedziała, że Karl obserwuje ją
kątem oka. Nigdy nie zaaprobował jej pomysłu założenia szkoły, lecz w duchu pogodził się z
tym, jak z wieloma innymi niezrozumiałymi poczynaniami żony. Siedział teraz, z pozoru
obojętny, przybijając kawałek żelaza do drewniaka.
- Ależ z tobą kłopoty, Marjo! Jak on może... No cóż, więcej ludzi z wioski będzie
skąpić darów dla kościoła, jeśli Revelinowi uda się postawić na swoim. Wiem, że ludzie
gadają, wiem, że wielu pytało o szkołę. Myślą teraz na pewno: ona się podda, pastor stłamsił i
Marję Oppdal, ale nie zrozum mnie niewłaściwie, Marjo, oni wcale źle cię nie oceniają, nikt
nie może przecież...
- Pij swoje piwo, panie dzwonniku. Powstrzymała potok słów uniesieniem do góry
dzbana z piwem.
Dzwonnik wypił, pomrukując coś pod nosem. Małe oczka śledziły Marję znad
krawędzi kubka. Z kącików ust ściekały strużki piwa, jak gdyby słowa, które wyrywały mu
się spomiędzy warg, nie pozwalały napitkowi spłynąć do gardła.
Na dworze śpiewał jakiś ptak. Marja go słyszała. Uderzenia młotka o metal przybijany
do drewniaka przez siedzącego w kącie Karla dawały poczucie bezpieczeństwa.
- Szkoła znowu ruszy. Możesz im przekazać, że tak powiedziała Marja Oppdal. I
biedny będziesz, jeśli dodasz coś od siebie. Teraz liczy się każde słowo, każdy najdrobniejszy
gest. Jeśli chcesz utrzymać swoją pensyjkę za lekcje, to powinieneś teraz ważyć swoje słowa,
panie dzwonniku.
- Tak, tak, oczywiście. Nie myślisz chyba, że... Wiesz przecież, że cię popieram, że...
Marja obrzuciła go spojrzeniem od stóp do głów. Wiedziała, że dzwonnik jest niby
chorągiewka na wietrze. Owszem, przydałby się w szkole, lecz nie mogła mu ufać. Jeśli
Revelin zaproponuje mu więcej...
- Wiesz, czym jest zdrada. Wiedz też, że nie traktuję łaskawie ludzi, którzy mnie
zawiodą.
- Wiem - odparł dzwonnik zachrypniętym głosem i opróżnił kubek do dna. Skurczył
się w sobie, Marja po wyrazie jego oczu poznała, że nie spodobały mu się jej ostatnie słowa.
Być może popełniła głupstwo, tak mu grożąc. Podziękował teraz, złapał kapelusz,
szykując się do wyjścia. Przelotnie skinął głową gospodarzowi przy piecu, jak gdyby był
zwykłą babą, siedzącą w kącie przy garach. Gdy tylko wyszedł, z Marji opadła maska chłodu,
ukryła twarz w dłoniach.
- Do diabła! Do diabła! Czy nigdy nie będzie spokoju? Karlowi na dźwięk
wypowiedzianych szeptem słów cieplej zrobiło się na sercu. Marja sprawiała wrażenie
bezbronnej, gdy tak siedziała przy wielkim stole, chowając twarz przed światem. Jak mała
wystraszona dziewczynka. Widział, że splotła nogi, drewniaki szurały po podłodze.
- Musimy mieć szkołę... to jedyny sposób... Co mam zrobić, Karl?
Podniosła głowę, odnalazła spojrzeniem męża, potrzebowała jego pomocy.
Ten gest przeważył, Marja tak rzadko okazywała bezradność. Jej kłopoty zwykle
odgradzały ich od siebie murem, troski, których nie chciała z nim dzielić, jeszcze bardziej ją
oddalały.
- Rzeczywiście jest źle, Marjo kochana - cicho przyznał Karl, nakładając chodak na
bosą stopę. Nowy obcas stuknął o deski w podłodze, odzywając się innym dźwiękiem niż
stary, wytarty.
Podszedł do żony, nakrył rękami jej dłonie, potem przysiadł obok, odgarnął włosy.
- Jeszcze pokażemy Revelinowi - powiedział i poczuł, że ptaszek w jego sercu
zaćwierkał radośnie, kiedy Marja uśmiechnęła się do niego w podzięce.
- Karl, zechcesz?
- Oczywiście, rozumiem, ile to dla ciebie znaczy. I coraz lepiej też pojmuję, jakie
znaczenie dla najuboższych ma ta sztuka, której ich uczysz. Wydaje mi się, że słusznie
postępujesz.
Marja uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Po raz pierwszy czuła, że Karl jest razem z nią.
Pierwszy raz podejmowali wspólną walkę o coś, wiedziała, że mąż staje przy jej boku nie
tylko ze względu na nią samą. Jeśli Karl decydował się na coś podobnego, to uważał, że
sprawa jest tego godna. Zwykle wszak niechętnie krzyżował broń z pastorem i władzą.
- Poradzimy sobie, ty, ja i Anton - kiwnęła głową. - I lensman - dodał Karl. -
Potrzebny nam jest lensman. Marja roześmiała się ostro.
- Jeśli ktokolwiek we wsi ma powody, by nas nie lubić, to właśnie on!
- Oczywiście, ale też i nie zalicza się do ludzi, którzy kiwną palcem nawet dla tych,
których lubią. Wszystko, co robi lensman, robi dla siebie - stwierdził Karl.
- Co przez to rozumiesz? Marja przeczuwała, że w głowie męża snują się interesujące
myśli. Zdumiało ją to tak, że aż się zawstydziła.
- Lensman był opiekunem Antona, a Anton wciąż nie może się doliczyć wielu butelek
wina, kilku srebrnych misek, żyrandola...
Marja zrozumiała, do czego zmierza mąż, lecz pozwoliła mu dokończyć. Nowością
było, że to Karl obmyśla strategię działania. Zaczynała pojmować, że może się to opłacić. Jej
myśli były bardziej prędkie i niedaleko im było do czynów, z reguły pogardliwie odnosiła się
do osób, które poświęcają wiele czasu na myślenie, planowanie, ocenianie i rozważanie.
Musiała jednak przyznać, że zbytni zapał i pośpiech niejednokrotnie sprowadziły ją na
manowce.
- Muszę jeszcze raz porozmawiać z Antonem. Czy on przyjdzie do nas i w tę
niedzielę? Jeśli lensmana nie uda się zmusić, to na pewno da się go przekupić.
- Anton chyba nie przyjdzie. Wspominał, że spodziewa się gości z Lom, wędrownych
handlarzy pędzących owce, chyba że wcześniej w górach spadnie śnieg.
- Przy słonecznej pogodzie, jaką mamy teraz, chyba tak się nie stanie. Wokół księżyca
nie ma lisiej czapy, chociaż robi się chłodniej.
- Chyba więc nie możemy na niego liczyć, ale obiecałam, że wkrótce zajrzę do
Wdowiej Zagrody, tak żeby mógł raz w tygodniu zobaczyć Benjamina.
- Wezmę go z sobą jutro. Marja przytuliła się do męża, pieszczotą okazując
wdzięczność. Karlowi do twarzy było z miną wyrażającą zdecydowanie. Marji spodobało się,
ż
e Karl potrafi działać, podjąć inicjatywę.
A wszystko to dlatego, że sama poprosiła go o pomoc. Nigdy dotąd nie miała
ś
miałości, by okazać słabość.
Nagle poczuła się silna, pełna światła. Niedobra wieść przyniesiona przez dzwonnika
wcale jej nie przybiła. Przygnębienie zmieniło się w wolę walki.
- Dziękuję - szepnęła mężowi do ucha, delikatnie dotykając językiem jego policzka.
Karl wypuścił powietrze przez nos.
- Nie dziękuj, wiem, że cię zaniedbałem, zbyt długo pozwalałem, byś sama toczyła tę
walkę.
- Nigdy cię o nic nie prosiłam.
- I to właśnie było najgorsze.
Spojrzała w jego szczere oczy, odsłaniał w nich całego siebie. Piaskowe oczy
połączyły się z niebieskimi, odgarnięte z czoła włosy sprawiły, że Marja poczuła się naga,
gdy ich twarze znalazły się tak blisko siebie.
Nieznośnie dużo w nim ciepła.
Miłość, którą tak długo odpychała, zdołała przetrwać. Marja poczuła gorącą
wdzięczność, że tak się stało. Karl czekał na nią, aż do kresu wytrzymałości, do granicy
załamania. Na szczęście zrozumiała to w ostatnim momencie.
Dlatego po wielu latach małżeństwa, po nocach zimniej szych niż człowiek zdołałby
przeżyć, mogli teraz siedzieć razem.
Marja czuła się bezpieczna, miała zaufanie do tego mężczyzny, który poznał
najbrudniejsze strony jej duszy, a mimo to ją kochał. Dla niej znosił wstyd, tolerował drwiące
słowa, jakie padały z ust innych mężczyzn. Chylił nisko głowę i pozwalał, by nazywano go
Marja - Karl.
Dostrzegła wielkość tego, co dotychczas uważała za nędzne i żałosne.
A Marja gardziła wszystkim, co żałosne.
Przycisnęła teraz wargi do ust męża i pocałowała go z miłością, jaką tylko mogła
włożyć w ten gest.
Wtedy on przymknął oczy, nikt bowiem tak jak Marja nie umiał wywołać w nim
burzy.
- Dzieci - mruknął.
Marja, odrzuciwszy włosy w tył, roześmiała się szelmowsko.
- Przecież to moje słowa.
- Twoje słowa?
- Tak, to ja powinnam tak mówić, nie rozumiesz? Nie wiesz, w ilu izbach kobiety w
łóżku wykręcają się dziećmi?
- Ty nie jesteś taka. Ten, kto by się do ciebie zbliżył, kiedy sama nie masz ochoty,
prędko by się dowiedział, gdzie jego miejsce.
- Mój biedny mężu!
Zacisnęła usta, wiedziała, że w żartobliwym komentarzu kryje się odrobina urazy.
- Dzieci na pewno niedługo przyjdą. W każdym razie Amelia i Benjamin. A Martin
pewnie dziś w nocy spał w szałasie.
- Tak, nie dał się stamtąd ruszyć. Ale za parę dni będzie już za chłodno na tę zabawę.
Wkrótce zima zagości w powietrzu.
- Na zewnątrz może i tak - odszepnęła Marja. - Ale nigdy, przenigdy u nas w domu.
Karl uśmiechnął się, co też ona mówi? Zdarzało się, że słowa wypowiedziane przez
ż
onę zdawały mu się obce, niekiedy składała je tak, że przypominały kazania bądź tekst
psalmów. Marja to dziwna kobieta. Nie urodziła się po to, by być żoną dzierżawcy, pomyślał
ze smutkiem.
Wkrótce jednak o tym zapomniał, Marja bowiem nie skarżyła się na swoją sytuację.
- Masz takie silne, piękne ciało - dobiegł go jej szept.
- Zawsze takie gorące i takie pełne życia. Czuję niemal pod palcami strumień krwi.
Karl westchnął. Nie wątpił, że żona wkrótce zechce posmakować jego ciała.
Marja ruszyła pierwsza w stronę łóżka, lecz Karl przytrzymał ją za rękę. Przyciągnął
do siebie, siadła mu na kolanach.
Wtuliła głowę w jego szyję, Karl jednym ruchem rozwiązał jej czarne włosy.
Podtrzymująca je spinka i skórzany rzemień opadły na podłogę. Czule przeczesał włosy żony
palcami.
- Leśna boginko, królowo gór. Jesteś piękniejsza niż rozśpiewana dziewica ze skały,
wydaje mi się, że przychodzisz ze świata zamkniętego dla zwykłych ludzi.
- Ależ nie - odwzajemniła uśmiech Marja. - Być może ktoś by się z tobą zgodził, lecz
miejmy nadzieję, że pastorowi takie myśli są obce.
- Nie wspominaj go teraz. Nie mów o wszystkich tych czarnych cieniach, które
spowijają mrokiem nasze życie. Nie mów nic...
Marja usłuchała. Trudno zresztą było prowadzić rozmowę, gdy oddech nabierał coraz
szybszego tempa.
Karl wiedział, jakich pieszczot Marja oczekuje. Stanik sukni już się zsunął, malutkie
srebrne haftki rozpięły się bez wysiłku, ledwie ich dotknął.
Marja westchnęła niemal sennie, czuł jednak, jak napinają się mięśnie jej ud i łydek.
- Marjo... - szepnął tuż przy jej ustach. - Mam pewne marzenie...
- Powiedz, a spełni się.
- Lato... już się skończyło, chodźmy po nie. Marja popatrzyła pytająco na męża, wargi
miała czerwone, nabrzmiałe, oczy błyszczały radością i pożądaniem.
- A jak to się robi? - spytała niewinnie. Karl bez wysiłku podniósł roześmianą żonę i
ruszył przez izbę w stronę drzwi. Marja w ostatniej chwili uniknęła bolesnego zetknięcia się
biodra z kantem murowanego pieca. Za progiem Karl podrzucił ją wyżej, by lepiej chwycić,
Marja lekko uderzała go w ramię, podczas gdy on długimi krokami szedł przez podwórze w
stronę rzeczki płynącej przez zagajnik.
- Bezczelny rozbójniku, tak porwać dziewicę! A co będzie, jak nas ktoś zobaczy?
Karl wybuchnął śmiechem, Marja bez powodzenia starała się zachować powagę.
Oboje wiedzieli, że wieczór jest chłodny. Teraz, we wrześniu, pola leżały już
opustoszałe. Wszędzie, gdzie było coś do zebrania, przeszli ludzie z sierpami i grabiami.
Nagie czworokąty brązowych rżysk czekały na biały płaszcz zimy, który zasłoni ich wstyd.
Karl i Marja tego nie widzieli, nie czuli też nowej ostrości w powietrzu, jaka pojawiła
się tego wieczoru. Wciąż przecież tu i ówdzie kwitł pod wysokim niebem jakiś zbłąkany letni
kwiat. Jeszcze miał czas.
Karl poczuł, że ziemia pod stopami wciąż jest nagrzana.
W ciągu dnia świeciło wszak słońce, chociaż jego ciepło nie przenikało już tak daleko
w głąb ziemi.
Karl znał kawałek łąki, na którym nie skoszono jeszcze trawy, miejsce, gdzie drzewa
tworzyły zaciszne schronienie, i jeśli ktoś zechciał, potrafiły odgrodzić od świata. Poskładał
tu siano w stogach okrytych uplecioną ze słomy matą.
Rozrzucił teraz starannie kiedyś ustawione kopy, zapachniało trawą, którą w pocie
czoła starał się ochronić przed deszczem.
Marja zrozumiała, jak wielka to ofiara z jego strony, siano bowiem było prawdziwym
skarbem.
Potrafiła to docenić.
Ułożyli się na tym posłaniu, suche źdźbło trawy załaskotało Marję w kark. Wciąż nie
czuła chłodu; nawet gdy zniknął z jej ramion niebieski szal i bluzka, nie zadrżała przed
nadchodzącą nocą.
Długa koszula Karla z prostego płótna posłużyła za poduszkę. Z wyraźną rozkoszą
mąż przysunął się do niej, poczuł na piersi jej nagą skórę.
- Rozumiesz teraz, Marjo? - spytał cicho. - Czujesz, jak tu zacisznie i przytulnie?
Chociaż szron każdego ranka już może pokryć nasze posłanie.
- Tak - szepnęła miękko. - Rzeczywiście jest tak, jak mówiłeś, razem ty i ja
zatrzymamy lato.
- Taką mamy moc. Razem... Co nas przed tym powstrzyma?
Jego powstrzymać nie mogło już nic. Nic nie stało na przeszkodzie ustom bawiącym
się jej wargami, zostawiającym zimno - gorący ślad na piersiach i brzuchu.
Marja zadrżała, gdy zwilżył wnętrze jej ud swoim potem. Wkrótce jednak gorąco
wysuszyło tę odrobinę chłodu przez moment mrożącego ciało.
Przyszedł do niej miękko, miała dość czasu, by poczuć fale, jakie nim targają. Jego
twarz, tak często w podobnych chwilach skryta w mroku, należała teraz do niej, tak otwarta,
ż
e wręcz bała się patrzeć.
Niezwykłe, to naprawdę niezwykłe.
Kiedy był przy niej, wszystko stawało się inne. Trudno wprost uwierzyć, że ten
ogarnięty pożądaniem i szaleństwem mężczyzna to jej Karl, małomówny i ostrożny.
Radowała się, że to właśnie jej kobiecość odkryła w nim tę potężną moc.
Potem przyszła jego kolej, by patrzeć, jak ona odpływa daleko, lecz nawet przez
mgnienie oka nie zostawia go samego. W takich chwilach gotów był przysiąc, że Marja go
kocha. Gdy jej usta zanosiły się niemym krzykiem rozkoszy, a rysy twarzy miękły w
osobliwy sposób... wtedy Karl mógł przymknąć oczy i zachować w sercu ten dowód na
istniejące między nimi przymierze. Przyda mu się później, gdy Marja znów będzie go ranić.
Ona tymczasem z wolna budziła się do rzeczywistości, lecz nie chciała jeszcze
otwierać oczu i wracać do świata. Leżąc tak z głową na cienkim płótnie, usłyszała nagle, jak
bije serce ziemi. Widać domagało się odpowiedzi jej serca.
- A więc ona zajmuje się i takimi sprawkami - rzekł w zamyśleniu pastor, wolnym
ruchem gładząc bródkę.
Jego gest był wręcz nieprzyzwoity, młoda kobieta ze wstydu spuściła wzrok, bo jej
zdaniem dłoń pastora pieściła brodę wprost lubieżnie.
- No cóż, już wcześniej dochodziły mnie o tym słuchy, dziękuję ci, dobra kobieto.
Dobrze pojęłaś swój chrześcijański obowiązek, odpowiadając mi na te pytania. Nie zapomnę
o tym.
- Nawet wtedy, gdy przyjdzie do płacenia długu, panie? Revelin zmrużył oczy.
Popatrzył na wieśniaczkę z pogardą. Jakże chciwi są ci ludzie, wszak ona domaga się
wynagrodzenia za swoją uczciwość.
Kobieta za zapłatę otrzymała długą przemowę na pożegnanie. Wyszła roztrzęsiona,
zgięta wpół.
Następny, z którym rozmawiał, wiedział więcej. Był to w dodatku mąż przyjaciółki
Marji Oppdal. Z ponurą miną siedział teraz przed pastorem.
Nieraz słyszał rozmowę obu kobiet, w dodatku pod swoim własnym dachem.
- Ale teraz przyjdzie tego kres, prawda, panie Revelin?
- Oczywiście, nie wolno się godzić na takie zachowanie żony, mój dobry człowieku.
Sam powinieneś o tym wiedzieć. Czyżbyś nie słuchał słów Pana i nie karał swej położnicy
należycie, jak przystoi mężowi, odpowiedzialnemu za jej życie wieczne? Czyż nie jesteś jej
głową, jak ja jestem twoją, a nasz Pan mojej nędznej osoby?
Pastor radował się widoczną słabością wieśniaka. Bardzo mu się to przyda. Lecz żona
na pewno krzykiem i zawodzeniem będzie zaprzeczać każdemu słowu, które miało paść
między nią a Marją Oppdal.
- Oczywiście, jest bezczelna i... niezwykła. Ale, drogi panie Revelin, przypuszczamy,
ż
e trudno to będzie teraz powstrzymać. Młodzi i starzy ciągną do szkoły gromadą niczym lisy
do zaszlachtowanej właśnie świni. W dodatku nie ma prawa, które by tego zabraniało.
Pastor wolno pokiwał głową. Młody żołnierz mówił prawdę. Wrócił do domu, by
wywiązać się z obietnic złożonych pięknej pannie z Mauri, i zastał ją bardziej zajętą pismami
Marji niż zapełnianiem posażnych kufrów.
- Niech więc lisy zatrzymają swoją padlinę. Lecz tę, która swoją obecnością
spowodowała całą tę niedolę, usuniemy i unieszkodliwimy - uśmiechnął się pastor.
Tego wieczoru, gdy zasiadł przy stole Nadjany, wyglądał na wyraźnie zadowolonego.
Ona jak zawsze miała nadzieję, że się nie zjawi, od czasu wyznania Justitiana nie była w
stanie wykrzesać z siebie bodaj odrobiny dobrej woli dla starego. Był po prostu odpychający.
Nadjana, chociaż niewiele miała do czynienia z dziećmi, umiała jednak nienawidzić
człowieka, który zabił we własnym synu wszelką radość życia, tak jak uczynił to pastor. Ktoś,
kto potrafił być okrutny wobec dziecka, zdaniem Nadjany nie zasługiwał na zaufanie ani na
szacunek. A w dodatku jeśli to dziecko było jej najbliższym przyjacielem. Nienawiść po
brzegi wypełniła serce jasnowłosej kobiety.
Mimo wszystko należało zachować uśmiech na wargach.
Musi stawiać przed nim najlepsze przysmaki, podlizywać mu się płaskimi
pochlebnymi słowami. Zmusić go, by szczerzył zęby w uśmiechu, by oczy lepiły się do de-
koltu jej sukni. Nadjana była do tego przyzwyczajona. Potrafiła odgrodzić serce od tego, co
mówią usta. Wiedziała, że opanowała tę sztukę do mistrzostwa, a była to zaledwie cząstka
umiejętności, jakie zdobyła w życiu.
Mężczyźni chcieli być zdradzani, łatwo ich było oszukać. Kiedy w ich oczach, tak jak
teraz u pastora, pojawiał się wyraz osłabiającej rozum żądzy, serce Nadjany radowało się po
cichu.
Pastor nie dowie się, jakie obrzydzenie w niej budzi.
Na razie słała mu wdzięczne uśmiechy, wkładała do ust duńskie słodycze i uśmiechała
się, słysząc jego przechwałki. W ten sposób wydobyła z niego chyba wszystko, co chciała, i
nagle stała się świadkiem intrygi, mogącej mierzyć się z tymi, które sama knuła swego czasu
jako władczyni Ogrodu.
A on nagrodził ją żarłocznym spojrzeniem, oblizując wąskie wargi po każdym
kawałeczku ciemnej nadziewanej pistacji.
- Kim jesteś, Nadjano? - spytał takim tonem, że ciarki przeszły jej po plecach. - Może
i jesteś baronówną, a może nie. Bez względu na wszystko jednak, jesteś bogata i piękna.
Synowa godna mnie. Tutejsi ludzie podziwiają twoją delikatną urodę, dotykają materiału
twojej sukni, uśmiechają się do ciebie poddańczo. Lecz jak myślisz, kim jesteś dla nich?
Zaledwie motylem, obcym motylem, jętką, nie masz tu władzy, Nadjano, a wiem, że to cię
gniewa.
Nadjana odrobinę podniosła brodę do góry. Nie mogła zaprzeczyć, że w słowach
Revelina kryje się prawda. Skąd ta jego zdolność czytania w niej jak w książce? Zaniepokoiło
ją to, poczuła skurcz w żołądku. Rozgniewała się na samą siebie, gdyż uczucie to
przypominało lęk. Ten szczur nie jest godzien jej strachu, nigdy go w niej nie wzbudzi.
- Mam dla ciebie propozycję, Nadjano. Okażę ci zaufanie, jakiego być może wcale się
po mnie nie spodziewałaś. Uczynię cię swoim sprzymierzeńcem. Wydaje mi się, że się
rozumiemy.
- O co chodzi? - spytała twardo. Ręce spokojnie ułożyła na kolanach, głowę trzymała
prosto.
Uśmiechnął się do niej, w tym grymasie kryło się coś więcej niż tylko zadowolenie.
- Znasz Marję Oppdal, prawda? Wiedział, że ona pojmuje jego intencje. Ta historia
pod kościołem była upokarzająca również dla Nadjany.
- Tak, przecież o tym wiesz.
- Ona się posunęła za daleko. Nie po raz pierwszy stawia moją parafię w złym świetle.
- Ach, tak?
- Chcę ją powstrzymać raz na zawsze. Powinno ją zdziwić, że ta szkoła znów ruszyła.
Być może czuje się teraz bezpieczna, wydaje jej się, że ponieważ obeszła zagrody i
naopowiadała ludziom pięknych słówek, dlatego jej się udało. Może wmawia sobie, że
wygrała walkę, a nie wie, że ja jeszcze nawet nie naładowałem kuszy. Nadjana podniosła
brew.
- Co zamierzasz zrobić?
- Ona odejdzie z tej szkoły. Popełniłem błąd, nie angażując się od początku na tyle, by
ją powstrzymać. Sądziłem jednak, że ludzie sami zdławią ten szalony pomysł, tak jak gaszą
wszystko co nowe, przeżuwają to, aż zmienia się w nicość. Niestety, udało jej się ich omamić,
zainteresować tą nową zabawą. Ale to niebezpieczne, niebezpieczne... Do głowy zaczynają
im napływać niedobre myśli, bezbożne myśli, buntownicze. Jako szlachcianka wiesz, o czym
mówię...
Nadjana wolno skinęła głową, zbyt wiele już widziała na świecie, by nie bać się buntu
tłumu. Ale nie o siebie się bała, nie o szlachtę, dość miała w sobie wspomnień z innego czasu,
z innego kraju, gdzie lud przez pokolenia składał w ofierze swoją krew w odważnej walce z
potężną przewagą. Gdyby taka walka miała się stoczyć tutaj, to ona i Revelin staliby każde po
swojej stronie. A oto on zaprasza szpiega na swą wyprawę krzyżową.
- Chcę, żebyś ty się tym zajęła - rzekł po prostu. I odchylił się, pozwalając, by słowa
zawisły w powietrzu.
Z początku nie zrozumiała, o co mu chodzi, myśl wydała się zbyt nieprawdopodobna.
W końcu jednak wybuchnęła głośnym nieopanowanym śmiechem.
Revelin chciał, aby została nauczycielką! Ona, niegdyś dziwka, ulicznica z
Kopenhagi. Obca, uciekinierka, która wyrwała się z głębin ludu, nad którymi chciał mieć
teraz kontrolę.
Nadjana wyobraziła sobie siebie w szkole, w skromnym surowym stroju, mówiącą o
moralności, cnocie i przyzwoitości.
Prędko jednak odegnała ten obraz.
Marja nie była ani trochę lepsza od niej! Równie nieprawdopodobne było, aby ta furia,
ta mała złośnica potrafiła wpoić swym uczniom przekonanie, że właśnie spokój i cierpliwość
dodają człowiekowi siły.
To mogło być zabawne.
Jakaż ironia losu.
Justitianowi raczej by się to nie spodobało, Marja wywarła na niego zbyt duży wpływ.
Ale dawnego Justitiana szczerze by to rozbawiło, zaciągnąłby ją na siano, śmiejąc się z
ludzkiej głupoty. Wyobraźcie sobie tylko, dziwka zajmująca się wychowaniem młodzieży!
Nadjana uśmiechnęła się do pastora.
- Zajmę się szkołą, jeśli sobie życzysz. Tylko po to, by zobaczyć, jak Marji Oppdal
wyrywa się z rąk dzieło jej życia.
- Tak właśnie myślałem - pokiwał głową zadowolony pastor.
I sam się poczęstował garścią starannie owiniętych w bibułki słodyczy, które Nadjana
przewiozła przez morze.
- Ona nie zrezygnuje dobrowolnie, ma wielu przyjaciół...
- Nie myśl o tym na razie. Teraz, kiedy mogę liczyć na twoje wsparcie, i wiem, że
przyświeca nam ten sam cel... nietrudno będzie znaleźć właściwą drogę. Dam ci znać, gdy
tylko wszystko będzie gotowe.
Wstał od stołu. Nadjana zazgrzytała zębami. Najbardziej nie lubiła braku kontroli nad
sytuacją. Zwykle sama obmyślała reguły gry.
Ale może to wcale nie takie głupie, pozwolić mu wierzyć, że ona jest tylko pionkiem
w jego grze. We właściwym czasie Revelin się dowie, że Nadjana chce upiec własną pieczeń
przy jego ogniu.
Nadjana ujęła srebrny dzwoneczek, zadzwoniła. Powiedziała służącej, że chce położyć
się spać. Poprosiła, by przyniesiono jej do pokoju pana kubek uspokajającej herbatki.
Justitian spał, kiedy otwierała drzwi, lecz szepnął coś do niej, gdy ułożyła się obok
wychudzonego, udręczonego chorobą ciała.
- Mój kochany... wydaje mi się, że twój ojciec sam wbija sobie gwoździe do trumny -
powiedziała.
Odniosła wrażenie, że Justitian nie ma sił, by usłyszeć cokolwiek więcej. Być może
nie spodobałyby mu się zatargi żony z jego młodzieńczą miłością, nawet jeśli miałaby to być
niewielka ofiara w drodze do pełni władzy. Revelin przekona się, że popełnił wielkie głup-
stwo, zastępując Marję Oppdal Nadjaną Revelin.
To tak jak zabić lisa w stadzie owiec, a pozwolić, by grasował w nim wilk, pomyślała
Nadjana.
Ale Justitian nie musi się martwić. O niczym się nie dowie. Będzie tylko troskliwie
pielęgnowany, aż pewnego dnia, miejmy nadzieję, odzyska w pełni swą męskość i siłę.
Leżała nieruchomo przytulona do niego, delikatnie gładząc zapadniętą klatkę
piersiową. Skóra pod jej palcami wciąż była miękka i ciepła. Ale zrobiła się jakby luźniejsza,
a w niektórych miejscach pokrywała ją ta paskudna czerwona wysypka. Choroba odebrała jej
kochanka, a w obecnej sytuacji nie mogła liczyć na znalezienie kogoś, kto pomoże jej ugasić
płomienie, coraz częściej trawiące ciało.
Nadjana wypiła łyk przezroczystego lekarstwa z niedużej apteki w Kopenhadze. W
dniu, w którym się skończy, będzie zmuszona przynieść kilka dzbanów z przechowywanej na
plebanii cuchnącej prostackiej zbożowej wódki.
Wreszcie zapadła w sen.
Ramiona miała puste, a ciało długo opierało się działaniu leku i nie dawało się uśpić.
Revelin nie czuł tego pełnego drżenia napięcia od pamiętnego dnia dawno temu, kiedy
zapach stosu czarownic stał się dla niego tak rzeczywisty, że mógł go niemal dotknąć.
Władza i chwała.
Może nawet na wieki.
A na pewno dopóty, dopóki tchu starczy mu w piersiach. Żaden człowiek nie
potrafiłby długo opierać się jemu, Revelinowi. Wszyscy tacy źle skończyli.
Los matki powinien być dla Marji Oppdal nauczką, powinna trzymać się z daleka, jak
najdalej od tej parafii. Właściwie to niewiarygodne, że ta głupia gęś ośmieliła się tu przybyć i
domagać spadku po matce. Cóż, dostanie swoje dziedzictwo.
Może nawet podzieli los matki.
A może... Może córka spłaci dług zaciągnięty przez matkę? Może to jej kuszące ciało
spłonie, z wolna obracając się w nicość?
Być może ów słodki zapach stosu naprawdę dotrze do jego nozdrzy, a jej krzyki
rozlegną się zamiast tych, których nigdy nie usłyszał z czerwonych ust Marii?
Revelin od dawna nie czuł się tak silny i młody. Zwycięstwo miał już w rękach.
Tym razem świadkowie się nie odwrócą. Zabraknie im odwagi. Teraz już żadna głupia
Cecilia nie zburzy jego wzniesionej z takim mozołem budowli. Marja nie ma żadnych szans.
Już radował się myślą, jak będzie przed nim pełzać.
ROZDZIAŁ VI
Salę szkolną wypełniała żywa masa ludzi. Większość ubrana była w szare kurtki i
znoszone brązowe spodnie, drewniaki stukały o podłogę z desek. Niebieskie albo czarne
wełniane czapki wisiały na kołkach przy drzwiach. Tak wyglądał mundur chłopskich synów.
Ale drogę tutaj znalazło również kilka dziewcząt.
Marja zauważyła, że ci, którzy stawili się w tym roku, są starsi. Oczywiście i teraz
trafił się jeden czy drugi ośmio - , dziesięciolatek, mało kto jednak potrafił dostrzec powód,
by wysyłać na naukę czytania takie małe dzieci. Poznania tajemnicy liter potrzebowali raczej
ci, którzy stali już w progu świata dorosłych.
Marja przyniosła dziś ze sobą książki. Wyszukała, co się dało, u Antona, zabrała też
parę własnych: niedużą książeczkę z psalmami ułożonymi przez pewną kobietę z Północy
oraz gruby tom o charakterystycznych cechach roślin i ich wykorzystaniu, lecz po duńsku.
Sama zrobiła też własną książkę, cienką, nieudolnie oprawioną, z prostymi tekstami
napisanymi tak, aby zawarte w niej słowa miały znaczenie również dla tych, którzy nie znali
ż
adnego innego języka poza własnym dialektem.
W tworzeniu książki uczestniczyła również Amelia, zaciekawiona i bardzo
zainteresowana pisaniem. Prawdę powiedziawszy dzieciak już nieźle potrafił trzymać pióro;
mała wymyślała wierszyki i piosenki, które matka zapisywała. Książeczka Marji cieszyła się
wielką popularnością. Ten, komu udało się ją pożyczyć do domu, szedł dumnie, jakby niósł
klejnoty koronne, a nie nieporządną, zrobioną własnym przemysłem książkę. „Wskazówki do
nauczania słowa i pisma Marji i Karła Oppdalów”. Taki tytuł wypalono na skórze, w którą
Karl oprawił arkusze papieru. Ogromnie był dumny z tego tytułu.
Na samym końcu klasy siadywał zwykle dzwonnik. Marji nie bardzo się to podobało.
Nie wiedziała, czy to Revelin przysłał tu tego człowieka, czy też może powodem wizyt była
jego służalczość i pewien lęk, jaki w nim wzbudzała.
Krótkie dni w szkole mijały głównie na wbijaniu do głowy liter i ćwiczeniach w
czytaniu i pisaniu. Marja jednak zawsze uważała, że znajomość liter to tylko środek do celu,
one dopiero miały ofiarować wieśniakom cały świat. Dlatego nierzadko poświęcała godzinę
czy nawet dwie na czytanie im na głos tego, co znalazła. Były to książki z radami dla
młodych dziewcząt, o tym, jak zajmować się domem i bydłem, fragmenty leksykonu roślin, z
którego uczniowie dowiadywali się, jakie dziwne nazwy noszą rośliny, a także do czego
można je wykorzystać.
Dzisiaj Marja zamierzała uchylić drzwi do świata historii. Sama bardzo się nią
interesowała i zakładała, że temat zaciekawi również innych młodych ludzi. Niestety, jedna
głowa za drugą zaczęła się kiwać, gdy Marja zapuściła się w stare królestwa. A przecież nie
trzymała się wyłącznie faktów, lecz splatała je w pełną fantazji tkaninę.
Dzwonnik zasnął, a w każdym razie broda opadła mu na pierś, a głowa od czasu do
czasu kiwała się na boki.
- Zaśpiewajmy coś - zaproponowała Marja.
Cztery ręce wystrzeliły w powietrze. Nauczyła uczniów tego znaku, by nie
przekrzykiwali się jedno przez drugie.
- Ach, może zaśpiewamy którąś z tych pięknych piosenek Jona Muzykanta!
Marja uśmiechnęła się. Wędrowny grajek odwiedził wieś latem, a ludzie wciąż nucili
jego melodie pod nosem i poruszali nogami do taktu muzyki, która wbiła się im w głowy.
Podziwiano i głośno chwalono instrument, pięknie wycięte skrzypki z Hardanger. Nikt nigdy
nie słyszał równie porywającej muzyki do tańca. To było coś zupełnie innego niż drumla
Jensa i odwieczne śpiewanie przy wtórze klaskania w dłonie.
- Chyba żadnej nie umiem - odparła Marja, ostrożnie zerkając na śpiącego dzwonnika.
- Ależ my umiemy! My znamy! Wszyscy nagle jakby się przebudzili. Dzieci dosłow-
nie podskakiwały na ławkach.
- Dobrze, a więc śpiewajcie, może i ja się czegoś nauczę.
Wysoki chudy chłopiec z Hammaren podał ton, miał zaskakująco miękki i głęboki
głos. Pozostali przyłączyli się do niego, piosenka była długa, rytmiczna, Marja poczuła, że
lewa noga sama porusza jej się do taktu.
Tekst także był dobry, choć tu i ówdzie nieco rubaszny. Marja śmiała się, drepcząc
przed dziećmi, śpiewającymi najgłośniej jak potrafiły. Ktoś zaczął klaskać, nawet dzwonnik
się przebudził i zaskoczony przyłączył do klaskania przy refrenie.
Nikt chyba jeszcze nie widział szkolnego bractwa tak rozbawionego. Marji na widok
rozweselonej szarej gromadki młodych ludzi z radości pokraśniały policzki. Wszystko jednak
musi mieć swój czas; po kilku surowych słowach i zdecydowanych spojrzeniach uspokoili się
i zaczęli rozdzielać między sobą tabliczki i rysiki. Litera S dla wielu okazała się prawdziwym
problemem. Po prostu nie chciała się ładnie wyginać.
- Benjamin! Ależ naprawdę, sam chwyciłeś? Pokaż mi, zrób to jeszcze raz.
Marja promieniała z dumy. Dzieciak naprawdę zdołał sam złapać szmatkę do ssania i
podnieść ją do ust. Ruchy wciąż miał niezdarne i niepewne, kilka razy nie trafił i uderzył się
zanurzonym w mleku gałgankiem, a jednak była to wspaniała nowina!
- On da sobie radę - stwierdził Karl tak samo dumny. - Potrzeba mu tylko więcej czasu
i ćwiczeń.
Amelia uśmiechała się od ucha do ucha. Cudownie było patrzeć na mamę i tatę takich
radosnych, objętych. Musi wieczorem podziękować Bogu i za to. Nie miała bowiem
wątpliwości, że to za sprawą jej modlitwy rodzice byli teraz dla siebie milsi i sympatyczniejsi.
I mama prawie cały czas siedziała w domu, chyba że szła do Wdowiej Zagrody uczyć ludzi
czytać. Amelia rozumiała, że mama musi się tym zajmować, szkoda wszak tych, którzy nie
znają tej sztuki. Owszem, i teraz mama bywała zmęczona i smutna, lecz zdarzało się to o
wiele rzadziej niż przedtem i zawsze pomagał jej na to śpiew tatusia albo przygotowana przez
niego filiżanka ziołowej herbaty. Amelia miała wrażenie, że tkwiący w niej maleńki pączek
szczęścia stale rośnie. Przypuszczała, że Martin czuje podobnie, chociaż nic nie mówił.
Pewnie chce uchodzić za dużego, sądzi, że jest już dorosły.
- Mogę go zabrać na spacer taczką - zaofiarowała się dziewczynka. Miała nadzieję
spotkać którąś z koleżanek i pokazać jej, że Benjamin wcale nie jest taki beznadziejny, jak
uważała większość.
- A nie jest trochę za chłodno? Rano pole przy Onsaker pobielało.
- Nie, ubiorę go ciepło. Mogę też znieść baranice ze strychu.
- No tak, to rzeczywiście powinnaś zrobić, już niedługo znów się przydadzą. Ostatnie
noce były zimne - powiedziała Marja.
Tatuś trącił ją w bok, widocznie zażartował, oboje się roześmiali i pocałowali, Amelia
uśmiechnęła się trochę zażenowana, ale widok rodziców napełniał ją przyjemnym ciepłym
uczuciem, chociaż policzki poczerwieniały jej z zawstydzenia.
Dziękuję ci, Boże, dziękuję ci, Boże, śpiewało jej w duszy, kiedy wiozła przybranego
braciszka w miejsce, gdzie zwykle spotykały się dzieci, gdy miały trochę czasu na zabawę.
Przestały już prawie się z niej wyśmiewać i drwić z tego dziwnego dzieciaka, którego
wszędzie ze sobą ciągnęła. Było wielu innych, z których zabawniej było szydzić niż z Amelii.
Ona nigdy nie płakała, przestała się też już złościć, stała tylko, głupio się uśmiechała i mówiła
takie dziwne słowa jak dorosła. Wiedzieli, że Amelia umie czytać w książkach, i ten fakt
skłaniał ich do zachowania większej ostrożności. Wszyscy mówili bowiem, że przed takimi,
co umieją czytać, trzeba zdejmować czapkę. Może z Amelii coś wyrośnie, powtarzały między
sobą dzieci. Nie bardzo wiedziały, co to znaczy, po prostu naśladowały rozmowy dorosłych.
Z nich na pewno nic nie wyrośnie. Będą gospodarzami albo chałupnikami, może cieślami lub
kowalami, Amelia natomiast stanie się być może kimś takim jak jej matka, ta piękna
czarnowłosa pani, która takim miłym głosem czytała w szkole.
Ale Benjamin... On i tak na pewno niedługo umrze, wszyscy tak mówią. Dzieci, drżąc
z radości pomieszanej z przerażeniem, cieszyły się, gdy wolno im było oglądać kogoś, kogo
wkrótce zabierze śmierć. Ale Benjamin wyglądał na jak najbardziej żywego, tak samo
ż
ywego jak ich młodsze rodzeństwo w domu. Wiadomo jednak, że małe dzieci niekiedy
umierają. Wśród towarzyszy zabaw Amelii nie było takiego, które by nie widziało matki,
ciotki lub innej krewnej niosącej małą trumienkę na cmentarz. Niejeden miał starszego brata
albo młodszą siostrzyczkę w niebie. A niektóre dzieci umierając były takie małe, że nie miały
nawet własnej trumny i nie mogły się dostać do nieba. Właśnie ich dzieci najbardziej
ż
ałowały. Bo nie mogły nawet stać się aniołkami.
Amelii zrobiło się przykro, gdy inne dzieci nie zrozumiały, jakie to wspaniałe, że
Benjamin sam zdołał podnieść do ust gałganek.
- E, przecież on jest taki duży. Powinien umieć o wiele więcej. Mój braciszek sam już
siedzi na podłodze, a jest o wiele mniejszy.
- Ale Benjamin jest mądrzejszy. Rozumie, co do niego mówisz.
- E tam, to dlaczego nie odpowiada? Zobacz, tylko mu ślina cieknie i uśmiecha się,
nawet jak mówimy o nim brzydkie rzeczy.
- To dlatego, że jest taki dobry - powiedziała Amelia cicho, przyciskając wielkie
niemowlę do swego kruchego ciałka.
- Chodźmy się pobawić - zawołała pulchna, wesoła Kari z Dosen.
Wokół okrągłej buzi tańczyły dwa rude warkocze. Dorośli zawsze gładzili ją po
głowie i powtarzali, jakież to zdrowe, ładne dziecko. Amelia uważała, że Kari jest tłusta. Nie
miała nawet łokci, tylko dwa zagłębienia w różowej skórze.
Amelia poszła do domu.
Uznała, że jej towarzysze są tacy dziecinni. Benjamin rozumie sto razy więcej niż oni.
Kilkakrotnie zabrała go do obory, a on tak ładnie uśmiechał się wtedy do krów i owiec.
Nawet Złotoroga, która zawsze rzucała łbem i potrafiła na dodatek ugryźć, stała spokojnie,
gdy Amelia podsunęła piąstkę Benjamina do jej miękkiego pyska. Dziewczynka często
postępowała podobnie. Chciała pokazać Benjaminowi świat, nie żałowała czasu na zebranie
kwiatków, które mógł powąchać. Albo sadzała go na kolanach i łaskotała piórkami
znalezionymi przy drodze. Chłopczyk lubił też, kiedy śpiewała, zwłaszcza gdy ujmowała go
za ręce i pomagała klaskać. Może któregoś dnia Benjamin nauczy się chodzić, Amelia już się
na to cieszyła. Będzie mogła wszędzie go ze sobą zabierać.
Na razie jednak mały zaczął popłakiwać. Dziewczynka poczuła, że i jej burczy w
brzuchu. Widać najwyższy czas na kolację. Nikt lepiej niż Benjamin nie wiedział, kiedy
nadchodzi pora jedzenia.
Marja smażyła placki jajeczne ze słoniną. Zapach zmusił Amelię do pośpiechu.
- Dostałam dzisiaj po koszyku jaj od Jonatana i od Liny Hus, boję się, że jajka trochę
leżały, lepiej nacieszyć się przysmakami, zanim zgniją - uśmiechnęła się.
Zapach bijący z patelni zwabił także Martina. Zwykle chłopiec zabierał parę
kawałków chleba z odrobiną masła, jeśli było, i rozkoszował się wieczornym posiłkiem w
swojej chatce. Letni szałas z gałęzi Martin wzmocnił własnoręcznie ściętymi drzewami. Bale,
które połączył na zrąb, leżały być może nieco nierówno i dziwnie się zbiegały zwłaszcza w
rogach, nie były też szczególnie grube, ale Martin sprytnie je zespolił i Karl bardzo chwalił tę
pozbawioną dachu budowlę, mówiąc, że z Martina już jest mały cieśla. Jak na siedmiolatka
praca została naprawdę sprawnie wykonana. Ojciec pomógł mu jedynie umieścić na miejscu
najwyższe bale. Tego wieczoru jednak Martin siedział w izbie i jadł placki jak prawdziwy
mężczyzna. Karl zmierzwił mu brązowe włosy, jaśniejsze nieco niż jego własne.
- Robotny z ciebie chłop, synu. Martin nie odpowiedział, lecz od pochwały ojca zda-
wał się rosnąć w oczach.
- Ale do gadania nieprędki, to pewne, jesteś taki jak ja, też za młodu byłem raczej
małomówny.
Marja uśmiechnęła się. Dobrze widzieć ich takich, jakich chciała ich widzieć. Jak ojca
i syna. Niekiedy nawet ona uważała, że są do siebie podobni. Czy to możliwe, aby człowiek
zmieniał swój wygląd w zależności od tego, z kim się wychowuje?
Nie.
Amelia była jej dokładnym przeciwieństwem. Nikt nie mógł pojąć, jak to możliwe, by
kobieta o tak czarnych włosach mogła wydać na świat córeczkę jasną jak wiosenne niebo.
Owszem, Marja też miała niebieskie oczy, lecz nie tak jasne i przejrzyste jak Amelia. Ciemne
rzęsy dziewczynki ślicznie kontrastowały z długimi złotymi lokami. Skąd ona ma te włosy?
Matka Justitiana mogła mieć jasne włosy. Z tego co słyszałam, moja też, zamyśliła się
Marja.
Tęsknota wciąż niekiedy potrafiła ją zakłuć, niczym nóż pojawiający się nie wiadomo
skąd wbijała się w serce w chwilach, gdy najmniej się tego spodziewała. Nigdy chyba nie
dorośnie na tyle, by nie tęsknić za matką. I za ojcem!
Za Randarem Meisterplass.
Ojciec był kiedyś katem i w imię sprawiedliwości zgładził wielu ludzi. Wreszcie
uwolnił się od swej profesji, za sprawą mamy, tak mówiła Gjertrud. A potem mu ją odebrali,
został sam z nowo narodzonym dzieckiem i służącą.
Marja zapamiętała go jako najwspanialszego, najpiękniejszego mężczyznę. Miał
bardzo wielkie ręce i takie dobre. Pamiętała jednak, że brakowało im kilku palców, nie
zapomniała dziwnego wrażenia, kiedy głaskał ją po głowie.
A potem wyjechał, do mamy.
Tak chyba było sprawiedliwie. Mama wszak nie miała nikogo, na tej wysepce musiała
bardzo cierpieć. Jej, Marji, została przecież Gjertrud. Przez wiele lat jednak nie przestawała
karmić się nadzieją, że kiedyś oboje wrócą do domu, że pewnego pięknego dnia ujrzy płynącą
fiordem łódź, łódź ojca.
Ale tak nigdy się nie stało.
Marja dostała jedynie list, napisany pięknym kobiecym pismem. To wszystko, co
miała po matce. List pełen ciepłych słów, no i stare suknie, trochę ozdób. I książki.
Jajeczny placek zaczął rosnąć jej w ustach. Zorientowała się, że Karl przygląda się jej
badawczo, zauważył widać, że zatopiła się we własnych myślach.
Uśmiechnęła się szeroko, potrząsnęła głową, żeby pozbyć się wspomnień, i zmusiła
się, by zapytać, jak Martinowi minął dzień. Znakował przecież drzewa przeznaczone do
wycinki.
- Dobrze - odparł Martin, prędko zapychając usta jedzeniem. Nieładnie przecież
mówić z pełną gębą.
Marja uśmiechnęła się niepewnie. Odsunęła talerz, najbardziej wyszczerbiony,
najbrzydszy ze wszystkich. Chciałaby mieć blaszane naczynia albo przynajmniej cynowe, ale
o takich sprawach nie powinno się myśleć, trzeba się raczej cieszyć z tego przywileju, że mają
przez całą zimę czym napełnić garnki i miski. Marja wiedziała, co to jest głód. A moje dzieci
go nie znają, pomyślała z dumą.
Po części zawdzięczali to Antonowi i Gjertrud. Za życia Gjertrud Marja mogła
zastawić stół wyjątkowo smacznym i obfitym jedzeniem. Wprawdzie nie bez uszczerbku na
dumie, ale przyjmowała podarunki, to chyba naturalne, że matka, którą spotkało szczęście,
pomaga córce, ubogo wydanej za mąż, i wnukom. Bardzo się im to wtedy przydawało. Teraz
jednak, gdy Karl otrzymywał dobrą zapłatę za dniówki, a ponadto mógł zająć się uprawą ich
własnego poletka, nadeszły lepsze czasy. Niektórzy wieśniacy przysyłali też przez dzieci dary
dla Marji Oppdal, soloną słoninę i jajka, bochny chleba i śledzie. Na pewno jakoś dadzą sobie
radę. Z dwiema krowami w oborze i piętnastoma owcami mogli się wręcz nie uważać za
biedaków, a już na pewno w porównaniu z innymi dzierżawcami i chałupnikami.
Marzeniem Karla było zaoszczędzenie sumy wystarczającej na odkupienie zagrody od
stryja, ale to mogło kosztować dwieście albo nawet trzysta talarów. Tyle pieniędzy chyba
nigdy nie uda im się zgromadzić. Może jednak, gdy Martin dorośnie, zdoła wykupić zagrodę
na własność. Właśnie kierując się tą myślą Karl uprawiał każdy najmniejszy skrawek ziemi.
Wyciągał wielkie głazy z czarnej gleby, nie przejmując się tymi, którzy na jego widok
spluwali i z rękami w kieszeniach mamrotali pod nosem, że to może mu przynieść
nieszczęście. Bo przecież kamienie zostawił w ziemi Pan Bóg... Karl śmiejąc się mówił, że są
leniwi, i spokojnie pracował dalej nad tym, co sobie zaplanował. Marja wiedziała, że ci,
którzy nie wyciągają kamieni, szanują go za to, chociaż sami woleli nie zapominać o
przesądach.
- Dziękuję za jedzenie, Marjo. Pyszne, jak zwykle. Naprawdę mamy szczęście, że
możemy tak dobrze pojeść.
Benjamin głośno beknął i uśmiechnął się szeroko. Amelia żartobliwie go złajała i
zaraz zaczęła huśtać na kolanach.
- Zaraz go przewinę. Chyba dzisiaj też może ze mną spać?
Marja uśmiechnęła się.
- Oczywiście, kochanie, jego łóżeczko i tak już jest za małe.
- Zrobię mu nowe - oświadczył niespodziewanie Martin.
Marja popatrzyła na syna zaskoczona. Tak rzadko dobrowolnie występował z jakąś
propozycją. Pogładziła go po gęstych włosach, odsunął się, ale tylko odrobinę.
- Naprawdę? Jestem pewna, że to będzie najpiękniejsze łóżko, jakiego nie miało żadne
dziecko we wsi.
- Mmm - mruknął Martin i ruszył do drzwi.
- Nie siedź za długo, jest już wieczór, przecież wiesz.
- Taki sam jak ja - mruknął Karl. - Taki sam byłem w jego wieku...
Marja nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. Karl na pewno ma rację, nieśmiałość i
milkliwość Martina nie jest raczej powodem do niepokoju. Była przekonana, że chłopca nie
dręczy wcale melancholia, raczej jest to swego rodzaju poczucie wyższości, refleksyjny sto-
sunek do świata. Martin rzadko w czymś uczestniczył, lecz tym uważniej wszystko
obserwował. Zdarzało się, że patrzył na nią, gdy wydawało mu się, że ona tego nie widzi, a
wówczas w jego oczach pojawiało się coś, co sprawiało, że Marja kurczyła się w sobie.
Jakby potrafił przejrzeć matkę na wskroś.
W takich chwilach przypominał znienawidzonego dziadka.
Najpierw wziął masło i posmarował nim grubo żytni placek, lefse. Na to kilka
kawałeczków suszonego mięsa namoczonego w mleku, potem zwinął placek i obłożył go
plastrami sera. Revelin tego wieczoru bardzo sobie cenił jedzenie.
Zdaniem Nadjany jadłospis był tu prosty i wulgarny. Wciąż potrafiła się budzić ze
smakiem smażonych na maśle szparagów i pachnącej winem jagnięciny w ustach. No i
przyprawy, aromatyczne korzenie i łodygi z krainy daleko na Południu. Statki regularnie po-
wracające do Kopenhagi z Zachodnich Indii przywoziły tyle ciekawych rzeczy, a tu nie
wiedziano, czym jest pomarańcza, a o słodkich włochatych chińskich owocach, których
smakiem delektowano się w stolicy, zapewne nawet nie słyszano.
Owoce miłości, tak o nich mówiono. Jakże ucieszyłyby wyschnięte usta Justitiana
zamiast tej burej owsianki i tłustej kapusty, którą kucharka przygotowywała choremu.
Revelin zaprotestował, gdy Nadjana ośmieliła się zaproponować, żeby wyrzucić
kucharkę i znaleźć nową.
- Nigdy nie wiadomo, na kogo trafisz, a ona jest już tutaj od tak dawna. Należy do
tego miejsca. Nieludzką rzeczą byłoby wyrzucanie jej za próg.
Nadjana postanowiła spróbować jeszcze raz. Tym razem zdecydowała się podejść
pastora od innej strony.
- Drogi teściu - zaczęła. - Wydaje mi się, że bardzo schudłeś... Mam wyrzuty
sumienia. Chociaż dobrze ci w chacie dzwonnika, to jednak powinieneś mieć kogoś, kto by
się tobą zajął.
- Piękna myśl, doprawdy, ale mam wszystko, czego mi potrzeba. I dana mi jest także
ta radość, że niemal co wieczór mogę siedzieć przy naszym wspólnym stole.
- Oczywiście, inaczej być nie może, ale... Czy to nie dobry pomysł, aby kucharka
przeniosła się do ciebie? Można by też spróbować sprowadzić jeden z tych nowych żelaznych
pieców, mogłaby ci wtedy gotować...
Revelin przeżuwał intensywnie.
- Mhm... może i tak. Przydałoby się to człowiekowi takiemu jak ja. Pracuję przecież
dużo i często brak mi czasu, żeby przyjść tutaj zjeść...
- Mogłaby też przynosić ci jedzenie, gdyby obowiązki wymagały od ciebie
wielogodzinnego pozostawania w kościele.
Revelin wypił piwo.
Głośno odstawił kubek na stół.
- Masz rację, Nadjano, to nie byłoby wcale takie głupie. Ale nie chcę kobiety w domu.
Jest za mały, będzie musiała dalej mieszkać tutaj w kuchni.
Nadjana zmarszczyła nos. To zaledwie połowiczne zwycięstwo. Chyba że...
- Zamierzałam włożyć trochę srebra w tę plebanię. Wciąż wiele trzeba tu
uporządkować, mam nadzieję, że nie weźmiesz mi za złe, teściu, zamówiłam już nowy
ż
elazny piec, nowe szafki i ławy, miedziane rondle, balie, trochę drobiazgów do pokojów.
Wiedziałam, że nie będziesz temu przeciwny...
Patrzył na nią niewidzącym wzrokiem.
- Ależ nie, na coś trzeba przecież wydawać pieniądze. A plebania zawsze wszak była
najwspanialszym gospodarstwem we wsi. Podoba mi się, że chcesz utrzymać ją na należytym
poziomie, Nadjano, zwłaszcza teraz, kiedy jest prawie twoja.
Podniósł wzrok na sufit, na stryszku ponad nimi akurat w tym miejscu stało łóżko
Justitiana. Nadjana nie bardzo wiedziała, jak rozumieć te słowa. Pastor zwykle nie pozwalał
się domyślać, jakie odczucia budzi w nim choroba syna. Niekiedy mówił o Justitianie, jak
gdyby syn leżał w łóżku z powodu chwilowego złego samopoczucia, Nadjana natomiast
czasami przeżywała strach, że mąż nigdy już nie wstanie. W dodatku zbliżała się zima, a zimy
w tym północnym kraju na pewno potrafią być straszne. Miała nadzieję, że uda jej się zdobyć
grube niedźwiedzie futro, a przynajmniej płaszcz z lisów. W nim przy jej jasnej cerze będzie
jej zapewne bardziej do twarzy.
Revelin najwidoczniej już się najadł.
- Podziękujmy Bogu za jego dary, a później módlmy się o to, by obdarzył nas łaską w
ż
yciu i w naszej walce - powiedział z ironicznym wręcz namaszczeniem.
Zadowolony złożył dłonie. Potem rozluźnił kołnierz i zawołał kucharkę, by przyniosła
drewna.
- Czuję, że jesień zagościła już na dobre. Bolą stare kości, zapalmy dziś ogień na
palenisku, synowo, i radujmy się blaskiem płomieni.
To będzie niczym przygrywka, pomyślał. Płomienie pełzające po szczapach drewna
miały w sobie, zdaniem Revelina, coś zmysłowego. W dodatku przypominały mu o stosie,
który pewnego dnia, już niedługo, rozgorzeje na tle nieba.
- Widziałaś kiedyś stos, na którym palą czarownice? - spytał miękko.
Nadjana wzruszyła ramionami.
- Och, niejeden. Swego czasu było to ulubioną rozrywką szlachty. Wreszcie jednak się
tym znudzili, nikomu już nie chciało się wyprawiać w daleką drogę powozem albo konno
tylko po to, by zobaczyć, jak w ogniu ginie jakaś prosta dziewka. W dodatku one zwykle
umierały, zanim jeszcze dosięgły je płomienie.
Revelina wyraźnie zadowoliła ta odpowiedź.
- My też mieliśmy tutaj stosy. W Bergen i na prowincji Z reguły jednak sprawa
kończy się ścięciem przez kata.
- Tak jest czyściej - kiwnęła głową Nadjana.
- Aż za czysto - oburzył się pastor. - W dodatku gdy chodzi o czarownice, nigdy nie
można mieć pewności. Jeśli ich grzeszne ciało nie zostanie unicestwione, może powstać spod
ziemi i dręczyć swego sprawiedliwego sędziego.
- Ach, tak - uprzejmie odpowiedziała Nadjana. Była niezwykle trzeźwo myślącą
kobietą i dawno już się przekonała, że zwracanie uwagi na przesądy, złe znaki wróżące
nieszczęście, może co najwyżej wywołać krzywe spojrzenie innych ludzi.
- Marja Oppdal... Sądzę, że nadszedł na nią czas. Dlaczego powiedział to jednym
tchem z tamtymi słowami o stosie?
- A więc trzeba ją usunąć ze szkoły? - Nadjana postanowiła być ostrożna. Ważne
jednak, by pastor nawet w tej nieistotnej sprawie ujrzał w niej sprzymierzeńca. Jeśli jej zaufa,
łatwiej się później przed nią odsłoni.
- Musisz przejąć szkołę, może tylko na jakiś czas... Aż wszystko się uspokoi. Trzeba
postępować rozważnie. Ci ludzie... - Zatoczył krąg dłonią. - Są jak dzieci. Na pewno
zaczęliby protestować, gdybyśmy wysłali lensmana po Marję i zamknęli szkołę. Dlatego
najpierw zajmiemy się Marją, a kiedy o niej zapomną, położymy kres szkole.
Nadjana pokiwała głową. To brzmiało bardzo sensownie. Podobało jej się napięcie,
które, jak przypuszczała, ogarnie ją, kiedy stanie przed gromadą młodych, ciekawych
mężczyzn. Na dłużej jednak nudne będzie to wbijanie im do głowy liter i słuchanie rysików
skrobiących o tabliczki. Może przez parę miesięcy będzie ją to bawiło, lecz przede wszystkim
radować się będzie myślą, że Marja Oppdal zmuszona zostanie do przekazania dzieła swego
ż
ycia jej, osobie, do której zapewne czuje iskrzącą się nienawiść.
- Powiem ci teraz, co zamierzam zrobić - oświadczył Revelin, gdy złociste jęzory
ognia poczęły lizać brzozowe drewno, z którego posypały się radosne iskry. - Pamiętasz tych
dwóch chłopaków, którzy odprowadzili cię do domu po starciu z Marją na dziedzińcu
kościoła?
Owszem, Nadjana ich pamiętała, prawdziwe dwa koguty. Udawali twardych, a ich
ręce, kiedy podpierali ją prowadząc, niby to przypadkiem dotykały jej piersi i bioder.
- To stryjeczni bracia Karla Oppdala, synowie jego stryja. Tego, który jest
właścicielem Zagrody Oppdal. Karl i Marja są jego dzierżawcami, ale więzy, które ich łączą,
nie są zbyt gorące. Karl nigdy nie potrafił dogadać się ze stryjem, a tym dwóm, odkąd wyrośli
na tyle, że zaczęli nosić spodnie, ślina cieknie na widok Marji. Sam widziałem, jak siedzą
czerwoni na twarzach, z kurtkami na kolanach, ta czarownica zauroczyła i ich, biednych
młodych kawalerów. Musisz wiedzieć, że ona jest niebezpieczna! Słyszałaś chyba o tym
idiotycznym postępku Justitiana, okrył mnie wielkim wstydem, zwracając cielęce oczy na tę
rozwiązłą dziewczynę, w dodatku obcą.
Szukał zazdrości w twarzy Nadjany, ona jednak nie przypuszczała, by dało się to
zauważyć. Domyślała się, że pastor sam nie bardzo potrafi się oprzeć kuszącym okrągłym
wdziękom Marji. Nie zdziwiłoby jej, gdyby próbował zwabić tę zdrową młodą wieśniaczkę
na siano.
- Rozmawiałem z nimi, z tymi dwoma młodymi chłopakami. Przydadzą się, kiedy
lensman i lokalny ting zaczną szukać świadków jej nieczystej działalności.
- Czy to konieczne, żeby usunąć ją ze szkoły? Pomyśl tylko, co może się stać, jeśli
ting za bardzo się przejmie, jeszcze włączy w to asesora i przysięgłych. Marnie będzie wtedy
z Marją Oppdal. Nie dość, że straci szkołę, to jeszcze będzie musiała pożegnać się z życiem.
Pastor badawczo przyglądał się twarzy Nadjany. Miał do czynienia z kobietą, a więc z
istotą słabą, być może lepiej wtajemniczać ją stopniowo, Nadjana nie musi na razie wiedzieć,
jak daleko posunie się ta sprawa.
- Tego, komu Bóg przydziela urząd, obdarza też mądrością. Marja Oppdal dostanie
jedynie to, na co zasłużyła, a oboje wszak jesteśmy zgodni, że taka uboga, zbuntowana
rozpustnica nie zasługuje na szacunek i podziw, jakim obdarzają ją ludzie z wioski.
Rzeczywiście, co do tego Nadjana musiała przyznać mu rację.
Marja i Anton siedzieli przy lampie i czytali po cichu każde swoją kopię listu co
najmniej dziesiąty już raz. Czy coś jest nie tak? Może jakieś zdanie, w którym zabrakło
pokory, słowo, które wzbudzi niezadowolenie u Jego Wysokości? Ale nie, piękne litery, które
wyszły spod ręki Marji, wiły się po pergaminie niczym gałązki kwiatów. A pieczęcie
postawione na oryginale wyglądały bardzo porządnie i godnie.
Największa była pieczęć Antona.
Znak lensmana, najbardziej zawiły, być może też liczył się najbardziej. Zgodził się go
przystawić dopiero, gdy Anton zagroził, że wyśle do króla identyczny list, świadczący o
braku zaufania, tyle że tym razem jako oskarżony wystąpi lensman. Lensman wiedział, że
Anton ma dość paskudnych dowodów, by nadać bieg sprawie. Cała ta historia z domem
wariatów, winem, którego ubyło, pierścieniem i srebrnymi misami, tak, tak, Anton miał się na
co powoływać. Cóż, lensman nie wywiązał się uczciwie z obowiązku dopilnowania jego
majątku, bronił się jednak twierdząc, że nikt nie przypuszczał, by Anton kiedykolwiek opuścił
przytułek, a wówczas i tak większość spadku po nim przypadłaby lensmanowi, z synem bo-
wiem, tym Benjaminem, nikt się nie liczył.
Pod tymi dwiema pieczęciami widniały podpisy większości wieśniaków posiadających
ziemię we wsi, na samym dole zaś gmerki najuboższych.
List do króla wysłano, gdy Revelin wyraził swój niechętny stosunek do szkoły. Marja
wiedziała już wcześniej, że niejeden gospodarz od dawna burczał pod nosem na ciężkie
podatki, na wysokie opłaty, jakich pastor żądał za pogrzeby i śluby, za najprostszą i
najbardziej oczywistą część swej duszpasterskiej powinności. Ten człowiek był chytry i
pazerny, w dodatku jeden z wędrownych kupców opowiadał, że pastor pochodzi z rodziny, w
której i ojca, i dziada usunięto ze stanowiska za oszustwa, zdzierstwo i jeszcze gorsze
sprawki.
Stary pastor nie miał zbyt wielu przyjaciół.
Nad krajem powiał świeży wiatr, zmiany nie omijały również duchowieństwa. Na
przykład nowy pastor z Gaupne. Podlegał wprawdzie Revelinowi, lecz był uczonym, godnym
szacunku człowiekiem i przyjacielem ubogich podobnie jak Mogens Skanke.
Ludzie powoli zaczynali mieć dość Revelina.
Wierzyli, że miłościwy król przyjmie ich list i jakoś im pomoże. Podobne rzeczy
zdarzały się już dawniej w królestwie Danii i Norwegii, król był wszak namiestnikiem sa-
mego Pana Boga, sprawiedliwiej niż księża potrafił ferować wyroki i dać ludowi to, co mu się
należało.
Marja zdawała sobie sprawę, że nie mają zbyt wielkich szans. Mimo wszystko
wyglądało też na to, że pomoc króla chyba jednak nie będzie potrzebna, co bardzo ją cieszyło.
Wydawało się, że dzięki przyjaciołom i przekonywającym argumentom nawet bez pieczęci
królewskiej zdoła utrzymać starego pastora z dala od szkoły.
I dobrze, że tak jest, bo z wielkiego miasta wciąż nie przyszedł bodaj świstek. A znów
zbliżał się dzień świętego Mortena. Rok 1712 nadchodził wielkimi krokami, w tym roku
Marja skończy dwadzieścia pięć lat. Mimo to jednak siedząc w przytulnym blasku lampy i
ż
artując z Antonem czuła się jak młoda dziewczyna. Cieszyła się, że dni upływają tak
spokojnie, pastor nie pokazał się więcej w szkole, pogodził się widać z klęską w tej sprawie.
Nigdy jeszcze nie było tak blisko do buntu. Mieszkańcy wioski jawnie burzyli się przeciw
swemu pasterzowi, dzieciom pozwalano przychodzić na nauki do Marji. Niektórych
wprawdzie nie puszczano, a może po prostu potrzebowano ich do pracy, lecz mimo to w
parafii Lyster było co najmniej dwadzieścioro młodych ludzi, którzy opanowali już sztukę
pisania. I to dzieci biedaków, nie wójtowskich synów czy potomków żołnierzy najbardziej
obeznanych ze światem dzięki swym podróżom.
W blasku lampy oczy Antona stały się żywsze, z każdym dniem nabierał coraz więcej
sił, już niemal nie pamiętano, że przez długi czas jedną nogą stał w grobie, a drugą w świecie
obłędu.
Marja pozwoliła mu ująć się za ręce, tak jak zrobiłby to wiekowy wuj, a może
dziadek. Anton pogłaskał delikatną skórę na wierzchu jej dłoni, gładził szorstki zgrubiały
spód, herb ludzi, którzy nie stronią od pracy. Takich rąk sam Anton nigdy nie miał.
- Jesteś niezwykłą osobą, Marjo - rzekł wzruszony. Uśmiech zdradził, że pożegnał się
z jeszcze jednym zębem, lecz nie stracił na tym nic z serdeczności. Marja uścisnęła mocno
starą dłoń.
- Przekonasz się, że już niedługo dostaniemy wieści od króla. Dopiero będzie co
przeczytać w klasie. Może asesor otrzyma upomnienie dla Revelina i raz na zawsze będziemy
mogli żyć w spokoju.
- To bardzo możliwe, jeśli tylko Jego Wysokość nie będzie akurat w tej chwili zbyt
zajęty ściganiem cudzoziemców.
- Wojna wciąż jeszcze trwa, chyba zawsze będą jakieś niepokoje.
- Nie bój się, przyjdzie i pokój, ale widziałem śmierć tak wielu towarzyszy, zbyt
wielu...
Marja pamiętała, że Anton za młodu był żołnierzem. Dopiero gdy został ciężko ranny,
wrócił do Lyster, tu, gdzie jego korzenie. Powrócił do kawałka ziemi, leżącego odłogiem, lecz
potrafił oczarować wdowę w średnim wieku, która wówczas rządziła we Wdowiej Zagrodzie.
Małżeństwo było krótkie, lecz bardzo korzystne, zwłaszcza dla Antona. Nie mogło jednak dać
mu dzieci. Dziecko dała mu Gjertrud.
- Benjamin... Potrzeba ci czegoś dla niego? Może jakichś ubrań? Może czegoś więcej,
dla was wszystkich?
- Ach, nie, płacisz dostatecznie dużo, dajesz wszak ziarno dla całej rodziny, a materiał,
który przysłałeś, nie nadawał się przecież dla dziecka, to był materiał na suknie. A może
chcesz, żeby twój syn nosił stroje z czerwonej wełny w kwiaty?
Uśmiechnął się.
- Nie, ale nie przyjęłabyś prezentu, gdybym powiedział, że kupiłem go z myślą o
twoich niebieskich oczach.
Marja roześmiała się. Kiedy już przyjęła podarunek, ogromnie się z niego cieszyła.
Postanowiła poświęcić następne wieczory na uszycie sukni dla siebie i dla Amelii, a
Benjamin z czerwonego materiału w niebieskie kwiatki może dostać czapeczkę i kurtkę.
Wyjrzała przez okno, dawno już zapadł ciemny wieczór. Karl miał zajrzeć tu po
drodze do domu, mówił, że przyjdzie późno, wybrał się na południową stronę sprowadzić do
domu zabłąkane owce. Druga strona fiordu była właściwie bezludna, tylko w jednej ze zruj-
nowanych chat mieszkało stare małżeństwo chałupników. Zagroda na szczycie, Bergaheim,
leżała opustoszała, odkąd ludzie sięgali pamięcią. Nie mieszkał w niej nikt od czasu owego
strasznego wypadku. Gjertrud wspominała, że urodziła się tam babka Marji, Liv, tak miała na
imię. Marję widok niewielkiego skrawka ziemi w górze między niebem a fiordem zawsze
napawał smutkiem, czuła, że coś ją do Bergaheim ciągnie, nigdy jednak nie zdecydowała się
tam wybrać. Może pewnego dnia pójdzie, w przyszłym roku latem.
Anton ziewnął przeciągle. Blask lampy zaczynał słabnąć, kończyła się kupiona w
mieście droga oliwa.
- Połóż się już spać, przyjacielu, wypocznij, ja tu posiedzę, jeśli mogę, i zaczekam na
męża.
Anton pogładził ją po ramieniu.
- Dobrze, Marjo, tak właśnie powinno być. Marja wiedziała, co miał na myśli. Z Karla
Oppdala niejeden się naśmiewał, nie zawsze przecież żona czekała na męża, gdy tak jak teraz
jego dzień pracy niespodziewanie się przeciągał.
ROZDZIAŁ VII
Ting wiejski odbył się tak, jak odbywał się zawsze jeszcze na długo przed tym, nim
pojawili się nowi księża i usunęli z kościołów wizerunki Maryi.
Dwa razy do roku, niekiedy trzy lub cztery, najzacniejsi mieszkańcy parafii zbierali się
i zasiadali wokół długiego stołu. Przy nim właśnie przedstawiano sprawy, rozpatrywano je, a
nierzadko rozwiązywano. Dotyczyły sąsiedzkich waśni, prawa do łowienia ryb czy też
wyrębu drzew na opał. Czasami były to kwestie podziału spadku, z którymi nie potrafiono
sobie poradzić, albo spory w interesach. Niekiedy przed tingiem stawała niewierna żona,
innym razem kobieta bądź mężczyzna, żyjący w niezgodzie z przyjętymi obyczajami. Do
izby, gdzie zasiadali sędziowie, przyprowadzano nawet dzieci, by złożyły wyjaśnienia i
otrzymały wyrok, jeśli miały zbyt lepkie ręce lub wymigiwały się od pracy należnej
gospodarzowi.
Gdy asesor zjawił się na tingu po raz pierwszy jako osoba wyznająca się na prawie i
uczona w piśmie, jego obowiązkiem było służyć chłopom pomocą i radami. Teraz, po wielu
latach, zagrzał już dobrze miejsce i był, rzec można, jedynowładcą na swym stanowisku
sędziego.
Marja Oppdal otrzymała wezwanie dopiero na dzień przed wyznaczonym dniem tingu.
Zdążyła tylko spędzić bezsenną noc na rozważaniach, czego też może dotyczyć ta sprawa.
Niewinnie wyglądający dokument mówił jedynie, że wzywa się ją do złożenia wyjaśnień
dotyczących oskarżenia, które zostanie jej postawione w związku z dziwnym zachowaniem w
szkole. Nazwisko Revelina na dokumencie nie było niczym nieoczekiwanym.
Zaskoczenie i gniew zagłuszyły tej nocy strach. Marja nie pozwoliła spać Karlowi,
wspólnie zastanawiali się, co też może oznaczać takie wezwanie. W jednej chwili los, jaki
spotkał jej matkę, stał się tak bliski. I ona leżała w nieprzespane noce, nie wiedząc, czego
zażąda od niej kolejny dzień. W grze brali udział ci sami aktorzy, różniły się tylko Marie.
Karl próbował uspokoić żonę, tłumacząc, że wciąż jeszcze mają przyjaciół, podkreślał,
ż
e Anton na pewno nie będzie milczał. Ting usłucha także zapewne rad lensmana, a jego da
się jeszcze trochę docisnąć. I czyż nie ma porządnych zadowolonych mieszkańców wioski,
którzy przemówią za nią i będą chwalić jej inicjatywę?
To zapewne ostatnia rozpaczliwa próba, podjęta przez pastora, który nie chciał stracić
twarzy. Karl obiecywał, że osobiście zadba o to, by asesor dowiedział się o żądzy władzy i
nienawiści duchownego.
Marja lekko uśmiechnęła się w ciemności, lecz ręce nie chciały uleżeć spokojnie.
Nadpełzało czarne przeczucie, które wprawiło całe jej ciało w drżenie.
Czyżby historia miała się powtórzyć?
Marja przymknęła oczy. Była pewna, że tego nie zniesie, nie chciała nawet myśleć o
tym, że mogą ją zabrać daleko od domu, od dzieci i Karla, i od szkoły...
Tyle jeszcze chciała tu zrobić. Miała dopiero dwadzieścia cztery lata.
Zerwała się o szarym świcie, wyjęła nową suknię z wełny, uszytą według własnego
pomysłu, niepodobną do żadnej, którą widziała. Czerwony materiał skroiła z całej długości, z
wcięciem w pasie. Do umocowania pod piersiami użyła cynowej szpili z ornamentem. Pod
spodem nosiła starą letnią sukienkę z cienkiego materiału, która szeleściła przy każdym
ruchu, a widać ją było tylko w postaci białego paska na przodzie stroju. Miała także na sobie
białą koszulę, tę ozdobioną kolorowymi haftami przy szyi i na rękawach. Strój był niezwykły,
ciekawy, lecz jak najbardziej przyzwoity. Marja czuła, że jest w nim sobą. Z pewnością
pomoże jej to na tingu, potrzebna jej będzie każda drobina pewności siebie.
Z beczki pod ścianą przyniosła wodę, zagrzała ją na ogniu i napełniła kadź w sieni.
Potem natarła włosy najlepszym mydłem, w tym czasie w niedużym rondelku, wydzielając
przyjemny zapach, gotowała się brunatnozielona masa. Przyrządziła ją według własnego
tajemniczego przepisu, od tej papki włosy pięknie błyszczały i przez wiele dni pachniały
ż
ywą zielenią. W mieszance był jałowiec i arcydzięgiel, a także rumianek, arnika górska,
pestki pigwy i garść pachnących kwiatów z przekwitłych już letnich łąk. To one właśnie
pachniały. Chociaż kwiaty były już wyschnięte i zbrązowiałe, dało się rozróżnić zapach
dzikiej róży i ciężki aromat czeremchy.
Zanim dzieci się zbudziły i Karl doszedł do siebie, skończyła przygotowania.
Niełatwo było opowiedzieć o wszystkim dzieciom, na wypadek gdyby stało się coś
więcej. Z Revelinem nigdy nic nie wiadomo, trudno stwierdzić, jakie karty ma w rękawie.
Marja postanowiła być silna i uśmiechnięta, żeby niepotrzebnie nie straszyć malców.
Trudno, zaryzykuje, że dzieci przeżyją wstrząs, jeśli nie wróci do domu wieczorem. Nie
przypuszczała jednak, by mogło do tego dojść. Czuła się czysta i niewinna jak młoda dziewi-
ca. W szkole wciąż powtarzała sobie, że musi być ostrożna. Że nie wolno jej rozprawiać o
kwestiach duchowych, poza odmawianiem modlitw i śpiewaniem pieśni. Nie wolno
naprowadzać na zbyt śmiałe myśli, nie mówić nic, co władze mogłyby potraktować jako
podburzanie do buntu. Zdawała sobie jednak sprawę, że samym swym istnieniem może
zachęcać do tego ludzi. Ale na to nie miała żadnej rady.
Od nowa odtworzyła w myślach dni spędzone w szkole. Nie mogła znaleźć niczego,
co mogłoby być wodą na młyn pastora.
Może najwyżej ta rubaszna piosenka Jona Muzykanta. Tego dnia uczniowie bawili się,
klaskali przy wtórze prostej i radosnej śpiewki o dwojgu młodych, którzy musieli przejść
ciężkie próby.
Dzwonnik śpiewał razem z nimi, no i przecież nie ona zaproponowała tę piosnkę. Jeśli
Revelin chciał wyrządzić jej krzywdę, to musiał mieć inne zarzuty. Przecież jego oskarżeń i
jej obrony wysłuchiwać będą najlepsi i najsprawiedliwsi ludzie z wioski. Marja znała ich
wszystkich, siadywała w ich izbach, piła piwo, którym ją częstowali, jej bliźnięta bawiły się z
ich dziećmi. I przecież byli to ci sami mężczyźni, którzy nieraz zatrzymywali się po drodze,
by chwilę pogawędzić, wymienić opinie.
Nie mieszkała wśród wrogów, już to stanowiło wielką pociechę, dodającą Marji siły i
pozwalającą, by z uśmiechem tego dnia powitała świat.
Jeden za drugim stawał ze spuszczoną głową i składał świadectwo przed
wstrząśniętym sądem.
Asesorowi, który na początku wyciągnął rękę do Marji Oppdal i wypytywał o zdrowie
rodziny, twarz tężała coraz bardziej, coraz mocniej też odchylał się na krześle. Nie podobało
mu się to, co słyszał, musiał jednak wypełniać obowiązki i notować wszystko w wielkich
księgach. Przysięgli również wili się na krzesłach.
To już nie była sprawa pastora przywołującego do porządku zbłąkaną kobietę.
Tu chodziło o coś więcej.
Podżeganie do buntu, mamienie ludzi.
I czary.
Najmocniej zaważyło świadectwo młodej kobiety, twierdzącej, że Marja podała jej
niebezpieczny wywar, który miał wykurować ją z uprzykrzonego kaszlu. Napar wywołał
wizje, kobieta na własne oczy widziała taniec czarownic i małe cuchnące demony pełzające
wokół jej łóżka. Wszyscy wiedzieli wprawdzie, że Marcie Rybaczce daleko do mądrości, lecz
jej proste słowa wypowiedziane były z tak szczerą naiwnością, że po prostu musiały być
prawdziwe.
Potem przyszedł mężczyzna, który słyszał, jak Marja nakłaniała jego żonę do bardzo
niekobiecego zachowania, do sprzeciwiania się mężowi, złamania królewskiego i Bożego
prawa o małżeństwie!
Ktoś opowiedział o lekkomyślności Marji w szkole, o tym, jak zarumieniona skakała i
tańczyła, nieprzyzwoicie się poruszając na oczach młodych. W dodatku do wtóru sprośnej
piosenki.
W izbie zapanowano poruszenie, gdy zawezwano Nadjanę. Wkroczyła do środka
niczym królowa, ubrana tego dnia w suknię o barwie intensywnej zieleni. Już sam jej strój
wystarczył, by olśnić, i sędziowie, omamieni, nie prosili, by bardziej szczegółowo
przedstawiła swoje oskarżenie. Nadjana opowiedziała o histerycznym ataku Marji, o
szaleństwie, jakie ogarnęło ją na dziedzińcu kościoła, w dodatku w niedzielę po mszy.
Fakt ten był powszechnie znany, lecz delikatność i kruchość Nadjany nadała historii,
którą dotychczas postrzegano jako zabawną, niebezpiecznego wymiaru. Wszyscy obecni na
sali mężczyźni mieli ochotę wziąć szlachciankę na kolana jak dziecko i utulić, ochronić przed
wszelkim złem, również przed Marją Oppdal, która ośmieliła się zbrukać tę białą skórę
pazurami i uderzeniem.
W miarę jak kolejni współmieszkańcy występowali przed tingiem, Marja bladła coraz
bardziej. Na próżno starała się pochwycić ich spojrzenie, przytrzymać je, sprawdzić, czy
potrafią rzucić jej oskarżenia prosto w twarz. Wszyscy jednak jak jeden mąż kierowali swe
słowa do asesora i tych, którzy siedzieli obok niego.
Na koniec wystąpił Revelin. Niewiele mówił, podał tylko asesorowi plik papierów.
- To zeznania przypadkowo dobranych świadków, panie asesorze. Spisane
własnoręcznie przeze mnie i poświadczone imieniem lub gmerkiem świadka. Sądzę, że asesor
uzna je za prawidłowo sporządzone.
Asesor zwilżył palce, przejrzał kolejne strony, poczytał trochę tu, trochę tam. Oczy w
szparkach powiek ledwie już było widać. Usta zacisnął w wąską kreskę. Pocił się pod peruką.
Chrząknął wreszcie i wbił wzrok w Marję.
- Wiele tu do osądzania, o wiele więcej niż przypuszczałem. Panie Revelin, ta sprawa
zatacza szersze kręgi, niż pan zapowiadał. Obowiązkiem moim jest powiedzieć, że postąpił
pan niewłaściwie, te oskarżenia... są zbyt poważne, by wystarczyło przesłuchać świadków.
Pan o tym wiedział i powinien przedstawić jak zwyczajną sprawę. Teraz zmuszony będę
prosić tych dobrych ludzi, by zbadali dokładniej pańskie zarzuty, a to zajmie o wiele więcej
dni, niż przeznaczyliśmy na ten ting. Sprawia pan nam kłopoty, panie Revelin.
Pastor przyjął ostre napomnienie z pokornie spuszczoną głową.
- Oczywiście, panie asesorze, przyznaję, że o tym nie pomyślałem. Proszę jednak nie
sądzić, że kierował mną brak szacunku. Po prostu mam tak wiele zajęć... Mój syn jest chory,
jak pan wie. Muszę się też troszczyć o parafię, o ludzi, którzy mi podlegają. Ta sprawa bardzo
ciążyła mi na sercu, widać jednak nie poświęciłem jej dostatecznej uwagi...
Sprytnie, pomyślała Marja z goryczą. Widziała, że słowa pastora jeszcze bardziej
wystraszyły sędziów. Wzrok ich błądził niespokojnie, pobledli. Myśli, jakie przywołało
wystąpienie pastora, nie należały do przyjemnych. Jeśli Marja Oppdal rzeczywiście jest
buntowniczką, a na dodatek czarownicą... Oni sami znaleźli się w równie niebezpiecznej
sytuacji, bo przecież przy podobnych procesach machina sprawiedliwości wciągała również
rodzinę i przyjaciół skazanego. Za obcowanie z taką osobą nakładano wysokie grzywny, a
niewiele trzeba, by zostać o to oskarżonym.
Najstarszy z sędziów przysięgłych, stary dostojny Johannes Fiat, chrząknął w kącie.
Podniósł głowę, napotkał wzrok Marji.
- Nie podoba mi się to - oświadczył, wbijając spojrzenie w pastora. - Podobną sytuację
przeżyłem już wcześniej, panie asesorze, od dawna jestem sędzią, odkąd mój świętej pamięci
ojciec przed blisko czterdziestu laty przedwcześnie odszedł z tego świata. Siedziałem kiedyś
przy podobnym stole i słyszałem, jak ten sam człowiek wnosi identyczne oskarżenia
przeciwko kobiecie.
Tak, nawet imię nosiła takie samo! W tamtej sprawie zapadł ciężki wyrok, oskarżona
ledwie uniknęła stosu. Odkąd poznałem wyrok najwyższego sądu... w moim sercu zapanował
niepokój. Uważam, że powinniśmy postępować niezwykle ostrożnie, moi panowie, abyśmy
nikogo nie skrzywdzili i nie dali się zwieść własnemu strachowi przed niebezpieczeństwami,
jakimi grozi nam pastor.
Wśród zebranych na sali podniósł się szum. Ludzie wiedzieli, o jakiej sprawie mówi
Johannes. O procesie czarownicy, Marii Skanke, zwanej Aniołem. Cała ta sprawa przyniosła
wsi nieszczęście.
Marja miała nadzieję, że nie słychać, jak mocno wali jej serce. Ten człowiek dopatrzył
się podobieństwa! Staruszek wyciągnął wnioski, do których ona sama bała się dochodzić. Ale
on nie znał prawdy, nie mógł wiedzieć, że jest córką Anioła. A Revelin wiedział, Marja nie
przypuszczała jednak, by się zdradził. Musiał żywić wątpliwości, inaczej dawno już by to
zrobił. Teraz to już bez znaczenia. Trudno przewidzieć, co przyniosłoby ujawnienie tej prostej
informacji, na czyją korzyść by przemówiło.
Marja doszła do wniosku, że podobne myśli chodzą także po głowie pastora.
Czy jeśli ujawni prawdę o jej pochodzeniu, sędziowie łatwiej dadzą wiarę
oskarżeniom o czary?
Czy też ludzie, tacy jak Johannes Fiat, zaczną mówić o tym, co pamiętają, czy
przypomną im się wątpliwości co do słuszności wyroku, jaki zapadł na jej matkę?
Nie lubili Revelina. Bali się jego władzy, jego wrogości.
Bali się też tego, co może na nich sprowadzić czarownica.
Czy ten strach zwycięży nad rozsądkiem i przyjaźnią, jaką zawsze dla niej mieli?
Tego Marja bardzo się lękała. Pastor zaś obawiał się owych dawnych wątpliwości.
Dlatego żadne z nich nie wspomniało ani słowem o sprawie sprzed wielu lat.
Asesor przejrzał swoje papiery, sędziowie nachylili się ku sobie, naradzając się
szeptem.
Nie zatrzymano Marji i nie zamknięto w loszku u lensmana, pozwolono jej wrócić do
domu. Revelin zapewne burzył się przeciw temu, lecz asesor nie chciał zgodzić się na
uwięzienie oskarżonej albo zatrzymanie przed szczegółowym rozpatrzeniem sprawy.
- Ma tu dzieci, męża, rodzinę, nigdzie nie ucieknie - stwierdził stanowczo,
powstrzymując tyradę pastora.
Revelin wiedział, że musi respektować postanowienia asesora. Trzeba na razie
postępować z szacunkiem wobec tego chytrusa; gdy sprawa dobiegnie końca, a los Marji
zostanie już przypieczętowany, znów będzie mógł pozwolić sobie na łajanie ziemskich
sędziów z ambony.
Marja szła do domu z podniesioną głową, lecz słowa, jakie usłyszała w sali tingu,
wżarły jej się w serce niczym rozpalone żelazo, zostawiając w nim głębokie czarne kratery
strachu.
Nigdy jeszcze nie było z nią aż tak źle.
Sprawa wyglądała naprawdę groźnie.
A Revelin wciąż jeszcze nie pokazał wszystkiego, co miał w zanadrzu.
- Na razie poznaliśmy tylko oskarżenia - pocieszali ją Karl i Anton. - Na następnym
posiedzeniu sędziowie wysłuchają twoich słów i twoich świadków.
Marja westchnęła.
- Nie wierzcie, że sprzeciwią się pastorowi. Wyraźnie widać, jak dobrze się
przygotował. Jak mogłam być taka głupia i sądzić, że on się poddał? Jak mogłam dać się tak
zwieść i przyjmować wszystko ze spokojem, niczym dziecko, któremu wmawia się, że nic
złego się nie dzieje, a które potem nagle budzi się opuszczone przez wszystkich.
- Ty nie jesteś opuszczona, ale zmieniasz się w płaczliwą słabą gąskę.
W ostrych słowach Antona kryło się wiele miłości. Marja wiedziała o tym i miała
ś
wiadomość, że zasłużyła na przywołanie do porządku.
- Gdzie się podziała ta dziewczyna, która w obronie swoich idei sprzeciwiła się
pastorowi i połowie wsi? Gdzie się podziała młoda gospodyni, która nie boi się ani burzy, ani
bólu, spiesząc z pomocą rodzącej? Gdzie moja kochana Marja, która z podniesioną głową
przygarnęła kalekie dziecko i z dumą zaniosła je do pastora, a potem wdarła się do przytułku
dla obłąkanych i sprowadziła z powrotem na świat ojca tego dziecka?
Karl mocno uścisnął ją za rękę.
- Będziemy walczyć o twoje prawa aż do końca.
Przytuliła się do niego z wdzięcznością. Jakie to dziwne, siła Karla zdawała się
pozbawiać ją mocy. On także robił się słaby i uległy, kiedy w niej gorzała wola walki.
Czy naprawdę jedno musi odpokutować za siłę drugiego? Gdy w jednym płonie
twardość, drugie musi stać się łagodne i bezradne?
Marja nie miała siły, by akurat teraz walczyć ze słabością. Dobrze jej było, gdy mogła
tak sobie siedzieć, bezwolna, osłabiona, przytulona do jego krzepkiego ciała. Dobrze
wiedzieć, że ktoś podejmie za nią walkę.
- Mamy trzy dni - powiedział Anton. - Pastor przekona się, że i my potrafimy zdobyć
ś
wiadectwo porządnych ludzi. Nawet gdyby miało to mnie kosztować całe srebro, jakie
mam...
- Nie, nie będziemy kupować dobrego słowa. Nie będziemy tacy jak on, któremu się
wydaje, że może kupić zabójstwo sprawiedliwości.
Marja ożywiła się. W niebieskich oczach rozgorzał dawny płomień.
Poderwała się, zaczęła krążyć po izbie.
- Nie jesteśmy tacy. Słuchajcie mnie, mało brakowało, a poszłabym jego ścieżką. Tyle
miałam w sobie goryczy i nienawiści, że jak on uciekłam się do podstępnej walki. Nie wolno
nam tego robić. Nie przystoi mojej sprawie, aby twoje srebro, Antonie, kupowało dobre słowa
i pochwały.
Rozpaliła się znów. Rozwiane włosy otaczały jej głowę niczym czarna chmura.
Można było w jej oczach niemal dostrzec błyskawice.
Anton i Karl z trudem przełknęli ślinę.
Gdyby sędziowie ujrzeli ją taką, jak w tej chwili, nie potrzebowaliby zbyt wiele
fantazji, by zobaczyć czarownicę. Brakowało jej tylko miotły i czarnego kota.
Benjamin zapłakał cicho w swoim jasnym drewnianym łóżeczku.
Nie przywykł do tego, by wieczorami panował taki gwar. Amelia nie spała, leżała ze
złożonymi rączkami, wychwytując lęk pobrzmiewający w słowach dorosłych.
Co to się dzieje?
Anton pochylił stary kark i podniósł synka z łóżeczka. Ale chłopiec płakał za Marją i
nie chciał się uspokoić, dopóki nie poczuł jej ciepłej bliskości. Dopiero wtedy usnął.
Co my bez niej zrobimy, przeraził się w duchu Karl.
Nie chciał nawet wyobrażać sobie życia bez Marji. Przysiągł, że nikt mu jej nie
odbierze. Nawet gdyby w jej obronie przyszło mu zabić.
Wiadomość o tym, że Marja Oppdal stanęła przed tingiem i musiała bronić swej czci i
ż
ycia, prędko rozniosła się po wioskach. Gdy trzy wyznaczone na zwykłe sprawy dni tingu
miały się ku końcowi, strumień ludzi począł płynąć jakby w niewłaściwą stronę. Przybywali
łodziami i piechotą z Jostedalen, z Gaupne, Kroken i Urnes. I z zagród położonych jeszcze
dalej nad fiordem.
Nikt nie chciał, by ominęły go tak ciekawe wydarzenia. Wielu pamiętało i
dyskutowało jeszcze o poprzedniej podobnej sprawie, nie każdego roku wszak występowano
z takimi oskarżeniami wobec kogoś z okolicy. Wielu uważało, że ostatnia czarownica dawno
już spłonęła, niejeden ksiądz otwarcie się sprzeciwiał tego rodzaju praktykom, potępiając
przesądy i prześladowania, które przez stulecia wielu młodych mężczyzn i kobiet kosztowały
ż
ycie.
Ale w głąb fiordów wśród stromych gór nie docierały poglądy światłych duchownych,
a kiedy ting zdecydował, że sprawa jest poważna i należy rozpatrywać ją dalej, wielu
poczciwych ludzi spieszyło ze złożeniem świadectwa. A któżby ośmielił się sprzeciwić ich
zeznaniom, podać w wątpliwość ich słowa po to, by ratować jakąś biedaczkę?
Marja przez te trzy noce nie spała, drzemała tylko w koszmarnym otępieniu, budziła
się z obolałymi mięśniami, czując, że ostre zęby strachu szarpią ją za serce.
Mimo to dni jakoś płynęły, spędzała je przede wszystkim bezczynnie siedząc przy
piecu, tuląc miękkie ciałko Benjamina. Karl od czasu do czasu zaglądał do niej i cichym
głosem pocieszał opowieściami o tym, z kim rozmawiał i kto nie opuści jej w biedzie. Mówił
też, kto jest jej przeciwny.
Gdy zapadł zmierzch w wieczór poprzedzający dzień, kiedy znów miała stanąć przed
tingiem, przyszedł Anton.
Był poważny, ale oczy mu się śmiały.
Przyniósł ze sobą jakiś papier. Marji nie podobał się widok szarawożółtego arkusza,
takie dokumenty rzadko oznaczały dobre wieści.
Anton zebrał ich wokół stołu. Poprosił Marję, by zapaliła więcej świec, a potem
rozłożył dokument na wyszorowanych do białości sosnowych deskach i głośno go odczytał.
Karl ze zdumienia rozdziawił usta.
- Przekazujesz nam zagrodę? Wdowią Zagrodę? Anton kiwnął głową.
- Słyszałeś przecież, co napisałem: „Aby pokazać tej wiosce i jej mieszkańcom, po
czyjej stronie leży prawda, jako dowód dla tych, którzy wierzą, że nikt nie odda wszystkiego,
co ma, osobie, która nie będzie się o to troszczyć”.
- Pomyślą, że znów oszalałeś - odezwała się wzburzona Marja, wiedziała jednak, że
nie ma racji. Anton dawno już przekonał ludzi, że jest przy zdrowych zmysłach.
- Chcę, żebyście poszli ze mną już dzisiaj. Izby są gotowe, rzeczy osobiste
zgromadziłem w mojej komorze, reszta należy do was. I do mojego syna. On być może nie
jest wart papierów z pieczęcią, lecz jest moim synem. Tylko dzięki wam będzie mógł
korzystać ze swego dziedzictwa. Mój postępek nie jest więc wcale tak szlachetny, jak wam
być może się wydaje.
Marja i Karl wymienili spojrzenia.
W jednej chwili poczuli się tak dziwnie.
Drewniaki, jak wcześniej, tarły o twardą skórę na piętach, powstałą za ich przyczyną.
Dalej siedzieli przy topornie wyciosanym stole z nie heblowanych desek. Za lampę służyła im
woskowa świeczka, a w łóżkach mieli posłania ze słomy.
Teraz byli bogaci.
Stali się bogaci właśnie w tej chwili.
Czekało ich inne życie.
Najpierw jednak musieli wygrać walkę o to, co najważniejsze.
Marja bez słowa uściskała Antona.
Domyślała się jeszcze innej przyczyny jego postępku.
Gdyby jej przyszło zginąć, nie przetrwać tej burzy, to mimo wszystko jej dzieciom i
mężowi nie zabraknie niczego. Nie będzie musiała się martwić o to, kto wystawi na stół
jedzenie i zatroszczy się o wełnę na ubrania, kiedy jej tę odpowiedzialność odbiorą.
- Dziękuję - rzekła po prostu. Anton wolno pokiwał głową. Marję nagle przeszedł
dreszcz, chociaż w izbie od ognia płonącego w piecu i na palenisku panowało przytulne
ciepło.
- Sądzę, że w nocy spadnie śnieg - powiedziała, dokładając grube polano do ognia.
Następnego ranka czysta biel krajobrazu ostro kontrastowała ze słowami, które padały
wśród ścian izby, gdzie odbywał się ting. To był dzień Marji. To ona miała wyjaśniać, jakie
nieporozumienia mogły doprowadzić do oskarżeń, które wcześniej jej postawiono. Mówiła
cicho, sprawiała wrażenie pokornej i bardzo kobiecej. Ludzie nie przywykli do takiej Marji.
Gdzie się podziały iskry, ostre słowa i płomień, który spodziewali się ujrzeć w jej oczach?
Tymczasem przedstawienie zdało się jakby pozbawione życia. Na szczęście pastor był taki
jak zwykle, jego słowom nie brakło odoru I siarki i mocy. Ani razu jednak nie zauważono, by
Marja ugięła się pod ciężarem oskarżeń, i nawet na moment nie puściła ręki męża. Po jej
prawej stronie siedział Anton; kiedy przedłożył swoją sprawę, wśród zebranych podniósł się
jednogłośny szum. Anton długo mówił o dobroci Marji, o jej poczuciu sprawiedliwości, na
które inni pozostawali ślepi. Pokazał też dokument zaświadczający o tym, co zamierza jej
przekazać.
- Czy oddawałbym Marji Oppdal mój dwór, gdybym wiedział, że za kilka tygodni
uznają ją czarownicą i wszystko odbiorą? Czy jako jej najbliższy przyjaciel stawiałbym się w
takiej sytuacji, wiedząc, że wszystko, co do mnie należy, przejdzie na tego człowieka - tu
wskazał na Revelina - który pragnie wyłącznie jej zła? Bo jeśli ta sprawa źle się zakończy,
jeśli te bezpodstawne oskarżenia dotrą do waszych serc... To nasz przeciwnik, przedstawiciel
kościoła, zawładnie całym moim majątkiem. Do tego stopnia pewien jestem niewinności
Marji i waszego poczucia sprawiedliwości, szlachetni sędziowie - zakończył Anton.
W izbie zawrzało.
Cóż za zwrot w sprawie! Jakaż odwaga! Anton dla Marji ryzykował nie tylko swoje
dobre imię, stawką w grze były też jego włości, które jej oddał. W istocie ryzykował, że
wszystko przypadnie znienawidzonemu Revelinowi, a w każdym razie jego kościołowi.
Sam Revelin poczerwieniał z gniewu. Wyczuwał, jak nastroje ludzi się zmieniają,
twarze sędziów coraz bardziej zamykały się przed nim, po raz pierwszy przemknęła mu po
głowie myśl o kolejnej klęsce, mało miał już asów w rękawie, być może niektóre karty będzie
musiał wykorzystać po raz kolejny.
Najlepszą z nich była najprawdopodobniej Nadjana, jej chłodna uroda, szacunek dla
błękitnej krwi, doświadczenie ze świata... O tak, ta kobieta na pewno potrafi zamydlić oczy
ludziom. Będą spijali każde słowo z jej ust niczym słodką śmietankę.
Pozostały wszak jeszcze dwa dni.
Revelin wyprostował się, uśmiechnął w duchu. To tylko chwilowa zmiana
nastawienia, już on zadba o to, aby sędziowie nie zapomnieli, w czym naprawdę rzecz.
Justitian cierpiał w samotności. Nie odróżniał już wieczora od poranka czy od nocy.
Widział jedynie, że smugi światła, sączące się przez okiennice, nie raziły już tak bardzo oczu,
w domu nie panował gwar, nie słychać było głosów ani kroków, które powiedziałyby mu,
jaka jest pora doby. I kiedy obudził się z głębokiego snu, nie było przy nim Nadjany.
W izbie cuchnęło chorobą. Sam wyczuwał nieprzyjemny zapach i bardzo się go
wstydził. Jakże musi ją to brzydzić, on sam też jest dla niej zapewne odrażający.
Czuł, jak przy każdym poruszeniu skóra na członkach pęka i otwierają się nowe
wrzody. Z wielkim wysiłkiem zdołał sięgnąć po naczynie, pozostawione, by mógł załatwiać
swe potrzeby. Nadjana na ogół pomagała mu i przy tym, lecz za każdym razem nienawidził
tego równie mocno.
Z jego godności nic już nie zostało.
Justitian czuł, że śmierć życzliwie i uwodzicielsko stuka go w ramię. Jedno tylko nie
pozwalało jej się zbliżyć: światło Nadjany. Za każdym razem gdy przychodziła do niego i gdy
dostrzegał w jej oczach prawdziwe ciepło, czuł, że to dla niej musi któregoś dnia wstać
wreszcie z łóżka. Dla niej musi podjąć czekające na niego obowiązki i stać się powodem jej
dumy.
Usłyszał wreszcie wytęsknione kroki na schodach. Nadjana stąpała lżej niż wszyscy
inni: być może nie tylko za sprawą długich sukni sprawiała wrażenie, że raczej unosi się w
powietrzu niż chodzi. Justitian usłyszał odgłos otwierających się drzwi, zaszeleściły spódnice,
kiedy przechodziła przez ciasny korytarz prowadzący do izby. Blask świecy, którą niosła w
ręku, poraził go w oczy.
- Justitianie... Spisz?
- Nie... Już nie. Ale jestem niewypowiedzianie zmęczony.
- Nie wypocząłeś ani trochę? Jak się dzisiaj czujesz, mój drogi?
- Odpoczywałem. Drzemałem, przysypiałem cały dzień, tylko chwilami
przytomniałem, a tyle było dźwięków, Nadjano...
Widziała cień na ścianie za łóżkiem, wiedziała, co on oznacza, lecz pozwoliła, by
blask świecy na chwilę bodaj go odpędził.
- Co tam się dzieje? - spytał Justitian przytomnym takim jak dawniej głosem.
Czyżby się zorientował? Czyżby wzburzenie, jakie ogarnęło wioskę, dotarło do niego
aż tu, do tej odizolowanej izdebki?
Revelin na pewno do niczego się nie przyznał. Jego wizyty u chorego syna
ograniczały się do kilku oschłych zdań i modlitw. Nadjana widziała, że stary zmaga się ze
sobą. Być może nie kochał syna i nie żałował żadnego z razów ani złych słów, nie potrafił
jednak całkiem ukryć, że cierpi na widok chorego. Na szczęście przynajmniej teraz nie
zarzucał Justitianowi bezradności.
- Odbywa się ting - powiedziała z wahaniem, bojąc się kolejnych pytań. Ją samą
zlewał ze strachu zimny pot na myśl o tym, jak może zakończyć się cała sprawa. Zeznania
przeciwko Marji skuły jej serce lodem; na cóż ona się poważyła? Przecież wiedziała, że
Revelin to niebezpieczny człowiek, powinna była zrozumieć, że nie zadowoli się
trzepnięciem Marji Oppdal po palcach. Pastor żądał jej życia; cena, jaką Nadjana miała
zapłacić za zaufanie i dobrą wolę Revelina, stawała się dla niej zbyt wysoka.
Justitian na pewno nie zniesie takiej nowiny, co do tego Nadjana miała pewność.
Gdyby jej mąż dowiedział się, że Marję Oppdal skazano na śmierć i że jedną z osób, które
zaprowadziły nieszczęsną na stos, była Nadjana, umarłby pełen nienawiści do żony.
On, jedyny przyjaciel, jakiego kiedykolwiek miała.
Jedyna osoba, z którą nie związała się z egoistycznych pobudek.
- Lensman żąda zapłaty za Gildeplass, znów też wybuchły kolejne spory o jakieś
kamienie graniczne. Nie pojmuję, że w kraju wielkim jak ten można kłócić się o kilka piędzi
ziemi...
Starała się nadać głosowi beztroski ton, próbując w miarę obojętnie przedstawić
sprawy, jakie poruszano na tingu. Justitian rozluźnił się, przymknął oczy.
- Nie czuję się całkiem dobrze. Mam wrażenie, jakby jakieś paskudne zwierzę
szarpało mi ciało. Wszystko mnie boli, Nadjano, i niekiedy brzydzi mnie, że nie potrafię
utrzymać w sobie choćby łyżki wody...
Nadjana wolno pokiwała głową. Pogładziła go po twarzy, prawie całkiem wolnej od
ran.
- Ta straszna choroba... już niedługo minie. Ja o tym wiem, najmilszy.
Niemądre słowa, tylko głupiec potrafi uwierzyć w zapewnienia, składane w takich
sytuacjach. Ale Justitian pozwalał się pocieszać, pozwolił też przynieść lampę i miskę z wodą
i obmyć się, choć na chwilę schłodzić udręczone ciało. Nadjana wybierała do tego najbardziej
miękkie ściereczki. Pocięła na nie swoje najdelikatniejsze bawełniane halki, wiedziała, że
gospodynie we wsi na oczy nie widziały tak miękkiego materiału i niejedna oddałaby
pierścień z palca za bieliznę podartą na strzępy, pobrudzone ropą i brunatną krwią.
Na ciele Justitiana między wrzodami widniały czerwone twarde rany. W miejscach,
gdzie skóra dotykała do skóry, powstawała czerwona wysypka, zlewająca się w swędzące
plamy. Obmyła chłodną ściereczką całe ciało męża, to samo ciało, które tyle razy gładziła,
pieściła z nadzieją i pożądaniem. Teraz budziło w niej tylko smutek i obrzydzenie, które
starała się ukryć.
Jej dłonie płakały przy tym dotyku, ciarki ją przechodziły, gdy palce napotykały
kolejne nierówności pod skórą. W pachwinach, pod pachami. Drżącymi palcami, niby
przypadkiem, sięgnęła w poszukiwaniu podobnych twardych guzów pod skórą na karku.
Znalazła.
Takie twarde ubite węzły, przypominające kamienne naroślą, akurat w tych miejscach.
Widziała je wcześniej, czuła wcześniej.
Nadjana odwróciła głowę, światło lampy w jednej chwili zrobiło się za mocne.
Zdawała sobie sprawę, że nie zdoła ukryć uczuć, jakie nią teraz targają. Czas stanął w
miejscu, ale zanim zdołała wypłukać ściereczkę, dotarła do niej okrutna prawda.
Zaraza z wrzodami nie przyszła sama.
Skryła tylko przed nią rzeczywistość, oszukała smrodem i krwawiącymi ranami.
Nadjana nie rozpoznała samej śmierci, ponieważ ta ukryła się za groźbą śmierci.
Choroby, na którą zapadł Justitian, Nadjana obawiała się przez całe swoje życie. Ta
sama choroba każdego roku sprowadzała marny koniec na wielu kupczących miłością
mieszkańców Kopenhagi. I ona też żyła wśród nich wtedy, gdy była jeszcze uliczną
kusicielką.
Kiła, tak ją nazywano.
Albo syfilis.
Albo franca.
Choroba nie wybierała, dotykała biednych i bogatych, najubożsi jednak, podobnie jak
we wszystkich innych nieszczęściach, i w tym także byli najbardziej bezradni. Można się było
smarować rtęcią, wypijać litry odwarów, iść do aptekarza i wydać ostatnie talary na maści i
cudowne kuracje.
Prędzej czy później jednak nie było już żadnej rady.
Prędzej czy później ciało zaczynało gnić.
Prędzej czy później dusza odchodziła, człowiek zmieniał się w zdeformowane
skamlące zwierzę, jeśli szczęście mu nie sprzyjało, nie zsyłając wczesnej śmierci. Większość
chorych mogła liczyć na łut szczęścia, choroba bowiem osłabiała całe ciało i niewinne
przeziębienie mogło zgasić płomień ludzkiego życia. A wszystko to za sprawą jednego - bo
tyle wystarczyło - aktu miłosnego lub też aktu prymitywnego pożądania. To ostatnie być
może było częstsze, ten rodzaj przekleństwa bowiem najczęściej uderzał w bywalców domów
uciechy i dziewczęta, które sprzedawały swoje wdzięki.
Choroba przenosiła się z mężczyzny na kobietę, najprawdopodobniej za sprawą tej
samej cieczy, która dawała również życie. Z najbardziej tajemnych zakamarków kobiecego
ciała przenikała z kolei w mężczyznę, który mieszał z nią swe soki. Niekiedy przychodziły na
ś
wiat dzieci, od zarania życia noszące ślady cierpienia matki.
Justitian zasiał swe nasienie w zatrutej ziemi.
Kara za grzechy spotkała go już na tym świecie.
Nadjana wyżęła szmatkę tak mocno, aż delikatny materiał wpił jej się w dłonie.
Justitian otworzył oczy, ocknął się, czerpiąc przyjemność z jej łagodzących męki pieszczot.
Nadjana musiała mocno wziąć się w garść, by wyciągnąć do niego rękę, pozwolić, by palce
kontynuowały pocieszającą wędrówkę po schorowanym ciele.
Wiedziała, że to nie ma już żadnego znaczenia. Wciąż jeszcze jej dłonie były białe, nie
naznaczone, a ciało czyste niczym mleko i jak zawsze gładkie. Nie zaraziła się wrzodami i
miało to już najprawdopodobniej nie nastąpić.
Pewnego dnia jednak dostrzeże na skórze owe czerwone plamy.
Za kilka tygodni, może za kilka lat.
Nie wiadomo.
Jeśli szczęście jej dopisze, to nigdy się tak nie stanie.
Nadjana jednak wiedziała, że nie zdoła zapomnieć o pewnym drobnym, z pozoru bez
znaczenia, fakcie.
Już przed kilkoma miesiącami poczuła pewne oznaki, lecz odsunęła myśl o nich, nie
chciała bowiem, by osłabiała ją w walce o budowanie nowego życia.
- Masz takie dobre ręce, Marjo...
Justitian znów pożeglował w dalekie światy. Nadjana wiedziała, że nie panuje już nad
tym, co mówi. Słowa wypływały na jego wargi wprost z miejsca, którego nie był już dłużej w
stanie osłaniać.
Nadjana odeszła od łóżka, lecz kula, jaka zaczęła rosnąć jej w żołądku, powiększyła
się nagle i zapiekła. Na środku schodów musiała pozbyć się żółci wprost do trzymanej w
rękach miski z nieczystą wodą.
ROZDZIAŁ VIII
Czy właśnie tak czuli się ci, którzy siedzieli w wilgotnych lochach ze świadomością,
ż
e słońce zachodzi dla nich po raz ostatni?
Marja nie była już w stanie zapanować nad swym lękiem, ledwie zdołała go tłumić,
dopóki dzieci nie położyły się spać. To był ostatni wieczór. Czuła narastające mdłości, być
może po raz ostatni pochylała się nad uśpionymi, gładząc ich miękkie spokojne buzie. Być
może po raz ostatni widziała szczupłe rączki Amelii obejmujące troskliwie tego, którego
nazywała braciszkiem.
Benjamin.
Co się z nim stanie, kiedy jej zabraknie?
Karl widział, że żona cierpi, lecz niewiele mógł na to poradzić. Nie chciał bardziej
dręczyć jej domysłami.
Ostatni wieczór przed ostatnim dniem tingu.
Marja powiedziała już swoje, pastor także. Jej los spoczywał teraz w twardych
chłopskich rękach przysięgłych.
- To nasz ostatni wieczór tutaj, Marjo - zauważył Karl. Przytaknęła.
Głowa rozbolała ją jeszcze mocniej, chociaż wiedziała, że Karl ma na myśli co innego
niż ona.
- Jutro, kiedy ting się skończy, przeniesiemy się do Wdowiej Zagrody - powiedział
spokojnie.
Marja pokiwała głową.
- Tak, przeniesiemy się. Na pewno będzie nam tam dobrze.
- Dzieci wcale się nie ucieszyły tak, jak przypuszczałem, może nie zrozumiały, że
nagle staliśmy się bogaci?
- Dzieci cieszą się z tego, co mają. Boją się zmian.
- Ale Martin w każdym razie się nie smucił. Mówił o koniach i radował się, że będzie
miał własnego. Pomyśleć tylko, mój syn będzie jeździć konno. Dorosłym też trudno to
pojąć...
- To prawda - przyznała Marja. - Już nigdy nam niczego nie zabraknie. Pomyśl tylko,
nie będziesz już się męczył na tych marnych spłachetkach pola. Teraz twój stryj sam będzie
musiał ściągać siano z tych stromych skalnych półek, gdzie wcześniej ty narażałeś życie.
Karl podszedł do niej, ujrzał, że usta jej drżą, a oczy wcale nie błyszczą z radości.
- To dla mnie bez znaczenia, Marjo. Mam wszystko, czego mi trzeba. Mam coś, czego
nie zrównoważy tysiąc zagród.
Były to jedyne słowa, jakimi umiał wyrazić swój strach. Marja wiedziała, że mąż nie
potrafi już dzisiaj dopuścić lęku do serca. Nie wiadomo, czy Karl zdołałby przeżyć, gdyby mu
ją odebrano.
- Uświęćmy ten ostatni wieczór, kochana. Połóżmy się wcześnie, starczy jeszcze czasu
na pakowanie i sprzątanie.
Miejmy taką nadzieję, dodała w duchu Marja. A nawet gdyby nie było czasu, to i tak
nie zamierzała poświęcać na to tej krótkiej nocy.
Wtulili się w siebie w ciemności. Cisza zdawała się gęsta, jak często bywa w pierwszą
noc, kiedy spadnie śnieg. Wszystkie dźwięki zdały się przytłumione, wszędzie było biało i
czysto. Śnieg pokrył szczelną warstwą pola, chaty i ludzkie serca.
Pod grubymi belkami plebanii rozbrzmiewały psalmy i monotonne modlitwy.
To Revelin modlił się o zdrowie dla swego jedynego syna. Justitianowi się pogorszyło,
gorączka wzrosła tak gwałtownie, że przerażona Nadjana wezwała kucharkę.
- Musisz kogoś znać, musisz wiedzieć o kimś, kto potrafi przyrządzić jakieś lekarstwo,
coś, co pomoże. Czy tu naprawdę nie ma nikogo takiego?
Kucharka wzruszyła ramionami.
- Nie ma nikogo poza Marją Oppdal. A ona jest chyba ostatnią osobą, którą pani
baronówna chciałaby prosić o pomoc. Już wcześniej mówiłam...
Nadjana zirytowana odwróciła się na pięcie, odesłała kucharkę z powrotem na dół. Tej
kobiecie na pewno wystarczyło jedno spojrzenie rzucone ukradkiem na łoże boleści
Justitiana. Jutro rozgłosi po wsi, że syn pastora jest umierający.
Ale on nie może umrzeć. Nie teraz.
Nadjana zacisnęła pięści, całą swą wolę skupiła na tym jednym życzeniu. Justitian nie
może umrzeć teraz, gdy zwycięstwo i chwała są już tak blisko! Przecież od wygranej dzieli
ich zaledwie kilka kroków.
Usiłowała zmusić umysł do pracy. Musiała przecież w ciągu całego życia nauczyć się
czegoś o chorobach i sposobach ich zwalczania!
Niestety, Nadjana zawsze darzyła nienawiścią ludzką słabość i niedolę. Uciekała od
nich, przywoływały bowiem wspomnienia z jej przeszłości, o których myśli nie mogła znieść.
Co by zrobiła Maria, Maria ze Skjaervasr? Ta niezwykła kobieta o jasnych włosach, z
twarzą naznaczoną dziobami po ospie?
Nadjana wygrzebała z zakamarków pamięci obrazy z okresu spędzonego na wyspie.
Zmusiła się, by odszukać twarz Marii, jej ręce, proste rady, których tamta tyle znała.
Odsuń koce, dopuść do niego powietrze, nie zamykaj gorączki w środku, jak czyni
wielu ludzi. Niech się trochę ochłodzi, zrób mu chłodne okłady i pilnuj, żeby dużo pił, to
bardzo ważne.
Nadjana nie mogła zrozumieć, skąd się jej to wszystko bierze, ale słuchała głosu
szepczącego w sercu. Wszystko mogło się przydać.
- Ach, Marjo. Naprawdę wróciłem do ciebie... Jesteś tak samo młoda, ukochana,
równie piękna i czysta jak... róża...
Nadjana nie pozwoliła się zranić tym słowom, wiedziała, że Justkian bredzi w
malignie. Zapewne wrócił do swej młodości, do Marji.
- Cicho, cicho, Justitianie, nie mów nic. Oszczędzaj siły, będą ci dziś w nocy
potrzebne.
- To nie takie trudne... - wymamrotał Justitian. Ze skroni spływał mu strumyczek potu.
Nadjana spostrzegła, że jego oczy nabrały żółtego blasku. Serce zaczęło walić jej jak
młotem. Wyglądało na to, że zbliża się koniec. Wkrótce będzie musiała się z tym pogodzić.
Lecz coś w niej opierało się tej myśli, nie chciało zaakceptować śmierci męża. Doświadczyła
tego już wcześniej, zaznała tej samej bezsilności, tego samego smutku, który wgryzał się
coraz głębiej w jej duszę.
Nadjana niewiele pamiętała, nie chciała pamiętać. Prędko kroczyła do przodu, nigdy
nie oglądając się za siebie. Wiedziała, że jak dla żony Lota mogłoby to dla niej oznaczać
zgubę. Są rzeczy, do których nie powinno się wracać. Temu przykazaniu Nadjana pozostała
wierna i najważniejsze dla niej było to, co ma przed sobą.
Justitian uspokoił się trochę. Poty ustały, ale twarz miał rozpaloną, natomiast dłonie,
na kołdrze wręcz niebieskawe, były zdumiewająco chłodne.
Nadjana usłyszała na schodach kroki pastora, chciała zamknąć drzwi. Tego jednak
oczywiście nie mogła zrobić, Revelin wszedł do środka, spojrzał na śpiącego syna. Zdumiało
ją, że nie widzi tego samego, co ona. W każdym razie jego głos brzmiał spokojnie, gdy wyjął
książeczkę do nabożeństwa i zaczął śpiewać psalm.
- Możesz iść na spoczynek, Nadjano. On jutro poczuje się lepiej, a wtedy ty będziesz
potrzebowała sił. Pójdziesz ze mną rano, powinniśmy zdążyć do sali tingu przed innymi.
Muszę zamienić kilka słów z asesorem, powinniśmy też porozmawiać o twym ostatecznym
ś
wiadectwie.
- Powiedziałam już wszystko, co miałam do powiedzenia.
Twarz pastora pociemniała.
- Zawarliśmy umowę, Nadjano, nie zapominaj o tym! Nadjana spuściła głowę, chciała
rzucić teściowi w twarz, że jest potworem, wcielonym diabłem, który myśli tylko o słodyczy
zemsty, podczas gdy jego jedyny syn umiera.
- On jest żywotny, da sobie radę - oświadczył pastor. Była to jedyna oznaka szacunku,
na jaką było go stać w stosunku do Justitiana.
- Trzymaj mnie, nie wypuszczaj mnie, on nadchodzi... Nadchodzi... Ach, nie!
Justitian zaczerpnął sil z jakiegoś nieznanego źródła, bezwładne dotąd ciało zaczęło
się rzucać po łóżku. Nadjana przytrzymała go mocno, by nie spadł na podłogę. Prawie
całkiem się na nim położyła, przyciskając jego wilgotne dłonie, wytężając mięśnie, by
pokonać konwulsyjne drgawki. Przemawiała do męża jak do dziecka, potrzebującego
pociechy po koszmarze, który mu się przyśnił. Nadjana wprawdzie nie miała dzieci, lecz
instynkt podpowiadał jej, co robić.
Justitian walczył z jej rękoma, odsuwał je, pragnął wstać z łóżka.
Nadjana rozumiała jego życzenia, zdawała sobie jednak sprawę, że wkrótce zabraknie
mu sił.
- Marja... MARJA...
Objął ją mocno, nie wiedziała, czy jest przytomny.
Mamroczące dźwięki płynęły do jej ucha, dłonie rozpaczliwie uchwyciły ją w pasie,
ś
ciskał ją tak mocno, aż tchu zabrakło jej w piersiach. Potem nagle puścił, w oczach pojawił
się jaśniejszy błysk, poznał ją, lecz zaraz moment przytomności minął. Zniknął jak księżyc
przesłonięty żeglującą chmurą.
- To nie Marja... nie Marja... ty jesteś... Nadjana wiedziała, że ma twarz równie mokrą
jak on, a jej oczy są zaczerwienione, piekące. Czuła jego ból, wyczuwała wręcz śmierć, która
groziła, że go zadławi. Lecz Justitian wciąż walczył, czas cudów jeszcze nie minął!
Nadjana już wcześniej widziała ludzi toczących bitwę ze śmiercią. Ludzi, którzy
odnieśli ciężkie rany bądź zapadli na nierozpoznane choroby, a jednak udawało im się
zwyciężyć. Musi wierzyć, że w tej decydującej walce Justitian także odniesie zwycięstwo.
Znów ogarnął go niepokój. Krzyk wdzierał się boleśnie w uszy Nadjany. Przenikał,
wwiercał się w nie, głęboko aż do brzucha. Wśród niezrozumiałych słów wykrzykiwał jej
imię.
Przebłyski świadomości stawały się coraz rzadsze i kiedy przychodziły, leżał
nieruchomo i tylko na nią patrzył. Próbował się uśmiechać, czym przydawał jej wiary, że
rozumie.
Wciąż był wczesny wieczór.
Nadjana wiedziała, że ta noc może się okazać najstraszniejsza w jej życiu.
Poczuła się taka zmęczona, miała ochotę po prostu się przy nim położyć, ująć za rękę i
odpoczywać wraz z nim. Ale bierność nie leżała w jej zwyczaju, gdyby się poddała, wszystko
byłoby stracone. Również dla Justitiana.
Płynęły godziny, lecz ciemność za oknem ani trochę się nie zmieniała. Tylko płomień
łojowej świecy, palący się coraz bliżej świecznika, świadczył o upływającym czasie.
Justitian poruszył głową, otworzył oczy.
- Nadjano...
Uśmiechnęła się. Czyżby już mu się poprawiło? - Tak?
- Sprowadź Marję.
Drgnęła. Czyżby bredził w malignie? Nie. To dlatego te słowa raziły ją jak cios. Ale
przecież brzmiały tak łagodnie.
Oczy chorego błagały o wybaczenie, o zrozumienie.
- Muszę... się pożegnać.
- Sprawi mi to wielki ból, Justitianie.
- Ty... jesteś moją żoną. Zawdzięczam ci wszystko, nigdy nie zdołam... wyrazić, jak
bardzo cię kocham. Niech to będzie moim podziękowaniem dla ciebie. Ale Marja... Nie
miałem wtedy czasu, żeby się z nią pożegnać. Mój ojciec...
Głos nie chciał go słuchać. Justitian tracił siły. Nadjana widziała, że mąż żyje teraz już
jedynie siłą woli. Żyje po to, by się pożegnać.
Czy mogła mu tego odmówić?
Nie.
A w dodatku pozostało w niej jeszcze źdźbło nadziei, którego wciąż próbowała się
chwytać, teraz kiedy już wszystko zawiodło. Marja Oppdal wiedziała tak wiele o sztuce
leczenia, kucharka przynajmniej w nią wierzyła i przecież właśnie o to między innymi ją
oskarżano. O bezbożny stosunek do chorób i podejrzane praktyki medyczne.
- Przyprowadzę ją - szepnęła Nadjana i ucałowała zroszone potem czoło.
Kiedy zbiegała po schodach, prędko otarła ręką usta.
Złapała płaszcz, który w wilgotnym zimowym powietrzu Kopenhagi grzał tak
przyjemnie, lecz tutaj, w taką noc jak ta, gdy domy trzeszczały z mrozu, dawał tylko
złudzenie ciepła.
Trzewiki z czterdziestoma guziczkami.
Mocowała się z nimi zdrętwiałymi palcami, przed przybyciem do wioski nigdy nie
zapinała ich własnoręcznie. Przeklęła oporne guziczki, łzy popłynęły jej po policzkach, czuła,
ż
e ogarnia ją coraz większa panika. Nigdy dotąd nie była w takim stanie, nie zaznała bólu
bezradności, ale teraz, w tej chwili, nie pomogłyby jej ani pieniądze, ani duma czy władza.
Teraz wszystko zależało od innej kobiety, od kobiety, która zapewne widząc ją w drzwiach
splunie ze złością.
Musi jednak spróbować. Nawet gdy wróci do domu bez Marji, to Justitian po jej
oczach pozna, że próbowała. A jeśli będzie miała szczęście, to Justitian uwierzy, gdy powie,
ż
e Marji nigdzie nie mogła znaleźć.
A może powinna wziąć ze sobą pieniądze?
Nie chciała tracić czasu na zabieranie błyszczących monet z kuferka w gabinecie. Bała
się też, że Revelin tam siedzi. Chwyciła więc w locie sznurek pięknie szlifowanych rubinów
oprawionych w srebro wybijane w kwiaty. Był to najpiękniejszy klejnot, jaki posiadała.
Gotowa była go bez żalu ofiarować, gdyby tylko mógł przyczynić się do spokojnego
pożegnania Justitiana ze światem.
Marja musi przyjść!
Musi zapomnieć o wrogości, zrozumieć, że chodzi o spokój duszy innego człowieka.
Jeśli kiedykolwiek żywiła dla niego cieplejsze uczucia, nie mogła mu tego odmówić.
Nadjana biegła po śniegu, nie był głęboki, lecz nogi w cienkich trzewiczkach na
gładkiej skórzanej podeszwie ślizgały się po nim niemiłosiernie. Wiatr od fiordu przewiewał
pelerynę i Nadjana zaczęła szczękać zębami. Łzy płynące z oczu zamarzały na policzkach,
mąciły wzrok. Na szczęście znała drogę do Oppdal.
Marja być może roześmieje się jej prosto w twarz, uraduje ją widok rywalki takiej
zaniedbanej, z pełnymi rozpaczy czerwonymi oczami, pokornej, całkowicie uzależnionej od
jej dobrej woli. To straszne upokorzenie, lecz Nadjana nie miała wyboru. W podświadomości
obliczała cenę, jakiej może zażądać Marja. Co robić, jeśli nie wystarczą jej rubiny? Jeśli
zażąda czegoś więcej? Na przykład pomocy Nadjany na jutrzejszym tingu?
Nie, do tego Nadjana nie może się posunąć.
Nie może już teraz zawrócić.
Co z tego, że Marja ujdzie cało, bo będzie obecna przy końcu Justitiana? Co z tego, że
lekarstwa Marji uratują go, skoro Revelin utrzyma nad nimi władzę?
Pastor musi ufać jej, Nadjanie.
Tylko ten, komu się naprawdę ufa, dowie się, gdzie najdotkliwiej zrani sztylet. A
pastor nosił naprawdę szczelną zbroję; Nadjana miała świadomość, jak ważne jest obnażenie
jego czułych punktów.
Nie, nie cofnie swoich słów. To i tak niewiele pomoże. Byli wszak inni świadkowie,
których zeznania bardziej się liczyły. Marja także na pewno to zrozumiała. Cóż, klejnot w
każdym razie będzie pięknym spadkiem dla jej córeczki, tej ślicznej Amelii o łagodnym
spojrzenia.
Dotarła na miejsce. Przez moment stała, chwiejąc się na nogach, czekała, aż oddech
wróci do normalnego rytmu. Wreszcie podeszła do drzwi, zapukała mocno.
- Marjo Oppdal! Na Boga, otwórz! Tu chodzi o życie! W środku panowała cisza.
Dopiero teraz Nadjana zauważyła, że z dachu nie unosi się nawet dym. Czyżby nikogo nie
było w domu?
Ale nie, ze środka dobiegały glosy. Szuranie bosych stóp, stukot drewniaków o prostą
drewnianą podłogę.
- Cicho tam za drzwiami, nie budź dzieci. Kto przychodzi w taki wieczór jak ten?
Drzwi na miękkich skórzanych zawiasach lekko się uchyliły.
Twarz Marji pobielała z zaskoczenia.
- To ty?
Nadjana zauważyła, że zdumienie przechodzi w nienawiść, a jeszcze później w
nadzieję.
- Przychodzisz, by pożałować swojej złośliwości? A może Revelinowi zabrakło
cierpliwości i przysyła ciebie, żebyś wykonała za niego brudną robotę?
- On mnie nie przysłał. Przychodzę z inną sprawą, Marjo Oppdal. Przyjmij mnie bez
nienawiści, proszę. Wiem, że źle postąpiłam wobec ciebie, lecz teraz chodzi o coś więcej, o
coś ważniejszego.
- Cóż może być dla mnie ważniejsze niż moje własne życie? - odparła Marja cierpko.
Nie miała ochoty wpuszczać tej kobiety za próg swego domu, lecz mróz ciągnący
przez uchylone drzwi szczypał już w nogi. Baronówna sprawiała wrażenie na wpół zamar-
zniętej. Na ustach Marji pojawił się bezczelny uśmieszek.
- Justitian umiera. Uśmiech Marji przygasł.
- Naprawdę, on umiera. Umrze na pewno, jeśli ty... twoje lekarstwa... słyszałam...
Marja popchnęła ją przed sobą na śnieg.
- Idź do obory, baronówno. Musimy porozmawiać.
- Nie ma czasu... Ach, bądź tak miła...
- Ja nie jestem miła - twardo odparła Marja. - Jutro czeka mnie walka o życie. A ty
jesteś najbliższą osobą mego wroga.
- Ale Justitian nie jest twoim wrogiem - łagodnie zauważyła Nadjana.
Ciepło bijące od zwierząt czyniło oborę błogosławionym miejscem.
- Justitian... Nie potraktował mnie źle, nieszczęsny.
- On umiera.
- Naprawdę tak z nim źle? Sądziłam... Powiadano... Nadjana machnęła ręką.
- Revelin nie chciał, żeby wieś poznała prawdę, nie chciał, by ludzie się dowiedzieli,
jak poważna jest sytuacja. Może sam nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. Ale ja wiem, na co
cierpi Justitian. Widzę, jak z każdą godziną nadzieja się oddala. Tej nocy jego los spoczywa
w twoich rękach, Marjo.
Marja popatrzyła w ciemnoszare oczy i spostrzegła, że ta cudzoziemka nie jest już
królową, lecz tylko wystraszoną kobietą, która odrzuciła wszelką dumę i szuka pomocy u
wroga.
- On o ciebie pytał - powiedziała Nadjana, a Marja rozumiała, jak wiele ją kosztują te
proste słowa.
Wstała.
- Muszę przynieść parę rzeczy i ubrać się. Na miłość boską, umrzesz z zimna.
Przyniosę ci coś do okrycia, tymczasem poczekaj tu w cieple.
Nadjana osunęła się na stos siana. Drżała.
Ręka jakby przymarzła jej do schowanych w kieszeni rubinów.
Marja nawet nie wspomniała o wynagrodzeniu. Nadjana poczuła, jak rumieniec
wstydu pełznie po jej zmarzniętej twarzy. Być może i tym razem źle oceniła sytuację. Być
może Marja Oppdal była ulepiona z tej samej gliny co tamta zapomniana Maria.
Marja bała się, że Karl jej nie zrozumie, nie zgodzi się, by wyprawiała się gdzieś
akurat tej nocy, by zrobić coś, o co następnego dnia miała zostać oskarżona.
- Marjo, to zasadzka! Przytrzymywał ją, nie puszczał. W oczach pojawiła się rozpacz.
- Ona chce cię oszukać, to Revelin ją nasłał. Chcą, żebyś dzisiejszej nocy sama
wykopała sobie grób. Wiedzą, że tak dobrze się broniłaś, i boją się, że jutrzejszy dzień będzie
dniem twojego zwycięstwa. Próbują wykorzystać twoją dobroć, poczucie obowiązku. Nie po-
zwól im na to, Marjo. Nie pokazuj im, co potrafisz, bo sprawią, że twoja dobroć obróci się na
złe, przeciwko tobie. Oskarżą cię o czary!
Marja przysiadła przy mężu, patrzyła na niego w ciemności, żałowała, że nie może
spojrzeć mu w oczy. Pogładziła tylko palcami jego twarz.
- To nie tak, Karlu. Ja jej wierzę, ona nie kłamie. Jest po prostu bezradną, zrozpaczoną
kobietą, przerażoną, że straci męża. Wiele musiało ją kosztować, by tak się przede mną
ukorzyć.
- Nie, ona jest podstępna i niebezpieczna, to przyjaciółka Revelina, jego synowa, nie
zapominaj o tym, zostań w domu.
- Wcale o niczym nie zapominam. Sądzę jednak, że opłaci mi się pójść z nią. Myślę,
ż
e ona... mnie wynagrodzi.
- Myślisz, że cofnie swoje słowa jutro przed tingiem? Może by to w czymś pomogło,
ale...
- Jestem mu to winna - powiedziała Marja cicho. Karl przełknął ślinę.
- A więc to o niego chodzi?
Pocałowała go. Pozwoliła, by jej wargi odpowiedziały na dręczące go pytanie.
- Nigdy nie kochałam nikogo poza tobą...
Przekradały się przez wieś jak złodziejki, noc była bez księżyca. Przy chacie
dzwonnika się zatrzymały, żeby nabrać oddechu. Nadjana dostrzegła żółty blask sączący się
przez szparę pod dachem. A więc pastor tam był. Zdarzało się, że palił światło nocą,
prawdopodobnie dlatego, że bał się ciemności, a może miał jakąś pracę.
To dobrze.
Kobiety biegły dalej. Marja niosła węzełek, Nadjanie wystarczyło zmaganie się ze
ś
liskimi trzewikami.
Na górę po schodach, nie ma czasu na zdejmowanie butów, na zrzucenie peleryn.
Obu serce w piersiach waliło mocno. Czy zdążyły?
Tak.
Justitian wciąż niespokojnie rzucał się na łóżku.
Marja po drodze wypytywała Nadjanę o chorobę, lecz dama z Danii w biegu ledwie
mogła z siebie coś wydusić. Przywykła wszak do siedzenia w powozie, a co najwyżej do
powolnych spacerów po ogrodzie.
Justitian był nieprzytomny. Nadjana spostrzegła to od razu, wiedziała, że muszą
czekać.
- Rozchorował się na statku, kiedy jechaliśmy do Norwegii, na pokład przyszedł
lekarz, miał zbadać nas wszystkich, zabronili nam schodzić na ląd, mówili, że dość mają tej
zarazy, jaka dotknęła miasto. Całymi tygodniami czekaliśmy na statku. Wreszcie Justitianowi
się poprawiło i pozwolono nam zejść na ląd. Dopiero kiedy tu przyjechaliśmy, znów się
zaczęło. Te wrzody także...
- Na pewno lekarz przywlókł zarazę. A ty, ty nie jesteś chora?
- Na razie nie. Zawsze byłam silna, zaraza się mnie nie ima.
- Co jeszcze mu dolega?
Nadjana bacznie przyglądała się twarzy Marji. Postanowiła być szczera.
- On ma też syfilis.
Na twarzy Marji z początku pojawił się wyraz niezrozumienia, słowo wymawiane z
duńska zabrzmiało obco. Wreszcie jednak dotarło do niej jego znaczenie.
- Ach, nie... tylko nie to. Młoda dziewczyna w niej zapłakała. Justitian... taka
wstydliwa choroba. I zaraz z przerażeniem zdała sobie sprawę z powagi tego, co usłyszała.
Wszak ta choroba potrafiła zniszczyć całe rodziny, wykończyć ludzi w ciągu roku, lecz mogła
trwać również dwadzieścia lat. Zżerała ciało od środka, nikt nie wiedział, ile czasu trzeba, by
pękła struna życia.
- Ty też? Nadjana pokręciła głową, lecz Marja dostrzegła zwątpienie w jej oczach. I
strach.
- Jeśli przeżyje zarazę, to z tą drugą chorobą może chodzić po świecie jeszcze przez
wiele lat. Wiesz, kiedy...?
Nadjana znów pokręciła głową.
- Prawdopodobnie tuż przed tym, jak go znalazłam. Gdzieś około Nowego Roku.
Zanim tu przyjechaliśmy.
- Znasz go tak krótko?
Tylko kiwnęła głową, nie chciała przyznawać się głośno.
Marja nie pytała już o nic więcej, zaczęła wyciągać z węzełka pojemniczki i
pudełeczka, jakieś mniejsze zawiniątka. Ustawiła je na wypolerowanym czerwonobrązowym
stoliku, którego powierzchnia lekko błyszczała.
- Dam mu coś przeciwko gorączce. Sproszkowaną korę wierzby, czarny bez, bobrek i
słód. Masz trochę wódki? I wodę, mnóstwo wody. Dobrze, żeby była ciepła, jeśli jeszcze
płonie ogień na palenisku.
Nadjana wyszła przynieść to, co potrzebne.
Miała wielki kłopot z nastawieniem wody, ogień pod jej niesprawnymi palcami zgasł.
Marja została sama. Cicho podeszła do chorego, w obecności żony nie chciała go
dotykać.
- Justitianie - szepnęła. Ku jej zdumieniu wargi mężczyzny rozciągnęły się w
uśmiechu. Wymamrotał coś. Marji serce w piersi zaczęło uderzać jak szalone.
- Jestem tutaj.
- Marja? Zabrzmiało to jak westchnienie, lecz wypowiedział jej imię wyraźnie.
Uśmiechnęła się ucieszona, a więc ją poznał.
- Jestem tu... przy tobie. Nadjana także. Pomożemy ci.
- Nikt nie zdoła... ale dziękuję, że zechciałaś przyjść. Tyle rzeczy pozostało nie
dopowiedzianych.
- Nie, nic nie jest nie dopowiedziane - odparła łagodnie.
Justitian westchnął. Z jego piersi wydobyły się przerażające dźwięki. Marja zaczęła
się bać, że to, co mu poda, nie odniesie żadnego skutku.
- Otwórz usta, Justitianie, to lekarstwo... Przełknął, nie zwrócił, zakaszlał tylko, gardło
miał widać ściśnięte.
- Marjo... nigdy o tobie nie zapomniałem. Pogładziła go czule. Nie bała się
owładniętego zarazą ciała, wiedziała, że jest na to rada. Ktoś, kto znał tajemnice chorób,
nieczęsto padał ich ofiarą. Marja pomimo tak częstego obcowania z chorymi nie chorowała
nawet przez jeden dzień.
- Ja też ciebie nie zapomniałam, Justitianie.
- Karl...
- Poślubiłam go - odpowiedziała cicho. - Musiałam, zrozum.
Justitian znów przełknął, lekarstwo najwidoczniej nie chciało się ułożyć w żołądku.
- Wiedziałem o tym, mój ojciec... on zawsze osiąga to, czego chce. Dobrze, że teraz
jesteś bezpieczna.
Bezpieczna? Co on ma na myśli?
Marja zrozumiała, że Justitian niewiele wie o wydarzeniach ostatnich dramatycznych
dni, lecz uznawszy, że nie ma powodu przysparzać mu więcej bólu i trosk, postanowiła
milczeć.
- Twój ojciec pewnego dnia spotka swego' sędziego - oświadczyła twardo.
Justitian znów lekko się uśmiechnął.
- Może i tak, już krzywda, jaką nam wyrządził...
- Być może takie było zrządzenie losu, Justitianie. Może Bóg tak chciał. Masz też
swoją wierną Nadjanę, jest taka piękna.
Justitian cieszył się, że Marja nie powiedziała „bogata”.
- Tak, naprawdę ją kocham, ale wtedy... kiedy przyszłaś do chaty dzwonnika...
Marja pamiętała ów żałosny widok.
- Wtedy... Położyła palce na jego ustach.
- Pst! Są prawdy, o których nie powinniśmy mówić głośno, Justitianie.
- Gdyby tylko... Jego głos brzmiał teraz słabiej.
- Gdyby nie mój ojciec...
Marja pozwoliła płynąć łzom. Uścisnęła rękę Justitiana, usłyszała grzechot garnków,
które Nadjana nieudolnie usiłowała wnieść na górę.
- Unieszczęśliwiłabym cię - szepnęła. - Dziękuj swemu ojcu, że do tego nie doszło...
Justitian nie odpowiedział, tylko lekko uścisnął jej rękę.
Marja miała wrażenie, że jego czoło jest już mniej gorące, a na wrzody pomogą maści
i wyciągi z ziół. Nadjana przesadzała, pomyślała Marja z ulgą.
ROZDZIAŁ IX
Noc przed ostatnim dniem tingu.
Mogła to być ich ostatnia noc.
Dlaczego więc jej tu nie ma? Dlaczego jego łóżko jest puste i zimne? Pozostał po niej
tylko słaby zapach jej włosów. Dlaczego jego ramiona zamykają się na martwej baranicy?
Dlaczego to szorstka wełna, a nie jej włosy łaskoczą go w policzek?
Karl odwrócił się do ściany. Szukał poczucia bezpieczeństwa wśród masywnych bali.
Leżały jedne na drugich od stu lat, układając się w ścianę i tworząc zamknięty mały świat
Jego świat. I jej. Teraz jakby przestały się trzymać. Być może już jutro okaże się, że
wszystko, co mają, obróciło się w ruinę. Było to równie nieprawdopodobne jak przekonanie,
ż
e ta mocna ściana miałaby rozpaść się w drzazgi, lecz równie pewne jak fakt, że grube bale
przytrzymywał na miejscu wyłącznie ich ciężar.
Karl wsłuchał się w oddechy dzieci. Starał się powstrzymać narastającą w nim
rozpacz, nie chciał dopuścić do siebie przerażenia. Uszy nasłuchiwały kroków, które rozedrą
nocną ciszę, lecz dochodził do niego jedynie trzask drewna ściskanego mrozem. Zastanawiał
się, czy Marja starannie zamknęła za sobą drzwi od obory, znalazł pretekst, by wstać.
W ciemnej oborze zapalił lampę. Zwierzęta w przegrodach poruszyły się niespokojnie.
Czyżby ludzie zatracili rytm doby?
Karl odruchowo zaczął gładzić bok młodej jałówki. W blasku lampy wilgotne oczy
zwierzęcia błyszczały. Odnalazł zgrzebło ze świńskiej sierści i widząc, jaką przyjemność
sprawia krowie czyszczenie, odzyskał trochę spokoju. Tu, w oborze, myśli zawsze mu się
rozjaśniały. Powietrze było ciepłe od oddechów, dawało przytulne poczucie bezpieczeństwa.
Nikt tak jak zwierzęta nie potrafił go uspokoić, kiedy ludzie z najbliższego otoczenia tak się
odeń oddalali.
Nie obawiał się niczego ze strony syna pastora. Justitian był jednym z wielu, którzy
okazali Marji łaskawość, a teraz zachorował. Był wręcz bliski śmierci, jeśli ta obca
baronówna mówiła prawdę.
Czy to jakaś gra? Czy mimo wszystko powinien był zatrzymać żonę?
Czy też może Marja w tej chwili zbawiała własną duszę, przychodząc z pomocą
synowi swego najzaciętszego wroga?
Karl się bał.
Nie miał złudzeń co do Revelina. Revelin był w stanie własną ręką wznieść topór nad
głową Marji, nawet jeśli ta ocaliłaby życie jego jedynemu synowi.
Ś
ciany w oborze też trzeszczały. Dwie krowy zaczęły przeżuwać, jak gdyby doszły do
wniosku, że nocny niepokój można mimo wszystko do czegoś wykorzystać. Owce przez
chwilę beczały zdenerwowane, ale gdy do nich przemówił, uspokoiły się na dźwięk
znajomego głosu.
Na sianie w kącie Karl odnalazł swego rodzaju ukojenie. Złożył ręce, poczuł, jak obcy
mu ten gest.
Z kąta obory w głębi fiordu gdzieś daleko na północy ziemskiego globu popłynęły
modlitwy. Czyż można dziwić się wątpliwościom, czy kiedykolwiek dotarły do adresata?
To będzie długa noc, pomyślała Marja. Nie było zegara ani też słońca, które
pomogłyby jej liczyć godziny. Wiedziała jednak, że będą jej się wydawać długie niczym lata.
Nadjana nie mówiła nic więcej. Siedziała na krześle w kącie. Światło lampy
sprawiało, że jej białe włosy lśniły jak złoto. Prawie tak jak włosy Amelii, pomyślała Marja.
Justitian zasnął.
- Lepiej wygląda - cicho zauważyła Nadjana. Marja wykręciła ściereczki z wody, z
której unosił się świeży zielony zapach.
- Być może zbyt wcześnie zaczęłaś myśleć o wdowieństwie - odparła, starając się, aby
jej głos zabrzmiał jak najbardziej neutralnie.
Cisza.
- Dziękuję, że zgodziłaś się przyjść, Marjo Oppdal. Marja podniosła głowę.
Zobaczyła, że oczy Nadjany spoglądają na nią poważnie, nie uciekają. Marja przytrzymała ją
wzrokiem, szukając wahania, lecz go nie znalazła. Podziękowanie płynęło prosto z serca.
Kiwnęła głową w odpowiedzi.
- Kim ty właściwie jesteś? Pytanie Nadjany padło łagodnie, jak między dwiema
przyjaciółkami, z których jedna zajęta jest ciężką pracą.
Marja złożyła ręce na podołku, w gardle ścisnął ją płacz. Obca zadała pytanie, które
ona sama tak długo od siebie odpychała.
Marja poczuła, że obrona nie ma żadnego sensu. Ta noc mogła zaważyć o losie
niejednego człowieka. Oto siedziały tu one, dwie kobiety, obie o krok od utraty wszystkiego,
co miały.
- Dlaczego pytasz? Nadjana przeniosła spojrzenie na Justitiana.
- On nie pokochałby zwyczajnej kobiety.
Marja uśmiechnęła się. Komplement przeznaczony był dla niej, lecz i dla samej
Nadjany.
- To prawda - odszepnęła. - On był jest... bardzo szczególnym chłopcem.
Dzieliły je lata, pokolenia, przeszłość tak różna, jak kolor ich włosów.
Ona jest kobietą jak ja, jest piękna i inteligentna, i ona też przeżyła nie same tylko
dobre dni, widać to po śladach na jej twarzy, które niekiedy biegną od kącików jej oczu i
spadają na miękkie, blade policzki.
- Jestem Marja Oppdal, żona Karla Oppdala. Nawykła do ciężkiej pracy. Jutro będę
być może więźniarką króla, skazaną na utratę wszystkiego, co mam.
- Jesteś także spadkobierczynią. Być może już jutro będziesz mogła się przenieść ze
swej ubogiej chaty, zostać panią Wdowiej Zagrody.
Marja wolno pokiwała głową.
- Tak, być może. Znów podniosła głowę, wbiła oczy w Nadjanę.
- Wierzysz, że tak się stanie?
Baronówna masowała dłońmi kark, jej twarz postarzała się, zszarzała.
- Ja nie mam wiary, Marjo. Jestem człowiekiem czynu. Człowiek czynu. Marja w
myślach smakowała te słowa. Wydały jej się niezwykłe, lecz bardzo prawdziwe.
- Ja także - przyznała wolno - jestem człowiekiem czynu. Dlatego muszę jutro stawić
się na tingu i bronić życia.
- Opowiedz mi o swoim życiu, Marjo. Dlaczego miałabym to robić? - odezwał się w
niej jakiś głos, lecz w tej godzinie opanowała ją niezwykła łagodność i szczerość, nie dziwiło
jej nawet to, co się stało. Właściwie po zastanowieniu można było powiedzieć, że nie ma nic
nadzwyczajnego w tym, że oto siedzi tutaj przy swej nieprzyjaciółce i opowiada o tym, o
czym nie śmiała wspominać wcześniej. Cichy oddech Justitiana akompaniował jej opowieści.
- Wyrządziłam mu wielką krzywdę - rzekła Marja cicho. - Zrozum, nienawidziłam
jego ojca, nie za to, kim jest, lecz za to, co zrobił. On rozerwał moje życie na strzępy. Swoją
chciwością i żądzą władzy zabił moją matkę i skradł mi ojca.
Nadjana siedziała jak skamieniała. Nie ruszyła nawet palcem, nie wyrzekła ani słowa z
lęku przed zerwaniem nici, która zaczynała splatać ze sobą obie kobiety.
- On... wtedy mu się udało, posłał moją matkę na śmierć. Stos dla czarownic
wprawdzie nie zapłonął, lecz Revelin i tak osiągnął to, co chciał. Musiała stąd odejść, odebrał
jej zagrody, włości, dom.
- Twój rodzinny dom... był tutaj? Marja pokręciła głową. Trudno było opisywać obcej
osobie skomplikowane życie.
- Urodziłam się i wychowałam gdzie indziej, lecz moja siostra Sunniva wyrosła tutaj.
Sypiała w tym pokoju. Na probostwie Lyster u swego ojca Mogensa Skanke.
- U Czarnego Monsa? Starego pastora? Marja pokiwała głową.
- Moja matka była jego żoną, ale Revelin... usunął z księgi parafialnej tę kartę, na
której zapisano ich ślub, a ponieważ świadkowie pomarli, pieniądze pomogły mu w zdobyciu
wyroku sądowego stwierdzającego, że matka była zwykłą dziwką. Wygnano ją stąd, przyja-
ciele odwrócili się od niej plecami, musiała uciekać. Znalazła nowy dom u mego ojca, kata.
Nadjana przełknęła ślinę. Marja wprost wypluwała słowa, aż kłuły Nadjanę w sercu,
lecz dźwięcząca w nich pogarda nie do niej była skierowana.
- Co się stało potem?
- Revelin nie ustępował. Odebrał mi matkę, chociaż byłam zaledwie noworodkiem.
Nigdy jej nie widziałam, nie wiem, jaka była, ale Gjertrud...
- Świętej pamięci żona Antona?
- Tak, ona mnie ocaliła. Opisywała mi matkę, jej dobroć, to, co utraciła. Dorastałam
wśród tych obrazów i postanowiłam odzyskać wszystko, nawet gdybym miała poświęcić
ż
ycie. Dla niej...
- Ale przecież ona... nie żyje?
- Prawdopodobnie tak, a wraz z nią umarła sprawiedliwość.
Nadjanę przeraziły gorycz i nieugiętość bijące z oczu Marji. Czy i ona wyglądała
podobnie, gdy próbowała wykorzystać posiadaną moc, a mimo to przegrywała?
- Chciałaś posłużyć się Justitianem - stwierdziła Nadjana, lecz w jej głosie nie było
pogardy.
Milczenie Marji potwierdziło jej domysły.
- Odesłano go stąd... Wydawało mi się, że jestem taka sprytna, lecz Revelin okazał się
sprytniejszy. Znaczyłam przy nim tyle, co kłaczek wełny. Wystarczyło, że dmuchnął, i
uleciałam, a moje słowa zmieniły się w kropelki wody, które mógł strząsnąć ze swego pła-
szcza. Byłam taka głupia, taka młoda. Wydawało mi się, że zniszczę jego potęgę, dlatego
jestem teraz tutaj. Jutro być może odbierze mi ostatnie, co mam. Koło się zamknie, Nadjano.
Ja i moja matka...
- To się nie może stać - wyszeptała Nadjana.
- Nie zdołasz temu zapobiec, ani ja. My dwie... ludzie czynu. Ha!
Nadjana wstała, podeszła do łóżka. Pogładziła Justitiana po policzku, lekkie drgnienie
powiedziało im, że poczuł przez sen pieszczotę.
- Kochałaś go? Nie było miejsca na kłamstwa.
- Nie - odparła Marja po prostu. - A ty? Nadjana odwróciła wzrok. Marja wolno
pokiwała głową.
- On na to zasługuje - oświadczyła.
- On umiera - zawołała Nadjana. Obie drgnęły, gdy chory nagle napiął mięśnie i zaczął
rzucać się po łóżku, jakby protestując.
Przemawiały do niego, lecz nie odpowiadał. Wreszcie znów się uspokoił, tylko z rany
na szyi spłynęła kropla krwi niczym łza. Marja otarła ją, opłukała palce w czystej wodzie.
- Sądzę, że ta noc przyniesie ci odpowiedź, Nadjano.
- Tyle jej jeszcze pozostało - odparła białowłosa. Marja nie potrafiła stwierdzić, czy w
tych słowach kryje się skarga, czy pociecha.
- Chyba muszę wracać do domu. Nadjana popatrzyła na nią.
- Czy mogę cię jeszcze o coś zapytać? To... bardzo osobiste pytanie.
Marja wiedziała, co ją czeka. Oczy Nadjany bowiem były takie nagie, jak zranione.
- Czy ty... czy wy... Czy spałaś u mego męża? Marja uśmiechnęła się gorzko,
pokręciła głową. Nie bała się spojrzeć w szare oczy.
Nadjana odetchnęła z ulgą, a potem zacisnąwszy ręce zadała, kolejne pytanie:
- Ale przedtem? Wtedy?
Marja jeden po drugim chowała pojemniczki do węzełka. Ruchy miała pewne, ręce
nawet nie drgnęły. Kiedy wszystko już było na miejscu, podniosła głowę, popatrzyła Nadjanie
prosto w oczy.
- Do widzenia - szepnęła miękko i uścisnąwszy żonę Justitiana za rękę, delikatnie
otworzyła ciężkie drzwi.
Nie zastała Karla w łóżku. Odrzuciła na bok baranicę, lecz nie musiała poświadczać
spojrzeniem tego, co wiedziała już wcześniej. Ogarnęło ją dawne znajome uczucie, sprawiło,
ż
e serce uderzyło mocniej. Dawny strach zmieszał się z nowym.
Zmusiła wreszcie ciało do spokoju, spojrzenie odszukało trójkę śpiących malców.
Cisza panująca w izbie wydawała się dobra i bezpieczna, nie przesycało jej przerażenie, jakie
byłoby, gdyby...
Na pewno jest w oborze, zwykle chodził tam w ciężkich chwilach. Marja z ulgą
wsunęła przemoczone buty z powrotem na nogi i pobiegła przez podwórze. Teraz dostrzegła
także słaby blask światła sączącego się przez szpary wśród bali.
- Karl - szepnęła głośno. W środku zaszeleściło siano. Głosy.
Na miłość boską, któż może tam być w środku nocy? Czyżby naprawdę nie był sam?
Marja mocno trzasnęła drzwiami, chcąc dać znać, że nadchodzi. Nie chciała zobaczyć
niczego, co mogłoby jej sprawić przykrość. Ujrzała dwie postaci.
Każda siedziała na swojej kopie ubitego siana. Jej mąż i ktoś obcy w opończy. Na jej
widok obcy odwrócił się, próbował wstać, lecz był to stary człowiek, Marja gestem
powstrzymała go od tej uprzejmości.
- Proszę siedzieć, co się stało? Asesor osunął się na niewyszukane siedzisko. Karlowi
oczy błyszczały, lecz lśniła w nich otucha. Zerwał się na nogi, uściskał żonę, wciągnął w
nozdrza zapach włosów, które wymknęły się spod chustki, chroniącej przed chłodnym
nocnym powietrzem.
- Chyba jest dla nas nadzieja, Marjo. Możemy się od tego wywinąć.
- Oczywiście, że jest nadzieja, jeśli nie umarła już cała sprawiedliwość.
Asesor chrząknął. Miał na rękach brązowe skórzane rękawiczki, świadectwo
kontaktów łączących go z wielkim światem.
- Przyszedłem, by porozmawiać z wami o tej sprawie w tajemnicy, jak złodziej
przemykający się nocą. Niebezpieczne jest bowiem dla sędziego rozmawiać z oskarżoną bez
ś
wiadków w wieczór taki jak dziś...
- Dlaczego przyszedłeś?
Ujął jej dłonie w swoje, ręce Karla wciąż spoczywały jej na ramionach. Siła obu
mężczyzn przytłoczyła Marję. Oczy starego asesora, choć otoczone zmarszczkami, patrzyły
bystro i wyrażały zdecydowanie jak u młodego człowieka.
- Źle z tobą, Marjo Oppdal. Masz tylko jedną szansę, najwyżej dwie...
- Jaką?
- Jutro rano, zanim jeszcze zjawią się sędziowie, kiedy wszyscy inni będą spać,
przyjdzie do mnie Revelin... Wiem, co powie. Wiem, że ma swoje sposoby, może narzucić
własne opinie wszystkim moim przysięgłym.
- Chcesz powiedzieć, że może ich przekupić? _ - Tak, albo... zmusić. Ma potężną
władzę. Obawiam się, że większą niż moja.
Marja zdawała sobie z tego sprawę.
- Wiatr wieje ci w twarz, Marjo Oppdal. Na własne uszy słyszałaś, jak mieszkańcy tej
samej wioski świadczą przeciwko tobie. Niepiękne jest to, co mają o tobie do powiedzenia.
- Ale też i nie jest to prawda.
- Ludzkie słowa... tak niewiele są warte, a jednocześnie trudno wprost przecenić ich
wagę.
- Nie są nic warte. To nikczemni kłamcy, snują o mnie fantazje. Ciekawe, jaką
nagrodę ma dla nich ten diabelski pastor?
Asesor potrząsnął jej rękoma, chciał, aby się uspokoiła.
- Jest pewna możliwość, Marjo Oppdal. Nigdy bym nie przypuszczał, że jako
człowiek króla zaproponuję coś podobnego, lecz ta sprawa wzbudziła we mnie wiele wąt-
pliwości. Wydaje mi się, że skazani zostaną niewinni ludzie. - Uspokoił się, mówił teraz
prosto do nich. - Musicie stąd odejść, teraz, dzisiaj w nocy. Jest jeszcze na to czas.
- Odejść? Chcesz powiedzieć, że mamy uciekać? - Marja roześmiała się histerycznie,
niemal jak szalona. - Z trojgiem maleńkich dzieci? Dokąd mielibyśmy iść, ot, tak w tej
godzinie? Ludzie lensmana ruszą za nami w pościg skoro świt. Przeszukają całą okolicę.
Poruszą każdy kamień.
Asesor potrząsnął nią jeszcze mocniej.
- To się może udać, mam łódź, dziś w nocy cumuje przy przystani w Gaupne, napiszę
list, a zaraz odpłynie. Jeśli się pospieszycie, dotrzecie tam, zanim się rozjaśni.
Marja odchyliła głowę w tył, płacz mieszał się z histerycznym śmiechem. Wyrwała się
z uścisku asesora, zaczęła krążyć w koło. Asesor odebrał jej ostatnie źdźbło nadziei, ostatnią
kruszynę wiary w sprawiedliwość.
Karl ruszył za nią, złapał ją, zmusił, by stanęła w miejscu.
- Musimy stąd odejść, Marjo, inaczej - zabiorą nam ciebie.
Znieruchomiała. Stała wśród przeżuwających zwierząt niczym posąg.
- Jeśli asesor ma rację, to chcę mu podziękować za to, że wśród zdrady próbował
stworzyć własną sprawiedliwość, ale ja nie mogę stąd odejść, nie w taki sposób, nie mogę...
Karlowi opadły ręce. Przysiadł na sianie, asesor natomiast nie siadał, nerwowo
przełykał ślinę.
- Obawiam się, że niczego więcej nie będę mógł zrobić...
Marja podniosła głowę. W ustach jej zaschło, wargi miała zimne, zdrętwiałe.
- Jeśli naprawdę chcesz nam pomóc, panie asesorze, to czy wolno mi prosić o coś
innego?
Dostojny urzędnik dwukrotnie kiwnął głową.
- Stawię się jutro przed waszym sądem, chcę usłyszeć, co się tam mówi, i schylić
głowę w ostatniej nadziei na istnienie sprawiedliwości. Jeśli jednak będzie tak jak mówisz,
jutro posłucham twojej rady.
Stary człowiek westchnął.
- To niemożliwe, Marjo Oppdal. Jutro wieczorem... będziesz już być może siedziała
przykuta do ściany w loszku u lensmana.
- Nie stanie się tak, jeśli asesor ma jeszcze choć trochę władzy.
Staruszek skurczył się w sobie.
- To niemożliwe, nawet jeśli cię nie skują. Nawet jeśli zarządzę inny sposób nadzoru,
nie będziesz mogła odpłynąć moją łodzią.
- Znajdziemy inną łódź albo pójdziemy piechotą przez góry.
- Z Benjaminem to niemożliwe - szepnął Karl. Głos nie chciał go słuchać, ledwie
wymawiał słowa.
- Będziemy go musieli zostawić tam, gdzie jego dom. U ojca.
Karl kiwnął głową, to rzeczywiście jest jakieś wyjście. Choć traktował tego chłopca
jak własnego syna, w istocie miejsce Benjamina było we Wdowiej Zagrodzie.
Asesor wziął do ręki czapkę z lisiego futra.
- Wysoko grasz tej nocy, Marjo Oppdal. Szanuję twoją odwagę, lecz nie szanuję
twego uporu, gdyż jego ceną może być życie.
Marja podeszła do niego, tym razem to ona ujęła dłonie w skórzanych rękawiczkach.
- Robisz dla mnie co możesz, panie asesorze, prawda? Jutro rano, kiedy przyjdzie do
ciebie Revelin...
Skinął głową. Ucałował jej policzek, nie dotykając go nawet wargami.
- Spróbuję, lecz dobrze wiesz, że nie jestem wszechmocny.
- Jesteś prawdziwym przyjacielem, panie asesorze, nie myślałam...
- Nie jestem twoim przyjacielem, Marjo Oppdal, lecz po prostu starym człowiekiem,
który zaczyna widzieć, że sprawiedliwość to coś więcej niż słowa. Wkrótce spotkam się ze
swoim sędzią i pozostaje mi jedynie nadzieja na jego miłosierdzie.
Wyszedł, zniknął w mroku.
Wkrótce rozległ się odgłos sań sunących po świeżo spadłym śniegu. Dudnienie
końskich kopyt stłumił biały dywan, słychać było tylko parskanie konia.
- Asesor wiele ryzykuje. Marja odwróciła się do męża.
- A czy my wszyscy nie ryzykujemy przez cały czas? Karl pozwolił sobie już teraz na
łzy. Wcisnął głowę w kolana żony jak mały chłopiec.
- Nie wiem, dlaczego to robisz, moja Marjo, sam najchętniej bym stąd uciekł, choćby
tak jak stoimy, z dziećmi pod pachą.
- Wiem, że tak byś zrobił, ale nie możemy im tego uczynić. Ich miejsce jest tutaj, nie
mogą wiecznie wędrować, wciąż uciekać.
Karl kiwnął głową, jego broda wgniotła się Marji w pierś.
- To prawda, lecz mimo wszystko...
- Mają ciebie, Karlu, zawsze będą ciebie miały.
- Ale stracą swoją matkę i spadek po Antonie. Wiesz chyba, że rodzinie skazanej
kobiety odbierają niemal wszystko. Revelin znów będzie się radował, że odbierze nam twój
spadek.
- Będą miały tę chatę i ciebie, obiecaj mi, że będą miały ciebie.
Karl pocałował ją.
Marja wpiła się w jego ciało.
- Gotów jestem iść zaraz na plebanię ze strzelbą albo z nożem.
Marja przytrzymała go mocno.
- Wiem o tym, dlatego właśnie chcę, żebyś mi to obiecał.
Byli ze sobą, byli w sobie, jak gdyby od zawsze tylko tego pragnęli. Nikt chyba nie
zdołałby rozdzielić ich teraz, gdy sami nie wiedzieli, gdzie zaczyna się jedno i kończy drugie
ciało.
Marja czuła, że jej krótko obcięte paznokcie rysują ślady na plecach Karla, lecz
przytulała się do niego wciąż mocniej i mocniej.
Przycisnęła usta do jego szyi, pragnąc zostawić po sobie ślad. Karl wtulał się w nią
także, czuł, że desperacja przydaje rozkoszy odcienia ciemnej czerwieni.
Ostatni raz.
Ostatni.
Gonił za momentem pustki myśli, ciało pragnęło dostać się na szczyt, gdzie wszystko
rozpłynie się w cudownym oszołomieniu i bodaj na chwilę pozwoli zapomnieć o całym złu.
Ona czuła podobnie, chciała, by kochaniem wypędził z niej strach, by własnym ciałem
osłonił przed zagrażającym ciosem. Karl nabrał głęboko powietrza w płuca, jak tonący, który
czuje, że wir wciąga go już w głębinę.
Marji przez moment zdawało się, że osiągnął ów upragniony szczyt, lecz głos, jaki
wydobył się z jego ust, nie był wołaniem rozkoszy i zaspokojenia. Karl zaniósł się szlochem,
ś
ciskał ją tak mocno, że Marji przed oczami wirować poczęły czerwone plamy.
- Nie odchodź ode mnie.
Marja miała wrażenie, że umiera.
Nie było już ładnych słów, czynów, obietnic, które mogli sobie złożyć. Nie mieli już
mocy nad życiem. Ona mogła już tylko tulić się do niego, ofiarować każdą chwilę tej pełnej
rozpaczy nocy, która zdawała się nie mieć końca.
Asesor z ponurą miną przysłuchiwał się słowom pastora, wypowiadanym cichym
głosem, lecz przesyconych władzą, nadaną mu przez Boga i ludzi. Asesor przyglądał się temu
człowiekowi i wiedział, że sprawa, która miała zostać rozwiązana tego dnia, zależy wyłącznie
od niego. Revelin miał władzę, gdyby nie on, Marja Oppdal mogłaby opuścić ting z
podniesioną głową. Ludzie bowiem, którzy świadczyli przeciwko niej, byli jedynie marnymi
cieniami tej władzy.
Wreszcie asesor odłożył pióro, drżenie ręki opanował tylko dzięki temu, że mocno je
ś
ciskał.
Dwaj starzy ludzie, pomyślał asesor, dwaj starzy grzeszni mężczyźni. Możliwe, że
obaj boją się śmierci. Ja w każdym razie czuję, że ona czyha już gdzieś za zakrętem.
Revelinowi jednak wydaje się być może, że będzie żył wiecznie. Przypuszcza, że
wielki sędzia nigdy nie wezwie go na swój sąd.
Niewiele zdziałać może marny asesor, gdy ktoś nie boi się nawet tego ostatniego
wyroku.
- Wiemy, co się stanie jutro. Wiem, asesorze, że słyszałeś te same słowa co ja. Może
więc zapaść tylko jeden wyrok.
- Revelin, nigdy nie byliśmy przyjaciółmi, nigdy nawet nie odnosiliśmy się do siebie
przyjaźnie, jak wymagałby obyczaj od ludzi na naszych stanowiskach. Dobrze o tym wiesz.
Skąd więc pewność, że zdołasz mnie do tego zmusić?
Revelinowi zalśniły oczy. Uśmiech odsłonił zęby, wyraźnie wskazujące na jego wiek.
- Nie masz wyboru, asesorze.
- Nawet jeśli zaryzykuję stanowisko? Oczy pastora zalśniły złym blaskiem.
- Jeśli ośmielisz się sprzeciwić mnie i świadkom zeznającym z mojej strony, będziesz
skończony. I nie pójdziesz do grobu z godnością, zadbam o to, abyś stracił ostatnie resztki
czci - jako nikczemny Judasz, jakim jesteś - W twoich kieszeniach pełno jest srebrników,
monet ociekających krwią.
Asesor z trudem przełknął ślinę.
To była prawda.
Zbyt wiele srebrnych szylingów przyjął w życiu. Z tego też właśnie powodu wyraźniej
niż kiedykolwiek widział, czym jest sprawiedliwość. Dostrzegał swego sędziego, niepojęcie
wielkiego, tego, który wyda na niego ostateczny wyrok. Chciał odpokutować bodaj za
maleńką część zdrady.
- Masz też synów, panie asesorze - dobiegł go miękki głos pastora.
Nadjana nic nie mówiła.
Przyglądała się jedynie mężczyznom bystrym wzrokiem doświadczonego
obserwatora. Obrzydzenie, jakie czuła do teścia, zebrało się w jej brzuchu w zimny kamień,
który rozgrzała rozpalona do czerwoności pogarda, jaką zaraziła ją Marja. Nadjana wiedziała,
co się dzieje, lecz rozmowa mężczyzn uspokoiła jej wzburzenie tak jak statek, który poddaje
się w walce z potężnym rozszalałym morzem. Po oczach asesora poznała, że nic z tego nie
przyjdzie. W niczym nie pomoże, otwierając usta i mówiąc o oszustwach pastora.
Asesor to stary szczwany lis, który dał się złapać w paści. Nadjana słyszała, że
zwierzęta podobno niekiedy potrafią odgryźć sobie łapę, byle tylko się uwolnić. Asesor już to
zrobił, lecz schwytał go inny drapieżnik. Jedyne, co jeszcze mógł uczynić, to ocalić życie i
cześć swoich synów. A dla nich gotów był zapłacić najwyższą cenę.
Nadjana wstrzymała oddech. Poczuła się nagle, jakby znalazła się w zamknięciu, choć
sala rozpraw była duża, pusta i przestronna, a drzwi pozostały otwarte.
Marja nie ujdzie z tej gry cało.
Gdy przyprowadzą ją dzisiaj, będzie to jej pierwszy krok na ostatniej drodze. Z tego
Nadjana zdawała sobie sprawę. Żaden sąd wyższej instancji nie znajdzie powodu, by jeszcze
raz rozważać decyzję tingu, chyba że wynikną jakieś nowe okoliczności. A świadkowie pod-
trzymywali swoje zeznania. Nadjana zdołałaby może zachwiać paroma z nich, było ich
jednak zbyt wielu.
Ocalić Marję mógł jedynie Revelin, a on nigdy tego nie zrobi. Nawet z nożem
przyłożonym do gardła.
Nadjana poruszyła palcami, zauważyła, że są białe i cienkie. Paznokcie przestały już
być ostre i różowe jak kiedyś.
Mężczyźni dalej prowadzili rozmowę. Czujność, dźwięcząca przedtem w ich głosach,
uleciała. Rozważali teraz, jak traktować Marję po uwięzieniu. Asesor obstawał przy swoim,
nie chciał się zgodzić na oddanie jej pod nadzór pastora.
Dobre i to, pomyślała Nadjana.
I nagle przyłapała się na tym, że w samym środku tej sprawy zastanawia się, ile czasu
upłynęło, odkąd ostatni raz przeglądała się w zwierciadle.
Sędziowie wycofali się, siedli w kręgu wokół asesora. Skrobał piórem o papier,
zauważyli, jak niepewnie poruszają się jego dłonie. Wreszcie podniósł głowę, dyskusja wokół
stołu ucichła. Asesor sięgnął po dzban z piwem, nalał wszystkim po kolei, patrząc im w oczy.
- W waszych sercach są wątpliwości, moi panowie. Nikt nie podjął wyzwania. On
jednak poznał to po sposobie, w jaki podnosili kubki, po spojrzeniach, które uciekały w bok,
po tym, że wyraźnie czuli się nieswojo.
Mimo to jednak nie spuszczali głów, pragnęli, aby ich słowa brzmiały jasno.
- Ona jest winna większości czynów, które się jej zarzuca - stwierdził jeden, ten, który
miał na tym świecie najwięcej dóbr. W oczach spokojnego wieśniaka nie pojawiło się zło,
gdy w prostych słowach wydawał wyrok śmierci. Drgnienie ust jednak pozwoliło asesorowi
przypuszczać, że tym człowiekiem nie kieruje jego własna wola.
- Marja Oppdal posunęła się za daleko. Nigdy nie była zwyczajną kobietą.
Pozostali kiwnęli głowami.
Ż
aden z nich nie wymówił słowa „czarownica”, lecz nie wypowiedziane zawisło w
powietrzu.
Niedorosły syn wieśniaka z Loftet chrząknął. Jego głos wydał się trochę zbyt jasny,
gdy patrzyło się na jego grube rysy. Był niczym głos chłopca w ciele mężczyzny.
- Ci, którzy świadczyli za nią, to w większości dobrzy ludzie...
- Ale słowa tych, którzy świadczyli przeciwko, ważą więcej - zaprotestował bogaty
chłop.
Takie to proste.
I nawet gdyby zeznania nieprzyjaciół Marji nie przeważyły szali, słowa Revelina
miałyby dostateczną wagę.
Z zewnątrz dobiegły głosy, parskanie koni. Ludzie zaczynali się niecierpliwić, chcieli
jak najprędzej usłyszeć nowinę.
Piwa w dzbanie już nie było.
Pióro asesora znów zaskrobało po papierze.
- Brakuje mi tylko waszych podpisów albo gmerków. Podpisywali się na samym dole
dokumentu przy asesorskiej pieczęci.
Niektórzy potrzebowali pomocy do tej prostej czynności, chociaż ich dzieci
opanowały już sztukę pisania.
Spojrzenia wszystkich zebranych spoczywały na kobiecie w czarnej sukni. Marja
Oppdal przyjęła wyrok bez zmrużenia powiek. Mąż jej natomiast wybuchnął gniewem, zaczął
krzyczeć, aż musiano go wyprowadzić. Nie usłyszał uzasadnienia, formalnych zwrotów, do
których ludzie z czasem przywykli i nauczyli się je rozumieć.
Marja została skazana. Asesor jednak umył ręce i kazał swoim sędziom obwieścić
wyrok. Była to rzecz niezwykła, wśród ludzi żądnych sensacji podniósł się szum.
Marja wiedziała jednak, że to niczego nie zmieni.
Wyrok wydany przez ludzi z tej samej wioski ważyć będzie jeszcze więcej, niż gdyby
asesor umieścił w nim choćby odrobinę swoich wątpliwości.
Revelin miał ponurą minę, nie potrafił jednak ukryć triumfu. Wykorzystał okazję, by
złożyć dłonie i odmówić błogosławieństwo dla sprawiedliwych mądrych sędziów. I oni mogą
doczekać się laski, skoro są tak prawymi, nie dającymi się zaślepić ludźmi.
Marji Oppdal dano trzy dni.
Trzy dni na przygotowanie się do podróży do Bergen.
Tam bowiem właśnie miała zostać przewieziona. Tam miała usłyszeć ostateczny
wyrok. Wróci tu jeszcze, lecz tylko po to, by spotkać się z katem. Wprawdzie w parafii nie
było oprawcy, lecz jeden z czarnych mistrzów miał jej towarzyszyć. Taki właśnie był porzą-
dek rzeczy. Człowiek miał stanąć oko w oko ze śmiercią, czując pod stopami znajomą ziemię.
Zwyczaj ten przetrwał nawet w tych zmiennych czasach.
- Jeśli skazana dążyć będzie do wolności w sprzeczny z prawem sposób i nie
podporządkuje się losowi, jaki wyznaczyło dla niej prawo, wszystko, co do niej należy, zo-
stanie zajęte, włącznie z dworem Wdowia Zagroda i tym, co zgodnie z wyrokiem przypada
królowi. Jej rodzina zobowiązana będzie odpowiedzieć za oszustwo, jakiego się dopuści. W
imieniu króla obowiązkiem moim będzie pozbawić rodzinę domu i nałożyć karę na męża.
Wiedzieli, co to oznacza. Zdarzało się już wcześniej, że najbliższa skazanej osoba
kupowała dla niej wolność, płacąc za to własnym życiem. Zasada ta dobrze się sprawdzała.
Gdy z rąk kata uciekł złodziej, ratując w ten sposób prawą rękę, karę wykonywano na osobie,
która oddała się w zastaw.
W razie ucieczki Marji Karl i dzieci musieliby zapłacić jeszcze wyższą cenę.
Dokąd zresztą mogłaby uciekać, mając owe marne trzy dni?
Asesor był mądrym człowiekiem, okazał jej choć odrobinę litości wśród tego
okrucieństwa.
Nadjana myślała inaczej.
Uciekaj, Marjo.
Uciekaj jak najdalej stąd.
Walcz o siebie.
Oczy dwóch kobiet się spotkały, na moment powróciły do poprzedniej nocy.
Nadjanie serce ścisnęło się w piersi. Żar walki, rozpacz wywołana tak wielką
niesprawiedliwością, przygasł.
Marja była schwytana, tak jak ona sama, schwytana przez owo niezwykłe uczucie,
zwane miłością. Nie ma widać szczelniejszej klatki, mocniejszego łańcucha, którym można
skuć ciało i duszę.
Nadjana przypatrywała się tłumowi, zgromadzonemu wokół pustych miejsc Karla i
Antona. Dzieci nigdzie nie było widać. Pewność Nadjany była jeszcze na tyle nowa i świeża,
ż
e chciała zobaczyć dzieci, by całkiem się przekonać. Musiały najwidoczniej zostać w domu,
w małej chacie w Oppdal.
Postanowiła, że tej nocy znów tam pójdzie. Marja musi odpowiedzieć jej na pytanie,
które ostatniej nocy przemilczała.
ROZDZIAŁ X
Tak samo musiała czuć się jej matka, te same koszmary nawiedzały ją kiedyś w
więziennym lochu.
I ona miała wybór. Niejeden wszak decydował się na życie uciekiniera, na zaznanie
jeszcze kilku miesięcy wolności, na krążenie od wioski do wioski niczym ścigane zwierzę.
Na ucieczkę ku śmierci.
Marji w jednej chwili taki wybór wydawał się wręcz oczywisty, nic bowiem nie jawiło
się jej w tym momencie bardziej sprzeczne z naturą niż śmierć. Mogła uciec od wyroku,
przyjmując na barki inny ciężar: nieustającą pogoń, wieczny strach, nieprzespane,
niespokojne noce z ciągłą myślą, że już jutro mogą stanąć przy jej posłaniu i kazać iść ze
sobą.
Dzieci...
Czy łatwiej byłoby im żyć, gdyby wiedziały, że mają gdzieś matkę? Czy też lepsza dla
nich będzie świadomość, że nie żyje?
Marja tego nie wiedziała. Nie potrafiła sama zdecydować. Któż powinien to wiedzieć,
jeśli nie ja? myślała z goryczą i przeklinała Boga, los sterujący ludzkim życiem, a na koniec i
samych ludzi. A przede wszystkim pastora. Czyż nikt nie potrafi położyć kresu jego
niszczącej sile? Czy prawdą było to, co tak często głosił? Ze kara i prześladowanie za grzechy
dotykają trzy kolejne pokolenia?
Karl chciał, żeby uciekła.
Chciał ryzykować, choć w zamian mogliby zażądać jego życia. Marja jednak starała
się spokojnie z nim rozmawiać, czuła, że w miarę, jak mąż coraz bardziej się załamuje w
bezsile i smutku, jej własna siła rośnie.
- Jedno tylko możesz dla mnie uczynić, najdroższy. Zajmij się dziećmi. Jeśli ja
ucieknę, wtedy zamkną ciebie, dzieci wyślą na laskę do ludzi. A to straszny los.
Karl zdawał sobie z tego sprawę i jego rozum to zaakceptował. Serce jednak nie
przyjmowało bolesnej prawdy. Żadne z nich nie chciało mówić o nadziei, nie wspomniało
nawet, że wyrok może zostać zmieniony, kiedy sprawę rozpatrywać będzie sąd wyższej
instancji. Nawet gdyby zwrócili się do samego króla. Byli wszak jedynie ubogimi
wieśniakami, a przeciwnika mieli potężnego.
- Mamy te trzy dni, Karlu. Mój Boże, nie wiem nawet, jak to powiedzieć dzieciom...
Amelia i Martin przez cały czas przebywali we Wdowiej Zagrodzie, nie opuszczali
domu, a Anton i jego pulchna gospodyni, którą zgodził do pracy, umieli trzymać język za
zębami i nie rozpowiadali o tym, co się dzieje w wiosce. Dzieci wiedziały, że matka miała
składać wyjaśnienia przed tingiem, ponieważ ktoś uznał, że mówiła uczniom w szkole
niemądre rzeczy. Marja wierzyła, że o niczym więcej nie wiedzą, bo przecież wróciła z tingu
do domu.
- Co my im powiemy? - powtórzyła, oczyma żebrząc u Karla o odpowiedź. - Czy nie
lepiej będzie, jak wyjadę, o niczym im nie mówiąc? Może powiem, że na pewien czas
wyjeżdżam do Bergen, ponieważ sprawą musi się zająć ważniejszy sędzia?
- Wtedy nie będą mogły wychodzić z domu - trzeźwo zauważył Karl.
Marja wiedziała, że mąż ma rację. Dzieci i tak się dowiedzą, jak wygląda sprawa.
Miały zresztą prawo do prawdy bez względu na to, jak jest brutalna. Muszą się dowiedzieć, że
nigdy więcej już nie zobaczą matki.
Marja poczuła, że robi jej się niedobrze. Serce nie wytrzymywało, w oczach jej
pociemniało.
- Porozmawiam z nimi - obiecał Karl.
- Dobrze, ja bym tego nie zniosła.
Karl wybrał się do Wdowiej Zagrody, Marja dalej siedziała wśród ścian, które
zdawały się walić. Ujęła w rękę koszyk z praniem. Pomyślała, że pójdzie nad rzekę przeprać
brudne koszule i spodnie, których nazbierało się już niemało. Co z niej za matka, skoro opu-
szcza dzieci, zostawiając kosze pełne niepopranych ubrań? Była już na podwórzu, czuła, jak
ciężki koszyk wrzyna jej się w rękę, ale uważała, że to jedyne, co może zrobić. W połowie
drogi nad rzekę wypuściła go z rąk i sama osunęła się na zmrożoną ziemię.
Miała ochotę krzyczeć i wrzeszczeć, chciała wyrwać z ziemi każde zmarznięte źdźbło
trawy, chciała niszczyć, burzyć, unicestwiać. Nie miało bowiem żadnego znaczenia, że ten
martwy zimowy krajobraz ogrzeje się kiedyś i zakiełkuje w nim nowe życie. To niemożliwe,
skoro jej nie pozwolą już tego zobaczyć. Koszyk z brudną bielizną został tam, gdzie upadł.
Marja ruszyła drogą niczym ślepiec, zataczając się na boki. Spotkała jakichś ludzi,
lecz zorientowała się, że jej unikają, gromadząc się po przeciwnej stronie drogi. Wkrótce
doszła do wioski, lecz jej kroki wciąż nie kierowały się ku żadnemu określonemu celowi.
Ocknęła się dopiero, stojąc na stopniach probostwa.
Wiedziała, że Revelina tu nie ma. Gdyby był, jeszcze by mu wydrapała oczy albo...
Mokra twarz Marji była biała jak śnieg, lecz oczy płonęły. Wciąż jeszcze paliło się w
niej życie.
Dlaczego nie zabrała ze sobą strzelby Karla? Dlaczego nie wzięła przynajmniej noża?
Nie zapukała do drzwi, sama znalazła drogę, która poprowadziła ją na ganek i dalej na
wąskie schody. Jakby coś ją tu ciągnęło. Może tu przychodziła jej matka, gdy doskwierały jej
troski? Marja jak w gorączce stawiała stopy na wytartych deskach, zastanawiając się, czy
ś
lady wydeptane przez matkę wciąż miały moc, by ją ogrzać.
Ze stryszku nie dobiegał żaden dźwięk, lecz Marja wiedziała, że są tam ludzie.
Justitian na pewno śpi.
Zasłużył na pożegnanie.
Gdy tu przyszła ostatnio, obawiała się jego śmierci, żal jej było, że młody, silny
mężczyzna miał tak wcześnie trafić do ziemi.
Tym razem jednak przybyła się pożegnać ze względu na siebie, wszystko bowiem
wskazywało, że wyprzedzi Justitiana również na tej drodze.
Wyglądał teraz lepiej, chociaż twarz miał żółtobiałą i chorobliwie błyszczącą. Organy
w ciele miały zbyt trudną pracę, Marja wiedziała, że żółty kolor skóry świadczy o tym, iż żółć
nie wydostaje się z organizmu. Ale krew najwidoczniej dopływała do serca równym
strumieniem, bo policzki chorego płonęły czerwienią.
Otworzyła drzwi na oścież, w nozdrza buchnął jej zapach choroby. Był jednak lepszy
niż odór śmierci.
Justitian nie poruszał się, zdawał się pogrążony w głębokim śnie. Wsunęła się do izby,
drgnęła, przestraszona jak złodziej, który zakrada się do spiżarni, kiedy Justitian się odezwał.
- Nadjano... Prędko przymknęła drzwi, podeszła do łóżka. Izba wydała jej się
niezwykle duża.
- To ja, Marja... Chory wolno odwrócił głowę, widać było, że ruch kosztuje go wiele
wysiłku i bólu.
- Marja? Dlaczego... dlaczego tu przyszłaś?
- Czy nie powinnam przyjść, kiedy stary przyjaciel choruje?
Odpowiedziała mu szeptem, w tej izbie bowiem nie było już miejsca na głośne
rozmowy.
- Stary przyjaciel... A więc tym jestem... Uśmiech zniekształciła gorycz ironii. Marja
poczuła, że jej twarz również stężała. Może Justitian dojrzał łzy, które zdążyły już obeschnąć,
może wyczytał w jej oczach odpowiedź na własny lęk przed śmiercią. Prawdopodobnie
jednak niewiele widział, choroba mąciła mu wzrok i czyniła jego świat bardzo małym. W
dodatku jak zwykle brakowało tu światła. Tylko z otworu pod dachem i przez szpary w
okiennicach sączył się mizerny zimowy blask. Smugi wpadały do izby, białe smugi jasnego
ś
wiatła, jak gdyby uchyliły się drzwi do raju, gdy w nie zapukał.
Marja ujęła go za rękę. Dreszcz ją przeszedł, gdy spostrzegła, jak bardzo jest koścista i
słaba. Z czułością usiłowała ogrzać smukłe palce, utuliła je na swoim podołku, jakby chciała
pokazać, że istnieje jeszcze ciepło.
I ona przymknęła oczy.
Czy powinna prosić go o wybaczenie?
Przeprosić za zdradę w młodości?
Błagać go o łaskę, by mogła umrzeć choć trochę oczyszczona?
Nie, nie było do tego powodów.
Po cóż rzucać mu teraz w twarz tak wiele prawd? Nie ma sensu, by dowiedział się, że
kobieta, którą kochał, traktowała go jak pionek w swojej zimnej grze.
Pogładziła czule chudą rękę. Postanowiła raczej przywołać obraz pewnej wiosny,
upiększyć go jeszcze pędzlem czasu.
Wyczarowywała kwiaty, zapach ziemi, na której leżeli, i jego. Wspominała
niecierpliwe dłonie, trudno uwierzyć, że to te same ręce, które teraz ściskała.
Kiełki, które groziły, że przebiją ziemię. Pączki, które pragnęły czegoś więcej niż
tylko słów.
Marja chętnie zapłakałaby nad straconą miłością, lecz jej policzki pozostały suche i
chłodne.
- Przyjaciele - powiedziała cicho.
- Nie - odszepnął Justitian. - Nie przyjaciele, przyjaźń jest więcej warta.
Wiedziała, że chory nie ma nic złego na myśli, lecz mimo to zakłuło ją w sercu.
- Mogliśmy zostać przyjaciółmi, Marjo Oppdal.
- Nie jest na to jeszcze za późno - odparła Marja. Przez chwilę trwali w milczeniu,
Marja obserwowała smugi światła, które pod niezwykłym kątem wpadały do pokoju. Justitian
otworzył oczy, lecz widział zapewne co innego niż ona.
- Nadjana... Gdzie ona jest?
- Na pewno niedługo przyjdzie - pocieszyła go Marja.
Z piersi wydobyły mu się jakieś dziwne dźwięki, jakby zduszone łkanie. Upłynęła
dobra chwila, zanim Marja zorientowała się, że Justitian się śmieje.
- Biedna Nadjana... Wydaje mi się wręcz, że jest zazdrosna. Od samego naszego
przyjazdu, kiedy przyszłaś do chaty dzwonnika.
Marji ani trochę to nie śmieszyło.
Justitian westchnął ciężko, jak gdyby śmiech zanadto go zmęczył.
- Mój ojciec... ją lubi. Niekiedy budzi to we mnie strach.
- Musisz jej ufać, Justitianie, ona cię kocha.
Skinął lekko głową. Tak lekko, że Marja ledwie zauważyła ruch, lecz spokój malujący
się na jego twarzy sprawił jej przyjemność.
- Wiem o tym... I znów milczenie. Czas w tej izbie stał w miejscu i Marja nagle zdała
sobie sprawę, że właśnie dlatego tu przyszła.
- Nie spałem, wtedy w nocy, słyszałem, jak rozmawiacie.
Marja drgnęła, w panice przeglądała myśli. Jakież to, słowa padły między nimi
dwiema? Na pewno nie były przeznaczone dla jego uszu.
- Nadjana... mogłabyś się z nią zaprzyjaźnić, kiedy mnie już nie będzie. Ona
potrzebuje przyjaciół.
- Wydaje mi się, że to niemożliwe - wolno odpowiedziała Marja. - Poza tym ty wcale
nie odejdziesz.
- Oczywiście, że to możliwe. Wiem, że już... Zakaszlał się, w piersiach zaświstało mu
niczym wiatr szalejący przy węgle domu.
- Nie mów już więcej, Justitianie. Wprawdzie czujesz się lepiej, lecz nie powinieneś
marnować sił.
Usłuchał. Do milczenia na równi z jej słowami zmusiły go także żądania stawiane
przez ciało.
Marja już chciała wstać, odejść.
Nie była w stanie się z nim pożegnać, opowiedzieć, co się dzieje na świecie.
Na schodach rozległ się odgłos kroków. Przez moment zlękła się, że towarzyszy im
szelest sutanny pastora, lecz kroki były zbyt lekkie, zanadto ostrożne.
Nadjana na chwilę zatrzymała się w drzwiach, zmieszana. Wreszcie siadła przy Marji
bez słowa, jak gdyby to, że zastała czarownicę przy łóżku chorego męża, było rzeczą
najbardziej naturalną pod słońcem.
- On się już lepiej czuje - rzekła Marja.
Nadjana pokręciła głową. W jasnym świetle padającym na jej twarz szare oczy traciły
wiele barwy. Marja miała ochotę wyciągnąć rękę i sprawdzić, jakie to uczucie dotykać takich
białych włosów.
- Chciałam się tylko pożegnać.
- Nie wiem, co mam powiedzieć - szepnęła Nadjana. W jej oczach pojawił się jakiś
nowy smutek, Marja domyślała się, że to za jej sprawą.
- Nic nie mogłaś zrobić. Wiem, jaką władzę ma Revelin. Jesteś tylko nicią w tkaninie,
którą mnie omotał.
- Wystarczy, że pęknie jedna nić, a cała tkanina się pruje - cicho rzekła Nadjana.
Marja uśmiechnęła się z goryczą.
- Nie, moja droga, nie wtedy, gdy tka się z nie uprzedzonej wełny.
Nadjana spytała:
- Czy mogę coś dla ciebie zrobić? Nie doczekała się odpowiedzi.
- Może dla dzieci? Marjo, ja je widziałam.
Powaga w głosie i natarczywość spojrzenia wzbudziły w Marji niepokój. Zacisnęła
dłonie, chcąc bronić się przed strachem, jaki począł w niej narastać na wspomnienie bliźniąt.
- Widziałam je... na podwórzu Wdowiej Zagrody. To piękne dzieci, zwłaszcza
chłopiec.
Spojrzenie Nadjany powędrowało do Justitiana, Marja obserwowała ją bacznie, czując
coraz mocniejsze ściskanie w gardle. Oczy Nadjany pociemniały, miały teraz barwę dymu z
wilgotnego ogniska.
- Czy on śpi? - spytała. Marja kiwnęła głową.
- Czy powiedziałaś mu, że to jego dzieci?
Smugi światła w pokoju zawirowały, zatańczyły szalonym tańcem, zmuszając Marję
do uchwycenia się krawędzi łóżka.
A więc Nadjana wiedziała.
Nadjana dotarła do jej wnętrza, tak zwyczajnie jak odsuwa się na bok kawałek
materiału i odkrywa cudzą nagość.
Marja zasłoniła twarz dłońmi.
Trzęsła się cala.
Poczuła na plecach delikatne ręce Nadjany, która gładziła ją na pociechę niczym
matka, w uszach dźwięczał jej miły głos, ale cóż jej po nim?
Marja podniosła głowę, nie bała się już swej nagości.
- Nie wolno ci tego zdradzić Karlowi ani nikomu innemu, nie mogę ci niczym
zagrozić, nie mogę przekupić, wszystko składam w twoje ręce. Oszczędź mojemu Karlowi tej
strasznej prawdy, Nadjano. Inaczej odbierzesz mu wszystko, co mu zostało.
- Spokojnie, Marjo, nic nie powiem, Karl o niczym się nie dowie, ale... czy nie
uważasz, że najwyższy czas powiedzieć o tym Justitianowi?
- Dlaczego?
Nadjana wtuliła twarz w ramię Marji. Przez materiał sukni przenikał jej ciepły
wilgotny oddech.
- Mój Justitian nie boi się śmierci. Boli go jednak, że nie pozostawi po sobie na
ś
wiecie żadnego śladu.
To Marja potrafiła zrozumieć. Dla niej samej pociechą była myśl, że jej śladem pójdą
inni młodzi ludzie, podobnie jak i ona utrzymała w pamięci wspomnienie matki.
- Dobrze, kiedy się obudzi - obiecała. Nie bała się, że Justitian coś zdradzi. Widziała
wszak dobroć w jego oczach, słyszała, że nazywał ją przyjaciółką.
A gdzieś w jej duszy znów odezwał się głos, który w tak wiele nocy próbował do niej
szeptać, chociaż ona nie chciała go słuchać.
Przestępstwem by było nie wyjawić prawdy Justitianowi.
I nieskończenie większym przestępstwem było oszukiwanie Karla.
- Powiem mu o tym, jeśli uważasz, że sprawi mu to radość, nie smutek.
Nadjana uściskała ją, po raz pierwszy od śmierci Gjertrud Marja poczuła przy swym
policzku policzek innej kobiety. Była w tym niezwykła bliskość i ciepło, rozśpiewała się jej
dusza, poczuła się w jednej chwili mniej samotna, silniejsza.
- Justitian twierdził, że mogłaby połączyć nas przyjaźń - powiedziała Marja cicho.
- Już jesteśmy przyjaciółkami - oświadczyła Nadjana, a Marja uznała, że niesłuszne
byłoby wyprowadzać ją z błędu, mówiąc, że miał na myśli ją i siebie.
Ze spokojnego snu obudził się z krzykiem, jak gdyby we śnie ujrzał coś, co go
przeraziło.
Nadjana pierwsza była przy nim. Trzymała go za ręce, przyłożyła twarz do
chwytających gwałtownie powietrze ust, przemawiała najłagodniej jak umiała. Mar - ja
dostrzegła lęk w jej oczach, strach, że szaleństwo znów wypędza z chorego ciała mężczyznę,
którego pokochała.
Lecz kiedy Justitian otworzył oczy, widać było, że ją poznał. I choć ciało wciąż
spazmatycznie drgało, to patrzył przytomnie.
- Daj mi trochę wody, Nadjano - poprosił, ciężko walcząc o powietrze.
Marja musiała przyznać, że być może jednak w swej ostatniej drodze nie będzie sama.
- Marjo - powiedziała Nadjana z wyzwaniem w oczach.
Marja opamiętała się. Usiadła bliżej chorego w wielkim łóżku. Pochwyciła jego
spojrzenie, ujęła za rękę, którą Nadjana wypuściła ze swej dłoni.
Justitian patrzył na nią ze zdziwieniem, gwałtowne poruszenia ciała ustały.
- Justitianie, muszę ci coś wyznać... Przełknęła ślinę, szukała słów, chciała powiedzieć
mu to jak najpiękniej i najłagodniej. To jednak nie było możliwe.
- Moje bliźnięta... Amelia i Martin... Urwała, szukała na jego twarzy śladu domysłu,
lecz on czekał wyraźnie, co dalej powie.
- One... one... to twoje dzieci, Justitianie. W każdym razie z twojej krwi.
Teraz nie śmiała na niego patrzeć, skryła twarz za opadającą zasłoną włosów.
Nadjana wstrzymała oddech.
Chory jęknął, jakby z bólu.
Marja zmusiła się, by podnieść wzrok, z ulgą' jednak zobaczyła, że on zamknął oczy.
Wargi mu się poruszały, widziała, że ciało ogarnia drżenie. Gorączkowo podjęła:
- Nie mogłam postąpić inaczej. Musiałam wyjść za Karla. On o niczym nie wie i nigdy
nie może się dowiedzieć, Justitianie. Chciałam ci kiedyś o tym powiedzieć, dlatego wtedy
przyszłam do chaty dzwonnika, lecz potem zjawiła się Nadjana, nie wiedziałam, że jesteś
ż
onaty, nie wiedziałam...
Justitian znów jęknął, pierś poruszała mu się, jakby walczył o oddech. Marja także
miała wrażenie, że się dusi.
- Moja krew... moje dzieci...
- To prawda - cicho potwierdziła Nadjana, choć obie kobiety wiedziały, że do
Justitiana dotarła szokująca wiadomość.
- Słyszałem, że to dobry człowiek. Nigdy bym... - Justitian teraz już tylko szeptał. -
Jeśli to będzie możliwe... zaprowadź je kiedyś na mój grób, Marjo.
- Możesz je zobaczyć, Justitianie - wtrąciła się Nadjana. - Jak tylko ci się polepszy, jak
staniesz na nogi, na pewno jakoś to załatwimy.
Wyglądało na to, że Justitian się uśmiecha, rysy twarzy mu się rozluźniły, drgania
ustały.
Kobiety trzymały go za ręce, ich spojrzenie zawisło na twarzy chorego. Słychać było
jedynie jego czerpany z wysiłkiem oddech.
Kiedy i on umilkł, długo siedziały w ciszy, nie pojmując, co się stało.
Patrzyły na siebie, nie wypowiadając ani słowa.
Wreszcie Nadjana pochyliła się i ucałowała spękane usta męża. Marja odwróciła
głowę, czuła się jak intruz, nieuprawniony do oglądania nagości Nadjany. Lecz obca kobieta
przyciągnęła ją do siebie, ścisnęła za rękę, trzymającą wciąż w palcach chłodną dłoń
Justitiana.
Po twarzach spływały im łzy, nie dał się jednak słyszeć żaden dźwięk.
Kobiety nie miały już nic więcej do powiedzenia. Ani sobie, ani temu mężczyźnie.
Dlatego krzyk, jaki wydarł się z gardła Nadjany, zabrzmiał jeszcze bardziej
przeraźliwie i dziko. Dlatego Marja zasłoniła rękami uszy i zagryzła wargi aż do krwi. Krzyk
jednak nie dał się zagłuszyć ani powstrzymać. Marja potrząsnęła szczupłym ciałem
białowłosej kobiety, usiłowała nawiązać z nią jakiś kontakt, próbowała zwalczyć potwora,
który przejął nad nią kontrolę. Ona jednak nie przestawała krzyczeć, aż dziwne, że ten dźwięk
nie obudził umarłego.
Marja wciąż walczyła z Nadjaną, starała się zmusić jej ciało do spokoju. Próbowała
przemawiać łagodnie, wreszcie uderzyła. Na policzkach płaczącej odznaczyły się białe ślady
palców, lecz rozpaczliwe krzyki nie milkły. W końcu Marja brutalnie zatkała ręką otwarte
usta Nadjany. Wśród stłumionego krzyku usłyszały ciężkie kroki w korytarzu.
Revelin otworzył drzwi, które z hukiem uderzyły o ścianę. Zapomniany kubek spadł
na podłogę i poturlał się do jego stóp.
Oczy pastora z początku rozszerzyło przerażenie, krzyki, które usłyszał, pozwoliły mu
się domyślać, co się stało. Teraz omiótł wzrokiem izbę, zatrzymał się na chwilę przy
nieruchomo leżącym synu, na kobietach, które tuliły się do siebie. Marja wciąż przyciskała
rękę do ust Nadjany.
- Co ty tu robisz? - syknął pastor. Marja puściła Nadjanę, która wreszcie przestała
krzyczeć.
- Straciłeś syna, Revelin. Nie była przygotowana na fizyczny atak, zdołała się jednak
wywinąć z morderczego uścisku rąk pastora. Jedną ręką złapał ją za włosy, pobielało jej przed
oczami, kiedy pociągnął. Nie krzyczała, lecz nogi ugięły się pod nią w proteście przeciwko
tak intensywnemu bólowi. Poczuła także ręce Nadjany, walczące z duszącym uściskiem
pastora.
- Puść ją, puść!
Gdy ją puścił, biały ból w głowie przybrał barwę czerwieni Marja zobaczyła, że pastor
trzyma w ręku garść czarnych błyszczących włosów. Miała wrażenie, że ze skroni pocieknie
jej krew, tak jednak się nie stało. Podniosła głowę, usta rozciągnęły się w uśmiechu. Patrzyła
prosto na niego, widziała, jak stoi i sapie w bezsilnej wściekłości.
Uśmiech, który miała na twarzy, zniknął, postąpiła w jego stronę o krok, chciała
pokazać, że się nie boi. Nie był to dla niej wcale moment triumfu, lecz radował ją mimo
wszystko wyraz bezsilności bijący z twarzy pastora.
- On ci nigdy nie wybaczył, Revelin. Poszedł ku śmierci, nie przestając cię przeklinać.
Zabiłeś go własnymi rękami, pastorze. Teraz już nic ci nie zostało.
Oczy Revelina zwęziły się, trudno jej było odczytać ich wyraz, tak samo patrzył wtedy
na schodach kościoła.
- Sama niedługo umrzesz. Skąd więc tyle w tobie odwagi, dziwko?
Przeniósł wzrok na Nadjanę, która stała z mokrymi policzkami, bezradnie splatając
dłonie.
- Nie powinnaś mnie była powstrzymywać, Nadjano. Powinienem był ją zabić, tu i
teraz, ale nie chcę brukać łoża śmierci mego syna.
Głos przy tych ostatnich słowach rzeczywiście mu się załamał. Marja ze zdumieniem
stwierdziła, że stary pastor ma jeszcze jakieś uczucia, choć doskonale potrafi nad nimi
zapanować.
Podniósł teraz rękę, jak wtedy gdy błogosławił w kościele.
- Wynoś się z mojego domu, ladacznico! Wynoś się! Już niedługo przykują cię do
ś
ciany, gdzie szczury i zimno zeżrą ciało z twoich kości, czarownico przeklęta!
Nadjana niepewnym krokiem wysunęła się na środek izby. Twarz wciąż miała
nieruchomą, jak wykutą w kamieniu. Oczy patrzyły wbite w jeden punkt, poruszały się
jedynie wargi.
- Nie zapominaj, że to ja rządzę teraz twoim dworem, Revelin!
Odwrócił się gwałtownie, jak gdyby zaatakowano go od tyłu. Nadjana zachwiała się,
gdy padło na nią spojrzenie rozgniewanych oczu.
- Na co ty się ważysz, kobieto? - spytał groźnie.
- Znam swoje prawa. Jesteś skończony, Revelin. Od tej pory jesteś na mojej łasce.
Pastor przenosił wzrok z jednej kobiety na drugą, spostrzegł, że spojrzenia, jakie
wymieniły, były ciepłe. Ogień w jego oczach płonął teraz słabiej, a głos był miękki, łagodny,
niemalże troskliwy.
- Na pewno się zgodzimy, moja droga Nadjano. Przeżyłaś wstrząs, biedaczko, dla
ciebie musiał to być straszny cios. Chodź, odprowadzę cię na dół. Przyda ci się mój środek na
uspokojenie.
Nadjana cofnęła się, gdy do niej podszedł, jak gdyby ktoś podsunął jej prosto pod nos
obrzydliwą cuchnącą rzecz.
Marja radowała się tą sceną. Gdyby nie fakt, że śmierć otaczała ją ze wszystkich stron,
wybuchnęłaby głośnym śmiechem. Nadjana zdobyła to, za czym ona tęskniła przez całe
ż
ycie: władzę nad Revelinem.
Widać i on doszedł do kresu swej drogi.
Marja nie wątpiła, że dla tego władczego człowieka będzie to niezwykle trudne do
przełknięcia. Był teraz całkowicie zależny od woli kobiety. Szczupłe ręce Nadjany mogły
wprawdzie wydawać się kruche i słabe, posiadały jednak moc, którą Revelin dobrze znał.
Marja z wielką chęcią zobaczyłaby, jak się przed nią czołga.
On jednak znów odwrócił się plecami do Nadjany i jeszcze raz podniósł rękę.
- Wynoś się stąd! Odejdź stąd, zanim uduszę cię gołymi rękami. Może swoimi
czarodziejskimi sztuczkami zaczarowałaś również i ją, lecz mnie nigdy nie zaślepisz.
Marja spojrzała na Nadjanę. Jej wzrok mówił: ciesz się teraz swoim zwycięstwem.
Zimowy dzień wciąż był jasny i piękny. Marji niemal zakręciło się w głowie, gdy
ś
wiatło wpadło w otwarte źrenice. Pastor nie wprowadził w czyn swoich gróźb, ważniejszy
widać dla niego był bunt Nadjany i śmierć syna.
Marja opuściła plebanię i pobiegła do domu. Dopiero pod drzwiami przypomniała
sobie, że wszyscy są pewnie u Antona. Karl poszedł wszak do dzieci, by zanieść im straszną
nowinę, zanim uczyni to ktoś obcy. Miał wyznać prawdę, którą ona sama nie miała sił
obciążyć serc malców. Wszystko, co wydarzyło się w izbie pod dachem plebanii, w jednej
chwili zniknęło, rozwiało się. Za dużo było przeżyć, nie mogła już odróżnić uczuć. Wśród
chaosu istniała ciemna plama. To ona tak strasznie bolała i nie mogły jej zatrzeć nawet
najbardziej dramatyczne wydarzenia.
Piasek w klepsydrze przesypywał się tak szybko. Już wkrótce zapadnie zmierzch,
nadejdzie kolejna noc, która jeszcze bardziej przybliży ją do kresu.
Marja nie chciała iść za nimi, nie chciała iść przez całą wieś do Wdowiej Zagrody. Nie
miała też na to sił, ciało wydawało się takie ciężkie, jak gdyby krew przestała już krążyć w
ż
yłach.
Wyciągnęła rękę po szczotkę, którą zwykle czyścili buty, ale nie mogła do niej
dosięgnąć. Oparła się tylko o ścianę, białe światło sprawiło, że oczy napełniły się łzami, lecz
płacz nie był już taki ważny.
ROZDZIAŁ XI
Amelia nie wypowiedziała ani jednego słowa, spokojne milczenie czyniło z
siedmioletniej dziewczynki dojrzałą kobietę.
Martin stał za nią, rozpaczliwie ściskając ojca za rękę.
Karl także miał twarz bez wyrazu, ale zostawił synka i podszedł do Marji, by ją objąć.
Marja siedziała przy stole jak wtedy, gdy wychodził. Nic w niej nie powiedziało mu,
ż
e ten dzień wypełniła nie tylko samotność. Karl wiedział, że Marja nie boi się samotności, a
w tych dniach wręcz będzie jej szukać. Było to jej potrzebne i zdawał sobie z tego sprawę,
choć najchętniej przez cały czas chciałby trwać przy niej, tak blisko jak to tylko możliwe.
- Musiałem dać im nadzieję, Marjo, nie mogłem inaczej. Również ze względu na
siebie.
Rozumiała to, wszak i ona tym żyła. Marja jednak zbyt wiele razy miała nadzieję i ją
traciła. Teraz, by to przetrwać, musiała żyć każdą godziną oddzielnie.
Amelia, Karl i Marja przytulili się do siebie, ciałko dziewczynki drżało, ale mała nie
chciała płakać. Może zabrakło jej już łez. Marja nie potrafiła sobie nawet wyobrazić tego, co
zaszło we dworze.
- Tatuś mówi, że musisz nas opuścić. Głos Martina zabrzmiał tak cienko. Marję
bardziej zaskoczyły te słowa, niż gdyby wybuchnął płaczem.
Popatrzyła w jasnobrązowe oczy syna, takie same jak miał jego rodzony ojciec, mogły
jednakże być również cieniem piwnych oczu Karla.
- Tak, niestety, muszę.
- Tatuś mówi, że oni myślą, że ty jesteś złą kobietą. Marja skinęła głową, pogłaskała
córkę po plecach, a drugą rękę wyciągnęła do syna.
- Wy w to nie wierzycie, prawda?
Amelia rozedrgała się, aż zatrzęsły się jej jasne włosy. Marja przytuliła dzieci do
siebie, poczuła, że ciałko Martina również znalazło się blisko.
- Powiemy im, że to nieprawda - oświadczyła Amelia. Marja uśmiechnęła się ze
smutkiem.
- Obawiam się, że usłuchają raczej pastora niż ciebie.
Ale kiedy oczy córki zwęziły się i zalśniła w nich gorycz, Marja zrozumiała, że musi
się bardzo pilnować, bo inaczej historia znów się powtórzy. Dziecko nie powinno wzrastać z
nienawiścią, taką jaka tkwiła w niej samej od najwcześniejszego dzieciństwa.
- Nie wolno ci nienawidzić, Amelio, od tego twoje serce zrobi się czarne i brzydkie.
Dziecko rozpłakało się.
Marji wydawało się, że unosi się pod sufitem i z góry obserwuje tę straszną scenę.
Zabrakło jej sił. Tłumiąc jęk, odsunęła dzieci, chwiejnym ruchem wstała.
- Nie możemy siedzieć i płakać. To w niczym nikomu nie pomoże. Chodźcie,
weźmiemy najlepszą mąkę i upieczemy pszenne placki. Martinie, przynieś trochę mleka i
masła. Amelio, potrzebna mi niecka i ta wielka łyżka, i trochę więcej drewna, Karlu, jeśli
masz czas je przynieść.
Pomogło. Dzieci uwielbiały pieczenie. Tylko Karl pomyślał: na cóż się to zda, zanim
nadejdą święta, jej już nie będzie, w tym roku nie zje z nami placków w pierwszy dzień świąt.
Nie będzie patrzyła, jak dzieci cieszą się z przejażdżki po lodzie, nie będzie stała u mego
boku, gdy dzwony obwieszczą nadejście nowego roku.
Mimo to zajęli się pieczeniem, jak gdyby nadchodzące Boże Narodzenie miało być
takie jak zawsze. Marja nie szczędziła suszonych jabłek, miodu ani mielonych orzechów.
Kiedy nadziewane ciastka pachniały już na żelaznej płycie nad paleniskiem, Marja patrzyła,
jak dzieci kręcą się wokół nich z niecierpliwością.
Takie są dzieci.
Być może nie zapomniały, co się stało, miały jednak tę cudowną zdolność cieszenia
się z drobnych radości, nawet w środku najczarniejszej żałoby.
- Idź do pokoju asesora w Dosen i daj mu to ode mnie - powiedziała Marja Karlowi,
pakując trzy najlepsze ciastka.
Karl patrzył to na ciastka, to na nią.
- To moje podziękowanie dla niego, wiem, że się starał.
- Zmieniłaś się, Marjo. Owszem, wiedziała.
- Nie chcesz iść sama? Spuściła oczy. Karl ożywił się.
- Zrób tak, Marjo, pokaż, że się nie boisz. Pokaż, że masz odwagę iść przez wieś z
podniesioną głową.
- Może oni się mnie boją.
- A więc pozwól, by poczuli strach. Patrz im prosto w oczy, niech się wstydzą.
Zapłonął w niej dawny żar. Otarła z czoła mąkę i pot, poszła przebrać się w najlepszą
sukienkę, znaleźć kapelusz, który dostała od Antona. Dotychczas nigdy go nie nosiła,
uważała, że nie jest damą.
W wyszynku w Dosen również dzisiaj panował tłok. Ludzie asesora zbierali się już do
wyjazdu, lecz czterej mieli pozostać, dopóki nie minie czas wyznaczony Marji. Asesora w
niskiej izbie nie było, nie należał do tych, którzy znajdują uciechę w prostym chłopskim piwie
i hałaśliwych rozmowach. Nie chciał słuchać dyskusji o wyroku, rozpraw na temat
szczegółów tego, co się wydarzyło. Bał się, że wyczytają z jego twarzy, że coś jest źle.
Dlatego siedział w swojej izbie, przygotowanej i uprzątniętej specjalnie dla niego.
Stała tu sprowadzona z zagranicy przez karczmarza sofa i inne meble naśladujące francuski
styl. Na ścianach wisiały nawet obrazy, jeden z nich przedstawiał górski szczyt z tej okolicy.
Namalowany został z wielkim uczuciem niezdarnymi szerokimi pociągnięciami pędzla.
Asesor wyglądał przez okienko przy łóżku.
Ś
nieg przestał już padać, z dachu tuż przed jego nosem skapywały lśniące krople.
Nawet bez słońca czuło się, że powietrze jest łagodne. Odwilż na wypieki, pomyślał asesor,
chociaż do świąt jeszcze dużo czasu.
W drzwiach stanął wielki tłusty karczmarz.
- Marja Oppdal cię szuka, panie asesorze. Sądziłem, że nie chcesz...
- Niech wejdzie - rzekł asesor zmęczonym głosem.
Wiedział, że nie będzie się musiał przed nią tłumaczyć z wyroku, jaki zapadł. Marja
Oppdal była dostatecznie mądrą osobą, by zrozumieć, pod jaką presją znajdowali się
sędziowie. Ta piękna czarnowłosa kobieta dobrze znała swego wroga.
Weszła do środka i asesor ze zdumienia szeroko otworzył oczy. Nigdy dotąd jej takiej
nie widzieli. Zresztą żadna z żon dzierżawców tak nie wyglądała.
Ubrana była w czarną suknię z czerwonymi wstążkami przy szerokiej spódnicy.
Wzdłuż rękawów czerwone hafty. A koszula pod spodem była rozpięta, jak gdyby była
wiosna, a nie najczarniejsza zima. Ramiona okrywała delikatna chusta z frędzlami. Czarne
włosy zebrała w koronę wokół głowy, dumna twarz sprawiała, że wyglądała jak królowa.
Kapelusz podkreślał jeszcze dostojeństwo. Mogłaby wkroczyć wprost na komnaty
namiestnika, pomyślał asesor, na jakieś eleganckie przyjęcie albo wyjątkową uroczystość.
Marji spodobał się wyraz jego twarzy. Podeszła do niego i skłoniła się tak nisko, jak
tylko mogła. Zawiniątko z ciastkami pachniało przyjemnie, domowo, chociaż aromat mieszał
się z unoszącym się w izbie zapachem kurzu i ługowego mydła.
- To dla ciebie, panie asesorze, za to że chciałeś mego dobra.
Przyjął podarunek, jakby było to szczere złoto. Przez chwilę stali w milczeniu, patrząc
sobie w oczy, ręce obojga spoczywały na niedużej owiniętej w płótno paczuszce.
- Widzę, że trzymają się z daleka. Zostawiają cię w spokoju...
Marja odpowiedziała:
- Tak. To najlepsze, co mogłeś mi ofiarować, skoro stało się już to, co się stało. Wiem
przecież, że ludzie się dziwią, bo jeśli naprawdę jestem niebezpieczną czarownicą, to
dlaczego asesor dał mi te trzy dni?
Asesor uśmiechnął się gorzko.
- Masz rację, Marjo. Chociaż co innego miałem na myśli, domagając się tego. Ale
teraz łódź już odpłynęła.
- Tak, łódź odpłynęła - potwierdziła Marja. - Usiedli. Marja ułamała kawałek ciastka i
podała asesorowi. Przyjął je z namaszczeniem, jak gdyby podawała mu komunię.
Marja dopuszczała myśl, że asesor będzie bał się zjeść jej podarunek. Jaką może mieć
pewność, że nie dodałam jakichś diabelskich ziół czy innego świństwa, myślała z goryczą.
Ale asesor jadł i prosił o więcej.
Wieść o śmierci syna pastora prędko rozniosła się po wsi. Żałobna wiadomość i
powaga na twarzach posłańców poruszyła niewiele serc, Justitiana bowiem już tu
zapomniano, a ojciec nie cieszył się sympatią.
Ale śmierć Justitiana Revelina dotyczyła ich wszystkich. Co się teraz stanie? Kogo
przyślą? Kto zajmie miejsce pasterza, które stary Revelin wkrótce będzie musiał opuścić?
Ludzie rzeczywiście byli niczym stado pobekujących niepewnie, zbłąkanych owiec,
nikt z nich bowiem wcześniej tego nie doświadczył. Ich pastorowie zawsze przecież byli tutaj,
najpierw Mogens, potem Revelin, a później jego syn. Teraz ten ciąg został przerwany.
Niektórzy pamiętali, że Marja Oppdal kiedyś dawno temu słała długie spojrzenia za
tym nieszczęśnikiem...
Sporo trzeba było rozważyć wśród czterech ścian, omówić szeptem lub przekazać
wiele mówiącymi spojrzeniami. Dzwonnik i jego wysłannicy biegali od zagrody do zagrody,
zdyszani przekazując nowinę coraz dalej i dalej.
Do Oppdal nie przyszedł nikt, ale tego można się było spodziewać.
Następnego dnia, kiedy Justitian umyty i ubrany spoczął w żelaznej trumnie w izbie,
Nadjana musiała przyjąć nie kończący się strumień ludzi.
Revelin odprawił krótkie nabożeństwo, ale odwracał twarz, nie pokazując ani żałoby,
ani obojętności. Podjął ich pięknie, piwem i solonym mięsem, a zaraz potem odprawił,
wymawiając się szwankującym zdrowiem synowej.
Jej intrygi donikąd nie zaprowadzą. Z doświadczenia wiedział, że kobiety uważa się za
słabe istoty, które nie wytrzymują podobnych wstrząsów, a Nadjana była wszak
najdelikatniejszą różą, jaką kiedykolwiek widziała ta wioska. Ludzie na pewno ze smutkiem
kręcić będą głowami, gdy dowiedzą się, że baronówna wymaga długiej pielęgnacji, by się
pozbierać. Może nawet pobytu w takim domu, który ludzie kościoła prowadzili w pewnej
wiosce daleko w głębi fiordu. Revelin zamierzał posłać po nich zaraz po pogrzebie.
Nadjanie wydaje się być może, że jej grzeszna gra się powiedzie, lecz widać nie zna
go dobrze. Nie zdaje sobie sprawy, z kim zadarła. Nie wie, jaką on ma władzę.
Stała teraz przy trumnie, czarna, niezwykle cienka woalka zakrywała twarz. To jakiś
miejski zwyczaj, ukrywanie twarzy w żałobie. Tu, we wsi, należało pokazać ludziom
kamienne oblicze, a kobiety nawet tego nie musiały udawać. Ludzie na pewno zaczną się bu-
rzyć, nie lubią przecież, gdy ktoś ukrywa się za zasłoną. To wszak budzi niepewność.
Nadjana nie ubrała się na czarno. Miała na sobie ciemnoczerwoną suknię.
- To również oburzało Revelina, doszedł jednak do wniosku, że synowa nie wiedziała,
co robi. Tak czy owak, jej zachowanie przemawiało na jego korzyść. Wszelkie dziwactwa
Nadjany to drogocenne kawałeczki jej nowego wizerunku, który on umiejętnie wykorzysta.
Uśmiechnął się w duchu.
Stał w drzwiach i podawał rękę kolejno wszystkim z wolna opuszczającym plebanię.
Wiedział, że niektórzy upchali po kieszeniach kawałki solonego mięsa.
Pogrzeb wyznaczono na niedzielę.
Justitian był wszak synem pastora, nic więc w tym dziwnego.
Tego samego dnia wieczorem asesor i lensman zabiorą Marję Oppdal. Łódź czeka już
gotowa przy Hansowej Przystani.
Nadjana z nikim się nie żegnała. Wciąż stała nieruchomo przy trumnie. Revelina
ogarnęła nieprzeparta ochota, by zerwać jej z twarzy woalkę, zadowolił się jednak ujęciem jej
pod ramię i zaprowadzeniem na górę, żeby odpoczęła. Szła za nim potulnie jak owieczka,
wiedział, że paraliżuje ją przeżyty wstrząs.
Najlepiej będzie działać jak najszybciej. Zanim odzyska swoje dawne, bezczelne i
dumne ja.
Gdy tylko Revelin wyszedł z domu, Nadjana prędko zmieniła suknię, a na głowie
zawiązała prostą chustkę. W jednym ze swych kufrów odszukała skórzaną teczkę i szkatułkę
z monetami z Kopenhagi. Wciąż błyszczały do niej jak wówczas, gdy wybito je ze srebra
pochodzącego z norweskich gór.
Była gotowa.
Tego wieczoru droga wydała jej się prosta, dobrze już ją znała.
Marja i Karl zdołali utrzymać ciepły nastrój. Marja była naprawdę zmęczona, bo kiedy
odstawiła już nieckę, w której miesiła ciasto, postanowiła jeszcze wyszorować wszystkie
naczynia, garnki i przybory kuchenne. Karl nosił wodę i drewno, przesunął też belkę w
oborze, która od tak dawna irytowała każdego, kto wchodził tu, dźwigając na ramionach dwa
pełne wiadra wody. Trzeba było za każdym razem przez nią przestępować. Ot, takie drobne
utrudnienie dnia powszedniego, którym człowiek denerwuje się o wiele dłużej, niż trwałoby
jego usunięcie.
Karl wrócił do chaty, Marja siedziała trzymając na kolanach Benjamina. Silne ciało
poruszające się ruchami niemowlęcia przywiodło zawstydzonemu Karlowi na myśl kukulcze
pisklę w gnieździe wróbli.
Amelia i Martin drzemali już w łóżku, uśpieni głosem Marji. Tym razem śpiewała
kołysankę, a nie jak zwykle taneczną piosenkę, którymi na ogół ich bawiła, gdy była w
dobrym humorze.
W izbie panował przytulny spokój. W piecu płonął ogień, lampa dawała przyjemne
ciepłe światło, wśród ciężkich ścian z bali rozbrzmiewał łagodny głos Marji. Unosił się
zapach świeżego ciasta, buzie dzieci były szczere i czyste na granicy krainy sennych marzeń.
Na zewnątrz dały się słyszeć ciężkie kroki. Marja urwała piosenkę, drgnęła
gwałtownie, aż Benjamin zaczął się kręcić i wydawać z siebie dźwięki świadczące o tym, że
coś mu się nie podoba. Karl także poderwał się wystraszony, jeden krok wystarczył, by
znalazł się przy Marji.
- Co to może być? Nie mogą przecież przychodzić już dzisiaj.
Tchu zabrakło mu w piersiach, twarz pobielała, nie zdołał ukryć przerażenia.
- Musimy otworzyć - rzekła Marja schrypniętym głosem.
Ale ciężkie kroki nie należały do parobków lensmana. W drzwiach stanął asesor. Za
jego plecami Marja dostrzegła białą głowę. Nadjana?
- Proszę wejść, panie asesorze, Nadjano... i Anton? Weszli do środka, tupanie ciężkich
butów wydało się odpoczywającym w chacie ludziom jeszcze głośniejsze. Marja zdziwiona
uniosła brwi, wciąż trzymała Benjamina na ręku, a w pasie czuła dłoń męża.
- Przychodzimy późno... jak złodzieje nocą, lecz przybywamy w dobrych zamiarach,
Marjo Oppdal. Przynosimy radosną nowinę.
Marja i Karl popatrzyli po sobie. Marja bała się uwierzyć w to, od czego w jego
oczach już zapłonęło światło nadziei.
Asesor zamachał ręką, aż zaszeleściły koronki przy mankiecie. Oczy mu pociemniały,
twarz posmutniała.
- Och, nie, nie to. Wyrok wciąż jest ważny, ale stało się coś innego.
Karl puścił żonę, ciężkim krokiem poszedł zamknąć drzwi za późnymi gośćmi. Usta
znów miał zaciśnięte, blade.
- Jakąż radość możesz mieć dla nas, asesorze? - spytał twardym głosem.
Dostojny gość zdjął płaszcz i czapkę, Anton podszedł do Marji, przytulił ją do siebie,
a potem odebrał jej dziecko z rąk i usadowił się z nim na krześle przy palenisku.
Pozostali usiedli przy stole, Marja wystawiła świeżo upieczone ciastka i grzane piwo.
Mówić zaczęła Nadjana. W obszernym niedźwiedzim futrze wydawała się jeszcze
drobniejsza i słabsza.
- Marjo... ty zapewne to zrozumiesz, lecz chciałabym wyjaśnić wszystko Karlowi,
moja decyzja bowiem może mu się wydać dziwna.
Marji serce podskoczyło w piersi. Cóż ta kobieta mówi? Nie ma chyba zamiaru...
Rozpaczliwie usiłowała pochwycić wzrok Nadjany i błagać ją, grozić, byle tylko nie
zdradzała okrutnej tajemnicy.
Nadjana nie mogła być aż tak perfidna, by teraz ciskać Karlowi w twarz prawdę o
dzieciach!
Ale Nadjana utkwiła wzrok w Karlu, mówiła wolno i wyraźnie, niepewna, czy ten
mężczyzna zrozumie jej duńskie zwroty. Nadjana miała w pamięci inny dialekt, norweski,
szeroki, stwierdziła jednak, że jego znajomość uleciała jej z głowy gdzieś na środku morza.
- Opowiem ci pewną historię, Karlu. Baśń, jeśli wolisz. Marja cała się trzęsła. Miała
ochotę zerwać się i wybiec z chaty, daleko. Czy Nadjana bierze Karla za głupca?
- Kiedyś, dawno, dawno temu aresztowano młodą kobietę, działo się to daleko na
Północy kraju, a oskarżenia, przed jakimi ją postawiono, nie były błahe. Obca wśród ludzi,
łatwo stawała się kozłem ofiarnym, ilekroć go szukano. Cóż, zesłano ją w miejsce
odosobnienia, straszne miejsce, na maleńką wysepkę zamieszkaną przez kobiety, o których
ś
wiat chciał zapomnieć. Żyły tam przez krótki czas jak zwierzęta, nawet jeden dzień nie
upływał im bez bólu i cierpienia. Żadna godzina nie była wolna od upokorzenia i tęsknoty...
Wśród więźniarek znalazły się naznaczone bliznami ofiary dżumy, zbrukane dziewki uliczne,
morderczynie, zabój czynie nienarodzonych dzieci, czarownice.
Karl wpatrywał się w Nadjanę oczami okrągłymi ze zdumienia. To niemożliwe, aby i
ona miała za sobą taki los. Była wszak baronówną, szlachcianką.
Nadjana podjęła:
- Na tej strasznej wyspie daleko w otchłani morza nie było nadziei. Jedna jedyna
kobieta obdarzona mądrością potrafiła walczyć z okrutnym losem. Stała się moim wrogiem,
ponieważ ja pragnęłam władzy. A gdy stamtąd uciekłam, sądziłam, że uwolnienie znajdę
jedynie w śmierci Los jednak postanowił, by stało się inaczej, choć niejeden powiedziałby, że
wolność byłaby o wiele lepsza niźli życie, jakie wiodłam przez lata, odkąd stamtąd uciekłam.
- Co chcesz przez to powiedzieć, baronówno?
Karl siedział niczym dziecko zasłuchane w przerażającą baśń. Marja zaczynała się
rozluźniać, chociaż Nadjana wciąż nie spuszczała z niego wzroku. Z jej oczu biła siła i
powaga.
- Byłam dziwką, ulicznicą z Kopenhagi, pod koniec bogatą dziwką. Tytuł
baronowski... Cóż, tam, na południu, nietrudno go kupić.
Karlowi dech zaparło w piersiach. Asesor z przyganą kiwał głową.
Marja złapała się na tym, że siedzi z rozdziawionymi ustami.
- No cóż, zdołałam ukryć przed wami moją przeszłość, ona nie ma żadnego znaczenia.
Ale dzisiaj pragnę być szczera, ufam w waszą przyjaźń i dobrą wolę. Jestem bogatą kobietą,
bogatszą niż kiedykolwiek, w każdym razie nie brakuje mi złota i ziemskich dóbr. Jestem
właścicielką wszystkiego, co należało do Revelina. Dawno już mi to zapisał. Revelin i ja
zawarliśmy pewną umowę.
Asesor, mamrocząc, pokiwał głową na potwierdzenie tych niewiarygodnych słów.
Marja zaczynała się domyślać, do czego zmierza Nadjana. W oczach jej pociemniało.
Na miłość boską, ta kobieta chce przekazać spadek rodzonym dzieciom Justitiana, jej
dzieciom! Może wydawało jej się, że te bogactwa wynagrodzą bolesną prawdę, ale tak się nie
może stać. Żadna zagroda ani srebrne talary nie zastąpią Karlowi straty, jaką poniesie, gdy
dowie się prawdy. Marja chciała powstrzymać Nadjanę, ściągnąć ją z krzesła, zasłonić ręką
piękne usta i zmusić do milczenia, zanim będzie za późno.
Nadjana wreszcie odwróciła głowę. Niewielki ruch sprawił, że jej włosy błysnęły
niczym złoto. Na łańcuszku na szyi nosiła jakiś kamyk, zmienił teraz barwę, zalśnił błękitem.
Bądź spokojna, mówiły jej oczy.
Nie zapomnę, co ci obiecałam.
Marja odpowiedziała jej bez słów, Nadjana podjęła swą opowieść, znów zwracając się
do mężczyzn.
- Ta kobieta, którą wspomniałam, ta obdarzona siłą do walki z beznadziejnością... to
była matka Marji.
Marja jęknęła głośno. Karl wpatrywał się w Nadjanę, z gardła wydobywały mu się
jakieś dziwne dźwięki, jak gdyby nie był w stanie przełknąć zaskoczenia.
Asesor tylko kiwał głową, o wszystkim dowiedział się już wcześniej.
Ze skórzanego worka stojącego przy krześle wyciągnął jakiś dokument.
Marja wciąż przełykała ślinę.
Nadjana uśmiechała się lekko, całą swą uwagę skupiła teraz na Marji.
- Zapewne masz do mnie tysiąc pytań, moja droga. Odpowiem na nie wszystkie, choć
niewiele czasu już spędzę w tej wsi. Ale najpierw do rzeczy, panie asesorze?
Staruszek chrząknął, poprawił się na krześle, przybrał urzędową minę. Patrzył na
Karla i Marję.
- Przynoszę tu dokument podpisany przez prawną spadkobierczynię Justitiana
Revelina, w obecności świadków, oznaczony moją pieczęcią. Na mocy tego dokumentu
przekazane zostają zagrody: Runesti, Gjermundsplass, Kleive, Engebakken, Vassfalljord...
Nastąpiło długie wyliczanie posiadłości, ziemi, zagród, kawałków lasu, praw do
łowienia ryb, pastwisk, praw do stawiania płotów i szeregu cennych przedmiotów. A ponadto
wszystkich wierzytelności, jakie ludzie winni są rodzinie Revelinów. Ziemi pozostającej w
dzierżawie, należnych podatków i pożyczek, zaciągniętych przez biednych i bogatych we wsi.
Lista była długa.
Marja i Karl siedzieli jak skamieniali, byli w stanie dostrzec jedynie kontury
przyszłości, jaka zaczynała się przed nimi rysować.
Kiedy asesor umilkł, wiedzieli już, że Nadjana zapisała wszystko bez wyjątku Amelii i
Martinowi.
Pierwszy zdolność mówienia odzyskał Karl.
- A stary pastor? Revelin? Czy on niczego już nie ma? Asesor wolno pokręcił głową.
Nie zdołał przy tym ukryć triumfu.
- Ma jedynie prawo mieszkać w chacie dzwonnika do końca swoich dni, nic poza tym,
ale będzie mógł żyć z tego, co otrzyma za swoje posługi. Na pewno dostanie trochę chleba i
masła, może kilka litrów mleka, jeśli dobrze będzie mówił i ludzie poczują dla niego
wdzięczność...
Marja pocierała skronie, starała się zrozumieć konsekwencje tego, co się stało.
- Odniosłaś swoje zwycięstwo, Marjo. Wiem, że być może nie zdążysz się nim
nacieszyć, lecz na pewno będzie to dla ciebie jakąś pociechą.
Marja wybuchnęła nagle płaczem. Szlochała przeciągle, ileż smutku było w tej
radości! Pozwolili jej najpierw dojść do siebie, dopiero później asesor podjął:
- Liczę się z tym, że ta sprawa zostanie zaskarżona, i to tak wysoko, jak tylko się da.
Być może trafi nawet do sądu najwyższego albo, kto wie, jeszcze wyżej. Mogą upłynąć lata,
zanim wszystko się wyjaśni, do tego czasu jednak wy, Marjo i Karlu, zarządzać będziecie
dobrami Revelina. Na pewno ciężko to przeżyje. Z tego, co wiem, nie jesteś jego
przyjaciółką, Marjo.
Marja podniosła głowę, łzy na policzkach już jej obeschły. Pod stołem dłoń Karla
mocno ściskała ją za rękę.
- Musimy ci podziękować, Nadjano. Nie dlatego, że dwór tak wiele dla nas znaczy,
dzięki Antonowi przyszłość naszych dzieci jest zapewniona, ale to, co zrobiłaś, napełnia mnie
nową otuchą. Wiem bowiem, jak wielkie znaczenie mają ziemskie dobra, gdy walczy się o
swoją sprawę. Wydaje mi się, że sąd wyższej instancji z większą uwagą wysłucha osoby,
która ma poparcie stu beczek srebra, niż ubogiej żony dzierżawcy.
Nadjana uśmiechnęła się. Sto beczek srebra było pewną przesadą, ale...
Marja wstała, objęła drugą kobietę.
- Dałaś mi też coś jeszcze. Wspomnienie o mej matce, stała mi się przez to jeszcze
bliższa. Kiedy słyszałam, jak o niej mówisz...
Nadjana pogładziła ją po policzku.
- Opowiem ci wszystko, co wiem, ale ostrzegam, niepięknie myślałam o tej, którą ty
cenisz tak wysoko. My... trudno powiedzieć, abyśmy były przyjaciółkami.
Marja kiwnęła głową na znak, że z tym się pogodziła.
Sama przecież nienawidziła Nadjany, gdy ta tylko zjawiła się w wiosce, nie potrafiła
dostrzec dobroci i siły tej kobiety. Nic dziwnego, że na przeklętym szkierze, zawieszonym
gdzieś między życiem a śmiercią, można nie poznać się na bliźnich.
- Najpierw musicie się tu podpisać. Proszę, mam pióro przygotowane. Karlu, o tu, w
tym miejscu.
Karl niepewnie ujął pióro, ale zdołał jakoś naskrobać podpis. Marja podpisała się z
wprawą. Eleganckie literki wiły się niczym girlandy. Pismo Nadjany było drobne, lecz
wyraźne i proste, miało w sobie jakby coś, ulotnego. Asesor złożył swój podpis, inicjały
ozdobione zawijasami tuż pod brunatną pieczęcią.
- A więc ta sprawa już jest załatwiona. Czy mam natychmiast ją ogłosić? Wątpię, aby
tym razem Revelin chciał obwieścić o niej z ambony. Ale może na dziedzińcu kościoła?
Pójdziesz tam chyba, Marjo?
- Być może... nie wiem. Niedzielny wieczór... będzie ostatnim, jaki spędzę tutaj.
- Wrócisz - pocieszyła ją Nadjana.
- Och, obyś miała rację. Tak bardzo chciałabym w to uwierzyć i po tym, co się stało...
No cóż, to może potrwać całe lata, ale może... może... naprawdę wrócę.
- Jeśli dowiedzą się o twojej matce... ona wszak również skazana została za czary.
Przypuszczam, że to bardzo osłabi twoją pozycję, Marjo.
Trzeźwa ocena asesora nie odebrała Marji otuchy.
- Na razie mało kto o tym słyszał, a wszyscy tu obecni będą chyba milczeć, jeśli okaże
się to konieczne.
Przytaknęli.
- Ale jest jeszcze Revelin...
- Czy on wie? - spytał wstrząśnięty Karl.
- Och, oczywiście - zachichotała Nadjana. - Matka Marji stale go nawiedza w
koszmarach sennych. Sama słyszałam, jak woła do niej i wygraża niczym opętany. Niekiedy,
zdaje mi się, nie wie całkiem, która to matka, a która córka. Ta twoja matka nie mogła być tak
całkiem niewinna - uśmiechnęła się Nadjana. - Revelin w każdym razie posmakował
przekleństwa.
Marję niezwykle ucieszyło to, co usłyszała, choć radość zaprawiona była goryczą.
Podobne słowa padły kiedyś z ust Justitiana, lecz wtedy ich nie zrozumiała.
Asesor, przekazawszy Marji i Karlowi jeden z jednobrzmiących dokumentów na
przechowanie, nasadził czapkę na głowę.
- Przyjdź do kościoła, Marjo. Nawet jeśli będzie to ostatnia godzina, jaką tu spędzisz.
Przypuszczam, że będzie warto. Zobaczysz twarz Revelina...
- Nie mam zamiaru czekać tak długo - szepnęła Marja. Karl nie mógł jej winić za
odrobinę podszytej złośliwością uciechy, za której sprawą jej niebieskie oczy rozbłysły.
Nadjana nie skrywała, że cieszy się wraz z nią, i tak samo radowała się na myśl o skonfron-
towaniu pastora z jego nową rzeczywistością.
Szkoda, że Justitianowi nie dane było tego przeżyć, pomyślała Nadjana, lecz może
siedzi gdzieś za zasłoną chmur i zerka na nas z wysoka, rozkładając anielskie skrzydła.
Pewnie uśmiecha się lekko, choć musi ukrywać brzydkie myśli przed staruszkiem, który
rządzi tam na górze. Nadjana uśmiechnęła się pod nosem z żartu, tak nie pasującego do
sytuacji.
- Pójdę do niego, gdy tylko się rozwidni. Asesor wstał.
- Nie powinnaś iść sama... Marja uśmiechnęła się.
- Och, nie, oczywiście wezmę Karla ze sobą. A ty Nadjano?
- Za nic na świecie nie podaruję sobie widoku tej świńskiej gęby. Będzie dla mnie
najmilszą nagrodą.
Asesor pożegnał się i wyszedł.
Na dworze w zimowym zmroku nikt nie zauważył jego odjazdu ani przyjazdu.
Anton zabrał się tymi samymi saniami, uczynił już tego wieczoru to, co do niego
należało. Przyłożył swą pieczęć na dokumencie, który w jednej chwili odmienił rozkład sił,
władzy i bogactwa całej wioski.
Marja i Karl Oppdalowie stali się teraz najzamożniejszymi ludźmi w dystrykcie.
Pewnego dnia, gdy dzieci ukończą dwadzieścia jeden lat, przejmą dobra, ale dla Marji i Karla
dzisiejszy wieczór oznaczał koniec troski o chleb powszedni.
Mając na dodatek Wdowią Zagrodę, mogli się równać nawet z dworami w Kaupanger
albo jeszcze dalej.
Ich posiadłości trudno było objąć.
Zmiana, jaka zaszła, miała dotyczyć większości ludzi, którzy obracali się teraz w
łóżkach, nie wiedząc, że ich świat stanął na głowie.
Nie krzyczał, nie wściekał się, wcale nie padł na kolana i nie błagał.
Nie uronił ani jednej łzy, ani nawet nie wyrzekł jednego słowa w odpowiedzi.
Marja była rozczarowana, spodziewała się, że pastora na jej oczach spalą płomienie
wściekłości i bezsiły.
Nadjana uśmiechała się ciepło, gdy pastor wreszcie przemówił i skierował swe
przekleństwa w jej stronę.
- Jeszcze dzisiaj pójdziesz tam, gdzie twoje miejsce, szalona kobieto! Mój drogi syn, a
twój mąż jeszcze nie ostygł, a ty już... zaczynasz niszczyć jego majątek, przekazujesz go tej,
która zdradzała, czarowała, nasłała demony na naszą i tak już dotkniętą nieszczęściem
rodzinę. Nie wiesz, że przysłała kochankę diabła, swoją matkę, nie zdajesz sobie sprawy, że
jest narzędziem szatana, ty zdradliwa, grzeszna...
Nadjana stała z podniesioną głową.
- Wydaje ci się, że możesz jeszcze coś zrobić, ale twój czas już upłynął, Revelin.
Teraz czeka cię jedynie upokorzenie, jedyne, na co możesz liczyć, to życie w ubóstwie.
- Mam przyjaciół, Nadjano - rzekł groźnie. - Nie zapominaj o tym, kiedy będziesz
ż
ałować za swoje czyny w domu dla szaleńców, gdy twarz Marji pochłoną płomienie stosu, a
ty, Karlu Oppdal, zostaniesz bez niczego.
Marja ujęła męża pod ramię.
Nadjana stała blisko niego z drugiej strony.
- Załatwiliśmy już sprawę, z jaką przyszliśmy, panie Revelin. Wiesz już, jak
przedstawia się sytuacja. Moja matka zapewne uczestniczy w dzisiejszej radości. Nawet
ś
mierć nie jest za wysoką ceną, by ujrzeć cię strąconym z wężowego tronu.
Marja wiedziała, że to nieprawda, lecz te słowa wydawały jej się takie piękne, krył się
też w nich odpowiedni triumf.
Odeszli.
Revelin nie mógł ich powstrzymać.
W drzwiach Nadjana jeszcze się odwróciła.
- Lepiej będzie, jak zaraz zapłacisz komorne za tę chatę. Dawno już powinnam je
dostać. Należność możesz przekazać Karlowi, na pewno przyjmie masło albo zboże, gdybyś
miał kłopoty ze zdobyciem pieniędzy.
Revelin stał tylko z otwartymi ustami. Wysunął język, wybałuszył oczy, jakby miały
wyjść mu z orbit.
Ostatnie, co widzieli, to zakrwawiona ręka. Ogarnięty gniewem walnął pięścią w
twardą ścianę, zapominając o żelaznym bolcu, którym przybite były do belek zawiasy.
Sobotnia noc. Nieliczni ludzie jeszcze krążyli po wsi, choć o tej porze roku czyhały na
nich skrzaty i potwory. Cienki sierp księżyca nie oświetlał drogi, lecz dawał dość światła, by
cienie stawały się wyraźniejsze. W chacie w Oppdal płonęło dwanaście woskowych świec.
Nie mieli już powodu, by oszczędzać. Dzieci dostały tyle jedzenia i smakołyków, że więcej
już przełknąć nie mogły. Karl i Marja natomiast jedli niewiele, choć siedzieli przy suto
zastawionym stole. Marja odsunęła talerz.
Karłowi oczy błyszczały jak w gorączce, ogarnął go jakiś nowy niepokój, jak gdyby
bogactwo sprzeczne było z jego naturą. Marji, która mu się przyglądała, również trudno było
wyobrazić sobie Karla Oppdala wystrojonego w jedwabie, brokaty i delikatną wełnę. Szczera
twarz o prostych rysach, nastroszone jasnobrązowe włosy, broda, której nie pielęgnował
drogim woskiem ani pachnącymi maściami. Był chudy, żylasty i kościsty, jak większość tych,
którzy niewolniczo pracują na ziemi. Z twarzy dało się wyczytać ślady ciężkiego życia.
Popieściła twarde odciski we wnętrzu jego dłoni.
Palce znalazły delikatną skórę po wewnętrznej stronie nadgarstka, gdzie ukazywały
się żyły i grały mięśnie, gdy mocniej coś chwycił.
- Chodźmy do łóżka - powiedziała cicho.
W jej uścisku nie było już teraz samej tylko desperacji, strach nie był już dziki i
przerażający niczym drapieżnik, raczej smutny, spokojny jak strumień jesienią, zanim skuje
go lód.
Wpłynął na nią niczym resztki fal z burzliwego niegdyś morza. Marja delikatnie ujęła
jego twarz w dłonie, popatrzyła mu w oczy w blasku świec, których żadne z nich nie chciało
jeszcze gasić. To w jego oczach tego wieczoru znajdowała radość, nie w ciele ani we
wprawnych pieszczotach. Poruszali się wolno, tak wolno, jakby mieli przed sobą całe życie,
by móc dokończyć. Pragnęli w to wierzyć. Wszystko działo się jak we śnie. Dlaczego nie
urzeczywistnić go bodaj przez kilka krótkich godzin?
Zakradł się na plebanię, pewnym krokiem szedł przez pogrążone w ciemności pokoje.
Niewielki wysiłek wystarczył do otwarcia klapy w podłodze prowadzącej do piwnicy pod
kuchnią. Potem mógł już szukać miejsca, gdzie składowano beczułki z piwem i wódką.
Revelin chwycił dwie beczułki, obie pełne najmocniejszej gorzałki. Były ciężkie,
musiał przejść przez prawdziwą próbę siły, podnosząc je nad głową i stawiając na podłodze w
kuchni. Potem na drżących nogach wyszedł z piwnicy. Ręka zraniona o żelazny bolec iry-
towała go tępym pulsowaniem.
Na palenisku żarzyły się jeszcze dwa czy trzy nadpalone polana. Ktoś położył je tam
na długo po tym, jak przygotowano ostatni posiłek.
Wiedział, że zrobiła to nowa gospodyni Nadjany przed powrotem do domu do swoich
siedmiorga dzieci. Baronówna najwyraźniej nie boi się nawet spać pod jednym dachem ze
zwłokami, skrzywił się pastor.
Zdjął z półki nad piecem naczynie z kutego żelaza, to, które miało drewnianą rączkę i
pokrywkę z niewielkimi otworami. Zrobiono je specjalnie do przenoszenia ognia na większe
odległości, zanim w powszechne użycie weszło krzesiwo.
Włożył do naczynia kilka rozżarzonych węgli, sparzył się przy tym w palec, lecz nie
poczuł bólu.
Po cichu, jak kot, wszedł do izby.
Wyciągnął zatyczkę z pierwszej baryłki.
Podniósł ją od ust, poczuł odór nieprzyjemnej, nie destylowanej wódki. W kącikach
ust go zapiekło, paliło jak ogniem, już sam zapach mógł wprawić w oszołomienie.
Revelin zmusił się do przełknięcia płynu, wódka pociekła z ciężkiej baryłki, spłynęła
mu po brodzie, piersi i brzuchu. Wkrótce cały pokój cuchnął drogim napitkiem.
Pastor zgiął się wpół, żołądek zaprotestował przeciwko takiemu traktowaniu. Odrzucił
część wódki wymieszanej z kwaśnym sokiem żołądkowym.
Nie miało to żadnego znaczenia. Justitian i tak nie mógł tego zobaczyć.
Revelin zbliżył się do trumny, kroczył niepewnie, chwiejnie. Miał ochotę unieść
wieko, ale bał się, że narobi za dużo hałasu. Nadjana śpi wszak na górze, a nie może
zorientować się, że ma nieproszonego gościa.
Nadjana umrze tej nocy.
Marja i Karl nie spali, żadne z nich nie potrafiło znaleźć dość spokoju. W dodatku
godziny były takie krótkie, czas uciekał im niczym spłoszone zwierzę, nie potrafili go złapać
ani zatrzymać.
Dzieci oddychały spokojnie, spały teraz razem w łóżku, Martin także.
Nie mieli już co sobie powiedzieć.
Powiedziane zostało już wszystko. Od najbanalniejszych praktycznych ustaleń po
nagie, szarpiące serce prawdy.
Karl gładził ją po plecach, ręka pod koszulą była ciepła, pełna życia.
Marja już myślała, że zasypia, gdy nagle w uszy wdarł się im przez drewniane ściany
przenikliwy, dobiegający z daleka krzyk.
Pozwolił, by wódka wypływała z beczułki, strumyk utworzył niewielką rzekę wśród
dywanów i grubych desek. Wkrótce piękna, służąca do odpoczynku sofa stała nogami w
przezroczystej cieczy niczym w wodzie.
Polał wódką sofę, stół i ściany. Sporo chlusnął na trumnę Justitiana, śmiał się cicho,
gdy wódka przez szpary w trumnie wciekła do środka. Gorąco ci będzie jak w piekle, synu.
Wylał ścieżkę prowadzącą do drzwi i dalej na ganek, najniższe stopnie schodów
zdążyły nasiąknąć, zanim skończyła się gorzałka.
Odrzucił pustą beczkę, nasłuchiwał. Ze stryszku nie dobiegał żaden dźwięk. Widać
Nadjana posmakowała swego tajemnego lekarstwa i ciężko spała po tym triumfalnym dniu.
Ha!
Już niedługo będzie się cieszyć zwycięstwem.
Oto nadeszła wielka noc, noc zemsty.
Dzisiaj będą się smażyć we własnym tłuszczu.
Najpierw Nadjana.
Potem Marja Oppdal, Karl, dzieci i ten paskudny odmieniec.
Revelin miał nadzieję, że wśród zamieszania zdąży także do Wdowiej Zagrody.
Zrówna z ziemią co tylko mu się uda.
Przejdzie niczym anioł zemsty i spali wszystko, co nieczyste i grzeszne. Jeśli będzie
miał szczęście, jutro z dziedzictwa Marji niewiele zostanie. A i tak jej ród przestanie istnieć.
Tak jak przestał istnieć jego ród.
Tak będzie sprawiedliwie.
Revelin w swoim mniemaniu wciąż myślał jasno i uznał, że nie powinien już więcej
pić.
Złapał naczynie z żarzącymi się węglami, zapalił łuczywo. Może rozpocząć swój
pochód. Przed opuszczeniem domu otworzył jedno z okien w saloniku, łatwo mu w ten
sposób będzie wrzucić do środka węgielek.
Wychodził właśnie z domu, gdy nagle przypomniał sobie szkatułkę z klejnotami
Cecilii, stała wciąż schowana za tajemną ścianką w szafeczce w salonie. Postanowił ją zabrać,
zawsze dawała mu poczucie bezpieczeństwa, kamienie bowiem zapewne warte były swoich
dwustu talarów.
Wrócił po cichu, dłoń trzymająca pochodnię nie zadrżała.
Ale nie zauważył stołka, który ktoś odstawił tuż przy drzwiach do salonu. Poprzednio
zdołał go ominąć.
Runął głową w przód.
Przy upadku potrącił trumnę, spadła na podłogę z hukiem, który mógłby zbudzić
umarłego. Justitian nie poczuł nic, jego ciało bowiem było już sztywne i zimne, kiedy osunęło
się na plecy przerażonego pastora.
Pochodnia wypadła Revelinowi z ręki.
Płomień poszybował w powietrzu, rozgorzał, jeszcze zanim dotknął nasączonej
cuchnącą wódką podłogi.
Revelin przerażony zobaczył, że podłoga wokół smolnej drzazgi zaczyna się palić.
Szarpał się, walczył z ciężarem martwego ciała. W gorączkowym strachu usiłował się
odsunąć, lecz zwłoki zdawały się nagle ożyć mocą własnej woli. Opustoszałe schronienie
duszy Justitiana było nienaturalnie ciężkie. Zanim Revelin zdołał je odsunąć, płomienie
ogarnęły już jego sutannę.
Ostry ból płonących stóp sprawił, że odrzucił głowę i zaniósł się krzykiem,
przeraźliwym nieludzkim wołaniem o pomoc.
Ogień znajdował coraz to nową pożywkę, wżerał się coraz większym kręgiem w
kolejne sprzęty, Revelin począł go tłumić dłońmi, czuł, że płoną mu włosy, oczy oślepły od
gorąca i dymu.
Salon przestał istnieć, istniało już tylko piekło rozgorzałego bólu. Przez moment ujrzał
własne dłonie, zobaczył, że ciało odpada od kości.
Ostatnią rzeczą, jakiej Revelin doświadczył na tym świecie, był zapach spalonego
mięsa i przeraźliwy krzyk duszących się od dymu płuc. Przez głowę przemknęła mu ostatnia
myśl:
Przecież to za tym zapachem tęsknił tak długo.
Lecz to nie płonęło żywcem ciało kobiety, lecz jego własne.
- Pożar, pali się! Chodźcie, ratunku, plebania płonie!
Głosy dobiegające z zewnątrz były głośne, lecz Marja pojęła słowa dopiero, gdy
rozbrzmiały całkiem blisko. Dorośli zerwali się z łóżek, Karl był już w drzwiach, zanim
jeszcze naciągnął spodnie. Marja nawet z łóżka widziała żółtą łunę na śniegu, przypominającą
blask ich własnych świec.
- Na miłość boską, to plebania, Marjo. Musimy tam iść, ludzie biegną, niosą wiadra,
prędko!
- Nadjana! - zawołała Marja zrozpaczona. Dzieci się obudziły, Karl nakazał im spokój
i prosił, żeby nie szły do pożaru.
- Pilnujcie Benjamina, my niedługo wrócimy! Dorośli wypadli z domu, w biegu
narzucali okrycia.
Nie było bardzo zimno, lecz osobie, która właśnie zerwała się z ciepłego łóżka,
chłodne powietrze boleśnie wdzierało się w płuca.
Ujrzeli, jak jęzory ognia liżą czubki drzew, otaczających probostwo. Podchodząc
bliżej, zorientowali się, że cały budynek już stoi w płomieniach. Ktoś biegał tam i z powrotem
z wiadrami, inni ciągnęli za sznury przy studni. Żar bijący od pożaru był jednak tak silny, że
zbliżyć się dało nie bardziej niż na jakieś dwadzieścia, trzydzieści kroków.
Marja zasłoniła twarz dłońmi, pognała do przodu. Huk ognia ją zaskoczył, nigdy
wcześniej nie myślała o dźwiękach, jakie towarzyszą pożarowi. Bezustannie coś trzaskało i
pękało, skrzypiało i wybuchało. Szyby w oknach, drogocenne szyby, dawno już ich nie było.
Ogień lizał teraz ramy okienne, pochłaniał kolejne części dachu, cały dom trząsł się jak
rozpalone ciało w ekstazie.
- Zabierzcie ją stąd, dach może spaść w każdej chwili!
- Nadjana!
Krzyk Marji wprawił ludzi w odrętwienie.
Dla baronówny nie było już ratunku.
Dopiero gdy płomienie nie znalazły więcej pożywienia i ogień zadowalał się
delikatnym lizaniem zwęglonych szczątków drewna, ujrzeli kobiecą postać leżącą w
odległości piętnastu, może dwudziestu kroków od kamiennej podmurówki. Leżała za wielkim
kamieniem, równie szara jak on, ogień stopił cały śnieg wokół pogorzeliska, nie było więc
widać żadnych jej śladów.
Marja pognała w stronę ludzi stojących w kręgu. Jej twarz miała nienaturalną
czerwoną barwę z białymi martwymi plamami. Ale z twarzy Nadjany nie zostało prawie nic.
Ludzie zaczęli się cofać, zasłaniali usta przerażeni, broniąc się przed mdłościami, jakie
ogarnęły ich na ten widok. Białe włosy na głowie kobiety zwęgliły się, kilka pasm zaledwie
przywodziło wspomnienie o srebrnej czuprynie, którą tak często podziwiano. Białe delikatne
ręce baronówny spoczywały zakrwawione na kamieniu, jedna wykręcona pod dziwnym
kątem. Na pewno złamała ją, gdy wyskoczyła z okna na poddaszu, uciekając przed
płomieniami.
Marja rzuciła się na ziemię, na wpół uniosła lekkie ciało przyjaciółki.
- Ona żyje. Na miłość boską, ona żyje! Prędko, trzeba zanieść ją pod dach, zanim
zabije ją zimno! Karl, potrzebna mi moja skrzynka, biegnij po nią co sił w nogach. Do
wszystkich diabłów, co oni zrobili z moimi rzeczami, które mi zabrali? Muszę je mieć, moje
maści!
Wieśniacy przyglądali jej się oniemiali.
Marja Oppdal nie miała żadnych szans.
Na takie obrażenia nikt nie mógł poradzić. Niemożliwe, aby jakikolwiek człowiek je
przeżył.
Nawet osoba pochodząca z rodu barona.
Niektórzy dziwili się, że krew płynąca z rąk Nadjany jest równie czerwona jak ich
własna.
Niedzielny poranek, jakiż piękny! Różowe niebo na wschodzie, gdzie słońce
przedziera się, by ustroić swym blaskiem wierzchołki gór i nadać fiordowi zielonobłękitny
połysk.
Wszędzie biało - bielą, która oślepiała zaspane oczy swym najczystszym pięknem.
Tylko w środku wsi czarny krater.
Ku niebu wznosi się szary, ciemny dym, na turkusoworóżowym tle wygląda to niemal
pięknie.
Kościelne dzwony biją już niemal od godziny.
Głęboki ton nie wzywał na zwyczajne nabożeństwo, zwoływał parafian tonem
oznajmiającym katastrofę.
Ale kościół ocalał.
Ś
ciany zdawały się jeszcze bielsze na tle czarnego pogorzeliska. Teraz spod kościoła
można było •spoglądać na fiord. Żaden dom nie przesłaniał widoku.
Pastor z Gaupne przybył dopiero około południa. Do tego czasu asesor przejął
dowodzenie i odczytał błogosławieństwo za duszę Revelina i jego syna.
Odnaleziono tylko ich szczątki. Pierwszy miał lżejszą śmierć niż ten drugi, mamrotano
pod nosem. Popioły ojca i syna zmieciono razem. W trumnach, naprędce skleconych przez
stolarza, znalazło się zapewne tyle samo resztek ich ciał co zwęglonych szczątków domu.
Obie trumny stały teraz obok siebie w chacie dzwonnika.
Od pogorzeliska wciąż jeszcze biło ciepło, mężczyźni, którzy wyszukiwali w nim
szczątków ludzkich, nadpalili sobie drewniaki i rękawice.
Pod wieczór wszyscy już wiedzieli, że Nadjana oddała probostwo i włości.
Gdy zapadł zmierzch, asesor zebrał swoich ośmiu sędziów w Dosen. Nie minęła
godzina, a już było wiadomo, że los Marji się odmieni. Wszyscy przysięgli, łącznie z
asesorem, uwolnili się od spoczywającego na nich ciężaru. Nad ich głowami nie wisiał już
ż
aden miecz. Mogli sądzić według własnego sumienia.
Marja dowiedziała się o tym dopiero następnego ranka po ponad ośmiu godzinach,
jakie upłynęły od wyznaczonego jej terminu, kiedy to miała zostać skuta i zaprowadzona na
łódź czekającą przy Hansowej Przystani. Przez ten czas myślała jedynie o słabym oddechu
Nadjany. Nie zdołała nawet przyłączyć się do Karla, który, usłyszawszy nowinę, począł
tańczyć z radości.
Dzieci nie przestawały szeroko otwierać oczu, usta im drżały, jak gdyby nie potrafiły
zrozumieć, że pora strachu już minęła, że mama wreszcie z nimi zostanie, a w dodatku są
bogaci.
Marja łajała ich, oczy płonęły gniewem i bezdenną rozpaczą.
- Nie wiecie, że Nadjana umiera? Nie rozumiecie...
Nie zdołała powiedzieć nic więcej. Słowa przeszły w szloch.
Maści, marne opatrunki, nalewka, którą wlała w usta Nadjany, by utrzymać ją w
błogosławionej bezbolesnej nieprzytomności.
To tak mało.
Wydawało się równie śmieszne jak dmuchanie na ranę zadaną prosto w serce.
Piękna twarz Nadjany była niczym czarna maska, pokryta nabrzmiałymi pęcherzami, a
gdy Marja delikatnie obmyła ją z sadzy i brudu, spostrzegła, że spod skóry ukazuje się żywe
ciało.
Przepiękne oczy zniknęły wśród opuchlizny.
Marja obawiała się, że Nadjana, nawet gdyby cudem przeżyła, nigdy nie zdoła ujrzeć
ś
wiatła.
Jakież to okrutne.
Może powinna pozwolić jej umrzeć.
Jak taka kobieta jak Nadjana będzie żyć z tak zniszczonymi rękami i twarzą?
W ludziach będzie budzić odrazę.
Czy zdoła to znieść, ona, najpiękniejszy kwiat w ogrodzie?
Marja poczuła paraliżujące zmęczenie. Nie spała już prawie od trzech nocy, lecz
zmęczenie płynęło z innego źródła.
Nie mogła podjąć decyzji o losie Nadjany. Musiała dalej walczyć, dać jej szansę.
Upłynęły trzy dni, zanim Nadjana się poruszyła, i blisko dwa tygodnie, zanim Marja
nawiązała z nią kontakt. Skóra na twarzy i rękach powoli zaczynała odrastać, ale Marja
pochowała wszystkie lusterka we Wdowiej Zagrodzie. Nie dawała Nadjanie nawet srebrnego
ś
wiecznika, w którym mogłaby się przejrzeć.
Wiosna nadeszła wcześnie, zjawiła się nagle przyniesiona ciepłym powiewem. Marja i
Nadjana, nie zważając na uderzenia wiatru i przytrzymując spódnice, wysiadły z pięknie
dekorowanego powozu. Nie włożyły swych najlepszych sukni, pod starymi zimowymi pal-
tami miały niebieskie fartuchy. Na rękach obie nosiły rękawiczki. Twarz Nadjany skrywała
bladoróżowa maska z delikatnego gładkiego materiału. Znad jej brzegów wyglądały jedynie
oczy. Wspierała się na Marji, kiedy pokonywały niewielki odcinek do kamiennych
fundamentów, na których wznosiła się niegdyś wspaniała plebania.
Nadjana przysiadła na kamieniu tworzącym węgieł.
Schody się zachowały, trzy kamienne płyty prowadziły w nicość.
Marja weszła na nie krok po kroku. Wiatr pochwycił w objęcia czarne włosy,
wyciągnął je spod chustki. Marja nie przejmowała się tym, nie wsunęła ich z powrotem.
Gestem dała znać pięciu ludziom stojącym w gotowości z łopatami i szpadlami, bosakami i
łomami. Byli to ci sami, którzy jeszcze przed Bożym Narodzeniem uprzątnęli do końca
pogorzelisko. Jednym z nich był stryjeczny brat Karla, ten, który świadczył przeciwko Marji
na tingu.
- Zacznijcie od narożnych kamieni - nakazała Marja.
Mężczyźni skrzywili się, nie podobało im się, że kobieta wydaje im polecenia. Ale
płaciła dobrze i przecież zapewniła pracę na długo, bo plebania miała zostać odbudowana.
Marja i Karl Oppdalowie postanowili, że za to zapłacą, pod warunkiem, że z dawnego probo-
stwa nie zostanie nawet jeden kamień.
Marji podobała się ta myśl. Wszystko zniknie, wszystko, co stare. Nowy dom zostanie
wzniesiony na chwałę przyszłości i nie zeszpeci go nawet jeden kamień pochodzący z
dawnych, strasznych czasów.
Konie odciągały kolejne głazy, resztki dawnego probostwa osypywały się w głąb, na
wpół przepalone belki pękały, wzniecając tumany kurzu.
- Piwnica zapewne nie jest tak bardzo zniszczona. Może odnajdziemy gorzałkę
pastora. Będzie stanowić wtedy część naszej zapłaty, Marjo Oppdal.
Marja nic na to nie powiedziała, zamrugała tylko.
Nadjana ścisnęła ją za rękę.
Z miejsca, w którym stały, widziały ciemną jamę pod ruinami, przypominała ohydną
paszczę pełną czarnych zębów.
To tam siedział mój biedny Justitian, pomyślała Nadjana. Tam Revelin zamykał to
biedne zrozpaczone dziecko. Ach, jakże nienawidzę jego ojca! Oby smażył się w piekle.
I wtedy coś sobie przypomniała. • - Wstrzymajcie się, czekajcie! Nie niszczcie nic
więcej!
Marja popatrzyła na nią zdumiona.
- Co się stało, Nadjano?
- Tam na dole coś jest! Coś ważnego. Może nie spłonęło, może znajdziemy kufry i
skrzynie.
- O czym ty mówisz?
Marja nie posiadała się ze zdumienia, lecz jeśli w mieszkaniu Revelina miały być
ukryte jakieś skarby, to bardzo prawdopodobne, że schowano je właśnie w głębokiej piwnicy.
Nadjana złapała ją za obie ręce. Dłoniom okrytym rękawiczkami brakowało siły, lecz
Marja i tak wyczuła ożywienie przyjaciółki.
- Być może znajdziesz tam coś ważnego, Marjo. Justitian mi mówił. Widział to raz,
kiedy jeszcze był dzieckiem. Jakieś papiery, Marjo, książki. Klejnoty i ubrania. Wielkie
kufry, których nie zdążył przejrzeć. Spadek po twojej matce, Marjo!
Marja wpatrywała się w Nadjanę, nie rozumiejąc, co ta do niej mówi.
Wreszcie spytała bez tchu:
- Czy to prawda? Nadjana z wysiłkiem pokiwała głową.
- Tak, jeśli nie strawił tego ogień.
Marja czuła narastający w niej płacz. W ostatnich tygodniach wspomnienie matki
odżyło z nową siłą. Przede wszystkim za sprawą opowieści Nadjany z życia na wyspie, ale
przyczyniło się do tego coś jeszcze, jak gdyby spokój i przytulność, w jakiej teraz żyła, pły-
nęły z zewnątrz, od jakiejś nieznanej mocy. Miała wręcz ochotę uwierzyć w naiwny obraz
zmarłych matek, które przez otworki w niebie ślą miłość swym dzieciom na ziemi.
Mężczyźni zeszli do tego, co kiedyś było piwnicą.
Zabrali ze sobą pochodnię, na dole bowiem było ciemno i na pewno straszno, nawet w
jasny słoneczny dzień.
Wyszli uwalani sadzą, z szerokimi uśmiechami na twarzach.
- Miałaś rację, baronówno, są tam trzy wielkie kufry i jedna mniejsza skrzynka.
Naokoło rozsypane jakieś papiery, ale zbrązowiały od gorąca, raczej nie da się ich odczytać.
Czy to coś ważnego?
Po policzku Marji potoczyły się łzy.
- Tak - szepnęła. - To niezwykle ważne...