MAY GRETHE LERUM
GRZECHY PRZESZŁOŚCI
ROZDZIAŁ I
Plebania Lyster, około dnia św. Wita 1711
Rany już zaczynały się goić, lecz Nadjana wciąż jeszcze musiała porządnie brać
się w garść, by nie zwymiotować na ich widok. Przypominały nieduże wrzody; bała się,
że choroba jest zakaźna. Jej mąż, o ponad dwadzieścia lat młodszy Justitian Revelin,
jęknął cicho na posłaniu z najcieńszej bawełny i puchu.
- Odejdź, Nadjano, nie musisz tego robić. Dość tu przecież dziewek służących,
które mogą się mną zająć... Ty nie będziesz...
- Och, cicho! Oczywiście, że będę! Jestem przecież twoją żoną, do diabła!
Słowa zabrzmiały ostro, lecz z jasnych oczu kobiety biła przemieszana ze
strachem czułość.
Justitian przymknął oczy koloru piasku, westchnął ciężko. Przyjemnie było
poczuć jej delikatne dłonie na obolałym ciele. Nawet teraz, kiedy leżał półżywy, wy-
cieńczony gorączką i chorobą, nie przestawał myśleć o przyjemnościach, jakie wcześniej
dawały mu te ręce.
Nadjana, ukochana jego. Jego opętanie. Jego żona. Tajemnicza Nadjana, gdzieś z
daleka, ze Wschodu. Już kiedyś go wyleczyła, a wtedy choroba była jeszcze groźniejsza.
Wówczas miał wrzody na duszy i rany w sercu. Fakt, że leżał pobity do nieprzytomności
przez napastników, gdy go znalazła, był jedynie nieprzyjemnym dodatkiem.
Nadjana.
Anioł!
I dziwka...
Justitiana przestało już to dręczyć, wydawało się takie odległe. Tutaj, w maleńkiej
wiosce w głębi zielonego fiordu, nikomu do głowy by nawet nie wpadło, że piękna
pastorowa była kiedyś właścicielką domu uciech. Nikt nie wiedział o Ogrodzie, nikt nie
słyszał o czarnym hrabim, o przyjęciach urządzanych przez Nadjanę dla dworu ani o jej
majątku podejrzanego pochodzenia. A już na pewno nie przeszło to przez myśl jego ojcu,
który od pierwszej chwili przygarnął Nadjanę do piersi.
Nareszcie wydaje się, że ojciec ma bodaj okruch akceptacji dla swego
beznadziejnego syna, pomyślał Justitian z goryczą.
To na pewno za sprawą jej pieniędzy. A może tego miękkiego, eleganckiego
sposobu mówienia? Albo dzięki klejnotom, pięknym sukniom lub też serwisowi do
herbaty z cieniutkiej porcelany...
Nadjana przybyła na plebanię niczym księżniczka. Justitianowi wciąż serce rosło
z dumy, gdy uświadamiał sobie, że właśnie on ją tu sprowadził. Przyjechała jako jego
świeżo poślubiona małżonka i nikt nie mógł podważyć dokumentów, wydanych przez
najpierwszego królewskiego sędziego tuż przed ich wyjazdem z Kopenhagi. Wmówili
wiosce, że Nadjana jest baronówną; bawił ją, i jego także, widok karków pochylonych w
ukłonach i szuranie nogami.
- O czym myślisz? - spytała nagle, prostując się zwinnym ruchem.
Pomimo swojego wieku Nadjana miała ciało sprężyste niczym gałązka wierzby.
Justitian nie wiedział, ile lat może sobie liczyć jego żona, lecz z fragmentów opowia-
danych przez nią historii domyślał się, że czterdzieści, może czterdzieści pięć. Mniej
więcej dwa razy starsza od niego. Nie rzucało się to w oczy, ponieważ zachowała
młodzieńczą, gładką, delikatną skórę, a szczupłe ciało było z rodzaju tych, które rzadko
starzeją się bez wdzięku. Justitian popatrzył na siebie, życie odcisnęło na nim swoje
piętno. Ramiona, uda i piersi pokrywały blizny po napaści, jedna ręka lekko się trzęsła,
twarz poorały zmarszczki, ślad wielu nieprzespanych nocy, spędzonych w pijackich
norach i domach uciechy Kopenhagi. Włosy już zaczynały mu się przerzedzać, z dnia na
dzień coraz bardziej przypominał swego starego ojca.
- I co, nie powiesz mi?
- Co? Ach, nie... Nic takiego... O niczym szczególnym.
- Powinieneś się przespać, Justitianie, a nie tylko leżeć tak i rozmyślać.
Potrzebujesz nabrać sil, zaśnij teraz! Za jakiś czas przyjdę do ciebie, przyniosę ci coś do
jedzenia.
Zniknęła. W izbie pozostał po niej tylko zapach. Niezwykły słodki aromat, który
jakże często otaczał go w drodze do raju.
Justitian uśmiechnął się lekko. Nadjana otuliła go kocem, w czerwcowym upale
już zaczął się pocić.
Powiadano, że pocenie jest zdrowe dla chorych, Justitian czuł, jak strumyczki
potu spływają mu spod pach wzdłuż spodniej części ramienia niczym maleńkie
łaskoczące rybki. Rany pod kolanami i wokół stawów łokciowych przestały mu już
dokuczać. Ból głowy także ustępował, cofał się niczym burzowe chmury, gdy słońce
odzyskuje moc.
Nie umrze.
Bóg nie może być tak okrutny. Przecież teraz nareszcie Justitian po raz pierwszy
naprawdę cieszył się życiem! Za każdym razem, gdy pozwalał przebłyskom dawnych
wspomnień wedrzeć się do świadomości, jego ciało ogarniało lekkie drżenie. Wciąż
zdarzało się, że budził się w nocy zlany zimnym potem i krzykiem protestował przeciwko
obrazowi ojca, pochylonego nad nim z rękami wzniesionymi do zadania ciosu. Ta
przerażająca twarz szaleńca, czarny płaszcz... Oczy płonące nienawiścią do jedynego
syna.
Justitian zamierzał kiedyś wrócić i zabić ojca.
A teraz był tutaj, leżał w jego łóżku, wielkim rzeźbionym małżeńskim łożu, które
wcześniej dzieliło zapewne z żonami pół tuzina duchownych. Stary Revelin unikał tego
łóżka, lecz jakaś siła zdawała się przyciągać go ku niemu. Oddał je wreszcie jedynemu
synowi na wygodne łoże boleści.
Ilekroć na wiodących na stryszek schodach rozlegały się ciężkie kroki ojca,
Justitianowi zdawało się, że znów ma dziesięć lat. Mocniej zaciskał oczy, nie chciał do
tego wracać, lecz myśli żyły własnym życiem. Obrazy same przesuwały mu się przed
oczami, jak gdyby choroba osłabiła go do tego stopnia, że nie był w stanie ich odgonić.
Ukryty za żywopłotem z dzikich róż siedział chłopiec z małym kotkiem. Obok
chłopca leżała książka, trudna książka z biblioteki ojca. Napisał ją jeden z ulubionych
przez pastora ludzi Kościoła; traktowała o obowiązkach dziecka względem Boga i
rodziców, mówiła o grzechu pierworodnym i karaniu dziecka, niezbędnym, aby jego
dusza pozostała pokorna i otwarta na Boże przykazania.
Chłopczyk uśmiechnął się do zielonych ślepków, pogłaskał kotka po łebku i z
radością słuchał, jak czworonożny przyjaciel po raz pierwszy odpowiada mu nieśmiałym
mruczeniem. Obaj zwinęli się w kłębek na słońcu, wokół nich unosił się zapach trawy i
dzikich róż. Z łąk dobiegały wesołe nawoływania kosiarzy, w powietrzu na lekkich
skrzydłach żeglowały mewy, wykrzykując w ten letni dzień swą szczególną radość.
Kociak miękką łapką zamachnął się na grzywkę chłopca. Ostre pazurki wczepiły się w
jasne włosy, chłopiec drgnął, gdy jeden sięgnął do jego nosa.
- Au! Przestań, Mons! Podrapałeś mnie! Kociak przekrzywił łebek, dziecku
wydało się, że uśmiecha się szelmowsko, jakby chciał przeprosić za wyrządzoną
krzywdę. Wspiął się po ramieniu chłopca i całą swą delikatną, kruchą miękkością
przytulił do chudej szyi. Jakież to cudowne! Justitian rozkoszował się rzadko
doświadczaną pieszczotą, przełknął ślinę, by zapanować nad nagłym ściskaniem w
gardle.
- Ty jedyny mnie lubisz, Mons...
Zasnęli widać obaj na długo w trawie, bo oprawa zamkniętej książki aż popękała
w prażących promieniach słońca. Chłopiec tego nie zauważył, nie zauważył niczego,
dopóki wyrwany nagle ze snu nie zorientował się, że zawisł gdzieś między niebem a
ziemią. W uszach zahuczał grzmiący głos ojca, twarz owionął jego oddech cuchnący
siarką i żółcią. Nie zdążył się nawet przestraszyć, a już policzki zapiekły go od razów.
Upadł na ziemię jak worek, rękami zasłaniając uszy, lecz ojciec zaraz je odsunął.
- Będziesz słuchał, jak do ciebie mówię, nikczemniku! Będziesz słuchał uszami i
sercem!
Kot!
O dziwo, nie uciekł podczas całej tej szarpaniny, stał w odległości kilku metrów,
nastawiając uszu i wolno poruszając ogonem.
Twarde słowa ojca uderzyły chłopca jak obuchem. Zachwiał się, lecz w duchu
poprzysiągł sobie, że tym razem utrzyma się na nogach. Słowa były gorsze od ciosów.
Słowa rozszarpywały go na kawałki, pożerały mu wnętrzności, rozrywały go na strzępy.
- Ty przeklęty odmieńcu! Doprawdy, co za kara mnie spotkała, kara, z którą
muszę żyć na co dzień! Pan wystawił mnie na próbę, nieustannie błagam go, by mnie
oszczędził! Syn taki jak ty... To dla mnie większy wstyd, niż gdybym ujrzał Adama
wypędzonego z Raju! Pokażę jednak Panu, że jestem mu wierny, zdławię zło tkwiące w
tobie, pomiocie lenistwa i głupoty!
Ciosy.
Słowa.
Obecność kotka była dla Justitiana pociechą. Widział, że zielone ślepka podzielają
jego nienawiść, czytał, że koty to niezwykłe zwierzęta, że posługują się nimi czarownice,
rozmawiają z nimi. A może to prawda, może on sam rzeczywiście jest opętany? Może
dlatego odczuwa taką przyjemność, kiedy kociak miękko zwija mu się na kolanach?
Teraz zwierzątko stało nieporuszone, nic sobie nie robiąc ze zła, od którego on,
przerażony, kurczył się w sobie. Justitian był dumny z kotka, zazdrościł mu odwagi.
Ojciec umilkł.
W ciernistym żywopłocie nerwowo zaćwierkały jakieś ptaki.
Mężczyzna jednym ruchem dopadł kotka i skręcił mu kark.
Justitian widział, jak z zasnutych mgłą zielonych ślepek uchodzi życie. Ciało
zwierzęcia, ciśnięte przez pastora na ziemię, napięło się konwulsyjnie, tylne łapy jeszcze
gorączkowo kopały, wystawiając ostre pazurki.
Justitian widział ostatnie drgnienie kociaka, zobaczył krew cieknącą z różowego
pyszczka.
- Dość już tej bezbożności, mój synu! Koniec z tym! Tak samo mógłbym skręcić
kark i tobie! Gdyby taka była wola Boża, nie wahałbym się nawet przez chwilę. Bóg
nakazał mi wypędzanie zła, utrzymywanie ludzkich dusz w gorącej miłości do Niego i w
pokorze. Powiedzie mi się to zadanie, nawet gdyby nas obu miało to kosztować życie.
Na miłość boską!
To szaleństwo.
Czysty obłęd.
Justitian zrozumiał to dopiero teraz, z dystansu, ze świadomością osoby dorosłej,
ale wtedy... wtedy... Zacisnął zęby, poczuł, że rozpalony do białości płomień wciąż żywej
nienawiści zaczyna lizać mu serce. Nigdy nie wybaczy ojcu, nigdy! Nawet teraz, kiedy
tak dostojnie chodził po wsi i rozmawiał z jej najprzedniejszymi mieszkańcami o
sukcesie swego syna. Te słowa padły za późno. Ojcowska duma, za której odrobinę
jeszcze przed kilkoma laty gotów był oddać życie... Teraz była jedynie gorzką błazenadą,
nie miała żadnego znaczenia. Ojciec stał mu się niemal obojętny.
Justitian otworzył oczy, zaczerwienione, pozbawione blasku. Z dołu, z kuchni,
dobiegał wesoły głos Nadjany. Zdążyła już podbić serca służby. Ona, najelegantsza
dama, jaką w życiu widzieli, rozmawiała z nimi jak człowiek z człowiekiem! Revelinowi
się to nie podobało, najwidoczniej jednak akceptował wszystkie poczynania synowej.
Justitian uśmiechnął się, w kącikach ust go zapiekło.
Nadjana stała się kluczem do jego osobistego nieba.
Gdyby ojciec wiedział! Justitiana bawił widok surowego strażnika moralności
podlizującego się i nadskakującego swej pięknej synowej.
Nierządnicy z Ogrodu!
Tej, która otwierała swoje ciało dla setek mężczyzn...
Szkoda, że chyba nigdy się o tym nie dowie. Justitian miał wręcz ochotę wyjawić
całą tajemnicę, wiedział jednak, że nie uczyni tego Nadjanie, nie oczerni jej ani nie zrani,
nawet dla rozkoszy, jaką napełniłby go widok gniewu i upokorzenia ojca.
Chyba Nadjana wraca.
Musiał widać na chwilę zasnąć...
- Stian? Stian? Nie śpisz, prawda?
- Nie, troszkę się tylko zdrzemnąłem. Lepiej się czuję.
- To dobrze - ucieszyła się, ale dostrzegł powątpiewanie w pięknych oczach. Były
teraz przede wszystkim niebieskie, niczym letnie niebo przesłonięte mglistym welonem
lekkich chmur, zapowiadających dobrą pogodę.
Podała mu słodkie, rozcieńczone wodą piwo, takie samo, jakim mieli częstować
kosiarzy, gdy tydzień pracy dobiegnie końca. Jeden z licznych pomysłów Nadjany, na
który Revelin, o dziwo, przyzwalająco pokiwał głową.
- Ojej! Rozlewasz. Daj, pomogę ci.
Pozwolił jej się poić, zatęsknił jednak za dniem, kiedy znów stanie na nogi i
będzie dla niej mężczyzną. Posmutniał. Nadjana to zauważyła.
- Nadjano... Co ja ci zrobiłem... Że też wciągnąłem cię w tę niedolę... Przywykłaś
do lepszego życia, nie powinnaś być zamknięta tu, w tym ciasnym miejscu, jako
pielęgniarka chorego człowieka... Nie ty...
- Głupstwa, Justitianie!
- Nie, to prawda, ty jesteś niczym motyl, stworzony, by fruwać po Ogrodzie...
- Wcale za tym nie tęsknię - oświadczyła. A w każdym razie nieczęsto, dodała w
duchu. Choć życie ubóstwianej właścicielki Ogrodu miało również swoje dobre strony...
- Powinnaś siedzieć w pięknych salonach, razem ze szlachciankami jeść wiśnie
smażone w cukrze, pozwalać się zabawiać wytwornym kawalerom, samemu królowi.
- Temu słabeuszowi, któremu daleko do wojownika! - roześmiała się na
pocieszenie. - Zostanę z tobą, Justitianie, jesteś moim pierwszym prawdziwym przy-
jacielem, nie interesował cię przepych, potrzebowałeś mnie, i wcale nie tylko po to, by
zabić kilka godzin...
- Tak - odparł schrypniętym głosem. - Potrzebowałem cię i winien ci jestem życie.
- A ja tobie - odrzekła łagodnie Nadjana i ucałowała jego wargi pomimo
szpecących je ran.
Przysiadła na szerokim posłaniu obok męża, zarzuciła długie nogi na miękką
pierzynę. Zapatrzyła się w baldachim nad łóżkiem.
- Niezwykłe łóżko, czy ono jest typowe dla norweskiej wsi?
- Nie, chyba nie. Stoi tu pewnie od dziesiątków lat. Nie wiem, kto kazał je zrobić,
ale na pewno kolejne pokolenia sług Pana spotykały się tu z życiem i śmiercią.
- I żądzą.
- Tak myślisz? Osobiście nie znam żadnego księdza, który czerpałby z tego
radość. Tak mi się przynajmniej wydaje.
- Ja znam jednego - odparła wesoło, żartobliwie ciągnąc go za włosy.
- Ach, tak, o nim już prawie zapomniałem. - Justitian odpowiedział jej lekkim
uśmiechem.
Wciąż nie mógł przywyknąć do myśli, że sam został pastorem. Okres spędzony w
przestronnych, wysokich salach wśród najlepszych teologów Kopenhagi zdawał się
jedynie snem. Pamiętał przyjaciół, okazały kościół św. Mikołaja, gdzie zwykle studenci
gromadzili się na nabożeństwa. Stali jeden koło drugiego pod wysokim sklepieniem,
pocąc się ze strachu na myśl, że i oni będą kiedyś wygłaszać nieporadne kazania.
Justitian nie przeszedł tej drogi do końca, pobłądził i runął w przepaść. Ostatni
czas, zamiast wśród ścian świątyni i sal wykładowych, spędził w knajpach i rynsztokach.
Utracił szansę na sutannę i kryzę, postanowiwszy, że mroczne przepowiednie ojca
dotyczące jego przyszłości równie dobrze mogą się spełnić. Lecz Nadjana i to załatwiła,
zdobyła papiery, uporządkowała całą sprawę. Kiedy wyjeżdżali, pergamin z uroczystą
pieczęcią spoczywał bezpiecznie w przegródce kufra Justitiana. Był pastorem.
Miał jak najlepsze referencje. A w kieszeni niemal pewną posadę na miejsce ojca.
Ojciec, choć był już starym człowiekiem, wciąż trwał u steru swej solidnej parafii, wciąż
to on najbardziej się liczył. Wciąż starał się zdobyć jeszcze więcej ziemi, wycisnąć z
chłopów bogatsze ofiarne dary.
Przyjdzie jednak czas, gdy nawet wszechmocny Revelin zacznie więdnąć.
Justitianowi dana będzie radość wykopania dołu na trzy szpadle, grobu ojca.
Jeśli sam tego dożyje.
Nadjana wyniosła miskę z wodą po myciu za węgieł obory i wylała ją do dołu. To
było nieczyste miejsce, zakopywano tu zwierzęta, które zdechły z niewiadomych
powodów, czy też resztki po narodzinach cieląt. Spieczona, wyschnięta ziemia
natychmiast wchłonęła wodę. Oby i choroba zniknęła w taki sposób, pomyślała Nadjana.
Pomimo gorąca zadrżała, ramiona pokryły się szpecącą je gęsią skórką. Choroba
Justitiana ogromnie ją niepokoiła. Nadjana widziała w życiu niejedną biedę, zetknęła się
z chorobami i paskudnymi ranami; zawsze na taki widok drżała, zawsze odwracała głowę
i uciekała, teraz jednak musiała patrzeć niedoli prosto w twarz. W twarz swego męża.
Kto by przypuścił, że taki żywotny mężczyzna jak Justitian spocznie na łożu boleści?
Wylizał się wszak z naprawdę strasznych obrażeń! A życie, jakie wiódł wśród
francowatych dziwek i najpospolitszych szumowin z królewskiego miasta, z pewnością
złamałoby większość innych.
Serce Nadjany uderzyło mocniej.
Wyprostowała się, postawiła miskę. Stopy poniosły ją wąską, wydeptaną przez
owce ścieżką pod górę w stronę zagajnika. Stąd roztaczał się piękny widok na fiord i na
wieś. Po przeciwnej stronie wznosiły się strome zbocza. Nie mogła się do nich
przyzwyczaić. I za każdym razem z takim samym zaskoczeniem patrzyła na maleńką
zagrodę wysoko, wysoko ponad urwiskiem. Że też ludzie mogą tak mieszkać!
Wieś wydawała jej się groźna. Góry były tu za potężne. Natura zbyt
majestatyczna, woda za bardzo zielona.
Musiała jednak przyznać, że okolica nie pozbawiona jest osobliwego, dzikiego
piękna. Tajemniczego, zaklętego, wręcz mistycznego. Jedyne, z czym mogła porównać
ogarniające ją tu uczucie, to dawne wrażenia wywołane widokiem dzikich formacji
skalnych wybrzeża Helgelandu. Wówczas myślała tak samo: ten krajobraz jest
bezlitosny. Wtedy uciekła od niego łodzią bez wioseł, zamiast w ramiona śmierci trafiła
w objęcia życia.
Justitian był także niczym tamta pozbawiona wioseł łódź, uratował ją przed
niebezpieczeństwem, teraz jednak obawiała się, że łódź tonie, tym razem mogło się
okazać, że jej ucieczka będzie miała fatalne skutki.
Nadjana rozejrzała się po polach, pod wieczór pogrążonych już w ciszy. Ludzie
usunęli się w cień, zasiedli do ostatniego w tym dniu posiłku przed wytęsknionym
udaniem się na spoczynek. Jutro znów wyjdą na mokre od rosy łąki z naostrzonymi
kosami i sprężystymi grabiami.
Zerwała garść trawy i powąchała ją.
W ciepłym wilgotnym zapachu ziemi odnalazła przyjemne aromaty. Nigdy
przedtem nie siedziała wprost na ziemi, nigdy przedtem nie czuła, że coś w glebie kiełku-
je, rośnie. Czyżby oznaczało to, że się starzeje, skoro zaczyna tak myśleć?
A może to dlatego, że koła wozu jej życia w ostatnim czasie obracają się coraz
leniwiej?
Jeśli on umrze...
Wtedy będzie wolna. Ale na co jej wolność?
Nowa ucieczka, nowy niepokój.
Do Kopenhagi nie mogła wracać, nie tam. Zausznicy hrabiego będą czekać w
gotowości bez względu na to, kiedy przybędzie do miasta.
Była bezdomna, jak zawsze. Od czasu długiej wędrówki na zachód, odkąd
zbuntowani żołnierze zniszczyli i spalili jej dom. W pamięci miała jedynie mgliste cienie
rodziny, pamiętała blask świateł w wielkiej sali pełnej luster i lamp, zapamiętała twarz
okoloną włosami, równie jasnymi jak jej własne. To musiała być matka.
Albo siostra.
Większość wspomnień przepadła. Nadjana chciała, aby tak zostało. Nigdy nie
czuła się stadnym zwierzęciem, zawsze szukała własnych ścieżek, własnego szczęścia.
Inni ludzie stawali się tylko jej narzędziami, co najwyżej statkami, mijającymi ją w
mroku.
Przyłączała się do nich na trochę, czasem na krótszy, czasem na dłuższy odcinek
drogi. Później mijali ją albo też ona zmieniała kurs. Zawsze jednak, zawsze utrzymywała
się na powierzchni. I w drodze.
Ten wąski fiord mógł stać się jej ostatnią przystanią.
Ta myśl nie była jej przyjemna.
Wolała jednak potraktować z czarnym humorem całkiem realną wizję samej
siebie jako wdowy po pastorze, tutaj, w tym surowym kraju.
Wolnym krokiem wróciła na plebanię. Podwórze uprzątnięto już i zamieciono. Na
środku królował wielki piękny dąb, pod nim stalą stara ławka. Tu zwykle ze złożonymi
dłońmi siadywał Revelin, prawdopodobnie zajęty przygotowywaniem kazania, tak
przynajmniej miało się wydawać ludziom. Nadjana jednak niejednokrotnie zauważała, że
w szczególny sposób układał złożone dłonie za każdym razem, gdy obok niego przecho-
dziła. Napełniało ją to pewnym zadowoleniem, że nawet tutaj, w tym ponurym kraju,
zdołała zachować swą kobiecą moc. Niekiedy zabawiała się myślą o tym, jak prostacy z
wioski zareagowaliby na jej wyrafinowany kunszt. Wyobrażała ich sobie w mrocznych,
dusznych izbach, z dzieciakiem w nogach łóżka. Domyślała się, że ich życie miłosne jest
takie samo jak pożywienie: bezbarwna, na poły wystygła owsianka, solony śledź, od
którego piekły wargi, zatęchłe piwo o smaku skórzanych bukłaków, które przynosili ze
sobą na łąki.
Zatęskniła za płonącymi kawałeczkami polędwicy z jagnięcia, za wanilią, za
puszystym kremem jajecznym, za słodkimi ciasteczkami pokrytymi koniakowym lukrem
i za owocami z cieplarni.
Westchnęła. Zmusiła się do myślenia o możliwościach, jakie się tu przed nią
roztaczały, o radościach.
Jakaż przeklęta cisza tutaj panuje! Ciężka, duszna jak przed burzą. Zapragnęła
nagle zarysować niebo, rozedrzeć je błyskawicą, rozgniewać się i zagrzmieć, hukiem,
który poniósłby się od szczytu do szczytu.
Jej szczególne wyczulenie na to, co ukryte, rychło sprawiło, że przejrzała intrygi i
gierki, jakie prowadzono w tej niedużej wiosce tak samo jak na królewskim dworze.
Znalazło się paru pyszałkowatych wieśniaków, którym miała ochotę wbić szpilę, na
przykład lensmanowi, albo tej szarej kocicy, żonie wójta, tej, która mrużąc oczy omiotła
wzrokiem suknię i klejnoty Nadjany, a potem mając na względzie ratowanie resztek
świetności, natychmiast kazała mężowi domagać się swojej części nowych, nie
opodatkowanych jeszcze bogactw w wiosce.
Nadjana poczuła się nieco lepiej.
Jeśli się chce mieć trochę rozrywki, samemu trzeba się o nią zatroszczyć! A
Justitian na pewno się wyliże z choroby, bywało już z nim gorzej, czyż te wrzody nie
zrobiły się w ostatnich godzinach mniej czerwone? I czy nie rozmawiał z nią z
uśmiechem, rozbawiony? To dobre znaki, za kilka dni jej drogi mąż znów stanie na nogi,
a ona do tego czasu zadba o to, by sprawić mu nie lada niespodziankę. Justitian nie
będzie musiał przenosić się z powrotem do małej chaty dzwonnika. Ona także czuła się o
wiele lepiej w pięknym domu na plebanii. Miał swój urok, choć brakowało w nim
luksusu, do jakiego przywykła. Dzięki pieniądzom jednak na pewno da się to zmienić, a
ona miała pieniądze, i wcale nie o nich zamierzała rozmawiać ze starym pastorem.
Noce Revelina zawsze były niespokojne. Mara, która go ujeżdżała, miała twarz
anioła, niebieskie oczy i złote włosy. Nigdy nie wypuściła go ze swych objęć, nie po-
zwalała swobodnie odetchnąć. Zdarzały się jedynie krótkie okresy, kiedy wydawało mu
się, że Bóg uwolnił go od przekleństwa i przestał wystawiać na ciężkie próby. Potem
znów wracała, odbierała mu sen i męskość.
Revelin uciekał jak najdalej od łóżka, w którym sypiała niegdyś zmora. Daleko,
jak najdalej od izby, w której opanowana żądzą przewracała się ze starym Mogensem
Skanke. Przeklęty czart! Szkoda, że nie widział, z jaką łatwością Revelin wygnał jego
ukochaną Marię, jak złamał jego zimną córkę Cecilię, jak bez przeszkód zagarnął
wszystko, co proboszcz Skanke tak wysoko cenił. Revelin zawsze zazdrościł swemu
zwierzchnikowi; od momentu, gdy przybył do wioski jako wikary, poprzysiągł sobie, że
zajdzie wyżej niż Skanke, że zemści się na tym nieznośnym wszystkowiedzącym
pastorze.
I rzeczywiście mu się udało.
To on przesądził o losie Marii.
Kusicielka na pewno już nie żyje. Jej grzeszne ciało stało się pożywieniem dla
robactwa albo gnije gdzieś w rybim brzuchu na ogromnym morzu.
Ukochaną młodą żonę Mogensa Skanke zesłano na Skjaervaer, odsądzono od czci
i wiary. I gdyby jego własna żona, córka Mogensa, tak go nie zawiodła, popioły ze
spalonego na stosie ciała Marii dawno już uleciałyby z wiatrem.
Może wtedy odzyskałby spokój. Być może zdrada zimnej Cecilii byłaby jej
ostatnią gorzką zemstą. Ale ona urodziła mu Justitiana, to nieszczęsne dziecko, jej
niewierność i słabość żyła dalej w synu. A gorycz zatruwała mu noce.
Maria, piękna kusicielka. Dziwka. Demon.
Również tej nocy przyszła do niego i dręczyła go bezlitośnie. Miała ręce, których
dotyk tylko on wyczuwał, a usta tak gorące i kuszące, że zapominając o swej świętości
padał w samotne noce ofiarą demona żądzy.
Doprowadzała go do granicy szaleństwa. I dalej.
Zgadzała się go opuścić dopiero z nadejściem świtu.
Śmiała się wtedy długo, a potem na jego oczach rozpływała w nicość. Budził się z
opętania, zawsze tak samo obolały i rozpalony.
Przekleństwo Marii.
Revelin błagał Boga, by go od tego wyzwolił.
Bóg odpowiedział jednak, dokładając mu cierpień. Zesłał do jego świata córkę
Marii, czarnowłosą Marję, o której wszyscy myśleli, że jest dzieckiem świętej pamięci
Gjertrud. Marję o niebieskich oczach wprost sypiących iskrami, której wydawało się, że
zdoła odebrać samemu proboszczowi dziedzictwo swej matki. Zastawiła sieci na jego
syna, próbowała poprzez Justitiana wywrzeć na niego presję, ale usadził ją na miejscu.
Wciąż jednak czuł nieprzyjemne ukłucie na wspomnienie tej małej strzygi. Wierzył, że
jest córką Marii. Wprawdzie nie wyglądało na to, by odziedziczyła moc po matce, lecz
nigdy nic nie wiadomo. Marja Oppdal to kobieta, której nie może spuszczać z oczu. Musi
zrozumieć, że to on ma nad nią władzę. Jak wówczas, gdy z pochyloną głową opuszczała
jego gabinet, bo nie zgodził się, by była matką chrzestną.
Wstyd, wstyd przed wszystkimi.
Parafianie nie mogli zignorować decyzji pastora, musieli opowiedzieć się po
czyjejś stronie.
A kto z nich ośmieli się wystąpić przeciwko swemu pasterzowi, popierając
bezczelną żonę dzierżawcy?
O, tak, Revelin nie stracił nic ze swego autorytetu.
Gdyby jednak wiedział, że Marja mogłaby uwolnić go od przekleństwa swej
matki, w jednej chwili zaofiarowałby jej wszelkie ziemskie dobra.
Nachodziły go chwile, gdy gorycz i tęsknota za cielesnym spokojem stawały się
niezmiernie wielkie i gotów był zaprzedać duszę choćby za przedsmak raju.
Maria odebrała mu wszystko, Maria mściła się nawet po śmierci. Ten fakt dręczył
go nie mniej niż szalone pożądanie.
- Panie Revelin! Drogi teściu... Jesteś tutaj?
Z salonu nie dobiegł żaden dźwięk.
Nadjana ostrożnie weszła do środka, długi tren ciemnoczerwonej sukni zaszeleścił
po dywanach. Dziś, tak jak zawsze, ubrała się z wielką starannością. Minęły jasne dni,
gdy nigdy nie pokazywała się inaczej niż w białych jedwabiach i pastelach. Przestała już
być motylem. Teraz była gospodynią na plebanii.
- Szukasz mnie, piękna synowo? Odwróciła się wolno. Wszedł Revelin, Nadjana
zauważyła, że teść stara się wyprostować plecy i wypiąć klatkę piersiową. Brzuch jednak
za bardzo wystawał, sługa pański nigdy nie był tłuściochem, lecz kula na środku starego
ciała świadczyła o dostatku, jaki dany jest tylko niewielu.
Nad kulą jak zwykle zwisał krzyż. Brzuch zazwyczaj skrywały fałdy sutanny,
teraz jednak Revelin ubrany był tylko w czarną kurtkę i szerokie spodnie.
- Dobrze, że cię znalazłam, teściu. Chciałam bowiem, jeśli nie będzie to zbytnią
przeszkodą w twojej pracy, porozmawiać z tobą parę minut.
- Oczywiście, moja droga Nadjano. Zawsze jesteś u mnie mile widziana, jeśli
tylko pragniesz szukać... mojej pomocy.
Uśmiechnęła się pokornie, z wdzięcznością. Nie zachęcana usiadła na sofie, z
której unosił się zapach kurzu i ługu. Hafty na obiciu niemal całkiem się już wytarły,
kiedyś jednak musiały być piękne.
- Niepokoję się o mego męża... Twojego czcigodnego syna, panie.
- Ach, tak? Czyżby mu się pogorszyło? Revelin z wielkim wysiłkiem starał się
przypomnieć sobie kilka wytwornych duńskich słów. Upłynęło już jednak tyle czasu...
Zabrzmiały zgrzytliwie między jego wargami.
- Ależ nie, nie! - Nadjana uspokajająco zamachała rękami. - Przypuszczam, że już
wkrótce wstanie z łóżka. Nie musisz się martwić, drogi proboszczu... Nie o to...
- Ach, tak? Cóż cię więc dręczy? Nadjana była zdecydowana. Przybrała
odpowiednio zakłopotaną minę, w pięknych oczach zalśnił nagle szacunek i pokora.
- Czuję się zmuszona, by omówić z tobą, panie, pewną bardzo trudną kwestię.
Wiem, że to sprawa nieodpowiednia dla kobiety, ale...
- Ty nigdy nie zrobisz nic nieodpowiedniego, droga Nadjano. Nie ty, z twoją
godnością i wdziękiem... Wzór dla kobiet!
- Dziękuję - szepnęła cicho, spuszczając głowę, w obawie, jak mu się wydawało,
przed rumieńcem wywołanym komplementem. Dobrze, że nie zauważył uśmiechu na
bladych wargach. Gdy tylko udało jej się stłumić wzbierającą w niej wesołość, podniosła
oczy. Mówiła cicho, w głosie, drżącym tak jak chciała, pobrzmiewała ufność.
- Wiesz, drogi proboszczu, że niczego mi nie brak. Mam wszelkie dobra i srebro,
jakiego mi potrzeba, a nawet więcej.
- Oczywiście, twoja pozycja jest wyraźna, nie ma żadnych wątpliwości co do
twojego pochodzenia.
- Dlatego właśnie ośmielam się przedłożyć tę sprawę, mając pewność, że nie
zrozumiesz mnie źle i nie będziesz podejrzewać, że powoduje mną chciwość... Muszę po
prostu wspomnieć ci o tym, bo ciąży mi na sercu widok mojego drogiego Justitiana
takiego... umniejszonego.
Revelin czekał zniecierpliwiony. Ze stojącej przy oknie kryształowej karafki nalał
sobie kieliszek ziołowej wódki.
- Chodzi mi o poczucie godności twojego syna, panie Revelin. Podejrzewam, że
jego choroba ma wiele przyczyn, a jedną z najważniejszych jest brak jakichkolwiek dóbr.
Justitian żyje z żoną, która ma dość bogactw i skarbów, u ojca, który jest równie
zamożny. On sam zaś nie posiada nic.
- Nic? Lecz jako twój mąż...
- Tak, tak, na papierze oczywiście on dysponuje wszystkim, nie zmienia to jednak
faktu, że majątek należy do mnie. Dziedzictwo mego rodu... A on sam nie ma nic. Nie
wypada też mieszkać w tej maleńkiej chacie... komuś, kto ma być następcą samego pana
Revelina!
Pastor pokiwał głową, zacisnął usta, a potem opróżnił kieliszek dwoma łykami.
Kciukiem pieścił szlifowane róże.
- Masz chyba rację, moja droga Nadjano. Myślałem już o tym samym, trudno ci
pewnie mieszkać tak... ubogo. Przywykłaś wszak do innych warunków. Nadjana lekko
westchnęła.
- Opuściłam swój dom dla miłości, mój panie.
Revelin uniósł brwi, w żaden sposób nie mógł zrozumieć, co, na Boga, ta
fantastyczna kobieta mogła zobaczyć w jego pożałowania godnym synu. Cóż, to jej
sprawa. Najważniejsze, że tyle wniosła do rodziny Revelinów. Błękitną krew... I
błyszczące monety... I może, może z czasem parę pięknych dzieci, na cześć dziadka...
Nie żyłby wtedy na próżno. Zmrużonymi oczyma przypatrzył się fałdom sukni Nadjany.
Na razie ani śladu brzuszka. No cóż, Justitian nigdy nie należał do najszybszych. I
przecież jest chory. Nie trzeba porzucać nadziei...
Nadjana dostrzegła jego spojrzenie, zrozumiała pragnienia.
Cicho zaś powiedziała:
- Również gdy myślę o ewentualnych... skutkach naszego małżeństwa, boli mnie,
że Justitian tak cierpi z powodu swojego ubóstwa. Czuje się upokorzony, widzę, że
przykro mu, iż nie ma własnego domu, w którym mógłby być panem.
- Dlaczego więc nie zbudujesz mu domu? - spytał Revelin ostrzejszym już tonem.
- On przecież ma swoje miejsce - odparła Nadjana. Zapadła cisza.
Nadjana dała mu czas do namysłu. Wreszcie Revelin się podniósł.
- Dostaniecie ten dwór, sam przeniosę się do Remmeland. To niedaleko, no i
przecież mam chatę dzwonnika, na wypadek gdyby obowiązki w kościele wymagały
mojej obecności przez całą dobę.
Nadjana podeszła do teścia z uśmiechem i pokłoniła się tak nisko, że jej ukłon
zdumiałby samego króla.
- Dziękuję! Och, dziękuję! Naprawdę zechcesz tak się dla nas poświęcić?
Pocałowała go w rękę. Revelin gwałtownie drgnął, jakby z jej warg spłynął ogień.
Cóż za piekielnie urodziwa kobieta! Taka śliczna! Czysta a jednocześnie niebywale
kusząca!
Na moment zakręciło mu się w głowie, Nadjana rozpaliła w nim mężczyznę, na
którym przez wszystkie te lata ciążyło przekleństwo czarownicy.
Przepełniony wdzięcznością wstrzymał oddech.
Czy to możliwe, że przekleństwo ustępuje?
Popatrzył w szare oczy Nadjany. Dojrzał w nich jakąś zagadkę,
niewypowiedzianą obietnicę. Poczuł, że kobieta go porywa, czas zatrzymał się, gdy
otoczył ramionami swą piękną synową i przycisnął do siebie jej szczupłą kibić. Jak
nieprzytomny smakował różowych warg, poczuł ciężki słodki zapach, którego nigdy nie
potrafił nazwać, rozkoszował się jej miękkością.
Zapłonął jak nigdy dotąd.
Tracił zmysły, nie mógł już zapanować nad dłońmi, nad własnym ciałem.
- Ależ, pastorze, co robisz? Oprzytomniał, jakby ktoś wylał mu na głowę, wiadro
zimnej wody. Salon wrócił na miejsce, widok wstrząśniętej twarzy Nadjany przyprawił
Revelina o mdłości.
- Muszę powiedzieć, że jestem zaskoczona! I urażona w imieniu twojego syna. Na
co się ważysz, proboszczu? I za kogo mnie bierzesz? Wydaje ci się, że za marny dwór
kupisz moje względy?
Revelin nie na żarty przeraził się skandalu.
- Ach, moja droga, wybacz mi, wybacz ten straszny błąd, byłem ślepy, zaślepiony
tobą... Jestem samotnym człowiekiem...
Nadjana złagodniała.
- Taaak. Biedaku, daruj mi, proszę, że przywiodłam cię na pokuszenie, to
wszystko moja wina...
Revelin odetchnął z ulgą. Tak właśnie powinno to brzmieć, ta kobieta ma rację.
Niewiasty to zawsze uosobienie grzechu, grzeszą samą swoją obecnością, wiele z nich
powinno to przyznać!
- Puszczę w niepamięć tę sprawę, ufam jednak, że ty, panie, nie zapomnisz tego, o
czym rozmawialiśmy.
- Na pewno nie, Nadjano.
- Moglibyśmy się znów spotkać, za kilka dni? Późnym wieczorem, kiedy inni już
zasną? Wówczas moglibyśmy... omówić przekazanie własności, prawda? Justitian nie
musi o niczym wiedzieć, dopóki wszystko nie zostanie załatwione.
Revelin wolno pokiwał głową. Światło bijące z oczu synowej dosięgło go niczym
promień rozpalonego słońca.
- Dobrze - odparł schrypniętym głosem w nadziei, że z jej oczu rzeczywiście bije
światło.
ROZDZIAŁ II
Nadjana wiedziała, na co liczy pastor. Dostatecznie często miała w życiu do
czynienia z lubieżnikami. Bawiła ją gorączka, którą wywoływała w ich oczach, drżenie
silnych dłoni i ciągłe zwilżanie językiem suchych warg.
Revelin najwidoczniej zaliczał się do tych, którzy gotowi byli sprzedać większość
swojego majątku, by choć na chwilę móc zajrzeć do ogrodów Raju. Ciekawe, czy
wielebny jeszcze może, zastanawiała się, chichocząc w duchu. No cóż, to bez znaczenia,
nie miała zamiaru zapominać, że dawne życie należy już do przeszłości. W oczach tego
dziada na zawsze pozostanie cnotliwą kobietą. Justitian i tak odziedziczy kiedyś
wszystko, a jeśli ona właściwie zagra swoimi kartami, nie będą musieli wcale tak długo
czekać. Wprawdzie stare ciało pastora wyglądało na dość silne, lecz jak długo taki
mężczyzna może żyć pod jednym dachem z obiektem swego pożądania?
Nadjana poczuła, że krew w jej żyłach zaczyna krążyć coraz szybciej. Przepojone
smutkiem dni przy łóżku chorego Justitiana omal jej nie zadławiły. Odezwały się
wyrzuty sumienia, wiedziała jednak, że mąż wcale nie oczekuje od niej, że będzie go
pielęgnować. Prawdę powiedziawszy nie podobało mu się wcale, że widzi go takiego
bezradnego, mało pociągającego, godność Justitiana najwidoczniej nie mogła znieść
kolejnego ciosu.
Jego godność...
Justitian nie powiedział jej wszystkiego, skąpił też raczej szczegółów ze swego
dzieciństwa, lecz Nadjana i tak wiedziała. Zrozumiała, że syn zawsze pozostawał w
cieniu ojca, Justitian jeszcze teraz zaczynał się jąkać, gdy ojciec nieoczekiwanie zwracał
się do niego. Na twarzy pojawiał mu się ów irytujący wyraz bezradności, na ogół jednak
obaj zachowywali się wobec siebie z wyszukaną grzecznością i uprzejmością, lecz
chłodno. Nadjana wspomniała kiedyś o ich dziwnych stosunkach, lecz Justitian nic się na
to nie odezwał. Dziękował jej tylko, że nie boi się władczego i pewnego siebie teścia.
- Wiedziałem, wiedziałem, że jeśli jakikolwiek człowiek zdoła usadzić go na
miejscu, to musisz nim być ty, ukochana - szepnął.
Justitian będzie chodził po tej wiosce z podniesioną głową. Dostanie więcej, niż
kiedykolwiek mu się śniło, ona zbuduje mu nowy dom, pokaże tym prostakom, z jakiego
świata przybyła. Będzie najpiękniejszą, najwdzięczniejszą, najmądrzejszą i najżyczliwszą
pastorową, jaką kiedykolwiek tu widziano.
Jeśli tylko on przeżyje...
Uczyni dla niego wszystko, co w jej mocy. Może pora już wezwać medyka? Są
chyba jacyś lekarze w tej dziczy, przynajmniej na wybrzeżu. W tym hanzeatyckim
miasteczku, gdzie wreszcie pozwolono im zejść na ląd, były szpitale i domy opieki,
lekarz, który wszedł na pokład, wydawał się znać na swojej profesji. Tam mogą się
wybrać...
Ale najpierw Justitian zostanie panem we własnym dworze. Nie może być
inaczej! Do tej pory ten stary dziadyga siedział na wszystkim, nie odstąpił synowi nawet
marnej zagrody!
Nadjana udała się na pokoje pastora wystrojona w swą jedyną czarną suknię. W
tym kolorze nie było jej szczególnie do twarzy, cera wydawała się straszliwie blada, a
białe włosy stwarzały iluzję czegoś, co minęło, co nie istnieje. Nadjana wiedziała jednak,
że pastora ten obraz może zainteresować.
Siedział przy biurku nad rozłożonymi papierami, ubrany był w sutannę i kryzę.
Trochę ją to zdziwiło, wszak następne nabożeństwo miało odbyć się nie wcześniej niż
nazajutrz. W świetle pojedynczej lampy błyszczał srebrny krzyż. Revelin odłożył gęsie
pióro, odezwał się łagodnie, lecz mimo to jego głos zabrzmiał ochryple:
- Wejdź proszę, synowo, zacna baronówno. Nadjana usiadła.
- Wiele myślałem o tym, co powiedziałaś. Masz rację, zaczynam się starzeć. Już
wkrótce mój syn będzie rządził na plebanii i wznosił kij pasterski nad nieszczęsnymi
duszyczkami z tej parafii. Oby Bóg mu pomógł, to zadanie, z którym niełatwo sobie
poradzić...
- Ja będę przy nim - oświadczyła z mocą Nadjana, jak gdyby jej obecność mogła
dopomóc Justitianowi w wypełnianiu obowiązków proboszcza.
- Tak - przyznał po chwili Revelin i podkręcił lampę. - Ty będziesz przy nim.
W szczególny sposób zaakcentował ostatnie słowa. Nadjana zmrużyła oczy,
porażone nagłym blaskiem lampy, zrozumiała teraz, dlaczego ją zapalił. Pastor stał przed
nią niczym cień, przy tym świetle nie widziała jego twarzy, on natomiast wyraźnie
dostrzegał każde drgnienie jej oblicza.
- Wiele ryzykuję, zgadzając się na to, Nadjano, i nie uczynię tego za darmo.
Kobieta drgnęła.
- moja propozycja jest następująca: Przepiszę wszystko na Justitiana, wszystko.
Kiedy umrę, on odziedziczy cały majątek jako mój jedyny syn, ale... Składa się niestety
tak, że ów jedyny syn jest słaby i chorowity, ma natomiast zdrową, pełną wigoru i
nadzwyczaj bystrą żonę... która być może go przeżyje.
Nadjana wstała, twarz miała ściągniętą na tyle, że pastor mógł wyczytać z niej
ostrzeżenie. Ich wzajemna życzliwość i szacunek zawisły na włosku.
- Dlatego chcę, abyś i ty podpisała pewne dokumenty. Oboje wiemy, że nie
interesują cię moje skromne zagrody tu, w głębi nieprzyjaznego fiordu, lecz mimo
wszystko... chcę, abyś postawiła tyle samo co ja, tak będzie sprawiedliwie. Gdyby i
Justitianowi, i tobie przyszło odejść z tego świata, zanim nastanie moja kolej... Cóż,
osobiście zajmę się twoimi dobrami. I zadbam o to, by właściwie je umieścić, zanim
mnie także wezwie Pan.
Nadjana myślała szybko. Co właściwie ryzykuje? Naprawdę wiele trzeba, żeby i
ona, i Justitian zmarli wcześniej niż ten stary klecha. A jeśli nawet tak się stanie, to i tak
nie ma komu zostawić swego majątku. Bez wątpienia przyznano by go teściowi.
Czy on tego nie wie?
Domyślała się, że to jakaś nowa gra, lecz nie dostrzegała w niej większego
niebezpieczeństwa.
Chwyciła za pióro.
Na przypieczętowanie umowy pozwoliła mu ucałować się w policzek.
- Jutro Justitian i ja wezwiemy służbę, wiele trzeba zrobić, teściu. To będzie
niespokojny czas...
Uśmiechnął się gorzko, lecz nie bez życzliwości.
- Rzeczywiście, będzie zamieszanie, myślę, że skorzystam ze swego prawa i
przeniosę się do domku dzwonnika, prawda?
- Jesteś mądrym człowiekiem, teściu. Zadbam, by niczego ci nie brakło. A obiady,
oczywiście, będziesz jadał z nami?
- W niektóre wieczory, być może, kiedy nie będę musiał pracować.
- Powinieneś trochę się oszczędzać, wiek ma także swoje wymagania. Justitian na
pewno niedługo wyzdrowieje, a wtedy...
Stanowisko proboszcza.
A więc tego chciała.
Teraz wiedzieli to już oboje.
Revelin nie odprowadził synowej. Ponownie przykręcił tylko lampę i nasłuchiwał
oddalających się kroków Nadjany. Poszła na górę do Justitiana, najwidoczniej zamierzała
nocować u niego.
Revelin całą siłą starał się oderwać myśli od Nadjany leżącej w jego własnym
szerokim łożu. Przeklęte łóżko, w którym od czasu, gdy zabrano Marię, nie mógł zaznać
spokoju. Kusiło go, wywoływało pulsowanie w podbrzuszu, lecz gdy tylko starał się
wstąpić do tajemniczego świata pod baldachimem, lżyło go i zsyłało koszmary.
Wszystko jedno.
Westchnął ciężko, czuł, że z trudem chwyta oddech.
Zdawał sobie sprawę, że wyznaczony mu czas dobiega końca, jeszcze kilka lat i
być może nastąpi kres. Chociaż odsuwał od siebie jak najdalej myśl o przekazaniu swego
dworu i tytułu godnemu pogardy synowi słabeuszowi, to wiedział, że schedę po nim
przejmie Justitian. Starego gniewała i brzydziła świadomość, że wszystko, czego się
dorobił, pójdzie na marne. Syn nie był człowiekiem, który zdoła znaleźć swoje miejsce
na kazalnicy i w ludzkich sercach. Pozwoli, by duszyczki przesypały się mu przez palce
niczym piasek.
Znów obrzucił w myślach Marię gradem przekleństw.
Gdyby nie ona, mógłby mieć więcej synów, ale ona go zaczarowała, odebrała całą
siłę męskości, jedynie w koszmarach sennych zachował młodzieńczą witalność, jedynie
w samotne szalone noce z bólem tęsknił za nieczystą kobiecością.
Nikogo jednak przy nim nie było, nie było ziemi, nie było pola, na którym
mógłby zasiać swe nasienie, pozostawała mu jedynie jałowa samotność.
Revelin przymknął oczy. Poczuł się zmęczony, jak gdyby zrzeczenie się
ziemskich dóbr przybliżyło go o krok do grobu. Pragnął odpocząć, lecz tylko przez
chwilę. Wiele jeszcze na tym świecie mógł dokonać. Złożył dłonie na srebrnym krzyżu i
ośmielił się wyszeptać pokorną modlitwę.
Wnuki.
Potomstwo baronówny. Jego własna krew połączona z jej błękitną.
Wtedy będzie mógł odpocząć na wieki.
Krucha postać Nadjany kryla w sobie więcej męskiej odwagi i zdecydowania, niż
mógł się kiedykolwiek spodziewać po synu. Revelin pożądał tej kobiety, ciało ogarnęło
drżenie, a po głowie krążyła pozbawiona wszelkiej logiki myśl:
To ona powinna być jego synem.
Właśnie ona, ta przebiegła, zdecydowana arystokratka.
Nie tak bezpośrednia i arogancka jak nieokrzesana Marja. Tej może i nie
brakowało bezczelności Nadjany, lecz przepadła z kretesem przez swój brak wrażliwości
i taktu. Może i ta dziewucha z Oppdal jest równie odważna i zdecydowana, nie uda jej się
jednak daleko zajść ścieżką, którą sobie wyraźnie wytyczyła. Nadjana natomiast... O, tak,
tej dana jest niezbędna porcja sprytu. Revelin nie mógł zapanować nad podziwem dla
niej, mimo iż doskonale wiedział, że tym razem to właśnie jego piękna baronówna
owinęła sobie wokół palca.
Mimo wszystko ubił dobry interes.
Spadek wszak i tak przypadłby jego jedynemu synowi. Albo wdowie po nim.
Myśl ta zwykle budziła w Revelinie irytację, akurat teraz jednak wydało mu się to
słuszne. Nadjana zapewne będzie umiała uwiecznić pamięć ojca swego męża, dzięki niej
pastor Revelin nie odejdzie w zapomnienie. Może synowa ufunduje obelisk lub też
zbuduje jakąś śliczną niedużą kaplicę? Proboszcz rozważał już przekazanie wszystkich
swoich dóbr Kościołowi, by ostatnim uczynkiem dać jeszcze jedno świadectwo swej po-
kory i chrześcijańskiej wiary, jednakże po zamieszaniu wywołanym zdradą Cecilii
przypuszczał, że biskup przejmie pieniądze i zagrody bez szczególnego rozgłosu.
Wszystko jedno więc, co się z tym stanie.
Revelin zgasił lampę. Po pokoju rozniósł się nieprzyjemny zapach tłuszczu.
Zasłony były zaciągnięte, by nie przeniknęła do środka jasność czerwcowej nocy.
Revelin lubił mrok, czuł się w nim bezpieczny. Czasami zdarzało się, że w takie późne
wieczory odnajdywał drogę do ciemnego kościoła. Niekiedy jednak zdawało mu się, że
słyszy tam jakieś szepty, że widzi rosłą postać przechodzącą przez wysoki, wspaniały
portal.
Ludzie w wiosce wciąż mówili o Mogensie Skanke, wierzyli, że ukazuje się jego
duch. Głównie z tego powodu Revelin czasami nocował w kościele, należało wszak
pokazać, że się nie boi. W pobliżu Boga, pod jego ochroną, nawet stary Mogens nie mógł
mu nic zrobić, choć miałby zapewne powody...
Ciałem Revelina wstrząsnął dreszcz.
Latem nigdy nie zapalano ognia na kominku, w gabinecie panował chłód, od
podłogi ciągnęło, Revelinowi, gdy siedział tu zbyt długo, stopy drętwiały aż do bólu.
Marję Oppdal zobaczono na drodze prowadzącej w stronę Kreke. Szła jak
mężczyzna, długim, pewnym krokiem, jakby dokądś spieszyła. Kosiarze nie posiadali się
ze zdziwienia, słyszeli wszak, że i Marja, i Karl spędzą resztę lata na pastwisku w górach.
To samo w sobie było już dziwne, kto słyszał, aby chłop sypiał przez całe lato w letniej
zagrodzie z babami? Mężczyźni wymienili jednak tylko podejrzliwe spojrzenia i napluli
na osełki. Tak, tak, niejeden z przyjemnością nie odmówiłby propozycji spędzenia kilku
dni w górskim powietrzu z Marją do towarzystwa... Ludzie z Oppdal zabrali też ze sobą
tego odmieńca. Dziwacy. Karla znano tu od zawsze, odkąd jednak poślubił tę obcą
dziewczynę, jakby ktoś rzucił na niego urok. Kto by przypuszczał, że weźmie sobie taką
twardą kobietę. Ale przyszło mu za to zapłacić, wszyscy przecież wiedzą, kto rządzi w
Oppdal!
Mężczyźni wybuchnęli śmiechem, wykonali wiele mówiące gesty w kierunku
Marji. Ona ledwie ich pozdrowiła i pospieszyła dalej.
- Do czarta, zakładam się, że idzie do domu dla szaleńców. Ma z sobą dzieciaka?
- Nie, tylko ten węzełek, który zawsze ze sobą taszczy.
- Na pewno tam idzie, gdzieżby indziej? Maria słyszała ich, zirytowało ją, że
odgadli jej zamiary, nie chciała, by to rozniosło się po wsi, zanim wszystko zostanie
załatwione. Rzeczywiście szła do Solheim, Słonecznego Domu, tak pięknie nazywało się
to miejsce. Opuszczona zagroda wysoko za wzgórzem w głębi lasu. Nie było stamtąd
widać nic poza pniami drzew i niebem. Nad zagrodą stromo wznosiło się zbocze góry.
Poniżej były usypiska głazów i trudne do przebycia zarośla. Wiodła wśród nich wąska
ścieżka do szarych budynków z grubymi okiennicami.
Ciężkie drzewa pochyliły się ze starości, jedno wsparło się nawet o dach domu.
Pod jego ciężarem bale łączone na zrąb rozsunęły się, lecz budynek stał dalej, jakby z
przyzwyczajenia.
Z komina nie unosił się dym.
Szalonego Mikkjela nigdzie nie było widać.
Maria zatrzymała się na podwórzu, zadrżała.
Zadźwięczały jej w uszach słowa Stiny - Mai. Stara dójka zabrała swego syna z
domu dla obłąkanych, w skąpych słowach opisała, co tam widziała. Słuchacze w letniej
zagrodzie ponuro kiwali tylko głowami, w oczach niektórych pojawił się wyraźny lęk.
Historie o odosobnionej zagrodzie na wzgórzu, choć jeżył się od nich włos na głowie,
chętnie opowiadano sobie przy ogniu dla rozrywki. Wszyscy wiedzieli, co tam jest.
Wszyscy słyszeli jeszcze okropniejsze opowieści... Wystraszone dzieci siedziały bez
ruchu, dorośli składali ręce i dziękowali Bogu za to, że obdarzył ich zdrowym rozumem.
Oby nigdy nie popadli w taką niedolę! Nieszczęsny Anton z Wdowiej Zagrody, jego
ostatniego tam zaprowadzono, pewnie więcej już go nie zobaczą, dopiero na pogrzebie.
Właśnie wtedy, gdy Stina - Maja, szeroko otwierając przerażone oczy, szeptem
opowiadała o spętanych ludziach, Marja podjęła decyzję. Nawet jeśli prawdziwa jest
zaledwie polowa tych opowieści, to i tak owo miejsce musi być zaiste piekłem na ziemi.
Drogi Anton nie może tam zostać ani dnia dłużej.
Marja zazgrzytała zębami.
Nie powinna była uwierzyć w opowieść lensmana o spokojnej przystani dla
nieszczęsnego, chorego Antona, o dodatkowej opiece, o pożywnym jedzeniu, o domu,
gdzie będzie mu dobrze i bezpiecznie, gdzie nie wyrządzi krzywdy ani sobie, ani innym.
Przeraziły ją odgłosy dobiegające z wnętrza budynku. Starała się przygotować na
to, co zobaczy. Wszak nie było to miejsce, które odwiedzano z własnej woli. Mało kto
mógł powiedzieć, jak tam naprawdę jest, tylko grabarz, lensman i jeszcze paru zaglądało
do środka, zwykli ludzie nie mieli tu czego szukać. Niekiedy silni mężczyźni przy-
prowadzali i oddawali pod dalszą opiekę Mikkjelowi zawodzących ludzi. Z reguły nie
było dla nich powrotu.
O środki na prowadzenie tego przytuliska troszczył się pastor. Było to zadaniem
Kościoła, dusze owych nieszczęśników miały wszak swoją wartość, osąd, kogo z nich
czeka zatracenie, a kto wciąż jest zapisany w Bożych księgach, nie należał do ludzi.
Marja miała wielką ochotę zawrócić. Uciekaj, podpowiadał jej rozum.
Z domu dobiegało wycie przypominające głos wilka albo lisa schwytanego w
pułapkę.
Podeszła bliżej, zawołała niepewnie.
Wreszcie zdała sobie sprawę, że musi okazać zdecydowanie.
- Mikkjel! Mikkjel, chcę z tobą pomówić!
Nowe odgłosy. Brzęczenie, jakby metalowych talerzy.
Wreszcie stary wychylił się zza węgła, zmrużył oczy pod słońce, w końcu ją
dostrzegł. W ręku trzymał grubą laskę, zakończoną wykutą z żelaza kulą. Laska przy-
mocowana była do nadgarstka. Zdawało się, że nie mógłby się jej pozbyć bez odrąbania
dłoni.
- Kto to przyszedł? Czego chcesz? Do diabła, to kobieta!
- Jestem Marja Oppdal.
- Słyszałem o tobie, ale odejdź stąd, to nie miejsce dla niewiasty!
- Chcę wejść do środka - oświadczyła. - Zobaczyć się z Antonem.
- Zobaczyć się z Antonem? - przedrzeźniał ją, niewyraźnie wymawiając słowa.
Usta wykrzywiły mu się w chichocie. - Sądzisz, że możesz tu wejść tak, jakbyś
przychodziła ze zwyczajną wizytą?
Wybuchnął chrapliwym śmiechem.
Marja popatrzyła mu prosto w oczy, zachodząc w głowę, czy nadane mu
przezwisko ma wyłącznie związek z wykonywaną przez niego pracą. Ten człowiek sam
zdawał się chory.
- Ach, tak? Ach, tak? Pani przyszła z wizytą? Do domu wariatów, do szaleńców.
Przyniosła może słodkie piwo i pszenne ciastka? A może sama chce być goszczona?
Znów zarechotał hałaśliwie, jak gdyby powiedział dobry żart.
Marja wystraszyła się, postanowiła jednak, by zwyciężył w niej gniew.
- Do starego Mikkjela młoda panna przyszła, la - le - li, la - le - li..
- Zamknij gębę, stary, i rób, co do ciebie należy. Czy nie ty tutaj pilnujesz?
Chociaż wydaje się raczej, że jesteś jednym z...
- Szaleńców? Ha! Tak uważasz? No, może i tak, ale to ja mam klucz!
Zamachał jej przed nosem potężnym żelaznym kluczem. Marja zadrżała na ten
widok. Wycie dochodzące z budynku wciąż dźwięczało jej w uszach. Nie dało się tego
dłużej znieść. I w takim miejscu ma dożyć swoich dni jej ojczym! Jak lensman mógł do
tego dopuścić? Czyżby nie wiedział...?
- Piękna pani uważa, że tu nieprzyjemnie? - miauknął dozorca piskliwym głosem.
Widać było, że sytuacja go bawi.
- Przyprowadź Antona, chcę z nim porozmawiać.
- Ona chce z nim rozmawiać - powtórzył strażnik wciąż z tą samą upiorną
wesołością w głosie.
W jednej chwili spoważniał. Pochylił twarz nad Marja, aż musiała cofnąć się o
krok. Teraz już warczał, parę kropli śliny trafiło ją w twarz.
- Stąd nikt nie wyjdzie! Nawet Anton z Wdowiej Zagrody! Wątpię też, żeby miał
ci coś do powiedzenia, on się nie odzywa, siedzi tylko...
Stary naśladował zachowanie więźnia, kołysał się w tył i w przód, twarz zmieniła
się w groteskową maskę.
Marja zrozumiała, że słowami niczego nie wskóra. Ten człowiek był szalony i
zapewne dwakroć bardziej zły od większości nieszczęśników, których tu zamknięto.
- On stąd wyjdzie! - oświadczyła. - Porozmawiam z lensmanem.
- Idź, idź, porozmawiaj. A teraz, jazda stąd!
Karl towarzyszył jej do zagrody lensmana, lecz przemawiać musiała Marja.
- To ty odpowiadasz za dwór i dobra Antona, o tym, zdaje się, nie zapominasz -
zauważyła Marja kwaśno, gdy zaproszono ich do bawialni.
Wiedziała, że musi postępować ostrożnie, przyjęła wszak dziecko Antona pod
swój dach i gdyby dzieciak nie był taki dziwny, położyłaby rękę i na dziedzicznym
srebrze, ponieważ jednak chłopczyk był odmieńcem, któremu na dodatek udało się
oszukać śmierć... nikt nie mógł żądać, by przypadło mu w spadku cokolwiek z dostatniej
Wdowiej Zagrody. Odkąd Anton postradał rozum, lensmana wyznaczono na zarządcę
majątku, dopóki jednak Anton żył, Marji nie należał się nawet szyling po Gjertrud,
zmarłej żonie Antona.
- Wydaje ci się może, że podstępem wyciągniesz przed czasem swój spadek po
matce - złośliwie zauważył lensman. - Jeśli z taką sprawą przychodzisz, równie dobrze
możesz zawrócić już w drzwiach.
- Przychodzę w zupełnie innej sprawie - odparła Marja chłodno.
Karl sprawiał wrażenie, że najchętniej usłuchałby polecenia lensmana i wyszedł,
Marja przyciągnęła go więc do siebie.
Pulchna lensmanowa przyglądała się Marji, jej wzrok na moment spoczął na
pierścionku połyskującym na palcu nieproszonego gościa, na ślubnym pierścieniu
Gjertrud, tym, który dostała w podarunku od Antona. Piękny klejnot, pomyślała
lensmanowa, na pewno wart swoich setek talarów.
- Chcę zabrać Antona z tego okropnego miejsca.
- Co? Jest tam, gdzie mu najlepiej. Nie wiesz nawet, jak strasznie pomieszało mu
się w głowie.
- Owszem, wiem, że cierpi i że rozum niekiedy go zawodzi...
- Jest na wskroś szalony i nieobliczalny. Może wyrządzić krzywdę i sobie, i
innym, dobrze o tym wiesz! Potrzeba było czterech chłopa, żeby...
- Gdybym wiedziała, gdzie go zabieracie, nigdy bym się na to nie zgodziła.
- Wszyscy wiedzą, czym jest Solheim!
- Mówiłeś, że tam mu będzie dobrze, że będzie miał wyżywienie i opiekę. Że to
nie jest ubogi przytułek, bo Kościół płaci...
- To nie jest zwyczajny dom wariatów. Niektórzy są tam od dziesięciu lat, a bez
jedzenia by nie przeżyli, prawda? - Lensman pochylił się w jej stronę, zniżył głos: -
Antonowi jest tam dobrze. Osobiście się troszczę, żeby miewał się lepiej od innych.
- Masz go stamtąd zabrać! Czym prędzej. Zajmę się nim tak, jak zajmuję się jego
synem!
- Tak, żebyś go mogła zabić i zagarnąć cały jego spadek, co? To ci się nie uda,
Marjo Oppdal! Za chytra jesteś! A jeśli chodzi o tego odmieńca, to niech ci się nie
wydaje, że on długo pożyje, a wtedy, moja droga, będzie się liczył jedynie testament
Antona!
- Testament?
- Owszem, testament, w którym przekazuje wszystko zarządzającemu jego
majątkiem.
- Tobie!
Lensman spokojnie pokiwał głową. Marji pokraśniały policzki. Stojący obok niej
Karl lekko zadrżał. Poczuła, że ostrzegawczo ściska ją za ramię.
Opamiętała się w ostatniej chwili. Niemądrze by było występować z
oskarżeniami, chociaż miała je już na końcu języka.
Lensman umieścił Antona w domu obłąkanych, ponieważ wiedział, że to go
wkrótce wykończy, odebrał mu też szansę na napisanie nowego testamentu. Z braku pra-
wowitych spadkobierców nikomu nie wyda się dziwne, że Wdowia Zagroda wpadnie w
końcu w ręce lensmana.
- Anton musi stamtąd wyjść! - oznajmiła spokojnie, choć wiedziała, że z jej oczu,
które skrzyżowały się ze wzrokiem lensmana, sypią się iskry. Karl wstrzymał oddech.
Marja miała nadzieję, że mąż nie osunie się na dywan gospodarza.
- Antonowi tam będzie najlepiej, a w dodatku, Marjo Oppdal, może się zdarzyć,
że cię zabije, zanim będziesz miała jakąkolwiek szansę... Pamiętaj, że to szaleniec!
Marji zabrakło argumentów. Wiedziała, że na razie droga jest zamknięta. Im
wyraźniej jednak objawiała się pazerność lensmana, tym większej nabierała pewności, że
Anton jest być może zdrowszy, niż przypuszczała. Jeśli ktoś zacznie pytać o szaleńca,
lensman ma wiele do stracenia.
Anton usiłował zabić własnego syna, co do tego nie było żadnych wątpliwości,
Marja na własne oczy widziała, jak zawiniątko z dzieckiem zostało brutalnie ciśnięte o
ścianę przez swego ojca. Dziecko przeżyło. Nikt więcej się o tym nie dowiedział, lecz
Marja uznała za słuszne, by lensman umieścił chorego w miejscu, gdzie nie mógłby
wyrządzić już nikomu żadnej krzywdy. Anton oszalał z rozpaczy, nie zniósł widoku
podeszłej już w latach żony, umierającej w połogu, po tym, jak wydała na świat takie
paskudne dziecko o skośnych oczach i wiecznie zaślinionych ustach.
- Uważam naszą rozmowę za skończoną - oświadczył lensman, wstając.
Oczy Marji wciąż płonęły. Nienawidziła właśnie takich sytuacji, w których czuła
się mała i bezbronna wobec możnego człowieka.
Na razie nic nie dało się z tym zrobić. Nie miała się do kogo zwrócić.
Został tylko Justitian.
Obiecał, że wesprze ją jesienią, kiedy we Wdowiej Zagrodzie znów ruszy szkoła.
Może i teraz przyjdzie jej z pomocą? Nie miał wprawdzie takiej władzy, niczego nie
posiadał, ale ludzie powiadali, że ta wydelikacona duńska księżniczka, z którą się ożenił,
przywiozła niejedno.
Marja wyszła bez pożegnania.
Karl ujął lensmana za rękę, ukłonił się, mruknął coś.
Lensmanowa również wyszła na schody.
- Chwileczkę, Marjo Oppdal! - zawołała, gdy furtka już się za nimi zamknęła. -
Zdaje mi się, że mój mąż o czymś zapomniał!
Marja dołączyła do oczekującego ją Karla jeszcze bardziej wzburzona.
Zamachała mu przed oczami ręką.
- Przeklęty szubrawiec! Pies piekielny! Pazerny diabeł... Urwała, podsunęła dłoń
niemal pod nos męża.
- Zobacz, zabrał pierścień! Wszystko, co miałam, wszystko, co dostałam...
Karlowi dech zaparło w piersiach.
- Ach, Marjo, jak mi przykro. Na pewno spodobał się lensmanowej. Zauważyłem
to jej chciwe spojrzenie.
- Pazerne kruki! Oboje są ulepieni z tej samej gliny, z tego samego paskudnego
brudu!
- Nie możemy nic zrobić. Wiesz dobrze, że lensman poczyna sobie jak chce...
- Napiszemy do króla! Poskarżymy się asesorowi! Albo nie, zakradniemy się
późnym wieczorem i odrąbiemy głowy tym łajdakom!
- Cicho, cicho - Karl usiłował zakryć jej usta dłonią, lękliwie rozglądając się
dokoła. Byli wprawdzie sami na ścieżce, ale trzeba zachować ostrożność w
wypowiadaniu takich słów. Nawet w bezrozumnym porywie gniewu.
Marja przez resztę drogi milczała. Karlowi nie bardzo podobała się jej
nieruchoma niczym maska twarz. Bał się, że żona znów na jego oczach się odmieni, że
znów będzie jak przedtem zimna, żądna zemsty i daleka. Lękliwie spróbował
przyciągnąć ją do siebie, pewną pociechę przyniosły mu uderzenia jej serca, które biło
pod cienkim płótnem.
- Tak cię kocham, Marjo... Złagodniała. Szczęśliwy poczuł, że jej gniew uleciał
wraz z lekkim wiatrem.
- Musimy się z tym pogodzić. Nic więcej zrobić się nie da.
- Wiem o tym - przyznała cicho. - Ale to takie niesprawiedliwe. A co ty o tym
sądzisz, byłeś przecież najlepszym przyjacielem Antona?
- Oczywiście. Myśl o nim dręczy mnie bardziej, niż ci się wydaje. Gdybym tylko
wiedział, że jest jakiś sposób...
- Jest jeden - szepnęła Marja.
Letnia noc nie okazała się dostateczną osłoną. Gdyby ktoś akurat szedł drogą
przez las, bez trudu zdołałby zauważyć na niej dwie postacie. Idący nieśli coś, co
przypominało strzelbę. Ubrani byli w długie ciemne spodnie i szare koszule, głowę
jednego z nich' pomimo ciepła okrywał ciemny kapelusz.
- Na miłość boską, Marjo, co ty szykujesz? Co to będzie? Nie może się dobrze
skończyć.
- Zawsze jest nadzieja! I co mamy do stracenia?
- Wszystko - westchnął Karl. - Lensman nas...
- On nie może nic zrobić. Czy może zabronione jest zabieranie krewniaka z domu
dla obłąkanych?
- Oczywiście. Zwłaszcza takiego, nad którym opiekę sprawuje lensman.
- Jeśli moje domysły się potwierdzą, Anton sam udowodni, że wcale tak nie jest.
- On przecież oszalał... I mnie chciał zabić.
- Oszalał z rozpaczy. Widziałam już wcześniej takie przypadki. I jeśli tylko
szczęście nam dopisze, jeśli życie wśród tych nieszczęśników nie zesłało na niego nie-
uleczalnej choroby... Lensman umieścił go tam, żeby umarł, nie pojmujesz?
- Taaak... Może masz i rację, ale co zrobimy, jeśli Anton jest naprawdę chory?
- W każdym razie będzie wiadomo, że próbowaliśmy. Tyle przynajmniej jesteś
winien Antonowi! I mnie.
- Zrobię to dla Antona - cicho odparł Karl, a Marja uśmiechnęła się do niego spod
ciemnego kapelusza. - I dla Benjamina...
Marja kiwnęła głową.
- A także dla Amelii i Karla Martina. Pamiętaj, że chodzi również o ich prawo.
Jeśli i teraz nie dostanę tego, co mi się należy, to nic nie przypadnie naszym dzieciom.
Za każdym razem, gdy w podobnej sytuacji padały imiona bliźniąt, sumienie nie
dawało jej spokoju. Karl nie może się nigdy dowiedzieć... Musi wierzyć, że ukochane
dzieci są jego.
- Dla Amelii, Benjamina i Martina. Ruszyli dalej.
Marja z łatwością odnajdywała drogę, zawsze dobrze orientowała się w terenie.
Solheim zdawało się opustoszałe.
Cóż za ironiczna nazwa, pomyślała Marja.
Przeciągłe wycie.
Karl drgnął.
- Spokojnie! To nie są dzikie zwierzęta, to ludzie.
- Na miłość boską, żaden człowiek nie może chyba... Karl urwał. Nagle
przypomniał sobie Kari.
- Stary Mikkjel na pewno się podda, kiedy zobaczy, że jest nas dwoje. Najlepiej
będzie, jak ty z nim pomówisz.
Zastukali.
Upłynęło sporo czasu, zanim klucz obrócił się w zamku.
- Do diabła, tak późno przychodzicie, zaraz umrę z pragnienia...
Mamrotanie starego urwało się gwałtownie, gdy ujrzał dwie nieznane osoby.
- Do diabła, kim jesteście? Złodzieje i rozbójnicy nie mają tu czego szukać, to
tylko gromada szaleńców.
- Nie przyszliśmy tu, żeby kraść, przyszliśmy po Antona z Wdowiej Zagrody!
- Znowu ty! To mi dopiero bezczelna... - Starzec energicznie pokręcił głową,
zmrużył oczy. - O, do diabła, lensman powiedział...
Karl prędko wysunął rękę. Jego siła zaskoczyła starego.
- Nie możesz nam zabronić zabrania go stąd - oświadczył Karl i na moment
pokazał strażnikowi broń.
- No... Nikt mnie nie oskarży o zaniedbanie, skoro przychodzą tutaj i podsuwają
pod nos strzelbę. Ale lensman już się wami zajmie, nie wywiniecie się!
- Zamknij gębę, Mikkjel, donoszenie może ci się nie opłacić.
- Do diaska, Karl, przestań straszyć tego starego nieszczęśnika - wtrąciła się
Marja. - Lensman prędko się dowie, kto zabrał Antona, nie mamy zamiaru tego ukrywać.
- Sami po niego idźcie - wykrzywił się Mikkjel i przekręcił klucz w zamku za ich
plecami.
Marja przestraszyła się. W pomieszczeniu było teraz zbyt ciemno, by mogła
dostrzec cokolwiek poza cieniami.
Większym jednak lękiem napełniały ją odgłosy dochodzące do jej uszu.
Gdzieś z jakiegoś miejsca dobiegał płacz, jakby dziecięcy.
Ktoś chrapał albo może się dusił.
Kobiecy głos monotonnie powtarzał urywki psalmu. Słowa wyśpiewywane
piskliwym głosem następowały po sobie bez ładu i składu.
Marja miała wielką ochotę zatkać uszy, zaraz jednak zmieniła zdanie i jedną rękę
przysunęła do nosa. Nigdy dotąd nie czulą smrodu gorszego niż ten tutaj. Mieszanina
ludzkich odchodów, zgnilizny i starego zgęstniałego dymu. Jedynym źródłem powietrza
był dymnik w starej izbie.
- Jak ktokolwiek może tutaj żyć?! - warknęła.
- O, można się do tego przyzwyczaić - odrzekł Mikkjel i znów zaśmiał się głucho.
Ten człowiek jest równie szalony jak tamci, pomyślała Marja. Zerknęła na drzwi z
tyłu, zwalczyła w sobie chęć otwarcia ich i wydostania się stąd.
- Anton - szepnął Karl.
- Gdzie?! Mikkjel kopnął ciało człowieka śpiącego na środku izby. Marja
przymknęła oczy i przeszła ponad nim. Cieszyła się z ciemności, nie chciała widzieć.
- Specjalna kwatera. - Mikkjel wyszczerzył zęby w uśmiechu i otworzył maleńkie
drzwiczki w głębi pomieszczenia.
Kiedyś zapewne gospodyni miała tu swoją spiżarnię. Ale w tej dziupli nie mógł
się chyba zmieścić dorosły mężczyzna?
- Tutaj zachowuje się spokojnie - cierpko zauważył Mikkjel.
Marja dostrzegła teraz w ciemności zarysy skulonej postaci. Zbliżyła się do niej
ostrożnie, Karl posuwał się za nią jak podpora.
- Anton - szepnęła. - Spisz? Szalony rechot strażnika zagrzmiał, jakby Mikkjel
nigdy nie widział nic śmieszniejszego.
- Na miłość boską, on nie żyje!
- Nie żyje? Ależ skąd! Zawsze tak siedzi.
- Taki chudy!
- Nie mogę w niego wmusić przysmaków - zaśmiał się strażnik.
Marja spostrzegła, że Mikkjel coś żuje. Nie mogła pojąć, że jest w stanie jeść w
tym grobowcu. Panował tu wprost nieopisany smród.
- Zabierzmy go stąd. Karl ożywił się. Chwycił bezwładne ciało i wyciągnął je z
nory. W istocie był to Anton.
- On nie żyje! - wykrzyknęła Marja. Karl próbował się zorientować, jaka jest
prawda.
- Nie, tli się w nim jeszcze życie. Ale Bóg wie, że nie jest to twoją zasługą,
Mikkjel. Ludziom we wsi nie spodoba się to, co im opowiemy.
- Wszyscy wiedzą, że dom wariatów to nie raj - ze zdumiewającą trzeźwością
odparł strażnik. - Wątpię, by ktokolwiek zazdrościł mi mojej roboty, będą więc trzymać
język za zębami.
Karl musiał przyznać mu w duchu rację.
Mikkjel, nie przestając chichotać, otworzył im drzwi. Nocne powietrze zdało się
w ustach najsłodszym winem. Na niebie wisiał blady księżyc. Karl popatrzył w górę.
- Myślisz, że to prawda? Że szaleńcy wyją do księżyca?
- Nie wiem. Ten tutaj w każdym razie nie wyje. Biedny Anton...
Posłyszał drżenie w głosie żony, wiedział, że Marja bliska jest rezygnacji. Mała
nadzieja, by Anton mógł w jakikolwiek sposób im pomóc. Lensman i tak wygra, Anton
nie będzie w stanie sprzeciwić się tym, którzy upychali sobie po kieszeniach jego dobra.
- Będę go pielęgnować - szepnęła Marja.
Karl postanowił kiwnąć głową na pociechę. Być może jakoś jej się to uda. Marja
miała wszak tak wiele środków zaradczych, tyle umiała, ale Karl nigdy nie słyszał, by
jakiekolwiek wywary z ziół i dziwne maści podziałały na chorobę umysłu. A wtedy ich
zuchwały postępek nie ujdzie im na sucho. Lensman nie okaże łaski.
ROZDZIAŁ III
Marja wyjęła starą skrzynkę Kari, wysypała zawartość na stół. Na większość
pojemniczków sama kiedyś nakleiła karteluszki z nazwami, wciąż zawierały niezwykłe,
pachnące mieszanki. Niektóre z nich znała, o innych wiedziała niewiele. Wśród nich
powinna znajdować się brązowa, twarda jak kamień grudka. Kari mało o niej mówiła,
lecz Marja zrozumiała, co miała na myśli. Wzmianki o tym lekarstwie nie znajdzie się
chyba w żadnej ze wspaniałych ksiąg, które Marja widziała w bibliotece pastora. Raczej
w ogóle nie po tej stronie świata.
Musiało być bardzo stare, być może straciło już nawet moc, a może wszystkie te
formuły i zaklęcia to tylko wymysły? W dodatku powinien być czwartek i pełnia
księżyca.
Ale Kari zwykle wiedziała, co mówi.
Marja szukała. Nic.
Któreś z dzieci zapłakało przez sen, prędko pozbierała wszystko z powrotem do
skrzynki i już chciała do nich pójść, lecz usłyszała spokojny głos Karla.
Siedziała więc dalej przy długim stole, który ustawiła na zewnątrz, pod ścianą
domu. Okap częściowo przesłaniał nocne niebo, było równie niebieskie jak poprzedniej
nocy, gdy ciągnęli Antona długą drogą z gospodarstwa Mikkjela. Marja wmusiła w niego
trochę wody i owsianki, niestety większość zwrócił. Potem, mamrocząc niezrozumiałe
słowa, zapadł w sen. Ale Marja nie mogła uwierzyć, że nie ma już żadnej nadziei. Jej
zdaniem ten człowiek był po prostu wycieńczony, bliski śmierci z głodu i wyczerpania.
- Jedzenie, ciepło i wzmacniające napoje niedługo postawią go na nogi -
pocieszała wystraszonego Karla.
- Nie mamy czasu, najwyżej dwa, może trzy dni. Lensman prędko się zorientuje,
co się stało.
- Niczego się nie dowie, jeśli Mikkjel będzie trzymał język za zębami. A myślę,
że tak właśnie się stanie. Upłynie sporo czasu, zanim ktoś spyta o Antona.
Karl przyjął jej słowa, daleko mu jednak było do spokoju. Gdy nazajutrz
wczesnym rankiem któryś z chałupników zapukał do drzwi, Karl ze strachu mało nie
wypadł z łóżka. Dzieci też zrozumiały, że dzieje się coś dziwnego. Dowiedziały się, że
Anton zamieszka z nimi przez pewien czas.
- Aż wyzdrowieje - oświadczyła Marja.
- Czy on już nie jest szalony? - dopytywał się Martin. Karl nie zdobył się na
odpowiedź.
- Wydaje nam się, że nie - odrzekła Marja. - I mimo wszystko to wasz... dziadek.
- Może lepiej, jeśli nie będziemy zostawać z nim sami - stwierdził Martin
spokojnie.
- Może i tak - zgodził się prędko Karl. - Pewnie masz rację, ale nie bójcie się go.
Z izby nie dobiegał już żaden dźwięk. Marja delikatnie przesunęła świecę, którą
zabrała ze sobą. Ściekający wosk utworzył na blacie stołu małą kulkę. Marja wyjęła
otrzymane od Kari stare zwoje, zapełnione niezwykłymi znaczkami i literami. Niektóre z
nich rozumiała, choć napisane zostały niewprawną ręką. Atrament czy też substancja,
którą posługiwał się pisarz, wyblakła, rozpłynęła się na grubo tkanym płótnie.
„Commonde en Diabolus Kompento. - Obejdź stajnie w kierunku przeciwnym do
ruchu słońca na niebie, powtarzając te słowa: Omnia Sierod Memento Tua Samelta Misa
Soflua Rultus Eris...”
Marja z mozołem odczytywała dziwne i groźne słowa. Przeniknął ją dreszcz, w
tych wyrazach tkwiła jakaś potęga, zdały się grzmiącą mową o czekającej ją karze.
Czytała dalej, rozumiejąc równie mało.
Ale w końcu wyczytała coś „o wypędzaniu diabłów choroby księżycowej”.
Trzymała miseczkę z tajemnymi składnikami nad Antonem, monotonnie mrucząc
owe niezwykłe słowa.
Z całych sił starała się, by jej szept brzmiał jak prawdziwe zaklęcie. Po plecach,
przebiegł jej dreszcz. Bała się. Nie słów, nie tego, co musiało w nich tkwić.
Bała się o Antona.
Zaklęcia nie odnosiły żadnego skutku.
Marja zrezygnowała. To jakieś głupstwa. Zrozpaczona odrzuciła miseczkę,
zawartość poleciała na podłogę. Jutro ją zetrze.
- Anton - szepnęła, osuwając się na stołek przy jego posłaniu. - Nie możesz...
Nawet się nie poruszył.
Marja westchnęła głęboko, przetarła ręką zmęczone oczy. Karl spał spokojnie w
łóżku zaledwie w odległości kilku łokci od niej. Maleńka izba rozświetlona białym
blaskiem księżyca, wpadającym wąskim promieniem przez okienko, wydawała się taka
spokojna.
Marja poszła spać.
Nie słyszała szurania małych stóp po podłodze, nie słyszała, że ktoś podnosi
miseczkę z tajemnym środkiem, płucze ją i odstawia na miejsce. Nie słyszała szeptu
córki, nie widziała drobnej rączki pieszczącej chorego.
Dopiero gdy światło dnia zajrzało do izby, Marja się przebudziła, instynktownie
wyczuwając, że coś się stało.
Zaspana wysunęła się spod okrycia, potrząsnęła Karla. Zmrużonymi oczyma
popatrzyła na przeciwległą ścianę. Chciała krzyknąć ostrzegawczo, ale w porę się po-
wstrzymała. Przy łóżku Antona siedziała mała Amelia.
Cud nad cuda.
Anton był przytomny i uśmiechał się do dziecka.
- Mamo, zobacz, dziadek wyzdrowiał - rozpromieniła się dziewczynka.
Zaskoczona Marja pokiwała głową.
- Jesteś bardzo mądra, Amelio. Obudziłaś go...
- Mhm. Delikatnie go tylko pogłaskałam, o, tak! Rączki dziewczynki znów
dotknęły ramienia starego, Anton przymknął oczy.
- Cudownie... Masz takie gorące, dobre ręce, malutka. Marja drgnęła, te słowa o
czymś jej przypomniały. Gorące dłonie. I ona je miała. Wówczas obecność Kari sprawiła,
że owa nieznana siła wydobyła się z głębi ciała Marji. Kari jej w tym pomogła. To było
tak dawno temu, nigdy potem się nie udało, ale czy to możliwe...? Czy możliwe, żeby
mała już zdążyła się nauczyć wykorzystywania tej niezwykłej mocy?
Marja przeszła przez izbę jak lunatyczka. W króciutkiej nocnej koszuli przysiadła
na drewnianej podłodze i popatrzyła Antonowi w oczy, zaczerwienione i zmęczone, lecz
niezmącone, spoglądające wyjątkowo przytomnie.
- Witaj z powrotem, Antonie.
- Z krainy pustki, to masz na myśli?
- Tak. W jaki sposób... Co...? Anton położył się z powrotem, przymknął oczy.
- Mało pamiętam. Czuję się straszliwie zmęczony... Pewnie niedługo umrę,
Marjo, pójdę do Gjertrud.
W jego głosie pobrzmiewała bezradność i rezygnacja, z którą Marja nie mogła się
pogodzić.
- Nie - oświadczyła twardo. - Nie możesz się poddawać. Masz po co żyć. Tyle
razy już pokazałeś, że chcesz żyć.
Amelia przysłuchiwała się rozmowie dorosłych z szeroko otwartymi oczami. Cud,
jakiego dokonała, najwidoczniej poszedł już w zapomnienie, w dodatku dziadek mówił o
śmierci.
Dziewczynka wstała, podeszła do łóżeczka stojącego tuż obok łóżka, które
dzieliła z bratem. Benjamin jeszcze spał. Leżał pulchny, zdrowy i czarnowłosy, otulony
w duże kawałki płótna, ale bez powijaków, Marja nie chciała go nimi krępować.
Amelia obudziła dziecko, delikatnie łaskocząc je pod nosem. Zadarty nosek
zmarszczył się, usta wykrzywiły w półśnie, lekko poruszył głową. I zaraz otworzył oczy,
te osobliwe dziwne oczy, połyskujące złotem.
Amelia otrzymała na powitanie serdeczny poranny uśmiech i zaraz wyciągnęły się
do niej dwie pulchne piąstki.
- Dzień dobry, Benjaminie. Dobrze spałeś? Zobacz, kto tu jest...
Marja zorientowała się, co zamierza córka. Już chciała się poderwać, zasłonić
małego fałdami spódnicy i nakazać Amelii, by zabrała go z domu. Było jeszcze za
wcześnie, zbyt niebezpiecznie, by narażać na taki widok Antona. Wciąż mógł
balansować na granicy dzielącej dwa światy. Przecież właśnie z powodu tego dziecka
stracił równowagę, sprawiło to rozczarowanie wywołane przez jego jedynego potomka
spłodzonego w tak późnym wieku, urodzonego przez matkę, która oddała za to życie.
Dziecko nie było normalne.
Takie dzieci umierały zwykle zaraz po urodzeniu. Rzadko już się zdarzało, by
wynoszono je do lasu, lecz i tak znikały. Po cichu. Nikt o nie więcej nie pytał.
Marja niczym we śnie patrzyła, jak córka niesie chłopczyka do starego. Chciała
zbudzić Karla, nie mogła jednak ruszyć się z miejsca. Co się teraz stanie? Czy widok
dzieciaka znów wpędzi Antona w szaleństwo? Czy znów będzie próbował zabić syna?
Na myśl o tym, że po raz drugi pochyli się nad zawiniątkiem z Benjaminem
przerażona, że stało się najgorsze, Marja poczuła, jak wokół serca zaciska się jej żelazna
obręcz. W ciągu kilku sekund, zanim Amelia zdążyła przejść przez izbę, Marja dokonała
odkrycia:
Pokochała to dziecko.
Tak jakby było jej własne.
Niepokój o Antona w jednej chwili stał się ledwie cieniem lęku, który odczuwała
o Benjamina.
Amelia uklękła. Dziecko mamrotało coś po cichu, z kącika ust sączył się
strumyczek śliny. Język był troszkę za duży, ale chłopczyk umiał się uśmiechać, i
uśmiechał się niemal bez przerwy od urodzenia.
- Zobacz, dziadku Antonie, to Benjamin... Anton drgnął. Otworzył oczy, długo
patrzył na dziewczynkę. Potem jego spojrzenie padło na niemowlę. Marja zacisnęła
pięści. Z twarzy Antona nic nie dało się wyczytać.
- On jest człowiekiem - cicho rzekła z powagą Amelia, jak gdyby wyczuwała żal i
rozczarowanie starego.
Oczy Antona zmętniały, Marja pochyliła się w przód niczym kotka gotowa do
ataku w obronie młodych.
Posłyszała, że Karl rusza się w łóżku za jej plecami.
- On... jest... człowiekiem...
Ileż bólu w tych słowach!
I mądrości.
Nareszcie niewidzialne więzy krępujące serce i ciało Marji opadły. Mogła się już
ruszyć, podejść do nich, przytulić córkę i chłopczyka.
W oczach zapiekło, ale Marja nie przywykła do płaczu.
- On jest człowiekiem, Antonie! Masz rację. I myślę... myślę, że ma ojca.
- To prawda - niewyraźnie odpowiedział stary. - On... ma jej rysy. Widzę to teraz,
to żaden odmieniec.
- Antonie! Wróciłeś do nas, to nieprawdopodobne, aż trudno uwierzyć! Ach,
przyjacielu, jakże się cieszę!
Na dźwięk wesołego głosu Karla uśmiechnęli się wszyscy. To on walczył w
imieniu dziecka przeciwko Antonowi, Marji i całej wiosce.
Anton sprawiał wrażenie całkiem pozbawionego sił, ale pozwolił przyjacielowi
posadzić się na łóżku. Mężczyźni objęli się. Silne ramiona Karla splotły się z bez-
władnymi, pozbawionymi mięśni rękami Antona.
- Teraz już wszystko się ułoży - mruknął wzruszony Karl, zwilżając łzami suche
policzki starego.
- Och, oby tak było - szepnęła Marja i poszła zawiesić kociołek nad ogniem.
Teraz, kiedy wszyscy domownicy miewali się dobrze, jej myśli powędrowały
dalej.
Jesień się zbliża.
A pastor wspominał, że jesienią zamknie szkołę na dobre.
Marja kroiła słoninę na śniadanie, zgrzytając zębami ze złości. Należała do ludzi,
co to zajmują się zmartwieniami po kolei i dają z siebie wszystko, by znaleźć jakieś
rozwiązanie. Gdy tylko jeden kłopot mają z głowy, zaraz zajmują się następnym. Szkoła
od dawna tkwiła w jej sercu niczym cierń, stała się symbolem dumy i klęski.
Gotowa była przyznać, że jednym z powodów, dla których walczyła o Antona,
jest właśnie szkoła. Bez niego, bez jego pieniędzy i wpływów, nigdy nie udałoby się jej
otworzyć. Pastor przecież już wtedy oświadczył, że jest przeciwny temu pomysłowi, ale
po kilku chudych miesiącach, kiedy to posyłano przysmaki na plebanię, wreszcie się
zgodził. Demonstracyjnie wprawdzie okazał swą złą wolę, między innymi nie pozwalając
Marji, by była matką chrzestną Benjamina. Ludzie jednak przywykli, że wokół
gospodyni z Oppdal zawsze krążą niespokojne wichry, i o tym skandalu chyba już
zapomnieli.
Ale Marja nie umiała puścić tego w niepamięć. Pamiętała też dobrze skrywane w
półsłówkach groźby pastora. Revelin coś knuł. Wiedział, jak wielkie znaczenie ma dla
niej szkoła. Zdawał też sobie sprawę, że nawet drobne ziarenko powszechnej oświaty
może kiedyś wykiełkować i odebrać proboszczowi jego władzę.
A Marja niczego bardziej nie pragnęła.
Ludzie, maluczcy i nędzni, potrzebowali każdego, nawet najmniejszego
kamyczka w budowaniu swoich wałów obronnych. Jeśli kiedykolwiek mieli zacząć żyć
inaczej, wolni od nieustających nacisków urzędników, duchownych i wielkich panów,
potrzebna im była wiedza, poczucie własnej wartości i znajomość spraw, o których
milczał Kościół, świadomość zdrad i oszustw, jakich co dzień dopuszczali się zaufani,
których sami wybrali.
Marja mocniej zamieszała gorący wytopiony tłuszcz. Dosypała mąki i dolała
odrobinę wody. Gęstą przyrumienioną masę rozprowadziła jeszcze wodą, nie miała
mleka, krowy wciąż były w górach.
Szkoła znów musi zacząć działać. To pierwsza rzecz, o której pomówi z
Antonem. Wiedziała, że może liczyć na jego wsparcie. Najpierw jednak Anton na powrót
stanie się panem w swym własnym domu. Marja uświadomiła sobie, że w tej kwestii
lensmana i pastora łączył wspólny cel. Mogli okazać się ostrymi skałami, o które łatwo
się rozbić.
- Jeśli jest bodaj odrobina sprawiedliwości na tym świecie, to wyjdzie na nasze -
mruknęła pod nosem.
- Co powiedziałaś? - dopytywał się Karl.
- Och, nic takiego, chodźcie jeść, a ja pomogę Antonowi. Obawiam się, że sos na
słoninie może się okazać dla niego zbyt ciężki, ale mam wczorajszą zupę na mięsie, jeśli
nie skwaśniała w tym upale.
Zeszła do wykopanej w ziemi piwnicy, która zawsze zdumiewała ją swym
wilgotnym chłodem. Zupa przechowała się dobrze, Anton zjadł trzy pełne łyżki. Marja
musiała się opanować, by natychmiast nie zacząć mówić o swoich kłopotach ze szkołą.
Podszedł Karl i uścisnął ją ukradkiem.
- Czyż to nie jest cudem, moja Marjo, że on wyzdrowiał?
- To prawda, trudno w to uwierzyć.
- Marjo, muszę cię o to zapytać. Co ty właściwie robiłaś dziś w nocy?
Odwróciła głowę, starannie wycierając dawno już czystą drewnianą łyżkę.
- Czy to były... czary? Popatrzyła mu w oczy, dostrzegła w nich napięcie, strach i
podziw. Przez moment z rozkoszą się w tym pławiła, lecz w końcu powiedziała:
- Nie, to nic takiego. Stare bzdury. Byłam w rozpaczy. Ale to nie moje zabawy
pomogły Antonowi, tylko... Amelia.
- To dobre dziecko. Czyż nie mówiłem, że potrafi ożywić kamień?
- To rzeczywiście dobry dzieciak, taka troskliwa i dojrzała. Trudno uwierzyć, że
nie ma jeszcze siedmiu lat.
Karl uśmiechnął się zadowolony.
Jak inaczej?
Miał taką szarą młodość, ubogie życie na dzierżawie u stryja.. Marja odmieniła
jego los. Oczywiście musiał wiele poświęcić dla tej miłości, lecz nagroda przewyższyła
ofiarę. Dwoje wspaniałych dzieci. I ten jej ciepły uśmiech, blask w oczach, należący
tylko do niego. I jeszcze spadek, którego się spodziewała, przez co Karl mógł odmawiać
przyjęcia proponowanych przez stryja najczarniejszych robót.
- Kocham cię, Marjo. Poczuł, jak obco brzmią te słowa w jego ustach.
Na dziedzińcu kościoła ludzie stali zbici w nieduże gromadki. Letni dzień był
raczej pochmurny, niskie chmury otuliły szczyty gór miękką wełną. Ludzie, a
przynajmniej kobiety, ubrani byli w lekkie letnie stroje. Mężczyźni pocili się w czarnych
odświętnych ubraniach, niewiele różniących się od tych używanych zimą. Niektórzy z
młodych chłopców pościągali kurtki, lecz surowe spojrzenia kobiet stojących najwyżej
przy schodach kościoła przywołały ich do porządku. Kilkoro dzieci bawiło się w
zagłębieniu gruntu, gdzie, jak powiadano, za sprawą zaklęć Mogensa jakiś bezczelny
młodzieniec zapadł się pod ziemię.
Marja leciutko drżała z napięcia, uwielbiała takie gry.
Ubrała obu swych chłopców w najlepsze stroje. Martin dostał nowe czerwone
spodnie, we wsi dotychczas nigdy nie widziano tak kolorowo ubranego dziecka, jedynie
pastor pokazywał się w barwnych szatach.
Na Antona nie pasowały już jego stare ubrania, sprawiał wrażenie niższego i
chudszego niż dawniej. Marja w nocy zwęziła dla niego parę niedzielnych spodni Karla,
kurtce wystarczyło kilka szwów po bokach, dobrze leżała po umieszczeniu niedużych
poduszek z wełny w ramionach. Koszule z lnianego bielonego płótna jaśniały. Marja z
dumą strzepnęła niewidzialny pyłek z kołnierzyka ojczyma.
Byli gotowi. Ujęła Amelię za rękę, uśmiechnęła się ciepło do wystrojonej na biało
córeczki. Sama Marja nosiła niebieską suknię, tę z tkaną wstawką w pasie i srebrną nitką
u rękawów.
Dzisiaj wieś miała spotkać Antona. Stary uznał, że da radę dojść do kościoła. Nie
było więc drogi odwrotu, ludzie zobaczą go na własne oczy, porozmawiają z nim i
przekonają się, że odzyskał rozum. Lensman i pastor przegrają, zanim walka rozpocznie
się na dobre.
Marja podniosła twarz do zachmurzonego nieba, wydało jej się, że czuje ciepło
ukrytego za warstwą obłoków słońca.
- Cudowny dzień - rzekła rozpromieniona. Wszyscy wiedzieli, że nie ma na myśli
pogody.
- Mój Boże, to jest... To nie może być... Anton z Wdowiej Zagrody!
- Ależ skąd! On jest przecież...
- Marja z Oppdal go sprowadziła. Nie dość, że ciągnie do kościoła tego odmieńca,
to teraz jeszcze wlecze jego szalonego ojca.
- Patrzcie, jak on pewnie kroczy! Wita się i rozmawia.
- Doprawdy? Czy to możliwe? Sam muszę to zobaczyć.
Z początku wśród ludzi rozległy się szepty, wymieniano pytające spojrzenia.
Przestępowano z nogi na nogę, dłonie podrywały się do ust.
Anton tu i ówdzie zamienił z kimś kilka słów. Tłum pod kościołem rozstąpił się
na boki, pozwalając mu bez przeszkód przejść. Lensman, zajęty konwersacją z po-
mocnikiem asesora i nowym dzwonnikiem, wyraźnie pobladł. Spojrzenia ciekawskich
zatrzymały się na nim, na błyszczących guzikach dumnego munduru. Z oczu lensmana
bił chłód, chociaż usta rozciągnęły się w uśmiechu.
W momencie gdy Anton do niego doszedł, jak na komendę ucichły szepty i
pogaduszki. Zebrani wstrzymali oddech, gdy Anton wyciągnął rękę i dostojnie przywitał
się ze swym opiekunem.
- Dzień dobry, lensmanie. Jak z twoim zdrowiem? Dawno cię nie widziałem...
Oczy Antona lśniły rozbawieniem.
- Anton! Ale... ale... ty jesteś zdrowy?
- Owszem, dziękuję. Nareszcie wydostałem się z głębokiej doliny mrocznego
żalu. Moja ukochana żona... Nigdy nie przestanę ubolewać nad jej stratą. Teraz jednak
jestem w stanie oderwać myśli od doliny rozpaczy - oświadczył uroczyście i wyraźnie.
Nowy dzwonnik wolno pokiwał głową z uśmiechem. Podeszła do nich rosła,
wystrojona kobieta. Z irytacją szarpnęła męża za rękaw.
- Nie stój jak słup soli. Wypełnij swój obowiązek, zadbaj o to, żeby szaleniec
wrócił tam, gdzie jego miejsce, zanim zdarzy się nieszczęście, słyszysz?
Lensman nie wiedział, co robić. Bystro patrzące oczy Antona jednym spojrzeniem
zniweczyły jego marzenia o spokojnej starości jako pana Wdowiej Zagrody.
No cóż.
Jeśli rzeczywiście przegrał, no to przegrał. I tak nie grozi mu głód. Ale wina
będzie mu brakowało. Lensman, rzec można, przyzwyczaił się już do słodkiego napitku z
piwniczki Antona. Tego nadzwyczajnego luksusu, którym rozkoszował się przez ostatnie
miesiące.
- Miło cię widzieć - oświadczył spokojnym tonem i nareszcie ujął wyciągniętą do
niego rękę Antona. Rozgniewana żona odeszła pospiesznie.
- Idę do pastora - krzyknęła na odchodnym. - Oszalałeś tak samo jak twój
podopieczny, lensmanie.
Ludzie nie kryli wesołości. Taka scena wynagradzała niemal z nawiązką trwającą
blisko cztery godziny nużącą ceremonię, jaka czekała ich, gdy tylko dadzą się pochłonąć
wielkiej nawie otwierającej się za szarym portalem.
W oczach Nadjany obserwującej spotkanie Antona z lensmanem pojawiły się
iskierki rozbawienia. Stała u boku teścia, skryta za węgłem. Słyszała, jak Revelin zaczął
ciężko oddychać, gdy Marja Oppdal z wyniosłą miną podprowadzała ojczyma do
lensmana.
- Co się dzieje? - szeptem spytała Nadjana.
- Ta dziewucha znów zaczyna. Nie powstrzyma się przed żadnymi środkami,
chytra baba!
- Baba? Nie ma nawet tylu lat co...
- To prawda, jest bezwstydnie młoda - syknął pastor przez zęby.
- Dlaczego lensmanowa tak się rozzłościła?
- Cieszyła się pewnie, że usadzi ten swój szeroki zadek w pięknym salonie
Wdowiej Zagrody. I niech mnie szatan porwie, jeśli nie wolałbym widzieć tam jej tyłka,
zamiast... tego babska z Oppdal - splunął.
Nadjanę nieco zdumiała ta nieprzejednana nienawiść teścia do Marji Oppdal.
Owszem, rozumiała, że kobieta może prowokować, sprawiała wrażenie śmiałej, wręcz
bezczelnej. Chodziła z zuchwale podniesioną głową, tak że przedstawiciele władzy
musieli wprost marzyć o przygięciu jej karku. Nadjana uśmiechnęła się złośliwie, pa-
miętała paniczną ucieczkę tej kobiety na wiadomość o małżeństwie Justitiana.
Nieszczęsna myślała, że jej młodzieńcza miłość wróciła do domu i nadal będzie jej za-
bawką! Ale Marja Oppdal przekonała się, jak bardzo się pomyliła. Nikomu nie wolno
więcej bawić się Justitianem. Już ona, Nadjana, zatroszczy się o to, by okres jego
upokorzeń się skończył. Najpierw ojciec, potem inni. Godność Justitiana była
najważniejszym celem Nadjany.
Żałowała, że nie może go teraz zobaczyć. Ciekawe, jak by zareagował? Co on
czuł dla tej kobiety? Czy mogła stanowić jakieś zagrożenie? A może już o niej za-
pomniał, tak jak mówił wtedy w chacie dzwonnika?
Nadjana nie lubiła rywalek, przywykła, by być najpierwszą wśród pań, by jako
pierwsza częstować się z półmiska. Bawiło ją zainteresowanie innych kobiet jej
mężczyznami, właściwie stanowiło część emocji, jeśli jednak mężczyzna potajemnie
darzył sympatią tę drugą, to zupełnie inna sprawa.
Nadjana bacznie się przyglądała czarnowłosej dziewczynie. Stwierdziła, że jest
piękna. Całkiem inna niż ona sama, czarna jak noc, o miękkim kocim ciele, usta miała
czerwone, jakby je umalowała, ale przecież ta wioskowa piękność nigdy nawet nie
widziała szminki.
Nadjana spod zmrużonych oczu śledziła każdy ruch Marji. Jej mąż wyglądał na
sympatycznego człowieka, bezbarwne włosy, lekki zarost, pełne usta, duże ręce i silne
ciało. Z pewnością anioł. Kobieca intuicja podpowiedziała Nadjanie, że małżonkowie
ulepieni są z całkiem różnej gliny.
Irytacja pastora rozbawiła ją jeszcze bardziej.
Miała wrażenie, że czuje jego wrogość niczym lodowaty powiew za plecami, i
cieszyła się, że przynajmniej w tej sprawie mogą mieć w przybliżeniu zgodną opinię.
Nadjana zrozumiała, że ta Marja z pewnością za bardzo rządzi się w wiosce.
Może odgrywać wśród kobiet rolę przewodniczki, wywalczyła sobie bowiem przyjaźń i
szacunek, chciała piąć się do góry jak damy, które Nadjana obserwowała na królewskim
dworze. Ale co chciała osiągnąć? Co sprawiło, że postanowiła wyłamać się z szeregów
rządzonej surowymi zasadami społeczności? Jakim wdziękiem i mocą się posłużyła, że
otoczenie zaakceptowało ją mimo jej odmienności?
Nadjana oblizała kącik ust. Doprawdy, to może być zabawne.
Być może uda jej się jednym uderzeniem zabić dwie, a nawet trzy muchy.
Jeszcze bardziej umocni pozycję Justitiana we wsi.
Przeżyje takie same emocje jak wtedy, gdy wśród kopenhaskiej szlachty
zdobywała szczególną pozycję, konkurując z podobnymi sobie.
Będzie też mogła zbliżyć się o krok do człowieka skrywającego niebezpieczną
tajemnicę. Do Revelina.
Marja poczuła na plecach świdrujące spojrzenie szarych jak dym oczu. Odwróciła
się, dostrzegła piękną kobietę przy rogu kościoła. Najpierw zachwyciła ją jej suknia,
później na moment przykuł uwagę wyraz oczu nieznajomej.
Co też maluje się na twarzy tej obcej?
Czy to nienawiść?
Marja przełknęła ślinę.
Nie, to coś innego.
Wyzwanie. Rozbawienie. I chłodna, wyrachowana wola walki.
Marja domyślała się, że żona Justitiana może wiedzieć trochę za dużo. Przeszedł
ją dreszcz. Przygarnęła do siebie Amelię i Martina, ukryła dzieci przed spojrzeniem
przepięknej bogini, stojącej pod murem kościoła, przerażona, że tamtej może wystarczyć
jedno spojrzenie, by odkryła grzeszne pochodzenie bliźniąt.
Marja zesztywniała na ławce, rozbolały ją barki. Już od blisko dwóch godzin
zebrani w kościele słuchali wygłaszanych przez Revelina nie kończących się opisów sądu
ostatecznego. Kobiety po lewej stronie usadowiły się rządkami niczym nieduże pagórki.
Najbiedniejsi stali z tyłu. Marji po raz pierwszy zdarzyło się siedzieć podczas
nabożeństwa, Anton jasno dał do zrozumienia, że żadną miarą nie pozwoli pomniejszyć
godności córki swej żony, Karl zaś nawet drgnięciem powieki nie zdradził, że z tym
pokrewieństwem łączy się pewna mroczna tajemnica. Nikt nie musi znać sekretu Marji.
Jego żona właściwie nie była córką Gjertrud, jej prawdziwa matka przychodziła kiedyś
do tego kościoła, mieszkała w tej wsi. Legendarna Maria czarownica, zwana też
Aniołem. Karl od małego słyszał, jak dorośli rozmawiają o niej, jak powtarzają szeptem
emocjonujące historie o niezwykłej pani Mogensowej Skanke, która leczyła chorych i
kąpała się nago w rzece.
Anton bez wahania zajął swe dawne miejsce w „klatce dla ptaków”, było to
honorowe miejsce, dzielił je z dwoma innymi zamożnymi gospodarzami. A jego imię
zostało na wieki wyryte pod sklepieniem kościoła na pozłacanej tabliczce ponad
drzwiami wejściowymi.
Śpiewali stare, dobrze znane psalmy, mówiące przede wszystkim o śmierci i
sądzie, grzechu i karze.
Wargi Marji poruszały się, lecz spomiędzy nich nie wydobywał się żaden dźwięk.
Spuściła oczy, popatrzyła w bok, siedziała tam młoda gospodyni z Solgarden z dzieckiem
przy piersi. Do końca nabożeństwa wciąż pozostawało jeszcze parę godzin.
Marja czuła, że Nadjana się jej przygląda. Wyczuwała jej spojrzenie, nie chciała
jednak podnosić głowy, by je napotkać. Bała się tego, co tym razem zdoła w nim
wyczytać. Na chłodno starała się ocenić, o co tamtej mogło chodzić. Czyżby Nadjana
zamierzała wpłynąć na Justitiana i odciąć strumień darów płynących dla szkoły? Czy
Marja straci sojusznika i przyjaciela?
Czy też może Nadjana chce czegoś więcej?
Kim ona jest?
Pytania jedno za drugim cisnęły się Marji do głowy. Na żadne nie umiała znaleźć
odpowiedzi, ale gdzieś w głębi jej duszy przebudził się stary troll. Nigdy nie była osobą
cofającą się w obliczu wyzwania. Żadna rozpieszczona duńska baronówna nie zniszczy
tego, co zbudowała Marja.
Nareszcie rozdzwoniły się dzwony. Trzy razy po trzy uderzenia. Nabożeństwo
dobiegło końca. Ludzie powstrzymywali zbyt prędkie kroki, starali się nie zmierzać za
szybko ku wyjściu. Marja niosła Benjamina na ręku, ale Karl zaraz zaofiarował się, że
odbierze jej ciężar. Amelia i Martin pobiegli przodem wraz z innymi chętnymi do
zabawy dziećmi, których gromadka zebrała się wnet pod murami kościoła. Wprawdzie
był już wieczór, lecz zostało jeszcze trochę czasu na zabawę, zanim rodzice zaczną
rozchodzić się do domów.
Nadjana kroczyła sama, majestatycznie niczym królowa, rozdając na lewo i prawo
uśmiechy. Kobiety podchodziły do niej pokornie, pozwalała dotknąć materiału swej
niezwykłej sukni. Składały ręce na widok pereł, które Nadjana nosiła na szyi, nigdy nie
widziały nic piękniejszego od jedwabnego haftu przy dekolcie i na trenie sukni.
Stary troll Marji przebudził się już na dobre.
Poczuła, jak wzbiera w jej piersi gniew, wiedziała, że twarz marszczy się jej w
mało przyjemny sposób.
Marja przywykła do nietajonego podziwu mężczyzn, był czymś oczywistym.
Umacniał jej poczucie własnej wartości. Wiedziała, jaką moc ma nad nimi. Teraz
wstrząśnięta patrzyła, jak tłoczą się wokół baronówny, zapatrzeni w nią niby spragnione
łakoci dzieci.
A przecież to wokół niej zawsze tłoczyli się po nabożeństwie.
- Chodź - Karl pociągnął ją za rękę. Wiedziała, że zorientował się w sytuacji.
- Nie - syknęła Marja. - Zostajemy. Miałabym przekradać się stąd jak gąsiątko z
kaczej sadzawki?
- Ty jesteś łabędziem - ogrzał jej ucho oddechem.
- Chcę ją poznać, pokazać jej... - oświadczyła Marja.
Karl odmówił w duchu modlitwę, prosząc, by żona powstrzymała się od
kolejnego wybuchu. Znał już ten szczególny błysk w jej oczach. Teraz znów zapłonęły, a
to zawsze oznaczało nieprzyjemności. Stał z dzieckiem na ręku i czuł, jak spala go wstyd.
Za nic na świecie nie ośmieliłby się ująć tej nadziemsko pięknej baronówny za rękę. I tak
nie zrozumiałby, co ona mówi, duńska mowa jest wszak taka niewyraźna. Marję
zawstydziłaby być może jego nieporadność, lepiej zostać tutaj, trzymać się z daleka.
- Marja - Karl chce się przywitać z baronówną - rozległ się jakiś głos z tyłu.
Karl nabrał powietrza w płuca, spokojnie je wypuścił, tyle jeszcze mógł znieść.
Nieobce mu były złośliwości dwóch nieokrzesanych synów stryja. Miał jednak dość siły,
by nie zareagować gniewem. Dopóki Marja należała tylko do niego, spokojnie przełykał
wszelkie obelgi, uważając, że płyną z czystej zazdrości.
Ujrzał, jak żona staje w kręgu kobiet otaczających Nadjanę. Mężczyźni trzymali
się z daleka, lecz tym bardziej wypatrywali sobie oczy.
Wśród płótna i wełniaków chwilami błyskał jedwab, Nadjana była niczym paw
wśród wróbli. Lśniącym, połyskującym i obcym tu stworzeniem, równie jasnym jak
letnie niebo, które zaczęło wyłaniać się spomiędzy chmur.
Marja stanowiła jej przeciwieństwo. Karl zorientował się, że obie kobiety
wyróżniają się spośród tłumu, lecz uroda Marji była gorąca, intensywna i taka ziemska,
Nadjany zaś eteryczna, zwiewna.
Marja postąpiła o krok do przodu, dwie panny z Do - sen niechętnie odsunęły się
na bok. Karl nie słyszał słów, jakie zostały wypowiedziane, zauważył jednak, że wąskie
brwi Nadjany odrobinę się ściągają.
- Witaj we wsi, nie miałam wcześniej okazji, by ci to powiedzieć - śmiało
odezwała się Marja, patrząc prosto w oczy Nadjanie. Wąska dłoń, która się do niej
wyciągnęła, była biała i miękka jak rączka niemowlęcia.
- Dziękuję, ty jesteś Marja Oppdal?
- Tak. - Marja na moment zawiesiła głos, by zaraz podjąć z aż nadto wyszukaną
uprzejmością: - Pozwól mi wyrazić swą radość z twego przybycia, baronówno. Wielu nas
w tej wiosce zastanawiało się, co się stanie z biednym Justitianem Revelinem. Jak on się
zresztą miewa? Wciąż jest taki słabowity?
Marja mówiła cicho, lecz jej słowa na pewno dotarły do najbliżej stojących
kobiet. Nie powiedziała niczego szczególnego, lecz ta cudzoziemka na pewno wy-
chwyciła ich ton.
I rzeczywiście, Nadjana zesztywniała.
Czy Marja Oppdal zdaje sobie sprawę, jak bardzo można jej dokuczyć, nazywając
męża słabym?
- Justitian wkrótce stanie na nogi - oświadczyła krótko.
- O, tak, miejmy taką nadzieję. - Marja uśmiechnęła się przymilnie. - Inaczej
szkoda by było, gdyby baronówna... Ale znała chyba kondycję przyszłego męża, nigdy
nie był zbyt silny.
W tych ostatnich słowach kryło się podwójne znaczenie.
Teraz Nadjana odpowiedziała szeptem:
- Powinnaś się bardziej pilnować, Marjo Oppdal. Ty najbardziej ze wszystkich
powinnaś się wystrzegać, by nie wyrażać się o Justitianie bez szacunku. Nietrudno
zrozumieć, że od dawna już za nim latasz. Tam, skąd pochodzę, mamy na takie jak ty
pewne zabawne słowo.
Twarz Marji spłonęła rumieńcem.
- Tam, skąd pochodzę, nie pozwalamy się obrażać bladym obcym kobietom, które
nigdy w życiu nie zajmowały się żadną uczciwą pracą - odpowiedziała jadowicie.
- Szkoda mi ciebie, zrozumiałam, że już pierwszego wieczoru przyszłaś z jakąś
sprawą do Justitiana. Ach, moja droga, jaką przyjemność sprawił mi twój widok w
drzwiach!
Marja nie zdążyła się zastanowić. Nie zapanowała nad własną ręką, nagle
zorientowała się, że palce jej płoną, a na lewym policzku Nadjany wykwita czerwona
róża.
I znów na dziedzińcu kościoła zapadła cisza. Marji w oczach zakręciły się łzy
wstydu i gniewu. Pożałowała swego postępku już w momencie, gdy padało uderzenie,
było jednak za późno. Stała w miejscu jak skamieniała, całkowicie nieprzygotowana na
cios zwiniętej w kułak pięści eleganckiej baronówny, który trafił ją w twarz, aż
zadzwoniły wszystkie zęby. A wtedy cały rozsądek ustąpił szalonej wściekłości Marja
uderzyła jeszcze raz, złapała za pieczołowicie ułożone białe włosy, pociągnęła za nie,
wbijając jednocześnie łokieć w brzuch obcej. Mało brakowało, a potoczyłyby się na
trawę, gdyby dwaj młodzi chłopcy nie podskoczyli do Marji od tyłu i nie odciągnęli
kobiet od siebie.
Nadjana dostrzegła dzikość w oczach swej przeciwniczki. Ta tutaj to prawdziwa
drapieżna kotka! Nadjanę na moment ogarnęło niezwykłe wrażenie, że kiedyś już
przeżyła tę scenę.
Chłopcy odepchnęli Marję na bok i zajęli się Nadjana. Inni ludzie stali wokół nich
jak kamienne słupy. Czegoś podobnego nikt nigdy jeszcze nie widział.
- Czy ona wyrządziła pani krzywdę, baronówno? Mam nadzieję, że przyjmie pani
najgłębsze przeprosiny za naszą daleką kuzynkę. Zawsze była trochę nieobliczalna.
Młodzi mężczyźni odprowadzili Nadjanę do bramy i dalej przez dziedziniec na
plebanię. Podziękowała im wyniośle, nie wypowiadając ani słowa na pożegnanie. Kuzyni
Karla spluwając odeszli stamtąd z rękami w kieszeniach. Odprowadzało ich wiele
pełnych podziwu spojrzeń ludzi stojących pod murem kościoła.
Jakież to dziwne przeżycie, myślała Nadjana.
Delikatnym palcem próbowała ochłodzić rozpalony policzek. Z sukni zdjęła kilka
włosów. Uznała, że Marja jest godną jej przeciwniczką.
- Wszystko widziałem - oświadczył Revelin.” - Teraz już ją mamy. Teraz już
będzie koniec.
Rozpłomieniony, spocony, oddychał ciężko. Knykcie palców pobielały mu, jakby
chciał zgnieść trzymany w dłoniach kielich. Nadjana spokojnie przyglądała się staremu
pastorowi. Zachowywał się tak, jak tego chciała.
- Jak się miewa Justitian? - spytała i, wyminąwszy teścia, weszła na schody.
ROZDZIAŁ IV
Benjamin nie okazywał najmniejszej nawet chęci poznania świata poza twarzami,
które przypadkiem go mijały. Był dobrym dzieckiem, spokojnym i uśmiechniętym. Może
dlatego tak łatwo go polubić, zastanawiała się Marja. Kiedy Karl zażądał, by zajęli się
dzieckiem, zastępując Antona i Gjertrud, chłopczyk wydawał się Marji tylko kamieniem
u szyi, kolejną przeszkodą w zrealizowaniu planów zemsty. Pięć lat wyczekiwała powro-
tu Justitiana, młody chłopak odesłany z domu miał się stać jej najpotężniejszym orężem
w walce z Revelinem.
Gdy powrócił do domu z żoną, Marja się poddała. Dopiero wtedy, na widok
pięknej małżonki dawnego kochanka, zdała sobie sprawę, jakimi fantazjami dotychczas
się karmiła.
Zemsta, której podporządkowała całe swoje życie, rozwiała się niczym czarny
dym w promieniach słońca. Uszczęśliwiona dziękowała dobrym mocom, że we mgle,
która ją otaczała, nie pobłądziła tak daleko, by stracić to, co naprawdę miało znaczenie:
Karla. I dzieci.
Było jednak do tego bardzo blisko.
Ostatnie miesiące jawiły się jako pasmo codziennych małych cudów. Bliźnięta
kwitły, poweselały, były bardziej otwarte, więcej śpiewały. Marja musiała przyznać, że
nałożyła na dzieci zbyt wielki ciężar, ton nienawiści, goryczy i zimna mógł odbić się na
całym ich życiu.
Modliła się, by jeszcze był czas. Czas na pokazanie im dobrych stron istnienia,
nauczenie miłości i współczucia. Dzieci nie miały nic przeciwko dzieleniu się tym z
Benjaminem.
- Patrz, on chyba próbuje złapać mnie za włosy! - powiedziała Amelia.
Dziewczynka nigdy nie miała dość zabawy z nieszczęsnym malcem. Mogła
godzinami leżeć pod cienistym drzewem i pokazywać mu zabawnie szeleszczące listki.
Marja również usadowiła się na trawie jak mała dziewczynka ze spódnicą
podciągniętą nad kolana. Lipcowy dzień był nadzwyczaj upalny. Nie zazdrościły
kosiarzom zmagającym się z układaniem siana na stojakach.
- Co się z nim stanie? - cicho spytała Amelia. Marja zorientowała się, że córeczka
z lękiem czeka na odpowiedź.
- Nie wiem, malutka. Nikt nie wie. Ani jeśli chodzi o niego, ani o inne dzieci.
- Ale on... chyba nigdy duży nie urośnie?
- To prawda - odparła Marja, delikatnie gładząc jasne włosy dziewczynki. Jakie to
dziwne, że mała tak wiele rozumie.
- Nie ma na to żadnego lekarstwa?
- Chyba nie. Ta choroba... Może kiedyś uda się jej zaradzić.
- Czy on będzie taki... jak tamta?
Marja wiedziała, kogo Amelia ma na myśli: dziewczynkę towarzyszącą
kataryniarzowi, straszny zaśliniony przykład czarnego humoru Boga.
- Nie, na pewno będzie... ładniejszy. Bo jemu będzie lepiej, już my się o to
zatroszczymy, prawda, kochanie?
- Tak, mamo. Nie przejmuję się tym, co mówią inni. Serce Marji rosło z dumy.
- Wspaniale, kochana Amelio, już jesteś dobrą mamą.
- Kiedy się ze mną drażnią, tylko go mocniej przytulam i mówię, że są głupi i źli.
- Cóż, być może rzeczywiście są głupi. Pamiętaj jednak, że większość ludzi nas
właśnie uważa za dziwnych, takich dzieci jak Benjamin wielu się boi. Wierzą, że
mieszkają w nich demony i zło.
- A więc są głupi. Wszyscy chyba widzą, jaki on jest miły.
Marja uśmiechnęła się i skinęła głową. Dziękowała Bogu, że Amelia nie słyszała
jej słów, wypowiedzianych do Karla, gdy Anton odmówił dziecku jedzenia.
Marja wciągnęła w płuca ciepłe, wilgotne letnie powietrze. Upał zaczynał mijać,
słońce zniżało się już ku zachodowi. Nad fiordem zebrało się kilka chmur, wprawiając
wreszcie powietrze w ruch.
- No, myślę, że musimy zabrać się do roboty. Wolisz zrobić pranie czy
przygotować jedzenie?
- Jedzenie - ucieszyła się Amelia i zręcznie posadziła sobie Benjamina na biodrze.
- A ty idź, mamo, tylko nie zapomnij o mojej niedzielnej sukience. Pobrudziłam się...
Marja z dumą obserwowała, jak dziewczynka zmierza do domu. Niemowlę
bezpiecznie siedziało na jej biodrze. Przytrzymująca Benjamina chuda opalona rączka
była najbardziej bezpieczną rzeczą na świecie, jaką być może znał.
Amelia była ślicznym dzieckiem. Łagodna i życzliwa, zawsze pełna troski i
współczucia dla słabych. Marji podobały się te cechy. Na pewno dzięki nim życie Amelii
będzie mniej dramatyczne niż jej własne.
Dziecko miało też ową zdolność. Gorące dłonie.
Marja chętnie by jej tego oszczędziła. Przy odrobinie szczęścia jednak Amelia
nigdy tego nie odkryje. Córka będzie mogła żyć tak jak ona, z ową siłą uśpioną w niej,
nie ma wszak już Kari, która mogłaby ją przebudzić.
Amelia wyjdzie za mąż, urodzi piękne dzieci, może w jej życiu znajdzie się
również miejsce dla Benjamina, gdy jej rodzice nie będą się już w stanie nim zajmować...
Malec był tak zdrowy i silny, że Marja przestała już mieć wątpliwości co do tego,
czy przeżyje. I może, może dane mu będzie zbliżyć się z własnym ojcem. Anton jest
stary, a dziecku na dorośniecie potrzeba wiele czasu. Marja wiedziała jednak, że
pierwszy krok mają już za sobą. Anton widział dziecko i uznał je za człowieka, w tych
słowach kryło się więcej, niż Marja oczekiwała. Wkrótce nadejdzie czas, kiedy będą
mogli zabrać Benjamina do Wdowiej Zagrody.
Marja miała tam jeszcze jedną sprawę do załatwienia.
W ciągu miesiąca wiadomość ó szkole znów powinna się rozejść wśród
mieszkańców wsi. Czekało ją wielkie zadanie. Liczyła się z tym, że również w tym roku
będzie musiała dreptać od zagrody do zagrody i wypijając dzbany kwaśnego mleka i
piwa, układać się z rodzicami. Nie wszyscy dostrzegali korzyści płynące z opanowania
przez ich dzieci sztuki czytania. Nie wszystkim się podobało, że dzieci więcej będą
wiedzieć o świecie niż oni sami. Wielu bało się także pastora i wolało nie mieszać się do
jawnej walki między najbogatszymi a najświętszymi we wsi. Marja podkreślała, że
również zatrzymując dzieci w domu, opowiadają się po jednej ze stron. Wielu takie
słowa zmusiły do zastanowienia. Do kogóż bowiem, jak nie do Antona z Wdowiej
Zagrody mogli się zwrócić, gdy komorę z ziarnem wymiotło już do czysta, a zima nie
chciała popuścić?
Pójdzie tam już jutro. Zabierze ze sobą Benjamina i być może Amelię. Martin
zwykle towarzyszył ojcu w pracy i Marja uważała, że tak jest najlepiej. Wszak to
naturalne, że syn trzyma się ojca. Ona, matka, nigdy nie zdołała nawiązać pełnego
kontaktu z tym dziwnym dzieckiem. Miał takie mądre oczy... jak gdyby się domyślał, że
matka ukrywa przed nim coś ważnego.
Mimo woli Marja zadrżała. Zanurzyła ręce w rzecznej wodzie, zdumiało ją jej
ciepło.
Rozłożyła ubrania na kamieniach, natarła ługowym mydłem. Było dobre, lecz nie
pachniało przyjemnie, a ręce robiły się od niego jeszcze bardziej szorstkie. Postanowiła
znaleźć lepszy sposób na gotowanie mydła, nie może być takie żrące. A jakby tak dodać
jakichś ziół, takich, od których skóra robi się miękka, a rany i egzemy lepiej się goją?
Może trochę oleju? Postanowiła spróbować, gdy tylko znajdzie czas. Ale nie nastąpi to
znów tak szybko. Marja nigdy nie należała do kobiet wybierających domowe zajęcia,
kiedy ważne sprawy pozostają nie załatwione.
Wkładała w uderzenia ubraniem o kamień coraz większą siłę. Bawiła się, po
dziecinnemu wyobrażając sobie, że ten gładki szary kamień to tyłek baronówny... To ci
dopiero strojnisia!
Twarz Marji zapłonęła wstydem i gniewem na wspomnienie niedzieli, gdy starły
się z Nadjaną jak suki na oczach całej parafii. Nie był to mądry postępek. Marja
nienawidziła, kiedy ktoś się z niej śmiał. A najgłośniej zapewne śmiał się sam Revelin.
Wyniosła cudzoziemka jeszcze kiedyś pożałuje. Jest tu w wiosce obca. Marja
wciąż jeszcze nie porzuciła myśli o wykorzystaniu Justitiana. Znała go dobrze, to
niemożliwe, aby tamten niepewny chłopak, którym tak łatwo było pokierować, na dobre
został w Kopenhadze. Gdy tylko wyzdrowieje...
W pokoju chorego Justitiana powietrze ani drgnęło. Unosił się tu przykry
słodkawy zapach, którego Nadjana szczerze nienawidziła. Mimo to co wieczór prze-
siadywała przy mężu godzinami. Przykro było patrzeć, jak leży taki wycieńczony. Za
każdym razem, gdy kolejny atak chrapliwego kaszlu wstrząsał coraz bardziej
wychudzonym ciałem, wzbierał w niej strach, że jego dni są policzone.
Nadjana miała dla niego wiele serca, lecz namiętność i podniecenie, którymi
porwał ją ów syn norweskiego pastora, zniknęły.
Kładła mu na czole wilgotne okłady, gdy pocił się od gorączki w lipcowym upale.
Kiedy drżał, wstrząsany dreszczami, przynosiła cieple okrycia z zimowej komory.
Smarowała mu rany nalewką, wyciągniętą z podróżnej skrzyni, lecz nie bardzo wiedziała,
czy to właściwe lekarstwo na tę chorobę.
Przeklęty wieśniaczy kraj! W Kopenhadze na pewno znalazłoby się dość lekarzy,
którzy uzdrowiliby Justitiana w mgnieniu oka. Ale przecież to ona sama zabrała go
stamtąd... W pewnym sensie była więc za wszystko odpowiedzialna.
Czy powinna jechać do lekarza do Bergen? Dobrze wiedziała, że ludzie z tego
stanu nie zapuszczą się na pustkowia tylko po to, by wyleczyć jakiegoś nieszczęśnika.
Więcej pieniędzy mogli zarobić, zajmując się zamożnymi obywatelami czy kupcami w
dużym mieście. Jedynym, co mogło wpłynąć na zmianę ich zdania, był jej tytuł.
Bała się wyjeżdżać.
On może umrzeć, kiedy jej nie będzie, a wtedy nigdy sobie tego nie wybaczy.
Jakże chętnie widziałaby teraz tutaj Marię ze szkieru. Wprawdzie Nadjana nie
była do niej nastawiona życzliwie, ale jednak dość się na nią napatrzyła, by nabrać
wielkiego szacunku dla jej umiejętności. Rany, które leczyła... Na wszystko znajdowała
radę, z pewnością uratowałaby Justitiana. Nadjana nie miała pojęcia, dlaczego obraz
kobiety z odległej przeszłości pojawił się teraz tak nieoczekiwanie. Być może przez owo
gorszące zajście z wieśniaczką noszącą to samo imię... Może właśnie ta walka
przywołała z pamięci obraz tamtej. Z jasnowłosą Marią też się starła. Kobieta ze szkieru
zwyciężyła, Nadjana usunęła się na bok, a kiedy zrozumiała, że poniosła klęskę, uciekła.
Wolała śmierć od klęski.
Zawsze obierała taką drogę.
Tym razem jednak nie mogła ot, tak po prostu uciec. Po raz pierwszy w życiu jej
poczynaniami kierował wzgląd na innych.
Westchnęła ciężko, popatrzyła na cienkie jak pergamin powieki Justitiana. Oczy
pod nimi drgały. Ciekawe, co on widzi?
Zdarzało się, że krzyczał i mówił do siebie, zwłaszcza gdy gorączka się podnosiła.
Niekiedy nie udawało jej się go uspokoić. Z ust wydobywały mu się bezsensowne,
dziwaczne słowa, Nadjana nie umiała ich zrozumieć. Ten niewyraźny dialekt znad
fiordu... Dla osoby, która większość życia spędziła wśród ludzi posługujących się
duńskim i eleganckim francuskim, te dźwięki nie miały sensu.
Tego wieczoru Justitian spal spokojnie. Nareszcie dane mu było wypocząć.
Może jutro rano poczuje się lepiej? Nadjanie na pociechę został teraz tylko jej
własny optymizm. Opadła na szerokie krzesło. Właściwie była to niewielka sofka, stara
już i wytarta, lecz niezwykle wygodna. Przesunęła palcami po rzeźbionej głowie smoka
w oparciu dla ręki. Kiedyś w takim właśnie rzeźbieniu zdarzyło jej się odkryć tajemną
skrytkę, wystarczyło przycisnąć delikatnie język smoka, a wyskakiwała ukryta szufladka.
Odkryła czyjś sekret. Tym razem oczywiście tak się nie stało. Siedzisko wykonał
zapewne jakiś uczciwy wieśniak, który próbował naśladować subtelniejszy
kontynentalny styl.
Naśladownictwo, wszystko to naśladownictwo.
Ile czasu upłynęło, odkąd widziała prawdziwe dzieło sztuki?
Nadjana przy łóżku męża westchnęła ciężko. Tęsknota za tamtym życiem
ogarniała ją szczególnie mocno w takie wieczory jak ten. Ale Justitian nigdy, przenigdy
nie może się o tym dowiedzieć.
Obudził ją krzyk Justitiana. Znowu. Pomimo duchoty panującej w pokoju
pospiesznie zamknęła okiennice. Nikomu nie wolno tego usłyszeć. Nikt nie może się do-
wiedzieć, jak bardzo źle jest z dziedzicem Revelina. To by wszystko popsuło...
Obudziłoby w ludziach wątpliwości. Może przywiodłoby myśl o sprowadzeniu nowego
pastora, gdy stary proboszcz wyda ostatnie tchnienie. A Nadjana nie zamierzała dopuścić
do przegranej Justitiana. Byle tylko pokonał chorobę, ona wygra dla niego wszystko. Po
tym, co przeszedł, zasługuje na nagrodę.
Stary pastor nie sprawiał wrażenia przejętego zdrowiem własnego syna. W ogóle
nie wydawał się zainteresowany synem. Ojcowie często tacy bywają, Nadjana o tym
wiedziała.
- Wypuść mnie, wypuść, duszę się...
Znów zaczął wołać, teraz jednak słowa brzmiały wyraźniej. Gwałtownie kręcił
głową, twarz nabrała niezdrowej czerwonej barwy i pokryła się potem, Nadjana nie na
żarty się wystraszyła. Zerwała się, chciała obmyć twarz Justitiana, schłodzić gorączkę,
która przyczyniała mu tyle udręki. On jednak odrzucił szmatkę, wytrącił jej miskę z rąk,
rozlana woda spłynęła po ścianie.
- Justitianie, ty bredzisz! Obudź się, jestem przy tobie, najdroższy!
Otworzył oczy pełne szaleństwa i strachu niczym u ofiarnego zwierzęcia.
- Na miłość boską... muszę wyjść.
- Coś ci się przyśniło, Justitianie, ale to już minęło. Odpoczywaj!
Justitian z trudem chwytał oddech.
- Pić - zażądał wreszcie ochryple. Nadjana podała mu wodę, wypił oddychając
drżąco, twarz mu teraz pobladła.
Lecz oczy patrzyły przytomnie, chociaż błyszczały jeszcze od gorączki.
- Nigdy sobie z tym nie poradzę - rzucił w przestrzeń.
- Z czym? - dopytywała się.
- Ze wszystkim... z tym, co on zrobił...
- Kto taki?
- Mój ojciec.
- Naprawdę było aż tak źle? Rzeczywiście sprawia wrażenie osoby dość
gwałtownej i przebiegłej, ale...
- To diabeł - oświadczył Justitian. Nadjaną wstrząsnęły te słowa.
- Ty go nienawidzisz, naprawdę!
- Tak, on wszystko zniszczył.
- O, nie, tak źle nie jest.
- Wydaje mi się, że nie wyzdrowieję... dopóki on istnieje.
Nadjana spostrzegła, że mąż, pomimo niezwykłej goryczy bijącej z jego słów, jest
jak rzadko przytomny.
Choroba widać nieco ustąpiła, dała mu szansę na złapanie oddechu. Od wielu
tygodni Nadjana nie mogła z nim porozmawiać, spał tylko lub drzemał umordowany
gorączką. A kiedy nie spał, nie miał siły unieść się z poduszek. Skarżył się na bóle
głowy, puchły mu stawy i gruczoły pod pachami.
Teraz zaczął mówić. Wyraźnie wymawiał słowa, choć nie zawsze miały związek.
Nie oczekiwał odpowiedzi, jak gdyby się spowiadał. Nadjana nie wiedziała, czy mówi do
niej, lecz historia, którą opowiadał, była zaiste okrutna.
- Skręcił mu kark, widziałem, jak ten kot cierpiał, czułem, jak i mnie ściska się
gardło.
Nadjana płakała. Miała przed oczami małego chłopca i pastora.
Justitian mówił i mówił.
O wieczorach spędzonych na kolanach przy ołtarzu, o razach, o drwinach, o
ciągłym prześladowaniu ze strony ojca.
Niekiedy zaczynał się jąkać.
Czasami przemawiał jasnym głosem dziecka.
Nadjana przeżyła prawdziwy wstrząs.
I poczuła, jak narasta w niej rozpalona do białości nienawiść.
Cóż to za człowiek, ten Revelin?
Z jakiej gliny jest ulepiony?
Wtedy, w Kopenhadze, nie przejęła się słowami Justitiana, tak niewielu wszak
młodych mężczyzn żywi podziw dla swych ojców. Teraz jednak zrozumiała, że w tym
kryje się coś więcej.
Revelin to naprawdę diabeł.
Być może zawarta z nim umowa nie była wcale taka niegroźna. No cóż, Nadjana
nie pierwszy raz znalazła się w samym środku burzy.
Postanowiła, że na razie nie powie o tym Justitianowi. W jego obecnym stanie na
nic się to nie zda. I tak nie wyjdzie poza własne łóżko.
- Przekonasz się, że twój ojciec pewnego dnia poniesie karę - oznajmiła twardo.
- Na pewno nie na tym świecie - odparł Justitian z goryczą. - Nie tylko mnie
zniszczył życie.
Pomyślał o Marji. Wypowiedział jej imię. Nadjana drgnęła.
- Kim ona jest? Justitian wiedział, co się kryje za tym pytaniem.
- Ona... dodała mi trochę sil, gdy już myślałem, że muszę się poddać. Można
powiedzieć, że mnie ocaliła. Pozwoliła mi przez chwilę uwierzyć, że jestem coś wart,
lecz on i to zniszczył.
Opowiedział, jak ojciec brutalnie i skutecznie położył kres ledwie kiełkującej
młodzieńczej miłości.
- Sądzę, że maczał palce w jej nagłym zamążpójściu. Przypuszczam, że zmusił ją
do poślubienia Karla Oppdala.
Zazdrość. Obce uczucie.
Nadjana musiała wziąć się w garść.
Dręczyło ją jednak cierpienie na twarzy Justitiana mówiącego o swej pierwszej
miłości. W dodatku do Marji Oppdal, tej nieokrzesanej, bezczelnej suki.
- Ona myśli, że wciąż coś do niej czujesz. Groziła mi.
- Marja?
- Tak, ale mnie jej tylko szkoda. Bo ty przecież jesteś mój.
- To niemożliwe, żeby moja nieszczęsna osoba mogła stać się powodem jakiejś
utarczki. Nigdy tak nie było - słabym głosem zaprotestował Justitian.
- Ależ tak! I przekonasz się, że umiem walczyć. Jeśli tylko ktoś spróbuje cię
ruszyć, mój drogi przyjacielu... Uśmiechnął się lekko, słysząc jej wesoły głos. Wiedział,
że stara się odpędzić melancholię, która zawsze unosi się w pokoju chorego.
- Nie bój się, Nadjano, żadna nie może się z tobą równać. Żadna nie dała mi bodaj
ułamka tego, co ty robisz dla mnie na co dzień. Nawet Marja...
Nadjana była zadowolona. Wiedziała, że Justitian mówi prawdę.
Będzie umiała zająć się tą Marją Oppdal. Być może ona nie miała nawet
możliwości wyrządzenia Justitianowi krzywdy, ale ta jej bezczelność na dziedzińcu ko-
ścioła... Tego Nadjana nie mogła podarować.
- Daj mi trochę ziołowej gorzałki. Może uda mi się zasnąć - poprosił.
Zmęczenie znów zaczynało brać nad nim górę.
Był pusty.
Słowa, które z siebie wyrzucił, sprawiały teraz ból jej sercu.
Potrafię to znieść o wiele lepiej niż on, tłumaczyła sobie w duchu Nadjana. Jemu
zrobiło się lżej na duszy, ja zaś nigdy nie zapomnę tego, co mi opowiedział. Za każdym
razem, gdy ujrzę mego drogiego teścia, przypomnę sobie cierpienie Justitiana. Każdy
krok, jaki zrobię, popchnie tego człowieka trochę bliżej przepaści. W dniu, w którym
Justitian stanie na nogi, stary Revelin przekona się, komu przekazał władzę...
Marja nie wiedziała, że myśli, jakie nosiła w sobie przez całe życie, krążą teraz po
głowie znienawidzonej baronównie. Zresztą młodą gospodynię z Oppdal, wędrującą ku
pięknej Wdowiej Zagrodzie, zajmowały teraz zupełnie inne troski.
Przed sobą na niedużej taczce wiozła Benjamina. Ludzie oglądali się za nią, cóż
to za wymysł!
Lepsze to było jednak od niesienia go na ręku, taki się zrobił ciężki.
Amelia zwykle nalegała, żeby zabrać ją do Wdowiej Zagrody, ale teraz, po
dramatycznych wydarzeniach związanych z chorobą Antona i śmiercią Gjertrud, dziecko
nie napierało i pokornie zaofiarowało się, że zamiecie izbę albo pomoże ojcu przy
sianokosach.
Marja pozwoliła córce pobiec z innymi dziećmi się wykąpać.
Dobrze, że będzie mogła w spokoju omówić z Antonem najważniejszą sprawę.
Szkoła stała uśpiona w upale, nikt tam nie zachodził, odkąd ostatni uczniowie
opuścili ją na wiosnę. Marja spostrzegła, że budynkowi przydałoby się smołowanie.
Świeże drewno zszarzało, wydało się nagle takie brzydkie. Na dachu natomiast kolorowo
kwitły chwasty.
Główny budynek dworu również pogrążony był w ciszy. Na łąkach poniżej trawa
była skoszona, najprawdopodobniej zrobili to sąsiedzi. A może lensman? Na pewno nie
zostawił ziemi odłogiem w czasie, gdy Anton przebywał w przytułku.
Anton nie miał nikogo do pomocy w domu, ludzie bali się zapewne, że nie jest
całkiem zdrowy. Marja wiedziała jednak, że gdy zbliży się zima, a brzuchy zaczną się
dopominać o swoje, przyjdą tu ludzie. Ktoś, kto może zapewnić jedzenie i zapłatę, nie
opędzi się od chętnych, nawet gdyby był szalony i zły.
Postawiła taczkę ze śpiącym dzieckiem w cieniu przy schodach.
Anton był w środku w izbie.
W tej samej izbie, w której Benjamin przyszedł na świat i w której jego matka ten
świat opuściła. W tej samej izbie oszalały z rozpaczy Anton rzucił dzieckiem o ścianę.
Chciał je zabić.
Szklane szyby w oknach sprawiały, że w środku było jasno, przyjaźnie. Nic nie
przypominało zła, jakie się tutaj wydarzyło. Łóżko, w którym leżała Gjertrud, zniknęło.
Poza tym nie zmieniło się nic. Nawet ten mały stolik z karafką... Kieliszki stały tak, jakby
Anton właśnie wypił z żoną za jakieś ważniejsze wydarzenie.
Marja rzadko widziała tyle miłości, ile łączyło tych dwoje.
Anton nie przypuszczał chyba nigdy, że kiedykolwiek przeżyje takie szczęście.
Miał prawie sześćdziesiąt lat, gdy Gjertrud nagle weszła w jego życie. Była o piętnaście
lat od niego młodsza, lecz, jak się okazało, i tak za stara, by przetrzymać poród.
Biedna Gjertrud.
Zasłużyła na więcej szczęścia.
Miała ciężkie życie jako przybrana matka Marji, daleko w odludnym
Meisterplassen. Opuszczona przez wszystkich, również przez człowieka, którego poko-
chała, rodzonego ojca Marji. Opuścił je obie, choć obiecał, że wróci, jeśli nie znajdzie
matki. Znalazł ją jednak i nigdy więcej już go nie zobaczyła.
Marja nie mogła go za to nienawidzić.
Ale mogła nienawidzić pastora, który skazał jej matkę na zatracenie. Na wygnanie
i śmierć gdzieś daleko, strasznie daleko na maleńkiej wysepce w otchłani morza.
Prawdopodobnie oboje już nie żyją, byli wszak starzy. Czarne włosy ojca
zapewne dawno posiwiały, matki Marja nigdy nie pamiętała. Mogła wyglądać jak każda
stara kobieta.
Może jestem do niej podobna, zastanawiała się, patrząc na swe odbicie w lustrze,
w którym tak często przeglądała się Gjertrud.
- Widuję ją tam wieczorami - powiedział Anton. Marja przyjęła spokojnie jego
słowa, choć wyraźnie zabrzmiało w nich wyzwanie.
- Nie uważam cię wcale za szaleńca - odparła cicho. Usłyszała westchnienie ulgi.
- Widzę ją wszędzie, w kuchni, jak macha do mnie z ogrodu. Czuję, że tu jest.
- Wiem. Milczał. Najwyraźniej ucieszony, że niebezpieczne, jak mu się
wydawało, słowa, zostały przyjęte z takim zrozumieniem. Marji nigdy nie dało się łatwo
wystraszyć. Na wiele sposobów przypominała Gjertrud, choć z wyglądu nikt by nie
przypuścił, że to matka i córka.
- Anton - zaczęła Marja - przyszłam zawrócić ci głowę.
- Szkoła.
- Tak.
Marja siadła przy oknie. Nalał jej kieliszek czerwonego owocowego wina, z
którego zawsze tak cieszyła się Gjertrud.
- Nie zrezygnowałaś?
- Nie. Nigdy. Szkoła znaczy dla mnie więcej niż kiedykolwiek przedtem.
Pamiętasz małego Vemunda? On był jednym z najbystrzejszych. Napisał swoje imię już
pierwszego dnia. Nikt nie wierzył, że z tego małego słabeusza coś będzie, a latem dostał
miejsce na szkucie towarowej, miał prowadzić księgi kupcowi. Matka co drugi miesiąc
przyjmuje okrągłą sumkę i na przyszłą wiosnę nie zabraknie jej ziarna na siew.
Anton pokiwał głową.
- Bardzo szczęśliwa historia, ale słyszałaś chyba o Annie Selje? Narzeczony
trzasnął drzwiami, nie podobało mu się to, co usłyszał po powrocie do domu. Dziarski
żołnierz nie mógł znieść, że dziewczyna była w stanie przeczytać dokument dotyczący
jego służby, z którego sam nie rozumiał ani słowa. Jest wielu takich jak on.
- Tym ważniejsze, aby nauczyć młodych mężczyzn tej sztuki. Żeby nie czuli się
gorsi, bo kobiety będą prześcigać ich w czytaniu.
Marja uśmiechnęła się, Anton też nie mógł dłużej zachować powagi.
- Jaka ty jesteś, Marjo...
- To znaczy, że będzie szkoła? Zwilżył wargi, uśmiechnął się chytrze. Spojrzał za
okno na budynek na oświetlonym słońcem zboczu.
- Tak, będzie, do diabła! Potrzeba mi czegoś, co pozwoli mi zająć myśli.
Prawdziwa walka z pastorem i lensmanem, na przykład...
Marja zauważyła, że ból po stracie żony przydał jego twarzy nowego ponurego
wyrazu. Nie ukrył go nawet szeroki uśmiech rozbawienia. Anton na pewno myśli
słusznie, musi zapełnić czas innymi sprawami. Nie może popaść w bezdenną otchłań
bezsilnego smutku.
Podeszła do niego, uściskała go.
- Poradzisz sobie z tym, Antonie. Wiedział, że Marja nie ma na myśli szkoły. Zza
otwartych drzwi dobiegł jakiś dźwięk. Pisk, który przeszedł w gaworzenie.
Anton zesztywniał.
- Przyniosłaś... dziecko? - Tak. Przyglądała mu się uważnie, zauważyła, że zmaga
się z wieloma myślami.
- Nie potrafię przez to przejść - rzekł cicho, jakby z łkaniem. - Gdy go widzę,
znów mnie to nachodzi. Cały ból. Niech Bóg się nade mną zlituje, wiem, że to złe z
mojej strony, ale gdyby nie to dziecko., ona by nie umarła.
- Tego nie wiemy - odparła Marja równie ściszonym głosem. - A poza tym to ty je
spłodziłeś.
Anton uderzył pięścią w stół, lecz w geście tym była bezsilność. Marja widziała,
jak bardzo cierpi ten człowiek, miała jednak świadomość, że sam musi sobie z tym
poradzić.
- Nie możesz obwiniać dziecka. Nie możesz... i nie robiłbyś tego, gdyby ono
było... normalne.
- A kto może mieć do mnie o to pretensję? Większość ojców cisnęłaby takie
nędzne stworzenie w krzaki.
Marja wiedziała, rozumiała to. Takie właśnie niekiedy bywało życie, twarde i
brutalne. Najważniejsze, to przetrwać. Jedzenie i starania, jakie mogła poświęcić dziecku
matka, należały się najsilniejszym.
- On jest zdrowy i wesoły.
Gaworzenie rozlegało się coraz głośniej, jakby dziecko chciało przyświadczyć
przemawiającej w jego imieniu kobiecie.
- Co mu właściwie dolega? - spytał Anton. Marja wyczuła w jego głosie pewne
zainteresowanie.
- Nie wiem. To się po prostu niekiedy zdarza. Nieczęsto miałam okazję to
widzieć. Czasami takie dzieci nie od razu umierają, rzadko jednak żyją długo. Wi-
działam, jak przywiązuje się je do ściany obory lub jak czołgają się wzdłuż rowów.
Obrzydliwy widok. Ślina cieknie im z ust, wykrzywiają twarz, robią pod siebie, często są
poranione, pełne robactwa, ale myślę, że to dlatego, że nikt się nimi nie zajmuje.
Uważam, że są ludźmi, którzy przez całe życie zostają dziećmi.
Anton popatrzył na nią bez wyrazu.
Marja uznała, że nadszedł czas, by przynieść małego. Na pewno już zgłodniał, w
gaworzeniu pojawił się ton złości. Na szczęście miała dla niego namoczony w piwie
sucharek. Kiedy na powrót usiadła w izbie, trzymała Benjamina na kolanach. Anton nie
odezwał się ani słowem. Nawet się nie poruszył. Marja gryzła kawałki chleba i karmiła
dziecko. Mały z uśmiechem przełykał i otwierał buzię jak pisklę, które chce jeszcze. I
Marja uśmiechała się do niego. Syn Gjertrud podbił jej serce i zdawał się o tym wiedzieć.
Starannie otarła ślinę cieknącą z kącika ust dziecka, ukradkiem zerkając na
starego człowieka, który je spłodzi Benjaminowi lekko się odbiło.
Potem zwiotczał w jej ramionach, leżał spokojnie z pełnym brzuszkiem i
zadowolony wpatrywał się w promienie światła wpadające przez okno. Zdawał się
chłonąć świat z niepowstrzymaną ciekawością.
- Pójdę już, dziękuję za wino i za wsparcie. Jutro powiem dzwonnikowi, że szkoła
znów rusza. Wtedy wieść prędko się rozniesie po wsi.
Anton zdawał się jej nie słuchać. Zareagował dopiero, gdy Marja wstała.
- Chcę go potrzymać - szepnął cicho. Marja instynktownie mocniej przytuliła
Benjamina do siebie. Wydawało jej się, że w oczach Antona znów dostrzegła
niespokojne migotanie. Benjamin cichutko zapłakał, niemożliwe jednak, by pamiętał ten
jeden jedyny raz, gdy ojciec wcześniej go dotykał. Chyba że potrafił wyczuć zapach
nienawiści...
- Nie upuszczę go - pospiesznie zapewnił Anton. Marja podała mu zawiniątko z
dzieckiem. Stary podszedł z małym do okna. Czas w izbie zdawał się stać w miejscu.
Marja nie śmiała nawet drgnąć, lecz nie spuszczała oczu z Antona.
Ujrzała, że twarz napina mu się, jak gdyby nagle przeszył go ból. Zobaczyła, że
otwiera usta, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
Gdy jednak dostrzegła błyszczący strumyk, torujący sobie drogę wśród
zmarszczek Antona, wiedziała już, że coś w nim pękło.
Pułkownik płakał.
Nie był to histeryczny szloch szaleńca, jak wówczas w szoku po śmierci żony,
tylko ciche spokojne łzy.
- Benjamin, co ja ci zrobiłem.... Dzieciak uśmiechnął się, pulchnymi paluszkami
poklepał wilgotny policzek ojca.
- Be - be, pa - pa - pa...
- Oczywiście, mówisz do swojego ojca. Marja wciągnęła powietrze przez nos,
zabrzmiało to, jakby była przeziębiona.
Nigdy dotąd nie widziała równie wzruszającej sceny.
Teraz Anton odwrócił się w jej stronę, najwidoczniej nie wstydził się łez, które
nie przestawały płynąć.
- Dziękuję, Marjo. Nigdy nie zdołam się odwdzięczyć za to, co dla mnie zrobiłaś.
- Nie mnie dziękuj, Antonie, podziękuj Karlowi... Pokiwał głową.
- Na pewno to zrobię. Już niedługo. A na razie ty go pozdrów.
- Dobrze. Czy masz siłę... Może zajrzysz do nas jutro tak w porze obiadu?
Ugotuję klopsiki, takie jak lubisz.
- Takie jak Gjertrud kiedyś zrobiła. Biedna kucharka, ale się wtedy zezłościła!
Marja pokiwała głową.
Jak dobrze znów zobaczyć uśmiech na jego twarzy!
ROZDZIAŁ V
Revelin wypluwał słowa, które nazwano by przekleństwem, gdyby padły z innych
ust. Nieszczęsny dzwonnik szukał schronienia za kruchym stolikiem przy drzwiach, lecz
nie mógł skryć się przed gniewem pastora. Przestraszony wpatrywał się w wykrzywioną
złością twarz, bał się, że stary człowiek w każdej chwili może paść martwy. Dla wielu nie
byłoby to zresztą zbyt przykre, stwierdził w duchu.
- Jak ona śmie, ta bezczelna...
Dzwonnik jęknął, słysząc słowa proboszcza. Pogratulował sobie szczęścia, że to
nie on musi stawić czoło tej burzy.
„ - Ona nie ustąpi - wydusił z siebie, obmacując drzwi w poszukiwaniu rygla.
Lepiej przygotować drogę odwrotu. Revelin sprawia wrażenie kompletnie nieobli-
czalnego.
- Przeklęta dziwka! Ta szumowina, oślizgła zmora, ladacznica...
Doprawdy, pastor ma niezły repertuar, cierpko zauważył w duchu dzwonnik.
Potrafił jednak zrozumieć gniew tego człowieka. Że też Marja Oppdal poważyła się na
to! Powinna była zrozumieć, jak się mają sprawy, gdy pastor zabronił jej podawania
dziecka do chrztu. W jego słowach kryła się jawna groźba, ostatnie ostrzeżenie przed
karą ze strony Kościoła. Z tego co dzwonnik wiedział, nikt nie mógł żyć dalej we wsi, w
której zamknięto przed nim wrota domu Bożego. Być może Marja Oppdal to potrafi,
dzwonnik miał poważne obawy, że wkrótce się o tym przekonają.
- Teraz już koniec. Jest skończona. Sądziłem, prawdę mówiąc, że zrozumiała
powagę sytuacji. Że pojęła, iż na nic więcej się nie zgodzę.
Pastor gwałtownie przerwał swą wędrówkę po niewielkiej izbie, w której zmarł
kiedyś wuj dzwonnika.
- Powiedz jej, dzwonniku Mathiasie. Powtórz jej, co mówiłem, jeszcze jedno
słowo o tym pogańskim gnieździe żmij, o tym rojowisku buntowników... a będzie koniec.
Ani ona, ani jej durny mąż, dzieci i ten szaleniec nie pokażą się już w moich kościołach.
Osobiście zatroszczę się o to, aby gniew i przekleństwo biskupa spadły na każdego, kto
ośmieli się postawić stopę w tej szkole.
Dzwonnik z przerażeniem pokiwał tylko głową i czym prędzej się pożegnał.
Pastor naprawdę się rozgniewał. Biedna Marja Oppdal!
Dzwonnik Mathias nie był jednak głupi, dobrze wiedział, że w gniewie pana
Revelina było tyleż samo złości, co i bezsiły. Nawet proboszcz niewiele będzie mógł
zdziałać poza zamknięciem przed Marją kościelnych wrót. Marja pomimo wszystko nie
zrobiła niczego niezgodnego z prawem, nie istniał zakaz gromadzenia ludzi w celu po-
wszechnego nauczania. Źle mogło się dziać jedynie, gdyby próbowano udzielać im rad
co do wiary chrześcijańskiej, takich pogańskich zabaw bowiem nie tolerowano.
Dzwonnik ruszył w stronę Oppdal. Jeśli się pospieszy, zdąży być może przed
wieczorem zajrzeć również do kilku sąsiednich zagród. Zabawnie będzie patrzeć na
przerażone twarze ludzi, którzy dowiedzą się o ostatnich wyczynach Marji Oppdal.
Wieści przyniesione przez dzwonnika sprawiły, że Marja zesztywniała na krześle.
Nalała jednak spokojnie piwa zdyszanemu człowieczkowi, tak by nie pokazać jego
bystrym oczkom żadnej reakcji, o której mógłby opowiedzieć dalej. Wiedziała, że Karl
obserwuje ją kątem oka. Nigdy nie zaaprobował jej pomysłu założenia szkoły, lecz w
duchu pogodził się z tym, jak z wieloma innymi niezrozumiałymi poczynaniami żony.
Siedział teraz, z pozoru obojętny, przybijając kawałek żelaza do drewniaka.
- Ależ z tobą kłopoty, Marjo! Jak on może... No cóż, więcej ludzi z wioski będzie
skąpić darów dla kościoła, jeśli Revelinowi uda się postawić na swoim. Wiem, że ludzie
gadają, wiem, że wielu pytało o szkołę. Myślą teraz na pewno: ona się podda, pastor
stłamsił i Marję Oppdal, ale nie zrozum mnie niewłaściwie, Marjo, oni wcale źle cię nie
oceniają, nikt nie może przecież...
- Pij swoje piwo, panie dzwonniku. Powstrzymała potok słów uniesieniem do
góry dzbana z piwem.
Dzwonnik wypił, pomrukując coś pod nosem. Małe oczka śledziły Marję znad
krawędzi kubka. Z kącików ust ściekały strużki piwa, jak gdyby słowa, które wyrywały
mu się spomiędzy warg, nie pozwalały napitkowi spłynąć do gardła.
Na dworze śpiewał jakiś ptak. Marja go słyszała. Uderzenia młotka o metal
przybijany do drewniaka przez siedzącego w kącie Karla dawały poczucie bez-
pieczeństwa.
- Szkoła znowu ruszy. Możesz im przekazać, że tak powiedziała Marja Oppdal. I
biedny będziesz, jeśli dodasz coś od siebie. Teraz liczy się każde słowo, każdy
najdrobniejszy gest. Jeśli chcesz utrzymać swoją pensyjkę za lekcje, to powinieneś teraz
ważyć swoje słowa, panie dzwonniku.
- Tak, tak, oczywiście. Nie myślisz chyba, że... Wiesz przecież, że cię popieram,
że...
Marja obrzuciła go spojrzeniem od stóp do głów. Wiedziała, że dzwonnik jest
niby chorągiewka na wietrze. Owszem, przydałby się w szkole, lecz nie mogła mu ufać.
Jeśli Revelin zaproponuje mu więcej...
- Wiesz, czym jest zdrada. Wiedz też, że nie traktuję łaskawie ludzi, którzy mnie
zawiodą.
- Wiem - odparł dzwonnik zachrypniętym głosem i opróżnił kubek do dna.
Skurczył się w sobie, Marja po wyrazie jego oczu poznała, że nie spodobały mu się jej
ostatnie słowa.
Być może popełniła głupstwo, tak mu grożąc. Podziękował teraz, złapał kapelusz,
szykując się do wyjścia. Przelotnie skinął głową gospodarzowi przy piecu, jak gdyby był
zwykłą babą, siedzącą w kącie przy garach. Gdy tylko wyszedł, z Marji opadła maska
chłodu, ukryła twarz w dłoniach.
- Do diabła! Do diabła! Czy nigdy nie będzie spokoju? Karlowi na dźwięk
wypowiedzianych szeptem słów cieplej zrobiło się na sercu. Marja sprawiała wrażenie
bezbronnej, gdy tak siedziała przy wielkim stole, chowając twarz przed światem. Jak
mała wystraszona dziewczynka. Widział, że splotła nogi, drewniaki szurały po podłodze.
- Musimy mieć szkołę... to jedyny sposób... Co mam zrobić, Karl?
Podniosła głowę, odnalazła spojrzeniem męża, potrzebowała jego pomocy.
Ten gest przeważył, Marja tak rzadko okazywała bezradność. Jej kłopoty zwykle
odgradzały ich od siebie murem, troski, których nie chciała z nim dzielić, jeszcze bardziej
ją oddalały.
- Rzeczywiście jest źle, Marjo kochana - cicho przyznał Karl, nakładając chodak
na bosą stopę. Nowy obcas stuknął o deski w podłodze, odzywając się innym dźwiękiem
niż stary, wytarty.
Podszedł do żony, nakrył rękami jej dłonie, potem przysiadł obok, odgarnął
włosy.
- Jeszcze pokażemy Revelinowi - powiedział i poczuł, że ptaszek w jego sercu
zaćwierkał radośnie, kiedy Marja uśmiechnęła się do niego w podzięce.
- Karl, zechcesz?
- Oczywiście, rozumiem, ile to dla ciebie znaczy. I coraz lepiej też pojmuję, jakie
znaczenie dla najuboższych ma ta sztuka, której ich uczysz. Wydaje mi się, że słusznie
postępujesz.
Marja uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Po raz pierwszy czuła, że Karl jest razem z
nią. Pierwszy raz podejmowali wspólną walkę o coś, wiedziała, że mąż staje przy jej
boku nie tylko ze względu na nią samą. Jeśli Karl decydował się na coś podobnego, to
uważał, że sprawa jest tego godna. Zwykle wszak niechętnie krzyżował broń z pastorem i
władzą.
- Poradzimy sobie, ty, ja i Anton - kiwnęła głową. - I lensman - dodał Karl. -
Potrzebny nam jest lensman. Marja roześmiała się ostro.
- Jeśli ktokolwiek we wsi ma powody, by nas nie lubić, to właśnie on!
- Oczywiście, ale też i nie zalicza się do ludzi, którzy kiwną palcem nawet dla
tych, których lubią. Wszystko, co robi lensman, robi dla siebie - stwierdził Karl.
- Co przez to rozumiesz? Marja przeczuwała, że w głowie męża snują się
interesujące myśli. Zdumiało ją to tak, że aż się zawstydziła.
- Lensman był opiekunem Antona, a Anton wciąż nie może się doliczyć wielu
butelek wina, kilku srebrnych misek, żyrandola...
Marja zrozumiała, do czego zmierza mąż, lecz pozwoliła mu dokończyć.
Nowością było, że to Karl obmyśla strategię działania. Zaczynała pojmować, że może się
to opłacić. Jej myśli były bardziej prędkie i niedaleko im było do czynów, z reguły
pogardliwie odnosiła się do osób, które poświęcają wiele czasu na myślenie, planowanie,
ocenianie i rozważanie. Musiała jednak przyznać, że zbytni zapał i pośpiech
niejednokrotnie sprowadziły ją na manowce.
- Muszę jeszcze raz porozmawiać z Antonem. Czy on przyjdzie do nas i w tę
niedzielę? Jeśli lensmana nie uda się zmusić, to na pewno da się go przekupić.
- Anton chyba nie przyjdzie. Wspominał, że spodziewa się gości z Lom,
wędrownych handlarzy pędzących owce, chyba że wcześniej w górach spadnie śnieg.
- Przy słonecznej pogodzie, jaką mamy teraz, chyba tak się nie stanie. Wokół
księżyca nie ma lisiej czapy, chociaż robi się chłodniej.
- Chyba więc nie możemy na niego liczyć, ale obiecałam, że wkrótce zajrzę do
Wdowiej Zagrody, tak żeby mógł raz w tygodniu zobaczyć Benjamina.
- Wezmę go z sobą jutro. Marja przytuliła się do męża, pieszczotą okazując
wdzięczność. Karlowi do twarzy było z miną wyrażającą zdecydowanie. Marji spodobało
się, że Karl potrafi działać, podjąć inicjatywę.
A wszystko to dlatego, że sama poprosiła go o pomoc. Nigdy dotąd nie miała
śmiałości, by okazać słabość.
Nagle poczuła się silna, pełna światła. Niedobra wieść przyniesiona przez
dzwonnika wcale jej nie przybiła. Przygnębienie zmieniło się w wolę walki.
- Dziękuję - szepnęła mężowi do ucha, delikatnie dotykając językiem jego
policzka.
Karl wypuścił powietrze przez nos.
- Nie dziękuj, wiem, że cię zaniedbałem, zbyt długo pozwalałem, byś sama
toczyła tę walkę.
- Nigdy cię o nic nie prosiłam.
- I to właśnie było najgorsze.
Spojrzała w jego szczere oczy, odsłaniał w nich całego siebie. Piaskowe oczy
połączyły się z niebieskimi, odgarnięte z czoła włosy sprawiły, że Marja poczuła się
naga, gdy ich twarze znalazły się tak blisko siebie.
Nieznośnie dużo w nim ciepła.
Miłość, którą tak długo odpychała, zdołała przetrwać. Marja poczuła gorącą
wdzięczność, że tak się stało. Karl czekał na nią, aż do kresu wytrzymałości, do granicy
załamania. Na szczęście zrozumiała to w ostatnim momencie.
Dlatego po wielu latach małżeństwa, po nocach zimniej szych niż człowiek
zdołałby przeżyć, mogli teraz siedzieć razem.
Marja czuła się bezpieczna, miała zaufanie do tego mężczyzny, który poznał
najbrudniejsze strony jej duszy, a mimo to ją kochał. Dla niej znosił wstyd, tolerował
drwiące słowa, jakie padały z ust innych mężczyzn. Chylił nisko głowę i pozwalał, by
nazywano go Marja - Karl.
Dostrzegła wielkość tego, co dotychczas uważała za nędzne i żałosne.
A Marja gardziła wszystkim, co żałosne.
Przycisnęła teraz wargi do ust męża i pocałowała go z miłością, jaką tylko mogła
włożyć w ten gest.
Wtedy on przymknął oczy, nikt bowiem tak jak Marja nie umiał wywołać w nim
burzy.
- Dzieci - mruknął.
Marja, odrzuciwszy włosy w tył, roześmiała się szelmowsko.
- Przecież to moje słowa.
- Twoje słowa?
- Tak, to ja powinnam tak mówić, nie rozumiesz? Nie wiesz, w ilu izbach kobiety
w łóżku wykręcają się dziećmi?
- Ty nie jesteś taka. Ten, kto by się do ciebie zbliżył, kiedy sama nie masz ochoty,
prędko by się dowiedział, gdzie jego miejsce.
- Mój biedny mężu!
Zacisnęła usta, wiedziała, że w żartobliwym komentarzu kryje się odrobina urazy.
- Dzieci na pewno niedługo przyjdą. W każdym razie Amelia i Benjamin. A
Martin pewnie dziś w nocy spał w szałasie.
- Tak, nie dał się stamtąd ruszyć. Ale za parę dni będzie już za chłodno na tę
zabawę. Wkrótce zima zagości w powietrzu.
- Na zewnątrz może i tak - odszepnęła Marja. - Ale nigdy, przenigdy u nas w
domu.
Karl uśmiechnął się, co też ona mówi? Zdarzało się, że słowa wypowiedziane
przez żonę zdawały mu się obce, niekiedy składała je tak, że przypominały kazania bądź
tekst psalmów. Marja to dziwna kobieta. Nie urodziła się po to, by być żoną dzierżawcy,
pomyślał ze smutkiem.
Wkrótce jednak o tym zapomniał, Marja bowiem nie skarżyła się na swoją
sytuację.
- Masz takie silne, piękne ciało - dobiegł go jej szept.
- Zawsze takie gorące i takie pełne życia. Czuję niemal pod palcami strumień
krwi.
Karl westchnął. Nie wątpił, że żona wkrótce zechce posmakować jego ciała.
Marja ruszyła pierwsza w stronę łóżka, lecz Karl przytrzymał ją za rękę.
Przyciągnął do siebie, siadła mu na kolanach.
Wtuliła głowę w jego szyję, Karl jednym ruchem rozwiązał jej czarne włosy.
Podtrzymująca je spinka i skórzany rzemień opadły na podłogę. Czule przeczesał włosy
żony palcami.
- Leśna boginko, królowo gór. Jesteś piękniejsza niż rozśpiewana dziewica ze
skały, wydaje mi się, że przychodzisz ze świata zamkniętego dla zwykłych ludzi.
- Ależ nie - odwzajemniła uśmiech Marja. - Być może ktoś by się z tobą zgodził,
lecz miejmy nadzieję, że pastorowi takie myśli są obce.
- Nie wspominaj go teraz. Nie mów o wszystkich tych czarnych cieniach, które
spowijają mrokiem nasze życie. Nie mów nic...
Marja usłuchała. Trudno zresztą było prowadzić rozmowę, gdy oddech nabierał
coraz szybszego tempa.
Karl wiedział, jakich pieszczot Marja oczekuje. Stanik sukni już się zsunął,
malutkie srebrne haftki rozpięły się bez wysiłku, ledwie ich dotknął.
Marja westchnęła niemal sennie, czuł jednak, jak napinają się mięśnie jej ud i
łydek.
- Marjo... - szepnął tuż przy jej ustach. - Mam pewne marzenie...
- Powiedz, a spełni się.
- Lato... już się skończyło, chodźmy po nie. Marja popatrzyła pytająco na męża,
wargi miała czerwone, nabrzmiałe, oczy błyszczały radością i pożądaniem.
- A jak to się robi? - spytała niewinnie. Karl bez wysiłku podniósł roześmianą
żonę i ruszył przez izbę w stronę drzwi. Marja w ostatniej chwili uniknęła bolesnego
zetknięcia się biodra z kantem murowanego pieca. Za progiem Karl podrzucił ją wyżej,
by lepiej chwycić, Marja lekko uderzała go w ramię, podczas gdy on długimi krokami
szedł przez podwórze w stronę rzeczki płynącej przez zagajnik.
- Bezczelny rozbójniku, tak porwać dziewicę! A co będzie, jak nas ktoś zobaczy?
Karl wybuchnął śmiechem, Marja bez powodzenia starała się zachować powagę.
Oboje wiedzieli, że wieczór jest chłodny. Teraz, we wrześniu, pola leżały już
opustoszałe. Wszędzie, gdzie było coś do zebrania, przeszli ludzie z sierpami i grabiami.
Nagie czworokąty brązowych rżysk czekały na biały płaszcz zimy, który zasłoni ich
wstyd.
Karl i Marja tego nie widzieli, nie czuli też nowej ostrości w powietrzu, jaka
pojawiła się tego wieczoru. Wciąż przecież tu i ówdzie kwitł pod wysokim niebem jakiś
zbłąkany letni kwiat. Jeszcze miał czas.
Karl poczuł, że ziemia pod stopami wciąż jest nagrzana.
W ciągu dnia świeciło wszak słońce, chociaż jego ciepło nie przenikało już tak
daleko w głąb ziemi.
Karl znał kawałek łąki, na którym nie skoszono jeszcze trawy, miejsce, gdzie
drzewa tworzyły zaciszne schronienie, i jeśli ktoś zechciał, potrafiły odgrodzić od świata.
Poskładał tu siano w stogach okrytych uplecioną ze słomy matą.
Rozrzucił teraz starannie kiedyś ustawione kopy, zapachniało trawą, którą w pocie
czoła starał się ochronić przed deszczem.
Marja zrozumiała, jak wielka to ofiara z jego strony, siano bowiem było
prawdziwym skarbem.
Potrafiła to docenić.
Ułożyli się na tym posłaniu, suche źdźbło trawy załaskotało Marję w kark. Wciąż
nie czuła chłodu; nawet gdy zniknął z jej ramion niebieski szal i bluzka, nie zadrżała
przed nadchodzącą nocą.
Długa koszula Karla z prostego płótna posłużyła za poduszkę. Z wyraźną
rozkoszą mąż przysunął się do niej, poczuł na piersi jej nagą skórę.
- Rozumiesz teraz, Marjo? - spytał cicho. - Czujesz, jak tu zacisznie i przytulnie?
Chociaż szron każdego ranka już może pokryć nasze posłanie.
- Tak - szepnęła miękko. - Rzeczywiście jest tak, jak mówiłeś, razem ty i ja
zatrzymamy lato.
- Taką mamy moc. Razem... Co nas przed tym powstrzyma?
Jego powstrzymać nie mogło już nic. Nic nie stało na przeszkodzie ustom
bawiącym się jej wargami, zostawiającym zimno - gorący ślad na piersiach i brzuchu.
Marja zadrżała, gdy zwilżył wnętrze jej ud swoim potem. Wkrótce jednak gorąco
wysuszyło tę odrobinę chłodu przez moment mrożącego ciało.
Przyszedł do niej miękko, miała dość czasu, by poczuć fale, jakie nim targają.
Jego twarz, tak często w podobnych chwilach skryta w mroku, należała teraz do niej, tak
otwarta, że wręcz bała się patrzeć.
Niezwykłe, to naprawdę niezwykłe.
Kiedy był przy niej, wszystko stawało się inne. Trudno wprost uwierzyć, że ten
ogarnięty pożądaniem i szaleństwem mężczyzna to jej Karl, małomówny i ostrożny.
Radowała się, że to właśnie jej kobiecość odkryła w nim tę potężną moc.
Potem przyszła jego kolej, by patrzeć, jak ona odpływa daleko, lecz nawet przez
mgnienie oka nie zostawia go samego. W takich chwilach gotów był przysiąc, że Marja
go kocha. Gdy jej usta zanosiły się niemym krzykiem rozkoszy, a rysy twarzy miękły w
osobliwy sposób... wtedy Karl mógł przymknąć oczy i zachować w sercu ten dowód na
istniejące między nimi przymierze. Przyda mu się później, gdy Marja znów będzie go
ranić.
Ona tymczasem z wolna budziła się do rzeczywistości, lecz nie chciała jeszcze
otwierać oczu i wracać do świata. Leżąc tak z głową na cienkim płótnie, usłyszała nagle,
jak bije serce ziemi. Widać domagało się odpowiedzi jej serca.
- A więc ona zajmuje się i takimi sprawkami - rzekł w zamyśleniu pastor, wolnym
ruchem gładząc bródkę.
Jego gest był wręcz nieprzyzwoity, młoda kobieta ze wstydu spuściła wzrok, bo
jej zdaniem dłoń pastora pieściła brodę wprost lubieżnie.
- No cóż, już wcześniej dochodziły mnie o tym słuchy, dziękuję ci, dobra kobieto.
Dobrze pojęłaś swój chrześcijański obowiązek, odpowiadając mi na te pytania. Nie
zapomnę o tym.
- Nawet wtedy, gdy przyjdzie do płacenia długu, panie? Revelin zmrużył oczy.
Popatrzył na wieśniaczkę z pogardą. Jakże chciwi są ci ludzie, wszak ona domaga się
wynagrodzenia za swoją uczciwość.
Kobieta za zapłatę otrzymała długą przemowę na pożegnanie. Wyszła
roztrzęsiona, zgięta wpół.
Następny, z którym rozmawiał, wiedział więcej. Był to w dodatku mąż
przyjaciółki Marji Oppdal. Z ponurą miną siedział teraz przed pastorem.
Nieraz słyszał rozmowę obu kobiet, w dodatku pod swoim własnym dachem.
- Ale teraz przyjdzie tego kres, prawda, panie Revelin?
- Oczywiście, nie wolno się godzić na takie zachowanie żony, mój dobry
człowieku. Sam powinieneś o tym wiedzieć. Czyżbyś nie słuchał słów Pana i nie karał
swej położnicy należycie, jak przystoi mężowi, odpowiedzialnemu za jej życie wieczne?
Czyż nie jesteś jej głową, jak ja jestem twoją, a nasz Pan mojej nędznej osoby?
Pastor radował się widoczną słabością wieśniaka. Bardzo mu się to przyda. Lecz
żona na pewno krzykiem i zawodzeniem będzie zaprzeczać każdemu słowu, które miało
paść między nią a Marją Oppdal.
- Oczywiście, jest bezczelna i... niezwykła. Ale, drogi panie Revelin,
przypuszczamy, że trudno to będzie teraz powstrzymać. Młodzi i starzy ciągną do szkoły
gromadą niczym lisy do zaszlachtowanej właśnie świni. W dodatku nie ma prawa, które
by tego zabraniało.
Pastor wolno pokiwał głową. Młody żołnierz mówił prawdę. Wrócił do domu, by
wywiązać się z obietnic złożonych pięknej pannie z Mauri, i zastał ją bardziej zajętą
pismami Marji niż zapełnianiem posażnych kufrów.
- Niech więc lisy zatrzymają swoją padlinę. Lecz tę, która swoją obecnością
spowodowała całą tę niedolę, usuniemy i unieszkodliwimy - uśmiechnął się pastor.
Tego wieczoru, gdy zasiadł przy stole Nadjany, wyglądał na wyraźnie
zadowolonego. Ona jak zawsze miała nadzieję, że się nie zjawi, od czasu wyznania
Justitiana nie była w stanie wykrzesać z siebie bodaj odrobiny dobrej woli dla starego.
Był po prostu odpychający. Nadjana, chociaż niewiele miała do czynienia z dziećmi,
umiała jednak nienawidzić człowieka, który zabił we własnym synu wszelką radość
życia, tak jak uczynił to pastor. Ktoś, kto potrafił być okrutny wobec dziecka, zdaniem
Nadjany nie zasługiwał na zaufanie ani na szacunek. A w dodatku jeśli to dziecko było
jej najbliższym przyjacielem. Nienawiść po brzegi wypełniła serce jasnowłosej kobiety.
Mimo wszystko należało zachować uśmiech na wargach.
Musi stawiać przed nim najlepsze przysmaki, podlizywać mu się płaskimi
pochlebnymi słowami. Zmusić go, by szczerzył zęby w uśmiechu, by oczy lepiły się do
dekoltu jej sukni. Nadjana była do tego przyzwyczajona. Potrafiła odgrodzić serce od
tego, co mówią usta. Wiedziała, że opanowała tę sztukę do mistrzostwa, a była to
zaledwie cząstka umiejętności, jakie zdobyła w życiu.
Mężczyźni chcieli być zdradzani, łatwo ich było oszukać. Kiedy w ich oczach, tak
jak teraz u pastora, pojawiał się wyraz osłabiającej rozum żądzy, serce Nadjany radowało
się po cichu.
Pastor nie dowie się, jakie obrzydzenie w niej budzi.
Na razie słała mu wdzięczne uśmiechy, wkładała do ust duńskie słodycze i
uśmiechała się, słysząc jego przechwałki. W ten sposób wydobyła z niego chyba
wszystko, co chciała, i nagle stała się świadkiem intrygi, mogącej mierzyć się z tymi,
które sama knuła swego czasu jako władczyni Ogrodu.
A on nagrodził ją żarłocznym spojrzeniem, oblizując wąskie wargi po każdym
kawałeczku ciemnej nadziewanej pistacji.
- Kim jesteś, Nadjano? - spytał takim tonem, że ciarki przeszły jej po plecach. -
Może i jesteś baronówną, a może nie. Bez względu na wszystko jednak, jesteś bogata i
piękna. Synowa godna mnie. Tutejsi ludzie podziwiają twoją delikatną urodę, dotykają
materiału twojej sukni, uśmiechają się do ciebie poddańczo. Lecz jak myślisz, kim jesteś
dla nich? Zaledwie motylem, obcym motylem, jętką, nie masz tu władzy, Nadjano, a
wiem, że to cię gniewa.
Nadjana odrobinę podniosła brodę do góry. Nie mogła zaprzeczyć, że w słowach
Revelina kryje się prawda. Skąd ta jego zdolność czytania w niej jak w książce? Za-
niepokoiło ją to, poczuła skurcz w żołądku. Rozgniewała się na samą siebie, gdyż
uczucie to przypominało lęk. Ten szczur nie jest godzien jej strachu, nigdy go w niej nie
wzbudzi.
- Mam dla ciebie propozycję, Nadjano. Okażę ci zaufanie, jakiego być może
wcale się po mnie nie spodziewałaś. Uczynię cię swoim sprzymierzeńcem. Wydaje mi
się, że się rozumiemy.
- O co chodzi? - spytała twardo. Ręce spokojnie ułożyła na kolanach, głowę
trzymała prosto.
Uśmiechnął się do niej, w tym grymasie kryło się coś więcej niż tylko
zadowolenie.
- Znasz Marję Oppdal, prawda? Wiedział, że ona pojmuje jego intencje. Ta
historia pod kościołem była upokarzająca również dla Nadjany.
- Tak, przecież o tym wiesz.
- Ona się posunęła za daleko. Nie po raz pierwszy stawia moją parafię w złym
świetle.
- Ach, tak?
- Chcę ją powstrzymać raz na zawsze. Powinno ją zdziwić, że ta szkoła znów
ruszyła. Być może czuje się teraz bezpieczna, wydaje jej się, że ponieważ obeszła za-
grody i naopowiadała ludziom pięknych słówek, dlatego jej się udało. Może wmawia
sobie, że wygrała walkę, a nie wie, że ja jeszcze nawet nie naładowałem kuszy. Nadjana
podniosła brew.
- Co zamierzasz zrobić?
- Ona odejdzie z tej szkoły. Popełniłem błąd, nie angażując się od początku na
tyle, by ją powstrzymać. Sądziłem jednak, że ludzie sami zdławią ten szalony pomysł, tak
jak gaszą wszystko co nowe, przeżuwają to, aż zmienia się w nicość. Niestety, udało jej
się ich omamić, zainteresować tą nową zabawą. Ale to niebezpieczne, niebezpieczne...
Do głowy zaczynają im napływać niedobre myśli, bezbożne myśli, buntownicze. Jako
szlachcianka wiesz, o czym mówię...
Nadjana wolno skinęła głową, zbyt wiele już widziała na świecie, by nie bać się
buntu tłumu. Ale nie o siebie się bała, nie o szlachtę, dość miała w sobie wspomnień z
innego czasu, z innego kraju, gdzie lud przez pokolenia składał w ofierze swoją krew w
odważnej walce z potężną przewagą. Gdyby taka walka miała się stoczyć tutaj, to ona i
Revelin staliby każde po swojej stronie. A oto on zaprasza szpiega na swą wyprawę
krzyżową.
- Chcę, żebyś ty się tym zajęła - rzekł po prostu. I odchylił się, pozwalając, by
słowa zawisły w powietrzu.
Z początku nie zrozumiała, o co mu chodzi, myśl wydała się zbyt
nieprawdopodobna.
W końcu jednak wybuchnęła głośnym nieopanowanym śmiechem.
Revelin chciał, aby została nauczycielką! Ona, niegdyś dziwka, ulicznica z
Kopenhagi. Obca, uciekinierka, która wyrwała się z głębin ludu, nad którymi chciał mieć
teraz kontrolę.
Nadjana wyobraziła sobie siebie w szkole, w skromnym surowym stroju,
mówiącą o moralności, cnocie i przyzwoitości.
Prędko jednak odegnała ten obraz.
Marja nie była ani trochę lepsza od niej! Równie nieprawdopodobne było, aby ta
furia, ta mała złośnica potrafiła wpoić swym uczniom przekonanie, że właśnie spokój i
cierpliwość dodają człowiekowi siły.
To mogło być zabawne.
Jakaż ironia losu.
Justitianowi raczej by się to nie spodobało, Marja wywarła na niego zbyt duży
wpływ. Ale dawnego Justitiana szczerze by to rozbawiło, zaciągnąłby ją na siano,
śmiejąc się z ludzkiej głupoty. Wyobraźcie sobie tylko, dziwka zajmująca się
wychowaniem młodzieży!
Nadjana uśmiechnęła się do pastora.
- Zajmę się szkołą, jeśli sobie życzysz. Tylko po to, by zobaczyć, jak Marji
Oppdal wyrywa się z rąk dzieło jej życia.
- Tak właśnie myślałem - pokiwał głową zadowolony pastor.
I sam się poczęstował garścią starannie owiniętych w bibułki słodyczy, które
Nadjana przewiozła przez morze.
- Ona nie zrezygnuje dobrowolnie, ma wielu przyjaciół...
- Nie myśl o tym na razie. Teraz, kiedy mogę liczyć na twoje wsparcie, i wiem, że
przyświeca nam ten sam cel... nietrudno będzie znaleźć właściwą drogę. Dam ci znać,
gdy tylko wszystko będzie gotowe.
Wstał od stołu. Nadjana zazgrzytała zębami. Najbardziej nie lubiła braku kontroli
nad sytuacją. Zwykle sama obmyślała reguły gry.
Ale może to wcale nie takie głupie, pozwolić mu wierzyć, że ona jest tylko
pionkiem w jego grze. We właściwym czasie Revelin się dowie, że Nadjana chce upiec
własną pieczeń przy jego ogniu.
Nadjana ujęła srebrny dzwoneczek, zadzwoniła. Powiedziała służącej, że chce
położyć się spać. Poprosiła, by przyniesiono jej do pokoju pana kubek uspokajającej
herbatki.
Justitian spał, kiedy otwierała drzwi, lecz szepnął coś do niej, gdy ułożyła się
obok wychudzonego, udręczonego chorobą ciała.
- Mój kochany... wydaje mi się, że twój ojciec sam wbija sobie gwoździe do
trumny - powiedziała.
Odniosła wrażenie, że Justitian nie ma sił, by usłyszeć cokolwiek więcej. Być
może nie spodobałyby mu się zatargi żony z jego młodzieńczą miłością, nawet jeśli
miałaby to być niewielka ofiara w drodze do pełni władzy. Revelin przekona się, że
popełnił wielkie głupstwo, zastępując Marję Oppdal Nadjaną Revelin.
To tak jak zabić lisa w stadzie owiec, a pozwolić, by grasował w nim wilk,
pomyślała Nadjana.
Ale Justitian nie musi się martwić. O niczym się nie dowie. Będzie tylko
troskliwie pielęgnowany, aż pewnego dnia, miejmy nadzieję, odzyska w pełni swą
męskość i siłę.
Leżała nieruchomo przytulona do niego, delikatnie gładząc zapadniętą klatkę
piersiową. Skóra pod jej palcami wciąż była miękka i ciepła. Ale zrobiła się jakby
luźniejsza, a w niektórych miejscach pokrywała ją ta paskudna czerwona wysypka.
Choroba odebrała jej kochanka, a w obecnej sytuacji nie mogła liczyć na znalezienie
kogoś, kto pomoże jej ugasić płomienie, coraz częściej trawiące ciało.
Nadjana wypiła łyk przezroczystego lekarstwa z niedużej apteki w Kopenhadze.
W dniu, w którym się skończy, będzie zmuszona przynieść kilka dzbanów z przechowy-
wanej na plebanii cuchnącej prostackiej zbożowej wódki.
Wreszcie zapadła w sen.
Ramiona miała puste, a ciało długo opierało się działaniu leku i nie dawało się
uśpić.
Revelin nie czuł tego pełnego drżenia napięcia od pamiętnego dnia dawno temu,
kiedy zapach stosu czarownic stał się dla niego tak rzeczywisty, że mógł go niemal
dotknąć.
Władza i chwała.
Może nawet na wieki.
A na pewno dopóty, dopóki tchu starczy mu w piersiach. Żaden człowiek nie
potrafiłby długo opierać się jemu, Revelinowi. Wszyscy tacy źle skończyli.
Los matki powinien być dla Marji Oppdal nauczką, powinna trzymać się z daleka,
jak najdalej od tej parafii. Właściwie to niewiarygodne, że ta głupia gęś ośmieliła się tu
przybyć i domagać spadku po matce. Cóż, dostanie swoje dziedzictwo.
Może nawet podzieli los matki.
A może... Może córka spłaci dług zaciągnięty przez matkę? Może to jej kuszące
ciało spłonie, z wolna obracając się w nicość?
Być może ów słodki zapach stosu naprawdę dotrze do jego nozdrzy, a jej krzyki
rozlegną się zamiast tych, których nigdy nie usłyszał z czerwonych ust Marii?
Revelin od dawna nie czuł się tak silny i młody. Zwycięstwo miał już w rękach.
Tym razem świadkowie się nie odwrócą. Zabraknie im odwagi. Teraz już żadna
głupia Cecilia nie zburzy jego wzniesionej z takim mozołem budowli. Marja nie ma
żadnych szans. Już radował się myślą, jak będzie przed nim pełzać.
ROZDZIAŁ VI
Salę szkolną wypełniała żywa masa ludzi. Większość ubrana była w szare kurtki i
znoszone brązowe spodnie, drewniaki stukały o podłogę z desek. Niebieskie albo czarne
wełniane czapki wisiały na kołkach przy drzwiach. Tak wyglądał mundur chłopskich
synów.
Ale drogę tutaj znalazło również kilka dziewcząt.
Marja zauważyła, że ci, którzy stawili się w tym roku, są starsi. Oczywiście i teraz
trafił się jeden czy drugi ośmio - , dziesięciolatek, mało kto jednak potrafił dostrzec
powód, by wysyłać na naukę czytania takie małe dzieci. Poznania tajemnicy liter
potrzebowali raczej ci, którzy stali już w progu świata dorosłych.
Marja przyniosła dziś ze sobą książki. Wyszukała, co się dało, u Antona, zabrała
też parę własnych: niedużą książeczkę z psalmami ułożonymi przez pewną kobietę z
Północy oraz gruby tom o charakterystycznych cechach roślin i ich wykorzystaniu, lecz
po duńsku. Sama zrobiła też własną książkę, cienką, nieudolnie oprawioną, z prostymi
tekstami napisanymi tak, aby zawarte w niej słowa miały znaczenie również dla tych,
którzy nie znali żadnego innego języka poza własnym dialektem.
W tworzeniu książki uczestniczyła również Amelia, zaciekawiona i bardzo
zainteresowana pisaniem. Prawdę powiedziawszy dzieciak już nieźle potrafił trzymać
pióro; mała wymyślała wierszyki i piosenki, które matka zapisywała. Książeczka Marji
cieszyła się wielką popularnością. Ten, komu udało się ją pożyczyć do domu, szedł du-
mnie, jakby niósł klejnoty koronne, a nie nieporządną, zrobioną własnym przemysłem
książkę. „Wskazówki do nauczania słowa i pisma Marji i Karła Oppdalów”. Taki tytuł
wypalono na skórze, w którą Karl oprawił arkusze papieru. Ogromnie był dumny z tego
tytułu.
Na samym końcu klasy siadywał zwykle dzwonnik. Marji nie bardzo się to
podobało. Nie wiedziała, czy to Revelin przysłał tu tego człowieka, czy też może po-
wodem wizyt była jego służalczość i pewien lęk, jaki w nim wzbudzała.
Krótkie dni w szkole mijały głównie na wbijaniu do głowy liter i ćwiczeniach w
czytaniu i pisaniu. Marja jednak zawsze uważała, że znajomość liter to tylko środek do
celu, one dopiero miały ofiarować wieśniakom cały świat. Dlatego nierzadko poświęcała
godzinę czy nawet dwie na czytanie im na głos tego, co znalazła. Były to książki z
radami dla młodych dziewcząt, o tym, jak zajmować się domem i bydłem, fragmenty
leksykonu roślin, z którego uczniowie dowiadywali się, jakie dziwne nazwy noszą
rośliny, a także do czego można je wykorzystać.
Dzisiaj Marja zamierzała uchylić drzwi do świata historii. Sama bardzo się nią
interesowała i zakładała, że temat zaciekawi również innych młodych ludzi. Niestety,
jedna głowa za drugą zaczęła się kiwać, gdy Marja zapuściła się w stare królestwa. A
przecież nie trzymała się wyłącznie faktów, lecz splatała je w pełną fantazji tkaninę.
Dzwonnik zasnął, a w każdym razie broda opadła mu na pierś, a głowa od czasu
do czasu kiwała się na boki.
- Zaśpiewajmy coś - zaproponowała Marja.
Cztery ręce wystrzeliły w powietrze. Nauczyła uczniów tego znaku, by nie
przekrzykiwali się jedno przez drugie.
- Ach, może zaśpiewamy którąś z tych pięknych piosenek Jona Muzykanta!
Marja uśmiechnęła się. Wędrowny grajek odwiedził wieś latem, a ludzie wciąż
nucili jego melodie pod nosem i poruszali nogami do taktu muzyki, która wbiła się im w
głowy. Podziwiano i głośno chwalono instrument, pięknie wycięte skrzypki z Hardanger.
Nikt nigdy nie słyszał równie porywającej muzyki do tańca. To było coś zupełnie innego
niż drumla Jensa i odwieczne śpiewanie przy wtórze klaskania w dłonie.
- Chyba żadnej nie umiem - odparła Marja, ostrożnie zerkając na śpiącego
dzwonnika.
- Ależ my umiemy! My znamy! Wszyscy nagle jakby się przebudzili. Dzieci
dosłownie podskakiwały na ławkach.
- Dobrze, a więc śpiewajcie, może i ja się czegoś nauczę.
Wysoki chudy chłopiec z Hammaren podał ton, miał zaskakująco miękki i głęboki
głos. Pozostali przyłączyli się do niego, piosenka była długa, rytmiczna, Marja poczuła,
że lewa noga sama porusza jej się do taktu.
Tekst także był dobry, choć tu i ówdzie nieco rubaszny. Marja śmiała się,
drepcząc przed dziećmi, śpiewającymi najgłośniej jak potrafiły. Ktoś zaczął klaskać,
nawet dzwonnik się przebudził i zaskoczony przyłączył do klaskania przy refrenie.
Nikt chyba jeszcze nie widział szkolnego bractwa tak rozbawionego. Marji na
widok rozweselonej szarej gromadki młodych ludzi z radości pokraśniały policzki.
Wszystko jednak musi mieć swój czas; po kilku surowych słowach i zdecydowanych
spojrzeniach uspokoili się i zaczęli rozdzielać między sobą tabliczki i rysiki. Litera S dla
wielu okazała się prawdziwym problemem. Po prostu nie chciała się ładnie wyginać.
- Benjamin! Ależ naprawdę, sam chwyciłeś? Pokaż mi, zrób to jeszcze raz.
Marja promieniała z dumy. Dzieciak naprawdę zdołał sam złapać szmatkę do
ssania i podnieść ją do ust. Ruchy wciąż miał niezdarne i niepewne, kilka razy nie trafił i
uderzył się zanurzonym w mleku gałgankiem, a jednak była to wspaniała nowina!
- On da sobie radę - stwierdził Karl tak samo dumny. - Potrzeba mu tylko więcej
czasu i ćwiczeń.
Amelia uśmiechała się od ucha do ucha. Cudownie było patrzeć na mamę i tatę
takich radosnych, objętych. Musi wieczorem podziękować Bogu i za to. Nie miała
bowiem wątpliwości, że to za sprawą jej modlitwy rodzice byli teraz dla siebie milsi i
sympatyczniejsi. I mama prawie cały czas siedziała w domu, chyba że szła do Wdowiej
Zagrody uczyć ludzi czytać. Amelia rozumiała, że mama musi się tym zajmować, szkoda
wszak tych, którzy nie znają tej sztuki. Owszem, i teraz mama bywała zmęczona i
smutna, lecz zdarzało się to o wiele rzadziej niż przedtem i zawsze pomagał jej na to
śpiew tatusia albo przygotowana przez niego filiżanka ziołowej herbaty. Amelia miała
wrażenie, że tkwiący w niej maleńki pączek szczęścia stale rośnie. Przypuszczała, że
Martin czuje podobnie, chociaż nic nie mówił. Pewnie chce uchodzić za dużego, sądzi, że
jest już dorosły.
- Mogę go zabrać na spacer taczką - zaofiarowała się dziewczynka. Miała
nadzieję spotkać którąś z koleżanek i pokazać jej, że Benjamin wcale nie jest taki bez-
nadziejny, jak uważała większość.
- A nie jest trochę za chłodno? Rano pole przy Onsaker pobielało.
- Nie, ubiorę go ciepło. Mogę też znieść baranice ze strychu.
- No tak, to rzeczywiście powinnaś zrobić, już niedługo znów się przydadzą.
Ostatnie noce były zimne - powiedziała Marja.
Tatuś trącił ją w bok, widocznie zażartował, oboje się roześmiali i pocałowali,
Amelia uśmiechnęła się trochę zażenowana, ale widok rodziców napełniał ją przy-
jemnym ciepłym uczuciem, chociaż policzki poczerwieniały jej z zawstydzenia.
Dziękuję ci, Boże, dziękuję ci, Boże, śpiewało jej w duszy, kiedy wiozła
przybranego braciszka w miejsce, gdzie zwykle spotykały się dzieci, gdy miały trochę
czasu na zabawę.
Przestały już prawie się z niej wyśmiewać i drwić z tego dziwnego dzieciaka,
którego wszędzie ze sobą ciągnęła. Było wielu innych, z których zabawniej było szydzić
niż z Amelii. Ona nigdy nie płakała, przestała się też już złościć, stała tylko, głupio się
uśmiechała i mówiła takie dziwne słowa jak dorosła. Wiedzieli, że Amelia umie czytać w
książkach, i ten fakt skłaniał ich do zachowania większej ostrożności. Wszyscy mówili
bowiem, że przed takimi, co umieją czytać, trzeba zdejmować czapkę. Może z Amelii coś
wyrośnie, powtarzały między sobą dzieci. Nie bardzo wiedziały, co to znaczy, po prostu
naśladowały rozmowy dorosłych. Z nich na pewno nic nie wyrośnie. Będą gospodarzami
albo chałupnikami, może cieślami lub kowalami, Amelia natomiast stanie się być może
kimś takim jak jej matka, ta piękna czarnowłosa pani, która takim miłym głosem czytała
w szkole.
Ale Benjamin... On i tak na pewno niedługo umrze, wszyscy tak mówią. Dzieci,
drżąc z radości pomieszanej z przerażeniem, cieszyły się, gdy wolno im było oglądać
kogoś, kogo wkrótce zabierze śmierć. Ale Benjamin wyglądał na jak najbardziej żywego,
tak samo żywego jak ich młodsze rodzeństwo w domu. Wiadomo jednak, że małe dzieci
niekiedy umierają. Wśród towarzyszy zabaw Amelii nie było takiego, które by nie
widziało matki, ciotki lub innej krewnej niosącej małą trumienkę na cmentarz. Niejeden
miał starszego brata albo młodszą siostrzyczkę w niebie. A niektóre dzieci umierając
były takie małe, że nie miały nawet własnej trumny i nie mogły się dostać do nieba.
Właśnie ich dzieci najbardziej żałowały. Bo nie mogły nawet stać się aniołkami.
Amelii zrobiło się przykro, gdy inne dzieci nie zrozumiały, jakie to wspaniałe, że
Benjamin sam zdołał podnieść do ust gałganek.
- E, przecież on jest taki duży. Powinien umieć o wiele więcej. Mój braciszek sam
już siedzi na podłodze, a jest o wiele mniejszy.
- Ale Benjamin jest mądrzejszy. Rozumie, co do niego mówisz.
- E tam, to dlaczego nie odpowiada? Zobacz, tylko mu ślina cieknie i uśmiecha
się, nawet jak mówimy o nim brzydkie rzeczy.
- To dlatego, że jest taki dobry - powiedziała Amelia cicho, przyciskając wielkie
niemowlę do swego kruchego ciałka.
- Chodźmy się pobawić - zawołała pulchna, wesoła Kari z Dosen.
Wokół okrągłej buzi tańczyły dwa rude warkocze. Dorośli zawsze gładzili ją po
głowie i powtarzali, jakież to zdrowe, ładne dziecko. Amelia uważała, że Kari jest tłusta.
Nie miała nawet łokci, tylko dwa zagłębienia w różowej skórze.
Amelia poszła do domu.
Uznała, że jej towarzysze są tacy dziecinni. Benjamin rozumie sto razy więcej niż
oni. Kilkakrotnie zabrała go do obory, a on tak ładnie uśmiechał się wtedy do krów i
owiec. Nawet Złotoroga, która zawsze rzucała łbem i potrafiła na dodatek ugryźć, stała
spokojnie, gdy Amelia podsunęła piąstkę Benjamina do jej miękkiego pyska.
Dziewczynka często postępowała podobnie. Chciała pokazać Benjaminowi świat, nie ża-
łowała czasu na zebranie kwiatków, które mógł powąchać. Albo sadzała go na kolanach i
łaskotała piórkami znalezionymi przy drodze. Chłopczyk lubił też, kiedy śpiewała,
zwłaszcza gdy ujmowała go za ręce i pomagała klaskać. Może któregoś dnia Benjamin
nauczy się chodzić, Amelia już się na to cieszyła. Będzie mogła wszędzie go ze sobą
zabierać.
Na razie jednak mały zaczął popłakiwać. Dziewczynka poczuła, że i jej burczy w
brzuchu. Widać najwyższy czas na kolację. Nikt lepiej niż Benjamin nie wiedział, kiedy
nadchodzi pora jedzenia.
Marja smażyła placki jajeczne ze słoniną. Zapach zmusił Amelię do pośpiechu.
- Dostałam dzisiaj po koszyku jaj od Jonatana i od Liny Hus, boję się, że jajka
trochę leżały, lepiej nacieszyć się przysmakami, zanim zgniją - uśmiechnęła się.
Zapach bijący z patelni zwabił także Martina. Zwykle chłopiec zabierał parę
kawałków chleba z odrobiną masła, jeśli było, i rozkoszował się wieczornym posiłkiem
w swojej chatce. Letni szałas z gałęzi Martin wzmocnił własnoręcznie ściętymi
drzewami. Bale, które połączył na zrąb, leżały być może nieco nierówno i dziwnie się
zbiegały zwłaszcza w rogach, nie były też szczególnie grube, ale Martin sprytnie je
zespolił i Karl bardzo chwalił tę pozbawioną dachu budowlę, mówiąc, że z Martina już
jest mały cieśla. Jak na siedmiolatka praca została naprawdę sprawnie wykonana. Ojciec
pomógł mu jedynie umieścić na miejscu najwyższe bale. Tego wieczoru jednak Martin
siedział w izbie i jadł placki jak prawdziwy mężczyzna. Karl zmierzwił mu brązowe
włosy, jaśniejsze nieco niż jego własne.
- Robotny z ciebie chłop, synu. Martin nie odpowiedział, lecz od pochwały ojca
zdawał się rosnąć w oczach.
- Ale do gadania nieprędki, to pewne, jesteś taki jak ja, też za młodu byłem raczej
małomówny.
Marja uśmiechnęła się. Dobrze widzieć ich takich, jakich chciała ich widzieć. Jak
ojca i syna. Niekiedy nawet ona uważała, że są do siebie podobni. Czy to możliwe, aby
człowiek zmieniał swój wygląd w zależności od tego, z kim się wychowuje?
Nie.
Amelia była jej dokładnym przeciwieństwem. Nikt nie mógł pojąć, jak to
możliwe, by kobieta o tak czarnych włosach mogła wydać na świat córeczkę jasną jak
wiosenne niebo. Owszem, Marja też miała niebieskie oczy, lecz nie tak jasne i przejrzyste
jak Amelia. Ciemne rzęsy dziewczynki ślicznie kontrastowały z długimi złotymi lokami.
Skąd ona ma te włosy?
Matka Justitiana mogła mieć jasne włosy. Z tego co słyszałam, moja też,
zamyśliła się Marja.
Tęsknota wciąż niekiedy potrafiła ją zakłuć, niczym nóż pojawiający się nie
wiadomo skąd wbijała się w serce w chwilach, gdy najmniej się tego spodziewała. Nigdy
chyba nie dorośnie na tyle, by nie tęsknić za matką. I za ojcem!
Za Randarem Meisterplass.
Ojciec był kiedyś katem i w imię sprawiedliwości zgładził wielu ludzi. Wreszcie
uwolnił się od swej profesji, za sprawą mamy, tak mówiła Gjertrud. A potem mu ją
odebrali, został sam z nowo narodzonym dzieckiem i służącą.
Marja zapamiętała go jako najwspanialszego, najpiękniejszego mężczyznę. Miał
bardzo wielkie ręce i takie dobre. Pamiętała jednak, że brakowało im kilku palców, nie
zapomniała dziwnego wrażenia, kiedy głaskał ją po głowie.
A potem wyjechał, do mamy.
Tak chyba było sprawiedliwie. Mama wszak nie miała nikogo, na tej wysepce
musiała bardzo cierpieć. Jej, Marji, została przecież Gjertrud. Przez wiele lat jednak nie
przestawała karmić się nadzieją, że kiedyś oboje wrócą do domu, że pewnego pięknego
dnia ujrzy płynącą fiordem łódź, łódź ojca.
Ale tak nigdy się nie stało.
Marja dostała jedynie list, napisany pięknym kobiecym pismem. To wszystko, co
miała po matce. List pełen ciepłych słów, no i stare suknie, trochę ozdób. I książki.
Jajeczny placek zaczął rosnąć jej w ustach. Zorientowała się, że Karl przygląda
się jej badawczo, zauważył widać, że zatopiła się we własnych myślach.
Uśmiechnęła się szeroko, potrząsnęła głową, żeby pozbyć się wspomnień, i
zmusiła się, by zapytać, jak Martinowi minął dzień. Znakował przecież drzewa
przeznaczone do wycinki.
- Dobrze - odparł Martin, prędko zapychając usta jedzeniem. Nieładnie przecież
mówić z pełną gębą.
Marja uśmiechnęła się niepewnie. Odsunęła talerz, najbardziej wyszczerbiony,
najbrzydszy ze wszystkich. Chciałaby mieć blaszane naczynia albo przynajmniej
cynowe, ale o takich sprawach nie powinno się myśleć, trzeba się raczej cieszyć z tego
przywileju, że mają przez całą zimę czym napełnić garnki i miski. Marja wiedziała, co to
jest głód. A moje dzieci go nie znają, pomyślała z dumą.
Po części zawdzięczali to Antonowi i Gjertrud. Za życia Gjertrud Marja mogła
zastawić stół wyjątkowo smacznym i obfitym jedzeniem. Wprawdzie nie bez uszczerbku
na dumie, ale przyjmowała podarunki, to chyba naturalne, że matka, którą spotkało
szczęście, pomaga córce, ubogo wydanej za mąż, i wnukom. Bardzo się im to wtedy
przydawało. Teraz jednak, gdy Karl otrzymywał dobrą zapłatę za dniówki, a ponadto
mógł zająć się uprawą ich własnego poletka, nadeszły lepsze czasy. Niektórzy wieśniacy
przysyłali też przez dzieci dary dla Marji Oppdal, soloną słoninę i jajka, bochny chleba i
śledzie. Na pewno jakoś dadzą sobie radę. Z dwiema krowami w oborze i piętnastoma
owcami mogli się wręcz nie uważać za biedaków, a już na pewno w porównaniu z
innymi dzierżawcami i chałupnikami.
Marzeniem Karla było zaoszczędzenie sumy wystarczającej na odkupienie
zagrody od stryja, ale to mogło kosztować dwieście albo nawet trzysta talarów. Tyle pie-
niędzy chyba nigdy nie uda im się zgromadzić. Może jednak, gdy Martin dorośnie, zdoła
wykupić zagrodę na własność. Właśnie kierując się tą myślą Karl uprawiał każdy
najmniejszy skrawek ziemi. Wyciągał wielkie głazy z czarnej gleby, nie przejmując się
tymi, którzy na jego widok spluwali i z rękami w kieszeniach mamrotali pod nosem, że to
może mu przynieść nieszczęście. Bo przecież kamienie zostawił w ziemi Pan Bóg... Karl
śmiejąc się mówił, że są leniwi, i spokojnie pracował dalej nad tym, co sobie zaplanował.
Marja wiedziała, że ci, którzy nie wyciągają kamieni, szanują go za to, chociaż sami
woleli nie zapominać o przesądach.
- Dziękuję za jedzenie, Marjo. Pyszne, jak zwykle. Naprawdę mamy szczęście, że
możemy tak dobrze pojeść.
Benjamin głośno beknął i uśmiechnął się szeroko. Amelia żartobliwie go złajała i
zaraz zaczęła huśtać na kolanach.
- Zaraz go przewinę. Chyba dzisiaj też może ze mną spać?
Marja uśmiechnęła się.
- Oczywiście, kochanie, jego łóżeczko i tak już jest za małe.
- Zrobię mu nowe - oświadczył niespodziewanie Martin.
Marja popatrzyła na syna zaskoczona. Tak rzadko dobrowolnie występował z
jakąś propozycją. Pogładziła go po gęstych włosach, odsunął się, ale tylko odrobinę.
- Naprawdę? Jestem pewna, że to będzie najpiękniejsze łóżko, jakiego nie miało
żadne dziecko we wsi.
- Mmm - mruknął Martin i ruszył do drzwi.
- Nie siedź za długo, jest już wieczór, przecież wiesz.
- Taki sam jak ja - mruknął Karl. - Taki sam byłem w jego wieku...
Marja nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. Karl na pewno ma rację,
nieśmiałość i milkliwość Martina nie jest raczej powodem do niepokoju. Była przekona-
na, że chłopca nie dręczy wcale melancholia, raczej jest to swego rodzaju poczucie
wyższości, refleksyjny stosunek do świata. Martin rzadko w czymś uczestniczył, lecz tym
uważniej wszystko obserwował. Zdarzało się, że patrzył na nią, gdy wydawało mu się, że
ona tego nie widzi, a wówczas w jego oczach pojawiało się coś, co sprawiało, że Marja
kurczyła się w sobie.
Jakby potrafił przejrzeć matkę na wskroś.
W takich chwilach przypominał znienawidzonego dziadka.
Najpierw wziął masło i posmarował nim grubo żytni placek, lefse. Na to kilka
kawałeczków suszonego mięsa namoczonego w mleku, potem zwinął placek i obłożył go
plastrami sera. Revelin tego wieczoru bardzo sobie cenił jedzenie.
Zdaniem Nadjany jadłospis był tu prosty i wulgarny. Wciąż potrafiła się budzić ze
smakiem smażonych na maśle szparagów i pachnącej winem jagnięciny w ustach. No i
przyprawy, aromatyczne korzenie i łodygi z krainy daleko na Południu. Statki regularnie
powracające do Kopenhagi z Zachodnich Indii przywoziły tyle ciekawych rzeczy, a tu
nie wiedziano, czym jest pomarańcza, a o słodkich włochatych chińskich owocach,
których smakiem delektowano się w stolicy, zapewne nawet nie słyszano.
Owoce miłości, tak o nich mówiono. Jakże ucieszyłyby wyschnięte usta Justitiana
zamiast tej burej owsianki i tłustej kapusty, którą kucharka przygotowywała choremu.
Revelin zaprotestował, gdy Nadjana ośmieliła się zaproponować, żeby wyrzucić
kucharkę i znaleźć nową.
- Nigdy nie wiadomo, na kogo trafisz, a ona jest już tutaj od tak dawna. Należy do
tego miejsca. Nieludzką rzeczą byłoby wyrzucanie jej za próg.
Nadjana postanowiła spróbować jeszcze raz. Tym razem zdecydowała się podejść
pastora od innej strony.
- Drogi teściu - zaczęła. - Wydaje mi się, że bardzo schudłeś... Mam wyrzuty
sumienia. Chociaż dobrze ci w chacie dzwonnika, to jednak powinieneś mieć kogoś, kto
by się tobą zajął.
- Piękna myśl, doprawdy, ale mam wszystko, czego mi potrzeba. I dana mi jest
także ta radość, że niemal co wieczór mogę siedzieć przy naszym wspólnym stole.
- Oczywiście, inaczej być nie może, ale... Czy to nie dobry pomysł, aby kucharka
przeniosła się do ciebie? Można by też spróbować sprowadzić jeden z tych nowych
żelaznych pieców, mogłaby ci wtedy gotować...
Revelin przeżuwał intensywnie.
- Mhm... może i tak. Przydałoby się to człowiekowi takiemu jak ja. Pracuję
przecież dużo i często brak mi czasu, żeby przyjść tutaj zjeść...
- Mogłaby też przynosić ci jedzenie, gdyby obowiązki wymagały od ciebie
wielogodzinnego pozostawania w kościele.
Revelin wypił piwo.
Głośno odstawił kubek na stół.
- Masz rację, Nadjano, to nie byłoby wcale takie głupie. Ale nie chcę kobiety w
domu. Jest za mały, będzie musiała dalej mieszkać tutaj w kuchni.
Nadjana zmarszczyła nos. To zaledwie połowiczne zwycięstwo. Chyba że...
- Zamierzałam włożyć trochę srebra w tę plebanię. Wciąż wiele trzeba tu
uporządkować, mam nadzieję, że nie weźmiesz mi za złe, teściu, zamówiłam już nowy
żelazny piec, nowe szafki i ławy, miedziane rondle, balie, trochę drobiazgów do
pokojów. Wiedziałam, że nie będziesz temu przeciwny...
Patrzył na nią niewidzącym wzrokiem.
- Ależ nie, na coś trzeba przecież wydawać pieniądze. A plebania zawsze wszak
była najwspanialszym gospodarstwem we wsi. Podoba mi się, że chcesz utrzymać ją na
należytym poziomie, Nadjano, zwłaszcza teraz, kiedy jest prawie twoja.
Podniósł wzrok na sufit, na stryszku ponad nimi akurat w tym miejscu stało łóżko
Justitiana. Nadjana nie bardzo wiedziała, jak rozumieć te słowa. Pastor zwykle nie
pozwalał się domyślać, jakie odczucia budzi w nim choroba syna. Niekiedy mówił o
Justitianie, jak gdyby syn leżał w łóżku z powodu chwilowego złego samopoczucia,
Nadjana natomiast czasami przeżywała strach, że mąż nigdy już nie wstanie. W dodatku
zbliżała się zima, a zimy w tym północnym kraju na pewno potrafią być straszne. Miała
nadzieję, że uda jej się zdobyć grube niedźwiedzie futro, a przynajmniej płaszcz z lisów.
W nim przy jej jasnej cerze będzie jej zapewne bardziej do twarzy.
Revelin najwidoczniej już się najadł.
- Podziękujmy Bogu za jego dary, a później módlmy się o to, by obdarzył nas
łaską w życiu i w naszej walce - powiedział z ironicznym wręcz namaszczeniem.
Zadowolony złożył dłonie. Potem rozluźnił kołnierz i zawołał kucharkę, by
przyniosła drewna.
- Czuję, że jesień zagościła już na dobre. Bolą stare kości, zapalmy dziś ogień na
palenisku, synowo, i radujmy się blaskiem płomieni.
To będzie niczym przygrywka, pomyślał. Płomienie pełzające po szczapach
drewna miały w sobie, zdaniem Revelina, coś zmysłowego. W dodatku przypominały mu
o stosie, który pewnego dnia, już niedługo, rozgorzeje na tle nieba.
- Widziałaś kiedyś stos, na którym palą czarownice? - spytał miękko.
Nadjana wzruszyła ramionami.
- Och, niejeden. Swego czasu było to ulubioną rozrywką szlachty. Wreszcie
jednak się tym znudzili, nikomu już nie chciało się wyprawiać w daleką drogę powozem
albo konno tylko po to, by zobaczyć, jak w ogniu ginie jakaś prosta dziewka. W dodatku
one zwykle umierały, zanim jeszcze dosięgły je płomienie.
Revelina wyraźnie zadowoliła ta odpowiedź.
- My też mieliśmy tutaj stosy. W Bergen i na prowincji Z reguły jednak sprawa
kończy się ścięciem przez kata.
- Tak jest czyściej - kiwnęła głową Nadjana.
- Aż za czysto - oburzył się pastor. - W dodatku gdy chodzi o czarownice, nigdy
nie można mieć pewności. Jeśli ich grzeszne ciało nie zostanie unicestwione, może
powstać spod ziemi i dręczyć swego sprawiedliwego sędziego.
- Ach, tak - uprzejmie odpowiedziała Nadjana. Była niezwykle trzeźwo myślącą
kobietą i dawno już się przekonała, że zwracanie uwagi na przesądy, złe znaki wróżące
nieszczęście, może co najwyżej wywołać krzywe spojrzenie innych ludzi.
- Marja Oppdal... Sądzę, że nadszedł na nią czas. Dlaczego powiedział to jednym
tchem z tamtymi słowami o stosie?
- A więc trzeba ją usunąć ze szkoły? - Nadjana postanowiła być ostrożna. Ważne
jednak, by pastor nawet w tej nieistotnej sprawie ujrzał w niej sprzymierzeńca. Jeśli jej
zaufa, łatwiej się później przed nią odsłoni.
- Musisz przejąć szkołę, może tylko na jakiś czas... Aż wszystko się uspokoi.
Trzeba postępować rozważnie. Ci ludzie... - Zatoczył krąg dłonią. - Są jak dzieci. Na
pewno zaczęliby protestować, gdybyśmy wysłali lensmana po Marję i zamknęli szkołę.
Dlatego najpierw zajmiemy się Marją, a kiedy o niej zapomną, położymy kres szkole.
Nadjana pokiwała głową. To brzmiało bardzo sensownie. Podobało jej się
napięcie, które, jak przypuszczała, ogarnie ją, kiedy stanie przed gromadą młodych,
ciekawych mężczyzn. Na dłużej jednak nudne będzie to wbijanie im do głowy liter i
słuchanie rysików skrobiących o tabliczki. Może przez parę miesięcy będzie ją to bawiło,
lecz przede wszystkim radować się będzie myślą, że Marja Oppdal zmuszona zostanie do
przekazania dzieła swego życia jej, osobie, do której zapewne czuje iskrzącą się
nienawiść.
- Powiem ci teraz, co zamierzam zrobić - oświadczył Revelin, gdy złociste jęzory
ognia poczęły lizać brzozowe drewno, z którego posypały się radosne iskry. - Pamiętasz
tych dwóch chłopaków, którzy odprowadzili cię do domu po starciu z Marją na
dziedzińcu kościoła?
Owszem, Nadjana ich pamiętała, prawdziwe dwa koguty. Udawali twardych, a ich
ręce, kiedy podpierali ją prowadząc, niby to przypadkiem dotykały jej piersi i bioder.
- To stryjeczni bracia Karla Oppdala, synowie jego stryja. Tego, który jest
właścicielem Zagrody Oppdal. Karl i Marja są jego dzierżawcami, ale więzy, które ich
łączą, nie są zbyt gorące. Karl nigdy nie potrafił dogadać się ze stryjem, a tym dwóm,
odkąd wyrośli na tyle, że zaczęli nosić spodnie, ślina cieknie na widok Marji. Sam
widziałem, jak siedzą czerwoni na twarzach, z kurtkami na kolanach, ta czarownica
zauroczyła i ich, biednych młodych kawalerów. Musisz wiedzieć, że ona jest niebez-
pieczna! Słyszałaś chyba o tym idiotycznym postępku Justitiana, okrył mnie wielkim
wstydem, zwracając cielęce oczy na tę rozwiązłą dziewczynę, w dodatku obcą.
Szukał zazdrości w twarzy Nadjany, ona jednak nie przypuszczała, by dało się to
zauważyć. Domyślała się, że pastor sam nie bardzo potrafi się oprzeć kuszącym
okrągłym wdziękom Marji. Nie zdziwiłoby jej, gdyby próbował zwabić tę zdrową młodą
wieśniaczkę na siano.
- Rozmawiałem z nimi, z tymi dwoma młodymi chłopakami. Przydadzą się, kiedy
lensman i lokalny ting zaczną szukać świadków jej nieczystej działalności.
- Czy to konieczne, żeby usunąć ją ze szkoły? Pomyśl tylko, co może się stać,
jeśli ting za bardzo się przejmie, jeszcze włączy w to asesora i przysięgłych. Marnie bę-
dzie wtedy z Marją Oppdal. Nie dość, że straci szkołę, to jeszcze będzie musiała
pożegnać się z życiem.
Pastor badawczo przyglądał się twarzy Nadjany. Miał do czynienia z kobietą, a
więc z istotą słabą, być może lepiej wtajemniczać ją stopniowo, Nadjana nie musi na
razie wiedzieć, jak daleko posunie się ta sprawa.
- Tego, komu Bóg przydziela urząd, obdarza też mądrością. Marja Oppdal
dostanie jedynie to, na co zasłużyła, a oboje wszak jesteśmy zgodni, że taka uboga, zbun-
towana rozpustnica nie zasługuje na szacunek i podziw, jakim obdarzają ją ludzie z
wioski.
Rzeczywiście, co do tego Nadjana musiała przyznać mu rację.
Marja i Anton siedzieli przy lampie i czytali po cichu każde swoją kopię listu co
najmniej dziesiąty już raz. Czy coś jest nie tak? Może jakieś zdanie, w którym zabrakło
pokory, słowo, które wzbudzi niezadowolenie u Jego Wysokości? Ale nie, piękne litery,
które wyszły spod ręki Marji, wiły się po pergaminie niczym gałązki kwiatów. A
pieczęcie postawione na oryginale wyglądały bardzo porządnie i godnie.
Największa była pieczęć Antona.
Znak lensmana, najbardziej zawiły, być może też liczył się najbardziej. Zgodził
się go przystawić dopiero, gdy Anton zagroził, że wyśle do króla identyczny list,
świadczący o braku zaufania, tyle że tym razem jako oskarżony wystąpi lensman.
Lensman wiedział, że Anton ma dość paskudnych dowodów, by nadać bieg sprawie. Cała
ta historia z domem wariatów, winem, którego ubyło, pierścieniem i srebrnymi misami,
tak, tak, Anton miał się na co powoływać. Cóż, lensman nie wywiązał się uczciwie z
obowiązku dopilnowania jego majątku, bronił się jednak twierdząc, że nikt nie
przypuszczał, by Anton kiedykolwiek opuścił przytułek, a wówczas i tak większość
spadku po nim przypadłaby lensmanowi, z synem bowiem, tym Benjaminem, nikt się nie
liczył.
Pod tymi dwiema pieczęciami widniały podpisy większości wieśniaków
posiadających ziemię we wsi, na samym dole zaś gmerki najuboższych.
List do króla wysłano, gdy Revelin wyraził swój niechętny stosunek do szkoły.
Marja wiedziała już wcześniej, że niejeden gospodarz od dawna burczał pod nosem na
ciężkie podatki, na wysokie opłaty, jakich pastor żądał za pogrzeby i śluby, za
najprostszą i najbardziej oczywistą część swej duszpasterskiej powinności. Ten człowiek
był chytry i pazerny, w dodatku jeden z wędrownych kupców opowiadał, że pastor
pochodzi z rodziny, w której i ojca, i dziada usunięto ze stanowiska za oszustwa,
zdzierstwo i jeszcze gorsze sprawki.
Stary pastor nie miał zbyt wielu przyjaciół.
Nad krajem powiał świeży wiatr, zmiany nie omijały również duchowieństwa. Na
przykład nowy pastor z Gaupne. Podlegał wprawdzie Revelinowi, lecz był uczonym,
godnym szacunku człowiekiem i przyjacielem ubogich podobnie jak Mogens Skanke.
Ludzie powoli zaczynali mieć dość Revelina.
Wierzyli, że miłościwy król przyjmie ich list i jakoś im pomoże. Podobne rzeczy
zdarzały się już dawniej w królestwie Danii i Norwegii, król był wszak namiestnikiem sa-
mego Pana Boga, sprawiedliwiej niż księża potrafił ferować wyroki i dać ludowi to, co
mu się należało.
Marja zdawała sobie sprawę, że nie mają zbyt wielkich szans. Mimo wszystko
wyglądało też na to, że pomoc króla chyba jednak nie będzie potrzebna, co bardzo ją
cieszyło. Wydawało się, że dzięki przyjaciołom i przekonywającym argumentom nawet
bez pieczęci królewskiej zdoła utrzymać starego pastora z dala od szkoły.
I dobrze, że tak jest, bo z wielkiego miasta wciąż nie przyszedł bodaj świstek. A
znów zbliżał się dzień świętego Mortena. Rok 1712 nadchodził wielkimi krokami, w tym
roku Marja skończy dwadzieścia pięć lat. Mimo to jednak siedząc w przytulnym blasku
lampy i żartując z Antonem czuła się jak młoda dziewczyna. Cieszyła się, że dni
upływają tak spokojnie, pastor nie pokazał się więcej w szkole, pogodził się widać z
klęską w tej sprawie. Nigdy jeszcze nie było tak blisko do buntu. Mieszkańcy wioski
jawnie burzyli się przeciw swemu pasterzowi, dzieciom pozwalano przychodzić na nauki
do Marji. Niektórych wprawdzie nie puszczano, a może po prostu potrzebowano ich do
pracy, lecz mimo to w parafii Lyster było co najmniej dwadzieścioro młodych ludzi,
którzy opanowali już sztukę pisania. I to dzieci biedaków, nie wójtowskich synów czy
potomków żołnierzy najbardziej obeznanych ze światem dzięki swym podróżom.
W blasku lampy oczy Antona stały się żywsze, z każdym dniem nabierał coraz
więcej sił, już niemal nie pamiętano, że przez długi czas jedną nogą stał w grobie, a drugą
w świecie obłędu.
Marja pozwoliła mu ująć się za ręce, tak jak zrobiłby to wiekowy wuj, a może
dziadek. Anton pogłaskał delikatną skórę na wierzchu jej dłoni, gładził szorstki zgrubiały
spód, herb ludzi, którzy nie stronią od pracy. Takich rąk sam Anton nigdy nie miał.
- Jesteś niezwykłą osobą, Marjo - rzekł wzruszony. Uśmiech zdradził, że pożegnał
się z jeszcze jednym zębem, lecz nie stracił na tym nic z serdeczności. Marja uścisnęła
mocno starą dłoń.
- Przekonasz się, że już niedługo dostaniemy wieści od króla. Dopiero będzie co
przeczytać w klasie. Może asesor otrzyma upomnienie dla Revelina i raz na zawsze
będziemy mogli żyć w spokoju.
- To bardzo możliwe, jeśli tylko Jego Wysokość nie będzie akurat w tej chwili
zbyt zajęty ściganiem cudzoziemców.
- Wojna wciąż jeszcze trwa, chyba zawsze będą jakieś niepokoje.
- Nie bój się, przyjdzie i pokój, ale widziałem śmierć tak wielu towarzyszy, zbyt
wielu...
Marja pamiętała, że Anton za młodu był żołnierzem. Dopiero gdy został ciężko
ranny, wrócił do Lyster, tu, gdzie jego korzenie. Powrócił do kawałka ziemi, leżącego
odłogiem, lecz potrafił oczarować wdowę w średnim wieku, która wówczas rządziła we
Wdowiej Zagrodzie. Małżeństwo było krótkie, lecz bardzo korzystne, zwłaszcza dla
Antona. Nie mogło jednak dać mu dzieci. Dziecko dała mu Gjertrud.
- Benjamin... Potrzeba ci czegoś dla niego? Może jakichś ubrań? Może czegoś
więcej, dla was wszystkich?
- Ach, nie, płacisz dostatecznie dużo, dajesz wszak ziarno dla całej rodziny, a
materiał, który przysłałeś, nie nadawał się przecież dla dziecka, to był materiał na suknie.
A może chcesz, żeby twój syn nosił stroje z czerwonej wełny w kwiaty?
Uśmiechnął się.
- Nie, ale nie przyjęłabyś prezentu, gdybym powiedział, że kupiłem go z myślą o
twoich niebieskich oczach.
Marja roześmiała się. Kiedy już przyjęła podarunek, ogromnie się z niego
cieszyła. Postanowiła poświęcić następne wieczory na uszycie sukni dla siebie i dla
Amelii, a Benjamin z czerwonego materiału w niebieskie kwiatki może dostać czapeczkę
i kurtkę.
Wyjrzała przez okno, dawno już zapadł ciemny wieczór. Karl miał zajrzeć tu po
drodze do domu, mówił, że przyjdzie późno, wybrał się na południową stronę sprowadzić
do domu zabłąkane owce. Druga strona fiordu była właściwie bezludna, tylko w jednej ze
zrujnowanych chat mieszkało stare małżeństwo chałupników. Zagroda na szczycie,
Bergaheim, leżała opustoszała, odkąd ludzie sięgali pamięcią. Nie mieszkał w niej nikt
od czasu owego strasznego wypadku. Gjertrud wspominała, że urodziła się tam babka
Marji, Liv, tak miała na imię. Marję widok niewielkiego skrawka ziemi w górze między
niebem a fiordem zawsze napawał smutkiem, czuła, że coś ją do Bergaheim ciągnie, nig-
dy jednak nie zdecydowała się tam wybrać. Może pewnego dnia pójdzie, w przyszłym
roku latem.
Anton ziewnął przeciągle. Blask lampy zaczynał słabnąć, kończyła się kupiona w
mieście droga oliwa.
- Połóż się już spać, przyjacielu, wypocznij, ja tu posiedzę, jeśli mogę, i zaczekam
na męża.
Anton pogładził ją po ramieniu.
- Dobrze, Marjo, tak właśnie powinno być. Marja wiedziała, co miał na myśli. Z
Karla Oppdala niejeden się naśmiewał, nie zawsze przecież żona czekała na męża, gdy
tak jak teraz jego dzień pracy niespodziewanie się przeciągał.
ROZDZIAŁ VII
Ting wiejski odbył się tak, jak odbywał się zawsze jeszcze na długo przed tym,
nim pojawili się nowi księża i usunęli z kościołów wizerunki Maryi.
Dwa razy do roku, niekiedy trzy lub cztery, najzacniejsi mieszkańcy parafii
zbierali się i zasiadali wokół długiego stołu. Przy nim właśnie przedstawiano sprawy,
rozpatrywano je, a nierzadko rozwiązywano. Dotyczyły sąsiedzkich waśni, prawa do
łowienia ryb czy też wyrębu drzew na opał. Czasami były to kwestie podziału spadku, z
którymi nie potrafiono sobie poradzić, albo spory w interesach. Niekiedy przed tingiem
stawała niewierna żona, innym razem kobieta bądź mężczyzna, żyjący w niezgodzie z
przyjętymi obyczajami. Do izby, gdzie zasiadali sędziowie, przyprowadzano nawet
dzieci, by złożyły wyjaśnienia i otrzymały wyrok, jeśli miały zbyt lepkie ręce lub
wymigiwały się od pracy należnej gospodarzowi.
Gdy asesor zjawił się na tingu po raz pierwszy jako osoba wyznająca się na
prawie i uczona w piśmie, jego obowiązkiem było służyć chłopom pomocą i radami. Te-
raz, po wielu latach, zagrzał już dobrze miejsce i był, rzec można, jedynowładcą na swym
stanowisku sędziego.
Marja Oppdal otrzymała wezwanie dopiero na dzień przed wyznaczonym dniem
tingu. Zdążyła tylko spędzić bezsenną noc na rozważaniach, czego też może dotyczyć ta
sprawa. Niewinnie wyglądający dokument mówił jedynie, że wzywa się ją do złożenia
wyjaśnień dotyczących oskarżenia, które zostanie jej postawione w związku z dziwnym
zachowaniem w szkole. Nazwisko Revelina na dokumencie nie było niczym
nieoczekiwanym.
Zaskoczenie i gniew zagłuszyły tej nocy strach. Marja nie pozwoliła spać
Karlowi, wspólnie zastanawiali się, co też może oznaczać takie wezwanie. W jednej
chwili los, jaki spotkał jej matkę, stał się tak bliski. I ona leżała w nieprzespane noce, nie
wiedząc, czego zażąda od niej kolejny dzień. W grze brali udział ci sami aktorzy, różniły
się tylko Marie.
Karl próbował uspokoić żonę, tłumacząc, że wciąż jeszcze mają przyjaciół,
podkreślał, że Anton na pewno nie będzie milczał. Ting usłucha także zapewne rad lens-
mana, a jego da się jeszcze trochę docisnąć. I czyż nie ma porządnych zadowolonych
mieszkańców wioski, którzy przemówią za nią i będą chwalić jej inicjatywę?
To zapewne ostatnia rozpaczliwa próba, podjęta przez pastora, który nie chciał
stracić twarzy. Karl obiecywał, że osobiście zadba o to, by asesor dowiedział się o żądzy
władzy i nienawiści duchownego.
Marja lekko uśmiechnęła się w ciemności, lecz ręce nie chciały uleżeć spokojnie.
Nadpełzało czarne przeczucie, które wprawiło całe jej ciało w drżenie.
Czyżby historia miała się powtórzyć?
Marja przymknęła oczy. Była pewna, że tego nie zniesie, nie chciała nawet
myśleć o tym, że mogą ją zabrać daleko od domu, od dzieci i Karla, i od szkoły...
Tyle jeszcze chciała tu zrobić. Miała dopiero dwadzieścia cztery lata.
Zerwała się o szarym świcie, wyjęła nową suknię z wełny, uszytą według
własnego pomysłu, niepodobną do żadnej, którą widziała. Czerwony materiał skroiła z
całej długości, z wcięciem w pasie. Do umocowania pod piersiami użyła cynowej szpili z
ornamentem. Pod spodem nosiła starą letnią sukienkę z cienkiego materiału, która
szeleściła przy każdym ruchu, a widać ją było tylko w postaci białego paska na przodzie
stroju. Miała także na sobie białą koszulę, tę ozdobioną kolorowymi haftami przy szyi i
na rękawach. Strój był niezwykły, ciekawy, lecz jak najbardziej przyzwoity. Marja czuła,
że jest w nim sobą. Z pewnością pomoże jej to na tingu, potrzebna jej będzie każda
drobina pewności siebie.
Z beczki pod ścianą przyniosła wodę, zagrzała ją na ogniu i napełniła kadź w
sieni. Potem natarła włosy najlepszym mydłem, w tym czasie w niedużym rondelku,
wydzielając przyjemny zapach, gotowała się brunatnozielona masa. Przyrządziła ją
według własnego tajemniczego przepisu, od tej papki włosy pięknie błyszczały i przez
wiele dni pachniały żywą zielenią. W mieszance był jałowiec i arcydzięgiel, a także
rumianek, arnika górska, pestki pigwy i garść pachnących kwiatów z przekwitłych już
letnich łąk. To one właśnie pachniały. Chociaż kwiaty były już wyschnięte i zbrązowiałe,
dało się rozróżnić zapach dzikiej róży i ciężki aromat czeremchy.
Zanim dzieci się zbudziły i Karl doszedł do siebie, skończyła przygotowania.
Niełatwo było opowiedzieć o wszystkim dzieciom, na wypadek gdyby stało się
coś więcej. Z Revelinem nigdy nic nie wiadomo, trudno stwierdzić, jakie karty ma w
rękawie.
Marja postanowiła być silna i uśmiechnięta, żeby niepotrzebnie nie straszyć
malców. Trudno, zaryzykuje, że dzieci przeżyją wstrząs, jeśli nie wróci do domu
wieczorem. Nie przypuszczała jednak, by mogło do tego dojść. Czuła się czysta i
niewinna jak młoda dziewica. W szkole wciąż powtarzała sobie, że musi być ostrożna. Że
nie wolno jej rozprawiać o kwestiach duchowych, poza odmawianiem modlitw i
śpiewaniem pieśni. Nie wolno naprowadzać na zbyt śmiałe myśli, nie mówić nic, co
władze mogłyby potraktować jako podburzanie do buntu. Zdawała sobie jednak sprawę,
że samym swym istnieniem może zachęcać do tego ludzi. Ale na to nie miała żadnej
rady.
Od nowa odtworzyła w myślach dni spędzone w szkole. Nie mogła znaleźć
niczego, co mogłoby być wodą na młyn pastora.
Może najwyżej ta rubaszna piosenka Jona Muzykanta. Tego dnia uczniowie
bawili się, klaskali przy wtórze prostej i radosnej śpiewki o dwojgu młodych, którzy
musieli przejść ciężkie próby.
Dzwonnik śpiewał razem z nimi, no i przecież nie ona zaproponowała tę piosnkę.
Jeśli Revelin chciał wyrządzić jej krzywdę, to musiał mieć inne zarzuty. Przecież jego
oskarżeń i jej obrony wysłuchiwać będą najlepsi i najsprawiedliwsi ludzie z wioski.
Marja znała ich wszystkich, siadywała w ich izbach, piła piwo, którym ją częstowali, jej
bliźnięta bawiły się z ich dziećmi. I przecież byli to ci sami mężczyźni, którzy nieraz
zatrzymywali się po drodze, by chwilę pogawędzić, wymienić opinie.
Nie mieszkała wśród wrogów, już to stanowiło wielką pociechę, dodającą Marji
siły i pozwalającą, by z uśmiechem tego dnia powitała świat.
Jeden za drugim stawał ze spuszczoną głową i składał świadectwo przed
wstrząśniętym sądem.
Asesorowi, który na początku wyciągnął rękę do Marji Oppdal i wypytywał o
zdrowie rodziny, twarz tężała coraz bardziej, coraz mocniej też odchylał się na krześle.
Nie podobało mu się to, co słyszał, musiał jednak wypełniać obowiązki i notować
wszystko w wielkich księgach. Przysięgli również wili się na krzesłach.
To już nie była sprawa pastora przywołującego do porządku zbłąkaną kobietę.
Tu chodziło o coś więcej.
Podżeganie do buntu, mamienie ludzi.
I czary.
Najmocniej zaważyło świadectwo młodej kobiety, twierdzącej, że Marja podała
jej niebezpieczny wywar, który miał wykurować ją z uprzykrzonego kaszlu. Napar
wywołał wizje, kobieta na własne oczy widziała taniec czarownic i małe cuchnące
demony pełzające wokół jej łóżka. Wszyscy wiedzieli wprawdzie, że Marcie Rybaczce
daleko do mądrości, lecz jej proste słowa wypowiedziane były z tak szczerą naiwnością,
że po prostu musiały być prawdziwe.
Potem przyszedł mężczyzna, który słyszał, jak Marja nakłaniała jego żonę do
bardzo niekobiecego zachowania, do sprzeciwiania się mężowi, złamania królewskiego i
Bożego prawa o małżeństwie!
Ktoś opowiedział o lekkomyślności Marji w szkole, o tym, jak zarumieniona
skakała i tańczyła, nieprzyzwoicie się poruszając na oczach młodych. W dodatku do
wtóru sprośnej piosenki.
W izbie zapanowano poruszenie, gdy zawezwano Nadjanę. Wkroczyła do środka
niczym królowa, ubrana tego dnia w suknię o barwie intensywnej zieleni. Już sam jej
strój wystarczył, by olśnić, i sędziowie, omamieni, nie prosili, by bardziej szczegółowo
przedstawiła swoje oskarżenie. Nadjana opowiedziała o histerycznym ataku Marji, o
szaleństwie, jakie ogarnęło ją na dziedzińcu kościoła, w dodatku w niedzielę po mszy.
Fakt ten był powszechnie znany, lecz delikatność i kruchość Nadjany nadała
historii, którą dotychczas postrzegano jako zabawną, niebezpiecznego wymiaru. Wszyscy
obecni na sali mężczyźni mieli ochotę wziąć szlachciankę na kolana jak dziecko i utulić,
ochronić przed wszelkim złem, również przed Marją Oppdal, która ośmieliła się zbrukać
tę białą skórę pazurami i uderzeniem.
W miarę jak kolejni współmieszkańcy występowali przed tingiem, Marja bladła
coraz bardziej. Na próżno starała się pochwycić ich spojrzenie, przytrzymać je,
sprawdzić, czy potrafią rzucić jej oskarżenia prosto w twarz. Wszyscy jednak jak jeden
mąż kierowali swe słowa do asesora i tych, którzy siedzieli obok niego.
Na koniec wystąpił Revelin. Niewiele mówił, podał tylko asesorowi plik
papierów.
- To zeznania przypadkowo dobranych świadków, panie asesorze. Spisane
własnoręcznie przeze mnie i poświadczone imieniem lub gmerkiem świadka. Sądzę, że
asesor uzna je za prawidłowo sporządzone.
Asesor zwilżył palce, przejrzał kolejne strony, poczytał trochę tu, trochę tam.
Oczy w szparkach powiek ledwie już było widać. Usta zacisnął w wąską kreskę. Pocił się
pod peruką.
Chrząknął wreszcie i wbił wzrok w Marję.
- Wiele tu do osądzania, o wiele więcej niż przypuszczałem. Panie Revelin, ta
sprawa zatacza szersze kręgi, niż pan zapowiadał. Obowiązkiem moim jest powiedzieć,
że postąpił pan niewłaściwie, te oskarżenia... są zbyt poważne, by wystarczyło
przesłuchać świadków. Pan o tym wiedział i powinien przedstawić jak zwyczajną
sprawę. Teraz zmuszony będę prosić tych dobrych ludzi, by zbadali dokładniej pańskie
zarzuty, a to zajmie o wiele więcej dni, niż przeznaczyliśmy na ten ting. Sprawia pan nam
kłopoty, panie Revelin.
Pastor przyjął ostre napomnienie z pokornie spuszczoną głową.
- Oczywiście, panie asesorze, przyznaję, że o tym nie pomyślałem. Proszę jednak
nie sądzić, że kierował mną brak szacunku. Po prostu mam tak wiele zajęć... Mój syn jest
chory, jak pan wie. Muszę się też troszczyć o parafię, o ludzi, którzy mi podlegają. Ta
sprawa bardzo ciążyła mi na sercu, widać jednak nie poświęciłem jej dostatecznej
uwagi...
Sprytnie, pomyślała Marja z goryczą. Widziała, że słowa pastora jeszcze bardziej
wystraszyły sędziów. Wzrok ich błądził niespokojnie, pobledli. Myśli, jakie przywołało
wystąpienie pastora, nie należały do przyjemnych. Jeśli Marja Oppdal rzeczywiście jest
buntowniczką, a na dodatek czarownicą... Oni sami znaleźli się w równie niebezpiecznej
sytuacji, bo przecież przy podobnych procesach machina sprawiedliwości wciągała
również rodzinę i przyjaciół skazanego. Za obcowanie z taką osobą nakładano wysokie
grzywny, a niewiele trzeba, by zostać o to oskarżonym.
Najstarszy z sędziów przysięgłych, stary dostojny Johannes Fiat, chrząknął w
kącie. Podniósł głowę, napotkał wzrok Marji.
- Nie podoba mi się to - oświadczył, wbijając spojrzenie w pastora. - Podobną
sytuację przeżyłem już wcześniej, panie asesorze, od dawna jestem sędzią, odkąd mój
świętej pamięci ojciec przed blisko czterdziestu laty przedwcześnie odszedł z tego świata.
Siedziałem kiedyś przy podobnym stole i słyszałem, jak ten sam człowiek wnosi
identyczne oskarżenia przeciwko kobiecie.
Tak, nawet imię nosiła takie samo! W tamtej sprawie zapadł ciężki wyrok,
oskarżona ledwie uniknęła stosu. Odkąd poznałem wyrok najwyższego sądu... w moim
sercu zapanował niepokój. Uważam, że powinniśmy postępować niezwykle ostrożnie,
moi panowie, abyśmy nikogo nie skrzywdzili i nie dali się zwieść własnemu strachowi
przed niebezpieczeństwami, jakimi grozi nam pastor.
Wśród zebranych na sali podniósł się szum. Ludzie wiedzieli, o jakiej sprawie
mówi Johannes. O procesie czarownicy, Marii Skanke, zwanej Aniołem. Cała ta sprawa
przyniosła wsi nieszczęście.
Marja miała nadzieję, że nie słychać, jak mocno wali jej serce. Ten człowiek
dopatrzył się podobieństwa! Staruszek wyciągnął wnioski, do których ona sama bała się
dochodzić. Ale on nie znał prawdy, nie mógł wiedzieć, że jest córką Anioła. A Revelin
wiedział, Marja nie przypuszczała jednak, by się zdradził. Musiał żywić wątpliwości,
inaczej dawno już by to zrobił. Teraz to już bez znaczenia. Trudno przewidzieć, co
przyniosłoby ujawnienie tej prostej informacji, na czyją korzyść by przemówiło.
Marja doszła do wniosku, że podobne myśli chodzą także po głowie pastora.
Czy jeśli ujawni prawdę o jej pochodzeniu, sędziowie łatwiej dadzą wiarę
oskarżeniom o czary?
Czy też ludzie, tacy jak Johannes Fiat, zaczną mówić o tym, co pamiętają, czy
przypomną im się wątpliwości co do słuszności wyroku, jaki zapadł na jej matkę?
Nie lubili Revelina. Bali się jego władzy, jego wrogości.
Bali się też tego, co może na nich sprowadzić czarownica.
Czy ten strach zwycięży nad rozsądkiem i przyjaźnią, jaką zawsze dla niej mieli?
Tego Marja bardzo się lękała. Pastor zaś obawiał się owych dawnych
wątpliwości.
Dlatego żadne z nich nie wspomniało ani słowem o sprawie sprzed wielu lat.
Asesor przejrzał swoje papiery, sędziowie nachylili się ku sobie, naradzając się
szeptem.
Nie zatrzymano Marji i nie zamknięto w loszku u lensmana, pozwolono jej wrócić
do domu. Revelin zapewne burzył się przeciw temu, lecz asesor nie chciał zgodzić się na
uwięzienie oskarżonej albo zatrzymanie przed szczegółowym rozpatrzeniem sprawy.
- Ma tu dzieci, męża, rodzinę, nigdzie nie ucieknie - stwierdził stanowczo,
powstrzymując tyradę pastora.
Revelin wiedział, że musi respektować postanowienia asesora. Trzeba na razie
postępować z szacunkiem wobec tego chytrusa; gdy sprawa dobiegnie końca, a los Marji
zostanie już przypieczętowany, znów będzie mógł pozwolić sobie na łajanie ziemskich
sędziów z ambony.
Marja szła do domu z podniesioną głową, lecz słowa, jakie usłyszała w sali tingu,
wżarły jej się w serce niczym rozpalone żelazo, zostawiając w nim głębokie czarne
kratery strachu.
Nigdy jeszcze nie było z nią aż tak źle.
Sprawa wyglądała naprawdę groźnie.
A Revelin wciąż jeszcze nie pokazał wszystkiego, co miał w zanadrzu.
- Na razie poznaliśmy tylko oskarżenia - pocieszali ją Karl i Anton. - Na
następnym posiedzeniu sędziowie wysłuchają twoich słów i twoich świadków.
Marja westchnęła.
- Nie wierzcie, że sprzeciwią się pastorowi. Wyraźnie widać, jak dobrze się
przygotował. Jak mogłam być taka głupia i sądzić, że on się poddał? Jak mogłam dać się
tak zwieść i przyjmować wszystko ze spokojem, niczym dziecko, któremu wmawia się,
że nic złego się nie dzieje, a które potem nagle budzi się opuszczone przez wszystkich.
- Ty nie jesteś opuszczona, ale zmieniasz się w płaczliwą słabą gąskę.
W ostrych słowach Antona kryło się wiele miłości. Marja wiedziała o tym i miała
świadomość, że zasłużyła na przywołanie do porządku.
- Gdzie się podziała ta dziewczyna, która w obronie swoich idei sprzeciwiła się
pastorowi i połowie wsi? Gdzie się podziała młoda gospodyni, która nie boi się ani burzy,
ani bólu, spiesząc z pomocą rodzącej? Gdzie moja kochana Marja, która z podniesioną
głową przygarnęła kalekie dziecko i z dumą zaniosła je do pastora, a potem wdarła się do
przytułku dla obłąkanych i sprowadziła z powrotem na świat ojca tego dziecka?
Karl mocno uścisnął ją za rękę.
- Będziemy walczyć o twoje prawa aż do końca.
Przytuliła się do niego z wdzięcznością. Jakie to dziwne, siła Karla zdawała się
pozbawiać ją mocy. On także robił się słaby i uległy, kiedy w niej gorzała wola walki.
Czy naprawdę jedno musi odpokutować za siłę drugiego? Gdy w jednym płonie
twardość, drugie musi stać się łagodne i bezradne?
Marja nie miała siły, by akurat teraz walczyć ze słabością. Dobrze jej było, gdy
mogła tak sobie siedzieć, bezwolna, osłabiona, przytulona do jego krzepkiego ciała.
Dobrze wiedzieć, że ktoś podejmie za nią walkę.
- Mamy trzy dni - powiedział Anton. - Pastor przekona się, że i my potrafimy
zdobyć świadectwo porządnych ludzi. Nawet gdyby miało to mnie kosztować całe
srebro, jakie mam...
- Nie, nie będziemy kupować dobrego słowa. Nie będziemy tacy jak on, któremu
się wydaje, że może kupić zabójstwo sprawiedliwości.
Marja ożywiła się. W niebieskich oczach rozgorzał dawny płomień.
Poderwała się, zaczęła krążyć po izbie.
- Nie jesteśmy tacy. Słuchajcie mnie, mało brakowało, a poszłabym jego ścieżką.
Tyle miałam w sobie goryczy i nienawiści, że jak on uciekłam się do podstępnej walki.
Nie wolno nam tego robić. Nie przystoi mojej sprawie, aby twoje srebro, Antonie,
kupowało dobre słowa i pochwały.
Rozpaliła się znów. Rozwiane włosy otaczały jej głowę niczym czarna chmura.
Można było w jej oczach niemal dostrzec błyskawice.
Anton i Karl z trudem przełknęli ślinę.
Gdyby sędziowie ujrzeli ją taką, jak w tej chwili, nie potrzebowaliby zbyt wiele
fantazji, by zobaczyć czarownicę. Brakowało jej tylko miotły i czarnego kota.
Benjamin zapłakał cicho w swoim jasnym drewnianym łóżeczku.
Nie przywykł do tego, by wieczorami panował taki gwar. Amelia nie spała, leżała
ze złożonymi rączkami, wychwytując lęk pobrzmiewający w słowach dorosłych.
Co to się dzieje?
Anton pochylił stary kark i podniósł synka z łóżeczka. Ale chłopiec płakał za
Marją i nie chciał się uspokoić, dopóki nie poczuł jej ciepłej bliskości. Dopiero wtedy
usnął.
Co my bez niej zrobimy, przeraził się w duchu Karl.
Nie chciał nawet wyobrażać sobie życia bez Marji. Przysiągł, że nikt mu jej nie
odbierze. Nawet gdyby w jej obronie przyszło mu zabić.
Wiadomość o tym, że Marja Oppdal stanęła przed tingiem i musiała bronić swej
czci i życia, prędko rozniosła się po wioskach. Gdy trzy wyznaczone na zwykłe sprawy
dni tingu miały się ku końcowi, strumień ludzi począł płynąć jakby w niewłaściwą
stronę. Przybywali łodziami i piechotą z Jostedalen, z Gaupne, Kroken i Urnes. I z zagród
położonych jeszcze dalej nad fiordem.
Nikt nie chciał, by ominęły go tak ciekawe wydarzenia. Wielu pamiętało i
dyskutowało jeszcze o poprzedniej podobnej sprawie, nie każdego roku wszak
występowano z takimi oskarżeniami wobec kogoś z okolicy. Wielu uważało, że ostatnia
czarownica dawno już spłonęła, niejeden ksiądz otwarcie się sprzeciwiał tego rodzaju
praktykom, potępiając przesądy i prześladowania, które przez stulecia wielu młodych
mężczyzn i kobiet kosztowały życie.
Ale w głąb fiordów wśród stromych gór nie docierały poglądy światłych
duchownych, a kiedy ting zdecydował, że sprawa jest poważna i należy rozpatrywać ją
dalej, wielu poczciwych ludzi spieszyło ze złożeniem świadectwa. A któżby ośmielił się
sprzeciwić ich zeznaniom, podać w wątpliwość ich słowa po to, by ratować jakąś
biedaczkę?
Marja przez te trzy noce nie spała, drzemała tylko w koszmarnym otępieniu,
budziła się z obolałymi mięśniami, czując, że ostre zęby strachu szarpią ją za serce.
Mimo to dni jakoś płynęły, spędzała je przede wszystkim bezczynnie siedząc przy
piecu, tuląc miękkie ciałko Benjamina. Karl od czasu do czasu zaglądał do niej i cichym
głosem pocieszał opowieściami o tym, z kim rozmawiał i kto nie opuści jej w biedzie.
Mówił też, kto jest jej przeciwny.
Gdy zapadł zmierzch w wieczór poprzedzający dzień, kiedy znów miała stanąć
przed tingiem, przyszedł Anton.
Był poważny, ale oczy mu się śmiały.
Przyniósł ze sobą jakiś papier. Marji nie podobał się widok szarawożółtego
arkusza, takie dokumenty rzadko oznaczały dobre wieści.
Anton zebrał ich wokół stołu. Poprosił Marję, by zapaliła więcej świec, a potem
rozłożył dokument na wyszorowanych do białości sosnowych deskach i głośno go
odczytał.
Karl ze zdumienia rozdziawił usta.
- Przekazujesz nam zagrodę? Wdowią Zagrodę? Anton kiwnął głową.
- Słyszałeś przecież, co napisałem: „Aby pokazać tej wiosce i jej mieszkańcom,
po czyjej stronie leży prawda, jako dowód dla tych, którzy wierzą, że nikt nie odda wszy-
stkiego, co ma, osobie, która nie będzie się o to troszczyć”.
- Pomyślą, że znów oszalałeś - odezwała się wzburzona Marja, wiedziała jednak,
że nie ma racji. Anton dawno już przekonał ludzi, że jest przy zdrowych zmysłach.
- Chcę, żebyście poszli ze mną już dzisiaj. Izby są gotowe, rzeczy osobiste
zgromadziłem w mojej komorze, reszta należy do was. I do mojego syna. On być może
nie jest wart papierów z pieczęcią, lecz jest moim synem. Tylko dzięki wam będzie mógł
korzystać ze swego dziedzictwa. Mój postępek nie jest więc wcale tak szlachetny, jak
wam być może się wydaje.
Marja i Karl wymienili spojrzenia.
W jednej chwili poczuli się tak dziwnie.
Drewniaki, jak wcześniej, tarły o twardą skórę na piętach, powstałą za ich
przyczyną. Dalej siedzieli przy topornie wyciosanym stole z nie heblowanych desek. Za
lampę służyła im woskowa świeczka, a w łóżkach mieli posłania ze słomy.
Teraz byli bogaci.
Stali się bogaci właśnie w tej chwili.
Czekało ich inne życie.
Najpierw jednak musieli wygrać walkę o to, co najważniejsze.
Marja bez słowa uściskała Antona.
Domyślała się jeszcze innej przyczyny jego postępku.
Gdyby jej przyszło zginąć, nie przetrwać tej burzy, to mimo wszystko jej
dzieciom i mężowi nie zabraknie niczego. Nie będzie musiała się martwić o to, kto
wystawi na stół jedzenie i zatroszczy się o wełnę na ubrania, kiedy jej tę
odpowiedzialność odbiorą.
- Dziękuję - rzekła po prostu. Anton wolno pokiwał głową. Marję nagle przeszedł
dreszcz, chociaż w izbie od ognia płonącego w piecu i na palenisku panowało przytulne
ciepło.
- Sądzę, że w nocy spadnie śnieg - powiedziała, dokładając grube polano do
ognia.
Następnego ranka czysta biel krajobrazu ostro kontrastowała ze słowami, które
padały wśród ścian izby, gdzie odbywał się ting. To był dzień Marji. To ona miała
wyjaśniać, jakie nieporozumienia mogły doprowadzić do oskarżeń, które wcześniej jej
postawiono. Mówiła cicho, sprawiała wrażenie pokornej i bardzo kobiecej. Ludzie nie
przywykli do takiej Marji. Gdzie się podziały iskry, ostre słowa i płomień, który spodzie-
wali się ujrzeć w jej oczach? Tymczasem przedstawienie zdało się jakby pozbawione
życia. Na szczęście pastor był taki jak zwykle, jego słowom nie brakło odoru I siarki i
mocy. Ani razu jednak nie zauważono, by Marja ugięła się pod ciężarem oskarżeń, i
nawet na moment nie puściła ręki męża. Po jej prawej stronie siedział Anton; kiedy
przedłożył swoją sprawę, wśród zebranych podniósł się jednogłośny szum. Anton długo
mówił o dobroci Marji, o jej poczuciu sprawiedliwości, na które inni pozostawali ślepi.
Pokazał też dokument zaświadczający o tym, co zamierza jej przekazać.
- Czy oddawałbym Marji Oppdal mój dwór, gdybym wiedział, że za kilka tygodni
uznają ją czarownicą i wszystko odbiorą? Czy jako jej najbliższy przyjaciel stawiałbym
się w takiej sytuacji, wiedząc, że wszystko, co do mnie należy, przejdzie na tego
człowieka - tu wskazał na Revelina - który pragnie wyłącznie jej zła? Bo jeśli ta sprawa
źle się zakończy, jeśli te bezpodstawne oskarżenia dotrą do waszych serc... To nasz
przeciwnik, przedstawiciel kościoła, zawładnie całym moim majątkiem. Do tego stopnia
pewien jestem niewinności Marji i waszego poczucia sprawiedliwości, szlachetni
sędziowie - zakończył Anton.
W izbie zawrzało.
Cóż za zwrot w sprawie! Jakaż odwaga! Anton dla Marji ryzykował nie tylko
swoje dobre imię, stawką w grze były też jego włości, które jej oddał. W istocie ry-
zykował, że wszystko przypadnie znienawidzonemu Revelinowi, a w każdym razie jego
kościołowi.
Sam Revelin poczerwieniał z gniewu. Wyczuwał, jak nastroje ludzi się zmieniają,
twarze sędziów coraz bardziej zamykały się przed nim, po raz pierwszy przemknęła mu
po głowie myśl o kolejnej klęsce, mało miał już asów w rękawie, być może niektóre
karty będzie musiał wykorzystać po raz kolejny.
Najlepszą z nich była najprawdopodobniej Nadjana, jej chłodna uroda, szacunek
dla błękitnej krwi, doświadczenie ze świata... O tak, ta kobieta na pewno potrafi zamydlić
oczy ludziom. Będą spijali każde słowo z jej ust niczym słodką śmietankę.
Pozostały wszak jeszcze dwa dni.
Revelin wyprostował się, uśmiechnął w duchu. To tylko chwilowa zmiana
nastawienia, już on zadba o to, aby sędziowie nie zapomnieli, w czym naprawdę rzecz.
Justitian cierpiał w samotności. Nie odróżniał już wieczora od poranka czy od
nocy. Widział jedynie, że smugi światła, sączące się przez okiennice, nie raziły już tak
bardzo oczu, w domu nie panował gwar, nie słychać było głosów ani kroków, które
powiedziałyby mu, jaka jest pora doby. I kiedy obudził się z głębokiego snu, nie było
przy nim Nadjany.
W izbie cuchnęło chorobą. Sam wyczuwał nieprzyjemny zapach i bardzo się go
wstydził. Jakże musi ją to brzydzić, on sam też jest dla niej zapewne odrażający.
Czuł, jak przy każdym poruszeniu skóra na członkach pęka i otwierają się nowe
wrzody. Z wielkim wysiłkiem zdołał sięgnąć po naczynie, pozostawione, by mógł
załatwiać swe potrzeby. Nadjana na ogół pomagała mu i przy tym, lecz za każdym razem
nienawidził tego równie mocno.
Z jego godności nic już nie zostało.
Justitian czuł, że śmierć życzliwie i uwodzicielsko stuka go w ramię. Jedno tylko
nie pozwalało jej się zbliżyć: światło Nadjany. Za każdym razem gdy przychodziła do
niego i gdy dostrzegał w jej oczach prawdziwe ciepło, czuł, że to dla niej musi któregoś
dnia wstać wreszcie z łóżka. Dla niej musi podjąć czekające na niego obowiązki i stać się
powodem jej dumy.
Usłyszał wreszcie wytęsknione kroki na schodach. Nadjana stąpała lżej niż
wszyscy inni: być może nie tylko za sprawą długich sukni sprawiała wrażenie, że raczej
unosi się w powietrzu niż chodzi. Justitian usłyszał odgłos otwierających się drzwi,
zaszeleściły spódnice, kiedy przechodziła przez ciasny korytarz prowadzący do izby.
Blask świecy, którą niosła w ręku, poraził go w oczy.
- Justitianie... Spisz?
- Nie... Już nie. Ale jestem niewypowiedzianie zmęczony.
- Nie wypocząłeś ani trochę? Jak się dzisiaj czujesz, mój drogi?
- Odpoczywałem. Drzemałem, przysypiałem cały dzień, tylko chwilami
przytomniałem, a tyle było dźwięków, Nadjano...
Widziała cień na ścianie za łóżkiem, wiedziała, co on oznacza, lecz pozwoliła, by
blask świecy na chwilę bodaj go odpędził.
- Co tam się dzieje? - spytał Justitian przytomnym takim jak dawniej głosem.
Czyżby się zorientował? Czyżby wzburzenie, jakie ogarnęło wioskę, dotarło do
niego aż tu, do tej odizolowanej izdebki?
Revelin na pewno do niczego się nie przyznał. Jego wizyty u chorego syna
ograniczały się do kilku oschłych zdań i modlitw. Nadjana widziała, że stary zmaga się
ze sobą. Być może nie kochał syna i nie żałował żadnego z razów ani złych słów, nie
potrafił jednak całkiem ukryć, że cierpi na widok chorego. Na szczęście przynajmniej
teraz nie zarzucał Justitianowi bezradności.
- Odbywa się ting - powiedziała z wahaniem, bojąc się kolejnych pytań. Ją samą
zlewał ze strachu zimny pot na myśl o tym, jak może zakończyć się cała sprawa.
Zeznania przeciwko Marji skuły jej serce lodem; na cóż ona się poważyła? Przecież
wiedziała, że Revelin to niebezpieczny człowiek, powinna była zrozumieć, że nie
zadowoli się trzepnięciem Marji Oppdal po palcach. Pastor żądał jej życia; cena, jaką
Nadjana miała zapłacić za zaufanie i dobrą wolę Revelina, stawała się dla niej zbyt
wysoka.
Justitian na pewno nie zniesie takiej nowiny, co do tego Nadjana miała pewność.
Gdyby jej mąż dowiedział się, że Marję Oppdal skazano na śmierć i że jedną z osób,
które zaprowadziły nieszczęsną na stos, była Nadjana, umarłby pełen nienawiści do żony.
On, jedyny przyjaciel, jakiego kiedykolwiek miała.
Jedyna osoba, z którą nie związała się z egoistycznych pobudek.
- Lensman żąda zapłaty za Gildeplass, znów też wybuchły kolejne spory o jakieś
kamienie graniczne. Nie pojmuję, że w kraju wielkim jak ten można kłócić się o kilka
piędzi ziemi...
Starała się nadać głosowi beztroski ton, próbując w miarę obojętnie przedstawić
sprawy, jakie poruszano na tingu. Justitian rozluźnił się, przymknął oczy.
- Nie czuję się całkiem dobrze. Mam wrażenie, jakby jakieś paskudne zwierzę
szarpało mi ciało. Wszystko mnie boli, Nadjano, i niekiedy brzydzi mnie, że nie potrafię
utrzymać w sobie choćby łyżki wody...
Nadjana wolno pokiwała głową. Pogładziła go po twarzy, prawie całkiem wolnej
od ran.
- Ta straszna choroba... już niedługo minie. Ja o tym wiem, najmilszy.
Niemądre słowa, tylko głupiec potrafi uwierzyć w zapewnienia, składane w takich
sytuacjach. Ale Justitian pozwalał się pocieszać, pozwolił też przynieść lampę i miskę z
wodą i obmyć się, choć na chwilę schłodzić udręczone ciało. Nadjana wybierała do tego
najbardziej miękkie ściereczki. Pocięła na nie swoje najdelikatniejsze bawełniane halki,
wiedziała, że gospodynie we wsi na oczy nie widziały tak miękkiego materiału i niejedna
oddałaby pierścień z palca za bieliznę podartą na strzępy, pobrudzone ropą i brunatną
krwią.
Na ciele Justitiana między wrzodami widniały czerwone twarde rany. W
miejscach, gdzie skóra dotykała do skóry, powstawała czerwona wysypka, zlewająca się
w swędzące plamy. Obmyła chłodną ściereczką całe ciało męża, to samo ciało, które tyle
razy gładziła, pieściła z nadzieją i pożądaniem. Teraz budziło w niej tylko smutek i
obrzydzenie, które starała się ukryć.
Jej dłonie płakały przy tym dotyku, ciarki ją przechodziły, gdy palce napotykały
kolejne nierówności pod skórą. W pachwinach, pod pachami. Drżącymi palcami, niby
przypadkiem, sięgnęła w poszukiwaniu podobnych twardych guzów pod skórą na karku.
Znalazła.
Takie twarde ubite węzły, przypominające kamienne naroślą, akurat w tych
miejscach.
Widziała je wcześniej, czuła wcześniej.
Nadjana odwróciła głowę, światło lampy w jednej chwili zrobiło się za mocne.
Zdawała sobie sprawę, że nie zdoła ukryć uczuć, jakie nią teraz targają. Czas stanął w
miejscu, ale zanim zdołała wypłukać ściereczkę, dotarła do niej okrutna prawda.
Zaraza z wrzodami nie przyszła sama.
Skryła tylko przed nią rzeczywistość, oszukała smrodem i krwawiącymi ranami.
Nadjana nie rozpoznała samej śmierci, ponieważ ta ukryła się za groźbą śmierci.
Choroby, na którą zapadł Justitian, Nadjana obawiała się przez całe swoje życie.
Ta sama choroba każdego roku sprowadzała marny koniec na wielu kupczących miłością
mieszkańców Kopenhagi. I ona też żyła wśród nich wtedy, gdy była jeszcze uliczną
kusicielką.
Kiła, tak ją nazywano.
Albo syfilis.
Albo franca.
Choroba nie wybierała, dotykała biednych i bogatych, najubożsi jednak, podobnie
jak we wszystkich innych nieszczęściach, i w tym także byli najbardziej bezradni. Można
się było smarować rtęcią, wypijać litry odwarów, iść do aptekarza i wydać ostatnie talary
na maści i cudowne kuracje.
Prędzej czy później jednak nie było już żadnej rady.
Prędzej czy później ciało zaczynało gnić.
Prędzej czy później dusza odchodziła, człowiek zmieniał się w zdeformowane
skamlące zwierzę, jeśli szczęście mu nie sprzyjało, nie zsyłając wczesnej śmierci.
Większość chorych mogła liczyć na łut szczęścia, choroba bowiem osłabiała całe ciało i
niewinne przeziębienie mogło zgasić płomień ludzkiego życia. A wszystko to za sprawą
jednego - bo tyle wystarczyło - aktu miłosnego lub też aktu prymitywnego pożądania. To
ostatnie być może było częstsze, ten rodzaj przekleństwa bowiem najczęściej uderzał w
bywalców domów uciechy i dziewczęta, które sprzedawały swoje wdzięki.
Choroba przenosiła się z mężczyzny na kobietę, najprawdopodobniej za sprawą
tej samej cieczy, która dawała również życie. Z najbardziej tajemnych zakamarków
kobiecego ciała przenikała z kolei w mężczyznę, który mieszał z nią swe soki. Niekiedy
przychodziły na świat dzieci, od zarania życia noszące ślady cierpienia matki.
Justitian zasiał swe nasienie w zatrutej ziemi.
Kara za grzechy spotkała go już na tym świecie.
Nadjana wyżęła szmatkę tak mocno, aż delikatny materiał wpił jej się w dłonie.
Justitian otworzył oczy, ocknął się, czerpiąc przyjemność z jej łagodzących męki
pieszczot. Nadjana musiała mocno wziąć się w garść, by wyciągnąć do niego rękę,
pozwolić, by palce kontynuowały pocieszającą wędrówkę po schorowanym ciele.
Wiedziała, że to nie ma już żadnego znaczenia. Wciąż jeszcze jej dłonie były
białe, nie naznaczone, a ciało czyste niczym mleko i jak zawsze gładkie. Nie zaraziła się
wrzodami i miało to już najprawdopodobniej nie nastąpić.
Pewnego dnia jednak dostrzeże na skórze owe czerwone plamy.
Za kilka tygodni, może za kilka lat.
Nie wiadomo.
Jeśli szczęście jej dopisze, to nigdy się tak nie stanie.
Nadjana jednak wiedziała, że nie zdoła zapomnieć o pewnym drobnym, z pozoru
bez znaczenia, fakcie.
Już przed kilkoma miesiącami poczuła pewne oznaki, lecz odsunęła myśl o nich,
nie chciała bowiem, by osłabiała ją w walce o budowanie nowego życia.
- Masz takie dobre ręce, Marjo...
Justitian znów pożeglował w dalekie światy. Nadjana wiedziała, że nie panuje już
nad tym, co mówi. Słowa wypływały na jego wargi wprost z miejsca, którego nie był już
dłużej w stanie osłaniać.
Nadjana odeszła od łóżka, lecz kula, jaka zaczęła rosnąć jej w żołądku,
powiększyła się nagle i zapiekła. Na środku schodów musiała pozbyć się żółci wprost do
trzymanej w rękach miski z nieczystą wodą.
ROZDZIAŁ VIII
Czy właśnie tak czuli się ci, którzy siedzieli w wilgotnych lochach ze
świadomością, że słońce zachodzi dla nich po raz ostatni?
Marja nie była już w stanie zapanować nad swym lękiem, ledwie zdołała go
tłumić, dopóki dzieci nie położyły się spać. To był ostatni wieczór. Czuła narastające
mdłości, być może po raz ostatni pochylała się nad uśpionymi, gładząc ich miękkie
spokojne buzie. Być może po raz ostatni widziała szczupłe rączki Amelii obejmujące
troskliwie tego, którego nazywała braciszkiem.
Benjamin.
Co się z nim stanie, kiedy jej zabraknie?
Karl widział, że żona cierpi, lecz niewiele mógł na to poradzić. Nie chciał bardziej
dręczyć jej domysłami.
Ostatni wieczór przed ostatnim dniem tingu.
Marja powiedziała już swoje, pastor także. Jej los spoczywał teraz w twardych
chłopskich rękach przysięgłych.
- To nasz ostatni wieczór tutaj, Marjo - zauważył Karl. Przytaknęła.
Głowa rozbolała ją jeszcze mocniej, chociaż wiedziała, że Karl ma na myśli co
innego niż ona.
- Jutro, kiedy ting się skończy, przeniesiemy się do Wdowiej Zagrody -
powiedział spokojnie.
Marja pokiwała głową.
- Tak, przeniesiemy się. Na pewno będzie nam tam dobrze.
- Dzieci wcale się nie ucieszyły tak, jak przypuszczałem, może nie zrozumiały, że
nagle staliśmy się bogaci?
- Dzieci cieszą się z tego, co mają. Boją się zmian.
- Ale Martin w każdym razie się nie smucił. Mówił o koniach i radował się, że
będzie miał własnego. Pomyśleć tylko, mój syn będzie jeździć konno. Dorosłym też
trudno to pojąć...
- To prawda - przyznała Marja. - Już nigdy nam niczego nie zabraknie. Pomyśl
tylko, nie będziesz już się męczył na tych marnych spłachetkach pola. Teraz twój stryj
sam będzie musiał ściągać siano z tych stromych skalnych półek, gdzie wcześniej ty
narażałeś życie.
Karl podszedł do niej, ujrzał, że usta jej drżą, a oczy wcale nie błyszczą z radości.
- To dla mnie bez znaczenia, Marjo. Mam wszystko, czego mi trzeba. Mam coś,
czego nie zrównoważy tysiąc zagród.
Były to jedyne słowa, jakimi umiał wyrazić swój strach. Marja wiedziała, że mąż
nie potrafi już dzisiaj dopuścić lęku do serca. Nie wiadomo, czy Karl zdołałby przeżyć,
gdyby mu ją odebrano.
- Uświęćmy ten ostatni wieczór, kochana. Połóżmy się wcześnie, starczy jeszcze
czasu na pakowanie i sprzątanie.
Miejmy taką nadzieję, dodała w duchu Marja. A nawet gdyby nie było czasu, to i
tak nie zamierzała poświęcać na to tej krótkiej nocy.
Wtulili się w siebie w ciemności. Cisza zdawała się gęsta, jak często bywa w
pierwszą noc, kiedy spadnie śnieg. Wszystkie dźwięki zdały się przytłumione, wszędzie
było biało i czysto. Śnieg pokrył szczelną warstwą pola, chaty i ludzkie serca.
Pod grubymi belkami plebanii rozbrzmiewały psalmy i monotonne modlitwy.
To Revelin modlił się o zdrowie dla swego jedynego syna. Justitianowi się
pogorszyło, gorączka wzrosła tak gwałtownie, że przerażona Nadjana wezwała kucharkę.
- Musisz kogoś znać, musisz wiedzieć o kimś, kto potrafi przyrządzić jakieś
lekarstwo, coś, co pomoże. Czy tu naprawdę nie ma nikogo takiego?
Kucharka wzruszyła ramionami.
- Nie ma nikogo poza Marją Oppdal. A ona jest chyba ostatnią osobą, którą pani
baronówna chciałaby prosić o pomoc. Już wcześniej mówiłam...
Nadjana zirytowana odwróciła się na pięcie, odesłała kucharkę z powrotem na
dół. Tej kobiecie na pewno wystarczyło jedno spojrzenie rzucone ukradkiem na łoże
boleści Justitiana. Jutro rozgłosi po wsi, że syn pastora jest umierający.
Ale on nie może umrzeć. Nie teraz.
Nadjana zacisnęła pięści, całą swą wolę skupiła na tym jednym życzeniu. Justitian
nie może umrzeć teraz, gdy zwycięstwo i chwała są już tak blisko! Przecież od wygranej
dzieli ich zaledwie kilka kroków.
Usiłowała zmusić umysł do pracy. Musiała przecież w ciągu całego życia nauczyć
się czegoś o chorobach i sposobach ich zwalczania!
Niestety, Nadjana zawsze darzyła nienawiścią ludzką słabość i niedolę. Uciekała
od nich, przywoływały bowiem wspomnienia z jej przeszłości, o których myśli nie mogła
znieść.
Co by zrobiła Maria, Maria ze Skjaervasr? Ta niezwykła kobieta o jasnych
włosach, z twarzą naznaczoną dziobami po ospie?
Nadjana wygrzebała z zakamarków pamięci obrazy z okresu spędzonego na
wyspie. Zmusiła się, by odszukać twarz Marii, jej ręce, proste rady, których tamta tyle
znała.
Odsuń koce, dopuść do niego powietrze, nie zamykaj gorączki w środku, jak
czyni wielu ludzi. Niech się trochę ochłodzi, zrób mu chłodne okłady i pilnuj, żeby dużo
pił, to bardzo ważne.
Nadjana nie mogła zrozumieć, skąd się jej to wszystko bierze, ale słuchała głosu
szepczącego w sercu. Wszystko mogło się przydać.
- Ach, Marjo. Naprawdę wróciłem do ciebie... Jesteś tak samo młoda, ukochana,
równie piękna i czysta jak... róża...
Nadjana nie pozwoliła się zranić tym słowom, wiedziała, że Justkian bredzi w
malignie. Zapewne wrócił do swej młodości, do Marji.
- Cicho, cicho, Justitianie, nie mów nic. Oszczędzaj siły, będą ci dziś w nocy
potrzebne.
- To nie takie trudne... - wymamrotał Justitian. Ze skroni spływał mu strumyczek
potu.
Nadjana spostrzegła, że jego oczy nabrały żółtego blasku. Serce zaczęło walić jej
jak młotem. Wyglądało na to, że zbliża się koniec. Wkrótce będzie musiała się z tym
pogodzić. Lecz coś w niej opierało się tej myśli, nie chciało zaakceptować śmierci męża.
Doświadczyła tego już wcześniej, zaznała tej samej bezsilności, tego samego smutku,
który wgryzał się coraz głębiej w jej duszę.
Nadjana niewiele pamiętała, nie chciała pamiętać. Prędko kroczyła do przodu,
nigdy nie oglądając się za siebie. Wiedziała, że jak dla żony Lota mogłoby to dla niej
oznaczać zgubę. Są rzeczy, do których nie powinno się wracać. Temu przykazaniu
Nadjana pozostała wierna i najważniejsze dla niej było to, co ma przed sobą.
Justitian uspokoił się trochę. Poty ustały, ale twarz miał rozpaloną, natomiast
dłonie, na kołdrze wręcz niebieskawe, były zdumiewająco chłodne.
Nadjana usłyszała na schodach kroki pastora, chciała zamknąć drzwi. Tego jednak
oczywiście nie mogła zrobić, Revelin wszedł do środka, spojrzał na śpiącego syna.
Zdumiało ją, że nie widzi tego samego, co ona. W każdym razie jego głos brzmiał
spokojnie, gdy wyjął książeczkę do nabożeństwa i zaczął śpiewać psalm.
- Możesz iść na spoczynek, Nadjano. On jutro poczuje się lepiej, a wtedy ty
będziesz potrzebowała sił. Pójdziesz ze mną rano, powinniśmy zdążyć do sali tingu przed
innymi. Muszę zamienić kilka słów z asesorem, powinniśmy też porozmawiać o twym
ostatecznym świadectwie.
- Powiedziałam już wszystko, co miałam do powiedzenia.
Twarz pastora pociemniała.
- Zawarliśmy umowę, Nadjano, nie zapominaj o tym! Nadjana spuściła głowę,
chciała rzucić teściowi w twarz, że jest potworem, wcielonym diabłem, który myśli tylko
o słodyczy zemsty, podczas gdy jego jedyny syn umiera.
- On jest żywotny, da sobie radę - oświadczył pastor. Była to jedyna oznaka
szacunku, na jaką było go stać w stosunku do Justitiana.
- Trzymaj mnie, nie wypuszczaj mnie, on nadchodzi... Nadchodzi... Ach, nie!
Justitian zaczerpnął sil z jakiegoś nieznanego źródła, bezwładne dotąd ciało
zaczęło się rzucać po łóżku. Nadjana przytrzymała go mocno, by nie spadł na podłogę.
Prawie całkiem się na nim położyła, przyciskając jego wilgotne dłonie, wytężając
mięśnie, by pokonać konwulsyjne drgawki. Przemawiała do męża jak do dziecka,
potrzebującego pociechy po koszmarze, który mu się przyśnił. Nadjana wprawdzie nie
miała dzieci, lecz instynkt podpowiadał jej, co robić.
Justitian walczył z jej rękoma, odsuwał je, pragnął wstać z łóżka.
Nadjana rozumiała jego życzenia, zdawała sobie jednak sprawę, że wkrótce
zabraknie mu sił.
- Marja... MARJA...
Objął ją mocno, nie wiedziała, czy jest przytomny.
Mamroczące dźwięki płynęły do jej ucha, dłonie rozpaczliwie uchwyciły ją w
pasie, ściskał ją tak mocno, aż tchu zabrakło jej w piersiach. Potem nagle puścił, w
oczach pojawił się jaśniejszy błysk, poznał ją, lecz zaraz moment przytomności minął.
Zniknął jak księżyc przesłonięty żeglującą chmurą.
- To nie Marja... nie Marja... ty jesteś... Nadjana wiedziała, że ma twarz równie
mokrą jak on, a jej oczy są zaczerwienione, piekące. Czuła jego ból, wyczuwała wręcz
śmierć, która groziła, że go zadławi. Lecz Justitian wciąż walczył, czas cudów jeszcze nie
minął!
Nadjana już wcześniej widziała ludzi toczących bitwę ze śmiercią. Ludzi, którzy
odnieśli ciężkie rany bądź zapadli na nierozpoznane choroby, a jednak udawało im się
zwyciężyć. Musi wierzyć, że w tej decydującej walce Justitian także odniesie
zwycięstwo.
Znów ogarnął go niepokój. Krzyk wdzierał się boleśnie w uszy Nadjany.
Przenikał, wwiercał się w nie, głęboko aż do brzucha. Wśród niezrozumiałych słów wy-
krzykiwał jej imię.
Przebłyski świadomości stawały się coraz rzadsze i kiedy przychodziły, leżał
nieruchomo i tylko na nią patrzył. Próbował się uśmiechać, czym przydawał jej wiary, że
rozumie.
Wciąż był wczesny wieczór.
Nadjana wiedziała, że ta noc może się okazać najstraszniejsza w jej życiu.
Poczuła się taka zmęczona, miała ochotę po prostu się przy nim położyć, ująć za
rękę i odpoczywać wraz z nim. Ale bierność nie leżała w jej zwyczaju, gdyby się podda-
ła, wszystko byłoby stracone. Również dla Justitiana.
Płynęły godziny, lecz ciemność za oknem ani trochę się nie zmieniała. Tylko
płomień łojowej świecy, palący się coraz bliżej świecznika, świadczył o upływającym
czasie.
Justitian poruszył głową, otworzył oczy.
- Nadjano...
Uśmiechnęła się. Czyżby już mu się poprawiło? - Tak?
- Sprowadź Marję.
Drgnęła. Czyżby bredził w malignie? Nie. To dlatego te słowa raziły ją jak cios.
Ale przecież brzmiały tak łagodnie.
Oczy chorego błagały o wybaczenie, o zrozumienie.
- Muszę... się pożegnać.
- Sprawi mi to wielki ból, Justitianie.
- Ty... jesteś moją żoną. Zawdzięczam ci wszystko, nigdy nie zdołam... wyrazić,
jak bardzo cię kocham. Niech to będzie moim podziękowaniem dla ciebie. Ale Marja...
Nie miałem wtedy czasu, żeby się z nią pożegnać. Mój ojciec...
Głos nie chciał go słuchać. Justitian tracił siły. Nadjana widziała, że mąż żyje
teraz już jedynie siłą woli. Żyje po to, by się pożegnać.
Czy mogła mu tego odmówić?
Nie.
A w dodatku pozostało w niej jeszcze źdźbło nadziei, którego wciąż próbowała
się chwytać, teraz kiedy już wszystko zawiodło. Marja Oppdal wiedziała tak wiele o
sztuce leczenia, kucharka przynajmniej w nią wierzyła i przecież właśnie o to między
innymi ją oskarżano. O bezbożny stosunek do chorób i podejrzane praktyki medyczne.
- Przyprowadzę ją - szepnęła Nadjana i ucałowała zroszone potem czoło.
Kiedy zbiegała po schodach, prędko otarła ręką usta.
Złapała płaszcz, który w wilgotnym zimowym powietrzu Kopenhagi grzał tak
przyjemnie, lecz tutaj, w taką noc jak ta, gdy domy trzeszczały z mrozu, dawał tylko
złudzenie ciepła.
Trzewiki z czterdziestoma guziczkami.
Mocowała się z nimi zdrętwiałymi palcami, przed przybyciem do wioski nigdy
nie zapinała ich własnoręcznie. Przeklęła oporne guziczki, łzy popłynęły jej po
policzkach, czuła, że ogarnia ją coraz większa panika. Nigdy dotąd nie była w takim
stanie, nie zaznała bólu bezradności, ale teraz, w tej chwili, nie pomogłyby jej ani
pieniądze, ani duma czy władza. Teraz wszystko zależało od innej kobiety, od kobiety,
która zapewne widząc ją w drzwiach splunie ze złością.
Musi jednak spróbować. Nawet gdy wróci do domu bez Marji, to Justitian po jej
oczach pozna, że próbowała. A jeśli będzie miała szczęście, to Justitian uwierzy, gdy
powie, że Marji nigdzie nie mogła znaleźć.
A może powinna wziąć ze sobą pieniądze?
Nie chciała tracić czasu na zabieranie błyszczących monet z kuferka w gabinecie.
Bała się też, że Revelin tam siedzi. Chwyciła więc w locie sznurek pięknie szlifowanych
rubinów oprawionych w srebro wybijane w kwiaty. Był to najpiękniejszy klejnot, jaki
posiadała. Gotowa była go bez żalu ofiarować, gdyby tylko mógł przyczynić się do
spokojnego pożegnania Justitiana ze światem.
Marja musi przyjść!
Musi zapomnieć o wrogości, zrozumieć, że chodzi o spokój duszy innego
człowieka. Jeśli kiedykolwiek żywiła dla niego cieplejsze uczucia, nie mogła mu tego
odmówić.
Nadjana biegła po śniegu, nie był głęboki, lecz nogi w cienkich trzewiczkach na
gładkiej skórzanej podeszwie ślizgały się po nim niemiłosiernie. Wiatr od fiordu
przewiewał pelerynę i Nadjana zaczęła szczękać zębami. Łzy płynące z oczu zamarzały
na policzkach, mąciły wzrok. Na szczęście znała drogę do Oppdal.
Marja być może roześmieje się jej prosto w twarz, uraduje ją widok rywalki takiej
zaniedbanej, z pełnymi rozpaczy czerwonymi oczami, pokornej, całkowicie uzależnionej
od jej dobrej woli. To straszne upokorzenie, lecz Nadjana nie miała wyboru. W
podświadomości obliczała cenę, jakiej może zażądać Marja. Co robić, jeśli nie wystarczą
jej rubiny? Jeśli zażąda czegoś więcej? Na przykład pomocy Nadjany na jutrzejszym
tingu?
Nie, do tego Nadjana nie może się posunąć.
Nie może już teraz zawrócić.
Co z tego, że Marja ujdzie cało, bo będzie obecna przy końcu Justitiana? Co z
tego, że lekarstwa Marji uratują go, skoro Revelin utrzyma nad nimi władzę?
Pastor musi ufać jej, Nadjanie.
Tylko ten, komu się naprawdę ufa, dowie się, gdzie najdotkliwiej zrani sztylet. A
pastor nosił naprawdę szczelną zbroję; Nadjana miała świadomość, jak ważne jest
obnażenie jego czułych punktów.
Nie, nie cofnie swoich słów. To i tak niewiele pomoże. Byli wszak inni
świadkowie, których zeznania bardziej się liczyły. Marja także na pewno to zrozumiała.
Cóż, klejnot w każdym razie będzie pięknym spadkiem dla jej córeczki, tej ślicznej
Amelii o łagodnym spojrzenia.
Dotarła na miejsce. Przez moment stała, chwiejąc się na nogach, czekała, aż
oddech wróci do normalnego rytmu. Wreszcie podeszła do drzwi, zapukała mocno.
- Marjo Oppdal! Na Boga, otwórz! Tu chodzi o życie! W środku panowała cisza.
Dopiero teraz Nadjana zauważyła, że z dachu nie unosi się nawet dym. Czyżby nikogo
nie było w domu?
Ale nie, ze środka dobiegały glosy. Szuranie bosych stóp, stukot drewniaków o
prostą drewnianą podłogę.
- Cicho tam za drzwiami, nie budź dzieci. Kto przychodzi w taki wieczór jak ten?
Drzwi na miękkich skórzanych zawiasach lekko się uchyliły.
Twarz Marji pobielała z zaskoczenia.
- To ty?
Nadjana zauważyła, że zdumienie przechodzi w nienawiść, a jeszcze później w
nadzieję.
- Przychodzisz, by pożałować swojej złośliwości? A może Revelinowi zabrakło
cierpliwości i przysyła ciebie, żebyś wykonała za niego brudną robotę?
- On mnie nie przysłał. Przychodzę z inną sprawą, Marjo Oppdal. Przyjmij mnie
bez nienawiści, proszę. Wiem, że źle postąpiłam wobec ciebie, lecz teraz chodzi o coś
więcej, o coś ważniejszego.
- Cóż może być dla mnie ważniejsze niż moje własne życie? - odparła Marja
cierpko.
Nie miała ochoty wpuszczać tej kobiety za próg swego domu, lecz mróz ciągnący
przez uchylone drzwi szczypał już w nogi. Baronówna sprawiała wrażenie na wpół
zamarzniętej. Na ustach Marji pojawił się bezczelny uśmieszek.
- Justitian umiera. Uśmiech Marji przygasł.
- Naprawdę, on umiera. Umrze na pewno, jeśli ty... twoje lekarstwa... słyszałam...
Marja popchnęła ją przed sobą na śnieg.
- Idź do obory, baronówno. Musimy porozmawiać.
- Nie ma czasu... Ach, bądź tak miła...
- Ja nie jestem miła - twardo odparła Marja. - Jutro czeka mnie walka o życie. A
ty jesteś najbliższą osobą mego wroga.
- Ale Justitian nie jest twoim wrogiem - łagodnie zauważyła Nadjana.
Ciepło bijące od zwierząt czyniło oborę błogosławionym miejscem.
- Justitian... Nie potraktował mnie źle, nieszczęsny.
- On umiera.
- Naprawdę tak z nim źle? Sądziłam... Powiadano... Nadjana machnęła ręką.
- Revelin nie chciał, żeby wieś poznała prawdę, nie chciał, by ludzie się
dowiedzieli, jak poważna jest sytuacja. Może sam nawet nie zdaje sobie z tego sprawy.
Ale ja wiem, na co cierpi Justitian. Widzę, jak z każdą godziną nadzieja się oddala. Tej
nocy jego los spoczywa w twoich rękach, Marjo.
Marja popatrzyła w ciemnoszare oczy i spostrzegła, że ta cudzoziemka nie jest już
królową, lecz tylko wystraszoną kobietą, która odrzuciła wszelką dumę i szuka pomocy u
wroga.
- On o ciebie pytał - powiedziała Nadjana, a Marja rozumiała, jak wiele ją
kosztują te proste słowa.
Wstała.
- Muszę przynieść parę rzeczy i ubrać się. Na miłość boską, umrzesz z zimna.
Przyniosę ci coś do okrycia, tymczasem poczekaj tu w cieple.
Nadjana osunęła się na stos siana. Drżała.
Ręka jakby przymarzła jej do schowanych w kieszeni rubinów.
Marja nawet nie wspomniała o wynagrodzeniu. Nadjana poczuła, jak rumieniec
wstydu pełznie po jej zmarzniętej twarzy. Być może i tym razem źle oceniła sytuację.
Być może Marja Oppdal była ulepiona z tej samej gliny co tamta zapomniana Maria.
Marja bała się, że Karl jej nie zrozumie, nie zgodzi się, by wyprawiała się gdzieś
akurat tej nocy, by zrobić coś, o co następnego dnia miała zostać oskarżona.
- Marjo, to zasadzka! Przytrzymywał ją, nie puszczał. W oczach pojawiła się
rozpacz.
- Ona chce cię oszukać, to Revelin ją nasłał. Chcą, żebyś dzisiejszej nocy sama
wykopała sobie grób. Wiedzą, że tak dobrze się broniłaś, i boją się, że jutrzejszy dzień
będzie dniem twojego zwycięstwa. Próbują wykorzystać twoją dobroć, poczucie
obowiązku. Nie pozwól im na to, Marjo. Nie pokazuj im, co potrafisz, bo sprawią, że
twoja dobroć obróci się na złe, przeciwko tobie. Oskarżą cię o czary!
Marja przysiadła przy mężu, patrzyła na niego w ciemności, żałowała, że nie
może spojrzeć mu w oczy. Pogładziła tylko palcami jego twarz.
- To nie tak, Karlu. Ja jej wierzę, ona nie kłamie. Jest po prostu bezradną,
zrozpaczoną kobietą, przerażoną, że straci męża. Wiele musiało ją kosztować, by tak się
przede mną ukorzyć.
- Nie, ona jest podstępna i niebezpieczna, to przyjaciółka Revelina, jego synowa,
nie zapominaj o tym, zostań w domu.
- Wcale o niczym nie zapominam. Sądzę jednak, że opłaci mi się pójść z nią.
Myślę, że ona... mnie wynagrodzi.
- Myślisz, że cofnie swoje słowa jutro przed tingiem? Może by to w czymś
pomogło, ale...
- Jestem mu to winna - powiedziała Marja cicho. Karl przełknął ślinę.
- A więc to o niego chodzi?
Pocałowała go. Pozwoliła, by jej wargi odpowiedziały na dręczące go pytanie.
- Nigdy nie kochałam nikogo poza tobą...
Przekradały się przez wieś jak złodziejki, noc była bez księżyca. Przy chacie
dzwonnika się zatrzymały, żeby nabrać oddechu. Nadjana dostrzegła żółty blask sączący
się przez szparę pod dachem. A więc pastor tam był. Zdarzało się, że palił światło nocą,
prawdopodobnie dlatego, że bał się ciemności, a może miał jakąś pracę.
To dobrze.
Kobiety biegły dalej. Marja niosła węzełek, Nadjanie wystarczyło zmaganie się ze
śliskimi trzewikami.
Na górę po schodach, nie ma czasu na zdejmowanie butów, na zrzucenie peleryn.
Obu serce w piersiach waliło mocno. Czy zdążyły?
Tak.
Justitian wciąż niespokojnie rzucał się na łóżku.
Marja po drodze wypytywała Nadjanę o chorobę, lecz dama z Danii w biegu
ledwie mogła z siebie coś wydusić. Przywykła wszak do siedzenia w powozie, a co
najwyżej do powolnych spacerów po ogrodzie.
Justitian był nieprzytomny. Nadjana spostrzegła to od razu, wiedziała, że muszą
czekać.
- Rozchorował się na statku, kiedy jechaliśmy do Norwegii, na pokład przyszedł
lekarz, miał zbadać nas wszystkich, zabronili nam schodzić na ląd, mówili, że dość mają
tej zarazy, jaka dotknęła miasto. Całymi tygodniami czekaliśmy na statku. Wreszcie
Justitianowi się poprawiło i pozwolono nam zejść na ląd. Dopiero kiedy tu
przyjechaliśmy, znów się zaczęło. Te wrzody także...
- Na pewno lekarz przywlókł zarazę. A ty, ty nie jesteś chora?
- Na razie nie. Zawsze byłam silna, zaraza się mnie nie ima.
- Co jeszcze mu dolega?
Nadjana bacznie przyglądała się twarzy Marji. Postanowiła być szczera.
- On ma też syfilis.
Na twarzy Marji z początku pojawił się wyraz niezrozumienia, słowo wymawiane
z duńska zabrzmiało obco. Wreszcie jednak dotarło do niej jego znaczenie.
- Ach, nie... tylko nie to. Młoda dziewczyna w niej zapłakała. Justitian... taka
wstydliwa choroba. I zaraz z przerażeniem zdała sobie sprawę z powagi tego, co
usłyszała. Wszak ta choroba potrafiła zniszczyć całe rodziny, wykończyć ludzi w ciągu
roku, lecz mogła trwać również dwadzieścia lat. Zżerała ciało od środka, nikt nie
wiedział, ile czasu trzeba, by pękła struna życia.
- Ty też? Nadjana pokręciła głową, lecz Marja dostrzegła zwątpienie w jej oczach.
I strach.
- Jeśli przeżyje zarazę, to z tą drugą chorobą może chodzić po świecie jeszcze
przez wiele lat. Wiesz, kiedy...?
Nadjana znów pokręciła głową.
- Prawdopodobnie tuż przed tym, jak go znalazłam. Gdzieś około Nowego Roku.
Zanim tu przyjechaliśmy.
- Znasz go tak krótko?
Tylko kiwnęła głową, nie chciała przyznawać się głośno.
Marja nie pytała już o nic więcej, zaczęła wyciągać z węzełka pojemniczki i
pudełeczka, jakieś mniejsze zawiniątka. Ustawiła je na wypolerowanym
czerwonobrązowym stoliku, którego powierzchnia lekko błyszczała.
- Dam mu coś przeciwko gorączce. Sproszkowaną korę wierzby, czarny bez,
bobrek i słód. Masz trochę wódki? I wodę, mnóstwo wody. Dobrze, żeby była ciepła,
jeśli jeszcze płonie ogień na palenisku.
Nadjana wyszła przynieść to, co potrzebne.
Miała wielki kłopot z nastawieniem wody, ogień pod jej niesprawnymi palcami
zgasł.
Marja została sama. Cicho podeszła do chorego, w obecności żony nie chciała go
dotykać.
- Justitianie - szepnęła. Ku jej zdumieniu wargi mężczyzny rozciągnęły się w
uśmiechu. Wymamrotał coś. Marji serce w piersi zaczęło uderzać jak szalone.
- Jestem tutaj.
- Marja? Zabrzmiało to jak westchnienie, lecz wypowiedział jej imię wyraźnie.
Uśmiechnęła się ucieszona, a więc ją poznał.
- Jestem tu... przy tobie. Nadjana także. Pomożemy ci.
- Nikt nie zdoła... ale dziękuję, że zechciałaś przyjść. Tyle rzeczy pozostało nie
dopowiedzianych.
- Nie, nic nie jest nie dopowiedziane - odparła łagodnie.
Justitian westchnął. Z jego piersi wydobyły się przerażające dźwięki. Marja
zaczęła się bać, że to, co mu poda, nie odniesie żadnego skutku.
- Otwórz usta, Justitianie, to lekarstwo... Przełknął, nie zwrócił, zakaszlał tylko,
gardło miał widać ściśnięte.
- Marjo... nigdy o tobie nie zapomniałem. Pogładziła go czule. Nie bała się
owładniętego zarazą ciała, wiedziała, że jest na to rada. Ktoś, kto znał tajemnice chorób,
nieczęsto padał ich ofiarą. Marja pomimo tak częstego obcowania z chorymi nie
chorowała nawet przez jeden dzień.
- Ja też ciebie nie zapomniałam, Justitianie.
- Karl...
- Poślubiłam go - odpowiedziała cicho. - Musiałam, zrozum.
Justitian znów przełknął, lekarstwo najwidoczniej nie chciało się ułożyć w
żołądku.
- Wiedziałem o tym, mój ojciec... on zawsze osiąga to, czego chce. Dobrze, że
teraz jesteś bezpieczna.
Bezpieczna? Co on ma na myśli?
Marja zrozumiała, że Justitian niewiele wie o wydarzeniach ostatnich
dramatycznych dni, lecz uznawszy, że nie ma powodu przysparzać mu więcej bólu i
trosk, postanowiła milczeć.
- Twój ojciec pewnego dnia spotka swego' sędziego - oświadczyła twardo.
Justitian znów lekko się uśmiechnął.
- Może i tak, już krzywda, jaką nam wyrządził...
- Być może takie było zrządzenie losu, Justitianie. Może Bóg tak chciał. Masz też
swoją wierną Nadjanę, jest taka piękna.
Justitian cieszył się, że Marja nie powiedziała „bogata”.
- Tak, naprawdę ją kocham, ale wtedy... kiedy przyszłaś do chaty dzwonnika...
Marja pamiętała ów żałosny widok.
- Wtedy... Położyła palce na jego ustach.
- Pst! Są prawdy, o których nie powinniśmy mówić głośno, Justitianie.
- Gdyby tylko... Jego głos brzmiał teraz słabiej.
- Gdyby nie mój ojciec...
Marja pozwoliła płynąć łzom. Uścisnęła rękę Justitiana, usłyszała grzechot
garnków, które Nadjana nieudolnie usiłowała wnieść na górę.
- Unieszczęśliwiłabym cię - szepnęła. - Dziękuj swemu ojcu, że do tego nie
doszło...
Justitian nie odpowiedział, tylko lekko uścisnął jej rękę.
Marja miała wrażenie, że jego czoło jest już mniej gorące, a na wrzody pomogą
maści i wyciągi z ziół. Nadjana przesadzała, pomyślała Marja z ulgą.
ROZDZIAŁ IX
Noc przed ostatnim dniem tingu.
Mogła to być ich ostatnia noc.
Dlaczego więc jej tu nie ma? Dlaczego jego łóżko jest puste i zimne? Pozostał po
niej tylko słaby zapach jej włosów. Dlaczego jego ramiona zamykają się na martwej
baranicy? Dlaczego to szorstka wełna, a nie jej włosy łaskoczą go w policzek?
Karl odwrócił się do ściany. Szukał poczucia bezpieczeństwa wśród masywnych
bali. Leżały jedne na drugich od stu lat, układając się w ścianę i tworząc zamknięty mały
świat Jego świat. I jej. Teraz jakby przestały się trzymać. Być może już jutro okaże się,
że wszystko, co mają, obróciło się w ruinę. Było to równie nieprawdopodobne jak
przekonanie, że ta mocna ściana miałaby rozpaść się w drzazgi, lecz równie pewne jak
fakt, że grube bale przytrzymywał na miejscu wyłącznie ich ciężar.
Karl wsłuchał się w oddechy dzieci. Starał się powstrzymać narastającą w nim
rozpacz, nie chciał dopuścić do siebie przerażenia. Uszy nasłuchiwały kroków, które
rozedrą nocną ciszę, lecz dochodził do niego jedynie trzask drewna ściskanego mrozem.
Zastanawiał się, czy Marja starannie zamknęła za sobą drzwi od obory, znalazł pretekst,
by wstać.
W ciemnej oborze zapalił lampę. Zwierzęta w przegrodach poruszyły się
niespokojnie. Czyżby ludzie zatracili rytm doby?
Karl odruchowo zaczął gładzić bok młodej jałówki. W blasku lampy wilgotne
oczy zwierzęcia błyszczały. Odnalazł zgrzebło ze świńskiej sierści i widząc, jaką
przyjemność sprawia krowie czyszczenie, odzyskał trochę spokoju. Tu, w oborze, myśli
zawsze mu się rozjaśniały. Powietrze było ciepłe od oddechów, dawało przytulne
poczucie bezpieczeństwa. Nikt tak jak zwierzęta nie potrafił go uspokoić, kiedy ludzie z
najbliższego otoczenia tak się odeń oddalali.
Nie obawiał się niczego ze strony syna pastora. Justitian był jednym z wielu,
którzy okazali Marji łaskawość, a teraz zachorował. Był wręcz bliski śmierci, jeśli ta
obca baronówna mówiła prawdę.
Czy to jakaś gra? Czy mimo wszystko powinien był zatrzymać żonę?
Czy też może Marja w tej chwili zbawiała własną duszę, przychodząc z pomocą
synowi swego najzaciętszego wroga?
Karl się bał.
Nie miał złudzeń co do Revelina. Revelin był w stanie własną ręką wznieść topór
nad głową Marji, nawet jeśli ta ocaliłaby życie jego jedynemu synowi.
Ściany w oborze też trzeszczały. Dwie krowy zaczęły przeżuwać, jak gdyby
doszły do wniosku, że nocny niepokój można mimo wszystko do czegoś wykorzystać.
Owce przez chwilę beczały zdenerwowane, ale gdy do nich przemówił, uspokoiły się na
dźwięk znajomego głosu.
Na sianie w kącie Karl odnalazł swego rodzaju ukojenie. Złożył ręce, poczuł, jak
obcy mu ten gest.
Z kąta obory w głębi fiordu gdzieś daleko na północy ziemskiego globu popłynęły
modlitwy. Czyż można dziwić się wątpliwościom, czy kiedykolwiek dotarły do adresata?
To będzie długa noc, pomyślała Marja. Nie było zegara ani też słońca, które
pomogłyby jej liczyć godziny. Wiedziała jednak, że będą jej się wydawać długie niczym
lata.
Nadjana nie mówiła nic więcej. Siedziała na krześle w kącie. Światło lampy
sprawiało, że jej białe włosy lśniły jak złoto. Prawie tak jak włosy Amelii, pomyślała
Marja.
Justitian zasnął.
- Lepiej wygląda - cicho zauważyła Nadjana. Marja wykręciła ściereczki z wody,
z której unosił się świeży zielony zapach.
- Być może zbyt wcześnie zaczęłaś myśleć o wdowieństwie - odparła, starając się,
aby jej głos zabrzmiał jak najbardziej neutralnie.
Cisza.
- Dziękuję, że zgodziłaś się przyjść, Marjo Oppdal. Marja podniosła głowę.
Zobaczyła, że oczy Nadjany spoglądają na nią poważnie, nie uciekają. Marja przy-
trzymała ją wzrokiem, szukając wahania, lecz go nie znalazła. Podziękowanie płynęło
prosto z serca. Kiwnęła głową w odpowiedzi.
- Kim ty właściwie jesteś? Pytanie Nadjany padło łagodnie, jak między dwiema
przyjaciółkami, z których jedna zajęta jest ciężką pracą.
Marja złożyła ręce na podołku, w gardle ścisnął ją płacz. Obca zadała pytanie,
które ona sama tak długo od siebie odpychała.
Marja poczuła, że obrona nie ma żadnego sensu. Ta noc mogła zaważyć o losie
niejednego człowieka. Oto siedziały tu one, dwie kobiety, obie o krok od utraty
wszystkiego, co miały.
- Dlaczego pytasz? Nadjana przeniosła spojrzenie na Justitiana.
- On nie pokochałby zwyczajnej kobiety.
Marja uśmiechnęła się. Komplement przeznaczony był dla niej, lecz i dla samej
Nadjany.
- To prawda - odszepnęła. - On był jest... bardzo szczególnym chłopcem.
Dzieliły je lata, pokolenia, przeszłość tak różna, jak kolor ich włosów.
Ona jest kobietą jak ja, jest piękna i inteligentna, i ona też przeżyła nie same tylko
dobre dni, widać to po śladach na jej twarzy, które niekiedy biegną od kącików jej oczu i
spadają na miękkie, blade policzki.
- Jestem Marja Oppdal, żona Karla Oppdala. Nawykła do ciężkiej pracy. Jutro
będę być może więźniarką króla, skazaną na utratę wszystkiego, co mam.
- Jesteś także spadkobierczynią. Być może już jutro będziesz mogła się przenieść
ze swej ubogiej chaty, zostać panią Wdowiej Zagrody.
Marja wolno pokiwała głową.
- Tak, być może. Znów podniosła głowę, wbiła oczy w Nadjanę.
- Wierzysz, że tak się stanie?
Baronówna masowała dłońmi kark, jej twarz postarzała się, zszarzała.
- Ja nie mam wiary, Marjo. Jestem człowiekiem czynu. Człowiek czynu. Marja w
myślach smakowała te słowa. Wydały jej się niezwykłe, lecz bardzo prawdziwe.
- Ja także - przyznała wolno - jestem człowiekiem czynu. Dlatego muszę jutro
stawić się na tingu i bronić życia.
- Opowiedz mi o swoim życiu, Marjo. Dlaczego miałabym to robić? - odezwał się
w niej jakiś głos, lecz w tej godzinie opanowała ją niezwykła łagodność i szczerość, nie
dziwiło jej nawet to, co się stało. Właściwie po zastanowieniu można było powiedzieć, że
nie ma nic nadzwyczajnego w tym, że oto siedzi tutaj przy swej nieprzyjaciółce i
opowiada o tym, o czym nie śmiała wspominać wcześniej. Cichy oddech Justitiana
akompaniował jej opowieści.
- Wyrządziłam mu wielką krzywdę - rzekła Marja cicho. - Zrozum,
nienawidziłam jego ojca, nie za to, kim jest, lecz za to, co zrobił. On rozerwał moje życie
na strzępy. Swoją chciwością i żądzą władzy zabił moją matkę i skradł mi ojca.
Nadjana siedziała jak skamieniała. Nie ruszyła nawet palcem, nie wyrzekła ani
słowa z lęku przed zerwaniem nici, która zaczynała splatać ze sobą obie kobiety.
- On... wtedy mu się udało, posłał moją matkę na śmierć. Stos dla czarownic
wprawdzie nie zapłonął, lecz Revelin i tak osiągnął to, co chciał. Musiała stąd odejść,
odebrał jej zagrody, włości, dom.
- Twój rodzinny dom... był tutaj? Marja pokręciła głową. Trudno było opisywać
obcej osobie skomplikowane życie.
- Urodziłam się i wychowałam gdzie indziej, lecz moja siostra Sunniva wyrosła
tutaj. Sypiała w tym pokoju. Na probostwie Lyster u swego ojca Mogensa Skanke.
- U Czarnego Monsa? Starego pastora? Marja pokiwała głową.
- Moja matka była jego żoną, ale Revelin... usunął z księgi parafialnej tę kartę, na
której zapisano ich ślub, a ponieważ świadkowie pomarli, pieniądze pomogły mu w
zdobyciu wyroku sądowego stwierdzającego, że matka była zwykłą dziwką. Wygnano ją
stąd, przyjaciele odwrócili się od niej plecami, musiała uciekać. Znalazła nowy dom u
mego ojca, kata.
Nadjana przełknęła ślinę. Marja wprost wypluwała słowa, aż kłuły Nadjanę w
sercu, lecz dźwięcząca w nich pogarda nie do niej była skierowana.
- Co się stało potem?
- Revelin nie ustępował. Odebrał mi matkę, chociaż byłam zaledwie
noworodkiem. Nigdy jej nie widziałam, nie wiem, jaka była, ale Gjertrud...
- Świętej pamięci żona Antona?
- Tak, ona mnie ocaliła. Opisywała mi matkę, jej dobroć, to, co utraciła.
Dorastałam wśród tych obrazów i postanowiłam odzyskać wszystko, nawet gdybym
miała poświęcić życie. Dla niej...
- Ale przecież ona... nie żyje?
- Prawdopodobnie tak, a wraz z nią umarła sprawiedliwość.
Nadjanę przeraziły gorycz i nieugiętość bijące z oczu Marji. Czy i ona wyglądała
podobnie, gdy próbowała wykorzystać posiadaną moc, a mimo to przegrywała?
- Chciałaś posłużyć się Justitianem - stwierdziła Nadjana, lecz w jej głosie nie
było pogardy.
Milczenie Marji potwierdziło jej domysły.
- Odesłano go stąd... Wydawało mi się, że jestem taka sprytna, lecz Revelin
okazał się sprytniejszy. Znaczyłam przy nim tyle, co kłaczek wełny. Wystarczyło, że
dmuchnął, i uleciałam, a moje słowa zmieniły się w kropelki wody, które mógł strząsnąć
ze swego płaszcza. Byłam taka głupia, taka młoda. Wydawało mi się, że zniszczę jego
potęgę, dlatego jestem teraz tutaj. Jutro być może odbierze mi ostatnie, co mam. Koło się
zamknie, Nadjano. Ja i moja matka...
- To się nie może stać - wyszeptała Nadjana.
- Nie zdołasz temu zapobiec, ani ja. My dwie... ludzie czynu. Ha!
Nadjana wstała, podeszła do łóżka. Pogładziła Justitiana po policzku, lekkie
drgnienie powiedziało im, że poczuł przez sen pieszczotę.
- Kochałaś go? Nie było miejsca na kłamstwa.
- Nie - odparła Marja po prostu. - A ty? Nadjana odwróciła wzrok. Marja wolno
pokiwała głową.
- On na to zasługuje - oświadczyła.
- On umiera - zawołała Nadjana. Obie drgnęły, gdy chory nagle napiął mięśnie i
zaczął rzucać się po łóżku, jakby protestując.
Przemawiały do niego, lecz nie odpowiadał. Wreszcie znów się uspokoił, tylko z
rany na szyi spłynęła kropla krwi niczym łza. Marja otarła ją, opłukała palce w czystej
wodzie.
- Sądzę, że ta noc przyniesie ci odpowiedź, Nadjano.
- Tyle jej jeszcze pozostało - odparła białowłosa. Marja nie potrafiła stwierdzić,
czy w tych słowach kryje się skarga, czy pociecha.
- Chyba muszę wracać do domu. Nadjana popatrzyła na nią.
- Czy mogę cię jeszcze o coś zapytać? To... bardzo osobiste pytanie.
Marja wiedziała, co ją czeka. Oczy Nadjany bowiem były takie nagie, jak
zranione.
- Czy ty... czy wy... Czy spałaś u mego męża? Marja uśmiechnęła się gorzko,
pokręciła głową. Nie bała się spojrzeć w szare oczy.
Nadjana odetchnęła z ulgą, a potem zacisnąwszy ręce zadała, kolejne pytanie:
- Ale przedtem? Wtedy?
Marja jeden po drugim chowała pojemniczki do węzełka. Ruchy miała pewne,
ręce nawet nie drgnęły. Kiedy wszystko już było na miejscu, podniosła głowę, popatrzyła
Nadjanie prosto w oczy.
- Do widzenia - szepnęła miękko i uścisnąwszy żonę Justitiana za rękę, delikatnie
otworzyła ciężkie drzwi.
Nie zastała Karla w łóżku. Odrzuciła na bok baranicę, lecz nie musiała
poświadczać spojrzeniem tego, co wiedziała już wcześniej. Ogarnęło ją dawne znajome
uczucie, sprawiło, że serce uderzyło mocniej. Dawny strach zmieszał się z nowym.
Zmusiła wreszcie ciało do spokoju, spojrzenie odszukało trójkę śpiących malców.
Cisza panująca w izbie wydawała się dobra i bezpieczna, nie przesycało jej przerażenie,
jakie byłoby, gdyby...
Na pewno jest w oborze, zwykle chodził tam w ciężkich chwilach. Marja z ulgą
wsunęła przemoczone buty z powrotem na nogi i pobiegła przez podwórze. Teraz
dostrzegła także słaby blask światła sączącego się przez szpary wśród bali.
- Karl - szepnęła głośno. W środku zaszeleściło siano. Głosy.
Na miłość boską, któż może tam być w środku nocy? Czyżby naprawdę nie był
sam?
Marja mocno trzasnęła drzwiami, chcąc dać znać, że nadchodzi. Nie chciała
zobaczyć niczego, co mogłoby jej sprawić przykrość. Ujrzała dwie postaci.
Każda siedziała na swojej kopie ubitego siana. Jej mąż i ktoś obcy w opończy. Na
jej widok obcy odwrócił się, próbował wstać, lecz był to stary człowiek, Marja gestem
powstrzymała go od tej uprzejmości.
- Proszę siedzieć, co się stało? Asesor osunął się na niewyszukane siedzisko.
Karlowi oczy błyszczały, lecz lśniła w nich otucha. Zerwał się na nogi, uściskał żonę,
wciągnął w nozdrza zapach włosów, które wymknęły się spod chustki, chroniącej przed
chłodnym nocnym powietrzem.
- Chyba jest dla nas nadzieja, Marjo. Możemy się od tego wywinąć.
- Oczywiście, że jest nadzieja, jeśli nie umarła już cała sprawiedliwość.
Asesor chrząknął. Miał na rękach brązowe skórzane rękawiczki, świadectwo
kontaktów łączących go z wielkim światem.
- Przyszedłem, by porozmawiać z wami o tej sprawie w tajemnicy, jak złodziej
przemykający się nocą. Niebezpieczne jest bowiem dla sędziego rozmawiać z oskarżoną
bez świadków w wieczór taki jak dziś...
- Dlaczego przyszedłeś?
Ujął jej dłonie w swoje, ręce Karla wciąż spoczywały jej na ramionach. Siła obu
mężczyzn przytłoczyła Marję. Oczy starego asesora, choć otoczone zmarszczkami,
patrzyły bystro i wyrażały zdecydowanie jak u młodego człowieka.
- Źle z tobą, Marjo Oppdal. Masz tylko jedną szansę, najwyżej dwie...
- Jaką?
- Jutro rano, zanim jeszcze zjawią się sędziowie, kiedy wszyscy inni będą spać,
przyjdzie do mnie Revelin... Wiem, co powie. Wiem, że ma swoje sposoby, może
narzucić własne opinie wszystkim moim przysięgłym.
- Chcesz powiedzieć, że może ich przekupić? _ - Tak, albo... zmusić. Ma potężną
władzę. Obawiam się, że większą niż moja.
Marja zdawała sobie z tego sprawę.
- Wiatr wieje ci w twarz, Marjo Oppdal. Na własne uszy słyszałaś, jak
mieszkańcy tej samej wioski świadczą przeciwko tobie. Niepiękne jest to, co mają o tobie
do powiedzenia.
- Ale też i nie jest to prawda.
- Ludzkie słowa... tak niewiele są warte, a jednocześnie trudno wprost przecenić
ich wagę.
- Nie są nic warte. To nikczemni kłamcy, snują o mnie fantazje. Ciekawe, jaką
nagrodę ma dla nich ten diabelski pastor?
Asesor potrząsnął jej rękoma, chciał, aby się uspokoiła.
- Jest pewna możliwość, Marjo Oppdal. Nigdy bym nie przypuszczał, że jako
człowiek króla zaproponuję coś podobnego, lecz ta sprawa wzbudziła we mnie wiele
wątpliwości. Wydaje mi się, że skazani zostaną niewinni ludzie. - Uspokoił się, mówił
teraz prosto do nich. - Musicie stąd odejść, teraz, dzisiaj w nocy. Jest jeszcze na to czas.
- Odejść? Chcesz powiedzieć, że mamy uciekać? - Marja roześmiała się
histerycznie, niemal jak szalona. - Z trojgiem maleńkich dzieci? Dokąd mielibyśmy iść,
ot, tak w tej godzinie? Ludzie lensmana ruszą za nami w pościg skoro świt. Przeszukają
całą okolicę. Poruszą każdy kamień.
Asesor potrząsnął nią jeszcze mocniej.
- To się może udać, mam łódź, dziś w nocy cumuje przy przystani w Gaupne,
napiszę list, a zaraz odpłynie. Jeśli się pospieszycie, dotrzecie tam, zanim się rozjaśni.
Marja odchyliła głowę w tył, płacz mieszał się z histerycznym śmiechem.
Wyrwała się z uścisku asesora, zaczęła krążyć w koło. Asesor odebrał jej ostatnie źdźbło
nadziei, ostatnią kruszynę wiary w sprawiedliwość.
Karl ruszył za nią, złapał ją, zmusił, by stanęła w miejscu.
- Musimy stąd odejść, Marjo, inaczej - zabiorą nam ciebie.
Znieruchomiała. Stała wśród przeżuwających zwierząt niczym posąg.
- Jeśli asesor ma rację, to chcę mu podziękować za to, że wśród zdrady próbował
stworzyć własną sprawiedliwość, ale ja nie mogę stąd odejść, nie w taki sposób, nie
mogę...
Karlowi opadły ręce. Przysiadł na sianie, asesor natomiast nie siadał, nerwowo
przełykał ślinę.
- Obawiam się, że niczego więcej nie będę mógł zrobić...
Marja podniosła głowę. W ustach jej zaschło, wargi miała zimne, zdrętwiałe.
- Jeśli naprawdę chcesz nam pomóc, panie asesorze, to czy wolno mi prosić o coś
innego?
Dostojny urzędnik dwukrotnie kiwnął głową.
- Stawię się jutro przed waszym sądem, chcę usłyszeć, co się tam mówi, i schylić
głowę w ostatniej nadziei na istnienie sprawiedliwości. Jeśli jednak będzie tak jak mó-
wisz, jutro posłucham twojej rady.
Stary człowiek westchnął.
- To niemożliwe, Marjo Oppdal. Jutro wieczorem... będziesz już być może
siedziała przykuta do ściany w loszku u lensmana.
- Nie stanie się tak, jeśli asesor ma jeszcze choć trochę władzy.
Staruszek skurczył się w sobie.
- To niemożliwe, nawet jeśli cię nie skują. Nawet jeśli zarządzę inny sposób
nadzoru, nie będziesz mogła odpłynąć moją łodzią.
- Znajdziemy inną łódź albo pójdziemy piechotą przez góry.
- Z Benjaminem to niemożliwe - szepnął Karl. Głos nie chciał go słuchać, ledwie
wymawiał słowa.
- Będziemy go musieli zostawić tam, gdzie jego dom. U ojca.
Karl kiwnął głową, to rzeczywiście jest jakieś wyjście. Choć traktował tego
chłopca jak własnego syna, w istocie miejsce Benjamina było we Wdowiej Zagrodzie.
Asesor wziął do ręki czapkę z lisiego futra.
- Wysoko grasz tej nocy, Marjo Oppdal. Szanuję twoją odwagę, lecz nie szanuję
twego uporu, gdyż jego ceną może być życie.
Marja podeszła do niego, tym razem to ona ujęła dłonie w skórzanych
rękawiczkach.
- Robisz dla mnie co możesz, panie asesorze, prawda? Jutro rano, kiedy przyjdzie
do ciebie Revelin...
Skinął głową. Ucałował jej policzek, nie dotykając go nawet wargami.
- Spróbuję, lecz dobrze wiesz, że nie jestem wszechmocny.
- Jesteś prawdziwym przyjacielem, panie asesorze, nie myślałam...
- Nie jestem twoim przyjacielem, Marjo Oppdal, lecz po prostu starym
człowiekiem, który zaczyna widzieć, że sprawiedliwość to coś więcej niż słowa. Wkrótce
spotkam się ze swoim sędzią i pozostaje mi jedynie nadzieja na jego miłosierdzie.
Wyszedł, zniknął w mroku.
Wkrótce rozległ się odgłos sań sunących po świeżo spadłym śniegu. Dudnienie
końskich kopyt stłumił biały dywan, słychać było tylko parskanie konia.
- Asesor wiele ryzykuje. Marja odwróciła się do męża.
- A czy my wszyscy nie ryzykujemy przez cały czas? Karl pozwolił sobie już
teraz na łzy. Wcisnął głowę w kolana żony jak mały chłopiec.
- Nie wiem, dlaczego to robisz, moja Marjo, sam najchętniej bym stąd uciekł,
choćby tak jak stoimy, z dziećmi pod pachą.
- Wiem, że tak byś zrobił, ale nie możemy im tego uczynić. Ich miejsce jest tutaj,
nie mogą wiecznie wędrować, wciąż uciekać.
Karl kiwnął głową, jego broda wgniotła się Marji w pierś.
- To prawda, lecz mimo wszystko...
- Mają ciebie, Karlu, zawsze będą ciebie miały.
- Ale stracą swoją matkę i spadek po Antonie. Wiesz chyba, że rodzinie skazanej
kobiety odbierają niemal wszystko. Revelin znów będzie się radował, że odbierze nam
twój spadek.
- Będą miały tę chatę i ciebie, obiecaj mi, że będą miały ciebie.
Karl pocałował ją.
Marja wpiła się w jego ciało.
- Gotów jestem iść zaraz na plebanię ze strzelbą albo z nożem.
Marja przytrzymała go mocno.
- Wiem o tym, dlatego właśnie chcę, żebyś mi to obiecał.
Byli ze sobą, byli w sobie, jak gdyby od zawsze tylko tego pragnęli. Nikt chyba
nie zdołałby rozdzielić ich teraz, gdy sami nie wiedzieli, gdzie zaczyna się jedno i kończy
drugie ciało.
Marja czuła, że jej krótko obcięte paznokcie rysują ślady na plecach Karla, lecz
przytulała się do niego wciąż mocniej i mocniej.
Przycisnęła usta do jego szyi, pragnąc zostawić po sobie ślad. Karl wtulał się w
nią także, czuł, że desperacja przydaje rozkoszy odcienia ciemnej czerwieni.
Ostatni raz.
Ostatni.
Gonił za momentem pustki myśli, ciało pragnęło dostać się na szczyt, gdzie
wszystko rozpłynie się w cudownym oszołomieniu i bodaj na chwilę pozwoli zapomnieć
o całym złu.
Ona czuła podobnie, chciała, by kochaniem wypędził z niej strach, by własnym
ciałem osłonił przed zagrażającym ciosem. Karl nabrał głęboko powietrza w płuca, jak
tonący, który czuje, że wir wciąga go już w głębinę.
Marji przez moment zdawało się, że osiągnął ów upragniony szczyt, lecz głos,
jaki wydobył się z jego ust, nie był wołaniem rozkoszy i zaspokojenia. Karl zaniósł się
szlochem, ściskał ją tak mocno, że Marji przed oczami wirować poczęły czerwone
plamy.
- Nie odchodź ode mnie.
Marja miała wrażenie, że umiera.
Nie było już ładnych słów, czynów, obietnic, które mogli sobie złożyć. Nie mieli
już mocy nad życiem. Ona mogła już tylko tulić się do niego, ofiarować każdą chwilę tej
pełnej rozpaczy nocy, która zdawała się nie mieć końca.
Asesor z ponurą miną przysłuchiwał się słowom pastora, wypowiadanym cichym
głosem, lecz przesyconych władzą, nadaną mu przez Boga i ludzi. Asesor przyglądał się
temu człowiekowi i wiedział, że sprawa, która miała zostać rozwiązana tego dnia, zależy
wyłącznie od niego. Revelin miał władzę, gdyby nie on, Marja Oppdal mogłaby opuścić
ting z podniesioną głową. Ludzie bowiem, którzy świadczyli przeciwko niej, byli jedynie
marnymi cieniami tej władzy.
Wreszcie asesor odłożył pióro, drżenie ręki opanował tylko dzięki temu, że
mocno je ściskał.
Dwaj starzy ludzie, pomyślał asesor, dwaj starzy grzeszni mężczyźni. Możliwe, że
obaj boją się śmierci. Ja w każdym razie czuję, że ona czyha już gdzieś za zakrętem.
Revelinowi jednak wydaje się być może, że będzie żył wiecznie. Przypuszcza, że
wielki sędzia nigdy nie wezwie go na swój sąd.
Niewiele zdziałać może marny asesor, gdy ktoś nie boi się nawet tego ostatniego
wyroku.
- Wiemy, co się stanie jutro. Wiem, asesorze, że słyszałeś te same słowa co ja.
Może więc zapaść tylko jeden wyrok.
- Revelin, nigdy nie byliśmy przyjaciółmi, nigdy nawet nie odnosiliśmy się do
siebie przyjaźnie, jak wymagałby obyczaj od ludzi na naszych stanowiskach. Dobrze o
tym wiesz. Skąd więc pewność, że zdołasz mnie do tego zmusić?
Revelinowi zalśniły oczy. Uśmiech odsłonił zęby, wyraźnie wskazujące na jego
wiek.
- Nie masz wyboru, asesorze.
- Nawet jeśli zaryzykuję stanowisko? Oczy pastora zalśniły złym blaskiem.
- Jeśli ośmielisz się sprzeciwić mnie i świadkom zeznającym z mojej strony,
będziesz skończony. I nie pójdziesz do grobu z godnością, zadbam o to, abyś stracił
ostatnie resztki czci - jako nikczemny Judasz, jakim jesteś - W twoich kieszeniach pełno
jest srebrników, monet ociekających krwią.
Asesor z trudem przełknął ślinę.
To była prawda.
Zbyt wiele srebrnych szylingów przyjął w życiu. Z tego też właśnie powodu
wyraźniej niż kiedykolwiek widział, czym jest sprawiedliwość. Dostrzegał swego
sędziego, niepojęcie wielkiego, tego, który wyda na niego ostateczny wyrok. Chciał
odpokutować bodaj za maleńką część zdrady.
- Masz też synów, panie asesorze - dobiegł go miękki głos pastora.
Nadjana nic nie mówiła.
Przyglądała się jedynie mężczyznom bystrym wzrokiem doświadczonego
obserwatora. Obrzydzenie, jakie czuła do teścia, zebrało się w jej brzuchu w zimny ka-
mień, który rozgrzała rozpalona do czerwoności pogarda, jaką zaraziła ją Marja. Nadjana
wiedziała, co się dzieje, lecz rozmowa mężczyzn uspokoiła jej wzburzenie tak jak statek,
który poddaje się w walce z potężnym rozszalałym morzem. Po oczach asesora poznała,
że nic z tego nie przyjdzie. W niczym nie pomoże, otwierając usta i mówiąc o
oszustwach pastora.
Asesor to stary szczwany lis, który dał się złapać w paści. Nadjana słyszała, że
zwierzęta podobno niekiedy potrafią odgryźć sobie łapę, byle tylko się uwolnić. Asesor
już to zrobił, lecz schwytał go inny drapieżnik. Jedyne, co jeszcze mógł uczynić, to ocalić
życie i cześć swoich synów. A dla nich gotów był zapłacić najwyższą cenę.
Nadjana wstrzymała oddech. Poczuła się nagle, jakby znalazła się w zamknięciu,
choć sala rozpraw była duża, pusta i przestronna, a drzwi pozostały otwarte.
Marja nie ujdzie z tej gry cało.
Gdy przyprowadzą ją dzisiaj, będzie to jej pierwszy krok na ostatniej drodze. Z
tego Nadjana zdawała sobie sprawę. Żaden sąd wyższej instancji nie znajdzie powodu, by
jeszcze raz rozważać decyzję tingu, chyba że wynikną jakieś nowe okoliczności. A
świadkowie podtrzymywali swoje zeznania. Nadjana zdołałaby może zachwiać paroma z
nich, było ich jednak zbyt wielu.
Ocalić Marję mógł jedynie Revelin, a on nigdy tego nie zrobi. Nawet z nożem
przyłożonym do gardła.
Nadjana poruszyła palcami, zauważyła, że są białe i cienkie. Paznokcie przestały
już być ostre i różowe jak kiedyś.
Mężczyźni dalej prowadzili rozmowę. Czujność, dźwięcząca przedtem w ich
głosach, uleciała. Rozważali teraz, jak traktować Marję po uwięzieniu. Asesor obstawał
przy swoim, nie chciał się zgodzić na oddanie jej pod nadzór pastora.
Dobre i to, pomyślała Nadjana.
I nagle przyłapała się na tym, że w samym środku tej sprawy zastanawia się, ile
czasu upłynęło, odkąd ostatni raz przeglądała się w zwierciadle.
Sędziowie wycofali się, siedli w kręgu wokół asesora. Skrobał piórem o papier,
zauważyli, jak niepewnie poruszają się jego dłonie. Wreszcie podniósł głowę, dyskusja
wokół stołu ucichła. Asesor sięgnął po dzban z piwem, nalał wszystkim po kolei, patrząc
im w oczy.
- W waszych sercach są wątpliwości, moi panowie. Nikt nie podjął wyzwania. On
jednak poznał to po sposobie, w jaki podnosili kubki, po spojrzeniach, które uciekały w
bok, po tym, że wyraźnie czuli się nieswojo.
Mimo to jednak nie spuszczali głów, pragnęli, aby ich słowa brzmiały jasno.
- Ona jest winna większości czynów, które się jej zarzuca - stwierdził jeden, ten,
który miał na tym świecie najwięcej dóbr. W oczach spokojnego wieśniaka nie pojawiło
się zło, gdy w prostych słowach wydawał wyrok śmierci. Drgnienie ust jednak pozwoliło
asesorowi przypuszczać, że tym człowiekiem nie kieruje jego własna wola.
- Marja Oppdal posunęła się za daleko. Nigdy nie była zwyczajną kobietą.
Pozostali kiwnęli głowami.
Żaden z nich nie wymówił słowa „czarownica”, lecz nie wypowiedziane zawisło
w powietrzu.
Niedorosły syn wieśniaka z Loftet chrząknął. Jego głos wydał się trochę zbyt
jasny, gdy patrzyło się na jego grube rysy. Był niczym głos chłopca w ciele mężczyzny.
- Ci, którzy świadczyli za nią, to w większości dobrzy ludzie...
- Ale słowa tych, którzy świadczyli przeciwko, ważą więcej - zaprotestował
bogaty chłop.
Takie to proste.
I nawet gdyby zeznania nieprzyjaciół Marji nie przeważyły szali, słowa Revelina
miałyby dostateczną wagę.
Z zewnątrz dobiegły głosy, parskanie koni. Ludzie zaczynali się niecierpliwić,
chcieli jak najprędzej usłyszeć nowinę.
Piwa w dzbanie już nie było.
Pióro asesora znów zaskrobało po papierze.
- Brakuje mi tylko waszych podpisów albo gmerków. Podpisywali się na samym
dole dokumentu przy asesorskiej pieczęci.
Niektórzy potrzebowali pomocy do tej prostej czynności, chociaż ich dzieci
opanowały już sztukę pisania.
Spojrzenia wszystkich zebranych spoczywały na kobiecie w czarnej sukni. Marja
Oppdal przyjęła wyrok bez zmrużenia powiek. Mąż jej natomiast wybuchnął gniewem,
zaczął krzyczeć, aż musiano go wyprowadzić. Nie usłyszał uzasadnienia, formalnych
zwrotów, do których ludzie z czasem przywykli i nauczyli się je rozumieć.
Marja została skazana. Asesor jednak umył ręce i kazał swoim sędziom obwieścić
wyrok. Była to rzecz niezwykła, wśród ludzi żądnych sensacji podniósł się szum.
Marja wiedziała jednak, że to niczego nie zmieni.
Wyrok wydany przez ludzi z tej samej wioski ważyć będzie jeszcze więcej, niż
gdyby asesor umieścił w nim choćby odrobinę swoich wątpliwości.
Revelin miał ponurą minę, nie potrafił jednak ukryć triumfu. Wykorzystał okazję,
by złożyć dłonie i odmówić błogosławieństwo dla sprawiedliwych mądrych sędziów. I
oni mogą doczekać się laski, skoro są tak prawymi, nie dającymi się zaślepić ludźmi.
Marji Oppdal dano trzy dni.
Trzy dni na przygotowanie się do podróży do Bergen.
Tam bowiem właśnie miała zostać przewieziona. Tam miała usłyszeć ostateczny
wyrok. Wróci tu jeszcze, lecz tylko po to, by spotkać się z katem. Wprawdzie w parafii
nie było oprawcy, lecz jeden z czarnych mistrzów miał jej towarzyszyć. Taki właśnie był
porządek rzeczy. Człowiek miał stanąć oko w oko ze śmiercią, czując pod stopami
znajomą ziemię. Zwyczaj ten przetrwał nawet w tych zmiennych czasach.
- Jeśli skazana dążyć będzie do wolności w sprzeczny z prawem sposób i nie
podporządkuje się losowi, jaki wyznaczyło dla niej prawo, wszystko, co do niej należy,
zostanie zajęte, włącznie z dworem Wdowia Zagroda i tym, co zgodnie z wyrokiem
przypada królowi. Jej rodzina zobowiązana będzie odpowiedzieć za oszustwo, jakiego się
dopuści. W imieniu króla obowiązkiem moim będzie pozbawić rodzinę domu i nałożyć
karę na męża.
Wiedzieli, co to oznacza. Zdarzało się już wcześniej, że najbliższa skazanej osoba
kupowała dla niej wolność, płacąc za to własnym życiem. Zasada ta dobrze się
sprawdzała. Gdy z rąk kata uciekł złodziej, ratując w ten sposób prawą rękę, karę
wykonywano na osobie, która oddała się w zastaw.
W razie ucieczki Marji Karl i dzieci musieliby zapłacić jeszcze wyższą cenę.
Dokąd zresztą mogłaby uciekać, mając owe marne trzy dni?
Asesor był mądrym człowiekiem, okazał jej choć odrobinę litości wśród tego
okrucieństwa.
Nadjana myślała inaczej.
Uciekaj, Marjo.
Uciekaj jak najdalej stąd.
Walcz o siebie.
Oczy dwóch kobiet się spotkały, na moment powróciły do poprzedniej nocy.
Nadjanie serce ścisnęło się w piersi. Żar walki, rozpacz wywołana tak wielką
niesprawiedliwością, przygasł.
Marja była schwytana, tak jak ona sama, schwytana przez owo niezwykłe uczucie,
zwane miłością. Nie ma widać szczelniejszej klatki, mocniejszego łańcucha, którym
można skuć ciało i duszę.
Nadjana przypatrywała się tłumowi, zgromadzonemu wokół pustych miejsc Karla
i Antona. Dzieci nigdzie nie było widać. Pewność Nadjany była jeszcze na tyle nowa i
świeża, że chciała zobaczyć dzieci, by całkiem się przekonać. Musiały najwidoczniej
zostać w domu, w małej chacie w Oppdal.
Postanowiła, że tej nocy znów tam pójdzie. Marja musi odpowiedzieć jej na
pytanie, które ostatniej nocy przemilczała.
ROZDZIAŁ X
Tak samo musiała czuć się jej matka, te same koszmary nawiedzały ją kiedyś w
więziennym lochu.
I ona miała wybór. Niejeden wszak decydował się na życie uciekiniera, na
zaznanie jeszcze kilku miesięcy wolności, na krążenie od wioski do wioski niczym
ścigane zwierzę.
Na ucieczkę ku śmierci.
Marji w jednej chwili taki wybór wydawał się wręcz oczywisty, nic bowiem nie
jawiło się jej w tym momencie bardziej sprzeczne z naturą niż śmierć. Mogła uciec od
wyroku, przyjmując na barki inny ciężar: nieustającą pogoń, wieczny strach,
nieprzespane, niespokojne noce z ciągłą myślą, że już jutro mogą stanąć przy jej posłaniu
i kazać iść ze sobą.
Dzieci...
Czy łatwiej byłoby im żyć, gdyby wiedziały, że mają gdzieś matkę? Czy też
lepsza dla nich będzie świadomość, że nie żyje?
Marja tego nie wiedziała. Nie potrafiła sama zdecydować. Któż powinien to
wiedzieć, jeśli nie ja? myślała z goryczą i przeklinała Boga, los sterujący ludzkim
życiem, a na koniec i samych ludzi. A przede wszystkim pastora. Czyż nikt nie potrafi
położyć kresu jego niszczącej sile? Czy prawdą było to, co tak często głosił? Ze kara i
prześladowanie za grzechy dotykają trzy kolejne pokolenia?
Karl chciał, żeby uciekła.
Chciał ryzykować, choć w zamian mogliby zażądać jego życia. Marja jednak
starała się spokojnie z nim rozmawiać, czuła, że w miarę, jak mąż coraz bardziej się
załamuje w bezsile i smutku, jej własna siła rośnie.
- Jedno tylko możesz dla mnie uczynić, najdroższy. Zajmij się dziećmi. Jeśli ja
ucieknę, wtedy zamkną ciebie, dzieci wyślą na laskę do ludzi. A to straszny los.
Karl zdawał sobie z tego sprawę i jego rozum to zaakceptował. Serce jednak nie
przyjmowało bolesnej prawdy. Żadne z nich nie chciało mówić o nadziei, nie wspo-
mniało nawet, że wyrok może zostać zmieniony, kiedy sprawę rozpatrywać będzie sąd
wyższej instancji. Nawet gdyby zwrócili się do samego króla. Byli wszak jedynie
ubogimi wieśniakami, a przeciwnika mieli potężnego.
- Mamy te trzy dni, Karlu. Mój Boże, nie wiem nawet, jak to powiedzieć
dzieciom...
Amelia i Martin przez cały czas przebywali we Wdowiej Zagrodzie, nie
opuszczali domu, a Anton i jego pulchna gospodyni, którą zgodził do pracy, umieli
trzymać język za zębami i nie rozpowiadali o tym, co się dzieje w wiosce. Dzieci
wiedziały, że matka miała składać wyjaśnienia przed tingiem, ponieważ ktoś uznał, że
mówiła uczniom w szkole niemądre rzeczy. Marja wierzyła, że o niczym więcej nie
wiedzą, bo przecież wróciła z tingu do domu.
- Co my im powiemy? - powtórzyła, oczyma żebrząc u Karla o odpowiedź. - Czy
nie lepiej będzie, jak wyjadę, o niczym im nie mówiąc? Może powiem, że na pewien czas
wyjeżdżam do Bergen, ponieważ sprawą musi się zająć ważniejszy sędzia?
- Wtedy nie będą mogły wychodzić z domu - trzeźwo zauważył Karl.
Marja wiedziała, że mąż ma rację. Dzieci i tak się dowiedzą, jak wygląda sprawa.
Miały zresztą prawo do prawdy bez względu na to, jak jest brutalna. Muszą się
dowiedzieć, że nigdy więcej już nie zobaczą matki.
Marja poczuła, że robi jej się niedobrze. Serce nie wytrzymywało, w oczach jej
pociemniało.
- Porozmawiam z nimi - obiecał Karl.
- Dobrze, ja bym tego nie zniosła.
Karl wybrał się do Wdowiej Zagrody, Marja dalej siedziała wśród ścian, które
zdawały się walić. Ujęła w rękę koszyk z praniem. Pomyślała, że pójdzie nad rzekę
przeprać brudne koszule i spodnie, których nazbierało się już niemało. Co z niej za
matka, skoro opuszcza dzieci, zostawiając kosze pełne niepopranych ubrań? Była już na
podwórzu, czuła, jak ciężki koszyk wrzyna jej się w rękę, ale uważała, że to jedyne, co
może zrobić. W połowie drogi nad rzekę wypuściła go z rąk i sama osunęła się na
zmrożoną ziemię.
Miała ochotę krzyczeć i wrzeszczeć, chciała wyrwać z ziemi każde zmarznięte
źdźbło trawy, chciała niszczyć, burzyć, unicestwiać. Nie miało bowiem żadnego
znaczenia, że ten martwy zimowy krajobraz ogrzeje się kiedyś i zakiełkuje w nim nowe
życie. To niemożliwe, skoro jej nie pozwolą już tego zobaczyć. Koszyk z brudną bielizną
został tam, gdzie upadł.
Marja ruszyła drogą niczym ślepiec, zataczając się na boki. Spotkała jakichś ludzi,
lecz zorientowała się, że jej unikają, gromadząc się po przeciwnej stronie drogi. Wkrótce
doszła do wioski, lecz jej kroki wciąż nie kierowały się ku żadnemu określonemu celowi.
Ocknęła się dopiero, stojąc na stopniach probostwa.
Wiedziała, że Revelina tu nie ma. Gdyby był, jeszcze by mu wydrapała oczy
albo...
Mokra twarz Marji była biała jak śnieg, lecz oczy płonęły. Wciąż jeszcze paliło
się w niej życie.
Dlaczego nie zabrała ze sobą strzelby Karla? Dlaczego nie wzięła przynajmniej
noża?
Nie zapukała do drzwi, sama znalazła drogę, która poprowadziła ją na ganek i
dalej na wąskie schody. Jakby coś ją tu ciągnęło. Może tu przychodziła jej matka, gdy
doskwierały jej troski? Marja jak w gorączce stawiała stopy na wytartych deskach,
zastanawiając się, czy ślady wydeptane przez matkę wciąż miały moc, by ją ogrzać.
Ze stryszku nie dobiegał żaden dźwięk, lecz Marja wiedziała, że są tam ludzie.
Justitian na pewno śpi.
Zasłużył na pożegnanie.
Gdy tu przyszła ostatnio, obawiała się jego śmierci, żal jej było, że młody, silny
mężczyzna miał tak wcześnie trafić do ziemi.
Tym razem jednak przybyła się pożegnać ze względu na siebie, wszystko bowiem
wskazywało, że wyprzedzi Justitiana również na tej drodze.
Wyglądał teraz lepiej, chociaż twarz miał żółtobiałą i chorobliwie błyszczącą.
Organy w ciele miały zbyt trudną pracę, Marja wiedziała, że żółty kolor skóry świadczy o
tym, iż żółć nie wydostaje się z organizmu. Ale krew najwidoczniej dopływała do serca
równym strumieniem, bo policzki chorego płonęły czerwienią.
Otworzyła drzwi na oścież, w nozdrza buchnął jej zapach choroby. Był jednak
lepszy niż odór śmierci.
Justitian nie poruszał się, zdawał się pogrążony w głębokim śnie. Wsunęła się do
izby, drgnęła, przestraszona jak złodziej, który zakrada się do spiżarni, kiedy Justitian się
odezwał.
- Nadjano... Prędko przymknęła drzwi, podeszła do łóżka. Izba wydała jej się
niezwykle duża.
- To ja, Marja... Chory wolno odwrócił głowę, widać było, że ruch kosztuje go
wiele wysiłku i bólu.
- Marja? Dlaczego... dlaczego tu przyszłaś?
- Czy nie powinnam przyjść, kiedy stary przyjaciel choruje?
Odpowiedziała mu szeptem, w tej izbie bowiem nie było już miejsca na głośne
rozmowy.
- Stary przyjaciel... A więc tym jestem... Uśmiech zniekształciła gorycz ironii.
Marja poczuła, że jej twarz również stężała. Może Justitian dojrzał łzy, które zdążyły już
obeschnąć, może wyczytał w jej oczach odpowiedź na własny lęk przed śmiercią.
Prawdopodobnie jednak niewiele widział, choroba mąciła mu wzrok i czyniła jego świat
bardzo małym. W dodatku jak zwykle brakowało tu światła. Tylko z otworu pod dachem
i przez szpary w okiennicach sączył się mizerny zimowy blask. Smugi wpadały do izby,
białe smugi jasnego światła, jak gdyby uchyliły się drzwi do raju, gdy w nie zapukał.
Marja ujęła go za rękę. Dreszcz ją przeszedł, gdy spostrzegła, jak bardzo jest
koścista i słaba. Z czułością usiłowała ogrzać smukłe palce, utuliła je na swoim podołku,
jakby chciała pokazać, że istnieje jeszcze ciepło.
I ona przymknęła oczy.
Czy powinna prosić go o wybaczenie?
Przeprosić za zdradę w młodości?
Błagać go o łaskę, by mogła umrzeć choć trochę oczyszczona?
Nie, nie było do tego powodów.
Po cóż rzucać mu teraz w twarz tak wiele prawd? Nie ma sensu, by dowiedział
się, że kobieta, którą kochał, traktowała go jak pionek w swojej zimnej grze.
Pogładziła czule chudą rękę. Postanowiła raczej przywołać obraz pewnej wiosny,
upiększyć go jeszcze pędzlem czasu.
Wyczarowywała kwiaty, zapach ziemi, na której leżeli, i jego. Wspominała
niecierpliwe dłonie, trudno uwierzyć, że to te same ręce, które teraz ściskała.
Kiełki, które groziły, że przebiją ziemię. Pączki, które pragnęły czegoś więcej niż
tylko słów.
Marja chętnie zapłakałaby nad straconą miłością, lecz jej policzki pozostały suche
i chłodne.
- Przyjaciele - powiedziała cicho.
- Nie - odszepnął Justitian. - Nie przyjaciele, przyjaźń jest więcej warta.
Wiedziała, że chory nie ma nic złego na myśli, lecz mimo to zakłuło ją w sercu.
- Mogliśmy zostać przyjaciółmi, Marjo Oppdal.
- Nie jest na to jeszcze za późno - odparła Marja. Przez chwilę trwali w milczeniu,
Marja obserwowała smugi światła, które pod niezwykłym kątem wpadały do pokoju.
Justitian otworzył oczy, lecz widział zapewne co innego niż ona.
- Nadjana... Gdzie ona jest?
- Na pewno niedługo przyjdzie - pocieszyła go Marja.
Z piersi wydobyły mu się jakieś dziwne dźwięki, jakby zduszone łkanie. Upłynęła
dobra chwila, zanim Marja zorientowała się, że Justitian się śmieje.
- Biedna Nadjana... Wydaje mi się wręcz, że jest zazdrosna. Od samego naszego
przyjazdu, kiedy przyszłaś do chaty dzwonnika.
Marji ani trochę to nie śmieszyło.
Justitian westchnął ciężko, jak gdyby śmiech zanadto go zmęczył.
- Mój ojciec... ją lubi. Niekiedy budzi to we mnie strach.
- Musisz jej ufać, Justitianie, ona cię kocha.
Skinął lekko głową. Tak lekko, że Marja ledwie zauważyła ruch, lecz spokój
malujący się na jego twarzy sprawił jej przyjemność.
- Wiem o tym... I znów milczenie. Czas w tej izbie stał w miejscu i Marja nagle
zdała sobie sprawę, że właśnie dlatego tu przyszła.
- Nie spałem, wtedy w nocy, słyszałem, jak rozmawiacie.
Marja drgnęła, w panice przeglądała myśli. Jakież to, słowa padły między nimi
dwiema? Na pewno nie były przeznaczone dla jego uszu.
- Nadjana... mogłabyś się z nią zaprzyjaźnić, kiedy mnie już nie będzie. Ona
potrzebuje przyjaciół.
- Wydaje mi się, że to niemożliwe - wolno odpowiedziała Marja. - Poza tym ty
wcale nie odejdziesz.
- Oczywiście, że to możliwe. Wiem, że już... Zakaszlał się, w piersiach zaświstało
mu niczym wiatr szalejący przy węgle domu.
- Nie mów już więcej, Justitianie. Wprawdzie czujesz się lepiej, lecz nie
powinieneś marnować sił.
Usłuchał. Do milczenia na równi z jej słowami zmusiły go także żądania stawiane
przez ciało.
Marja już chciała wstać, odejść.
Nie była w stanie się z nim pożegnać, opowiedzieć, co się dzieje na świecie.
Na schodach rozległ się odgłos kroków. Przez moment zlękła się, że towarzyszy
im szelest sutanny pastora, lecz kroki były zbyt lekkie, zanadto ostrożne.
Nadjana na chwilę zatrzymała się w drzwiach, zmieszana. Wreszcie siadła przy
Marji bez słowa, jak gdyby to, że zastała czarownicę przy łóżku chorego męża, było
rzeczą najbardziej naturalną pod słońcem.
- On się już lepiej czuje - rzekła Marja.
Nadjana pokręciła głową. W jasnym świetle padającym na jej twarz szare oczy
traciły wiele barwy. Marja miała ochotę wyciągnąć rękę i sprawdzić, jakie to uczucie
dotykać takich białych włosów.
- Chciałam się tylko pożegnać.
- Nie wiem, co mam powiedzieć - szepnęła Nadjana. W jej oczach pojawił się
jakiś nowy smutek, Marja domyślała się, że to za jej sprawą.
- Nic nie mogłaś zrobić. Wiem, jaką władzę ma Revelin. Jesteś tylko nicią w
tkaninie, którą mnie omotał.
- Wystarczy, że pęknie jedna nić, a cała tkanina się pruje - cicho rzekła Nadjana.
Marja uśmiechnęła się z goryczą.
- Nie, moja droga, nie wtedy, gdy tka się z nie uprzedzonej wełny.
Nadjana spytała:
- Czy mogę coś dla ciebie zrobić? Nie doczekała się odpowiedzi.
- Może dla dzieci? Marjo, ja je widziałam.
Powaga w głosie i natarczywość spojrzenia wzbudziły w Marji niepokój.
Zacisnęła dłonie, chcąc bronić się przed strachem, jaki począł w niej narastać na wspo-
mnienie bliźniąt.
- Widziałam je... na podwórzu Wdowiej Zagrody. To piękne dzieci, zwłaszcza
chłopiec.
Spojrzenie Nadjany powędrowało do Justitiana, Marja obserwowała ją bacznie,
czując coraz mocniejsze ściskanie w gardle. Oczy Nadjany pociemniały, miały teraz
barwę dymu z wilgotnego ogniska.
- Czy on śpi? - spytała. Marja kiwnęła głową.
- Czy powiedziałaś mu, że to jego dzieci?
Smugi światła w pokoju zawirowały, zatańczyły szalonym tańcem, zmuszając
Marję do uchwycenia się krawędzi łóżka.
A więc Nadjana wiedziała.
Nadjana dotarła do jej wnętrza, tak zwyczajnie jak odsuwa się na bok kawałek
materiału i odkrywa cudzą nagość.
Marja zasłoniła twarz dłońmi.
Trzęsła się cala.
Poczuła na plecach delikatne ręce Nadjany, która gładziła ją na pociechę niczym
matka, w uszach dźwięczał jej miły głos, ale cóż jej po nim?
Marja podniosła głowę, nie bała się już swej nagości.
- Nie wolno ci tego zdradzić Karlowi ani nikomu innemu, nie mogę ci niczym
zagrozić, nie mogę przekupić, wszystko składam w twoje ręce. Oszczędź mojemu
Karlowi tej strasznej prawdy, Nadjano. Inaczej odbierzesz mu wszystko, co mu zostało.
- Spokojnie, Marjo, nic nie powiem, Karl o niczym się nie dowie, ale... czy nie
uważasz, że najwyższy czas powiedzieć o tym Justitianowi?
- Dlaczego?
Nadjana wtuliła twarz w ramię Marji. Przez materiał sukni przenikał jej ciepły
wilgotny oddech.
- Mój Justitian nie boi się śmierci. Boli go jednak, że nie pozostawi po sobie na
świecie żadnego śladu.
To Marja potrafiła zrozumieć. Dla niej samej pociechą była myśl, że jej śladem
pójdą inni młodzi ludzie, podobnie jak i ona utrzymała w pamięci wspomnienie matki.
- Dobrze, kiedy się obudzi - obiecała. Nie bała się, że Justitian coś zdradzi.
Widziała wszak dobroć w jego oczach, słyszała, że nazywał ją przyjaciółką.
A gdzieś w jej duszy znów odezwał się głos, który w tak wiele nocy próbował do
niej szeptać, chociaż ona nie chciała go słuchać.
Przestępstwem by było nie wyjawić prawdy Justitianowi.
I nieskończenie większym przestępstwem było oszukiwanie Karla.
- Powiem mu o tym, jeśli uważasz, że sprawi mu to radość, nie smutek.
Nadjana uściskała ją, po raz pierwszy od śmierci Gjertrud Marja poczuła przy
swym policzku policzek innej kobiety. Była w tym niezwykła bliskość i ciepło,
rozśpiewała się jej dusza, poczuła się w jednej chwili mniej samotna, silniejsza.
- Justitian twierdził, że mogłaby połączyć nas przyjaźń - powiedziała Marja cicho.
- Już jesteśmy przyjaciółkami - oświadczyła Nadjana, a Marja uznała, że
niesłuszne byłoby wyprowadzać ją z błędu, mówiąc, że miał na myśli ją i siebie.
Ze spokojnego snu obudził się z krzykiem, jak gdyby we śnie ujrzał coś, co go
przeraziło.
Nadjana pierwsza była przy nim. Trzymała go za ręce, przyłożyła twarz do
chwytających gwałtownie powietrze ust, przemawiała najłagodniej jak umiała. Mar - ja
dostrzegła lęk w jej oczach, strach, że szaleństwo znów wypędza z chorego ciała
mężczyznę, którego pokochała.
Lecz kiedy Justitian otworzył oczy, widać było, że ją poznał. I choć ciało wciąż
spazmatycznie drgało, to patrzył przytomnie.
- Daj mi trochę wody, Nadjano - poprosił, ciężko walcząc o powietrze.
Marja musiała przyznać, że być może jednak w swej ostatniej drodze nie będzie
sama.
- Marjo - powiedziała Nadjana z wyzwaniem w oczach.
Marja opamiętała się. Usiadła bliżej chorego w wielkim łóżku. Pochwyciła jego
spojrzenie, ujęła za rękę, którą Nadjana wypuściła ze swej dłoni.
Justitian patrzył na nią ze zdziwieniem, gwałtowne poruszenia ciała ustały.
- Justitianie, muszę ci coś wyznać... Przełknęła ślinę, szukała słów, chciała
powiedzieć mu to jak najpiękniej i najłagodniej. To jednak nie było możliwe.
- Moje bliźnięta... Amelia i Martin... Urwała, szukała na jego twarzy śladu
domysłu, lecz on czekał wyraźnie, co dalej powie.
- One... one... to twoje dzieci, Justitianie. W każdym razie z twojej krwi.
Teraz nie śmiała na niego patrzeć, skryła twarz za opadającą zasłoną włosów.
Nadjana wstrzymała oddech.
Chory jęknął, jakby z bólu.
Marja zmusiła się, by podnieść wzrok, z ulgą' jednak zobaczyła, że on zamknął
oczy.
Wargi mu się poruszały, widziała, że ciało ogarnia drżenie. Gorączkowo podjęła:
- Nie mogłam postąpić inaczej. Musiałam wyjść za Karla. On o niczym nie wie i
nigdy nie może się dowiedzieć, Justitianie. Chciałam ci kiedyś o tym powiedzieć, dlatego
wtedy przyszłam do chaty dzwonnika, lecz potem zjawiła się Nadjana, nie wiedziałam,
że jesteś żonaty, nie wiedziałam...
Justitian znów jęknął, pierś poruszała mu się, jakby walczył o oddech. Marja
także miała wrażenie, że się dusi.
- Moja krew... moje dzieci...
- To prawda - cicho potwierdziła Nadjana, choć obie kobiety wiedziały, że do
Justitiana dotarła szokująca wiadomość.
- Słyszałem, że to dobry człowiek. Nigdy bym... - Justitian teraz już tylko szeptał.
- Jeśli to będzie możliwe... zaprowadź je kiedyś na mój grób, Marjo.
- Możesz je zobaczyć, Justitianie - wtrąciła się Nadjana. - Jak tylko ci się
polepszy, jak staniesz na nogi, na pewno jakoś to załatwimy.
Wyglądało na to, że Justitian się uśmiecha, rysy twarzy mu się rozluźniły, drgania
ustały.
Kobiety trzymały go za ręce, ich spojrzenie zawisło na twarzy chorego. Słychać
było jedynie jego czerpany z wysiłkiem oddech.
Kiedy i on umilkł, długo siedziały w ciszy, nie pojmując, co się stało.
Patrzyły na siebie, nie wypowiadając ani słowa.
Wreszcie Nadjana pochyliła się i ucałowała spękane usta męża. Marja odwróciła
głowę, czuła się jak intruz, nieuprawniony do oglądania nagości Nadjany. Lecz obca
kobieta przyciągnęła ją do siebie, ścisnęła za rękę, trzymającą wciąż w palcach chłodną
dłoń Justitiana.
Po twarzach spływały im łzy, nie dał się jednak słyszeć żaden dźwięk.
Kobiety nie miały już nic więcej do powiedzenia. Ani sobie, ani temu
mężczyźnie.
Dlatego krzyk, jaki wydarł się z gardła Nadjany, zabrzmiał jeszcze bardziej
przeraźliwie i dziko. Dlatego Marja zasłoniła rękami uszy i zagryzła wargi aż do krwi.
Krzyk jednak nie dał się zagłuszyć ani powstrzymać. Marja potrząsnęła szczupłym
ciałem białowłosej kobiety, usiłowała nawiązać z nią jakiś kontakt, próbowała zwalczyć
potwora, który przejął nad nią kontrolę. Ona jednak nie przestawała krzyczeć, aż dziwne,
że ten dźwięk nie obudził umarłego.
Marja wciąż walczyła z Nadjaną, starała się zmusić jej ciało do spokoju.
Próbowała przemawiać łagodnie, wreszcie uderzyła. Na policzkach płaczącej odznaczyły
się białe ślady palców, lecz rozpaczliwe krzyki nie milkły. W końcu Marja brutalnie
zatkała ręką otwarte usta Nadjany. Wśród stłumionego krzyku usłyszały ciężkie kroki w
korytarzu.
Revelin otworzył drzwi, które z hukiem uderzyły o ścianę. Zapomniany kubek
spadł na podłogę i poturlał się do jego stóp.
Oczy pastora z początku rozszerzyło przerażenie, krzyki, które usłyszał,
pozwoliły mu się domyślać, co się stało. Teraz omiótł wzrokiem izbę, zatrzymał się na
chwilę przy nieruchomo leżącym synu, na kobietach, które tuliły się do siebie. Marja
wciąż przyciskała rękę do ust Nadjany.
- Co ty tu robisz? - syknął pastor. Marja puściła Nadjanę, która wreszcie przestała
krzyczeć.
- Straciłeś syna, Revelin. Nie była przygotowana na fizyczny atak, zdołała się
jednak wywinąć z morderczego uścisku rąk pastora. Jedną ręką złapał ją za włosy,
pobielało jej przed oczami, kiedy pociągnął. Nie krzyczała, lecz nogi ugięły się pod nią w
proteście przeciwko tak intensywnemu bólowi. Poczuła także ręce Nadjany, walczące z
duszącym uściskiem pastora.
- Puść ją, puść!
Gdy ją puścił, biały ból w głowie przybrał barwę czerwieni Marja zobaczyła, że
pastor trzyma w ręku garść czarnych błyszczących włosów. Miała wrażenie, że ze skroni
pocieknie jej krew, tak jednak się nie stało. Podniosła głowę, usta rozciągnęły się w
uśmiechu. Patrzyła prosto na niego, widziała, jak stoi i sapie w bezsilnej wściekłości.
Uśmiech, który miała na twarzy, zniknął, postąpiła w jego stronę o krok, chciała
pokazać, że się nie boi. Nie był to dla niej wcale moment triumfu, lecz radował ją mimo
wszystko wyraz bezsilności bijący z twarzy pastora.
- On ci nigdy nie wybaczył, Revelin. Poszedł ku śmierci, nie przestając cię
przeklinać. Zabiłeś go własnymi rękami, pastorze. Teraz już nic ci nie zostało.
Oczy Revelina zwęziły się, trudno jej było odczytać ich wyraz, tak samo patrzył
wtedy na schodach kościoła.
- Sama niedługo umrzesz. Skąd więc tyle w tobie odwagi, dziwko?
Przeniósł wzrok na Nadjanę, która stała z mokrymi policzkami, bezradnie
splatając dłonie.
- Nie powinnaś mnie była powstrzymywać, Nadjano. Powinienem był ją zabić, tu
i teraz, ale nie chcę brukać łoża śmierci mego syna.
Głos przy tych ostatnich słowach rzeczywiście mu się załamał. Marja ze
zdumieniem stwierdziła, że stary pastor ma jeszcze jakieś uczucia, choć doskonale potrafi
nad nimi zapanować.
Podniósł teraz rękę, jak wtedy gdy błogosławił w kościele.
- Wynoś się z mojego domu, ladacznico! Wynoś się! Już niedługo przykują cię do
ściany, gdzie szczury i zimno zeżrą ciało z twoich kości, czarownico przeklęta!
Nadjana niepewnym krokiem wysunęła się na środek izby. Twarz wciąż miała
nieruchomą, jak wykutą w kamieniu. Oczy patrzyły wbite w jeden punkt, poruszały się
jedynie wargi.
- Nie zapominaj, że to ja rządzę teraz twoim dworem, Revelin!
Odwrócił się gwałtownie, jak gdyby zaatakowano go od tyłu. Nadjana zachwiała
się, gdy padło na nią spojrzenie rozgniewanych oczu.
- Na co ty się ważysz, kobieto? - spytał groźnie.
- Znam swoje prawa. Jesteś skończony, Revelin. Od tej pory jesteś na mojej łasce.
Pastor przenosił wzrok z jednej kobiety na drugą, spostrzegł, że spojrzenia, jakie
wymieniły, były ciepłe. Ogień w jego oczach płonął teraz słabiej, a głos był miękki,
łagodny, niemalże troskliwy.
- Na pewno się zgodzimy, moja droga Nadjano. Przeżyłaś wstrząs, biedaczko, dla
ciebie musiał to być straszny cios. Chodź, odprowadzę cię na dół. Przyda ci się mój
środek na uspokojenie.
Nadjana cofnęła się, gdy do niej podszedł, jak gdyby ktoś podsunął jej prosto pod
nos obrzydliwą cuchnącą rzecz.
Marja radowała się tą sceną. Gdyby nie fakt, że śmierć otaczała ją ze wszystkich
stron, wybuchnęłaby głośnym śmiechem. Nadjana zdobyła to, za czym ona tęskniła przez
całe życie: władzę nad Revelinem.
Widać i on doszedł do kresu swej drogi.
Marja nie wątpiła, że dla tego władczego człowieka będzie to niezwykle trudne do
przełknięcia. Był teraz całkowicie zależny od woli kobiety. Szczupłe ręce Nadjany mogły
wprawdzie wydawać się kruche i słabe, posiadały jednak moc, którą Revelin dobrze znał.
Marja z wielką chęcią zobaczyłaby, jak się przed nią czołga.
On jednak znów odwrócił się plecami do Nadjany i jeszcze raz podniósł rękę.
- Wynoś się stąd! Odejdź stąd, zanim uduszę cię gołymi rękami. Może swoimi
czarodziejskimi sztuczkami zaczarowałaś również i ją, lecz mnie nigdy nie zaślepisz.
Marja spojrzała na Nadjanę. Jej wzrok mówił: ciesz się teraz swoim
zwycięstwem.
Zimowy dzień wciąż był jasny i piękny. Marji niemal zakręciło się w głowie, gdy
światło wpadło w otwarte źrenice. Pastor nie wprowadził w czyn swoich gróźb, waż-
niejszy widać dla niego był bunt Nadjany i śmierć syna.
Marja opuściła plebanię i pobiegła do domu. Dopiero pod drzwiami przypomniała
sobie, że wszyscy są pewnie u Antona. Karl poszedł wszak do dzieci, by zanieść im stra-
szną nowinę, zanim uczyni to ktoś obcy. Miał wyznać prawdę, którą ona sama nie miała
sił obciążyć serc malców. Wszystko, co wydarzyło się w izbie pod dachem plebanii, w
jednej chwili zniknęło, rozwiało się. Za dużo było przeżyć, nie mogła już odróżnić uczuć.
Wśród chaosu istniała ciemna plama. To ona tak strasznie bolała i nie mogły jej zatrzeć
nawet najbardziej dramatyczne wydarzenia.
Piasek w klepsydrze przesypywał się tak szybko. Już wkrótce zapadnie zmierzch,
nadejdzie kolejna noc, która jeszcze bardziej przybliży ją do kresu.
Marja nie chciała iść za nimi, nie chciała iść przez całą wieś do Wdowiej
Zagrody. Nie miała też na to sił, ciało wydawało się takie ciężkie, jak gdyby krew prze-
stała już krążyć w żyłach.
Wyciągnęła rękę po szczotkę, którą zwykle czyścili buty, ale nie mogła do niej
dosięgnąć. Oparła się tylko o ścianę, białe światło sprawiło, że oczy napełniły się łzami,
lecz płacz nie był już taki ważny.
ROZDZIAŁ XI
Amelia nie wypowiedziała ani jednego słowa, spokojne milczenie czyniło z
siedmioletniej dziewczynki dojrzałą kobietę.
Martin stał za nią, rozpaczliwie ściskając ojca za rękę.
Karl także miał twarz bez wyrazu, ale zostawił synka i podszedł do Marji, by ją
objąć.
Marja siedziała przy stole jak wtedy, gdy wychodził. Nic w niej nie powiedziało
mu, że ten dzień wypełniła nie tylko samotność. Karl wiedział, że Marja nie boi się
samotności, a w tych dniach wręcz będzie jej szukać. Było to jej potrzebne i zdawał sobie
z tego sprawę, choć najchętniej przez cały czas chciałby trwać przy niej, tak blisko jak to
tylko możliwe.
- Musiałem dać im nadzieję, Marjo, nie mogłem inaczej. Również ze względu na
siebie.
Rozumiała to, wszak i ona tym żyła. Marja jednak zbyt wiele razy miała nadzieję i
ją traciła. Teraz, by to przetrwać, musiała żyć każdą godziną oddzielnie.
Amelia, Karl i Marja przytulili się do siebie, ciałko dziewczynki drżało, ale mała
nie chciała płakać. Może zabrakło jej już łez. Marja nie potrafiła sobie nawet wyobrazić
tego, co zaszło we dworze.
- Tatuś mówi, że musisz nas opuścić. Głos Martina zabrzmiał tak cienko. Marję
bardziej zaskoczyły te słowa, niż gdyby wybuchnął płaczem.
Popatrzyła w jasnobrązowe oczy syna, takie same jak miał jego rodzony ojciec,
mogły jednakże być również cieniem piwnych oczu Karla.
- Tak, niestety, muszę.
- Tatuś mówi, że oni myślą, że ty jesteś złą kobietą. Marja skinęła głową,
pogłaskała córkę po plecach, a drugą rękę wyciągnęła do syna.
- Wy w to nie wierzycie, prawda?
Amelia rozedrgała się, aż zatrzęsły się jej jasne włosy. Marja przytuliła dzieci do
siebie, poczuła, że ciałko Martina również znalazło się blisko.
- Powiemy im, że to nieprawda - oświadczyła Amelia. Marja uśmiechnęła się ze
smutkiem.
- Obawiam się, że usłuchają raczej pastora niż ciebie.
Ale kiedy oczy córki zwęziły się i zalśniła w nich gorycz, Marja zrozumiała, że
musi się bardzo pilnować, bo inaczej historia znów się powtórzy. Dziecko nie powinno
wzrastać z nienawiścią, taką jaka tkwiła w niej samej od najwcześniejszego dzieciństwa.
- Nie wolno ci nienawidzić, Amelio, od tego twoje serce zrobi się czarne i
brzydkie.
Dziecko rozpłakało się.
Marji wydawało się, że unosi się pod sufitem i z góry obserwuje tę straszną scenę.
Zabrakło jej sił. Tłumiąc jęk, odsunęła dzieci, chwiejnym ruchem wstała.
- Nie możemy siedzieć i płakać. To w niczym nikomu nie pomoże. Chodźcie,
weźmiemy najlepszą mąkę i upieczemy pszenne placki. Martinie, przynieś trochę mleka i
masła. Amelio, potrzebna mi niecka i ta wielka łyżka, i trochę więcej drewna, Karlu, jeśli
masz czas je przynieść.
Pomogło. Dzieci uwielbiały pieczenie. Tylko Karl pomyślał: na cóż się to zda,
zanim nadejdą święta, jej już nie będzie, w tym roku nie zje z nami placków w pierwszy
dzień świąt. Nie będzie patrzyła, jak dzieci cieszą się z przejażdżki po lodzie, nie będzie
stała u mego boku, gdy dzwony obwieszczą nadejście nowego roku.
Mimo to zajęli się pieczeniem, jak gdyby nadchodzące Boże Narodzenie miało
być takie jak zawsze. Marja nie szczędziła suszonych jabłek, miodu ani mielonych
orzechów. Kiedy nadziewane ciastka pachniały już na żelaznej płycie nad paleniskiem,
Marja patrzyła, jak dzieci kręcą się wokół nich z niecierpliwością.
Takie są dzieci.
Być może nie zapomniały, co się stało, miały jednak tę cudowną zdolność
cieszenia się z drobnych radości, nawet w środku najczarniejszej żałoby.
- Idź do pokoju asesora w Dosen i daj mu to ode mnie - powiedziała Marja
Karlowi, pakując trzy najlepsze ciastka.
Karl patrzył to na ciastka, to na nią.
- To moje podziękowanie dla niego, wiem, że się starał.
- Zmieniłaś się, Marjo. Owszem, wiedziała.
- Nie chcesz iść sama? Spuściła oczy. Karl ożywił się.
- Zrób tak, Marjo, pokaż, że się nie boisz. Pokaż, że masz odwagę iść przez wieś z
podniesioną głową.
- Może oni się mnie boją.
- A więc pozwól, by poczuli strach. Patrz im prosto w oczy, niech się wstydzą.
Zapłonął w niej dawny żar. Otarła z czoła mąkę i pot, poszła przebrać się w
najlepszą sukienkę, znaleźć kapelusz, który dostała od Antona. Dotychczas nigdy go nie
nosiła, uważała, że nie jest damą.
W wyszynku w Dosen również dzisiaj panował tłok. Ludzie asesora zbierali się
już do wyjazdu, lecz czterej mieli pozostać, dopóki nie minie czas wyznaczony Marji.
Asesora w niskiej izbie nie było, nie należał do tych, którzy znajdują uciechę w prostym
chłopskim piwie i hałaśliwych rozmowach. Nie chciał słuchać dyskusji o wyroku,
rozpraw na temat szczegółów tego, co się wydarzyło. Bał się, że wyczytają z jego twarzy,
że coś jest źle.
Dlatego siedział w swojej izbie, przygotowanej i uprzątniętej specjalnie dla niego.
Stała tu sprowadzona z zagranicy przez karczmarza sofa i inne meble naśladujące
francuski styl. Na ścianach wisiały nawet obrazy, jeden z nich przedstawiał górski szczyt
z tej okolicy. Namalowany został z wielkim uczuciem niezdarnymi szerokimi
pociągnięciami pędzla.
Asesor wyglądał przez okienko przy łóżku.
Śnieg przestał już padać, z dachu tuż przed jego nosem skapywały lśniące krople.
Nawet bez słońca czuło się, że powietrze jest łagodne. Odwilż na wypieki, pomyślał
asesor, chociaż do świąt jeszcze dużo czasu.
W drzwiach stanął wielki tłusty karczmarz.
- Marja Oppdal cię szuka, panie asesorze. Sądziłem, że nie chcesz...
- Niech wejdzie - rzekł asesor zmęczonym głosem.
Wiedział, że nie będzie się musiał przed nią tłumaczyć z wyroku, jaki zapadł.
Marja Oppdal była dostatecznie mądrą osobą, by zrozumieć, pod jaką presją znajdowali
się sędziowie. Ta piękna czarnowłosa kobieta dobrze znała swego wroga.
Weszła do środka i asesor ze zdumienia szeroko otworzył oczy. Nigdy dotąd jej
takiej nie widzieli. Zresztą żadna z żon dzierżawców tak nie wyglądała.
Ubrana była w czarną suknię z czerwonymi wstążkami przy szerokiej spódnicy.
Wzdłuż rękawów czerwone hafty. A koszula pod spodem była rozpięta, jak gdyby była
wiosna, a nie najczarniejsza zima. Ramiona okrywała delikatna chusta z frędzlami.
Czarne włosy zebrała w koronę wokół głowy, dumna twarz sprawiała, że wyglądała jak
królowa. Kapelusz podkreślał jeszcze dostojeństwo. Mogłaby wkroczyć wprost na
komnaty namiestnika, pomyślał asesor, na jakieś eleganckie przyjęcie albo wyjątkową
uroczystość.
Marji spodobał się wyraz jego twarzy. Podeszła do niego i skłoniła się tak nisko,
jak tylko mogła. Zawiniątko z ciastkami pachniało przyjemnie, domowo, chociaż aromat
mieszał się z unoszącym się w izbie zapachem kurzu i ługowego mydła.
- To dla ciebie, panie asesorze, za to że chciałeś mego dobra.
Przyjął podarunek, jakby było to szczere złoto. Przez chwilę stali w milczeniu,
patrząc sobie w oczy, ręce obojga spoczywały na niedużej owiniętej w płótno paczuszce.
- Widzę, że trzymają się z daleka. Zostawiają cię w spokoju...
Marja odpowiedziała:
- Tak. To najlepsze, co mogłeś mi ofiarować, skoro stało się już to, co się stało.
Wiem przecież, że ludzie się dziwią, bo jeśli naprawdę jestem niebezpieczną czarownicą,
to dlaczego asesor dał mi te trzy dni?
Asesor uśmiechnął się gorzko.
- Masz rację, Marjo. Chociaż co innego miałem na myśli, domagając się tego. Ale
teraz łódź już odpłynęła.
- Tak, łódź odpłynęła - potwierdziła Marja. - Usiedli. Marja ułamała kawałek
ciastka i podała asesorowi. Przyjął je z namaszczeniem, jak gdyby podawała mu
komunię.
Marja dopuszczała myśl, że asesor będzie bał się zjeść jej podarunek. Jaką może
mieć pewność, że nie dodałam jakichś diabelskich ziół czy innego świństwa, myślała z
goryczą.
Ale asesor jadł i prosił o więcej.
Wieść o śmierci syna pastora prędko rozniosła się po wsi. Żałobna wiadomość i
powaga na twarzach posłańców poruszyła niewiele serc, Justitiana bowiem już tu
zapomniano, a ojciec nie cieszył się sympatią.
Ale śmierć Justitiana Revelina dotyczyła ich wszystkich. Co się teraz stanie?
Kogo przyślą? Kto zajmie miejsce pasterza, które stary Revelin wkrótce będzie musiał
opuścić?
Ludzie rzeczywiście byli niczym stado pobekujących niepewnie, zbłąkanych
owiec, nikt z nich bowiem wcześniej tego nie doświadczył. Ich pastorowie zawsze
przecież byli tutaj, najpierw Mogens, potem Revelin, a później jego syn. Teraz ten ciąg
został przerwany.
Niektórzy pamiętali, że Marja Oppdal kiedyś dawno temu słała długie spojrzenia
za tym nieszczęśnikiem...
Sporo trzeba było rozważyć wśród czterech ścian, omówić szeptem lub przekazać
wiele mówiącymi spojrzeniami. Dzwonnik i jego wysłannicy biegali od zagrody do
zagrody, zdyszani przekazując nowinę coraz dalej i dalej.
Do Oppdal nie przyszedł nikt, ale tego można się było spodziewać.
Następnego dnia, kiedy Justitian umyty i ubrany spoczął w żelaznej trumnie w
izbie, Nadjana musiała przyjąć nie kończący się strumień ludzi.
Revelin odprawił krótkie nabożeństwo, ale odwracał twarz, nie pokazując ani
żałoby, ani obojętności. Podjął ich pięknie, piwem i solonym mięsem, a zaraz potem
odprawił, wymawiając się szwankującym zdrowiem synowej.
Jej intrygi donikąd nie zaprowadzą. Z doświadczenia wiedział, że kobiety uważa
się za słabe istoty, które nie wytrzymują podobnych wstrząsów, a Nadjana była wszak
najdelikatniejszą różą, jaką kiedykolwiek widziała ta wioska. Ludzie na pewno ze
smutkiem kręcić będą głowami, gdy dowiedzą się, że baronówna wymaga długiej
pielęgnacji, by się pozbierać. Może nawet pobytu w takim domu, który ludzie kościoła
prowadzili w pewnej wiosce daleko w głębi fiordu. Revelin zamierzał posłać po nich
zaraz po pogrzebie.
Nadjanie wydaje się być może, że jej grzeszna gra się powiedzie, lecz widać nie
zna go dobrze. Nie zdaje sobie sprawy, z kim zadarła. Nie wie, jaką on ma władzę.
Stała teraz przy trumnie, czarna, niezwykle cienka woalka zakrywała twarz. To
jakiś miejski zwyczaj, ukrywanie twarzy w żałobie. Tu, we wsi, należało pokazać
ludziom kamienne oblicze, a kobiety nawet tego nie musiały udawać. Ludzie na pewno
zaczną się burzyć, nie lubią przecież, gdy ktoś ukrywa się za zasłoną. To wszak budzi
niepewność.
Nadjana nie ubrała się na czarno. Miała na sobie ciemnoczerwoną suknię.
- To również oburzało Revelina, doszedł jednak do wniosku, że synowa nie
wiedziała, co robi. Tak czy owak, jej zachowanie przemawiało na jego korzyść. Wszelkie
dziwactwa Nadjany to drogocenne kawałeczki jej nowego wizerunku, który on
umiejętnie wykorzysta.
Uśmiechnął się w duchu.
Stał w drzwiach i podawał rękę kolejno wszystkim z wolna opuszczającym
plebanię. Wiedział, że niektórzy upchali po kieszeniach kawałki solonego mięsa.
Pogrzeb wyznaczono na niedzielę.
Justitian był wszak synem pastora, nic więc w tym dziwnego.
Tego samego dnia wieczorem asesor i lensman zabiorą Marję Oppdal. Łódź czeka
już gotowa przy Hansowej Przystani.
Nadjana z nikim się nie żegnała. Wciąż stała nieruchomo przy trumnie. Revelina
ogarnęła nieprzeparta ochota, by zerwać jej z twarzy woalkę, zadowolił się jednak
ujęciem jej pod ramię i zaprowadzeniem na górę, żeby odpoczęła. Szła za nim potulnie
jak owieczka, wiedział, że paraliżuje ją przeżyty wstrząs.
Najlepiej będzie działać jak najszybciej. Zanim odzyska swoje dawne, bezczelne i
dumne ja.
Gdy tylko Revelin wyszedł z domu, Nadjana prędko zmieniła suknię, a na głowie
zawiązała prostą chustkę. W jednym ze swych kufrów odszukała skórzaną teczkę i
szkatułkę z monetami z Kopenhagi. Wciąż błyszczały do niej jak wówczas, gdy wybito je
ze srebra pochodzącego z norweskich gór.
Była gotowa.
Tego wieczoru droga wydała jej się prosta, dobrze już ją znała.
Marja i Karl zdołali utrzymać ciepły nastrój. Marja była naprawdę zmęczona, bo
kiedy odstawiła już nieckę, w której miesiła ciasto, postanowiła jeszcze wyszorować
wszystkie naczynia, garnki i przybory kuchenne. Karl nosił wodę i drewno, przesunął też
belkę w oborze, która od tak dawna irytowała każdego, kto wchodził tu, dźwigając na
ramionach dwa pełne wiadra wody. Trzeba było za każdym razem przez nią
przestępować. Ot, takie drobne utrudnienie dnia powszedniego, którym człowiek
denerwuje się o wiele dłużej, niż trwałoby jego usunięcie.
Karl wrócił do chaty, Marja siedziała trzymając na kolanach Benjamina. Silne
ciało poruszające się ruchami niemowlęcia przywiodło zawstydzonemu Karlowi na myśl
kukulcze pisklę w gnieździe wróbli.
Amelia i Martin drzemali już w łóżku, uśpieni głosem Marji. Tym razem śpiewała
kołysankę, a nie jak zwykle taneczną piosenkę, którymi na ogół ich bawiła, gdy była w
dobrym humorze.
W izbie panował przytulny spokój. W piecu płonął ogień, lampa dawała
przyjemne ciepłe światło, wśród ciężkich ścian z bali rozbrzmiewał łagodny głos Marji.
Unosił się zapach świeżego ciasta, buzie dzieci były szczere i czyste na granicy krainy
sennych marzeń.
Na zewnątrz dały się słyszeć ciężkie kroki. Marja urwała piosenkę, drgnęła
gwałtownie, aż Benjamin zaczął się kręcić i wydawać z siebie dźwięki świadczące o tym,
że coś mu się nie podoba. Karl także poderwał się wystraszony, jeden krok wystarczył,
by znalazł się przy Marji.
- Co to może być? Nie mogą przecież przychodzić już dzisiaj.
Tchu zabrakło mu w piersiach, twarz pobielała, nie zdołał ukryć przerażenia.
- Musimy otworzyć - rzekła Marja schrypniętym głosem.
Ale ciężkie kroki nie należały do parobków lensmana. W drzwiach stanął asesor.
Za jego plecami Marja dostrzegła białą głowę. Nadjana?
- Proszę wejść, panie asesorze, Nadjano... i Anton? Weszli do środka, tupanie
ciężkich butów wydało się odpoczywającym w chacie ludziom jeszcze głośniejsze. Marja
zdziwiona uniosła brwi, wciąż trzymała Benjamina na ręku, a w pasie czuła dłoń męża.
- Przychodzimy późno... jak złodzieje nocą, lecz przybywamy w dobrych
zamiarach, Marjo Oppdal. Przynosimy radosną nowinę.
Marja i Karl popatrzyli po sobie. Marja bała się uwierzyć w to, od czego w jego
oczach już zapłonęło światło nadziei.
Asesor zamachał ręką, aż zaszeleściły koronki przy mankiecie. Oczy mu
pociemniały, twarz posmutniała.
- Och, nie, nie to. Wyrok wciąż jest ważny, ale stało się coś innego.
Karl puścił żonę, ciężkim krokiem poszedł zamknąć drzwi za późnymi gośćmi.
Usta znów miał zaciśnięte, blade.
- Jakąż radość możesz mieć dla nas, asesorze? - spytał twardym głosem.
Dostojny gość zdjął płaszcz i czapkę, Anton podszedł do Marji, przytulił ją do
siebie, a potem odebrał jej dziecko z rąk i usadowił się z nim na krześle przy palenisku.
Pozostali usiedli przy stole, Marja wystawiła świeżo upieczone ciastka i grzane
piwo.
Mówić zaczęła Nadjana. W obszernym niedźwiedzim futrze wydawała się jeszcze
drobniejsza i słabsza.
- Marjo... ty zapewne to zrozumiesz, lecz chciałabym wyjaśnić wszystko Karlowi,
moja decyzja bowiem może mu się wydać dziwna.
Marji serce podskoczyło w piersi. Cóż ta kobieta mówi? Nie ma chyba zamiaru...
Rozpaczliwie usiłowała pochwycić wzrok Nadjany i błagać ją, grozić, byle tylko
nie zdradzała okrutnej tajemnicy.
Nadjana nie mogła być aż tak perfidna, by teraz ciskać Karlowi w twarz prawdę o
dzieciach!
Ale Nadjana utkwiła wzrok w Karlu, mówiła wolno i wyraźnie, niepewna, czy ten
mężczyzna zrozumie jej duńskie zwroty. Nadjana miała w pamięci inny dialekt,
norweski, szeroki, stwierdziła jednak, że jego znajomość uleciała jej z głowy gdzieś na
środku morza.
- Opowiem ci pewną historię, Karlu. Baśń, jeśli wolisz. Marja cała się trzęsła.
Miała ochotę zerwać się i wybiec z chaty, daleko. Czy Nadjana bierze Karla za głupca?
- Kiedyś, dawno, dawno temu aresztowano młodą kobietę, działo się to daleko na
Północy kraju, a oskarżenia, przed jakimi ją postawiono, nie były błahe. Obca wśród
ludzi, łatwo stawała się kozłem ofiarnym, ilekroć go szukano. Cóż, zesłano ją w miejsce
odosobnienia, straszne miejsce, na maleńką wysepkę zamieszkaną przez kobiety, o
których świat chciał zapomnieć. Żyły tam przez krótki czas jak zwierzęta, nawet jeden
dzień nie upływał im bez bólu i cierpienia. Żadna godzina nie była wolna od upokorzenia
i tęsknoty... Wśród więźniarek znalazły się naznaczone bliznami ofiary dżumy, zbrukane
dziewki uliczne, morderczynie, zabój czynie nienarodzonych dzieci, czarownice.
Karl wpatrywał się w Nadjanę oczami okrągłymi ze zdumienia. To niemożliwe,
aby i ona miała za sobą taki los. Była wszak baronówną, szlachcianką.
Nadjana podjęła:
- Na tej strasznej wyspie daleko w otchłani morza nie było nadziei. Jedna jedyna
kobieta obdarzona mądrością potrafiła walczyć z okrutnym losem. Stała się moim wro-
giem, ponieważ ja pragnęłam władzy. A gdy stamtąd uciekłam, sądziłam, że uwolnienie
znajdę jedynie w śmierci Los jednak postanowił, by stało się inaczej, choć niejeden
powiedziałby, że wolność byłaby o wiele lepsza niźli życie, jakie wiodłam przez lata,
odkąd stamtąd uciekłam.
- Co chcesz przez to powiedzieć, baronówno?
Karl siedział niczym dziecko zasłuchane w przerażającą baśń. Marja zaczynała się
rozluźniać, chociaż Nadjana wciąż nie spuszczała z niego wzroku. Z jej oczu biła siła i
powaga.
- Byłam dziwką, ulicznicą z Kopenhagi, pod koniec bogatą dziwką. Tytuł
baronowski... Cóż, tam, na południu, nietrudno go kupić.
Karlowi dech zaparło w piersiach. Asesor z przyganą kiwał głową.
Marja złapała się na tym, że siedzi z rozdziawionymi ustami.
- No cóż, zdołałam ukryć przed wami moją przeszłość, ona nie ma żadnego
znaczenia. Ale dzisiaj pragnę być szczera, ufam w waszą przyjaźń i dobrą wolę. Jestem
bogatą kobietą, bogatszą niż kiedykolwiek, w każdym razie nie brakuje mi złota i
ziemskich dóbr. Jestem właścicielką wszystkiego, co należało do Revelina. Dawno już mi
to zapisał. Revelin i ja zawarliśmy pewną umowę.
Asesor, mamrocząc, pokiwał głową na potwierdzenie tych niewiarygodnych słów.
Marja zaczynała się domyślać, do czego zmierza Nadjana. W oczach jej
pociemniało. Na miłość boską, ta kobieta chce przekazać spadek rodzonym dzieciom
Justitiana, jej dzieciom! Może wydawało jej się, że te bogactwa wynagrodzą bolesną
prawdę, ale tak się nie może stać. Żadna zagroda ani srebrne talary nie zastąpią Karlowi
straty, jaką poniesie, gdy dowie się prawdy. Marja chciała powstrzymać Nadjanę,
ściągnąć ją z krzesła, zasłonić ręką piękne usta i zmusić do milczenia, zanim będzie za
późno.
Nadjana wreszcie odwróciła głowę. Niewielki ruch sprawił, że jej włosy błysnęły
niczym złoto. Na łańcuszku na szyi nosiła jakiś kamyk, zmienił teraz barwę, zalśnił
błękitem.
Bądź spokojna, mówiły jej oczy.
Nie zapomnę, co ci obiecałam.
Marja odpowiedziała jej bez słów, Nadjana podjęła swą opowieść, znów
zwracając się do mężczyzn.
- Ta kobieta, którą wspomniałam, ta obdarzona siłą do walki z beznadziejnością...
to była matka Marji.
Marja jęknęła głośno. Karl wpatrywał się w Nadjanę, z gardła wydobywały mu
się jakieś dziwne dźwięki, jak gdyby nie był w stanie przełknąć zaskoczenia.
Asesor tylko kiwał głową, o wszystkim dowiedział się już wcześniej.
Ze skórzanego worka stojącego przy krześle wyciągnął jakiś dokument.
Marja wciąż przełykała ślinę.
Nadjana uśmiechała się lekko, całą swą uwagę skupiła teraz na Marji.
- Zapewne masz do mnie tysiąc pytań, moja droga. Odpowiem na nie wszystkie,
choć niewiele czasu już spędzę w tej wsi. Ale najpierw do rzeczy, panie asesorze?
Staruszek chrząknął, poprawił się na krześle, przybrał urzędową minę. Patrzył na
Karla i Marję.
- Przynoszę tu dokument podpisany przez prawną spadkobierczynię Justitiana
Revelina, w obecności świadków, oznaczony moją pieczęcią. Na mocy tego dokumentu
przekazane zostają zagrody: Runesti, Gjermundsplass, Kleive, Engebakken,
Vassfalljord...
Nastąpiło długie wyliczanie posiadłości, ziemi, zagród, kawałków lasu, praw do
łowienia ryb, pastwisk, praw do stawiania płotów i szeregu cennych przedmiotów. A
ponadto wszystkich wierzytelności, jakie ludzie winni są rodzinie Revelinów. Ziemi
pozostającej w dzierżawie, należnych podatków i pożyczek, zaciągniętych przez
biednych i bogatych we wsi. Lista była długa.
Marja i Karl siedzieli jak skamieniali, byli w stanie dostrzec jedynie kontury
przyszłości, jaka zaczynała się przed nimi rysować.
Kiedy asesor umilkł, wiedzieli już, że Nadjana zapisała wszystko bez wyjątku
Amelii i Martinowi.
Pierwszy zdolność mówienia odzyskał Karl.
- A stary pastor? Revelin? Czy on niczego już nie ma? Asesor wolno pokręcił
głową. Nie zdołał przy tym ukryć triumfu.
- Ma jedynie prawo mieszkać w chacie dzwonnika do końca swoich dni, nic poza
tym, ale będzie mógł żyć z tego, co otrzyma za swoje posługi. Na pewno dostanie trochę
chleba i masła, może kilka litrów mleka, jeśli dobrze będzie mówił i ludzie poczują dla
niego wdzięczność...
Marja pocierała skronie, starała się zrozumieć konsekwencje tego, co się stało.
- Odniosłaś swoje zwycięstwo, Marjo. Wiem, że być może nie zdążysz się nim
nacieszyć, lecz na pewno będzie to dla ciebie jakąś pociechą.
Marja wybuchnęła nagle płaczem. Szlochała przeciągle, ileż smutku było w tej
radości! Pozwolili jej najpierw dojść do siebie, dopiero później asesor podjął:
- Liczę się z tym, że ta sprawa zostanie zaskarżona, i to tak wysoko, jak tylko się
da. Być może trafi nawet do sądu najwyższego albo, kto wie, jeszcze wyżej. Mogą
upłynąć lata, zanim wszystko się wyjaśni, do tego czasu jednak wy, Marjo i Karlu,
zarządzać będziecie dobrami Revelina. Na pewno ciężko to przeżyje. Z tego, co wiem,
nie jesteś jego przyjaciółką, Marjo.
Marja podniosła głowę, łzy na policzkach już jej obeschły. Pod stołem dłoń Karla
mocno ściskała ją za rękę.
- Musimy ci podziękować, Nadjano. Nie dlatego, że dwór tak wiele dla nas
znaczy, dzięki Antonowi przyszłość naszych dzieci jest zapewniona, ale to, co zrobiłaś,
napełnia mnie nową otuchą. Wiem bowiem, jak wielkie znaczenie mają ziemskie dobra,
gdy walczy się o swoją sprawę. Wydaje mi się, że sąd wyższej instancji z większą uwagą
wysłucha osoby, która ma poparcie stu beczek srebra, niż ubogiej żony dzierżawcy.
Nadjana uśmiechnęła się. Sto beczek srebra było pewną przesadą, ale...
Marja wstała, objęła drugą kobietę.
- Dałaś mi też coś jeszcze. Wspomnienie o mej matce, stała mi się przez to
jeszcze bliższa. Kiedy słyszałam, jak o niej mówisz...
Nadjana pogładziła ją po policzku.
- Opowiem ci wszystko, co wiem, ale ostrzegam, niepięknie myślałam o tej, którą
ty cenisz tak wysoko. My... trudno powiedzieć, abyśmy były przyjaciółkami.
Marja kiwnęła głową na znak, że z tym się pogodziła.
Sama przecież nienawidziła Nadjany, gdy ta tylko zjawiła się w wiosce, nie
potrafiła dostrzec dobroci i siły tej kobiety. Nic dziwnego, że na przeklętym szkierze,
zawieszonym gdzieś między życiem a śmiercią, można nie poznać się na bliźnich.
- Najpierw musicie się tu podpisać. Proszę, mam pióro przygotowane. Karlu, o tu,
w tym miejscu.
Karl niepewnie ujął pióro, ale zdołał jakoś naskrobać podpis. Marja podpisała się
z wprawą. Eleganckie literki wiły się niczym girlandy. Pismo Nadjany było drobne, lecz
wyraźne i proste, miało w sobie jakby coś, ulotnego. Asesor złożył swój podpis, inicjały
ozdobione zawijasami tuż pod brunatną pieczęcią.
- A więc ta sprawa już jest załatwiona. Czy mam natychmiast ją ogłosić? Wątpię,
aby tym razem Revelin chciał obwieścić o niej z ambony. Ale może na dziedzińcu
kościoła? Pójdziesz tam chyba, Marjo?
- Być może... nie wiem. Niedzielny wieczór... będzie ostatnim, jaki spędzę tutaj.
- Wrócisz - pocieszyła ją Nadjana.
- Och, obyś miała rację. Tak bardzo chciałabym w to uwierzyć i po tym, co się
stało... No cóż, to może potrwać całe lata, ale może... może... naprawdę wrócę.
- Jeśli dowiedzą się o twojej matce... ona wszak również skazana została za czary.
Przypuszczam, że to bardzo osłabi twoją pozycję, Marjo.
Trzeźwa ocena asesora nie odebrała Marji otuchy.
- Na razie mało kto o tym słyszał, a wszyscy tu obecni będą chyba milczeć, jeśli
okaże się to konieczne.
Przytaknęli.
- Ale jest jeszcze Revelin...
- Czy on wie? - spytał wstrząśnięty Karl.
- Och, oczywiście - zachichotała Nadjana. - Matka Marji stale go nawiedza w
koszmarach sennych. Sama słyszałam, jak woła do niej i wygraża niczym opętany.
Niekiedy, zdaje mi się, nie wie całkiem, która to matka, a która córka. Ta twoja matka nie
mogła być tak całkiem niewinna - uśmiechnęła się Nadjana. - Revelin w każdym razie
posmakował przekleństwa.
Marję niezwykle ucieszyło to, co usłyszała, choć radość zaprawiona była goryczą.
Podobne słowa padły kiedyś z ust Justitiana, lecz wtedy ich nie zrozumiała.
Asesor, przekazawszy Marji i Karlowi jeden z jednobrzmiących dokumentów na
przechowanie, nasadził czapkę na głowę.
- Przyjdź do kościoła, Marjo. Nawet jeśli będzie to ostatnia godzina, jaką tu
spędzisz. Przypuszczam, że będzie warto. Zobaczysz twarz Revelina...
- Nie mam zamiaru czekać tak długo - szepnęła Marja. Karl nie mógł jej winić za
odrobinę podszytej złośliwością uciechy, za której sprawą jej niebieskie oczy rozbłysły.
Nadjana nie skrywała, że cieszy się wraz z nią, i tak samo radowała się na myśl o
skonfrontowaniu pastora z jego nową rzeczywistością.
Szkoda, że Justitianowi nie dane było tego przeżyć, pomyślała Nadjana, lecz
może siedzi gdzieś za zasłoną chmur i zerka na nas z wysoka, rozkładając anielskie
skrzydła. Pewnie uśmiecha się lekko, choć musi ukrywać brzydkie myśli przed
staruszkiem, który rządzi tam na górze. Nadjana uśmiechnęła się pod nosem z żartu, tak
nie pasującego do sytuacji.
- Pójdę do niego, gdy tylko się rozwidni. Asesor wstał.
- Nie powinnaś iść sama... Marja uśmiechnęła się.
- Och, nie, oczywiście wezmę Karla ze sobą. A ty Nadjano?
- Za nic na świecie nie podaruję sobie widoku tej świńskiej gęby. Będzie dla mnie
najmilszą nagrodą.
Asesor pożegnał się i wyszedł.
Na dworze w zimowym zmroku nikt nie zauważył jego odjazdu ani przyjazdu.
Anton zabrał się tymi samymi saniami, uczynił już tego wieczoru to, co do niego
należało. Przyłożył swą pieczęć na dokumencie, który w jednej chwili odmienił rozkład
sił, władzy i bogactwa całej wioski.
Marja i Karl Oppdalowie stali się teraz najzamożniejszymi ludźmi w dystrykcie.
Pewnego dnia, gdy dzieci ukończą dwadzieścia jeden lat, przejmą dobra, ale dla Marji i
Karla dzisiejszy wieczór oznaczał koniec troski o chleb powszedni.
Mając na dodatek Wdowią Zagrodę, mogli się równać nawet z dworami w
Kaupanger albo jeszcze dalej.
Ich posiadłości trudno było objąć.
Zmiana, jaka zaszła, miała dotyczyć większości ludzi, którzy obracali się teraz w
łóżkach, nie wiedząc, że ich świat stanął na głowie.
Nie krzyczał, nie wściekał się, wcale nie padł na kolana i nie błagał.
Nie uronił ani jednej łzy, ani nawet nie wyrzekł jednego słowa w odpowiedzi.
Marja była rozczarowana, spodziewała się, że pastora na jej oczach spalą
płomienie wściekłości i bezsiły.
Nadjana uśmiechała się ciepło, gdy pastor wreszcie przemówił i skierował swe
przekleństwa w jej stronę.
- Jeszcze dzisiaj pójdziesz tam, gdzie twoje miejsce, szalona kobieto! Mój drogi
syn, a twój mąż jeszcze nie ostygł, a ty już... zaczynasz niszczyć jego majątek, prze-
kazujesz go tej, która zdradzała, czarowała, nasłała demony na naszą i tak już dotkniętą
nieszczęściem rodzinę. Nie wiesz, że przysłała kochankę diabła, swoją matkę, nie zdajesz
sobie sprawy, że jest narzędziem szatana, ty zdradliwa, grzeszna...
Nadjana stała z podniesioną głową.
- Wydaje ci się, że możesz jeszcze coś zrobić, ale twój czas już upłynął, Revelin.
Teraz czeka cię jedynie upokorzenie, jedyne, na co możesz liczyć, to życie w ubóstwie.
- Mam przyjaciół, Nadjano - rzekł groźnie. - Nie zapominaj o tym, kiedy będziesz
żałować za swoje czyny w domu dla szaleńców, gdy twarz Marji pochłoną płomienie
stosu, a ty, Karlu Oppdal, zostaniesz bez niczego.
Marja ujęła męża pod ramię.
Nadjana stała blisko niego z drugiej strony.
- Załatwiliśmy już sprawę, z jaką przyszliśmy, panie Revelin. Wiesz już, jak
przedstawia się sytuacja. Moja matka zapewne uczestniczy w dzisiejszej radości. Nawet
śmierć nie jest za wysoką ceną, by ujrzeć cię strąconym z wężowego tronu.
Marja wiedziała, że to nieprawda, lecz te słowa wydawały jej się takie piękne,
krył się też w nich odpowiedni triumf.
Odeszli.
Revelin nie mógł ich powstrzymać.
W drzwiach Nadjana jeszcze się odwróciła.
- Lepiej będzie, jak zaraz zapłacisz komorne za tę chatę. Dawno już powinnam je
dostać. Należność możesz przekazać Karlowi, na pewno przyjmie masło albo zboże,
gdybyś miał kłopoty ze zdobyciem pieniędzy.
Revelin stał tylko z otwartymi ustami. Wysunął język, wybałuszył oczy, jakby
miały wyjść mu z orbit.
Ostatnie, co widzieli, to zakrwawiona ręka. Ogarnięty gniewem walnął pięścią w
twardą ścianę, zapominając o żelaznym bolcu, którym przybite były do belek zawiasy.
Sobotnia noc. Nieliczni ludzie jeszcze krążyli po wsi, choć o tej porze roku
czyhały na nich skrzaty i potwory. Cienki sierp księżyca nie oświetlał drogi, lecz dawał
dość światła, by cienie stawały się wyraźniejsze. W chacie w Oppdal płonęło dwanaście
woskowych świec. Nie mieli już powodu, by oszczędzać. Dzieci dostały tyle jedzenia i
smakołyków, że więcej już przełknąć nie mogły. Karl i Marja natomiast jedli niewiele,
choć siedzieli przy suto zastawionym stole. Marja odsunęła talerz.
Karłowi oczy błyszczały jak w gorączce, ogarnął go jakiś nowy niepokój, jak
gdyby bogactwo sprzeczne było z jego naturą. Marji, która mu się przyglądała, również
trudno było wyobrazić sobie Karla Oppdala wystrojonego w jedwabie, brokaty i
delikatną wełnę. Szczera twarz o prostych rysach, nastroszone jasnobrązowe włosy, bro-
da, której nie pielęgnował drogim woskiem ani pachnącymi maściami. Był chudy, żylasty
i kościsty, jak większość tych, którzy niewolniczo pracują na ziemi. Z twarzy dało się
wyczytać ślady ciężkiego życia.
Popieściła twarde odciski we wnętrzu jego dłoni.
Palce znalazły delikatną skórę po wewnętrznej stronie nadgarstka, gdzie
ukazywały się żyły i grały mięśnie, gdy mocniej coś chwycił.
- Chodźmy do łóżka - powiedziała cicho.
W jej uścisku nie było już teraz samej tylko desperacji, strach nie był już dziki i
przerażający niczym drapieżnik, raczej smutny, spokojny jak strumień jesienią, zanim
skuje go lód.
Wpłynął na nią niczym resztki fal z burzliwego niegdyś morza. Marja delikatnie
ujęła jego twarz w dłonie, popatrzyła mu w oczy w blasku świec, których żadne z nich
nie chciało jeszcze gasić. To w jego oczach tego wieczoru znajdowała radość, nie w ciele
ani we wprawnych pieszczotach. Poruszali się wolno, tak wolno, jakby mieli przed sobą
całe życie, by móc dokończyć. Pragnęli w to wierzyć. Wszystko działo się jak we śnie.
Dlaczego nie urzeczywistnić go bodaj przez kilka krótkich godzin?
Zakradł się na plebanię, pewnym krokiem szedł przez pogrążone w ciemności
pokoje. Niewielki wysiłek wystarczył do otwarcia klapy w podłodze prowadzącej do
piwnicy pod kuchnią. Potem mógł już szukać miejsca, gdzie składowano beczułki z
piwem i wódką.
Revelin chwycił dwie beczułki, obie pełne najmocniejszej gorzałki. Były ciężkie,
musiał przejść przez prawdziwą próbę siły, podnosząc je nad głową i stawiając na
podłodze w kuchni. Potem na drżących nogach wyszedł z piwnicy. Ręka zraniona o
żelazny bolec irytowała go tępym pulsowaniem.
Na palenisku żarzyły się jeszcze dwa czy trzy nadpalone polana. Ktoś położył je
tam na długo po tym, jak przygotowano ostatni posiłek.
Wiedział, że zrobiła to nowa gospodyni Nadjany przed powrotem do domu do
swoich siedmiorga dzieci. Baronówna najwyraźniej nie boi się nawet spać pod jednym
dachem ze zwłokami, skrzywił się pastor.
Zdjął z półki nad piecem naczynie z kutego żelaza, to, które miało drewnianą
rączkę i pokrywkę z niewielkimi otworami. Zrobiono je specjalnie do przenoszenia ognia
na większe odległości, zanim w powszechne użycie weszło krzesiwo.
Włożył do naczynia kilka rozżarzonych węgli, sparzył się przy tym w palec, lecz
nie poczuł bólu.
Po cichu, jak kot, wszedł do izby.
Wyciągnął zatyczkę z pierwszej baryłki.
Podniósł ją od ust, poczuł odór nieprzyjemnej, nie destylowanej wódki. W
kącikach ust go zapiekło, paliło jak ogniem, już sam zapach mógł wprawić w oszo-
łomienie.
Revelin zmusił się do przełknięcia płynu, wódka pociekła z ciężkiej baryłki,
spłynęła mu po brodzie, piersi i brzuchu. Wkrótce cały pokój cuchnął drogim napitkiem.
Pastor zgiął się wpół, żołądek zaprotestował przeciwko takiemu traktowaniu.
Odrzucił część wódki wymieszanej z kwaśnym sokiem żołądkowym.
Nie miało to żadnego znaczenia. Justitian i tak nie mógł tego zobaczyć.
Revelin zbliżył się do trumny, kroczył niepewnie, chwiejnie. Miał ochotę unieść
wieko, ale bał się, że narobi za dużo hałasu. Nadjana śpi wszak na górze, a nie może
zorientować się, że ma nieproszonego gościa.
Nadjana umrze tej nocy.
Marja i Karl nie spali, żadne z nich nie potrafiło znaleźć dość spokoju. W dodatku
godziny były takie krótkie, czas uciekał im niczym spłoszone zwierzę, nie potrafili go
złapać ani zatrzymać.
Dzieci oddychały spokojnie, spały teraz razem w łóżku, Martin także.
Nie mieli już co sobie powiedzieć.
Powiedziane zostało już wszystko. Od najbanalniejszych praktycznych ustaleń po
nagie, szarpiące serce prawdy.
Karl gładził ją po plecach, ręka pod koszulą była ciepła, pełna życia.
Marja już myślała, że zasypia, gdy nagle w uszy wdarł się im przez drewniane
ściany przenikliwy, dobiegający z daleka krzyk.
Pozwolił, by wódka wypływała z beczułki, strumyk utworzył niewielką rzekę
wśród dywanów i grubych desek. Wkrótce piękna, służąca do odpoczynku sofa stała
nogami w przezroczystej cieczy niczym w wodzie.
Polał wódką sofę, stół i ściany. Sporo chlusnął na trumnę Justitiana, śmiał się
cicho, gdy wódka przez szpary w trumnie wciekła do środka. Gorąco ci będzie jak w
piekle, synu.
Wylał ścieżkę prowadzącą do drzwi i dalej na ganek, najniższe stopnie schodów
zdążyły nasiąknąć, zanim skończyła się gorzałka.
Odrzucił pustą beczkę, nasłuchiwał. Ze stryszku nie dobiegał żaden dźwięk.
Widać Nadjana posmakowała swego tajemnego lekarstwa i ciężko spała po tym
triumfalnym dniu.
Ha!
Już niedługo będzie się cieszyć zwycięstwem.
Oto nadeszła wielka noc, noc zemsty.
Dzisiaj będą się smażyć we własnym tłuszczu.
Najpierw Nadjana.
Potem Marja Oppdal, Karl, dzieci i ten paskudny odmieniec.
Revelin miał nadzieję, że wśród zamieszania zdąży także do Wdowiej Zagrody.
Zrówna z ziemią co tylko mu się uda.
Przejdzie niczym anioł zemsty i spali wszystko, co nieczyste i grzeszne. Jeśli
będzie miał szczęście, jutro z dziedzictwa Marji niewiele zostanie. A i tak jej ród
przestanie istnieć.
Tak jak przestał istnieć jego ród.
Tak będzie sprawiedliwie.
Revelin w swoim mniemaniu wciąż myślał jasno i uznał, że nie powinien już
więcej pić.
Złapał naczynie z żarzącymi się węglami, zapalił łuczywo. Może rozpocząć swój
pochód. Przed opuszczeniem domu otworzył jedno z okien w saloniku, łatwo mu w ten
sposób będzie wrzucić do środka węgielek.
Wychodził właśnie z domu, gdy nagle przypomniał sobie szkatułkę z klejnotami
Cecilii, stała wciąż schowana za tajemną ścianką w szafeczce w salonie. Postanowił ją
zabrać, zawsze dawała mu poczucie bezpieczeństwa, kamienie bowiem zapewne warte
były swoich dwustu talarów.
Wrócił po cichu, dłoń trzymająca pochodnię nie zadrżała.
Ale nie zauważył stołka, który ktoś odstawił tuż przy drzwiach do salonu.
Poprzednio zdołał go ominąć.
Runął głową w przód.
Przy upadku potrącił trumnę, spadła na podłogę z hukiem, który mógłby zbudzić
umarłego. Justitian nie poczuł nic, jego ciało bowiem było już sztywne i zimne, kiedy
osunęło się na plecy przerażonego pastora.
Pochodnia wypadła Revelinowi z ręki.
Płomień poszybował w powietrzu, rozgorzał, jeszcze zanim dotknął nasączonej
cuchnącą wódką podłogi.
Revelin przerażony zobaczył, że podłoga wokół smolnej drzazgi zaczyna się
palić.
Szarpał się, walczył z ciężarem martwego ciała. W gorączkowym strachu usiłował
się odsunąć, lecz zwłoki zdawały się nagle ożyć mocą własnej woli. Opustoszałe
schronienie duszy Justitiana było nienaturalnie ciężkie. Zanim Revelin zdołał je odsunąć,
płomienie ogarnęły już jego sutannę.
Ostry ból płonących stóp sprawił, że odrzucił głowę i zaniósł się krzykiem,
przeraźliwym nieludzkim wołaniem o pomoc.
Ogień znajdował coraz to nową pożywkę, wżerał się coraz większym kręgiem w
kolejne sprzęty, Revelin począł go tłumić dłońmi, czuł, że płoną mu włosy, oczy oślepły
od gorąca i dymu.
Salon przestał istnieć, istniało już tylko piekło rozgorzałego bólu. Przez moment
ujrzał własne dłonie, zobaczył, że ciało odpada od kości.
Ostatnią rzeczą, jakiej Revelin doświadczył na tym świecie, był zapach spalonego
mięsa i przeraźliwy krzyk duszących się od dymu płuc. Przez głowę przemknęła mu
ostatnia myśl:
Przecież to za tym zapachem tęsknił tak długo.
Lecz to nie płonęło żywcem ciało kobiety, lecz jego własne.
- Pożar, pali się! Chodźcie, ratunku, plebania płonie!
Głosy dobiegające z zewnątrz były głośne, lecz Marja pojęła słowa dopiero, gdy
rozbrzmiały całkiem blisko. Dorośli zerwali się z łóżek, Karl był już w drzwiach, zanim
jeszcze naciągnął spodnie. Marja nawet z łóżka widziała żółtą łunę na śniegu,
przypominającą blask ich własnych świec.
- Na miłość boską, to plebania, Marjo. Musimy tam iść, ludzie biegną, niosą
wiadra, prędko!
- Nadjana! - zawołała Marja zrozpaczona. Dzieci się obudziły, Karl nakazał im
spokój i prosił, żeby nie szły do pożaru.
- Pilnujcie Benjamina, my niedługo wrócimy! Dorośli wypadli z domu, w biegu
narzucali okrycia.
Nie było bardzo zimno, lecz osobie, która właśnie zerwała się z ciepłego łóżka,
chłodne powietrze boleśnie wdzierało się w płuca.
Ujrzeli, jak jęzory ognia liżą czubki drzew, otaczających probostwo. Podchodząc
bliżej, zorientowali się, że cały budynek już stoi w płomieniach. Ktoś biegał tam i z
powrotem z wiadrami, inni ciągnęli za sznury przy studni. Żar bijący od pożaru był
jednak tak silny, że zbliżyć się dało nie bardziej niż na jakieś dwadzieścia, trzydzieści
kroków.
Marja zasłoniła twarz dłońmi, pognała do przodu. Huk ognia ją zaskoczył, nigdy
wcześniej nie myślała o dźwiękach, jakie towarzyszą pożarowi. Bezustannie coś trzaska-
ło i pękało, skrzypiało i wybuchało. Szyby w oknach, drogocenne szyby, dawno już ich
nie było. Ogień lizał teraz ramy okienne, pochłaniał kolejne części dachu, cały dom trząsł
się jak rozpalone ciało w ekstazie.
- Zabierzcie ją stąd, dach może spaść w każdej chwili!
- Nadjana!
Krzyk Marji wprawił ludzi w odrętwienie.
Dla baronówny nie było już ratunku.
Dopiero gdy płomienie nie znalazły więcej pożywienia i ogień zadowalał się
delikatnym lizaniem zwęglonych szczątków drewna, ujrzeli kobiecą postać leżącą w
odległości piętnastu, może dwudziestu kroków od kamiennej podmurówki. Leżała za
wielkim kamieniem, równie szara jak on, ogień stopił cały śnieg wokół pogorzeliska, nie
było więc widać żadnych jej śladów.
Marja pognała w stronę ludzi stojących w kręgu. Jej twarz miała nienaturalną
czerwoną barwę z białymi martwymi plamami. Ale z twarzy Nadjany nie zostało prawie
nic.
Ludzie zaczęli się cofać, zasłaniali usta przerażeni, broniąc się przed mdłościami,
jakie ogarnęły ich na ten widok. Białe włosy na głowie kobiety zwęgliły się, kilka pasm
zaledwie przywodziło wspomnienie o srebrnej czuprynie, którą tak często podziwiano.
Białe delikatne ręce baronówny spoczywały zakrwawione na kamieniu, jedna wykręcona
pod dziwnym kątem. Na pewno złamała ją, gdy wyskoczyła z okna na poddaszu,
uciekając przed płomieniami.
Marja rzuciła się na ziemię, na wpół uniosła lekkie ciało przyjaciółki.
- Ona żyje. Na miłość boską, ona żyje! Prędko, trzeba zanieść ją pod dach, zanim
zabije ją zimno! Karl, potrzebna mi moja skrzynka, biegnij po nią co sił w nogach. Do
wszystkich diabłów, co oni zrobili z moimi rzeczami, które mi zabrali? Muszę je mieć,
moje maści!
Wieśniacy przyglądali jej się oniemiali.
Marja Oppdal nie miała żadnych szans.
Na takie obrażenia nikt nie mógł poradzić. Niemożliwe, aby jakikolwiek człowiek
je przeżył.
Nawet osoba pochodząca z rodu barona.
Niektórzy dziwili się, że krew płynąca z rąk Nadjany jest równie czerwona jak ich
własna.
Niedzielny poranek, jakiż piękny! Różowe niebo na wschodzie, gdzie słońce
przedziera się, by ustroić swym blaskiem wierzchołki gór i nadać fiordowi
zielonobłękitny połysk.
Wszędzie biało - bielą, która oślepiała zaspane oczy swym najczystszym pięknem.
Tylko w środku wsi czarny krater.
Ku niebu wznosi się szary, ciemny dym, na turkusoworóżowym tle wygląda to
niemal pięknie.
Kościelne dzwony biją już niemal od godziny.
Głęboki ton nie wzywał na zwyczajne nabożeństwo, zwoływał parafian tonem
oznajmiającym katastrofę.
Ale kościół ocalał.
Ściany zdawały się jeszcze bielsze na tle czarnego pogorzeliska. Teraz spod
kościoła można było •spoglądać na fiord. Żaden dom nie przesłaniał widoku.
Pastor z Gaupne przybył dopiero około południa. Do tego czasu asesor przejął
dowodzenie i odczytał błogosławieństwo za duszę Revelina i jego syna.
Odnaleziono tylko ich szczątki. Pierwszy miał lżejszą śmierć niż ten drugi,
mamrotano pod nosem. Popioły ojca i syna zmieciono razem. W trumnach, naprędce
skleconych przez stolarza, znalazło się zapewne tyle samo resztek ich ciał co zwęglonych
szczątków domu. Obie trumny stały teraz obok siebie w chacie dzwonnika.
Od pogorzeliska wciąż jeszcze biło ciepło, mężczyźni, którzy wyszukiwali w nim
szczątków ludzkich, nadpalili sobie drewniaki i rękawice.
Pod wieczór wszyscy już wiedzieli, że Nadjana oddała probostwo i włości.
Gdy zapadł zmierzch, asesor zebrał swoich ośmiu sędziów w Dosen. Nie minęła
godzina, a już było wiadomo, że los Marji się odmieni. Wszyscy przysięgli, łącznie z
asesorem, uwolnili się od spoczywającego na nich ciężaru. Nad ich głowami nie wisiał
już żaden miecz. Mogli sądzić według własnego sumienia.
Marja dowiedziała się o tym dopiero następnego ranka po ponad ośmiu
godzinach, jakie upłynęły od wyznaczonego jej terminu, kiedy to miała zostać skuta i za-
prowadzona na łódź czekającą przy Hansowej Przystani. Przez ten czas myślała jedynie o
słabym oddechu Nadjany. Nie zdołała nawet przyłączyć się do Karla, który, usłyszawszy
nowinę, począł tańczyć z radości.
Dzieci nie przestawały szeroko otwierać oczu, usta im drżały, jak gdyby nie
potrafiły zrozumieć, że pora strachu już minęła, że mama wreszcie z nimi zostanie, a w
dodatku są bogaci.
Marja łajała ich, oczy płonęły gniewem i bezdenną rozpaczą.
- Nie wiecie, że Nadjana umiera? Nie rozumiecie...
Nie zdołała powiedzieć nic więcej. Słowa przeszły w szloch.
Maści, marne opatrunki, nalewka, którą wlała w usta Nadjany, by utrzymać ją w
błogosławionej bezbolesnej nieprzytomności.
To tak mało.
Wydawało się równie śmieszne jak dmuchanie na ranę zadaną prosto w serce.
Piękna twarz Nadjany była niczym czarna maska, pokryta nabrzmiałymi
pęcherzami, a gdy Marja delikatnie obmyła ją z sadzy i brudu, spostrzegła, że spod skóry
ukazuje się żywe ciało.
Przepiękne oczy zniknęły wśród opuchlizny.
Marja obawiała się, że Nadjana, nawet gdyby cudem przeżyła, nigdy nie zdoła
ujrzeć światła.
Jakież to okrutne.
Może powinna pozwolić jej umrzeć.
Jak taka kobieta jak Nadjana będzie żyć z tak zniszczonymi rękami i twarzą?
W ludziach będzie budzić odrazę.
Czy zdoła to znieść, ona, najpiękniejszy kwiat w ogrodzie?
Marja poczuła paraliżujące zmęczenie. Nie spała już prawie od trzech nocy, lecz
zmęczenie płynęło z innego źródła.
Nie mogła podjąć decyzji o losie Nadjany. Musiała dalej walczyć, dać jej szansę.
Upłynęły trzy dni, zanim Nadjana się poruszyła, i blisko dwa tygodnie, zanim
Marja nawiązała z nią kontakt. Skóra na twarzy i rękach powoli zaczynała odrastać, ale
Marja pochowała wszystkie lusterka we Wdowiej Zagrodzie. Nie dawała Nadjanie nawet
srebrnego świecznika, w którym mogłaby się przejrzeć.
Wiosna nadeszła wcześnie, zjawiła się nagle przyniesiona ciepłym powiewem.
Marja i Nadjana, nie zważając na uderzenia wiatru i przytrzymując spódnice, wysiadły z
pięknie dekorowanego powozu. Nie włożyły swych najlepszych sukni, pod starymi
zimowymi paltami miały niebieskie fartuchy. Na rękach obie nosiły rękawiczki. Twarz
Nadjany skrywała bladoróżowa maska z delikatnego gładkiego materiału. Znad jej brze-
gów wyglądały jedynie oczy. Wspierała się na Marji, kiedy pokonywały niewielki
odcinek do kamiennych fundamentów, na których wznosiła się niegdyś wspaniała
plebania.
Nadjana przysiadła na kamieniu tworzącym węgieł.
Schody się zachowały, trzy kamienne płyty prowadziły w nicość.
Marja weszła na nie krok po kroku. Wiatr pochwycił w objęcia czarne włosy,
wyciągnął je spod chustki. Marja nie przejmowała się tym, nie wsunęła ich z powrotem.
Gestem dała znać pięciu ludziom stojącym w gotowości z łopatami i szpadlami,
bosakami i łomami. Byli to ci sami, którzy jeszcze przed Bożym Narodzeniem uprzątnęli
do końca pogorzelisko. Jednym z nich był stryjeczny brat Karla, ten, który świadczył
przeciwko Marji na tingu.
- Zacznijcie od narożnych kamieni - nakazała Marja.
Mężczyźni skrzywili się, nie podobało im się, że kobieta wydaje im polecenia.
Ale płaciła dobrze i przecież zapewniła pracę na długo, bo plebania miała zostać
odbudowana. Marja i Karl Oppdalowie postanowili, że za to zapłacą, pod warunkiem, że
z dawnego probostwa nie zostanie nawet jeden kamień.
Marji podobała się ta myśl. Wszystko zniknie, wszystko, co stare. Nowy dom
zostanie wzniesiony na chwałę przyszłości i nie zeszpeci go nawet jeden kamień po-
chodzący z dawnych, strasznych czasów.
Konie odciągały kolejne głazy, resztki dawnego probostwa osypywały się w głąb,
na wpół przepalone belki pękały, wzniecając tumany kurzu.
- Piwnica zapewne nie jest tak bardzo zniszczona. Może odnajdziemy gorzałkę
pastora. Będzie stanowić wtedy część naszej zapłaty, Marjo Oppdal.
Marja nic na to nie powiedziała, zamrugała tylko.
Nadjana ścisnęła ją za rękę.
Z miejsca, w którym stały, widziały ciemną jamę pod ruinami, przypominała
ohydną paszczę pełną czarnych zębów.
To tam siedział mój biedny Justitian, pomyślała Nadjana. Tam Revelin zamykał
to biedne zrozpaczone dziecko. Ach, jakże nienawidzę jego ojca! Oby smażył się w
piekle.
I wtedy coś sobie przypomniała. • - Wstrzymajcie się, czekajcie! Nie niszczcie nic
więcej!
Marja popatrzyła na nią zdumiona.
- Co się stało, Nadjano?
- Tam na dole coś jest! Coś ważnego. Może nie spłonęło, może znajdziemy kufry
i skrzynie.
- O czym ty mówisz?
Marja nie posiadała się ze zdumienia, lecz jeśli w mieszkaniu Revelina miały być
ukryte jakieś skarby, to bardzo prawdopodobne, że schowano je właśnie w głębokiej
piwnicy.
Nadjana złapała ją za obie ręce. Dłoniom okrytym rękawiczkami brakowało siły,
lecz Marja i tak wyczuła ożywienie przyjaciółki.
- Być może znajdziesz tam coś ważnego, Marjo. Justitian mi mówił. Widział to
raz, kiedy jeszcze był dzieckiem. Jakieś papiery, Marjo, książki. Klejnoty i ubrania.
Wielkie kufry, których nie zdążył przejrzeć. Spadek po twojej matce, Marjo!
Marja wpatrywała się w Nadjanę, nie rozumiejąc, co ta do niej mówi.
Wreszcie spytała bez tchu:
- Czy to prawda? Nadjana z wysiłkiem pokiwała głową.
- Tak, jeśli nie strawił tego ogień.
Marja czuła narastający w niej płacz. W ostatnich tygodniach wspomnienie matki
odżyło z nową siłą. Przede wszystkim za sprawą opowieści Nadjany z życia na wyspie,
ale przyczyniło się do tego coś jeszcze, jak gdyby spokój i przytulność, w jakiej teraz
żyła, płynęły z zewnątrz, od jakiejś nieznanej mocy. Miała wręcz ochotę uwierzyć w
naiwny obraz zmarłych matek, które przez otworki w niebie ślą miłość swym dzieciom
na ziemi.
Mężczyźni zeszli do tego, co kiedyś było piwnicą.
Zabrali ze sobą pochodnię, na dole bowiem było ciemno i na pewno straszno,
nawet w jasny słoneczny dzień.
Wyszli uwalani sadzą, z szerokimi uśmiechami na twarzach.
- Miałaś rację, baronówno, są tam trzy wielkie kufry i jedna mniejsza skrzynka.
Naokoło rozsypane jakieś papiery, ale zbrązowiały od gorąca, raczej nie da się ich
odczytać. Czy to coś ważnego?
Po policzku Marji potoczyły się łzy.
- Tak - szepnęła. - To niezwykle ważne...