Defilady. Tomasz Łysiak o miękkiej polityce
wobec Rosji
Dodano: 16.05.2014 [21:37]
foto: Jacek Turczyk/PAP
Ekipa od siedmiu lat dzierżąca władzę w Polsce nie tylko bagatelizowała zagrożenia, lecz
także w wielu sprawach to „przyjaciele Moskale” i relacje z nimi stawały się ważniejsze niż
dbanie o polski interes narodowy i ochrona naszych obywateli przed agresją - pisze Tomasz
Łysiak w „Gazecie Polskiej”.
9 maja 1920 r. odbyła się w Kijowie niezwykła defilada. Była swoistym pozytywnym crescendo
tzw. wyprawy kijowskiej – zamysłu polityczno-militarnego komendanta Józefa Piłsudskiego, który
pragnął wcielić w życie swoją ideę federalistyczną. W myśl tej idei jedynie
państwa
wolnych
narodów Europy Wschodniej mogły razem stworzyć siłę zdolną oprzeć się agresywnej rosyjskiej-
radzieckiej polityce. Wolna Ukraina była częścią owego planu, a jej politycznym cementem miał
być sojusz Piłsudski–Petlura.
Gdy Polska była nieugięta
Zanim jednak defilada się odbyła, do Kijowa zaczęły wjeżdżać polskie oddziały. Pierwszy zjawił
się pododdział 1. dywizjonu 1. pułku szwoleżerów, który 5 maja wpadł na „Kureniówkę”, czyli
przedmieścia kijowskie. Szwoleżerowie zamiast na koniach, wjeżdżali do zdobywanego miasta…
tramwajem, jadącym z Puszczy Wodnej, czyli podmiejskiego letniska. Chłopcy w rogatywkach,
wyposażeni w jeden
maszynowy, zgarnęli niewielki oddział przeciwnika i wrócili tym
samym tramwajem z ośmioma jeńcami.
Dwa dni później polskie oddziały wkroczyły do naddnieprzańskiego miasta w pełnej gali, witane
przez mieszkańców. Z dumą jaśniały czoła ułanów, którym musiały się przypomnieć tylekroć
czytane opowieści o Bolesławie Chrobrym, Bolesławie Śmiałym czy Szczerbcu, zyskującym swą
poprzez uderzenie w kijowską Złotą Bramę.
Wielka, uroczysta defilada odbyła się po dwóch dniach, według austriackich regulaminów musztry
– paradnie, równo, głośno, z piersią wypiętą do przodu. Na początku „leguny” z 1. dywizji
piechoty, za nimi podhalańskie pułki i orkiestra z przepasanym wstęgą „tambour-majorem” oraz
konikiem ciągnącym wielki ozdobny bęben. Szli także, wyprostowani jak struna, unosząc wysoko
nogi wedle „pruskiego stylu”, żołnierze wielkopolscy, a za nimi ci z Suwalszczyzny, z robiącymi
wielkie wrażenie fanfarzystami. Defilada była również defiladą wojsk ukraińskich. Stanowiła
symbol współpracy, a nie podboju. Z budynków zwieszały się ukraińskie flagi, polskie były tylko
tam, gdzie rezydowały nasze służby wojskowe.
Relacje z defilady przekazywane na gorąco do kraju wzbudziły euforię. Piłsudskiego
przyrównywano do największych bohaterów
polskich
. Nie wiedziano, że za kilka dni
się
odwróci. Że nastąpi – choć uporządkowany – to, niestety, odwrót. Że już kilka miesięcy później
przyjdzie nam się
pod Warszawą przed bolszewicką zarazą. I że dopiero wtedy wszystko się
rozstrzygnie. Gdyby nie nasze zwycięstwo w bitwie warszawskiej, to wojska bolszewickie
odbyłyby paradę zwycięstwa w pognębionej Warszawie, a sam Lenin stałby pewnie na trybunie
ustawionej na placu Saskim i oglądał z radością przechodzące przed nim oddziały kawaleryjskie
Budionnego. Cieszyłby się zapewne z takiego finału sojuszu polsko-ukraińskiego. Jednak
przegrał. Przegrał, gdyż Polska była wtedy krajem nieugiętym i jasno stawiającym sobie
polityczne cele. Głównym naszym wrogiem i przeciwnikiem była Rosja…
Diabolicznie na placu Czerwonym
9 maja 2014 r. defilada wojsk rosyjskich na placu Czerwonym w Moskwie miała wymiar zgoła
diaboliczny. Sunące jeden za drugim pojazdy wojskowe i tysiące żołnierzy wrzeszczących „urrra!”
wywołały u wolnych ludzi dreszcze na plecach. Wszystko to, przed czym ostrzegano w Polsce od
wielu lat, o czym się rozpisywali dziennikarze tzw. prawicy, czy wreszcie przeciwko czemu stawiali
czoło politycy pokroju śp. Lecha Kaczyńskiego – okazało się prawdą. Sentyment do potęgi
Związku Radzieckiego dał się zobaczyć w wymiarze symbolicznym – w tych gwiazdach,
sierpach i młotach wiszących na ulicach rosyjskich miast w dniach poprzedzających Dień
Pobiedy. Wcześniej dostrzegano go w butnej postawie Władimira Putina, w jego kolejnych
posunięciach: w zagładzie Czeczenii, w obwinianiu za zatonięcie Kurska kapitana łodzi podwodnej,
w zabiciu Litwinienki czy Politkowskiej, w truciu Juszczenki lub we wjechaniu czołgami do Osetii;
wreszcie w smoleńskiej tragedii, w której życie straciła elita polskiego wojska i najwyżsi
przedstawiciele
polskiej
władzy.
Jednak te wszystkie elementy, które widziane z odpowiedniej perspektywy
się w logiczną
całość dla każdego myślącego człowieka, zdawały się nie mieć znaczenia dla ekipy od siedmiu lat
dzierżącej władzę w Polsce. Nie tylko bagatelizowano zagrożenia, lecz także w wielu sprawach to
„przyjaciele Moskale” i relacje z nimi stawały się ważniejsze niż dbanie o polski interes narodowy i
ochrona naszych obywateli przed agresją.
Gen. Jaruzelski jechał więc na podobne święta i obchody Dnia Zwycięstwa do Moskwy, po czym
stawał przy Putinie. A potem został zaproszony przez obecnego prezydenta do udziału w obradach
Biura
Narodowego. Siedział zresztą – co pokazały kamery – przy stole obok
uśmiechniętych Aleksandra Kwaśniewskiego i Leszka Millera. Generał wysługujący się
Rosjanom kiedyś i robiący to nadal, współcześnie – znalazł się wśród osób mających radzić
nad „bezpieczeństwem” Polski!
Takie wspólne obchody Dnia Zwycięstwa należy potraktować jako część wybitnie miękkiej polityki
wobec Rosji oraz tak bardzo oddalonej od naszej racji stanu, że aż zakrawające o zdradę. Gdy więc
dzisiaj niektóre z gwiazd ekipy Donalda Tuska usiłują grać na „antyrosyjskim” patriotyzmie, to nie
tylko nie da się uwierzyć w szczerość ich deklaracji, lecz należałoby rzucić hasło z molierowskiej
komedii o skonfundowanym mężu: „Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało”. Teraz twoja rosyjska
„żona” daje ci popalić.
Stójcie na chodniku, czyli parada w Londynie
Trudno nam, Polakom, z radością obchodzić Dzień Zwycięstwa, bo zawsze zadajemy sobie pytanie,
o jakie zwycięstwo chodzi. My bowiem nie zwyciężyliśmy w pełni. Chociaż wylaliśmy tyle krwi
na polach bitewnych. I chociaż wywalczyliśmy pełną wolność dla innych. Nasz udział w paradzie
zwycięzców w Londynie, po zakończeniu zmagań wojennych w 1945 r., był przejmująco smutny –
polskich, bohaterskich lotników nie dopuszczono do tryumfalnego marszu i kazano im stać na
chodniku. Czy płakali ze szczęścia, ciesząc się światowym
pokojem
, czy z żalu, upokorzenia i
smutku, gdyż nasza ojczyzna pełnej wolności nie uzyskała?
Także parada wcześniejsza, ta po zakończeniu I wojny światowej, miała dla nas dwa oblicza – to
radosne i to związane z ciągłym wojennym napięciem. Odbyła się ona 14 lipca 1919 r. w Paryżu.
Wszystko zaczęło się o godzinie ósmej rano hukiem dział. Potem pod łukiem tryumfalnym, na
którym widniały nazwiska polskich bohaterów bijących się pod znakiem napoleońskich orłów,
zaczęły maszerować oddziały zwycięzców. Na samym przedzie szła grupa tysiąca rannych. Jak
pisał o tym w „Tygodniku Ilustrowanym” Stanisław Stroński, był to widok „dantejski” – w
kolejnych szeregach podążali bowiem ludzie pozbawieni rąk, nóg, wspierający się na kulach,
kuśtykający, jadący na wózkach.
Potem, na czele Sprzymierzonych, jechał marszałek Foch, a tuż obok niego marszałek Joffre.
Wreszcie ławy wojska, po 12 w jednym rzędzie. Byli Amerykanie, Belgowie, Brytyjczycy, Grecy,
Portugalczycy, Rumuni, Serbowie i także...
A końca znoju nie widać
Tak to zobaczył Stroński: „Nagle jednak wśród nieprzerwanych okrzyków zabrzmiały jakieś
dźwięki jaśniejsze jeszcze, szczególnie radosne, z bliskiego serca, tak się wybijające, jak czasem
przenikliwe dzwonki srebrne wśród mosiężnych. Czyżby nagle już Francuzi?
Nie, to biały orzeł na czerwonem polu i czapki rogate: to Polacy.
Taka burza oklasków się zerwała, tak się podniosły trybuny, tak się rozruszał tłum, tak zahuczało od
okrzyków: Vive la Pologne!, że istotnie czuło się, iż rzesze francuskie witają Polaków niemal, jak
zupełnie swoich”.
Szli nasi Bajończycy dumnie i skłonili sztandar z orłem przed wojennymi kalekami. Tłum zaczął
jeszcze mocniej wiwatować.
Wszyscy widzowie parady, mieszkańcy zachodniej Europy, mieli poczucie, że wojna się skończyła,
że są szczęśliwi, gdyż mogą żyć w pokoju. Lecz my, Polacy, nadal trwaliśmy w boju. Był rok 1919
– nam jeszcze przyszło o ten pokój się bić.
Stroński pisał w „Tygodniku...”: „Mały zastęp polski szedł poważnie i w uroczystem niemal
skupieniu. Inne wojska skończyły wojnę i wracają do domów. Nasze po wspólnych walkach na ziemi
francuskiej i po przejściu w tym wielkim pochodzie narodów, w którym znów byli Polacy, a nie było
Niemców, Austriaków i Moskali, idą dalej w pole daleko na Wschodzie i końca ich znoju nie
widać”.
Wtedy i teraz prorocze słowa. Bo zdaje się, że naszego znoju końca nie widać i dzisiaj…
•
•