Rozdział X
Dzień zapowiadał się okropnie. Ciężkie chmury wisiały na niebie, zwiastując nadchodzący
deszcz. W powietrzu unosiła się niewielka mgła. Pogoda nie dopisywała, jak na początek maja.
Carol obudziły dochodzące ciche hałasy z jej pokoju. Otworzyła oczy, zobaczyła że nie jest
w swoim łóżku. Przypomniała sobie, jak w nocy zrobiła się raptownie śpiąca oraz ktoś niósł ją.
Spojrzała na swoje ubranie, miała na sobie ten sam dres, w którym przyjechała. Jedynie zdjęto jej
buty i rozpuszczono włosy. Była przykryta miękką czerwoną pościelą. Ponownie usłyszała hałas,
dobiegał z przeciwległego kąta pokoju. Spojrzała w tamtym kierunku. Stała tam pani McReader,
układała jej ubrania w szafie.
−
Dzień dobry pani McReader – przywitała się Carol.
−
Dzień dobry moja droga. - uśmiechnęła się do niej gospodyni. - Przyniosłam pani kawę i świeże
maślane bułeczki.
−
Dziękuje, ale nie jestem głodna. - kobieta spojrzała na nią z dezaprobatą. Pokiwała głową – Ale
chętnie wypije kawę. - zreflektowała Caroline.
−
Pan Black prosił przekazać pani, iż musiał wyjść w interesach. Prosił również, aby pani nie
wychodziła. - dodała gosposia.
−
Dziękuje - odparła szybko dziewczyna. - A czy jest ktoś z rodziny?
−
Tak, pan Sariel jest w domu – poinformowała. Carol patrzyła, jak kobieta opuszcza pokój.
Wstała szybko z łóżka, wzięła kubek z kawą i poszła się odświeżyć. Po szybkiej kąpieli
naciągnęła ciemne jeansy, założyła cienką, turkusową bluzkę. Strój swój uzupełniła zakładając
gruby rozpinany sweter w podobny kolorze do t-shirtu. Nie miała ochoty robić makijażu, ani
układać włosy. Związała je z boku w niedbały kok. Spojrzała na siebie w lustrze, wyglądała dobrze.
Nie potrzebowała strojenia się, aby przeprowadzić rozmowę z panem domu. Chciała czuć się
dobrze i swobodnie. Dostrzegła, iż nie ma na szyi złotego łańcuszka z medalionem. Przeszukała w
panice łóżko, z nadzieją że przez sen go zdjęła. Nie było go tam, w swoich rzeczach również go nie
znalazła. Próbowała przypomnieć sobie, gdzie ostatni razem go miała. Nie wydawało się jej, aby go
zdejmowała. Zdecydowała później zapytać się pani McReader czy nie wiedziała jej wisiorka.
W salonie panował półmrok. Zasłony w oknach były zaciągnięte, nie przepuszczały światła
dziennego. Pokój oświetlał ogień palący się w kominku. W fotelu siedział mężczyzna. Nie wstał,
kiedy Caroline weszła do pokoju. Nic nie powiedział. Na początku dziewczyna myślała, iż Sariel
śpi. Podeszła do fotela, w którym siedział. Patrzył na nią swoimi błyszczącymi oczami. Uśmiechnął
się do niej przelotnie.
−
Witaj Carol – przywitał ją. - Widzę, że się wyspałaś.
−
Hm... dzień dobry - powiedziała. - Gdzie są wszyscy?
−
Damian prosił, abym się tobą zaopiekował pod jego nieobecność. On i Gabriel załatwiają
sprawę z policją. - spoglądał na jej zaciekawiony wyraz twarzy.- A reszta... Cóż, Rose nie
spodobało się ostatnie nasze przedstawienie w „Red Hall”, wyprowadziła się do hotelu z rodziną
Streigh.
−
Aha – przytaknęła.- A co jej dokładniej się nie spodobało?
−
Nasza akceptacja ciebie. Wtedy, gdy wszyscy gratulowali Damianowi waszych zaręczyn. -
zamyślił się – nowa rodzina Rose nie akceptuje cię, jako przyszłej żony przywódcy Rady Klanów.
−
O czym ty mówisz? Jakiej żony? - zapytała.
−
Carol, usiądź. - dziewczyna usiadła posłusznie naprzeciwko Sariela. Przyglądał się jej coraz
intensywniej. - Wszystko, w co uwierzyłaś było kłamstwem. - Otwierała usta, aby coś powiedzieć,
ale je zamknęła. - Twoje zlecenie było tylko przykrywką, miałaś uwierzyć, że masz robić tylko
zdjęcia i grać narzeczoną przede mną. Plan był zupełnie inny.
−
Jaki plan? - zapytała z szokowana.
−
Członkowie Rady przypadkiem dowiedzieli się o twoim istnieniu. Dla niektórych jesteś dużym
zagrożeniem, innym tylko problemem. Aby cię ochronić, musieliśmy cię przedstawić jako
narzeczoną Damiana. Nikt mu się nie sprzeciwi.
−
Jaki to ma w końcu związek ze mną? - zapytała nie pojmując o czym on mówi.
−
Twoje istnienie było utrzymywane w tajemnicy. Miałaś zapewnioną ochronę. - pokazał jej swój
tatuaż na szyi – Widziałaś już ten symbol. Prawda?
−
Tak – odpowiedziała wpatrując się w jego tatuaż.
−
Miał go twój narzeczony.
−
Skąd wiesz o Davidzie? - zapytała zerkając na niego.
−
Hm..- podszedł do kominka - Był moim bratem. - odparł beznamiętnym głosem.
−
Bratem...- powtórzyła.- David nie miał rodziny. Mówił, że wszyscy jej członkowie nie żyją. - z
niedowierzaniem dodała – Kłamiesz!
−
Nie mógł ci o mnie powiedzieć. Śmierć Davida nie była przypadkiem.
−
Nie rozumiem. To był zwykły wypadek - powiedziała.
−
David był członkiem zakonu Czarnej Róży, inaczej łowcą. Jego zadaniem było chronienia
ciebie. Jednakże zakon zauważył, iż przestał być ostrożny, więc go zlikwidowali. Złamał
wszystkie zasady oraz przysięgę łowcy.
−
Jak to zlikwidowany? Jakie zasady? Jacy łowcy? - zapytała się ze łzami w oczach. Czuła
piekące łzy pod powiekami. Zacisnęła pięści, nie mogła pozwolić sobie na płacz. Przełknęła łzy. -
Sariel o czym, ty do cholery mówisz?! - Szarpnęła go za ramie zadając pytanie. Spojrzał na nią.
−
Członka zakonu obowiązują zasady według, których musi postępować. Taki łowca nie może na
przykład się zakochać. Zarząd dowiedział się o jego podejściu do zadania, zapłacił za to życiem. -
odparł przez zaciśnięte zęby. - A teraz, ktoś chce się ciebie pozbyć.
−
Zabić?
−
Możliwe. - powiedział z powagą w głosie. - Tylko nieliczni wiedzieli, że żyjesz, w tym nasza
rodzina. Ktoś sprzedał o tobie informacje Radzie Klanów. Komuś bardzo zależy na tobie. - Carol
usiadła, spuściła wzrok na swoje dłonie, trzęsły się ze strachu. Ponownie poczuła napływające łzy
do oczy. Nie do końca rozumiała o czym on mówi.
−
Czy jesteś łowcą jak David? - w końcu zapytała wskazując palcem na jego tatuaż.
−
Tak, ale nigdy nie byłem członkiem zakonu. Nazwa jest zwykłym zbiegiem okoliczności, jak i
ten symbol na mojej szyi. Zakon używa podobnego symbolu, bez krzyża w środku. Znak, który
mam pojawia się wówczas, gdy rodzisz się jako łowca.
−
Jak to? Nie rozumiem. - powiedziała zrezygnowana.
−
To nie jest tatuaż Carol. To znamię, które było dziedziczone w naszej rodzinie od pokoleń.
Starej rodzinie łowców. Mieliśmy tę samą matkę, ale innych ojców. Dlatego, że jestem z rodziny
Blacków nie mogłem dołączyć do zakonu, tak jak David.
−
Aha – skinęła głową na znak zrozumienia. - Dlaczego mnie chronicie?
−
To nasz obowiązek. Więcej nie mogę ci powiedzieć. Przyjdzie pora, kiedy dowiesz się
wszystkiego.
−
Popraw mnie jeśli źle cię zrozumiałam. - przytaknął – David mnie chronił, nic mi nie mógł
powiedzieć. Odkąd nie żyje ktoś próbuje mnie zabić. Tak? - przytaknął ponownie.- Teraz kiedy
wszyscy wiedzą, że żyję postanowiliście mnie chronić robiąc ze mnie żonę Damiana. Tak? -
znowu się zgodził na jej słowa. - Czy mam jakiś wybór?
−
Nie. - odparł.
−
Czy napaść na moją przyjaciółkę miała coś wspólnego ze mną?
−
Sądzimy, że ktoś chciał cię nastraszyć. - powiedział szczerze.- Na razie musisz tutaj zostać.
−
Ale Em i Ann, co z nimi? A moja babcia? - dopytywała się. Strach nie był tak wielki, jak
zamartwianie się o najbliższej osoby. Nie chciała je pozostawić samych.
−
Nic im nie będzie. - odpowiedział wychodząc z salonu.
Carol została sama w ciemnym pokoju. Bała się bardziej o życie jej przyjaciół i rodziny, niż
o swoje. Nie wiedziała, co ma począć. Sariel był w domu, nie mogła stąd wyjechać, na pewno
zauważą jej zniknięcie. W telefonie nie miała zasięgu, w domu nie widziała żadnego aparatu
telefonicznego. Czuła narastający gniew na swoją bezsilność. Wyszła do holu, wszędzie panował
półmrok, nikogo nie było w pobliżu słychać. Zdecydowała wyjść do ogrodu. Tam ostatnio miała
zasięg.
Pogoda od rana się nie zmieniła, raczej pogorszyła. Wiał nieprzyjemny, chłodny wiatr, a do
tego pojawiła się mżawka. Carol poszła w najdalszą część ogrodu. Stamtąd nikt nie mógł jej
dostrzec z okna. Sprawdziła zasięg w swojej komórce, był. Ucieszyła się z tego powodu. W drodze
do ogrodu obmyśliła plan. Wiedziała już, jak może pomóc Ann oraz Marii. O Emmę nie musiała się
martwić, wyjechała z mężem w góry do rodziny, była bezpieczna.
Ann odebrała dopiero po drugim sygnale. Dopytywała się Carol dlaczego nie ma jej w pracy
oraz czemu nie odbiera telefonu. Przyjaciółka wyjaśniła jej, iż ma pilne zlecenie dla Damiana i
musiała nad ranem wyjechać. W miejscu, w którym jest nie ma po prostu zasięgu. Przekonała Ann
do wzięcia dwutygodniowego urlopu i odwiedzenia rodzinnych stron. Swoją propozycję
argumentowała, potrzebą odpoczynku od zgiełku i problemów, a w szczególności dużego stresu.
Najszybciej na Ann zadział powód odwiedzenia matki. Z początku nie chciała się zgodzić, po czym
jednak przyznała koleżance rację. Miała zacząć urlop od następnego dnia, a wcześniej uprzedzić
klientów o zamknięciu biura. Po krótkiej rozmowie z przyjaciółką, Carol zadzwoniła do Marii. Ku
jej wielkiemu zaskoczeniu, babcia oznajmiła jej, iż wyjeżdża do swojej starej znajomej z czasów
studiów na kilka dni. Carol dziękował w duchu za tak cudowny zbieg okoliczności, wyjazdu z
miasta bliskich jej osób. Czuła się znacznie lepiej z tą świadomością. Nie wspomniała Marii o
tymczasowym miejscu zamieszkania. Wolała, by nikt z bliskich nie wiedział, gdzie teraz się
znajduje. Rozmowę szybko z nią zakończyła, nie była skora do dłuższej pogawędki.
Caroline rozejrzała się po ogrodzie. Wszędzie było cicho, nie słyszała żadnego śpiewu
ptaków, jedynie szum koron drzew. Skierowała się w stronę domu. Martwiła się, że ktoś mógł
dostrzec jej nieobecność. Musiała jeszcze porozmawiać z gospodynią, zapytać się jej czy nie
widziała medalionu.
Zamykając za sobą drzwi usłyszała za plecami długie westchnienie. Ktoś jednak spostrzegł
jej chwilowe zniknięcie. Sariel opierał się z założonymi rękami o poręcz przy schodach. Przybrał
maskę obojętności, tylko w oczach była jawna wściekłość. Taksował ją gniewnym spojrzeniem.
Carol oparła się o drzwi, podtrzymała kontakt wzrokowy. Nie chciała okazać przed nim strachu, nie
opuściła wzroku.
−
Gdzie byłaś? - zapytał surowym tonem.
−
W ogrodzie, musiałam zadzwonić. Tutaj nie ma zasięgu.- tłumaczyła się przed wzburzonym
opiekunem. Czuła się jak nastolatka, która zrobiła coś bardzo niegrzecznego. - Nie zabronisz mi
wychodzenia do ogrodu.
−
Czyżby? - zapytała z nutą cynizmu w głosie.
−
Tak – odparła podnosząc wyżej brodę, jak dziecko zbierające się na postawienie rodzicu.
−
Hm... następnym razem poinformuj mnie o swoim wyjściu. - oznajmił wciąż z tym samym
tonem. Gniew mu nie minął.
−
Pomyślę – odparła.
Skierowała się w stronę schodów prowadzących na piętro do jej pokoju. Potrzebowała się
przebrać, była przemoczona i zmarznięta. W trakcie mijania Sariela poczuła jego ręką zaciskającą
się na jej ramieniu. Syknęła z bólu. Nie był wobec niej szczególnie delikatny. Próbowała wyszarpać
rękę ze stalowego uścisku, nie miała szans. Spojrzała w kierunku jego zbliżającej się twarzy. Jego
oczy błyszczały nienaturalnym blaskiem. Kątem oka ujrzała, jak jego znamię nabrało dziwnej
barwy, iskrzyło. Nie potrafiła od tego oderwać wzroku. Poczuła ciepły dotyk na swoim policzku.
Sariel skierował jej twarz w kierunku swoich oczu. Caroline w ten sposób została zmuszona do
patrzenia mu prosto w oczy. Nagle poczuła się słaba, zaczęło jej brakować sił do ustania na nogach.
Zachwiała się, ale nie upadła. Sariel ją podtrzymywał. Jego silne ramię, delikatny dotyk na jej
policzku oraz miętowy oddech z jednej strony pobudzał jej wszystkie zmysły, zaś z drugiej powoli
ją usypiał. Poczuła się odprężona, odnosiła wrażenie, że zaczyna odpływać. Sariel ostrożnie ją
pocałował, tylko to zapamiętała. Zasnęła.
♠♠♠
Carol obudziła się z tępym bólem głowy. Spojrzała w stronę okna, było już ciemno. Leżała z
przymkniętymi oczami, próbowała przypomnieć sobie, jak tu się znalazła. Jedynie pamiętała,
dotyka Sariela, jego pocałunek a potem już nic. Nie rozumiała, co się z nią dzieje. Już drugi raz w
ciągu doby zasnęła. Te oczy... patrzyłam im w oczy, kiedy nagle odpłynęłam – przypomniała. - Jak
to możliwe? Kim oni są? Na żadne z tych pytań nie znała odpowiedzi. Świadoma była, iż żaden z
nich jej nie powie prawdy. Zaczęła naprawdę się bać, nie mogła nikomu zaufać. Chciała wstać z
łóżka, kiedy zawróciło się jej głowie. Ponownie się położyła. Miała na sobie bieliznę i podkoszulkę.
Nie przypominała sobie kto ją zaniósł do pokoju, ani kto ją rozebrał. Miała jedynie nadzieję, iż nie
zrobił to Sariel. Może zaniósł, ale nie rozebrał.
Z rozmyślań wyrwała ją nagłe wrażenie czyjejś obecności w pokoju. Było ciemno, więc nic
nie widziała. Zapaliła lampkę stojącą na stoliku nocnym. Słabe światło rozświetliło wnętrze pokoju.
W fotelu pod oknem siedział mężczyzna ubrany na czarno. Nie widziała jego twarzy. Poruszył się,
zmienił pozycje, aby mogła go widzieć wyraźniej.
−
Jak długo tutaj jesteś? - zapytała zaskoczona jego obecnością.
−
Trochę – powiedział Damian. Nie wstał z miejsca, w którym siedział. Carol czuła jego wzrok na
sobie, obserwował ją.
−
Wyjdź! - zażądała. Damian wstał i skierował się w stronę łoża. Carol widząc jego zbliżenie,
okryła się szczelniej miękką kołdrą.
−
Źle wyglądasz Caroline. - odparł ciepłym głosem. - Poza tym musimy porozmawiać.
−
Nie chce z nikim dziś rozmawiać. A teraz wyjdź. - odparła sucho. Nie patrzyła mu w oczy, nie
chciała znowu zasypiać. Bała się spojrzeć mu w oczy. Domyślała się, że są to jakieś złe moce czy
też urok, a nie miała na sobie medalionu, który może jakimś cudem pomógł. Bardzo żałowała, iż
gdzieś go zgubiła.
−
W porządku. - otwierając drzwi spojrzał jeszcze raz w jej stronę. Ciągle czuła jego wzrok na
sobie, ale nie odwzajemniła spojrzenia. - W łazience masz aspirynę. - Wyszedł.
Carol została sama w pokoju. Odetchnęła z ulgą. Powoli wstała z łóżka, poszła do łazienki.
Spojrzała na siebie w lustrze. Cerę miała bardzo bladą, oczy podkrążone, a włosy w wielkim
nieładzie. Przemyła twarz zimna wodą, potem gorącą. Skóra lekko się zaróżowiła. Kujący ból
głowy nie zelżał. Znalazła tabletki, wzięła dwie i popiła dużą ilością wody z kranu. Wyszła z
łazienki, potrzebowała przebrać się w coś wygodniejszego. Założyła bawełnianą piżamę, długie
turkusowe spodnie, obcisły podkoszulek do kompletu. Włosy przeczesała dłonią, zrobiła warkocz
związując gumką. Usłyszała ciche pukanie do drzwi.
−
Kto tam? - zapytała Carol. Nie miała ochoty nikogo wpuszczać.
−
Gosposia – usłyszała głos starszej kobiety.
−
Proszę – zaprosiła panią McReader. Kobieta weszła z tacą jedzenia i kubkiem parującej cieczy.
Postawiła to na niewielkiej nocnej szafce obok łóżka.
−
Przyniosłam pani jedzenie i gorącą herbatę. Pan Black prosił dopilnować, aby pani wszystko
zjadła.
−
Nie jestem głodna. - odparła. Jednak pod karcącym wzrokiem gospodyni zmieniła zdanie. -
Może jednak coś zjem.
−
Słusznie – zgodziła się zadowolona.- Blado pani wygląda. Dobrze się pani czuje?
−
Obudziłam się z bólem głowy – oznajmiła. Wzięła pierwszy kęs przygotowanej kanapki. -
Brałam już aspirynę. Mam nadzieję, iż pomoże.
−
Pomoże zjedzenie i wypicie herbaty. Może temu, że pani była cała mokra, gdy pan Sariel
przyniósł do pokoju. - poprawiając pościel kontynuowała – Biedactwo, cała przemarznięta.
−
Pani mnie rozebrała? - zapytała zaskoczona. Kobieta przytaknęła. - Dziękuję.
Dziewczyna dokończyła kolacje w samotności. Poczuła się faktycznie znacznie lepiej.
Ciepła ziołowa herbata ją rozgrzała. Czuła w niej zawartość melisy, mięty i lawendy. Podobną
mieszankę robiła jej babcia na uspokojenie nerwów. Miłe uczucie spokoju powoli pozwoliło jej
odpłynąć w niebyt.
Obudziła się wczesnym rankiem, nadal nie czuła się najlepiej. Ból głowy zelżał, była w
stanie wstać z łóżka, zawroty głowy nie wystąpiły. Po szybkim gorącym prysznicu, ubrała wygodny
czarny dres, związała mokre włosy w niedbały kok. Nie miała ochoty ich suszyć, ani układać. Nie
czuła się na siłach do takich czynności. Natomiast bardzo chciała wypić coś ciepłego. Po
wczorajszym przemarznięciu i zmoknięciu czuła nieprzyjemne drapanie w gardle. Spojrzała na
zegarek, było bardzo wcześnie, dochodziła szósta. Wyszła z pokoju cicho, nie chciała nikogo
budzić. Zeszła na dół do przestronnej kuchni pani McReader. Ku jej zaskoczeniu kobieta już
krzątała się po swoim królestwie. Carol przywitała uśmiechem gospodynię. Poprosiła ją o gorącą
kawę oraz ciepłą wodę z miodem i cytryną. Ta prosta mikstura zawsze przynosiła jej ulgę, kiedy
była przeziębiona. W ten sposób leczyła ją Maria. Nie uszło uwadze gospodyni jej prośba.
−
Gardło boli? - zapytała pani McReader. Dziewczyna przytaknęła, wypiła przygotowany napój. -
Nie dobrze, że wczoraj tak przemokłaś. Nie powinnaś wychodzić w taką pogodę, tak lekko ubrana.
−
Wiem – odpowiedziała z chrypką w głosie. - Pani McReader czy panowie są w domu?
−
Wszyscy – odpowiedziała uśmiechając się pogodnie do dziewczyny.
−
Hm... źle się czuję, zjem śniadanie u siebie. - powiedziała, po czym wyszła z kuchni.
Wciąż nie była gotowa do spotkania z rodziną Blacków. Przerażali ją. Zdecydowała się
zostać w pokoju, miała wymówkę. Mimo płonnych nadziei nie miała szczęścia. W korytarzu
prowadzącym do jej pokoju natknęła się na Gabriela. Czekał na nią. Stał oparty plecami o ścianę
naprzeciwko drzwi do jej pokoju. Ubrany był na czarno, włosy miał w całkowitym nieładzie.
Uśmiechnął się do niej przyjaźnie. Caroline stanęła kilka kroków przed nim, w bezpiecznej
odległości.
−
Nie bój się mnie Carol. Nic ci nie grozi. - odparł spokojnie. Nie podszedł do niej, była mu za to
wdzięczna.
−
Nie boję się. - powiedziała z lekko drżącym głosem. Wiedziała, że nie wypadła przekonywując.
- Czego chcesz?
−
Przyszedłem sprawdzić czy wszystko w porządku. - powiedział wciąż się do niej łagodnie
uśmiechając. Czuła w jego głosie troskę. - Jednak widzę, że nie ...- nie dokończył zadania.
−
Wszystko ok. - odparła. Wyminęła go i otworzyła drzwi do swojego pokoju. Chciała wejść, ale
zatrzymała się na chwilę. - Tak naprawdę, po co tutaj przyszedłeś? Pilnujesz mnie?
−
Też. - zbliżył się do niej na wyciągnięcie ręki. Cofnęła się w stronę pokoju. - Chcę
porozmawiać.
−
Nie. Z nikim nie będę rozmawiać. Nie wierzę w żadne wasze słowo. Wystarczająco się
nasłuchałam o jakiejś radzie, łowcach... i Bóg wie o czym jeszcze. Nie dam się nabrać na te
brednie! - krzyknęła. Trzasnęła drzwiami, nie wpuściła Gabriela.
Oparła się plecami o drzwi, czuła jak wzbierają się łzy. Nie wytrzymała, zaczęła płakać
osuwając się na podłogę. Siedziała skulona pod drzwiami płacząc, jak małe dziecko. Kim wy
jesteście? Czego chcecie? - pytała przez łzy.- Boje się...
Wstała z podłogi, położyła się na łóżku, nie przestała płakać puki ją sen nie zmorzył. Biegła
ciemną uliczką między wysokimi budynkami. Czuła na sobie wzrok kilku par czerwonych oczu.
Obserwowali ją jak ucieka. Była przerażona i zmęczona biegiem. Usłyszała znajomy głos, który
wykrzykiwał jej imię. - David? - zapytała. - Carol zaczekaj! Nie uciekaj! – słyszała jego wołanie.
Był coraz bliżej mniej, zwolniła. Poczuła jego dłoń zaciskającą się na jej ramieniu. Zatrzymała się,
obróciła się w jego stronę. Widziała jego czuły uśmiech, za którym bardzo tęskniła. Poczuła, jak
obejmuje ją w talii, przyciska do siebie. Tęskniła za tym dotykiem, silnym ramieniem. Spojrzała mu
w oczy, widziała w nich dziwny blask. Szepnął jej do ucha – Nie bój się kochanie. Zaufaj mi. - Jego
oczy zaświeciły czerwienią, zbliżał się ustami w kierunku jej twarzy. Bała się go, zaczęła się
wyrywać. Nie dała rady, za mocno ją trzymał. Krzyczała – David! Nie! Nie!
Obudziła ją ciepła dłoń głaskająca po mokrym policzku od łez. Otworzyła oczy. Z
przerażeniem cofnęła się na drugi brzeg łóżka, podciągając kołdrę pod brodę. Dłoń Damiana
zawisła w powietrzu, bacznie się jej przyglądał. Carol bała się go, drżała. Rozejrzała się po pokoju,
nie byli sami. W nogach łoża stał Gabriel, przyglądał się jej z troską. Przy oknie, obrócony placami
do niej stał Sariel. Patrzyła na nich przerażonym wzrokiem, ze strachu nie była w stanie wydusić
słowa. Łzy same ciekły po policzkach. Damian chciał się do niej zbliżyć:
−
Nie dotykaj mnie – powiedziała słabym głosem. Cofnął rękę, wstał z brzegu łóżka.
−
Krzyczałaś... - powiedział ciepłym tonem.- Myśleliśmy, że coś ci się stało, więc... - nie
dokończył.
−
Nic mi nie jest, to tylko...- przełknęła ślinę.- zły sen.
−
Od jak dawna? – zapytał Sariel. Nie spoglądał w jej stronę. - Od kiedy śni ci się mój brat?
−
Skąd ..? - urwała.
−
Nie ważne skąd wiem. Odpowiedz na pytanie. - nacisnął surowszym tonem.
−
Nie dawna. - powiedziała szczerze. Spoglądała na każdego z mężczyzn znajdujących się w jej
pokoju. Ich wyraz twarzy wydawała się być pusty, nie było widać żadnych emocji. Sariel podszedł
do niej, wziął jej rękę. Na dłoni położył jej złoty łańcuszek z niewielkim medalionem w kształcie
liścia z niebieskim kamieniem. Spojrzała na niego, nie wierzyła własnym oczom, to był jej
medalion.
−
Załóż go. - widząc jej zapytanie w oczach odpowiedział. - Zgubiłaś tamtej nocy w samochodzie.
−
Ale... - chciała coś powiedzieć, jednak zrezygnowała. Założyła go. Poczuła się znacznie lepiej.
Miała wrażenie, jakby jego moc zaczęła ją chronić. Nadal ich się obawiała.
−
Caroline nie bój się nas. Jesteś tutaj bezpieczna, nic ci nie zrobimy. - powiedział Damian.
Spojrzała w jego stronę. Uśmiechał się do niej przyjaźnie. Miała wrażenie, że mówi jej prawdę.
Trochę się rozluźniła. - Musimy porozmawiać. Będziemy na ciebie czekać w salonie.
Została sama w pokoju. Nie wiele czasu jej dali na zejście na dół. Poszła do łazienki się
odświeżyć, mimo iż krótko spała. Był już późny ranek, zegarek w telefonie wskazywał jedenastą.
Spojrzała na siebie w lustro, wyglądała strasznie. Miała zaczerwienione oczy od płaczu, trochę
podkrążone, podkreślała to blada skóra. Przeczesała włosy grzebieniem. Zdecydowała zejść do
salonu. Miała nadzieję, iż w końcu przestaną jej opowiadać niestworzone historie i dowie się kim
oni są naprawdę.
By animk4