background image

OLA MA KOTA 

Odcinek 24.

Zaczęło się jak zwykle niewinnie, zresztą większość historii zawsze zaczyna się niewinnie. 
Któregoś dnia Natasza i Sebastian wpadli do nas z paczką fi lmów i popcornu pod pachą. 
– To co? Wieczór macie z głowy! – od progu poinformowała nas Natasza. 
– Tak? – bezbłędnie zagraliśmy z Adamem zdziwienie i miłe zakłopotanie.
–  Co ja mówię wieczór, noc! Noc macie z głowy! – poprawiła się Natasza – Sebastian, nie stój tak 

w progu, wejdź, wprosiliśmy się, fakt, ale nas przecież nie wyrzucą!

–  Wejdź, wejdźcie – pod wpływem wzroku Nataszy posłusznie potwierdziliśmy.
Sebastian wytarł starannie buty, wszedł i uśmiechnął się przepraszająco.
– Natasza mówi, że teraz fi lmy ogląda się seriami, a seriale sezonami – wyjaśnił Sebastian.
– Aha! – niby udaliśmy zainteresowanie, ale kombinowaliśmy z Adamem, jak by tu uciec z domu.
– Adam... co byś powiedział, gdybyś w prezencie urodzinowym dostał pakiet fi lmów według prozy 
Stephena Kinga?
– Według Stephena Kinga!!? 
Adam zawiesił głos i wbił wzrok w pudło pod pachą Sebastiana. 
–  Każdy facet ucieszyłby się z takiego prezentu... ale Sebastian – Natasza robiła minę, jakby opowiadała 

o jakimś dziwie natury – Sebastian nie chce oglądać tego sam, nie wiedziałam, co zrobić... więc 
przyjechaliśmy do was. 

– Zaraz! Chcesz powiedzieć, że macie tu Kinga?
– Tak! – przytaknął Sebastian i nie był pewien, czy to dobrze, czy źle, ale zaraz się wyjaśniło.

OLA MA KOTA

ODCINEK 24.

background image

OLA MA KOTA 

Odcinek 24.

–  Przecież to mój ulubiony pisarz! – wykrzyknął Adam – To zupełnie zmienia postać rzeczy. Siadajcie, 

czego się napij ecie? Olu, wstaw popcorn do mikrofali. Od czego zaczniemy! Ile macie fi lmów? Pięć? 
Średnio po dwie godziny... do rana zdążymy! 

–  To oczywiście jest bardzo udany prezent, od razu tak powiedziałem Nataszy, ale obejrzałem „Lśnienie” 

i od tamtej pory... nie wiem, jak to powiedzieć... ale nie jestem całkiem sobą.

–  Jak to nie jesteś sobą? Zawsze byłeś strachliwy... gdyby nie ja, świąteczny karp pływałby w wannie 

do dzisiaj. 

– Od czego zaczniemy? – Adam był podekscytowany.

Zaczęliśmy od „Carrie” (niezłe, zwłaszcza zakończenie), potem poleciała „Christine” (super!) dalej 
„Skazani na Shawshank” (to nie thriller, ale rewelacja!), a jeszcze potem trzeba było wybierać „Misery” 
czy „Lśnienie”.
Skończyliśmy „Misery” ok. 5 rano i odetchnęliśmy z ulgą, że pisarz, czyli główna postać, szczęśliwie 
przeżył, chociaż na zdrowy rozum było to mało prawdopodobne, skoro był sam na sam z demoniczną 
Kathy Bates w roli jego pielęgniarki i fanki, i to w dodatku na kompletnym odludziu. Przy śniadaniu 
omawialiśmy wyżyny dramaturgii, czyli (różne sposoby trzymania widza za mordę) w prozie Stephena 
Kinga. Natasza wciąż podkreślała, że King jest milionerem i że umiał się sprzedać, i że ona, gdyby 
miała dwa-trzy miesiące wolnego, to też mogłaby napisać bestseller, a tak marnuje swój talent, pisząc 
artykuły o urodzie i modzie. 
O 6.15 rano Natasza zarządziła koniec wieczoru thrillerów i poszli z Sebastianem do siebie. Adam na 
odchodnym zagadnął, że skoro już widzieli, mogliby nam zostawić „Lśnienie”, ale Sebastian wyjaśnił, 
że płyta z Nicholsonem wylądowała na dnie Wisły. Założyliśmy oczywiście, że żartuje, ale Sebastian 
był śmiertelnie poważny.
Pół niedzieli odsypialiśmy noc thrillerów, ale warto było. Zajrzeć do głowy takiego monstrum wyobraźni 
jak King to niezła przygoda. Myślę, że z nim nie ma taryfy ulgowej, on się nie przeziębia, King od 
razu dostaje zapalenia płuc, z nim zwykła przejażdżka miejskim autobusem mogłaby zamienić się 
w spontaniczną i widowiskową masakrę z udziałem UFO. Rzeczywistość Kinga walczy z nudą. W jego 
lidze odpada długa i pogodna starość, w jego lidze kilkanaście różnych chorób walczy o bohatera 
równocześnie. 
Gawędziliśmy z Adamem o talencie i wyobraźni Kinga przez następnych kilka dni i ja, chcąc nie chcąc, 
rozkręciłam się w kierunku jego prozy. Kierując się niewytłumaczalną ambicją, sięgnęłam po książkę, 
która jak dotąd była mi oszczędzona. Sięgnęłam po „Lśnienie”... i ...to by było na tyle, jeśli chodzi 
o mój spokojny sen.

background image

OLA MA KOTA 

Odcinek 24.

Tamtej nocy zasnęłam na godzinkę albo dwie, a potem wystarczył jakiś niewinny hałas, skrzypnięcie 
drzwi, szum wody w łazience czy mocniejszy podmuch wiatru, a ja zlana zimnym potem i z bij ącym 
sercem siadałam na łóżku, drżąc o życie swoje i moich najbliższych. 
– Adam?
– Hę.
– Śpisz?
– Mhmmm.
– Bo wydaje mi się, że ktoś chodzi po domu.
Cisza.
– Adam! 
– Ola, daj mi spokój! 
– Adam... ale ja słyszę jakieś dziwne hałasy. 
– Co znowu?
– Ktoś chodzi po domu! Jestem pewna!
– Na litość boską, ja z tobą zwariuję!

Adam na początku wstawał i na moje żądanie (to znaczy, żeby mnie uspokoić) z latarką sprawdzał, czy 
nie ma kogoś w naszej szafi e, snop światła oświetlał ciemną przestrzeń pod łóżkiem, potem szedł do 
łazienki, domykał balkon, a nawet otwierał drzwi wejściowe, żeby mi udowodnić, że nikt nie czai się na 
klatce schodowej. Ja kiwałam głową, mówiłam, że wiem, że to głupie, że go przepraszam, że budzę 
go w nocy i tak dalej... ale oczy miałam wielkie jak bohaterowie japońskich kreskówek i nie było mowy 
o spaniu. Trzęsłam się też z zimna i nie mogłam się ogrzać, choćby minimalnie. Lodowate ręce i stopy 
na darmo otulałam kołdrą, a i tak dreszcze i dygot wprawiały nasze małżeńskie łoże w lekkie drżenie, 
co ja z kolei brałam za niezidentyfi kowane hałasy, i tak w kółko. 
–  Następnej nocy niewyspany Adam przestał reagować na swoje imię, przestał reagować na szarpnięcia, 

kuksańce i moje rozpaczliwe prośby, żeby jeszcze raz zobaczył, czy ktoś przypadkiem nie chodzi po 
domu. Z moim lękiem zostałam sama! Wsłuchując się w tykanie zegara, kuliłam się w sobie i bałam 
się, że nie ma dla mnie ratunku. I wtedy nadeszła pomoc. 

Jak dzielny strażak do płonącego domu, jak ratownik górski do turysty zdrętwiałego ze strachu na 
niewielkiej półce skalnej przyszedł mi na ratunek nasz przemądry kot Gustaw. Pod niebo wychwalałam 
słynną kocią intuicję. Co za wyczucie chwili! Jaki takt! Co za ulga, jest w domu ktoś, kto zgodzi 
się czuwać razem ze mną. Błogosławiłam w duchu dzień, w którym Gustaw zamieszkał z nami. 
Dziękowałam sobie po stokroć, że potrafi łam przeciwstawić się początkowej mężowskiej nietolerancji 
w kocim temacie. Nagle godziny oczekiwania na świt wcale nie wydały mi się takie czarne i gęste, moja 
nocna samotność nie wydała się totalna i bezbrzeżna.
Wtulałam się z wdzięcznością w miękkie futro Gustawa i przysięgłam,  że już nigdy, przenigdy nie 
zrobię uwagi na temat lenistwa czy zarozumialstwa, czy żarłoczności naszego kota! Kot w domu to 
prawdziwy skarb! 

background image

OLA MA KOTA 

Odcinek 24.

– Co robią w takich sytuacjach ludzie, którzy nie mają kota? – zastanawiałam się ok. 2 w nocy, kiedy 
Gustaw mruczał mi do ucha, a poczucie mojego bezpieczeństwa wzrosło dwukrotnie. 
Wspólnie z Gustawem wsłuchiwaliśmy się w odgłosy bloku, ulicy i miasta. I tu wygłoszę banał, 
ale na tamten moment był to dla mnie banał niezwykle odkrywczy (jeśli czegoś takiego jak odkrywczy 
banał nie było, to ja go wtedy właśnie odkryłam). Otóż odkrywczy banał mówi, że przy mruczącym 
kocie nocne odgłosy nie są takie same, nocne odgłosy przy mruczącym kocie nie są straszne, są tak 
jakby w nawiasach, w cudzysłowie. Kot, który ma, jak wiadomo, lekko ironiczny stosunek do świata, 
do każdego odgłosu od razu dodaje fi lozofi czne pytanie: „No i co z tego?”. W nocnym, bezsennym 
czekaniu na świt wygląda to mniej więcej tak: Deszcz zaczyna bębnić na poręczy balkonu, a mi serce 
od razu skacze go gardła.
– Boże! Co się dzieje? Chyba ktoś się dobij a do drzwi.
Kot słucha tego samego i mruczy:
– Zaczęło padać! No i co z tego? 
Potem mokrą ulicą przejeżdża autobus, ja panikuję, a kot ze spokojem: 
– Nocny autobus... no i co z tego?
Dwa piętra wyżej ktoś spuszcza wodę w toalecie, rury zaczynają wyć, ja od razu w panice, że to nalot 
brygady antyterrorystycznej, a kot na luzie.
– Rury wyją... no i co z tego? Niech wyją. 

W sobotę znowu przyszli do nas Natasza i Sebastian. 
– Co wolicie? Mamy pierwszy sezon Lostów... albo serię Hitchcocka?
– Może niech wybierze Sebastian – zaproponowałam, znając jego wrażliwość.
– Mnie jest wszystko jedno... – machnął ręką nagle pewny siebie Sebastian – odkąd śpię z naszym 
kotem, mogę obejrzeć nawet „Teksańską masakrę piłą mechaniczną”.
Sebastian wszedł do naszej kuchni, czując się jak nigdy swobodnie i pewnie, nastawił wodę na 
makaron. 
– Nie masz, Olu, nic przeciwko, zrobię spaghetti, sos mam już gotowy, po drodze kupiliśmy pyszny 
włoski parmezan. 
– Ja też jestem z siebie dumna – dodała Natasza – Napisałam felieton, jak to przy pomocy domowego 
kota o imieniu Napoleon wyleczyłam swojego męża z nocnych lęków. Co prawda, felieton to nie 
bestseller Kinga, ale zawsze to jakaś odmiana od pisania o urodzie i modzie.