MAY GRETHE LERUM
ZESŁANIE
ROZDZIAŁ I
Lyster, czerwiec 1687
W czerwcowym upale położony nad fiordem duży kościół z białego kamienia
pozostawał przyjemnie chłodny.
Ludzie spuścili głowy, zwrócili twarze ku solidnej drewnianej podłodze, słowa
płynące z ambony siekły pochylone karki niczym bat.
Proboszcz wygłaszał jedno ze swych najbardziej grzmiących kazań, a to znaczyło
wcale niemało. Nigdy chyba jednak głos żadnego pastora nie cuchnął tak intensywnie
siarką, nigdy nie wypowiadano słowa Pańskiego z takim gniewem i potępieniem.
Nastały nowe czasy.
Za starego Mogensa... Z radością niemal witano na kazalnicy odzianego w czerń
duszpasterza. Mogens był niezwykłym mówcą. Jego ciepły, żywy głos wznosił się i
opadał niczym potężne tchnienie Boga, napełniając serca poczuciem bezpieczeństwa i
spokojem. Nie miał litości, szczególnie dla złodziejstwa i braku miłości, nakazywał
ludziom ciężką pracę, wieczną służbę, szacunek dla siebie nawzajem i dla Boga. Nauczał
też, że Pan w swojej łasce na pewno odpuści im drobne przewinienia, jeśli tylko okażą
skruchę i nie będą więcej grzeszyć. A w każdym razie nie popełnią tego samego grzechu.
Lecz Czarny Mons już odszedł, taka była smutna rzeczywistość. Leżał teraz w
swej wspaniałej trumnie pod tą samą posadzką kościoła, po której oni stąpali. Zdarzało
się, że dzieci przenikał dreszcz na myśl o zwłokach spoczywających tuż pod ich stopami;
z wypiekami na twarzy wyobrażały sobie pradawną kryptę, migoczące płomienie
oświetlające zszarzałe mury, ciężki zapach, który tam na dole zawsze wydawał się
duszący...
A dorośli w późne zimowe wieczory opowiadali sobie o tajemniczych zjawach
widywanych w okolicach kościoła, o nie mogącej zaznać spokoju postaci w księżej
sutannie. A jeśli ktokolwiek zdołał powstać z grobu, to jedynie Mogens. Znał nie tylko
słowo Boże, nigdy wszak nie taił, jakie skarby trzyma w swoich skrytkach. Wielu
mieszkańców wioski na własne oczy widziało, jak wypędzał diabła z ciała pewnej
dziewczyny, a niektórzy całym sercem wierzyli w historię o niepokornym parobku, który
chciał nastraszyć proboszcza i sam zapadł się pod ziemię. To Mogens sprawił, że ziemia
się rozstąpiła i pochłonęła nieusłuchanego chłopaka, w miękkiej glebie przy zachodnim
narożniku kościoła wciąż widniało zagłębienie.
No” i Maria.
Piękna, dobra pastorowa.
Mądra, ale trochę dziwna i przerażająca całą tą swoją mądrością. Umiała czytać.
Potrafiła uzdrawiać chorych. W dużym, długim budynku nieopodal kościoła założyła
nawet lecznicę, prawdziwy szpital, równie wspaniały jak te prowadzone niegdyś przez
mnichów w Bergen! Pomieszczenia, choć nie były tak wielkie, to jednak zawsze ciepłe, a
drzwi nigdy nie zamykano przed naprawdę cierpiącymi.
Teraz budynek stał pusty.
Maria odeszła.
Mimo wszystko nie była żoną pastora. Stary Mogens oszukiwał ich, a być może i
ją. To małżeństwo nigdy nie zostało formalnie zawarte, nigdy nie wpisane do ksiąg
parafialnych. A świadkowie? Kto wie, jakimi środkami się posłużył, by ich zmylić?
Teraz i tak już nie żyli i nie mogli nic dodać ani ująć, gdy pisarz na żądanie pana
Revelina i Cecilii wykreślił Marię jako małżonkę pastora ze swych protokołów.
Maria była tylko nałożnicą. Dziwką, taką jak te, które proboszcz Revelin opisywał
w gniewnych słowach.
Niezwykle zaczęły go zajmować kwestie cielesnych pragnień i grzesznego
pożądania! Stał na ambonie poczerwieniały na twarzy, jasne włosy barwy piasku
sterczały na wszystkie strony, wymachiwał chudymi rękami, jak gdyby walczył z
niewidzialnym rojem much.
- Strzeżcie się! - grzmiał. - Strzeżcie się, wy, Boże owieczki, wąż bowiem skrywa
się między wami! Kobieta jest niczym pogański wizerunek bożka, piękna na zewnątrz,
lecz pełna padlinożernej gadziny, nieczystego robactwa i niebezpiecznych trucizn.
Wiedzie was na pokuszenie swoim ciałem, ponętnymi piersiami, pozwala wam
posmakować słodkiego wina grzechu, chwyta was piekielnym lepkim uściskiem...
Wierni niemal jednocześnie przenieśli ciężar ciała na drugą nogę, gromada ludzka
zafalowała, a potem znów znieruchomiała. Nieliczni tylko siedzieli na ławkach i w
lożach wzdłuż ścian. Promienie słoneczne sączące się przez łukowato sklepione okna
padały na część zebranych i nawet w chłodnym kościele pot spływał z gołych głów.
Wkrótce pastor mógł się przejrzeć w spoconych łysinach po męskiej stronie pod amboną.
Kazanie najwidoczniej miało się ku końcowi, wierni marzyli o chłodnym
zsiadłym mleku i ciasteczkach, przygotowanych z pewnością na dziedzińcu plebanii. A
może uda się posmakować świeżo solonego i wędzonego mięsa?
Progi domostwa pana Revelina stały otworem dla wybranych mieszkańców
wioski, gościł ich suto, wiedząc, że nie może być pewien ich dobrej woli.
Sprzeciwiali mu się już w czasie, gdy jeszcze za życia Mogensa puścił w ruch
machinę oskarżeń przeciw Marii. Maria była ich aniołem, aniołem stróżem, nadzieją,
kiedy wszystko inne zawiodło.
Poza tym Mogens jako przyjaciel mógł się bardziej przydać; gdy trzymali stronę
proboszcza, wikary nie był w stanie im zaszkodzić. Nie powiodła się więc podjęta przez
Revelina próba oskarżenia pięknej, znającej się na leczeniu kobiety o uprawianie czarów,
nikt nie chciał świadczyć przeciw niej.
Po śmierci Mogensa jednak wieśniacy zrozumieli, że i pan Revelin ma potężnych
przyjaciół. Teraz on został proboszczem i wraz z córką starego pastora u boku zdołał
wygnać swego wroga z wioski. Nikt nie wiedział, dokąd wyruszyła Maria, lecz wielu
słyszało o jej rodzinnym domu nad fiordem, o mrocznej, ponurej zagrodzie, gdzie kat
więził niegdyś jej matkę...
No cóż, skoro tak ma być, niech będzie. Życie nikogo nie rozpieszcza. Maria
zaliczała się do gniewnych, zbuntowanych, takich, co to chadzają własnymi ścieżkami, i
przyszło jej za to zapłacić. Oni zaś po raz kolejny zrozumieli, że opłaca się chylić głowę i
ufać odwiecznym prawdom.
Miejsce kobiety jest przy dzieciach, na polu i w tylnej części kościoła. Pan
Revelin, grzmiąc w kazaniu o niebezpiecznej kusicielce, jaką jest w istocie każda
niewiasta, i o czeluści piekielnej, do której trafią, jeśli nie będą wystrzegać się
grzesznych żądz, zapewne miał rację.
Pogaduszki wokół stołów na dziedzińcu brzmiały niczym brzęczenie roju pszczół.
Panie przywdziały najbardziej uroczyste stroje, co na ogół równało się czyściutkiej białej
bluzce i spódnicy ze stanikiem z granatowego bądź zielonego sukna, zasznurowanym
lnianą wstążką lub, o wiele rzadziej, srebrnym łańcuszkiem. Na głowach tańczyły
kolorowe chustki, a część dziewcząt poprzestała na przepaskach. Wstążki, poruszane ła-
godną morską bryzą, falowały w powietrzu, jakby dając sygnał młodym chłopcom przy
studni.
Żona proboszcza, blada pani Cecilia, przechadzała się między ludźmi, odrobinę
zadzierając swój prosty, ostry nos. Na prawo i lewo rozdawała łaskawe skinienia głowy,
ledwie dostrzegalnie ukłoniła się pisarzowi i lensmanowi, nieco wyraźniej bogatemu
pułkownikowi z Flahammar.
Córka poprzedniego proboszcza została żoną nowego pastora. Podczas długich lat
spędzonych poza domem Cecilia poznała smak niepewności i upokorzenia. Sądzono, że
jest w dobrych rękach u krewnych w wielkim mieście, podczas gdy ona tułała się z kąta
w kąt, samotna i uboga. Nie chciała więcej myśleć o tamtych strasznych latach, o
pogardzie, z jaką przyjęła ją daleka rodzina, o zalotnikach, dających do zrozumienia, jak
marna jest jej pozycja.
Przysięgła sobie na pamięć swej matki, że kiedyś znów będzie opływać w
dostatek. Los jednak ciężko ją doświadczał, musiała patrzeć, jak jej podeszły wiekiem
ojciec robi z siebie głupca, a później żeni się z tą Marią córką Liv.
Dla Cecilii pojawienie się Marii w jej rodzinnym domu stało się punktem
zwrotnym w życiu. To właśnie wtedy zaczęło się źle dziać. Ojciec zupełnie przestał ją
dostrzegać, bez przerwy tylko wychwalał swą wspaniałą uczennicę. Cecilia nie raz i nie
dwa słyszała, jak matka cienkim głosem krzyczała na męża, oskarżając go o nieczyste
zamiary względem ubogiej dziewczyny, którą przyjął pod swój dach.
Ojciec jednak z uporem stwierdzał tylko, że córka Liv będzie mogła zaspokoić
swe pragnienie wiedzy, czerpiąc z jego studni. A żona powinna się wstydzić takich
myśli! Czyż matka Marii nie ocaliła życia Cecilii? Zgoda na zamieszkanie Marii na
plebanii i udostępnienie jej książek z bogatej biblioteki Mogensa to raczej skromna
zapłata za taki uczynek.
Cecilia nie bardzo potrafiła sobie przypomnieć, kiedy zrodziła się w niej
nienawiść. Gdy sięgnęła pamięcią wstecz, wracało wiele miłych wspomnień. Maria była
z nimi, kiedy zmarła matka. Okazywała dobroć i troskliwość, jak gdyby już wtedy
zamierzała coś przez to zyskać. Cecilia poczuła, że na myśl o Marii wciąż zaciskają się
jej szczęki, i prędko odpędziła od siebie jasne, pogodne obrazy. Życzliwość Marii
wynikała ze złych pobudek, pani Cecilia zawsze w tej kwestii zgadzała się z mężem.
Wciąż pamiętała paskudną kulę, która rosła jej w gardle za każdym razem, gdy przy
obiadowym stole usiłowała porozmawiać z ojcem, a on przerywał jej, mówiąc o tym, co
tego dnia powiedziała czy też zrobiła jego mądra młodziutka uczennica. Cecilii zapadł w
pamięć smutek, od którego nie potrafiła się uwolnić.
A kiedy życie obracało nią między ciężkimi młyńskimi kołami głodu i
upokorzenia, musiała znaleźć kogoś, kogo mogłaby za to winić. Maria była najbliżej.
Maria skradła jej szczęście dzieciństwa, a później zajęła także miejsce jej matki.
Potem rzuciła urok na całą wioskę i powrót pastorówny nie okazał się wcale triumfem,
jakiego się spodziewała.
A teraz jeszcze Maria, jakby chcąc zadać Cecilii ostateczny, śmiertelny cios,
zarzuciła niewidzialne sieci na jej małżonka.
Cecilia wciąż pamiętała, jak w noc poślubną wykrzykiwał to przeklęte imię,
będące tak naprawdę również jej imieniem.
Zrozumiała też, z jasną jak kryształ świadomością niepewnej siebie kobiety, że
nienawiść męża do Marii przemieszana jest z namiętnością i ohydnym pożądaniem.
Chyba tylko ona pojmowała, że jego przepojone goryczą kazania, których tak
wiele wygłaszał, te dotyczące grzechu i mocy kobiet, wszystkie bez różnicy poświęcone
są Marii.
Cecilię zapiekło w żołądku, nieprzyjemne uczucie pustki przypominało głód.
Zdawała sobie sprawę, że mąż postanowił dalej ścigać Marię. Domyślała się opętania,
jakie nim owładnęło, i miała świadomość, że minie ono dopiero w dniu, w którym Maria
odejdzie, umrze, zgnije.
Revelin dał się zwabić na wytyczoną przez żonę ścieżkę, skoncentrował się na
tym jednym celu.
Potajemnie wynajął ludzi, by śledzili Marię, w ostatnim roku często przynosili mu
nowiny o czarownicy. Cecilia wyciągała od męża wiadomości, orientowała się, że
pozycja Marii jest teraz bardzo słaba. Wielu jej postępków nie zaakceptowałby ani sąd,
ani Kościół. Żyła z katem w chałupie nad fiordem, podobno wzywano ją na ting jako
świadka w jakiejś sprawie o zabójstwo.
Cecilia dowiedziała się też, że Maria jest w ciąży.
Z tego właśnie powodu Revelin wstrzymał proces. Ciężarna, ze względu na nie
narodzone dziecko, mogła uniknąć stosu.
Ale dziecko powinno się urodzić już w tych dniach, niedługo będą więc musieli
czekać.
Wkrótce ją zabiorą, wtrącą do lochu i skażą na śmierć za uprawianie czarów.
A kiedy na tle błękitnego nieba buchnie płomień stosu... Gdy w nosie zakręci
swąd płonącego ciała Marii...
Wtedy Cecilia nareszcie poczuje się szczęśliwa. Małżonek powróci do jej łoża i
będzie należeć tylko do niej.
Teraz jednak musi przechadzać się wśród prymitywnych wieśniaków i
odgrywając rolę uprzejmej, pokornej pastorowej, częstować ich kolejnym plackiem.
Napotkała wzrok męża, stojącego po przeciwnej stronie podwórza. Spoglądał
martwo, bez wyrazu, patrzył jakby przez nią, jak gdyby zza jej pleców wyłaniał się czyjś
duch. I tak chyba właśnie było.
Pan Revelin, świeżo upieczony proboszcz Lyster, z rzadka sięgał po roznoszony
poczęstunek: placki, chleb, mięso i słodkie jęczmienne ciastka.
Skupiał się raczej na pogawędkach z najbardziej znaczącymi mieszkańcami
wioski. Kręcił się koło nich jak kot, to podlizując się i prawiąc komplementy, to znów
okazując władczość i surowość.
Ten sługa Pana niejedno miał oblicze.
Najlepiej czuł się wśród możnych, wśród ludzi biskupa, pisarzy i sędziów. Tęsknił
za życiem poza wąskim fiordem, lecz mimo wszystko zdawał sobie sprawę, że powinien
się radować tą posadą. Czyż nie lepiej być wielkim wśród maluczkich niż małym między
wielmożami?
Drażniło go, że jego potęga okazała się niewystarczająca, by posłać Marię na stos.
Podobne sprawy zdarzały się wszak już wcześniej, córy Kościoła nie bywały wcale mniej
niebezpieczne od innych kobiet. No i przecież czarnoksięskie sztuki stawały się tym gro-
źniejsze, im bliżej świętego stada Pana je uprawiano.
Tamtym razem jednak Mogens osobiście wyprawił się do miasta, by przemówić
w obronie żony. Czy podjął jeszcze inne kroki, tego Revelin nie wiedział, lecz
niezaprzeczalnie drzwi, niegdyś szeroko otwarte dla obecnego pastora, później przez
wiele lat pozostawały przed nim zamknięte.
Mogens posiadł władzę, powtarzał w duchu Revelin i uśmiechał się dostojnie do
wdowy po oficerze, choć miał ochotę zgrzytać zębami.
Kiedyś i ja mu dorównam. A ukochana przezeń nierządnica doświadczy tego na
własnej skórze niedługo, bardzo niedługo...
Jasny wieczór wyprawił ludzi, sytych wrażeń, ploteczek i placków, do domu.
Pastor udał się do swego pokoju na piętrze. Na wspaniałej plebanii wciąż dawało się
zauważyć ślady Marii, Revelin starannie je chronił i powstrzymywał żonę przed ich
zacieraniem.
Gabinet, w którym Mogens i Maria jakże często przyjmowali parafian przy ogniu
zawsze płonącym na kominku.
Sypialnia, gdzie Mogens wydał swe ostatnie tchnienie. Gdzie bez wątpienia
obłapiali się, wiedzeni grzesznymi zachciankami. Izba, której ściany wciąż pozostawały
nasycone obezwładniającym pożądaniem, przyciągała Revelina z nienaturalną wprost
mocą. Za każdym razem, gdy popychał ciężkie drzwi, jego ciało ogarniało drżenie, wahał
się przed przekroczeniem progu, zawieszony na szyi ciężki krzyż kłuł i parzył przez
gruby materiał księżego ubrania. Gdy tylko jednak przymykał oczy i wchodził do środka,
czuł jej bliskość, wciągającą go niczym wir groźnej rzeki.
Napawał się myślą, że oto teraz jego ciało dotyka prześcieradeł otulających
niegdyś ciało Marii. Lubił ów szczególny lekki zapach nieokreślonej słodyczy i
kobiecości, zawisły w powietrzu pod belkowanym sufitem. Latem często stawał przy
otworze okiennym, zapatrzony niewidzącym wzrokiem w ten sam widok, którym ona
najpewniej radowała się wieczorami.
Wody fiordu, zabarwione na różowo od złocisto - czerwonego nieba.
Letni wiatr, ledwie wpadający do izby przez małe okienko.
Brunatny gruby bal parapetu, naznaczony wyżłobieniami, które pozostawiły
pokolenia ludzi opierających na nim ręce, gdy stali tak jak on, zapatrzeni.
Czarownica.
Musiała posiadać moc, której nawet on nie potrafił się oprzeć.
Zadrwiła z niego, gdy zaproponował jej małżeństwo, odprawiła niczym
natrętnego żebraka.
Jak mogła?
Uderzyła go, gdy pragnął szczerze wyznać swe uczucia dla niej. Nikt nigdy tak go
nie ośmieszył. Revelin na samo wspomnienie zacisnął pięści. Jego chuda twarz
przypominała nieruchomą maskę, lecz za każdym razem, gdy oblicze i kształty Marii
powracały do niego w myślach, w ciele zaczynały krążyć soki. Rzuciła na niego urok.
Świadomość, że tak właśnie się stało, przynosiła mu ulgę, bo nie musiał się obwiniać o
uleganie zwierzęcym żądzom. Bóg nie może karać swego sługi, skoro to najwyraźniej
sam Szatan przysłał tu swą poplecznicę, by doprowadziła go do szaleństwa.
Dlatego właśnie Revelin stale poddawał się żądaniom ciała. W samotności
sypialnego stryszku wyczarowywał postać Marii, aż bliski był uwierzenia, że ona
rzeczywiście pod nim leży.
Pocił się na stłamszonej pościeli, gniótł lekkie poduszki z kaczego puchu,
uśmiechając się ekstatycznie nad obrazem jej twarzy.
Wbijał swą męskość między rozgrzane, ściśnięte okrycia, bliski utraty
przytomności rzucał się po łóżku w dzikiej, pełnej goryczy namiętności.
Pani Cecilia już w kilka tygodni po ślubie zaczęła sypiać w wydzielonej części
saloniku. Miała tam swoje królestwo, swój mały świat, pełen haftowanych poduszek i
ślicznych makatek, najlepszy porcelanowy serwis matki i srebrny dzbanek, z którego
uwielbiała nalewać sobie kawę. Pastora niepomiernie irytowała ta czynność, ów gorzki,
drogi napój nie zaliczał się do darów Bożych, Revelin rozumiał jednak, że nie powinien
nalegać, aby żona wyzbyła się także tego zwyczaju. Cecilia była rozhisteryzowaną,
małostkową kobietą.
Zdawał sobie sprawę, że ona wie. Z początku ledwie starczało mu sił, by
wytrzymywać jej drwiące spojrzenie. Nie był w stanie wypełniać małżeńskich obowiąz-
ków, a ona, jak się okazało, potrafiła mu za to dokuczyć. Nie tylko jej zimne,
przypominające szkielet ciało zgasiło w nim wszelkie pożądanie, ani też jej brak
zaangażowania w łóżkowe igraszki, sam przecież potrafił sobie radzić, gdy miał po temu
okazję...
Ale od czasu tamtego przeklętego wieczoru, kiedy to w szczycie ekstazy ujrzał
Marię... Od tego czasu spoczęło na nim przekleństwo.
Męskość nie chciała go słuchać, w każdym razie na pewno nie wtedy, gdy była
przy nim żona. Żadnej innej kobiecie także nie udawało się rozpalić w nim iskry.
Usiłował przywoływać w myślach podniecające obrazy dziewki kuchennej i trzech
prześlicznych panien z sąsiedztwa, które zawsze pomagały na plebanii przy żniwach. Na
próżno, w spodnich miał wciąż taką samą martwotę, taką samą przeklętą jałowość.
Jedynie w gorzkim towarzystwie samotności, kiedy przebywał w swojej sypialni,
soki znów zaczynały krążyć w jego wysuszonym ciele. Tutaj, gdzie wykrzykiwała swą
cielesną rozkosz, czarownica pozwalała i jemu zaznać fizycznej radości. Tutaj, i tylko
tutaj!
W momencie gdy opuszczał tę izbę, robił się stary i wyschnięty jak
siedemdziesięciolatek. Był zdolny jedynie życzyć żonie dobrego ranka. Tym samym więc
jego najgorętsze marzenie nie mogło się spełnić.
Marzenie o dziedzicu.
Maria skradła mu nawet następstwo pokoleń i z tym nie mógł się pogodzić. Czy
może istnieć bardziej zasadna przyczyna nienawiści do drugiego człowieka?
Przekleństwa Revelina wznosiły się pod sufit, gdy co najmniej po raz setny w starym
łożu pozwalał jak Onan, by jego nasienie się marnowało. A potem w uszach brzmiał mu
dźwięczny śmiech czarownicy, Marii...
Nigdy nie był bliższy zaćmienia umysłu niż w takich chwilach.
Leżał, nie zasypiając, rzucał się po szerokim posłaniu, czuł krew pulsującą w
żyłach i paraliżujące umysł zmęczenie. Sen jednak nie przychodził, obraz Marii nie
znikał, mącąc spokój duszy. Walczył z całych sił, pragnąc pozbyć się upiora, błagał
Boga, by go uwolnił od opętania.
Lecz z chmur nie spłynął biały anioł, na letnim niebie nie zebrały się czarne
obłoki i nie zesłały pioruna, który by unieszkodliwił jego osobistego demona.
- Boże mój, daj mi siłę, bym wytrzymał duchowe męki, które przyszło mi znosić!
Daj siłę, bym następnym razem się oparł, włóż mi w usta właściwe słowa, gdy dojdzie do
ostatecznego rozliczenia! Ona nie może dłużej żyć! Panie, sam chyba to widzisz? Już po
raz drugi ta kobieta niszczy Twego świętego sługę, nie pozwól jej na to! Okaż, żeś
potężniejszy, okaż, że w Twoim imieniu mogę walczyć i zwyciężać wszystko!
Morska bryza poniosła rozpaczliwą modlitwę Revelina nad wodę, słowa utonęły
w krzykliwej zabawie mew. Ale Cecilia musiała naciągnąć koc na głowę, by nie dopuścić
do siebie owych strasznych słów, których fragmenty zawsze docierały do niej
szczelinami w belkowaniu uśpionego domu.
I ona w takie noce nie spała, pozwalając, by ogień nienawiści trawił coraz
większe połacie jej duszy.
ROZDZIAŁ II
Meisterplassen, 1 sierpnia, Peter Vindfallsdag
∗
Maria córka Liv odłożyła robótkę, którą przez cały wieczór trzymała na podołku.
Ociężałym, powolnym ruchem zmieniła pozycję obrzmiałego ciała. Bez względu na to,
co robiła, brzuch i tak jej zawadzał. Skończyła trzydziesty piąty rok życia i wiedziała, że
tak późne ciąże często bywają trudniejsze od pierwszych. Tym razem nogi dokuczały jej i
puchły bardziej niż nawet wtedy, gdy przed trzynastoma laty nosiła w łonie bliźnięta.
Poczuła, że dziecko porusza się pod sercem. Maleńka stópka wydeptywała ścieżki
po wewnętrznej stronie brzucha, maleńka piąstka wypychała skórę, Maria mogła niemal
ją uchwycić i zamknąć w niezwykłym uścisku dłoni.
Ruchliwy dzieciak.
Tym razem musi być syn.
Wiedziała jednak, że chłopcy w rodzinie rzadko dożywają do lat męskich, dlatego
była trochę rozdarta w swej nadziei na narodziny małego Randara. Jej matka straciła
zarówno brata, jak i syna, ona sama zaś złożyła do grobu maleńkiego Petera jeszcze w
tym samym dniu, w którym się narodził. Na szczęście dane jej było zatrzymać Sunnivę,
lecz radość z córki zawsze przesłaniał mroczny cień smutku. Kolejne urodziny Sunnivy
były także rocznicami śmierci Petera. Zmarły synek zabrał jakby ze sobą połowę
macierzyńskiej miłości, połowę pieszczot, połowę uśmiechów, do których mają prawo
dzieci... Sunniva musiała zadowolić się resztą. No, na pewno nie cierpiała.
Rozpieszczana, kochana przez ojca tak mocno, że aż ludzie gadali o niezwykłym wprost
zainteresowaniu proboszcza rodziną.
Drogi Mogens... Umarł, odszedł na zawsze. Kochał ją do ostatniego uderzenia
serca. Maria wiedziała, że zaprowadziła go wprost w objęcia śmierci. Podzielił się z nią,
choć niedobrowolnie, ostatnią gorzką tajemnicą. Sięgnął po zioła i trucizny z jej szafki,
opróżnił kielich, chcąc ofiarować jej wolność. Wolność, by mogła kochać Randara.
A potem odebrano jej dom, dumę i cześć. Wygnano ze wsi jak ladacznicę, bo
dano wiarę nowemu proboszczowi Revelinowi, który twierdził, że Mogens nigdy nie
uprawomocnił swego pospiesznego małżeństwa z ubogą dziewczyną z Meisterplassen.
Teraz stało się jej to całkiem obojętne. Cóż jej po trzech zagrodach w Lyster? Cóż
po przedstawieniu odgrywanym przez kłaniających się, uśmiechniętych ludzi? Czy warto
było dalej walczyć o poważanie i możliwość życia w tamtej okolicy, skoro jej prawdziwy
dom zawsze czekał na nią właśnie tutaj?
Miała swego Randara i nie mijał nawet jeden dzień, by nie dziękowała za to
dobrym mocom. Miała swoją zagrodę, dom dzieciństwa, od pokoleń spowity czarną
opończą tajemnicy i złośliwych plotek Zagroda Kata.
Położona po niewłaściwej stronie fiordu, na którą nie zapuszczał się nikt nie
zmuszony szczególnymi okolicznościami.
Niewielkie gospodarstwo rozrastało się wolno, lecz nieprzerwanie, od czasu gdy
po raz pierwszy przybyła tu matka Marii, Liv, wraz z nowo narodzonym dzieckiem.
Przyjęła mieszkającego tu samotnego mężczyznę z otwartym sercem, zbyt młoda i zbyt
ciężko doświadczona przez los, by osądzać jego niechlubną sławę. Tutaj od nowa uczyła
się ufać drugiemu człowiekowi, tutaj nauczyła się kochać.
- A potem pokazałaś mi, ile warte jest ludzkie życie - szepnęła Maria w stronę
ognia. Dołożyła świeżych polan, lubiła obserwować ruchliwe płomienie. W odpowiedzi
ciało zlało się potem, nie mogło odnaleźć równowagi, to zdejmował je chłód, to znów
ogarniało gorąco. Ciąża miała się już ku końcowi, z każdym dniem Maria coraz mocniej
czuła nacisk twardej główki dziecka na podbrzusze. Brzuch w ostatnim czasie opuścił się
o szerokość kilku palców, a nocami dziecko zachowywało się spokojniej. Może się przy-
gotowywało, odpoczywało i zbierało siły na krótką, lecz jakże dramatyczną podróż na
świat?
Maria ziewnęła, chociaż dzień ledwie zaczął chylić się ku wieczorowi. Randar był
w swoim warsztacie, niedawno dostał wielkie zamówienie na rzeźbione deski do jednego
z zamożnych gospodarstw we wsi. Zawsze z wielką zręcznością wycinał kształty w
drewnie, lecz upłynęło dużo czasu, zanim po utracie kilku odmrożonych palców znów
uznał się za dostatecznie sprawnego, by rzeźbić dla innych.
Teraz drewno stało się podstawą utrzymania dla byłego kata, dłonie, unoszące
niegdyś śmiercionośny topór, zaciskały się wokół dłuta i piły. Już po kilku miesiącach
liczba zamówień na piękne misy, łyżki, krzesła i figurki wzrosła nieprawdopodobnie.
Przyszłość wydawała się jasna, chociaż po uszy tkwili w długach, mogących przyprawić
o oszołomienie. Suma, jaką przyszło im zapłacić za Meisterplassen po procesie, o wiele
przewyższała rzeczywistą wartość zagrody, lecz Randar i Maria zaakceptowali ją bez
zmrużenia oka. Zdawali sobie sprawę, że za niejedno muszą odpokutować, i cieszyli się,
że prawo królewskie dało im tę szansę. Po raz pierwszy odkąd sięgała ludzka pamięć, na
Meisterplassen miało urodzić się wolne dziecko.
Biedny malec nie będzie musiał iść w krwawe ślady swego ojca. Kontrakt został
zerwany; i Kościół, i Korona wybaczyli dziedziczny grzech. Synowie kata mogli odtąd
sami wybierać swoją drogę. Być może kiedyś także jego córki, pomyślała Maria z gorz-
kim uśmiechem.
Zapadła głębiej w wypchany worek, ułożony na siedzeniu i oparciu krzesła. Fotel
Jorila. Kochanego słabowitego brata, który oddał życie, ratując siostrę i matkę z rąk
gwałcicieli i morderców.
Joril z krwawymi wylewami do stawów.
Joril, tak wiele razy bliski śmierci, bo z najmniejszego zadrapania krew sączyła
się przez wiele dni.
Uniknął jednak umierania na łożu boleści, zginął jak mężczyzna, w walce. Maria
wiedziała, ile to dla niego znaczyło, myślała teraz o chorowitym bracie z dumą i
miłością.
- Mario, Najświętsza Panienko, Ty, która znasz ból i rozterki kobiet... Pomóż mi
przetrwać ten poród, daj memu dziecku silę i moc. I nie pozwól, by przyszedł na świat z
tymi samymi dolegliwościami co Joril i Peter... A jeśli rzeczywiście nasz ród skazany jest
na chorobę przenoszoną z matki na syna, zdejmij z nas to przekleństwo...
Szeptała tylko, słowa modlitwy wypowiadała raczej w duchu niż na głos.
Usłyszała ciężkie kroki Gjertrud powracającej z obory. Krowa dawała dużo
mleka, dość na masło, sery i serwatkę do picia. Prawdziwy cud, nawet najbogatsi
wieśniacy w dolinie nie posiadali tak mlecznych krów. Owszem, mleka starczało na
własne potrzeby, pozostawało nawet trochę na sprzedaż, by opłacić twarde podatki, które
ciążyły większości chłopów.
Kat nie miał takich obciążeń, lecz teraz wraz z wolnością obowiązek ten objął
także Meisterplassen. Łącznie z wysoką grzywną zmuszał Marię do spędzania wielu
pełnych troski godzin z tabliczką i rysikiem. Rachunki nie zawsze dodawały otuchy, ale
dzięki nowemu zajęciu Randara jakoś sobie do tej pory radzili.
Tego wieczoru Gjertrud przyniosła konwie z mlekiem aż do stołu. Rano chciała
zebrać śmietanę i przelać do misek. Po dodaniu wyciągu z ziół, pod którego wpływem
śmietana sztywniała, otrzymywało się pyszny kwaskowaty krem.
- Tym razem dostaniesz porządną owsiankę dla położnic, obiecuję!
Maria roześmiała się, ale śmiech zaraz przeszedł w jęk. Gjertrud zbliżyła się,
patrząc na nią podejrzliwie.
- Jak się czujesz? Nie za dobrze? A może to...
- Nie, nie, dzisiejszej nocy nic się nie stanie. Przecież wiesz, rodziłam już
wcześniej, nie jestem młódką.
- Prawda. Znasz się na tych sprawach tak samo dobrze jak ja. Przypuszczam, że
przyjęłaś na świat mnóstwo dzieci!
- Rzeczywiście, trochę się ich nazbierało... Ale wszystkie dobrze pamiętam.
- Tak to jest. Dzieci nigdzie nie brakuje, w każdym kącie siedzą biedne i głodne.
A jednak się ukazują na światło dzienne, zdarza się prawdziwy cud. Nic nie poradzę na
to, że na samą myśl łezka się kręci w oku.
Maria odpowiedziała jej pełnym zrozumienia spojrzeniem. Cieszyła się, że
Gjertrud jest tutaj, spokojna i ciepła, zawsze pełna optymizmu i woli życia. Nikt by nie
uwierzył, że zaledwie przed kilkoma miesiącami tkwiła w lochu w zagrodzie lensmana,
oczekując na śmierć. Szczęśliwie zwyciężyła sprawiedliwość, wyrok odwołano i Gjertrud
nie musiała życiem płacić za to, że broniąc się przed gospodarzem łajdakiem zrzuciła go
z drabiny na ziemię, a on przy upadku skręcił kark.
Maria ujęła dłoń Gjertrud, spoważniała. Humor jej się zmieniał jak kierunek
obrany przez ławicę ryb, w jednej chwili to wspinała się na strzeliste wierzchołki
szczęścia, to znów spadała w głęboką przepaść lęku o przyszłość.
- Nie wiesz nawet, jak bardzo cię polubiłam, Gjertrud. Jesteś... przyjaciółką.
Człowiekiem, przy którym mogę być w pełni sobą!
- To do mnie los się uśmiechnął, że ciebie, spotkałam, Mario. Uratowałaś mi
życie. Nie mam sposobu, by ci się odwdzięczyć. A w dodatku obdarzasz mnie
zaufaniem... przyjaźnią... to o wiele więcej, niż dziecko chałupników takie jak ja
mogłoby oczekiwać od życia. Powinnaś mnie zobaczyć jakieś dwa, trzy lata wstecz!
Zawszona, obdarta i wychudzona jak stary kundel! A teraz mieszkam tutaj w tej pięknej
zagrodzie i mam jedzenia i ubrania tyle, że starczyłoby na przetrwanie wielu zim!
- Sumiennie pracujesz na strawę. Odkąd do nas przybyłaś, zasiałyśmy w bród
grochu, kapusty, arcydzięgla i rzepy. I jeszcze co dzień obrządzasz za mnie oborę, a ja
siedzę jak malowana, jak do ozdoby!
- O, wcale nie, masz swoje zajęcia. Widzę przecież, że twoje zapasy w szopie
stale się powiększają. Wszystkie te maści i mieszanki... I tak dużo wiesz! Dobrze by było
znać bodaj połowę tajemnic, które ty poznałaś, wiedzieć tyle o roślinach i zwierzętach, o
ludzkim ciele, ba, o duszy także!
- Ty sama jesteś mądrym człowiekiem, Gjertrud. Nigdy nie czuj się gorsza! Nie
chcę tego widzieć, nie chcę słyszeć tego tonu poddańczego podziwu w twoim głosie!
Obie jesteśmy kobietami, mogłybyśmy być siostrami. To, co wiem, niewiele się różni od
tego, co ty potrafisz. A jeśli uważasz, że to takie wspaniałe, to mogę nauczyć cię czytać!
Gjertrud zaniemówiła, na jej twarzy odmalowała się burza uczuć, kąciki ust
podnosiły się i opadały, czoło napinało się i marszczyło, widać było, że dziewczyna
przeżywa prawdziwe rozterki.
- Zechciałabyś... mogłabyś... i myślisz, że sobie poradzę...
- Oczywiście! To żadna czarnoksięska sztuka. Przecież czytać potrafi nawet
głupkowaty parobek lensmana! No i uroczyście wszak przyrzekałam, że zatroszczę się o
twoje duchowe i moralne wychowanie, pamiętasz chyba!
- Gdybyś naprawdę... To by było cudowne! Pomyśleć tylko, móc napisać coś
więcej niż tylko swoje imię, czytać księgi i świadectwa, sporządzać umowy, kiedy coś
ma zostać sprzedane albo kupione! Ach, Mario, jak sądzisz, kiedy się tego nauczę?
- Jeszcze przed Bożym Narodzeniem - oświadczyła Maria z mocą, uśmiechając
się na widok dziecinnej radości przyjaciółki. - Ale teraz zajmij się mlekiem, zanim
mruczek wpadnie do środka i utopi się w tych wspaniałościach!
Gjertrud, udając zagniewanie, odegnała bezczelnego czarnego kota od konwi z
mlekiem. Zwierzę zeskoczyło ze stołu i, jak to miało w zwyczaju, skryło się w ciemnym
kącie. Stamtąd obserwowało przygotowujące wieczerzę kobiety z nadzieją, że gdzieś po
drodze między stołem a spiżarką spadnie na podłogę kruszyna chleba albo kawałeczek
mięsa. Na ogół tak właśnie się działo, Gjertrud bowiem wiedziała, jakie myśli kryją się w
kociej głowie za spojrzeniem mądrych żółtych oczu.
Randar przyszedł, gdy tylko ostatni talerz znalazł się na swoim miejscu, zawsze
wiedział, kiedy posiłek jest gotowy. Dzisiaj, jak w inne wieczory, czekała ich owsianka,
ale na Meisterplassen mogli sobie pozwolić na dołożenie do burej masy odrobiny masła i
kawałeczków mięsa. Popijali też mętny niebieskawy płyn, pozostający po odciśnięciu
serów, miał gorzkawy i kwaskowaty, ale znajomy i drogi sercu smak.
Obie kobiety, Maria i Gjertrud, nosiły u paska krótkie nożyki. Przydawały się w
pracy i przy stole do odkrawania plastrów mięsa z wielkiego solonego udźca, które
jedzono zawinięte w placki z mąki jęczmiennej.
Każde miało też własną łyżkę, pieczołowicie wyrzeźbioną przez Randara. Łyżka
Marii była najładniejsza, zdobiły ją kwiatowe wzory i smocze łby.
Gjertrud nie żałowała sobie strawy, jak gdyby lata dokuczliwego głodu wciąż się
nie skończyły. Przyszła na świat do życia, w którym głód był najgorszym wrogiem, i nie
nauczyła się jeszcze ufać temu, co może przynieść kolejny dzień.
Randar zwykle nie całował żony ani nie obdarzał jej pieszczotą na oczach innych
ludzi. Gdy tylko jednak Gjertrud wyszła po wodę, by napełnić kociołek nad ogniem,
zaraz skorzystał z okazji i delikatnie pogładził wydatny brzuch Marii.
- Witaj, maluszku, jak się dzisiaj miewasz? Tęskniłeś za tatą? Nie, na pewno
dobrze ci tam w środku, właściwie można ci pozazdrościć...
Maria uśmiechnęła się, słysząc pieszczotliwy głos męża, i odruchowo przeczesała
palcami jego czarne włosy.
- Małe ziarenko już niedługo będzie chciało się wydostać do swego taty - odparła
równie rozjaśnionym głosem i na moment przyłożyła stulone w ciup usta do warg
Randara.
Wróciła Gjertrud i spostrzegłszy, że skończyli posiłek, odmówiła dziękczynną
modlitwę. Odpowiedzieli jej „amen” i pozwolili, by posprzątała ze stołu. Miała być ich
służącą, lecz tak naprawdę stała się członkiem rodziny. Mimo wszystko jednak najcięż-
sze z kobiecych prac spadały teraz na nią, bo przecież ociężała, zmęczona Maria nie
mogła im podołać.
Uporawszy się z robotą, Gjertrud przyszła do nich. Usiadła na twardym stołku
przy ogniu, rozkoszując się sytością i spokojem, zapowiadającym nadejście kolejnej
nocy. Pod jesień wieczory robiły się coraz dłuższe, zbliżała się pora odpoczynku, dość
czasu na sen i długie, leniwe chwile przy ogniu.
Odkryli, że Gjertrud ładnie śpiewa, więc nuciła piękne stare ballady o miłości,
tęsknocie i namiętności.
Lubili tak siadywać we troje. Niekiedy głos Marii torował drogę ich myślom,
chętnie czytała z którejś z dwóch ksiąg, zabranych z Lyster. Trzecią, swój dziennik i
poradnik medyczny, zawsze trzymała w zamknięciu. Gotowa była strzec jej z narażeniem
własnego życia i przed nikim nie chciała otwierać.
Wkrótce przebrzmiała ostatnia zwrotka piosenki Gjertrud, zapadła ciepła,
przytulna cisza, w izbie całkiem opróżnionej z dźwięków spokojne mruczenie kota
zabrzmiało niczym hałas.
Gjertrud zebrała spódnice, wstała ze stołka. Ziewnęła, roztarła zdrętwiałą rękę.
- Chyba już się położę. Pokój Pański niech będzie z wami w nocy, śpijcie dobrze.
A gdyby coś się działo...
- To cię obudzimy - dokończył Randar. - Bo jako akuszerka nie mogę się z tobą
mierzyć, przynajmniej jeszcze nie teraz. Ale może następnym razem...
- Pst, mówienie o duszach, które wciąż czekają na swoją kolej, może sprowadzić
nieszczęście! Muszą ci wystarczyć te twoje dziwaczne rozmowy z tym tutaj!
Maria, żartobliwie karcąc męża, pozwoliła, by jego dłoń na powrót odnalazła swe
miejsce na kuli brzucha niczym tarcza ochronna.
Randar życzył Gjertrud dobranoc z takim zapałem, że nie mogła tego nie
zauważyć.
Kiedy wyszła, przytulił się do żony i też zaczął mruczeć jak kot.
- Co powiesz na to, moja bosko piękna małżonko, abym jako twój mąż i głowa
rodziny zaprowadził cię do łoża?
- Hm... - Maria popatrzyła nań z kpiącym uśmiechem. - Pytanie, czy dość w tobie
męskości, aby przeprawić ten wyładowany po brzegi szkuner przez takie ciasne drzwi!
Randar poderwał się i zanim Maria zdążyła się zorientować, dźwignął jej ciężkie
ciało z krzesła. Roześmiała się cicho, trzepnęła go leciutko w rozbawieniu, szczęśliwa, że
wciąż łączy ich miłość radosna jak u pary młodziutkich kochanków. Randar sprawnie
przeniósł żonę przez izbę do maleńkiej komory, służącej im za sypialnię. Po ślubie w
zeszłym roku sprawili sobie nowe łóżko, pięknie rzeźbione, ozdobione figurami, które,
jak Maria rumieniąc się przyznawała, bardzo do niej przemawiają. Były tam postacie
ludzi pochłoniętych równie wesołymi zabawami jak ich własne, kobiety o obfitych
kształtach i piękni mężczyźni zajęci swobodnymi igraszkami miłosnymi.
- Tak było w Rzymie, starym królestwie na drugim krańcu ziemi. Tam ludzie się
bawili, popijali słodkie wino i jedli winogrona prosto z drzewa. I kochali się... swobodnie
i bez wstydu, jak dzieci natury. To by dopiero było coś dla wszystkich mrocznych
mężów, wyznaczonych do pilnowania Pańskich owieczek po tej stronie wielkiego morza!
Randar zawsze lubił słuchać starych legend, wspomnień z podróży, anegdot
wędrowców. Zgromadził w swej pamięci wiele wesołych historyjek i fantastycznych
relacji z dalekich krain. Tyle opowieści wpadało katu w ucho tam, gdzie spotykali się
ludzie. Zapamiętywał każde słowo, chował je w głowie. Nie potrzebował do tego papieru
ani pióra, za to Maria zastanawiała się, czy nie powinna spisać wszystkich tych
emocjonujących historii; być może ich czytanie sprawiłoby komuś przyjemność.
Teraz Randar milczał, ułożył ją na łóżku i stojąc, tylko się jej przyglądał. Maria
się nie ruszała, wiedziała, że mąż zaraz pospieszy jej z pomocą przy rozdziewaniu się z
butów i spódnicy.
Randar ukląkł przy łóżku, rozluźnił rzemyki przytrzymujące drewniaki na jej
stopach i po kolei ściągał wełniane pończochy.
Maria sama rozpięła spódnicę i bluzkę, pomógł jej je zdjąć. Pozostała tylko w
spodniej koszuli, w której sypiała, gdy chłód zimowych nocy dawał się we znaki. Ale
pod grubymi wełnianymi derkami i baranicami, na których się kładli i którymi się
okrywali, wciąż utrzymywało się przytulne ciepło, poza tym mąż był przy jej ciele
niczym płomień, zawsze gorący i rozpalony, zawsze gotów, by rozgrzać ją pożądaniem.
Nawet teraz.
Nawet gdy czuła ciężar ciałka dziecka naciskający na kręgosłup, nawet gdy bolały
mięśnie pod brzuchem. Nawet, gdy obolałe piersi twardniały w oczekiwaniu na mający
wkrótce popłynąć strumień mleka.
Randar potrafił ją kochać, wiedział, że Maria chętnie przyjmuje dowody jego
miłości.
Legł na niej delikatnie, lekko, tak że nie odczuła nacisku jego silnego,
muskularnego ciała. Gorący oddech owionął stwardniałe sutki, również tym razem Marię
zdumiało, jak przyciemniła i uwrażliwiła je ciąża.
Randar nie pospieszał jej, dawał czas na nabranie oddechu, na to, by zmęczone
ciało dało się porwać gorączce zmysłów. We wnętrzu Marii falowało teraz morze, ciepła
ciecz, w której unosiło się dziecko, uciskająca wnętrzności i stanowiąca jednocześnie
poduszkę i osłonę przed jego twardym ciałem.
Ciekawe, o czym teraz myślisz, maleńki nieznajomy? Na pewno czujesz, że krew
w twoim świecie krąży szybciej, że moje serce bije mocno i rytmicznie, a brzuch napina
się w silnym, czułym uścisku.
A może ty, który przez krótką chwilę mieszkasz we mnie, znasz także moje
myśli?
Czy wiesz, że kocham tego mężczyznę, który jest twoim ojcem i który już
rozmawia z tobą z budzącym niemal przerażenie wyczekiwaniem w głosie?
Maria westchnęła ciężko, lecz z jej zmęczonej twarzy biła radość. Wyszła
Randarowi na spotkanie, mięśnie były teraz bardziej sprężyste, ciało zyskało energię,
jakby czerpiąc ją od niego. Z niezmierną czułością pozwolił Marii balansować na
krawędzi świadomości, aż sama dała przyzwolenie tkwiącym w niej morskim prądom, by
uniosły ich oboje. Szum w uszach musiał być tym samym prastarym dźwiękiem,
otaczającym ludzi w najważniejszych momentach życia.
Narodziny.
Śmierć.
Miłość.
Smak tej trójcy jest taki sam, przemknęło jej przez głowę, gdy siła ciążenia znów
przycisnęła ją do łóżka.
Poczuła, że morze się ucisza, jak wtedy gdy wichry gnają dalej, pozostawiając
wszystko w błogosławionym chaosie odrętwienia. Randar obejmował ją mocniej, jego
ciało już nie ciążyło Marii, odwróconej w jego stronę, jedną ręką podtrzymującej dziecko
w brzuchu.
- Kocham cię, Mario. Nigdy nie miała dość słuchania tych słów.
- Kocham cię...
Odpowiedź również zawsze brzmiała tak samo.
Napawali się owym szczególnym spokojem, rozkoszowali wzajemną bliskością.
Randar nie wypuszczał żony z objęć, wolna ręka nieprzerwanie przesuwała się po jej
ciele, gładziła obolałe członki, bawiła się jasnym, miękkim pasmem włosów. Podniósł jej
palce do ust, delikatnie je ucałował i przyłożył do własnej szyi.
Dotknął jej piersi, znów stwardniały, a jednocześnie brzuch lekko się napiął.
Maria ponownie poczuła słaby skurcz, wiedziała, że tym razem ciało ją ostrzega.
Ale wciąż jeszcze miała przed sobą dwie, trzy, a może nawet więcej godzin
odpoczynku.
Randar znalazł Marię przy wielkim stole. Wysunęła się ukradkiem z jego
uśpionych objęć i zdołała podnieść ciężkie ciało z łóżka, nie budząc przy tym męża.
Siedziała teraz cicho przy zapalonej świecy. Przy lekkich ruchach głowy jej
długie włosy falowały niczym wodospad. Twarz skrywała zasłona splotów o barwie
zboża, lecz Randar domyślał się, że Maria zaciska usta w skupieniu.
Jak zawsze, kiedy pisała.
Przed nią leżała rozłożona księga oprawna w czerwoną skórę, w ręku Maria
trzymała pióro z wypolerowanym do połysku uchwytem. Zapełniała żółtawą kartkę
niezwykłym, pięknym pismem. W niektórych miejscach wyglądało ono jak girlandy
kwiatów, w innych, zdaniem Randara, przypominało tajemnicze rysunki naskalne. Na
widok Marii siedzącej nad książkami zawsze czuł ukłucie w sercu, ale nigdy nic nie
powiedział. Mimo to jednak ona coś odgadywała, w każdym razie dawno już nie widział
jej z piórem w dłoni, chociaż wiedział, że pisze regularnie. Ta księga była jej zaufanym
przyjacielem, testamentem i dumą. Jakże pragnął móc ją z nią dzielić! Niestety, litery
pozostawały dla niego jedynie dziwacznymi kształtami, niezwykłymi dźwiękami na
papierze, nie potrafił dopatrzyć się sensu, który gdzieś tam musiał tkwić. Poza tym
brakowało mu dostatecznej chęci do nauki, uważał, że tyle innych rzeczy wypełnia życie.
Wiedział też, że jego własne umiejętności są wystarczające, by ocalić honor mężczyzny.
Maria z całą pewnością nie zamartwia się tym, że nie potrafi rzeźbić w drewnie.
Uśmiechnął się w ciemności, stanął w drzwiach, by jeszcze przez moment
radować się widokiem swej mądrej żony.
Ale uśmiech zamarł mu na twarzy, gdy Maria nagle odłożyła pióro i ciężko oparła
się o plecy krzesła. Włosy opadły z twarzy, płomień pojedynczej świecy czynił grymas
bólu jeszcze straszniejszym.
Czyżby działo się coś złego?
Odetchnęła głęboko, lekko przy tym pojękując.
Randar nie pojmował, dlaczego natychmiast do niej nie podbiegł. Rozumiał
jednak, że przekroczyła próg świata, do którego mężczyźni nie mają dostępu.
Poród się rozpoczął.
Dlaczego nie obudziła Gjertrud?
Skurcze minęły, Maria powoli obróciła głowę, uśmiechając się do ciemności, jak
gdyby wiedziała, że on tam stoi.
- Nie śpisz, Randarze? Podszedł do niej, dłonie lekko mu drżały.
- Nie. Obudziłem się, bo cię przy mnie nie było. Czy... czy już się zaczęło?
- Tak - odparła z uśmiechem i czułym gestem odgarnęła mu włosy z czoła. - Dziś
w nocy ujrzysz swoje dziecko!
Randar oddychał szybko, to takie nierzeczywiste. I jakże emocjonujące! Będzie
ojcem! Maleńka istotka w jej wielkim brzuchu jest już gotowa na spotkanie świata!
Ostatnimi czasy Randar miotał się między niedowierzaniem a dojmującą tęsknotą.
Myśl o nie narodzonym dziecku budziła całkiem nowe reakcje. Bał się, przede wszystkim
obawiał się o zdrowie żony, o to, że poród mu ją odbierze. Niejednemu przypadał w
udziale podobny los. Co roku pastorowie wpisywali w swoje księgi dziesiątki nowych
imion, imion kobiet, które zmarły, nie będąc w stanie urodzić dziecka bądź też w
następstwie trudnego porodu. Zostawali mężczyźni, jedni w łatwiejszej sytuacji, inni w
trudniejszej. Wielu nie mogło pozbyć się poczucia winy.
Strach ukłuł go w serce, napotkał spojrzenie jej spokojnych niebieskich oczu i
wiedział, że to zauważyła.
- Nie bój się, Randarze, wszystko pójdzie dobrze. Twoje dziecko jest zdrowe i
pełne woli życia, jak jego ojciec. A ja przecież rodziłam już bliźnięta i wiem, co mnie
czeka. Drugi raz zawsze jest łatwiejszy. I wszystko trwa znacznie krócej! Być może tym
razem Gjertrud będzie musiała uwarzyć połogową owsiankę już na śniadanie!
Jakby w odpowiedzi bez słów na tę uspokajającą przemowę ciało Marii na nowo
zacisnęło się mocno na dziecku. Mięśnie napinały się zarówno nad brzuchem, jak i pod
nim, Maria zdała sobie sprawę, że najwyższa pora zawołać Gjertrud, ale cały czas za-
chowywała spokój. Randar poczuł, że rodzi się w nim całkiem nowy szacunek dla żony.
Jego przecież ogarnęło wzburzenie; napięcie i lęk sprawiły, że pot zwilżył czarne włosy
na karku, choć w ich ulubionej izbie panował chłód, wręcz zimno.
- Czy mam przyprowadzić... obudzić ją? Maria powstrzymała się od chichotu,
zacisnęła wargi, nie mogąc w pełni zdusić uśmiechu. Ależ to zabawne patrzeć, jak ten
wielki, silny mężczyzna trzęsie się ze zdenerwowania i obawy! On, najdroższy, dający
poczucie bezpieczeństwa, będący dla niej oparciem! Przypominał teraz czterolatka, który
pokusił się na jakąś zanadto śmiałą sztuczkę.
Miała ochotę trochę się z nim podrażnić, bawiła ją jego niepewność w obliczu
czegoś tak od zarania przypisanego kobietom jak urodzenie dziecka.
- Randarze, myślę, że się z tym wstrzymamy. Chciałabym, żebyś jeszcze trochę ze
mną pobył. Oczekiwanie się dłuży, a Gjertrud potrzeba snu. Na razie i tak nic nie
mogłaby zrobić.
- Pozwól mi w każdym razie odprowadzić cię do łóżka, abyś mogła nieco
odpocząć. Może masz ochotę na kubek jakiegoś naparu? Jeśli mi wszystko wyjaśnisz, na
pewno potrafię...
- Nie, nie, żadnego picia. Jeśli napełnię brzuch herbatką, to zagrodzi ona drogę
dziecku. Ale i tak nastaw kociołek wody, przyda się później. Wyjmij te delikatne lniane
ściereczki, które włożyłam do skrzyni w sypialni, niech się pogotują w wodzie, żeby były
całkiem czyste. Znajdź też mały nożyk, można go także włożyć do garnka.
Randar stał jak żywy znak zapytania, ale prędko wziął się w garść i zrobił to, o co
prosiła Maria. Wprost niewiarygodne, jak ona może być tak spokojna! Widział, że
skurcze porodowe szarpią ukochane ciało, teraz nie mogła już powstrzymać się od jęku.
Te dźwięki rozrywały mu duszę, serce zmieniło się w krwawiącą grudę, a ból, jaki
najwidoczniej odczuwała, przyprawiał o mdłości. Jakież to niesprawiedliwe, że kobiety
muszą tak cierpieć! Takie kruche i słabe, większość posiada zaledwie połowę siły
mężczyzny. Dużo rozsądniejsze byłoby, gdyby to mężczyznom przypadał ten ogromny
wysiłek, jakim przecież był poród.
Wróciwszy, zaraz powiedział o tym Marii i poczuł się głupio, kiedy wybuchnęła
głośnym śmiechem.
- Najdroższy, twoje słowa świadczą o zaufaniu, jakie we mnie pokładasz! No cóż,
nie jestem mała ani krucha, a już na pewno nie teraz! I trochę bólu potrafię znieść równie
dobrze jak mężczyzna. Widziałam wielu cierpiących ludzi, i mężczyzn, i kobiety. I pod-
czas gdy mężczyźni mdleją na widok noża do przecinania wrzodów, kobiety miesiącami
znoszą najdokuczliwsze dolegliwości. Obawiam się, że gdyby w istocie było tak, jak
mówisz, świat zaludnialiby jedynacy!
I Randar musiał się roześmiać, rzeczywiście w słowach Marii tkwiło sporo
prawdy, ale twarz zaraz mu skamieniała, gdy kolejna fala bólu przetoczyła się przez ciało
ukochanej.
Przysiadł na brzegu łóżka, Maria wpiła mu paznokcie w ramię. Instynktownie
pogładził ją po brzuchu, poczuł nieprawdopodobnie silne mięśnie, napinające się pod
miękką skórą. Ogromnie mu to zaimponowało, siła żony poprzez dłonie przeniknęła do
jego ciała. Ucieszył się, kiedy znów się rozluźniła, moce tkwiące w delikatnym kobiecym
ciele wręcz przerażały swym ogromem.
- Jesteś pewna, że nie trzeba przyprowadzić Gjertrud?
Zastanowiła się przez chwilę, popatrzyła na niego badawczo.
- Randarze, boisz się?
- Taak. Ale też nie posiadam się z radości. Ogromnie się cieszę, że już niedługo
zobaczę ją albo jego.
- Najmilszy... Nikt nigdy nie był mi równie bliski jak ty. Wszystko z tobą
dzieliłam, największe szczęście i najmroczniejszy smutek. Jeśli zechcesz, będziemy
dzielić i to przeżycie. Zostań tutaj, przy mnie, i sam przyjmij swoje dziecko.
Randar zdumiony szeroko otworzył usta, ogarnęła go panika, a jednocześnie
słowa Marii wprawiły go w niewypowiedzianą dumę, dały niezwykłą radość.
Pochylił się, przyłożył policzek do brzucha. Ze środka nie dobiegał żaden odgłos.
Tylko on, ona i dziecko.
Tak właśnie powinno być.
Między coraz częściej następującymi skurczami Maria objaśniła mu wszystko, co
powinien wiedzieć. Pouczyła ze szczegółami, jak wygotować ściereczki i nóż. Ciarki
przeszły mu po plecach, gdy usłyszał, w jaki sposób należy przewiązać, a następnie
przeciąć pępowinę. Bardzo zdziwiła go własna reakcja, przecież wbijał stal w ludzkie
ciało więcej razy, niż potrafił zliczyć.
Teraz ogarnął go spokój, być może ona go nim zaraziła. Dzień wciąż kazał na
siebie czekać, do brzasku pozostały dwie albo nawet trzy godziny. A dziecko
najwidoczniej nie miało zamiaru zwlekać do chwili, aż ptaki przygotują mu powitalną
piosenkę.
Randar zorientował się, że bóle zmieniły charakter. Maria poprosiła, aby ułożył w
łóżku więcej poduszek, chciała też mieć za plecami wypchany stary worek z krzesła
Jorila. Siedziała teraz wyprostowana. Jak królowa na tronie, pomyślał Randar. Włosy
miała spocone u nasady, twarz czerwoną i błyszczącą. Kiedy skurcze osiągały szczyt,
zamykała oczy i z wyraźnym wysiłkiem starała się oddychać regularnie.
Randar podtrzymywał ją, ramiona zaciskały się odruchowo wokół naprężonego
ciała kobiety, był równie bliski osiągnięcia granicy wytrzymałości jak ona.
Pozwoliła mu ocierać sobie czoło i uśmiechała się leciutko, słysząc czułe,
pieszczotliwe słowa. Wiedziała, że nie przywykł, by stać jak obserwator, nie będąc w
stanie jej pomóc. Nastąpiły dwa czy trzy kolejne skurcze i Maria nachyliła się, zestawiła
nogi na podłogę. Przytrzymywała się słupów łóżka, siedząc, ledwie dotykała jego
krawędzi.
- Już teraz. Następnym razem... Jesteś gotów?
Nie miał czasu odpowiadać, klęczał na podłodze między jej nogami, w izbie było
za mało światła, by mógł wszystko widzieć dokładnie. Dłonie trochę mu drżały, jęki
Marii wypełniały mu głowę, gdy nagle koniuszkami palców wyczuł jakąś niezwykłą
twardość. Z ust Marii wyrwał się krótki, ostry krzyk, dyszała jak pies w upale. Strumień
letniej cieczy spłynął na ręce Randara.
Nareszcie, moment zdający się nie mieć końca.
Czarnowłosa, pomarszczona główka.
Mocno zaciśnięte usteczka, oczy prawie niewidoczne wśród zmarszczek.
Kolejny wysiłek, wielkie dłonie Randara pod pleckami noworodka.
Maleńka piąstka wywijała w chłodnym powietrzu, dziecko kopiąc nóżkami
jednym jedynym ruchem wyzwoliło się z ciała matki i bezpiecznie spoczęło na rękach
ojca.
Randar wpatrywał się w drobniutkie ciałko, w oczach mu zaiskrzyło, uczucia,
jakich doznawał, były tak intensywne, tak niepodobne do niczego innego, co dotychczas
odczuwał i myślał.
Dziecko poruszyło główką, usteczka otworzyły się, klatka piersiowa uniosła w
pierwszym bolesnym oddechu. Powietrze uszło z płuc w przenikliwym krzyku. Randar
usłyszał, że Maria śmieje się cicho, puściła już słupy łóżka i opadła z powrotem na
poduszki.
Randar zachował dość przytomności umysłu, by zapamiętać jej instrukcje, i
trzymając maleństwo na kolanach, owinął je w ogrzane pieluszki. Wkrótce urodziło się
łożysko. Dopiero teraz odszukał nóż i trzęsącymi się rękami przeciął sinofioletową strunę
łączącą matkę i dziecko.
W uniesieniu ciężko przełykał ślinę, poczuł na wargach smak soli. Maleństwo już
nie krzyczało, a dokładnie w momencie, gdy nóż przecinał sprężyste połączenie z łonem
matki, otworzyło oczy i napotkało spojrzenie ojca. Randar odniósł wrażenie, że dziecko
pragnie coś do niego powiedzieć, różowe wargi sformułowały bezdźwięczne słowo, a
oczy patrzyły tak wyzywająco, że prawie się wystraszył.
- I jak...? Syn czy córka?
Gwałtownie przywrócony do rzeczywistego świata, oderwał wzrok od dziecka i
podniósł mokrą twarz na Marię.
Wstał ostrożnie z zawiniątkiem w objęciach i włożył ruchliwą okruszynkę w
wyciągające się po nią ramiona matki. Patrzył na żonę zmieszany, jak gdyby jej pytanie
było najgłupszą rzeczą, jaką kiedykolwiek usłyszał.
- Randarze, czyżbyś nie sprawdził? Pocałowała go leciutko, poczuła uderzenie
pulsu na jego szyi. Rozbawiło ją trochę jego osłupienie, czułość wezbrała jej w piersi,
zupełnie zagłuszając przebłyski bólu w podbrzuszu. Ciało sprawiało wrażenie ciężkiego i
bezwładnego, brzuch był jak pusty worek. Dziecko leżało teraz na nim, przyglądało się
rodzicom badawczo, z bezgraniczną mądrością, zdążyło już odnaleźć swój paluszek i
silnymi wargami ssało go do białości.
Randar delikatnie odsunął na bok szare płótno.
- Dziewczynka - szepnął. - Taka maleńka... taka śliczna!
Maria dostrzegła lśniące ślady na jego twarzy, ciemne oczy błyszczały. Chyba
nigdy żaden mężczyzna nie cieszył się bardziej z narodzin córki. Spoglądał na nią, jakby
była maleńką boginią zesłaną z nieba, a nie czerwonym, pomarszczonym ludzkim
dzieckiem. Dziewczynka wymachiwała rączkami, nie podobało jej się zetknięcie
chłodnego powietrza ze skórą, nawet bez krzyku zdecydowany protest dał się wyraźnie
odczytać na buzi. Randar pospiesznie ją okrył.
- Weź ją teraz i idź do Gjertrud. Powiedz, że może już przyjść i pomóc mi
doprowadzić się do porządku. Ty zabierz malutką do izby, siądź z nią przy ogniu i
zatroszcz się o to, żeby nie marzła.
- Mario... dziękuję. Ucałowała go z wdzięcznością, wargi miała suche po
męczącej nocy. Zwilżył je własnymi, a potem z największą ostrożnością wziął dziecko i
ze świecą w ręku poszedł do izdebki Gjertrud.
W drzwiach nie mógł się powstrzymać, by nie odwrócić się do leżącej w łóżku
żony.
- Byłaś... niezwykła. I ta maleńka... Wspaniale, że mogłem przy tym być...
dziękuję.
Maria wiedziała, że nie potrzeba mu żadnej odpowiedzi, bo na jej twarzy
wypisane jest, co czuje. Wszechogarniające poczucie szczęścia rozeszło się po obolałym
ciele, czyste, niezmącone, nieskończenie piękne. Tym razem nie towarzyszyła mu żałoba,
córeczka urodziła się zdrowa i silna. Prawdę powiedziawszy Maria nigdy nie widziała
ładniejszej dziewczynki. I sprawiała wrażenie takiej mądrej, takiej spokojnej i
zadomowionej na świecie!
Maria od razu dostrzegła na malutkiej buzi własne rysy. W słabym świetle nie
potrafiła określić barwy oczu córeczki, przypuszczała jednak, że będą niebieskie. Nosek,
nieco spłaszczony przy porodzie, zapowiadał się na równie prosty i szlachetny jak jej
własny. Wysokie kości policzkowe na razie zasłaniały pucołowate policzki.
Usta, może odrobinę za szerokie, miały pięknie ukształtowany zarys.
Włosy natomiast były inne niż Marii. Zdumiewająco długie i czarne, czarne jak
błyszcząca kocia sierść.
- Córka Randara - szepnęła do siebie uszczęśliwiona.
Gjertrud zastała ją pogrążoną we śnie.
- Dzięki Bogu nie w dzień uwolnienia świętego Piotra - westchnęła. - Ale on użył
noża... Odcięto ci pępowinę jak synowi, maleńka. Oby Bóg nie pozwolił, by nóż obrócił
się przeciw tobie i sprowadził na ciebie nieszczęście.
Uczyniła znak krzyża nad matką i dzieckiem.
Gdy posłańcy z Lyster zapukali do drzwi, Eyliff Stedje nie nosił swej kurtki
lensmana. I bez tego jednak prezentował się elegancko w haftowanej kamizelce i koszuli,
której rękawy zdobiło tyle koronek, że każda kobieta na ich widok pozieleniałaby z za-
zdrości. Był wysoki, potężny, wydatny brzuch świadczył o dostatku. Twarz miał nieco
czerwoną, a chód wciąż zdradzał chorobę niszczącą stawy i mięśnie.
Dwaj młodzi mężczyźni stanęli w progu ze srogimi minami. Oświadczyli, że
przybywają z bardzo istotną sprawą, posłaniem od samego proboszcza z Lyster.
Gospodarz ze Stedje odniósł wrażenie, że szpony drapieżnika rozszarpują mu
wnętrzności. Maria!
Gestem wskazał im drogę do gabinetu, zirytowany polecił przystąpić do rzeczy,
gdy wzdychali zauroczeni pięknym wyposażeniem wnętrza. Ciemniejszy z nich dwóch
chrząknął i wyjął zwój papieru.
- Przybywamy z oskarżeniem. To proboszcz Revelin prosi niniejszym o
zatrzymanie Marii córki Liv, noszącej, zdaje się, nazwisko Meisterplass. Pragnie
postawić ją przed sądem, aby została ukarana i napiętnowana za występki przeciw
Koronie i Kościołowi. Proboszcz przysyła też listę świadków, jedenastopunktowy rejestr
przestępstw popełnionych na terenie jego parafii, a także krótkie objaśnienie, jakich
kościelnych reakcji należy się spodziewać w tej sprawie.
Gospodarz ze Stedje jęknął, na chwilę ukrył twarz w dłoniach.
- Na koniec dołącza jeszcze list od starego biskupa, z którego jasno i wyraźnie
wynika, z jak niebezpieczną kobietą macie do czynienia, lensmanie. Polecono nam
prosić, abyście postępowali ostrożnie - zakończył mężczyzna.
Lensman nie mógł oprzeć się wrażeniu, że w ostatnich słowach kryło się
podwójne znaczenie. Wisiały w powietrzu jeszcze długo po tym, jak dwaj przybysze
wyszli się posilić w oczekiwaniu na jego pokwitowanie.
Maria!
Znów chcą postawić ją przed sądem!
Wszystko w nim protestowało, szpony dzikiego zwierzęcia szarpały go na
strzępy. I kryło się za tym nie tylko współczucie, nie tylko miłość, która, jak wiedział,
gdzieś się w nim czaiła.
Najtrudniejsza do zniesienia była dokuczliwa świadomość utraty władzy. Rzecz
jasna bolało go, że idylla na Meisterplassen legła w gruzach. Maria spodziewała się w
tych dniach dziecka, prawdopodobnie przyszło już na świat. A kat nigdy dotąd nie nosił
głowy tak wysoko, wprost biło od niego szczęście. Wspaniałe weselisko było nie tylko
demonstracją wzajemnej miłości młodej pary, lecz także wyraźnym dowodem władzy,
jaką dzierżył we wsi Eyliff. Za jego sprawą wszyscy wiwatowali na cześć kata i jego
ubożuchnej narzeczonej. Teraz wszędzie przyjmowano ich jak wielkich państwa,
przyjaciół gospodarza ze Stedje. On sam zaś radował się wdzięcznością bijącą z oczu
Marii, jej siostrzanymi pocałunkami, lekkim zapachem ziół, gdy otaczała ramionami jego
szyję, dziękowała mu i nazywała przyjacielem.
Ta walka jednak okazała się przegrana. Wiedział to już, zanim przeczytał połowę
dokumentów. Znalazły się wśród nich zapisy zeznań pułkownikowych, pastorowej,
samego pastora, szanowanego gospodarza z wioski, dwóch młodych kobiet, które
pracowały u boku Marii. Najgorszy mimo wszystko był list biskupa. Pełen
niezrozumiałych słów i cytatów, lecz jego konkluzja była jednoznaczna i wyraźna:
Marię należy unieszkodliwić.
Nigdy jeszcze biskup nie miał do czynienia z dobitniejszymi i liczniejszymi
dowodami w sprawie o uprawianie czarów.
Zalecał zgładzenie Marii przez spalenie na stosie, pouczał też, jak uchronić dusze
nieszczęsnych ludzi lensmana i sędziów podczas kontaktów z czarownicą. Nakazywał
możliwie największą ostrożność i przysłał nawet cztery srebrne krzyżyki, specjalnie
pobłogosławione dla ochrony przed czarami. Strażnicy Marii powinni zawsze mieć je na
sobie.
Gospodarz ze Stedje patrzył, jak cztery lśniące plamki na stole się rozpływają, jak
gdyby łzy były zdolne rozpuścić nawet szlachetny metal. Oczy poczerwieniały mu z
wysiłku, wilgoć wydawała się obca, niezwykła. Pociągnął nosem, może z żalu, a może z
gniewu. Wstał z krzesła gwałtownie, aż się wywróciło, i zmiótł papiery razem ze
srebrnymi krzyżykami do skórzanej torby.
Piastował urząd lensmana, musiał wypełnić swoje obowiązki. Nienawidził
poczucia bezradności, lecz teraz pozostawało mu jedno: obowiązek i honor. Przeciwnicy
okazali się tym razem zbyt potężni, wiedział, że nie zdoła uratować tej kobiety, nawet
gdyby była jego córką. Lecz jeśli się pospieszy, być może uda mu się ocalić jej męża i
dzieci.
Trzeba z nimi porozmawiać, uprzedzić o strasznych kłopotach, jakie teraz
nadejdą. Wiedział, co ich czeka, zwykle oskarżenie o czary niosło ze sobą nieszczęście
wielu innych osób. Rzadko skazywano samą tylko czarownicę, potworny wir wciągał na
ogół przyjaciółki oskarżonej, siostry, a nawet dzieci, jeśli nie chciały wyrzec się
bluźnierczyni.
Najważniejsze teraz to dostać się na Meisterplassen tak, aby nikt się nie
zorientował.
Rano wyruszy tą samą drogą, zabierze do łodzi dwóch albo trzech swoich ludzi.
Wypełnią obowiązek, zabiorą Marię i przypilnują jej do czasu, aż pisarz zwoła sąd.
Ale nie może pozwolić, by serce waliło mu mocno na widok jej drogiej postaci. Z
lodowatym spokojem musi patrzeć, jak żelazo zamyka się wokół jej rąk.
Nie wytrzyma tego, nie zniesie myśli o cierpieniu tej kobiety.
Ucieczka!
W myślach lensmana nastąpił gwałtowny zwrot.
Ucieczka! Czy to możliwe? Czy istniała szansa, by ocalić jej życie tak, by nie
ucierpiała na tym jego cześć? Gdyby udało mu się powstrzymać posłańców przed
rozmową z ludźmi, gdyby zdołał znaleźć kogoś, kogo mógłby wysłać na Meisterplassen
w nocy... Sam miałby czyste ręce, mógłby siedzieć przez całą noc i częstować tych
dwóch łowczych winem i solonym mięsiwem. Nie będą go podejrzewać! Uwierzą w jego
zaskoczenie, gdy przybędą na Meisterplassen i znajdą opustoszałą zagrodę!
Najważniejsze, że nie pozostanie bezradny! Bardziej niż żal doskwierało mu
poczucie, że utracił władzę i wpływy.
Co sił w nogach pospieszył z powrotem przez ganek do gabinetu. Biodro
zaprotestowało, zakłuło w nim, jakby przypalano je rozżarzonym żelazem.
Musi pamiętać, żeby wziąć od Marii przepis na leki przed jej wyjazdem.
Bez jej specyfików nie przeżyje zimy.
ROZDZIAŁ III
Krzyk i zawodzenie kobiety słychać było od Sogndalsfjaeren po Nordnes. Od
przeraźliwego wycia włosy podnosiły się na głowach niewiastom i mężczyznom, dźwięki
wdzierały się pod czaszki, sprawiając wrażenie, że rozlegają się gdzieś nieprzyjemnie
blisko.
Ludzie przerywali pracę, kamienieli, wrastali w miejsce.
Lament niósł się ponad wodą, odbijał od ścian gór i powracał odrzucany to w
jedną, to w drugą stronę niczym odwieczne echo szaleństwa.
Niektórzy starzy ludzie czynili w powietrzu znak krzyża.
Matki mocno przygarniały dzieci do siebie, uciszały ich jękliwe protesty.
Takie krzyki...
Czy to grasują wilkołaki?
Czy leśne potwory szarpią ciało jakiegoś nieszczęśnika?
Krzyki urwały się nagle, ucięły, jakby uwięzły w gardle zaszlachtowanej świni.
Cisza, jaka zapadła potem, budziła grozę, ludzi wiele kosztowało, by z powrotem
wprawić w ruch ręce i stopy. Mamrocząc prosili swego Boga o opiekę, a wieczorem, sie-
dząc przy palenisku, lękliwie tulili się do siebie.
Ostrzeżenie.
Co innego, jak nie ostrzeżenie?
Złe czasy już przeżyli, i złe czasy na pewno powrócą.
Czyż wszyscy nie widzieli czarnej smugi na niebie w wieczór świętego Jana? Czy
podczas poprzedniej pełni morze nie podniosło się do poziomu, jakiego nigdy wcześniej
nie osiągnęło?
Złe moce.
Groza.
Maluczkim na ochronę pozostawały jedynie ich modlitwy i rytuały.
A gdy dowiedzieli się, że Marię Meisterplass wepchnięto do piwnicy lensmana
zakutą w srebrne kajdany, strach i niepewność jeszcze się wzmogły, zmieniając ich w
porzucone przez pasterza stadko owiec.
Garnęli się ku sobie, aż wreszcie znaleźli drogę do starego kościoła, gdzie
proboszcz groźnie wymachiwał laską nad zbłąkanymi owieczkami.
Jak prawdziwy pasterz Pana zgromadził ich wokół siebie i nakazywał większy
szacunek dla swoich słów. Rozprawiał o mocy czarownicy, grzmiał nad nimi, aż czuli się
niczym pył pod stopą Boga.
Potem kazał im wstać, a jego głos był teraz miękki i ciepły jak wełna jagnięcia.
Rzucili się do jego rąk, uradowani, że wywołane wzburzeniem napięcie ustępuje z ciała.
Źle wybrali.
Gospodarz ze Stedje musi sam zaprowadzić swoją ulubienicę do lochu.
Proboszcz wstąpił na kazalnicę, opromieniony blaskiem nowego autorytetu. Od
początku miał rację.
Nie omieszkał im tego przypomnieć.
Wiedział, że poubierani w szarość, przygarbieni wieśniacy i chałupnicy dobrze się
zastanowią, zanim w ogóle dopuszczą do siebie myśl, że cokolwiek da się zmienić.
Stali teraz przed nim, mężczyźni z gołymi głowami i zgiętymi karkami, kobiety o
czerwonych, popękanych od pracy rękach, w ciężkich drewniakach.
Nikt nie podnosił głowy ku światłu sączącemu się przez okienko za ołtarzem.
Widział, że oddychają ciężko, tu i ówdzie rozlegało się zduszone łkanie lub
westchnienie żalu z kobiecej strony.
Pastor cieszył się na uroczysty obiad, czekający go wieczorem. Zamierzał gościć
pastora z Lyster we własnej osobie, a wieści o potędze pana Revelina dawno już
wędrowały wzdłuż fiordu. Postara się pogratulować swemu koledze tak mądrego
wykorzystania własnej pozycji.
Kobietę równie dobrze już można uznać za martwą.
Może naprawdę była czarownicą, a może tylko zuchwałą dziwką. Z radością
będzie patrzeć, jak daje się łamać niczym sucha gałąź.
Złote anielskie włosy pięknie się będą prezentować na kiju u wrót kościoła!
Lensman Stedje nie przypuszczał, że Marię ogarnie takie zamroczenie, taka
niemoc. Podczas krótkiej przeprawy przez fiord nastawił się na łzy, gniew, głęboki żal.
Postanowił, że nie da się wzruszyć widokiem pięknej matki, odrywanej teraz od swego
nowo narodzonego dziecka i od mężczyzny, którego otwarcie darzyła tak wielką
miłością.
Starsza córka Sunniva jakoś da sobie radę. Lensman usiłował ją odnaleźć zaraz
pierwszej nocy po przybyciu posłańców, chciał bowiem, by to ona ostrzegła matkę i
towarzyszyła jej w ucieczce.
Ale gdy gospodyni na życzenie lensmana poszła sprowadzić dziewczynę, ta nie
leżała w swoim łóżku.
Córka Marii hulała.
Powiadano, że młody chłopak Gurvinów często kręci się po kątach zagrody
Stedje.
Lensman pojął, że najwidoczniej tym razem niepisane mu zaniedbanie swoich
obowiązków.
Zatem niechaj stanie się tak, jak chce tego los.
Proboszcz na pewno będzie umiał wykorzystać ten niespodziewany zwrot w
walce o prestiż.
Gospodarz ze Stedje poczuł znajomy ból w stawach, świadom swej klęski mocno
zacisnął zęby.
Dotarli do celu, Gjertrud, nieszczęsna dziewczyna, która tak rozkwitła pod
skrzydłami Marii, powitała ich serdecznie.
- A więc to sam lensman czyni nam ten honor i przybywa w odwiedziny? To
doprawdy przyjemna niespodzianka! Maria odzyskała już siły, chociaż maleńka urodziła
się zaledwie przed trzema dniami.
Lensman chrząknął. Czy ta kobieta nie widzi, że on przybywa w o wiele
poważniejszej sprawie niż wizyta u położnicy? Nie pojmuje, że gdyby zamierzał
gawędzić nad kołyską, nie zabierałby ze sobą dwóch silnych mężczyzn?
Gjertrud pomknęła do izby, ruchem dłoni zapraszając go do środka, wesoło
wołała coś do Marii.
Maria siedziała przy palenisku, na najpiękniejszym krześle, które dłonie Randara
wycięły z grubego pnia drzewa.
Dziecko leżało przy piersi.
Czarnowłose, silne.
Kot znalazł sobie wygodne miejsce w zagłębieniu drugiego ramienia Marii, i on
ułożył się jak niemowlę. Lensman z okrutną jasnością pojął, jak świetnie do oskarżenia o
czary pasuje ten obrazek.
Wyciszył wszystkie uczucia i wyjąwszy papiery, krótko przedstawił swoją
sprawę.
Maria otworzyła usta, oczy Randara zwęziły się niemal w szparki, pociemniały.
Gjertrud uderzyła w krzyk.
Maria szepnęła:
- Pomyłka... Ach, na Boga, to musi być pomyłka! To nie może się powtórzyć! Nie
może! Mój drogi, jesteś moim przyjacielem, powiedz, że to tylko nieporozumienie!
Lensman odetchnął głęboko, nie chciał spojrzeć w niebieskie oczy.
- Raczej nie jest to pomyłka, Mario Meisterplass. Twoja sytuacja marnie się
przedstawia, powinnaś pięknie się pożegnać z bliskimi. Oskarżenia przeciwko tobie są
poważne, świadkowie silni. Ale sprawiedliwość zawsze ma szansę, wiem, że jeszcze inni
składają ręce do modlitwy za ciebie.
Przymknął oczy, nie chciał patrzeć na twarz sino - bladą i przezroczystą jak
mleko, z którego zdjęto śmietanę.
Wreszcie Maria wzięła się w garść, włożyła dziecko w ramiona Randara i z
godnością podeszła do przyjaciela.
- Ty, który tyle razy służyłeś mi wsparciem, daj mi chociaż kilka dni! Daj mi parę
godzin, abym mogła zatroszczyć się o moje dziecko, które mi odrywacie od piersi! Daj
mi czas, abym mogła się pożegnać, wywiązać ze wszystkich obowiązków gospodyni.
Później pójdę z wami i z podniesioną głową stawię czoło temu oskarżeniu!
Lensman zmęczony pokręcił głową, wzrok wbił w ziemię.
- Musisz pójść z nami teraz, Mario. Ja... sądzę... że możesz zabrać dziecko ze
sobą. Myśleliśmy... nie wiedzieliśmy, że jest takie maleńkie...
- Sunniva! Maria zadrżała na wspomnienie starszej córki, a jednocześnie w sercu
zakłuło ją, bo to niemal dorosłe dziecko tak rzadko zajmowało jej myśli.
- Powiedziałeś jej?
- Nie, uznałem, że najchętniej sama się z nią pożegnasz, z pewnością nadarzy się
okazja. Większość czasu spędza wprawdzie w kuchni, lecz pod nadzorem chyba będzie
mogła odwiedzić matkę w piwnicy.
- Dobrze - odparła Maria bezgłośnie. W gardle jej zaschło, miała wrażenie, że
popękało jak spalona słońcem ziemia.
Zbliżyła się do lensmana, oczy błyszczały jej, wręcz iskrzyły. Z ciała unosiła się
słodkawa, obca woń. Widoku sprężystych, pełnych piersi lensman nie mógł znieść.
Wciąż trzymając dziecko w ramionach, przytuliła policzek do jego ramienia.
- Ze względu na to maleństwo... pozwól mi pozostać tu do jutra...
Lensman, aby uczynić jeden nieduży krok w tył, musiał zebrać wszystkie swoje
siły. Wbił wzrok w ścianę za plecami Marii.
- Pojmać oskarżoną! Teraz! Jego ludzie usłuchali, wyrwano dziecko z objęć Marii
i podano ojcu. Dwie błyszczące, połączone łańcuchem obręcze zacisnęły się na rękach
kobiety.
- Oddajcie jej dziecko - nakazał lensman. - A wy poszukajcie dla niej jakiegoś
ubrania, jedzenia i kilku świec, jeśli macie. To się jej przyda w loszku, choć oczywiście
zatroszczymy się o nią tak, jak nakazuje obowiązek.
Gjertrud z płaczem zaczęła kręcić się po chacie niby przerażony ptak.
Randar stał nieruchomo niczym figura wyrzeźbiona z drewna, tylko dłonie
otwierały mu się i zamykały.
Lensman prawie już zapomniał, że dawny kat jest świadkiem tego, co się dzieje, i
właśnie dlatego nie spodziewał się ataku z jego strony.
Jedenasty grudnia. Dzień narodzin diabła. Sunniva przygnębiona i cicha siedziała
przy kuchennym stole w zagrodzie lensmana. Dzisiaj nareszcie wypuszczą mamę z tej
zimnej, ciemnej piwnicy. I tak nie najgorzej ją traktowano, lensman Stedje zadbał o
strawę i posłanie, większość więźniów mogła tylko zazdrościć Marii.
Sunnivie zezwolono na krótkie odwiedziny u matki w każdą niedzielę.
Przekazywała pozdrowienia od Randara, a raz przyniosła pasemko włosów Maryjki w
medalionie z drewna. Gjertrud przysyłała ciastka i masło.
Serce Sunnivy umarło, nie potrafiła już dłużej płakać nad nieszczęściem, jakie
spadło na nich wszystkich.
Przyjmowała pieszczoty matki, widziała, że również jej policzki są suche, lecz
smutek w oczach Marii wypalał głębokie rany w duszy córki; Sunniva wiedziała, że w
oczach mamy zamieszkała śmierć.
Zrobiła to, o co prosiła mama, ukryła księgi i lekarstwa w jaskini w skale,
położonej kilkaset kroków ponad zagrodą.
Wszystkie pachnące zioła mamy spalono. Kot gdzieś zniknął.
Nawet krowa zdawała się cierpieć, stała w swoim kącie osowiała, a pod okiem
miała wilgotne smugi. Wiedziała, że coś się stało.
Sunniva prawie chciała, żeby to nareszcie się skończyło. Wszyscy naokoło zresztą
powtarzali, że matka równie dobrze mogłaby już umrzeć i spocząć w grobie.
Zamierzali świadczyć przeciwko niej wysoko postawieni mężczyźni. Kobiety
zapewne uzupełnią ich słowa fantastycznymi opowieściami o władzy czarownicy nad
ludźmi.
Niektóre widziały przecież, jak ich mężowie ulegają urokowi rzuconemu przez
piękną istotę.
A jeden z parobków lensmana z szeroko otwartymi z emocji oczyma rozprawiał o
tym, jak to Maria, kiedy po nią przyszli, karmiła piersią czarnego kota!
I gdy jej mąż rzucił się na lensmana, wbiła tylko weń głębokie spojrzenie i
powstrzymała go bez jednego słowa!
Zmieniła go w kamień!
Tak, tak, parobek lensmana twierdził nawet, że widział błyskawice padające z jej
oczu. Przemknęły przez izbę i ugodziły walczących mężczyzn, którzy od tego zdrętwieli i
zastygli we wrogim uścisku.
Sunniva wiedziała, że to Gjertrud tak okropnie krzyczała. Ona sama słyszała o
wszystkim, co wydarzyło się na Meisterplassen, najpierw od obcych ludzi ze wsi, później
w krótkich, skąpych zdaniach od Randara.
Opowiadał o tamtym strasznym dniu z pozoru bez żadnych uczuć. Sunniva
cieszyła się, że jest Gjertrud, która teraz zajmie się nie tylko młodszą siostrzyczką, ale i
nim.
Gjertrud za to nie skąpiła szczegółów, opisując dramatyczny moment
aresztowania.
Maria ani przez chwilę nie straciła przytomności umysłu.
Sama zapakowała swoją torbę, pamiętając nawet o ściereczkach, niezbędnych jej
teraz po porodzie do utrzymania czystości.
Do koszyka włożyła trochę jedzenia, pojemniczek z jakąś nalewką, woreczek
nasion. Objęła męża, jego ramiona, kiedy nareszcie zamknęły się wokół niej, wydawały
się takie ciężkie. Patrzył na nią martwym wzrokiem, nie przejmując się łzami, napływa-
jącymi nie wiadomo skąd i otwarcie ściekającymi po szorstkich policzkach.
- Kocham cię. I maleńką. Pamiętaj, abyś jej o tym powiedział, jeśli ja sama nie
będę mogła! Nie zabiorę jej, chociaż przydałoby jej się jeszcze kilka dni przy piersi.
Piwniczny loch to nie miejsce dla niej.
Maria odwróciła się do rozhisteryzowanej Gjertrud. Dziewczyna umilkła, z
trudem chwytała powietrze, aż wreszcie rzuciła się przyjaciółce na szyję.
- Spokojnie, moja droga. Znosiłaś już gorsze rzeczy. Teraz musisz być silna ze
względu na mnie. Podczas gdy mnie nie będzie, zastąpisz malutkiej matkę. Musisz się też
zająć Sunnivą i Randarem. Potrafisz przygotować mieszankę mleczną dla niemowląt?
Gjertrud zrozpaczona pokiwała głową.
- To dobrze. Na początku nie za mocną, najlepiej tylko trochę mleka w wodzie. I
dodaj kapkę miodu, niech posmakuje słodyczy. Radością będzie mi myśl, że jest jej
mimo wszystko dobrze...
Głos Marii się załamał, ale też i nie było już więcej o czym mówić. Ludzie
lensmana stali niespokojni, wystraszeni. Unikali patrzenia jej w oczy, obawiali się bijącej
z nich siły. Na Boga, po tej kobiecie nie widać nawet, żeby się bała! Musi mieć niebez-
piecznie potężnego obrońcę!
Przeżegnali się, na wszelki wypadek sięgnęli do zawieszonych na szyi srebrnych
krzyżyków.
W łodzi leżało żelazo i cebula, uznane środki chroniące od złych mocy. Ale Maria
siedziała na ławeczce spokojnie jak baranek, wyglądała wręcz niewinnie. Na twarzy
malował jej się taki smutek, że nawet tych gruboskórnych młodzieniaszków ścisnęło w
żołądku. Chwycili jednak mocniej wiosła i zmusili się do myślenia wyłącznie o rytmie
wiosłowania.
- Jak do tego doszło? - spytała Maria bezbarwnym głosem.
- Dowiesz się wszystkiego, gdy znajdziemy się w moim gabinecie - odparł
lensman krótko. Nerwowe spojrzenie pobiegło w stronę parobków.
I rzeczywiście tam się dowiedziała.
Właściwie nie było żadną niespodzianką, że za wszystkim stoi pan Revelin.
O wiele straszniejsze okazało się czytanie sformułowanych z okrutną
wyrazistością zeznań Cecilii. Rozpoczynały się stwierdzeniem, że pastorowa zaniemogła,
prawdopodobnie za sprawą czarownicy, lecz mimo to jest w stanie opowiedzieć swą
historię, przedstawić niesłychanie złe wspomnienia z dzieciństwa w domu wiedźmy. Już
jako dziecko Cecilia była narażona na oddziaływanie jej zła! Nareszcie wyjdzie na jaw
wszystko, co przydarzyło się niewinnej Marii Cecilii Mogensdatter Skanke, gdy jej ojciec
wziął sobie na nałożnicę kapłankę Szatana!
Maria zaniemówiła, gdy lensman monotonnie odczytywał słowa mające
pochodzić od Cecilii:
...widziałam, jak bierze zmarłego noworodka i wkłada go do pudełka. Zamierzała
użyć jego tłuszczu do któregoś ze swoich czarnoksięskich specyfików...
...moja macocha zmusiła go, by tańczył jak lunatyk, a sama ubrała się w jego
sutannę, wrzeszczała i przeklinała, odsłaniając najwstydliwsze miejsca swego ciała i
pokazując je księżycowi...
...zrobiłam się nieruchoma jak kamień, a moje serce biło tylko dzięki wierności i
ufności w Najświętszego. Urokiem chciała mnie uśmiercić i niemal jej się to udało!
...widziałam na własne oczy, na ciele chłopaka wykwitły czerwone plamy akurat
w miejscach, gdzie dotknęła go czarownica. Przez osiem dni prawie nie mógł chodzić, jej
przekleństwo utkwiło w punkcie, w którym najbardziej boli...
Maria przeżyła wstrząs.
Czy Cecilia naprawdę wszystko to powiedziała? Czyżby wciąż było w niej tyle
goryczy, tyle zła? Jak mogła posyłać na stos niewinnego człowieka tylko dlatego, że jej
własne życie okazało się tak strasznie pozbawione treści?
Marii zabrakło już sił, by trzymać głowę podniesioną. Osłabiona po porodzie
wciąż krwawiła, do lochu musiano ją zanieść.
Przez pierwsze trzy dni nie udało się nawiązać z nią kontaktu.
Lensman zaniemógł i położył się do łóżka. W ciemne noce dobiegały jego jęki i
krzyki bólu, gdy tysiąc demonów wbijało rozżarzone włócznie w członki i stawy
nieszczęsnego.
Przekleństwo rzucone przez czarownicę, szeptano.
A kiedy jeden z parobków lensmana, uczestniczących w jej pojmaniu, również
musiał położyć się do łóżka z ciałem pokrytym okropną wysypką, ani jeden człowiek we
wsi nie mógł zaprzeczyć, że Maria obdarzona jest mroczną mocą.
Pisarza i sędziów czeka łatwe zadanie.
Jedenastego grudnia nastał piękny, jasny zimowy dzień. Świeżo spadły śnieg
pokrył szare błocko i rozsypał diamenty nawet na płaszczach najuboższych. Rozprawę
wyznaczono na południową porę. Pisarz zdumiał się, że tym razem pomieszczenie
wypełniło się zaledwie w połowie. Widocznie ludzie bali się urocznego oka czarownicy,
a ich strach okazał się na tyle silny, że przezwyciężył ciekawość.
Tylko świadkowie siedzieli zbici w grupki. Spodziewali się, że ujrzą także kata, a
być może również dorastającą córkę oskarżonej, Sunnivę. Oni jednak nie przyszli.
Skorzystali z przysługującego im prawa odmowy świadczenia przeciwko żonie i matce,
przekonani, że wiadomość o wyroku i tak w czas do nich dotrze. Swoją czarną łodzią
przypłynął natomiast ten zarośnięty włóczęga, już on będzie umiał powtórzyć na
Meisterplassen każde słowo wypowiedziane podczas rozprawy.
Wszyscy wiedzieli, że Ole - Miedziak jest przyjacielem Marii. Ciekawe, co się
kryje za tą brodą i szpakowatą czupryną? Wielki ciemny kapelusz opadał mu tak głęboko
na twarz, że nie dało się rozróżnić grubych rysów, lecz sama postać Olego, charaktery-
styczne utykanie, a szczególnie ciężka czarna łódź czyniły go łatwym do rozpoznania dla
każdego, kto mieszkał nad wielkim fiordem. W sam raz przyjaciel dla czarownicy!
Mroczny, tajemniczy, nieobliczalny.
Powiadano, że na jego sumieniu ciąży niejedno zabójstwo, lecz ze wszystkich
oskarżeń zdołał się wywinąć. Podejmował się także przewozu zwłok, widać nie lękał się
ani zarazy, ani burzy. Bóg jeden wiedział, skąd się wziął i ile miał lat! Już od trzech po-
koleń straszono dzieci opowieściami o człowieku żeglującym po fiordzie czarną łodzią,
uważaną za zwiastun nieszczęścia.
Pisarz uderzył srebrnym młotkiem w stół na znak, że rozprawa może się
zaczynać. Ośmiu poważanych mężczyzn zajęło miejsca pod ścianą, stół przed nimi
nakryto pięknym lnianym obrusem, na skraju położono dwie księgi prawnicze. Tranowe
lampy oświetlały izbę, barani łój w świecach topniał wokół knotów, palących się
dziwnym niebieskawym płomieniem. Przed pustym krzesłem, na którym zasiąść miał
pisarz przewodniczący rozprawie, leżała rozłożona Biblia.
Z biskupstwa sprowadzono dodatkowego sędziego, biegłego. Specjalnością tego
pastora, wykształconego w Kopenhadze i w wielkim świecie, były czarownice.
Niepozorny raczej mężczyzna nosił czarny księży strój, a na szyi wielki, lśniący niczym
brąz krzyż. Głowę okalał mu wianuszek włosów, część zaczesana była na łysą czaszkę.
Suche, chorobliwie żółte dłonie.
Prosty, szpiczasty nos, przypominający ptasi dziób. Jasne, bardzo jasne oczy,
przezroczyste jak woda, lecz nie pozbawione błysku inteligencji i bystrości. Na
spojrzenia wieśniaków odpowiadał ściągniętą twarzą, chłopi wyczuwali, że ten sługa
Pana to jeden z tych, co bez trudu odgadną ich najgłębiej skrywane grzechy.
Zadrżeli, nie spodobał im się.
Nawet pisarza po przywitaniu z tym człowiekiem paskudnie zapiekły ręce. Lecz
ten duchowny był zaufanym proboszcza z Lyster, a ponadto zatrzymał się u ich własnego
pastora, gdzie podejmowano go ze wszystkimi honorami.
Maximilian Joshua Bern.
Znawca czarownic, kapłan i sędzia.
Jego oblicze nie zdradzało żadnych uczuć. Dopiero gdy wprowadzono Marię,
podniósł głowę, skierował wzrok na sufit i przyciszonym głosem wymamrotał modlitwę.
Wyciągnął w stronę oskarżonej cienki palec i zarzucił ją gradem niezrozumiałych
łacińskich słów.
Maria nie poświęciła mu zbytniej uwagi, ledwie omiotła wzrokiem
zgromadzonych. Jej spojrzenie zatrzymało się na przygarbionej postaci na pierwszej
ławce. Włosy o barwie piasku nad czarną sutanną. Obok chuda kobieta w czarnym
czepcu.
Małżonkowie Revelin.
Maria twardo popatrzyła pastorowi w oczy, nie pozwalając, by odwrócił wzrok, i
zobaczyła, że przez sekundę się zachwiał. Zaraz jednak wyprostował się, ułożył usta tak,
jak gdyby zamierzał splunąć. Jedynie ona to zauważyła. Cecilia natomiast nie podnosiła
głowy. Marii tylko przez moment mignęła przed oczyma zamknięta, naznaczona
głębokimi bruzdami twarz. Ale gdy wstała na wejście sędziego, Maria spostrzegła jej
lekko zaokrąglony brzuch.
Cecilia była w ciąży.
Sędziowie siedzieli bez ruchu jak przyklejeni do oparć krzeseł, kiedy proboszcz
Revelin wygłaszał swe oskarżenia w obliczu sądu. Krótkie oświadczenie Marii,
zapewniającej o swej niewinności, rozpadło się w proch, jak rozsypuje się na okruszki
kawałek chleba w kurniku.
Revelin lepiej niż kiedykolwiek zademonstrował swe wspaniałe umiejętności
krasomówcze, jego głos to wznosił się, to opadał, porywając słuchaczy uwodzicielsko
dramatyczną historią życia Marii i jej poczynań w Lyster. Opowiadał o jej schadzkach ze
Złym w księżycowe noce, o tym, jak na oczach ludzi dawała się unosić wodzie, mając za
jedyne okrycie swoje włosy.
Zgromadzonym dech zaparło w piersiach, gdy pastor ze szczegółami opisywał
wyuzdane spotkania Marii z diabelskim kochankiem, podczas których świadczyła mu
najbardziej zwierzęce cielesne usługi, za co on wynagrodził ją owymi szczególnymi
talentami. Pastor mógł nawet przedstawić świadków, którzy widzieli, jak Maria się
obnaża i oddaje ciemnemu mężczyźnie z kopytami i wilczą twarzą.
Jakby i tego było mało, pan Revelin przedstawił namacalne dowody.
Księgi. Leksykony. Jeden z nich tak niebezpieczny, że Revelin dotykał go jedynie
szczypcami do kominka. Maria rozpoznała sekretną Księgę Sztuk Sefraniusa, najdroższą
własność Mogensa, o której istnieniu wiedziała, choć on się tego nie domyślał. Napisane
własnoręcznie przez Marię recepty. I flaszeczki z trucizną.
Tak, to rzeczywiście trucizna.
Sądowi zademonstrowano to, podając psu kawałeczki mięsa zanurzone w
miksturach Marii. Zwierzę przez kilka minut wiło się w konwulsjach, toczyło pianę z
pyska. Maria odwróciła twarz ściągniętą bólem, kilku sędziów zadrżało z przerażenia na
widok cierpień psa.
Pan Revelin przedstawił jeszcze zaprzysiężone świadectwa dwóch kobiet z
wioski, które widziały Marię lecącą na miotle w dzień przesilenia zimowego.
Pisarz, mimo powagi sytuacji, walczył z uśmiechem. Był trzeźwo myślącym
człowiekiem, lecz w tym przypadku musiał przyznać, że zbyt wiele okoliczności
świadczy przeciwko oskarżonej. Jeśli w ogóle istnieją czarownice, to postępki tej kobiety
są najbliższe dowodów na ich istnienie.
Później nadeszła kolej biegłego. Potrzebował wiele czasu i słów na
zaprezentowanie swego fachowego przygotowania, drobiazgowo relacjonował
wcześniejsze podobne sprawy, w których brał udział zarówno w kraju, jak i za granicą.
Zakończył swą przemowę jasno i wyraźnie. Zaofiarował się, że jeśli sędziowie
uznają to za konieczne, zdobędzie dalsze decydujące dowody, doskonale bowiem zna
odpowiednie sposoby i metody przesłuchania, które z całą pewnością wymuszą
ostateczne przyznanie się do winy...
Ośmiu sędziów, przykładnych gospodarzy i obywateli, z trudem przełknęło ślinę.
Słyszeli o przesłuchaniach czarownic i obrzydzenie ogarniało ich na myśl o tym, że ta
piękna kobieta miałaby być kaleczona i dręczona w imię prawa. Na pewno była nie-
bezpieczna, lecz jeśli zdawała sobie sprawę, co jest dla niej lepsze, powinna przyznać się
do winy i zaakceptować względnie prędką śmierć.
Sąd zakończył trzeci dzień rozprawy powtórnym wezwaniem Marii. Gdy pisarz
skierował wzrok na oskarżoną, w pomieszczeniu zapadła cisza.
- Mario Meisterplass, słyszałaś słowa tych ludzi przeciw swoim własnym. To
dobrzy obywatele, dwaj z nich nawet to pasterze naszego Pana tu na ziemi. Czy wciąż
masz śmiałość kłamać przed obliczem sądu? Pragniesz dodać jeszcze jeden niewyba-
czalny występek do rejestru swych grzechów, zarzucając kłamstwo tym, którzy stoją
wyżej od ciebie?
Maria nie od razu odpowiedziała, szukała właściwych słów. Przychodziło jej to
teraz z trudem, całe ciało wydawało się należeć do kogoś innego. Odnosiła wrażenie, że
obserwuje z góry wydarzenia, jakby zmieniła się w muchę, siedzącą na ścianie i przy-
patrującą się ludziom.
Sędzia ponownie ją wezwał, wyglądało na to, że Maria przebudziła się z
nieświadomości.
- Panie pisarzu, nie mogę powiedzieć nic innego, jak tylko to, że nie przyznaję się
do winy. Nie jestem czarownicą. Zawsze starałam się wykorzystać wszystko, co wiem,
dla dobra ludzi, służyć im pomocą, uzdrawiać...
- Ale przyznajesz, że zaprzedałaś duszę diabłu, aby zdobyć taką potęgę i
umiejętności?
- Diabeł... Nic o nim nie wiem. Znam tylko jednego Boga, dobrego i
miłosiernego. Jeśli diabeł w ogóle istnieje, to, przypuszczam, ma on siedzibę w ludzkich
sercach!
- Przyznajesz więc, że wpuściłaś Złego do swego serca? - W głosie pisarza dał się
niemal słyszeć gniew.
Maria odparła tak samo cicho:
- Nie przyznaję się do żadnych konszachtów z jakąkolwiek duchową mocą, ani
złą, ani dobrą. Wykorzystuję jedynie rośliny, które rosną na ziemi, i swoją własną
wiedzę. Zdobyłam ją z wielkich ksiąg, z zapisków mądrych medyków. W dalekim
świecie... tam wiedzą więcej o słabościach ciała. Tam potrafią zapanować nad
chorobami, które co dnia zabijają i okaleczają nas, mieszkańców ciasnych fiordów... Tak
bardzo pragnę się uczyć, ratować ludzi od tych mąk...
- To grzech! - przerwał jej Revelin. Siny z gniewu poderwał się ze swego miejsca
i wymachiwał rękami. - Słuchajcie, co mówi czarownica! Pragnie zająć miejsce Boga,
chce rządzić życiem i śmiercią! Panie pisarzu, tymi słowami sama wydała na siebie
wyrok!
- Proszę siadać! Na tej sali tylko ja mam prawo dopuścić kogoś do głosu i
kierować waszymi zeznaniami! A tobie, Mario Meisterplass, pragnę dać jedną radę.
Usłyszeliśmy więcej, niżby wystarczyło do posłania cię na stos. Jeśli jednak teraz
odmienisz swe słowa i szczerze wyznasz grzechy, być może ocalisz duszę. Jestem
pewien, że pan Revelin będzie się za ciebie modlił, skoro tylko zdołasz się uwolnić z
okowów Szatana i wyznasz swoje zło.
- Nie jestem zła! Być może często postępowałam niewłaściwie, lecz nigdy,
przenigdy nie uczyniłam tego, o co mnie oskarżacie! Przez wzgląd na mą niewinną
córkę, czy nie widzicie, jakie to okrutne sprzysiężenie?
Po raz pierwszy się załamała, stojący za nią parobek lensmana nie zdążył jej
podtrzymać, gdy osuwała się na podłogę.
Ku swemu zdumieniu sędziowie ujrzeli mokre smugi na policzkach oskarżonej.
Wstrząśnięci wpatrywali się w Marię, leżącą na ubitej ziemi jak ranne zwierzę.
Czarownice wszak nie potrafią płakać!
Szacowny Maximilian o żółtych dłoniach prędko zapanował nad sytuacją i znów
zarzucił Marię gradem niezrozumiałych słów. Grożąc palcem, zwrócił się do sądu:
- Nie dajcie się zwieść, moi panowie! To tylko jedna ze sztuczek wiedźmy!
Pokazuje, jaką mocą obdarzył ją jej mroczny książę, skoro potrafi wywołać w was
zwątpienie i współczucie za pomocą kilku zaledwie fałszywych łez!
Nieliczni gapie zadrżeli, sami zapewne odczuli na własnej skórze czarnoksięską
moc Marii, gdy przez moment coś ścisnęło ich w gardle. Było jednak zapewne tak, jak
mówił ów budzący grozę człowieczek: to jedynie dowód jej potęgi.
- Sądzę, że wkrótce powinniśmy wyjaśnić tę sprawę. Kobieta musi przyznać się
do winy, inaczej uczynimy jej duszy wielką krzywdę. Jeśli przyzna się teraz, zanim
dotknie ją śmierć, istnieje dla niej pewna szansa. Wszechmogący Bóg ma także swoje
ścieżki i choć nam może się to wydać dziwne, być może potrafi udzielić łaski i
wybaczenia takim jak ona. Lecz tę kobietę należy unicestwić, jej ciało spalić, a popiół
zakopać. Diabeł bowiem obiecał jej podobnym, że nic złego ich nie spotka ze strony
wody ani żelaza! Możemy wrzucić ją do morza ze związanymi rękami i nogami, lecz ona
i tak będzie unosić się na powierzchni! Na własne uszy słyszeliście słowa pastora o tym,
jak ta kobieta sama szuka fal, zimnej czarnej otchłani, gdzie spieszy na schadzki ze swym
bluźnierczym bożkiem z najgłębszych czeluści ziemi!
Pisarz poczuł się nieswojo. Sędzia Bern, niepozorny człowieczek, zyskał władzę
nad całym zgromadzeniem. A sędziowie nie wiedzieli już, co myśleć, pojęli, że nie
powinni mierzyć się z jego potęgą.
Zmęczony pisarz ponownie zabrał głos, zwracając się do oniemiałej Marii.
- Po raz ostatni mówię ci: daj nam usłyszeć wyznanie twych win. Inaczej będę
zmuszony przekazać sprawę w ręce obecnych tu przedstawicieli Kościoła. Ich metody...
Cóż, wiem, że je znasz. Nawet potężna czarownica nie zdoła uniknąć cierpień, jakie cię
czekają.
Maria podniosła głowę, patrzyła mu teraz prosto w oczy.
- Oby Bóg wybaczył wam niesprawiedliwość, jaką czynicie mnie i moim bliskim!
Powiadam wam, nigdy nie miałam do czynienia z czarami ani z diabelską mocą!
Zobaczyli, że przymyka oczy i dotyka łańcuszka zawieszonego na szyi dla
ozdoby. Żaden z nich nie wiedział, że niegdyś należał on do kobiety oskarżanej przed
wielu laty o takie same przewinienia.
Spieszono się z wydaniem wyroku. Tuż za progiem czekało Boże Narodzenie i
błogosławiony czas, kiedy to ludzie skupiali się na przygotowaniach do wielkiego święta.
Spotykali się przy pracy i wspólnie cieszyli na długie, leniwe dni, podczas których brzu-
chy częściej napełniały się do syta, a umysły odzyskiwały spokój. Radowali się także na
wesołe wieczory, na beztroskie rozrywki, na jazdę z kościoła na wyścigi, wzbijającą po
drodze kurzawy śniegu. I na tętniące życiem świąteczne przyjęcia, na których bawiono
się tak śmiało, że nawet mężatki znów czuły się jak młode dziewczyny...
Teraz jednak ponury ciężar zawisł nad ludźmi, a mróz, jaki nastał, skuwał lodem
także ich serca. Proces czarownicy budził przerażenie. Wiedziano, co w te zdające się nie
mieć końca dni i noce dzieje się w piwnicach probostwa. Nikt nie widział demonów,
unoszących się nad dachami chałup, gdy czarownica wzywała pomocy, wszyscy jednak
odnosili wrażenie, że nad domostwem wielebnego zawisł mroczny cień. Drżący z zimna
ludzie garnęli się do siebie nawzajem, u pastora usiłowali szukać pociechy. Szczerze
pragnęli końca tego strasznego procesu, tak aby powrócić mogła szara codzienność. Cie-
kawość, która zwykle kazała im się gromadzić przed budynkiem sądu niczym
spragnionym koniom u studni, dawno już zgasła. Cała ta sprawa napełniała ich jedynie
odrazą, tęsknili za spokojem.
Na trzeci dzień pisarz znów mógł zwołać sędziów i Marię po raz ostatni wezwano
przed sąd.
Na jej twarzy nie było znać żadnych śladów zadanego gwałtu. Włosy natomiast,
ten cudowny złocisty wodospad, brutalnie zniszczono. Poszarpano je nierówno, w
żadnym miejscu nie pozostały dłuższe niż na palec. Wielkie oczy zdawały się teraz
jeszcze większe, oblicze bardziej odkryte i wrażliwe na ciosy. Najwidoczniej chodzenie
sprawiało jej kłopoty; gdy osunęła się na twardą ławkę, twarz ściągnął grymas bólu.
Zabrali jej też piękną suknię, siedziała przyodziana w workowatą koszulę, na ramiona za-
rzuciła połataną derkę. Na policzkach miała ciemne plamy, prawdopodobnie od ziemi z
klepiska piwnicy. Usiłowała mimo wszystko odgarnąć i porządnie ułożyć strzępki
włosów, lecz krótkie kosmyki nie dawały się przygładzić. Maria wyglądała na
oszołomioną, zhańbioną dziewczynę, lecz jej piersi po narodzinach trzeciego dziecka
pozostały wezbrane i pełne.
Pisarz odczytał relację z przesłuchań. Za suchymi słowami kryła się
rzeczywistość, której nikt nie chciał sobie w pełni uświadamiać.
...nie przeszła próby ognia i wody i wielokrotnie dała dowody na związki łączące
ją ze złymi mocami, pozostając niewrażliwa na ból i nie okazując naturalnych reakcji
ciała i duszy...
Owszem, myślała Maria z goryczą, rzeczywiście zdarzało się, że nie krzyczałam,
kiedy przypalaliście mi skórę albo wbijaliście igły w stopy. Nie rozumiecie, że mój
kielich już się przepełnił? Nie wiecie, że gdy ból staje się zbyt dotkliwy, a cierpienie
nieznośne, nasza słabość spieszy nam z pomocą i pozwala odpocząć na miękkim posłaniu
mgły?
Zdawała sobie sprawę, że wyciągnęli od niej decydujące słowa. Słyszała ich
głosy, dobiegające z daleka, z brzegów ognistego morza, raz pociemniałe od gniewu,
groźne, to znów szepczące zachęcająco:
- Wypowiedz tylko te słowa, moja droga, a unikniesz cierpienia! Odpowiedz
krótko „tak”, to skończy się całe zło...
I wreszcie, wyciskając z płuc ostatnie resztki powietrza, pozwoliła, aby
opuchnięty język sformułował coś na kształt potwierdzenia. Dotrzymali obietnicy, już
więcej jej nie dręczyli. Spała później co najmniej przez osiem godzin, aż ktoś wreszcie ją
obudził, zaśmiewając się na widok jej zmieszania, gdy odkryła, że ma obcięte włosy.
Pan Revelin.
To on był jej katem, on ją torturował.
Teraz twarz mu poczerwieniała w opętaniu zwycięstwem. Cieszył się tym, co się
stało, jak kot, który dla zabawy z lubością odrywa nogi myszy, zanim ją uśmierci.
Maria nie mogła patrzeć na jego rozciągnięte w uśmiechu usta, nie chciała dać mu
kolejnych powodów do satysfakcji. Podniosła głowę, poczuła ból przeszywający ciało.
Ich spojrzenia się spotkały, odniosła krótkotrwałe zwycięstwo, kiedy jego roześmiana
twarz na moment zastygła. Maria dostrzegła na znajomym obliczu przelotny strach, ten
sam strach, który ujrzała wówczas, gdy uderzyła go na probostwie w Lyster.
Ach, jakże musiał jej nienawidzić!
Ogłoszono wyrok śmierci, tak jak się tego spodziewano. Mimo wszystko jednak
Maria poczuła, że krew przestaje krążyć w jej żyłach, odpływa od głowy, wywołując
mrowienie w palcach. Nogi zrobiły się ciężkie, nie mogła się ruszyć z miejsca. Zaskoczył
ją wyraz cierpienia w oczach pisarza, biedny człowiek, najwidoczniej nie bardzo mu się
to wszystko podoba.
Za to pan Revelin wystąpił w przód z podniesioną głową, uznając, że nadszedł
czas na wygłoszenie któregoś z rozlicznych kazań na temat niebezpiecznej mocy kobiet i
złego spojrzenia kusicielek. Na szczęście pisarz go powstrzymał, a pastorowa, blada pani
Cecilia, odwróciła głowę, kiedy mąż, nie był w stanie minąć oskarżonej bez zdradzania
swego podniecenia. Wiedziała, że jej małżonek pod ubraniem nosi przytroczone do pasa
obcięte włosy Marii. Cecilia płakała nad swą bezradnością, nad dzieckiem, które miała
wydać na świat. Zło ją przerosło, wtrąciło do grobu, który sama wykopała swą
zazdrością.
Białe palce złożyły się w desperackiej modlitwie do Boga, bez słów błagała, by
pomógł jej żyć z tym straszliwym brzemieniem, nie czyniąc przy tym krzywdy dziecku.
Ciężarna kobieta nie powinna żywić nienawiści, zazdrości czy gniewu. Pod wpływem
złych uczuć dziecko może przyjść na świat z niejedną wadą. Wiadomo wszak, że od
lekkomyślności matki dziecku mogą się pojawić paskudne znamiona na piersiach i
podbrzuszu, a zamiłowanie do plotek może spowodować, że maleństwo urodzi się z
ustami, które nigdy się nie nauczą wypowiadać żadnego słowa. O jakież więc deformacje
przyprawi niewinne dziecię jej okrucieństwo?
Za późno już jednak było na żal.
Wszystko się dokonało.
Maria wkrótce przestanie istnieć, spłonie, obróci się w nicość, a wraz z nią
wszystkie koszmary.
Cecilia pozwoliła mężowi wyprowadzić się z lokalu sądu do sań. Wrócili do
domu i chociaż był biały dzień, Revelin powiódł ją na stryszek do sypialni i posiadł
brutalnie, nie zważając na rosnący brzuch. Gdy usiłowała się opierać jego pożądaniu,
wymierzył jej dwa policzki. Przerażona patrzyła, jak moczy złoty warkocz Marii.
A więc nic się nie skończyło, przeciwnie, opętanie jeszcze się wzmogło. Jej
małżonek nie był już jej mężem. Przestał należeć do tego świata. Nienawiść i żądza,
długie noce, kiedy pod powiekami tkwił mu obraz Marii, sprawiły, że pomieszało mu się
w głowie. Cecilia to zrozumiała. Przez krótki czas usługiwała w przyklasztornym
przytułku, gdzie młode, ofiarne, nie mające się gdzie podziać kobiety podtrzymywały
płomień życia w szaleńcach. Gdy zdarzyło się, że mąż spojrzał wprost na nią, czuła ten
sam strach, jaki budziły w niej oczy tamtych nieszczęśliwców.
Leżała drżąca, śmiertelnie przerażona prawdą, którą właśnie sobie uzmysłowiła.
Otoczyła ramionami obolałe ciało, pragnąc ochronić maleńkie życie, które, choć
niewinne, zostało narażone na taką udrękę.
Marii pozwolono pożegnać się z córkami i Randarem. Nawet teraz, cztery
tygodnie po rozstaniu, żal boleśnie piekł w sercu. Gdy zapadł wyrok lokalnego tingu,
pisarz postarał się o natychmiastowe przewiezienie skazanej do Bergen. Skutą kajdanami
Marię zaprowadzono do ogromnej, górującej nad okolicą twierdzy, która pochłonęła ją
przez jedną ze swych licznych żelaznych bram. Maria nie zwracała uwagi na zimne
korytarze ani na niosące się straszliwym echem westchnienia zamkniętych tu nieszczę-
śników, od których strażnikom ciarki przebiegały po plecach. Nikt się do niej nie
odzywał, nawet stara kobieta, która co drugi dzień przynosiła jej wodę i rozmoczony
chleb.
Tu na dole dzień i noc zlewały się w jedno, panowała wieczna ciemność,
rozjaśniana jedynie blaskiem pojedynczej pochodni, zapalanej wyłącznie wtedy, gdy
prowadzono jakiegoś więźnia na górę albo w dół. Tych, którzy opuszczali więzienie,
nigdy więcej nie widziano. Niektórzy wracali do życia. Inni, jak ona, mieli ujrzeć światło
dopiero rankiem ostatniego dnia.
Mrok był tutaj przyjacielem, samotność pociechą. Maria coraz więcej czasu
spędzała pogrążona we śnie, zdarzało się, że ledwie rejestrowała pobrzękiwanie pęków
kluczy dozorców, gdy nachylali się i podsuwali jej drewniane talerze z jedzeniem. Tkwiła
przykuta do ściany niczym zwierzę, lecz nie dręczono jej już batem ani słowami drwiny.
W okresach czuwania starała się unikać najbardziej bolesnych myśli. Przestała się gnębić
obrazami i wspomnieniami najbliższych, tęsknotę odgrodziła wysokim murem. Starała
się zajmować bardziej banalnymi troskami.
Na nic się nie zda bezbrzeżny smutek ani walenie pięściami w grube kamienne
mury. Nikomu w niczym by nie pomogło, gdyby oszalała, powtarzając sobie, że jej
maleńka córeczka nigdy nie pozna matki. Randarowi i tak nie byłoby lżej, nawet jeśli ona
wypłakałaby sobie oczy.
Przestała składać ręce w modlitwie o siebie i swoich bliskich. Zdarzało się nawet,
że ogarniał ją wielki spokój, taki jak wtedy gdy Liv, mama, ocierała łzy z dziecięcych
policzków i delikatnie przesuwała palcami po włosach młodziutkiej dziewczyny. Maria
czuła wówczas jakąś osobliwą siłę, niezwykłe tchnienie przypominające radość.
Przymykała oczy i pozwalała obolałemu ciału pławić się w ogarniającym je cieple.
Przerażające cienie płonącego stosu ustępowały niczym nie usprawiedliwionej nadziei.
Wprawdzie odwołano się w jej sprawie do wyższej instancji, lecz przecież nie zdarzyło
się, aby wyrok wydany na czarownicę został kiedykolwiek zmieniony.
Jej los dzierżył teraz w swoich rękach zastępca królewskiego sędziego Blix,
młody, lecz doskonale wykształcony prawnik, mający możność starannego doboru
ławników. Maria jednego dnia pokładała całą ufność w przyszłym procesie, ośmielała się
wierzyć, że spisek przeciwko niej zostanie w porę odkryty i ujawniony. Niestety,
nazajutrz znów zwyciężała w niej gorycz i świadomość, że wrogowie, z którymi przyszło
jej się zmierzyć, są zbyt potężni, zbyt wielcy. Żałowała wtedy, że odebrano jej srebrny
nożyk, wszystko dałoby się zakończyć już teraz. Wiedziała, że możliwe są dalsze
odwołania, a nawet prośba do króla o ułaskawienie. Jednak fatalnego 1685 roku król
Christian V podpisał swoim imieniem nowe, jeszcze surowsze prawa, obowiązujące
mieszkańców prowincji Norwegii. Wprowadzano je już twardą ręką.
Nie można liczyć na żadną łaskę.
Nie nadarzyła się też nigdy szansa ucieczki. Od momentu kiedy zapadł wyrok,
otaczali Marię ciasnym kręgiem milczący, wystraszeni mężczyźni z gotową do ataku
bronią. A teraz ze wszystkich stron były tylko ciemność i kamień, gruby na metr, pokryty
osypującym się wapnem, i zimny metal.
To nieprawda, że w piekle jest gorąco i tłoczno od ludzi, pomyślała Maria.
Piekło to miejsce zimne i ciche, wciąż takie samo, bez początku i końca.
ROZDZIAŁ IV
Randar, przyszedłszy do wioski w połowie lutego, by zwrócić dług, prawie nie
poznał lensmana Eyliffa Stedje. Sam zapewne także się zmienił, żal i tęsknota ryją
głębokie ślady na twarzach ludzi. Ale lensman nie wstawał z łóżka, piskliwy głos nie
przypominał wcale głosu silnego mężczyzny, któremu wioska przypisywała tak wiele
bohaterskich czynów.
Drogę wskazała Randarowi okrągłolica dziewczyna, rozpoznał ją z opowiadań
Sunnivy o życiu na służbie u gospodarza ze Stedje. Zanim gość wszedł do środka,
dziewczyna zbliżyła się do stojącego w największej izbie łóżka i pomogła leżącemu w
nim człowiekowi podnieść się do pozycji siedzącej.
Randar przywitał się, lensman ledwie skinął głową, a już z powrotem opadł na
poduszki, jak gdyby ten nieznaczny ruch pozbawił go resztki sił.
- Dzień dobry, lensmanie - cicho odezwał się Randar.
- Tak samo dobry dla ciebie, jak i dla mnie - odburknął chory.
Jakiś czas siedzieli w milczeniu. Lensman zakaszlał, przez chwilę całe jego ciało
drżało w bolesnym skurczu.
Randar w lot zrozumiał, że czasu pozostało niewiele. Zastanawiał się, czy
naprawdę tylko choroba jest powodem tak strasznej słabości lensmana.
- A więc... udało ci się zwrócić dług, Randarze Meisterplass? Nie tak łatwo ci to
przyszło, jak sądzę, w dzisiejszych czasach.
- To prawda, nie było łatwo. I niekiedy zadaję sobie pytanie, czemu służyć ma ten
znój, skoro i tak...
- Nie ma Marii - ponuro dokończył lensman. - A ten przeklęty klecha obnosi się,
jakby był Bożym prorokiem, zwiastującym nadejście sądu ostatecznego! Wydaje mu się,
że jest właścicielem całej wioski!
Randar pojął, że przyczyną cierpienia lensmana na równi z chorobą jest utrata
autorytetu. Najprawdopodobniej bardziej go to zapiekło niż obraz Marii prowadzonej do
łodzi, która na zawsze rozłączyła ją z mieszkańcami wioski nad fiordem.
- Byłeś jej przyjacielem, lensmanie - szepnął przez zaciśnięte zęby.
Lensman zerknął nań badawczo; w cichym głosie Randara wyczuł ton oskarżenia.
- Przyjacielem! Tak, służyłem jej pomocą, byłem tym, do kogo zawsze mogła
przyjść, wyrównującym drogę, którą podążała! Lecz ona mnie przerosła, Randarze
Meisterplass! Twoja kobieta wyznaczyła mój koniec, sprawiła, że za szeroko otwierałem
gębę, zbyt śmiało sobie poczynałem! W ten sposób wszyscy przegraliśmy. Teraz
możemy się zakładać, kto pierwszy stanie u bram piekieł. Możliwe, że ten wyścig
wygram ja, nie Maria!
- Zamilcz, lensmanie! - przerwał mu Randar. - N i c nie zyskasz, zatruwając usta
tak gorzkimi słowami. I nie waż się winić Marii o swe własne nieszczęście! Czyżbyś był
równie głupi jak ci wystraszeni chłopi, którzy wierzą, że Maria potrafi odebrać krowom
mleko, rzucając urok poprzez fiord?
Udręczona twarz lensmana złagodniała, podobała mu się bezpośrednia, szczera
przemowa Randara.
- Tak, tego pewnie nie umiała, ale gotów jestem przysiąc, że zdołałaby pozbawić
mężczyznę soków życia, nawet gdyby dzieliło ją od niego całe morze!
Randar postanowił przyjąć tę rubaszną uwagę za komplement, prędko jednak
zmienił temat. Przybył do wsi z dwiema sprawami, dług rzeczywiście należało zapłacić,
lecz równie istotne było uzyskanie odpowiedzi w sprawie Marii.
- Nie słyszałem żadnych nowin od stycznia, lecz prawdopodobnie jej sprawę
rozpatruje teraz sąd apelacyjny w Bergen - ciągnął gospodarz. - Przypuszczam, że już
wkrótce dotrą do nas jakieś wieści, to nie powinno potrwać dłużej niż do Wielkiej Nocy.
Takie sprawy... Nawet król stara się rozstrzygnąć je jak najprędzej. Widzisz, strażnicy nie
przepadają za pilnowaniem czarownic. Boją się.
- Lensmanie... Pytałem cię już wcześniej, ale... Czy naprawdę nic nie możemy
zrobić?
Eyliff Stedje odetchnął ciężko, świst przerodził się w atak kaszlu. Twarz jeszcze
bardziej mu pobladła, Z trudem chwytając powietrze otarł usta gałganem, zanim wreszcie
odparł:
- Nic. Naprawdę. Gdy taki wyrok zostanie ogłoszony, nikt się od niego nie
wykręci. Wszystkie odwołania mają wyłącznie formalny charakter, są po to, aby
udowodnić ludziom, że nasze społeczeństwo sprawiedliwie traktuje nawet
najnędzniejszych, najnikczemniejszych przestępców. Oczywiście zdarza się, że król
ułaskawia zabójców czy gwałcicieli, lecz kogoś oskarżonego o czary... Nie, kościelni
dostojnicy nigdy nie zgodzą się na to, by ktokolwiek taki uszedł z życiem. Musisz...
musisz o niej zapomnieć, przyjacielu. Randar gwałtownym ruchem poderwał się ze stoł-
ka, jego słowa były niczym ciosy zadawane pięścią.
- Dla mnie ona nigdy nie umrze! A gdybym nawet poważył się na wiarę, że jej już
nie ma, wystarczy, abym wziął Maryjkę na kolana i popatrzył w niebieskie oczy...
Eyliffa zdumiała siła tego człowieka. Ileż on potrafi znieść?
Przymknął powieki, poczuł się bardzo zmęczony.
Randar spostrzegł to, wziął czapkę ze stołu. Lensman nie odpowiedział na jego
pożegnanie, leżał teraz w łóżku jak starzec, ledwie dysząc. Gdy jednak Randar delikatnie
pchnął drzwi, dobiegły go szeptem wypowiedziane słowa:
- Wszystko to gra. Ciekawe, co ona zrobiła z tym księdzem, że tak mocno ją
pokochał?
Randar od razu zrozumiał, że Stedje nie ma na myśli Mogensa.
Czy to możliwe? Pan Revelin... Maria...
Czyżby to nie odwzajemniona miłość tak opętała tego człowieka?
Umysł Randara usiłował ogarnąć ten nieoczekiwany wymiar sprawy, serce
gorączkowo szukało nowej nadziei. Jeśli to rzeczywiście spisek, jeśli wszystko opierało
się na żądzy zemsty Revelina...
Gdyby wiedział o tym wcześniej, już zadbałby o to, by pastorowi nie starczyło
życia na uknucie tej strasznej intrygi. Jakże chętnie oddałby własną głowę za Marię i za
to cudowne dziecko, które mu urodziła!
Teraz było za późno.
Randar już raz kiedyś poprzysiągł zemstę, o ten raz za dużo, by ponownie
popełnić ten sam błąd.
Maria nauczyła go, że krwawa zemsta nigdy nie umniejsza bólu.
Zemsta jedynie zżera człowieka od środka, wysysa z ciała całą siłę. Lecz jakże
chętnie stanąłby z tym pastorem twarzą w twarz, tylko oni dwaj...
Randar wiedział, że gdyby nie Maryjka, pan Revelin krótko radowałby się
zwycięstwem. On sam był mężczyzną na tyle, że odpłaciłby pastorowi po dziesięciokroć
za to, na co naraził Marię podczas tamtych dwóch nie kończących się nocy w piwnicach
plebanii.
Za każdym razem jednak, gdy rozpalona do białości nienawiść spopielała mu
serce, przed oczyma stawała mu twarz Marii. Wiedział, jakie słowa wypowiada. A
pulchna piąstka Maryjki zaciśnięta na okaleczonym palcu Randara także zobowiązywała.
Wrócił do domu.
Ale nawet morskie fale zgadzały się z jego gniewem, prowadząc go coraz dalej w
stronę, gdzie dwie odnogi fiordu zlewały się ze sobą, a zielona woda z lodowca mieszała
się ze słonością morza.
Do Lyster.
Na probostwo, gdzie jeden jedyny raz widział Marię chodzącą z podniesioną
głową wśród swoich. Pamiętał scenę przy studni, pamiętał Sunnivę jako małą dziew-
czynkę, Mogensa, który z czułością całował żonę, nie wiedząc, że kochanek ukrywa się
na skraju lasu.
I Revelina...
Jego także Randar zauważył, nijakiego człowieczka o włosach barwy piasku. Kto
by przypuszczał, że owa niepozorna postać będzie miała dość siły, by zniszczyć rodzinę,
dopiec całej wiosce?
Do działania musiała go popychać jakaś moc, nie mieszcząca się w przykazaniach
surowego Boga.
Słowa lensmana utwierdziły Randara w pewności. Revelin postradał rozum.
Najprawdopodobniej Maria go kiedyś odrzuciła, a Randar znał ją na tyle dobrze, by
wiedzieć, że słowa odmowy z jej ust trudno przełknąć. Revelin był zapewne
nieszczęśliwym człowiekiem, żonaty z tą anemiczną Cecilią, szarą i przywiędłą jak róża
po zimie. Biedna kobieta, jeśli zna ścieżki, którymi kroczy jej małżonek! Być może zre-
sztą tak właśnie jest, zważywszy na zapał, z jakim pomagała mu w tej krucjacie. Czy
bladej pastorowej wydawało się, że chorobliwa miłość męża zniknie wraz z popiołem ze
stosu Marii? To znaczy, że nie ma pojęcia o ludziach, pomyślał Randar z goryczą.
Mgła kładła się na zboczach, skrywając niemal Meisterplassen wśród
szarobiałych kłębków. Przygnębiona Gjertrud powitała Randara z takimi samymi
czerwonymi oczyma jak zawsze. Dziewczyna gotowa była niemal umrzeć z żalu nad
losem Marii, Randar poczuł, jak narasta w nim gniew. Na Boga, dlaczego raczej nie
próbuje obdarzyć dziecka Marii uśmiechem? Patrzył, jak małe piąstki wymachują ponad
krawędzią kołyski, z uporem usiłują pochwycić drewnianego ptaszka, który wisiał kiedyś
także nad kołyską Sunnivy.
Randar uśmiechnął się, lecz radość z posiadania dziecka, którą odczuwał, nie była
niezmącona. Mimo to jeden jedyny człowiek zdolny był sprawić, by poczuł, że żyje. A
człowiekiem tym była Marja. Maryjka w kołysce. Córka swej matki.
Nie potrafił nic poradzić na to, że w pewnym sensie odpycha w ten sposób
Sunnivę. Randar jednak widział tylko Maryjkę, błękitne oczęta, mały prosty nosek,
rączki z pięknie już ukształtowanymi malutkimi paznokietkami, mocny uścisk dłoni.
Włosy dziewuszki były czarne i prędko rosły. W głębi duszy żywił nadzieję, że
przypuszczenia Gjertrud okażą się prawdziwe i, jak to często bywa, z czasem czarne
włoski zjaśnieją. Randar z całego serca pragnął, aby Maryjka stała się idealną kopią swej
matki, a złocista grzywa była do tego niezbędnie konieczna.
Ale puch na główce dziewczynki wcale nie chciał się wycierać, maleństwo miało
już dość włosów, by przewiązać je wstążką, i Gjertrud często ozdabiała je jasnoniebieską
kokardą, należącą jeszcze do Marii.
- Spójrz, jaka podobna do swego ojca - orzekła Gjertrud, składając przy tym ręce i
uśmiechając się niemądrze przez łzy.
Randar sam nie wiedział, dlaczego wyszedł, mocno trzaskając drzwiami.
Maria Cecilia Revelin klęczała przed Pańskim ołtarzem w wielkim kamiennym
kościele. Była noc, zimna lutowa noc, i właśnie o tej godzinie jeden dzień zmienił się w
następny.
Nie zapaliła żadnej świecy, po omacku przeszła po chropowatej drewnianej
podłodze od wejścia dla pastora pod ołtarz.
Przekradła się pod piękną ambonę, gdzie tak często stawał jej małżonek i gromił
parafian. A po przeciwnej stronie wisiała loża, którą zbudował jeden z wielkich
gospodarzy we wsi na swą własną i na Bożą chwałę. Lożę umieszczono o kilka palców
wyżej niż kazalnicę; Cecilia pomyślała pogardliwie, że nie jest to wcale przypadkowe.
Oparła się ciężko o wykładaną skórą balustradę przy ołtarzu, spuchnięte palce
mocno przylgnęły do miejsca wybłyszczonego od dotyku setek dłoni. Czuła drobne fale,
przelewające się w brzuchu, nie był wcale taki duży, lecz trudny do noszenia niczym źle
umocowana podkowa.
W ciągu kilku ostatnich dni złe samopoczucie Cecilii zmieniło się w ból tak
wielki, że musiała leżeć w łóżku.
C i a ł o r o b i ł o się coraz cięższe, stale puchnące członki wprawiały ją w
przerażenie. Co wieczór przyciskała palec do kostek i ze zgrozą stwierdzała, że zagłę-
bienie w miękkim ciele wcale nie znika.
W ustach zawsze miała sucho, a nieustanny ćmiący ból głowy zmuszał ją do
leżenia przez większość czasu bez ruchu. Poproszono o radę babkę z jednej z zagród w
Havellen, kobieta z powagą na twarzy opowiedziała o złym losie, jaki spotkał inne
kobiety z objawami podobnymi jak u Cecilii. Być może pomogą trochę gorące okłady i
specjalne cuchnące mazidło do smarowania rąk i nóg.
Chora powinna też jeść najlepiej jak tylko się da, pożywne potrawy, takie jak
zupy na mięsnym wywarze, jęczmienną polewkę, ciastka jajeczne i tłuste zsiadłe mleko
ze śmietaną.
Ale przeciw temu pan Revelin gwałtownie zaprotestował, teraz, kiedy okres
wielkich świąt już minął, Cecilia jako pastorowa ma obowiązek przykładnie dochować
reguł postu i skromności. Cecilia usiłowała mu tłumaczyć swój lęk o dziecko, on jednak
nie chciał jej słuchać i nie pozwolił mówić.
Z bólem w duszy Cecilia musiała przyznać, że zwycięstwo odniesione nad Marią
wcale nie przyczyniło spokoju na plebanii. Może będzie lepiej, kiedy czarownica
wreszcie umrze... lecz to zapewne jeszcze potrwa, sądowy młyn mełł powoli. Cecilia
miała świadomość, że w tej sprawie będą się odwoływać aż do samego króla, a prośby o
ułaskawienie nie odrzucano zwykle tego samego roku, w którym ją otrzymano.
Natomiast należało się spodziewać, że proces w sądzie apelacyjnym zakończy się jeszcze
wiosną. Marię czekała długa droga, lecz tak czy owak, wiodła ku jednemu: na stos. Lub
też, jeśli dopisze jej szczęście, na szafot.
Cecilia zebrała siły, puściła balustradę i zorientowała się, że wzrok bardziej już
przywykł do panującej w kościele ciemności, rozjaśnianej tylko słabym blaskiem
księżyca. Grube mury, ołtarz w złoconych ramach. Srebrne świeczniki i okucia na
kościelnej Biblii połyskiwały błękitnie.
Z cieni pod kazalnicą dobiegł lekki szelest.
Myszy.
Cecilia z wysiłkiem złożyła spuchnięte, sztywne palce i z przymkniętymi oczyma
usiłowała wczuć się w atmosferę świętości, panującą zawsze w tym wnętrzu.
- Dobry Boże... Ty, Wszechmocny... dopomóż mi i uchroń przed cierpieniem,
przed męką...
Urwała, myślenie sprawiało jej ból. Strach boleśnie uwiązł w gardle, grożąc
zdławieniem następnego oddechu.
- Święty Boże, udziel mi łaski i chroń swą dłonią niewinne życie, które noszę w
łonie. Wróć mi poczucie bezpieczeństwa, obdarz spokojem, wskaż, jak mam zadowolić
mego małżonka a Twego sługę...
Nie mogła prosić Boga, aby oczyścił umysł Revelina. Coraz częściej jednak się
domyślała, że w duszy męża zamieszkała zła, obca moc. A może to ona złagodniała w
czasie ciąży, stała się bardziej otwarta na cierpienia innych?
Nie wiedziała.
Czuła się zagubiona, jakby obca na ziemi. Myśli nie potrafiły się na niczym
skupić, drżące ciało przestało już do niej należeć.
Cecilia się bała.
Po raz pierwszy uświadomiła sobie istnienie życia, które w sobie nosiła, i myśl o
dziecku dała jej nowe zrozumienie.
Odeszły gdzieś gorycz, nienawiść, zazdrość i gniew, najwyraźniej wyparte przez
kiełkujące życie. Strach i lęk jednak, które zawsze jej towarzyszyły, wzrastały wraz z
płodem. A dawna siła, ta, która pomogła jej przetrwać upokorzenia, głód i dni znojnej
pracy? Zniknęła gdzieś bez śladu, wyczerpana do końca.
Cecilia widziała też, jak zaciętość i niedostępność męża rośnie w miarę, jak
następuje jej własny upadek.
- Dopomóż mi - błagała, nie zdając sobie sprawy, że jej głos niesie się po
ciemnym, pogrążonym w ciszy kościele. Modlitwa przeszła w niegłośny szloch, a później
w pełne żalu zawodzenie.
Nie minęło dużo czasu, gdy dziewczyny służące na plebanii zorientowały się, że
pastorowa zniknęła z łóżka. Sprowadziły ją z powrotem, a w spojrzeniach, jakie
wymieniały, widniał niepokój. Nie podobało im się monotonne mamrotanie Cecilii, jej
pozbawione sensu słowa. Widać żona proboszcza traci rozum.
A może to sprawka czarownicy?
Położyły Cecilię do łóżka, któraś z nich zawsze przy niej czuwała.
Pastorowa prędko usnęła, oddychała teraz z większą łatwością, równiej. Obmyły
jej napuchniętą twarz wilgotnymi ściereczkami, a najmłodsza z dziewek zdradziła, że
słyszała, jakoby ciężarne zapadające na tę chorobę należało układać z nogami
podniesionymi nieco wyżej. Dzięki temu dziecko w łonie matki może poruszać się
swobodniej i dogodniej czerpać pożywienie.
I rzeczywiście, gdy Cecilia obudziła się rano w rozjaśniony słońcem zimowy
dzień, czuła się znacznie lepiej. Dziecko powitało ją energicznym fikołkiem, uśmiechnęła
się. Tak dobrze spała! Najwidoczniej jej modlitwy zostały wysłuchane. Ogarnął ją nowy
spokój, gorąca pewność.
Tej nocy zawarła przymierze z Bogiem.
Dziecko, poruszające się w jej łonie, będzie żyło, miała co do tego pewność
pomimo oznak choroby niszczącej ciało. Najpierw jednak ona sama musi się oczyścić,
odświeżyć w kąpieli prawdy. I aby uzyskać wybaczenie, sama musi wybaczyć.
Maria, jej siostra.
Maria, kobieta jak ona.
Maria jeszcze niedawno także nosiła dziecko pod sercem. Po raz pierwszy w
życiu Cecilia uświadomiła sobie istnienie niesłychanie mocnej więzi, łączącej kobiety w
każdym wieku, ze wszystkich stron świata.
Bez trudu przychodziło jej teraz odczuwanie smutku i współczucia dla Marii.
Nienawiść prawie całkiem ustąpiła. W dodatku Cecilia doskonale rozumiała, że na nic się
teraz nie zda płacz nad dzieckiem Marii, któremu odebrano matkę.
Mam władzę, pomyślała z dumą.
Nareszcie mam moc, by zostawić ślad w świecie ludzi. Mój drogi mąż się
przekona, że nie tylko on potrafi wprawić w ruch machinę losu!
Cecilia uśmiechnęła się niemal od ucha do ucha, na spuchniętej twarzy pojawił się
rzadki wyraz zdecydowania. W myślach już zaczęła układać słowa, które z pewnością
postawią na głowie całe probostwo w Lyster, wioskę, a może nawet zagrodę pisarza.
Sprawa przeciwko Marii to od początku do końca intryga uknuta przez jej męża.
Ona sama była niczym mur i fosa, otaczająca jego skomplikowaną budowlę. Żaden z
sędziów nie mógł zlekceważyć przedstawionych przez nią świadectw przeciwko Marii.
Teraz żonę proboszcza obwołają kłamczynią.
Będą mieć wielkie kłopoty!
Cecilia mimo to już cieszyła się na walkę, która na pewno rozgorzeje. Radowała
się na myśl o wyrazie twarzy męża, kiedy poinformują go o jej zdradzie. Już się go nie
bała, przestała być jego niewolnicą na całe życie. Nosiła w łonie jego dziecko i ufała, że
dopóki tak będzie, Revelin nie wyrządzi jej żadnej krzywdy. Cóż za triumf! Jakiż rewanż
za upokorzenia, których od niego doznała!
- Nie mogę przegrać - przekonywała samą siebie. - Nawet jeśli moje życie zmieni
się później w piekło, nie będzie gorsze od życia, które teraz zostawiam za sobą.
Nareszcie ujrzę, jak spadają maski, nareszcie to ja będę wszystkim kierowała. Boże,
dopomóż mi, bo chyba po raz pierwszy ośmielam się spojrzeć światu prosto w oczy!
Cecilia ochłodziła opuchnięte ciało wodą. Kiedy wróciły służące, siedziała w
łóżku uśmiechnięta i czesała cienkie włosy. Wyglądała bardziej świeżo, jasne oczy były
szeroko otwarte i patrzyły rozumnie, nie powlekało ich bielmo szaleństwa.
Dziewczyny z ulgą przekonały się, że ich mroczne przypuszczenia się nie
potwierdziły, i pomknęły donieść pastorowi, że pani od dawna nie czuła się lepiej.
- Mówi, że chce wstać i wrócić do obowiązków, spoczywających na jej barkach -
nerwowo relacjonowała pastorowi służąca.
Revelin przygryzł fajkę, którą sobie sprawił, pokiwał głową.
- Miejcie tylko na nią oko, aby nie zaszkodziła temu życiu, które z Bożą pomocą
w niej zasiałem!
Dziewczyna nerwowo skinęła głową, miętosząc w palcach skraj fartucha, i
ucieszona odeszła, gdy oddalił ją gestem, jakby odpędzał irytującą muchę.
Cecilię umyto i ubrano, wsparta o poduszki zasiadła na mieszczańskiej sofie swej
matki w saloniku. Zażądała papieru i pióra, widać miała jakąś zaległą korespondencję.
Pewnie zatęskniła za rodziną, podobno wielkim państwem, mieszkającym bliżej ujścia
fiordu. Ale przecież, gdy Cecilia powróciła z pobytu u krewniaków matki, wyglądała
bardziej na służącą niż na córkę proboszcza.
No cóż, pewnie nie zaszkodzi, jak pastorowa napisze list, uznały dziewczyny i
pobiegły szukać Knuta z Hanseplassen, którego często wykorzystywano w roli posłańca.
Cecilia każdej wręczyła talara z prośbą, aby nikomu o tym nie mówiły, a posłaniec dostał
sakiewkę tak ciężką, że doszedł do wniosku, iż nigdy nie wzywano go w równie ważnej
sprawie.
Cecilia nagryzmoliła cztery bite strony i zapieczętowała list czerwonym płynnym
woskiem. Owinięty w płótno i przewiązany lnianym sznurkiem wkrótce wyruszył w
drogę do lensmana w Sogndal.
ROZDZIAŁ V
Bergen, około Dnia Świętego Krzyża
∗
1688
Królewski sędzia zawodowy Blix i ośmiu podległych mu sędziów nigdy nie
słyszeli o podobnej sprawie. To, co, jak się spodziewali, będzie rutynową apelacją,
zwykłym posypaniem piaskiem pieczęci odciśniętej na wyroku wydanym przez wiejski
ting, zmieniło się w bulwersujący precedensowy proces. Proboszcz, który wniósł
oskarżenie, ciskał się i grzmiał, jak szaleniec biegał od urzędnika do urzędnika,
przeklinając niewierną żonę wariatkę. Sędzia królewski jednak go powstrzymał, list
pastorowej okazał się najjaśniej sformułowanym pismem, jakie zdaniem Blixa wyszło
spod ręki kobiety. Pastorowa nie mogła też być do końca opętana, skoro pomimo ciąży i
choroby umiała tak precyzyjnie się wyrażać. Sędzia poprosił nawet znanego medyka, by
ten zbadał kobietę, i oświadczenie uczonego nie pozostawiało wątpliwości.
Maria Cecilia Revelin była przy zdrowych zmysłach, chociaż dręczyły ją wyrzuty
sumienia, szczególnie teraz, gdy mogła w połogu spotkać śmierć. Nie jest niczym
niezwykłym, stwierdził medyk, że brzemienne odczuwają potrzebę odpokutowania za
swoje grzechy i dostąpienia odpuszczenia win, zanim z łaski Bożej nastąpi rozwiązanie.
Zdaniem lekarza ich wyznania należy traktować z całą powagą, zwykle bowiem są
szczere i najzupełniej zgodne z prawdą. W takich chwilach kobiety nie chcą narażać ani
swojego życia, ani dziecka, składając fałszywe świadectwo bądź też grzesząc na inny
sposób.
Nawet biskup uznał, że brzmi to rozsądnie, lecz mężowie Kościoła nie uznali
odwołania zeznań Cecilii za dowód niewinności Marii. Na to sprawa była zbyt
skomplikowana, zbyt wielu też świadków w niej uczestniczyło.
Mimo wszystko jednak zapanowała pewna zgodność co do tego, że historia
opowiedziana przez pastorową świadczy o uknuciu intrygi przeciwko Marii Meisterplass.
I choć najbardziej wstrząsające opowieści uznano za nieprawdziwe, w postępowaniu
oskarżonej dało się znaleźć wiele zaniedbań i nieprzyzwoitości.
Nie mogła więc liczyć na to, że uniknie kary, nawet teraz gdy pastorowa uznała za
słuszne przyznanie się do kłamstwa.
Dyskusja koncentrowała się raczej na tym, czy nieszczęsną czeka kara śmierci,
czy też nie.
Marii nikt nie powiadomił o sensacyjnym zwrocie w jej sprawie. Więźniowie w
wielkiej twierdzy nie odróżniali dnia od nocy, chociaż na świat zawitała wiosna,
przynosząc ze sobą łagodniejsze powietrze i ptasi śpiew.
Maria w wilgotnym lochu nabawiła się paskudnego kaszlu, z niepokojem
zauważyła, że jej ciałem to wstrząsają dreszcze, to znów oblewa je duszne gorąco.
- Boże, nie pozwól, abym tu się rozchorowała! Nie mogę... nie mogę umrzeć w tej
ciemności, nawet przez chwilę nie widząc przedtem słońca!
Uczepiła się nadziei, że w miejsce ciężkiego kamiennego sklepienia zawiśnie
kiedyś nad nią błękitne niebo, a letni dzień rozjaśni najczarniejsze myśli.
I tym razem także Bóg jej nie opuścił, tak przynajmniej wydawało się Marii,
kiedy pewnego ranka strażnik przyszedł do niej z poleceniem doprowadzenia się do
porządku. Miała przekroczyć progi pięknej sali królewskiego sędziego.
On chce mnie spotkać, myślała rozgorączkowana. Coś musiało się wydarzyć, i to
coś szczególnego! Nie leżało bowiem w zwyczaju, by wysocy sędziowie tracili czas na
wysłuchiwanie wersji oskarżonego, gdy i tak wszelkie dotyczące sprawy dokumenty
pięknie ułożono im na czystych, błyszczących biurkach.
Nadzieja zatrzepotała jej w piersi jak ptak, gorączkowo zaczęła wyskubywać
wszy z włosów, które odrosły jej już do ramion. Udało jej się związać je w dość żałosny
węzeł na karku.
Gdyby tak mieć bodaj odrobinę pachnącego brzozowego mydła mamy!
Po tygodniach spędzonych w lochu Maria czuła się brudna i brzydka, kroplami
wody, których nie potrzebowała do przeżycia, trudno się było umyć. I wszy... Wciąż nie
bardzo potrafiła zapanować nad mdłościami, kiedy czuła, jak drobne, dokuczliwe insekty
pełzają po karku i u nasady włosów.
Przyniesiono jej jedną z jej własnych sukien, wymiętą i dawno nie wietrzoną,
wygładziła ją jednak jak umiała zwilżoną dłonią. Ze smutkiem wciągnęła ją przez głowę,
zasznurowała stanik i zrozumiała, jak bardzo wychudła.
Mogła zapomnieć o nadziei, że wywrze na sędzim wrażenie kobiecymi
przymiotami. Nigdy nie czuła się tak szara i brzydka. Nie mogła przejrzeć się w lustrze,
nie zdawała więc sobie sprawy, że jej twarz jest jeszcze bardziej interesująca niż zwykle.
Bladość skóry mocniej podkreślała blask oczu. I chociaż ciało miała szczupłe jak u
młodziutkiego chłopca, to nawet marna więzienna strawa nie potrafiła odebrać krągłości
biodrom, a jędrne piersi wciąż wypychały ciasno zasznurowany stanik.
Wreszcie skończyła przygotowania. Cudownie będzie znów ujrzeć światło! A
może, może... Nie, nie wolno jej teraz wspominać Randara! Nie wolno wyobrażać sobie
buzi córeczki!
Z bólem, jaki niosła tęsknota, nie dawało się żyć. Już w kilka dni po pierwszej
rozprawie zrozumiała, że musi odsunąć od siebie wszelkie tego rodzaju myśli, inaczej
doprowadzą ją do śmierci pewniej niż stos dla czarownic.
Można umrzeć z żalu.
Maria już wcześniej się o tym przekonała.
Wiedziała, że jej jedyną szansą jest akceptowanie upływających godzin i dni
takimi, jakimi były, każdą bolesną minutę rozłąki z bliskimi należy traktować jak
wyzwanie.
- Jestem silna - powtarzała sobie. - Wciąż jestem młoda, mam w sobie dość woli
życia. Będę walczyć, chwytać się każdego najmarniejszego źdźbła nadziei i trzymać się
go tak, jak przytrzymuje się oporną osnowę na krosnach.
Strażników, którzy po nią przyszli, w zdumienie wprawiła zmiana, jaka w niej
zaszła.
Czarownica wprost jaśniała!
I jakaż ona piękna, nawet w tej starej, wypłowiałej sukni i z dziwacznie krótkimi
włosami!
Przeżegnali się i ujęli ją za ramiona, w kamiennych korytarzach ich kroki niosły
się echem.
Maria przeżyła rozczarowanie.
Nie mieli zamiaru wyprowadzać jej na światło dzienne.
Gdy korytarze wreszcie się skończyły, a co najmniej sto stopni pozostało już za
nimi, popchnięto ją przez wysokie drzwi wprost do jakiejś nagiej sali. Wokół stołu
siedziała grupa mężczyzn, jeden z nich nosił na szyi wielki krzyż. Maria rozpoznała
biskupią szatę. Dwa proste stołki, na złoconym stoliku Biblia. Najstarszy z mężczyzn,
trzymając w pogotowiu pióro, z ponurą miną studiował jakieś dokumenty.
Strażnicy ustawili się przy drzwiach.
Maria została sama na środku sali, odnosiła wrażenie, że od stołka, który, jak
zrozumiała, przygotowano dla niej, dzieli ją kilka dni marszu. Co to wszystko ma
znaczyć?
Mężczyzna z piórem chrząknął, echo rozbrzmiało wśród ścian. Dopiero teraz
zauważyła wielkie okna, przez które dochodziły odgłosy wiosny, otwarto bowiem
okiennice. Maria zobaczyła niebo, zakręciło się jej w głowie, zalała ją fala gorąca,
ogarnęła słabość.
Podejdź teraz, tylko się nie potknij! Dostojnie, staraj się utrzymać brodę na
odpowiedniej wysokości! Nogi, zegnijcie się z szacunkiem dla tych wielkich panów! Dla
dobra córeczki uśmiechaj się do nich z pokorą!
Odezwał się staruszek z piórem. Pojęła, że przyszła na swą własną rozprawę
apelacyjną. Zaistniały nowe okoliczności, jak powiedział, wyglądało przy tym, że żałuje,
iż nie można jej skazać surowiej niż na śmierć. Ale wzrok biskupa spoczywał na niej z
łagodną ciekawością.
Czyżby jednak była jakaś nadzieja?
Serce mocno tłukło się jej w piersi, sądziła, że jego walenie zbudzi dwóch
siedzących przy brzegu stołu. Mieli zamknięte oczy, lecz zapewne nie spali. Przez głowę
przemknęła jej myśl, iż boją się urocznego oka czarownicy.
Trwało odczytywanie dokumentów, Maria skupiła się więc na próbach
zrozumienia nieznanych wyrażeń i zawiłych prawniczych sformułowań. Wyglądało na
to, że jest sobie sama adwokatem. Nie było tu nikogo, kto by przemówił w jej sprawie,
nie leżało to w zwyczaju przy oskarżeniach o uprawianie czarów. Któż bowiem
zgodziłby się zostać obrońcą samego Szatana?
I znów Maria odniosła wrażenie, że nie uczestniczy w jednym z najbardziej
dramatycznych momentów swego życia. Patrzyła jakby z góry na kruchą kobiecą postać
na sali, widziała błyszczące łysiny i przetykane pasmami siwizny brody, suche wargi,
które, poruszając się, przypieczętowywały czyjś los. Dwaj panowie rozmawiali teraz po
cichu, rozprawiali widać nad którymś z dokumentów. Potem głos ponownie zabrał
pisarz; zwracał się wprost do biskupa.
- Nie możemy pominąć szczerego wyznania szanowanej chrześcijanki, jasne jest
jednak, że przeczące mu słowa jej małżonka, proboszcza, mają również ciężką wagę.
Mimo to... udało mi się zdobyć pewne dodatkowe informacje o tym człowieku, o tym
Revelinie. Muszę oznajmić, że panowie w mieście nie w samych tylko pięknych słowach
opisują jego i jego rodzinę... To ludzie żądni władzy. Doprawdy jest się czemu
przyglądać. W swej poprzedniej parafii Revelin miał nieprzyjemności. Musiał zapłacić
Koronie grzywnę za okazaną chciwość. Sądzę, że powinniśmy większą ufność pokładać
w wyznaniach jego żony, które mówią o knuciu intryg, kłamstwach i zwodzeniu. Kobieta
pragnęła oczyścić swą duszę przed porodem, a sądzę, że jako córka wielebnego Mogensa
Skanke dobrze wie, jak bardzo Bóg gniewa się na kłamców...
- Nie zapominajmy też, że oskarżona była wcześniej żoną wielebnego Mogensa...
Bądź też jego kochanką - wtrącił biskup.
Darzył niegdyś sympatią starego pastora z Lyster, znalazł się również wśród tych,
którzy przed laty ocalili Marię od postawienia w stan oskarżenia.
- Biskup okazuje zainteresowanie tą sprawą i pragnie przesłuchać oskarżoną w
celu rozstrzygnięcia kwestii ostatecznych dowodów na czarostwo. Sąd wstrzymuje się
więc z decyzją i czeka na wskazówki biskupa. W świetle nowych informacji wyrok
śmierci może zostać odmieniony, chyba że sam biskup znajdzie powody, by oczyścić
duszę tej kobiety ogniem stosu...
Królewskiemu sędziemu nie bardzo było w smak przekazywanie procesu w ręce
Kościoła, musiał jednak przyznać, że w tej sprawie nie da się prowadzić debaty o winie
oskarżonej bez wglądu i opinii duchownych. Tym razem chodziło wszak o coś innego niż
nierząd, kradzież czy gwałt.
Maria skłoniła się przed sędziami i wzrokiem odszukała twarz biskupa. Przez
moment spotkała jego piwne oczy i poczuła, że w duszy budzi się nadzieja. Duchowny
sprawiał wrażenie życzliwego. Jej życie spoczęło teraz w jego rękach.
Z wielkim trudem udało jej się powstrzymać łzy. Gdy prowadzono ją do
niewielkiego pomieszczenia obok, zdała sobie sprawę, że następne minuty zadecydują o
jej losie.
Mężczyzna w długiej do ziemi czarnej sukni złożył ręce i skłonił głowę w krótkiej
modlitwie. Bóg na pewno obdarzy go jasnością umysłu również i w tej sprawie. Biskup,
sędziwy już człowiek, przeżył życie w rosnącej władzy i bogactwie. Był zwierzchnikiem
setek sług Kościoła, lecz rzadko zapominał, że i on podlega wysokiemu zwierzchnikowi,
samemu Panu. Nie miał doświadczenia z kobietami i teraz już nawet tego nie żałował.
Życie w służbie Boga dawało mu dostatecznie dużo miłości i przywiązania, a kobiety, z
którymi się stykał, zawsze budziły w nim lęk. Ich życie i myśli pozostawały dlań równie
obce, jak myśli tamtego dziwnego pastora, którego spotkał kiedyś w podróży do
Niemiec.
Ale ta Maria...
Odkąd Mogens zwrócił się do niego ze swymi kłopotami, biskup poświęcił wiele
czasu na zrozumienie, co takiego szczególnego tkwi w tej kobiecie, co wzywa starego
człowieka, w tym samym wieku co on, do podjęcia walki o jej ocalenie. Mogens ją ko-
chał, nietrudno to było pojąć, dlatego też biskup przeżył prawdziwy wstrząs, gdy
powiadomiono go, że Mogens Skanke nigdy nie uświęcił swego związku przed Bogiem i
ludźmi.
To bardzo niepodobne do Mogensa.
A teraz, kiedy nowy proboszcz poślubił córkę Mogensa, a jego ukochaną Marię
wygnał ze wsi... Cierń podejrzenia nie przestawał kłuć serca biskupa. Coś w tej sprawie
było nie tak. Ktoś kłamał. Czarownica Maria stała się prawdopodobnie ofiarą. Sprawa
jednak zaszła już za daleko, zbyt wielu ludzi się w nią wplątało, ryzykując własne dobre
imię, byle tylko posłać wiedźmę na stos.
Przywitał ją krótko, formalnie. Poprosił, by usiadła na twardym niewygodnym
krześle, podczas gdy on sam spoczywał na miękkim wyściełanym siedzeniu. Od czego
powinien zacząć? Zdjął z szyi ciężki krzyż. Jeśli Maria odrzuci ten symbol, będzie to
pewny dowód. Położył krzyż na kolanach kobiety. - Weź w dłonie ten znak Chrystusa i
powiedz mi, kim jesteś.
Maria pogładziła palcami piękny klejnot, z podziwem patrzyła na promienne
rubiny, którymi był wysadzany. Przypominały krople krwi Chrystusa w miejscach, gdzie
ręce i nogi przybito do krzyża.
Podniosła krzyż do ust, delikatnie go ucałowała i popatrzyła biskupowi w oczy.
- Jestem Maria Livsdatter Bergaheim, córka Liv Bergaheim. Byłam żoną
wielebnego Mogensa Skanke Urodziłam mu dwoje dzieci, Sunniva, jego córka żyje.
Teraz jestem żoną Randara Meisterplass i matką jego małej córeczki. Znam się na sztuce
leczenia, lecz nigdy nie wykorzystywałam środków, których bym się wstydziła.
Biskup pokiwał głową, zadowolony zarówno z pełnego szacunku potraktowania
krzyża, jak i wyważonych słów.
- Posłuchaj, Mario Meisterplass. Jeśli rzeczywiście nigdy nie sprzeciwiłaś się
Bożym nakazom i nie zwróciłaś ku złym mocom, dlaczego bliźni przedstawiają takie
świadectwa?
Maria westchnęła, zwlekając z odpowiedzią. Jak wyjaśnić wszystko biskupowi,
nie wprawiając go przy tym w irytację i nie godząc w jego lojalność wobec
podwładnych?
- Łaskawy biskupie, trudno jest pojąć ludzkie intencje i czyny, ale sama wiem, jak
łatwo jest dać się porwać, jak prędko obracają się języki, gdy myśli stoją w miejscu.
Znam też słabość ludzkiej natury, która sprawia, że pragniemy nieszczęścia drugiego
człowieka, nie dostrzegając przy tym, iż grzeszymy. Sądzę... że jest miłosierdzie i dla
tego grzechu.
Zaimponowała mu. Jej język równie dobrze mógłby tkwić w ustach mężczyzny!
- To interesujące. Ale jakie masz podstawy, ty, uboga niewiasta, by tłumaczyć
święte słowa?
Celowo starał się, aby w jego głosie zabrzmiała surowość.
Maria przestraszyła się, zaraz jednak się opamiętała. Może biskup chce tylko
wystawić ją na próbę?
- Byłam uczennicą Mogensa Skanke, a później jego żoną. Nauczył mnie
wszystkiego, co wiem, a trudno o lepszego mistrza.
Biskup długo siedział, nic nie mówiąc. Maria postanowiła wykorzystać szansę.
- Łaskawy biskupie, sługo Boży, pasterzu ludzi... Czy wolno mi z całą pokorą
prosić o coś, co od dawna leży mi na sercu?
Biskup skinął głową, lecz zmrużył oczy. Doprawdy, śmiała jest ta niewiasta
oskarżona o czary!
- Tak bardzo chciałabym wiedzieć... czy moje młodsze dziecko żyje i dobrze się
miewa. Pragnę także przekazać jej list, pozdrowienie, jeśli wolą Boga jest, aby wzrastała,
nie znając matki.
Biskup zawahał się, lecz nie mógł odmówić spełnienia tej pokornej prośby.
- Napisz swój list, Mario Meisterplass. Zadbam, abyś otrzymała wieści o swoim
dziecku bez względu na to, co się z tobą stanie.
Wstał, rozmowa najwidoczniej dobiegła końca. Maria jednak zdumiona
spostrzegła, że biskup podaje jej rękę.
- Wzbudziłaś moją ciekawość. Nigdy nie zetknąłem się z kobietą, która by
przemawiała we własnej sprawie z taką mądrością serca i myśli. Jeśli otrzymałaś swe
umiejętności od Złego, interesowałoby mnie, czego też ten, którego imienia nie należy
wypowiadać, cię nauczył. Muszę jednak przyznać, że twe zachowanie i usposobienie
zasiały we mnie ziarno wątpliwości. Praktykowałaś sztukę leczenia, wzięłaś w swoje ręce
władzę nad życiem i śmiercią, a to samo w sobie jest poważnym wykroczeniem. By
jednak podjąć ostateczną decyzję, muszę poznać bliżej twoje postępowanie. Dlatego dziś
wieczorem masz się przebrać i spotkać ze mną w tym pokoju, wspólnie zjemy posiłek, a
w tym czasie opowiesz mi o swojej działalności. Ale nie ciesz się zbyt wcześnie i nie
myśl sobie, że możesz mnie zauroczyć kobiecymi wdziękami! Mężczyźnie staremu jak ja
zaimponować może jedynie twoja mądrość. I pamiętaj, będę bezlitosny, jeśli pokusisz się
o jakieś sztuczki!
Maria szeroko otworzyła oczy, to było znacznie więcej, niż mogła oczekiwać.
Biskup sprawiał wrażenie mądrego i szczerego zarazem, rzadkie połączenie cech wśród
ludzi w czarnych szatach.
- Proszę więc Boga o łaskę i pomoc, tak abym mogła z całym szacunkiem dla
biskupa przedstawić swoje racje otwarcie i uczciwie - szepnęła z pokorą.
Na podziękowania było jeszcze za wcześnie.
Nikt nigdy się nie dowiedział, na jaki temat toczyła się trwająca cztery godziny
rozmowa biskupa z ubogą kobietą. Maria jednak zachowała w sercu każde jego słowo;
zdawała sobie sprawę, że obdarzył ją mądrością, której powinna strzec niczym najcen-
niejszego skarbu. Nigdy jeszcze nie otrzymała tylu odpowiedzi, nigdy nie zetknęła się z
człowiekiem Kościoła o takiej wiedzy i zrozumieniu zarówno dla życia ludzi, jak i woli
Pana.
Miała świadomość, że i on także skorzystał na tej rozmowie prowadzonej przy
skromnym posiłku. Zadawał jej pytania o leki, które sama sporządzała, o jej matkę, o
małżeństwo z Mogensem i leczenie ludzi podczas zarazy, która wybuchła, kiedy Maria
była jeszcze niedoświadczoną dziewczyną. A gdy wspomniała szpitalik, biskup
niezmiernie się tym zainteresował. Okazało się, że sam podczas studiów teologicznych
równie często obracał się na wydziale medycznym, co wśród uczonych w Piśmie.
- Urodziłaś się za wcześnie - mruknął. - Czasy jeszcze nie dojrzały, ludzie wciąż
mają za wąskie horyzonty. Żaden biskup nie może dzisiaj ogłosić, że choroba jest czymś
innym niż karą Bożą, a już na pewno nie oficjalnie, lecz musisz wiedzieć, że ja patrzę na
to inaczej. Uważam, że choroba jest złem, a wszyscy, którzy służą bliźnim, łagodząc ich
cierpienia, czynią to w duchu Chrystusa. On przecież sam uzdrawiał cierpiących, a nawet
wskrzeszał ich z martwych!
Maria dziękowała biskupowi za zrozumienie i aż się zaczerwieniła i spociła,
opowiadając o swoich teoriach i metodach. Biskup chłonął każde jej słowo, dopytywał
się o rzeczy, których nie pojmował.
Kiedy na zewnątrz zapadł mrok, a posiłek dawno już spożyto, duchowny znów
złożył ręce i dziękował Najwyższemu za ten dzień, za strawę i za czekający go
odpoczynek.
Maria modliła się wraz z nim.
I podczas gdy ona wciąż się zastanawiała, jak sformułować pytanie, biskup sam
udzielił jej odpowiedzi:
- Nie wierzę, abyś była winna temu, o co cię oskarżają, Mario Meisterplass. Być
może zdołam ocalić cię od stosu. Mimo to nie możesz się spodziewać, że czeka cię jasna
przyszłość, nawet jeśli będziesz mogła żyć jeszcze przez kilka lat. Jednak wyraźnie czuję,
że jeśli tylko Bóg ofiaruje ci nowe dni, wybierzesz życie, mimo że te dni będą trudne i
znojne, w obozie pracy albo też w lochu. Czy jesteś gotowa na takie życie?
- Tak, panie, bo nigdy nie będę gotowa na nic innego jak życie. Dopóki bije moje
serce, nie utracę nadziei. Bez nadziei żyć nie mogę. A moje dwie córki będą wiedzieć, że
gdzieś w świecie mają matkę; nawet jeśli ludzie ją z nimi rozdzielili, to zawsze będzie
żyła w ich sercach!
- Tak właśnie myślałem. Bóg z tobą, Mario, bez względu na to, gdzie ramię
sprawiedliwości zdecyduje się cię umieścić...
Ujął ją za rękę, by uścisnąć ją na pożegnanie. Marię ogarnęło przeczucie, że
jeszcze kiedyś się spotkają.
Z protokołów sądowych po posiedzeniu sądu drugiej instancji w dniu 12 maja
1688:
...Marię Meisterplass, Sogndalsfjorden, uznano za niewinną uprawiania czarów i
ułaskawiono od kary śmierci, ponieważ dowody w tej sprawie zostały podważone po
rozmowie z biskupem, patrz opinia biskupa.
Marię Meisterpłass uznano winną cudzołóstwa, żyła bowiem w małżeństwie bez
błogosławieństwa Bożego, a następnie w grzesznym związku z byłym katem Randarem
Meisterplass. Okolicznością łagodzącą wymiar kary jest fakt, że oboje wyznali swój
grzech wobec Kościoła, prosząc jednocześnie o błogosławieństwo i wymierzenie pokuty.
Zasądza się za to surową grzywnę w wysokości wyznaczonej przez ting wiejski.
Oskarżoną uznaje się również winną bezprawnego dokonywania eksperymentów
medycznych, grożących śmiercią bądź kalectwem, a także wytwarzania oraz
sprzedawania środków medycznych, na co wyłączność ma jedynie cech apteczny.
Wreszcie uznana zostaje winną buntownictwa, jako że swym postępowaniem
wichrzyła spokojne, żyjące zgodnie z prawem społeczeństwo.
Na wniosek przewodniczącego oskarżona zostaje ułaskawiona od kary śmierci i
zgodnie z paragrafami 6 - 13 oraz 13 skazana na dożywotnie roboty na łowiskach.
ROZDZIAŁ VI
Wybrzeże Helgelandu, sierpień 1688
Niewielka szkuta zbliżała się wreszcie do ponurego celu podróży. Od blisko
czterech tygodni z mozołem posuwała się na północ z Bergen wzdłuż wybrzeża, gdzie,
zważywszy na porę roku, panowała wyjątkowo niesprzyjająca pogoda, ciągły deszcz i
wichry. A przecież było lato, tak w każdym razie mówił kalendarz, lecz tego roku
przełom lipca i sierpnia przypominał raczej o zimowej szarości.
Kutrem miotały uderzenia nawałnicy, marynarze na pokładzie walczyli z
ciężkimi, ociekającymi wodą żaglami i wysoką falą. Zaledwie przez trzy dni żeglugi dane
im było oglądać słońce, lecz i wówczas chłodny wiatr wiał od nieodpowiedniej strony.
Podróż, trudna i wyczerpująca nawet przy dobrej pogodzie, zmieniła się w nieprzerwane
pasmo cierpienia dla trzech kobiet, w kajdanach przyprowadzonych z bergeńskiej
twierdzy. Na statku co prawda je rozkuto, bo związane łańcuchami ręce na nic nie mogły
się przydać, załoga jednak i tak odnosiła się do nich nieufnie. Już sama obecność kobiet
na morzu mogła sprowadzić nieszczęście. I czyż trzeba na to lepszego dowodu niż ów
paskudny, lodowaty przeciwny wiatr u schyłku lata?
Mężczyźni spluwali w fale, zerkając spode łba na drżące z zimna postacie w
spódnicach.
Jedna z nich potknęła się niefortunnie przy wsiadaniu, zaraz więc zabrali jej buty i
spalili je, by choć trochę odwrócić zło, jakie zwiastował ten omen. Dziewczyna nie miała
innego obuwia i już teraz mokre stopy zsiniały jej z zimna.
Maria radziła sobie lepiej. W jej worku znalazł się nawet kawał świńskiej skóry, z
której przy pomocy trzeciej kobiety zrobiła, co prawda nieudolnie zszyte, lecz mimo to
stanowiące ochronę, buty dla pechowej towarzyszki.
Pech prześladował Katję, siedemnastoletnie wronie pisklę. Za cudzołóstwo z
rodzonym bratem skazano ją, podobnie jak Marię, na dożywotni pobyt w obozie pracy
gdzieś na rozległym wybrzeżu.
Trzecią więźniarką była Sylvia, potężna, silna kobieta, której życie w ciągu
jednego krótkiego lata zostało postawione na głowie za sprawą ciemnych interesów
męża. Uznano ją współwinną wielu kradzieży i skazano na cztery lata robót na dzikiej
wysepce, w której stronę teraz żeglowali.
Żadna z nich wcześniej nigdy nie zapuszczała się tak daleko od domu, ale Sylvia
z opowiadań znała cel ich podróży. Słyszała o obozach rybackich, mówiła, że zdejmował
ją dreszcz, gdy wyobrażała sobie, jakie życie czeka nieszczęśnice, które tam zsyłano.
Trzy kobiety prędko zrozumiały, że powinny trzymać się razem. Przygotowały
zaciszne miejsce pod pokładem, osłonięte rozwieszonymi sukienkami. Ze swego
wypchanego worka Maria wyciągnęła wełniane derki i przeróżne przydatne teraz drobia-
zgi. Młodziutka Katja miała tylko to ubranie, w którym jechała, zabrała z sobą natomiast
księgę z psalmami, srebrną igłę i solidny zapas żywności w drewnianej skrzynce.
Sylvia wzięła więcej ubrań, a ponadto kilka szylingów, mozolnie zaszytych w
fałdy grubej sukni.
- Te pieniądze pomogą mi przetrwać, słyszałam, że i zarządcy, i strażnicy lepiej
się troszczą o te, które mogą się czymś okupić. Ale i tak pewnie woleliby, gdybyśmy
proponowały co innego... Obozy rybackie przyciągają niejednego napalonego marynarza
czy rybaka... Wyciągają łapy nie tylko po ryby!
- Myślisz, że coś może nam zagrażać?
Maria nie do końca wierzyła słowom Sylvii, podejrzewała, że towarzyszka chce
wywrzeć wrażenie, iż wie więcej, niż było w rzeczywistości. Ta jednak chętnie
opowiadała.
- Ha! Tego możesz być pewna! - wykrzyknęła teraz. - Żadna kobieta nie wróci z
takiego miejsca dziewicą! Ale, zresztą, dziewic nikt raczej tam nie wysyła.
Maria zamyślona pokiwała głową, w istocie zgadzało się z to ze skąpymi
informacjami, uzyskanymi od pisarza. Obozy rybackie to, mówiąc krótko, niewielkie
kolonie karne dla kobiet, najczęściej skazanych za nieposłuszeństwo wobec Kościoła i
prawa, zwykle za rozwiązłość, nierząd albo cudzołóstwo. Wysyłano tam także niektóre
ułaskawione od śmierci, jak Marię. Do nędznych obozów trafiało wiele dzieciobójczyń i
kobiet winnych uśmiercenia płodu oraz zwykłych dziwek. Mało która stamtąd wracała.
Marię pocieszał list biskupa. Przekazano go jej już następnego dnia po
zapadnięciu wyroku, który wrócił jej życie. Została skazana na zesłanie na wysepkę
Skjaervaer, gdzieś na wybrzeżu Helgelandu, w pobliżu większej wyspy Vegi. Żyło tam
obecnie i pracowało mniej więcej czterdzieści kobiet w bardzo różnym wieku, a także
pięciu mężczyzn z królewskiej armii - strażników, nadzorców i sędziów jednocześnie.
Obozy rybackie już od blisko sześciu lat pełniły funkcję kolonii karnej, lecz
namiestnik królewski nie był z nich zadowolony. Przynosiły zdecydowanie za mały zysk.
Działo się tak głównie dlatego, że - jak zrozumiał biskup - kobiety za szybko umierały.
Ledwie zdążyły nauczyć się pracy i zrozumieć reguły rządzące tamtejszą społecznością, a
już ginęły od chorób czy ran i musiały je zastępować świeżo przybyłe, niedoświadczone.
Należało podjąć jakieś kroki, aby to zmienić.
Biskup dostrzegł w tym nowe życiowe zadanie dla Marii.
Zostanie w obozie rybackim znachorką i gospodynią zarządcy.
Spodziewam się, że wykorzystasz swoje umiejętności dla dobra wszystkich
mieszkanek wyspy, że Twoje medykamenty i wiedza posłużą ich zdrowiu i sile do pracy
na chwałę naszego miłościwego Króla i Boga Pana naszego - pisał biskup.
Zachęcał też, aby zabrała wszelkie środki, jakie tylko uda się jej zdobyć. Maria
wysłała więc list do Eyliffa Stedje, błagając go o pomoc, potrzebowała wszak tak wielu
rzeczy z kryjówek na Meisterplassen. A gdyby mógł przekazać jej bodaj najkrótszą
wiadomość od Randara, choćby pozdrowienie... Musi wiedzieć, musi ten jeden jedyny
raz zburzyć mur, jakim ogrodziła swą tęsknotę, nawet gdyby miało ją to zabić.
Noc, gdy dostała list wraz z rzeczami, okazała się najcięższą z ciężkich.
Myślała już, że nie przeżyje tej ciemności, kiedy siedziała, ściskając w dłoni
kosmyk czarnych, miękkich włosów córeczki. Delikatnych jak puch, gładkich niczym len
i leciutko pachnących czymś bliskim. Jej dzieckiem.
Ochrzcił ją Marja.
Mimo wszystko więc jestem przy tobie, a przynajmniej jakaś cząstka mnie,
pomyślała.
List lensmana był krótki i zwięzły, lecz między wierszami wyczytała tęsknotę i
ból, o jaki musiało Randara przyprawić uzewnętrznianie uczuć przed innym mężczyzną.
Lensman przekazał je sumiennie, Maria po prostych słowach poznała, że za
drżącym pismem gospodarza ze Stedje kryją się słowa samego Randara.
... żyjemy dobrze, ale bardzo tęsknimy za Tobą i w każdej godzinie bolejemy nad
Twym losem, nawet gdy dziękujemy za to, że oszczędzono Ci życie. Maryjka jest pięknym
dzieckiem, tak silnego i zdrowego maleństwa świat chyba jeszcze nie widział. Gjertrud
już ma dość zajęcia, żeby ją upilnować, dzieciak okazuje upór, przed którym niekiedy po
prostu muszę ustąpić. Już chodzi i wtyka paluszki do maselniczki i do garnków. Ale
dobrze jej strzeżemy, nie musisz się lękać o swoje córki.
Łzy napłynęły Marii do oczu, nie mogła dalej czytać. Czy możliwe, że nigdy już
ich nie zobaczy?
Biskup przygotowywał ją na taki obrót rzeczy. Nikt nie zdoła uciec przez otwarte
morze, nikt bez królewskiego ułaskawienia nie opuści więzienia na wyspie. A ona już raz
je uzyskała... Karę śmierci odmieniono; Maria wiedziała, że biskupa kosztowało to tak
wiele wysiłku, iż sam był wręcz zaskoczony, kiedy wszystko poszło po jego myśli. Dalej
jednak nikt nie odważyłby się posunąć. Prośba do króla o złagodzenie kary mogłaby
zostać odczytana jako zuchwałość i chęć ubliżenia władcy.
Maria, wsunąwszy ciasno złożony list pod koszulę, spędziła tę noc wciśnięta w
kąt lochu. Nie starczyło jej sił, by przejrzeć zawartość przyniesionego przez strażników
wielkiego worka.
Przesyłka z Meisterplassen, lekarstwa, najważniejsze książki, jakieś nasiona,
może trochę jedzenia. Nie zdołała się przemóc, żeby tu, w wilgotnym mrocznym
podziemiu, wziąć do ręki drogie sercu rzeczy z domu.
Już sama ich bliskość wystarczyła, by głos Randara uniósł się z szorstkiego
arkusza papieru, drażniącego skórę między piersiami.
Wstydziła się swoich myśli, tej nocy jednak przekonała się, że być może
płomienie stosu przyczyniłyby mniejszego bólu jej, lecz nie najbliższym, którzy pozostali
w domu. Owszem, pewnie nigdy już jej nie zobaczą, ale może zdoła kiedyś posłać im
jakiś znak życia. List, pozdrowienie przez marynarza, może nawet kosmyk włosów dla
maleńkiej, która nigdy nie pozna własnej matki. Maria już wcześniej napisała do
córeczki, starając się przekazać jej w wiernym przesłaniu liter całą swą miłość. Zaklinała
też lensmana, błagała go, aby nauczył Maryjkę czytać.
Być może pewnego dnia córka zrozumie.
Kiedyś, gdy sama stanie się dorosłą kobietą.
Przyciskając się plecami do zimnej ściany z kamienia, modliła się:
- Boże, oszczędź jej tych wszystkich prób, przez które ja musiałam przejść.
Milczący chłód w więziennym lochu okazał się mimo wszystko bardziej
miłosierny niż przenikliwy lodowaty wicher, zrywający chusty z ramion kobiet,
przyprawiający wargi i palce o siną sztywność.
Co za lato!
Co za podróż!
Wyznaczono im zadania: przyrządzały posiłki, szorowały łódź, zeskrobywały
gromadzące się miesiącami resztki jedzenia z drewnianych talerzy i naczyń do picia.
Załoga składała się z nieokrzesanych młodych mężczyzn, którzy strach i niepewność
wynikające z obecności kobiet na pokładzie pokrywali większą niż zwykle zadziornością
i wulgarnością. Raz przewiesili młodziutką Katję przez burtę, gotowi wypuścić ją wprost
w szalejące bure fale. Dziewczyna krzyczała jak jaskółcze pisklę w opuszczonym
gnieździe, wielkie oczy zalewały łzy i słona woda. Marynarze naciągnęli jej spódnicę na
głowę, żeby stłumić krzyki, i śmieli się do rozpuku z jej przerażenia, które na kilka minut
przerosło ich własny strach.
W końcu wciągnęli ją z powrotem na statek, brutalnie rzucili na pokład i
rechocząc patrzyli, jak Katja czołga się w poszukiwaniu towarzyszek.
Maria zareagowała gradem wyrzutów i gróźb, które ucięły śmiech jak nożem. Nie
podziałały jednak na dłuższą metę, hałaśliwa buńczuczność zmieniła się w nie mniej
przykre kose spojrzenia i szepty. Wreszcie szyper postanowił zamknąć kobiety pod
pokładem do końca podróży. Dostały wiadro, do którego miały załatwiać swoje potrzeby,
i po dwa twarde suchary, które razem z dzbanem wody i kanką skwaśniałego piwa
powinny im starczyć na ponad tydzień. Szyper zdawał sobie sprawę, że przemyciły jakieś
pożywienie w swoich bagażach, skorzystał więc z okazji, by zaoszczędzić kilka
szylingów z pieniędzy, które otrzymał jako wynagrodzenie za transport więźniarek.
Kobiety tkwiły w ciemności tak długo, że przestały już odróżniać dni od nocy, i
kiedy nagle dotarły do nich krzyki z pokładu, nie bardzo mogły pojąć, że oto podróż
nareszcie dobiega końca.
Ale tak, okrzyki radości mężczyzn stawały się coraz wyraźniejsze. Statkiem
rzucało co prawda równie mocno jak przedtem, lecz dochodzące z góry urywki rozmów
nie pozostawiały żadnych wątpliwości.
Kuter zbliżał się do portu.
Skjaervaer.
Nieprzyjazna wyspa, świadczyła o tym już nazwa
∗
.
Każde jednak miejsce na świeżym powietrzu musiało wydawać się rajem w
porównaniu z cuchnącą, ciasną komórką, w której tkwiły stłoczone. Maria poważnie się
obawiała, że nie przeżyją tu kolejnej doby. Po dniach bez dostatecznej ilości powietrza
płuca bolały, ciało drętwiało od niemożności zmiany pozycji, w głowie mąciło się od
smrodu, a kaszel dokuczał Marii jeszcze bardziej niż zwykle. W ciemnościach nie dało
się zagrzać wody i przyrządzić kojącego naparu. Co za pech, skoro wszelkie niezbędne
zioła i nalewki miała pod ręką starannie zapakowane w swoim worku.
Teraz jednak te męki wkrótce się zakończą.
Maria próbowała się podnieść, chciała zastukać w pokrywę luku, żeby
przypomnieć załodze, iż siedzą tu uwięzione. Jedna noga, najwidoczniej zdrętwiała,
ugięła się pod nią, gdy usiłowała stanąć. Wreszcie jednak zdołała zebrać dość sił, by
zadudnić w zniszczone drewno. Odpowiedział jej poirytowany głos:
- Dobrze, dobrze, nie zapomnieliśmy o was, świnie. Cierpliwości, najpierw
zabierzemy na pokład zarządcę. Musicie się tam bawić jeszcze kilka godzin, przy takiej
pogodzie dopłyniemy do Skjaervaer dopiero pod wieczór.
- Jeszcze kilka godzin... Wytrzymamy, skoro przeżyłyśmy tak długo...
- Do diabła! - zaklęła Sylvia. - Jak nie zdechniemy tu, to i tak prędko
wyciągniemy kopyta na tym szkierze.
Marię ogarnęło nieprzyjemne przeczucie, że towarzyszka może mieć rację.
Katja znów wybuchnęła płaczem.
Wypuszczono je wreszcie na światło, dokuczliwe kołysanie ustało już jakiś czas
wcześniej. Łódź wpłynęła widocznie na spokojniejsze wody albo też wiatr nieco ucichł.
Sierpniowe niebo, wciąż ciężkie i szare, wisiało nisko, pasma mgły goniły się wśród skał
o najniezwyklejszych kształtach. Niektóre, przebiwszy powierzchnię morza, wznosiły się
w górę ostre niczym włócznie rzucone boskimi rękoma. Inne były niższe, bardziej
zaokrąglone, wyszlifowane na gładko przez niepogody. Jakby je ktoś celowo tak
porozrzucał w dniu stworzenia, pomyślała Maria, której zaimponowały dzikość i
niezwykłe piękno tego surowego krajobrazu.
Dalej rozciągała się wielka wyspa Vega.
Do Skjaervaer pozostała im godzina żeglugi. Mieli ją teraz przed sobą, na
północnym zachodzie.
Na tej długiej i wąskiej wyspie niewiele rosło drzew i krzewów. Trudno ją było
nazwać górzystą, tylko na jednym krańcu wznosiły się wypolerowane pagórki. Wyspa
mogła liczyć około sześciuset stóp długości i pięć razy mniej szerokości. Dopiero po
okrążeniu południowego cypla ujrzeli przystań. Wokół niej, najdalej jak się dało od
brzegu, rozłożyły się nieliczne szare zabudowania. Ale w najwyższym miejscu wyspy nie
postawiono żadnego budynku, Maria przypuszczała, że zimowe sztormy właśnie tam
szaleją z największą siłą.
Wąska ścieżka prowadząca w górę od przystani.
Dziwaczne kruche konstrukcje na półwyspach i wysepkach w malutkiej zatoczce.
I stary pomost, wyraźnie naprawiany i łatany przez nie całkiem wprawne w ciesielce
ręce.
Dopiero z odległości kilkuset łokci od lądu dostrzegli więźniarki.
Szara, żywa masa na tle mokrej zielonej trawy porastającej płaszczyznę. Kobiety
poruszały się nachylone nad wielkimi koszami albo kopały glebę ciężkimi narzędziami.
Od czasu do czasu któraś się prostowała i zarzucała sobie wyładowany kosz na plecy.
Zgięte wpół szły na koniec pola do rozpadającej się szopy, z której buchał dym.
Zaskoczona Maria spostrzegła, że powracają tak samo obciążone.
Co one, na miłość boską, robią?
- Suszą ziemię, kobity - uświadomił ją szyper. Poradził sobie wreszcie z żaglami,
statek wolno płynął w stronę portu. U boku szypra stał, żując coś, mężczyzna w starym
mundurze.
- Tak, tak - przyświadczył i mrużąc oczy, dalej wpatrywał się w ląd.
Maria omal nie zapytała, dlaczego nie wykopią raczej rowów odwadniających,
skoro ziemia w tej jałowej okolicy gnije od wilgoci, po srogiej minie obcego poznała
jednak, że lepiej trzymać gębę na kłódkę. Jeśli to zarządca, z którym miała współpra-
cować, to potrzebna jej będzie jego dobra wola już od pierwszego spotkania. Wyglądał
teraz na zagniewanego, obwisła twarz przypominała Marii dziwnego psa, którego
widziała kiedyś na targu w Kaupanger.
Od razu też się zorientowała, że człowiek ten jest częstszym bywalcem karczmy
niż łaźni, bił od niego smród starej ryby, przemieszany z kwaśnym odorem piwa.
Maria zadrżała, uświadamiając sobie, że Sylvia mogła mieć rację. W tym miejscu
mężczyźni niepodzielnie panowali nad losem kobiet. Wszystko w niej protestowało na
myśl o bardziej intymnej znajomości z tym odrażającym osobnikiem. Czy uda się go
jakoś odstraszyć?
No cóż, problemy należy rozwiązywać po kolei. Nic nie przyjdzie z zamartwiania
się sprawami, nad którymi nie można zapanować. I przecież zachowała jakieś recepty
starej Anny, kurujące z miłosnej gorączki...
Maria nie mogła powstrzymać się od uśmiechu na wspomnienie starej
czarownicy, palce odruchowo sięgnęły do szyi, na której zawsze wisiał łańcuszek
wiedźmy. A teraz został w domu, pamiątka dla młodszej córki.
- Spójrz, Mario, na kamieniach leżą ryby! - zawołała nagle Katja.
- Ryby dla samego diabła - mruknął gniewnie zarządca. - Nie ma suszenia w tym
roku, odkąd nastały psie dni
∗
, leje piekielny deszcz. A te leniwe babska i tak ledwie
zdołają znieść pod dach to, co choć trochę udało się podsuszyć! No, no, będziecie mu-
siały zapracować na strawę, moje panie!
Obrzucił młodą kobietę taksującym spojrzeniem. Katja zadrżała, najchętniej
schowałaby się przed ciężkimi niczym cios słowami mężczyzny i jego wielkimi
czerwonymi dłońmi.
Maria ujęła towarzyszkę pod ramię, stanęła między nią i zarządcą i zmusiła się do
uśmiechu.
- Panie... No tak, nie znam nazwiska. O ile jednak dobrze rozumiem, to jest pan
tutaj zarządcą, dlatego należałoby chyba nas sobie przedstawić. Kapitanie...?
Szyper rozdziawił gębę, nie słyszał nigdy tak dwornej mowy z ust zawszonych
kobiet. Zarządca splunął na pokład ze śmiechem.
- Ach, tak? Chcesz, aby cię przedstawiano? A kto o tobie nie słyszał? Maria
Meisterplass, ledwie zdołała się wykręcić od oskarżenia o czary. Ale temu diabłu nie
umkniesz, moja droga. Zarządca Simonussen!
Kapitan zarechotał, poklepał człowieka w mundurze po plecach.
- I co? Nie przywitasz się z panią?
Mężczyźni, szczerząc zęby, wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Zarządca
wyciągnął w końcu olbrzymią rękę z palcami o wielkich, brudnych paznokciach.
- A tam, do czarta, miałbym wyjątkowo nie podać ręki? Prawdziwa wiedźma to
nie byle kto! Miejmy nadzieję, że nie tylko to potrafisz, że plecy masz zdrowe, choć
latasz na miotle! I nie tylko plecy...
Maria zacisnęła usta, uświadomiła sobie, jak bardzo ją razi ów poufały ton.
- Myślę, że o szczegółach porozmawiamy później, zarządco Simonussen.
Przywiozłam list od biskupa... o zadaniu, jakie mi tu wyznaczono.
- O twoim zadaniu? Sądzę, że będzie takie samo jak innych. Wstawać wcześnie,
kłaść się późno i nie zawsze do snu. Ale wyglądasz na zdrową, może trochę blado, lecz
nie brakuje ci odwagi. To mi się podoba. Będziemy umieli się zabawić na tym pust-
kowiu, moja kochana!
Maria doszła do wniosku, że teraz lepiej milczeć. Mężczyzna okaże większą
ustępliwość, kiedy zrozumie, że ona jest szczególnym więźniem. Biskup roztoczył wszak
nad nią opiekę, zarządca musi o tym wiedzieć.
Przestał się jej w końcu przyglądać, bo szkuta przybijała właśnie do zgniłego
nabrzeża. Przyjmowali ją dwaj mężczyźni w szarych wełnianych koszulach i spodniach,
które od kolan były tylko łachmanami. Kapitan zajął się wydawaniem głośnych komend,
załoga niemal fruwała po masztach, szarpiąc liny, żeby zwinąć żagle i rzucić cumy.
Wreszcie na pokład wepchnięto deskę, służącą za trap.
Dopiero teraz Maria dostrzegła, że słońce przedziera się przez szarą zasłonę
chmur. Czy fakt, że akurat w momencie, kiedy dotknęła stopą szkieru, na którym spędzić
miała resztę życia, woda zalśniła w padających na nią promieniach słońca, wróżył
szczęście? Nie, szczęście to za wiele, Maria nie mogła nawet o tym marzyć. Wiedziała,
że szczęście zostało daleko za nią, tam gdzie morze wdziera się w górskie szczeliny i
tworzy fiord, zdolny nakłonić nawet lodowce do topnienia. Tutaj woda była bardziej
słona niż w jakimkolwiek innym miejscu, gdzie Maria jej smakowała, a morze rozciągało
się ogromne wokół maleńkiej wyspy, odtąd stanowiącej jej dom.
O, nie, nie może być mowy o szczęściu. Ale przynajmniej o odrobinie radości od
czasu do czasu? O zadowoleniu, płynącym ze świadomości, że jej wiedza do czegoś się
przydaje?
Dzięki Bogu za Katję i Sylvię. Nigdy chyba tak wysoko nie ceniłam znajomości z
drugim człowiekiem!
Maria sama ciągnęła swój ciężki worek drogą pnącą się ku szopom pod skałami.
Przypominały ptasie gniazda na kamiennych półkach, wszystkie jednakowo niskie i
zszarzałe od szalejącego deszczu i wichru. Niektóre pokrywały dachy z torfu, inne
zbudowano pod występami skały i miały za sklepienie twardy kamień. Dwie chałupy
stały oddzielnie w miejscu, gdzie skała ustąpiła odrobinie ziemi. Maria zdołała się zo-
rientować, że niczego tu nie uprawiano, ani zboża, ani grochu, a co dopiero mówić o
arcydzięglu.
Czyżby wyspa była do tego stopnia jałowa, że mogła tu rosnąć jedynie trawa? Co
z ogrodem z ziołami, który już planowała założyć?
Czas pokaże. Ziemia wyglądała przecież na czarną i płodną. Zarządca zauważył,
że Maria przygląda się nędznemu poletku.
- Trudno coś z tego wyciągnąć, ale też i nie jesteśmy wieśniakami! Lepiej
spożytkować siły na ryby, pozyskiwanie soli i zbieranie torfu. To przynajmniej przynosi
trochę talarów do skrzyni!
- Ale kobiety... z czego one żyją? Szyper znów rozciągnął usta w poufałym
uśmiechu, który już szczerze znienawidziła.
- Z morza, moja miła! - Rozpostarł ręce; szara powierzchnia wody zdawała się nie
mieć kresu. - Ryby na obiad, ryby na wieczerzę, ryby tak długo, jak gęba jest w stanie się
otwierać! Ryby dają pracę, praca daje ryby!
Maria zrozumiała, dlaczego siła robocza na tej wyspie może być wykorzystywana
tak krótko.
ROZDZIAŁ VII
Upłynęło kilka dni, zanim trzy nowe kobiety poznały system rządzący ową
niezwykłą, jednorodną społecznością.
Maria już pierwszego wieczoru zorientowała się, że wśród około czterdziestu
kobiet panują szczególne prawa.
Pięciu mężczyzn, wyznaczonych do pilnowania więźniarek i nadzorowania pracy,
na ogól służyło wcześniej w wojsku. Jeden z nich najwyraźniej uczestniczył w walkach,
utykał, tym samym jego imię najłatwiej zapadało w pamięć. Johan Kulas.
Wśród kobiet wyróżniała się Jensina, silna, żylasta, o bezbarwnych włosach i
wąskich ustach. Inne odnosiły się do niej z wielkim szacunkiem, Maria zastanawiała się,
w jaki sposób owa kobieta mogła zdobyć taką pozycję. Po wyglądzie Maria oceniała ją
na obdarzoną umysłowością poniżej średniej.
Jensina miała jednak w głębi ciasnego baraku łóżko tylko dla siebie i korzystała z
przywileju mycia się jako pierwsza, kiedy przynoszono wiadro z deszczówką.
Komenderowała kobietami, wprawiała zmęczone ciała w ruch, rozdzielając kopniaki i
szturchańce.
Mężczyźni sypiali w oddzielnej chałupie, oddalonej o rzut kamieniem, solidniej
zbudowanej, bez szczelin w ścianach i w dachu, którymi hulały przeciągi.
Marii, Katji i Sylvii wskazano niską pryczę pośrodku dłuższej ściany. Prycze,
zbudowane z desek umocowanych do podłogi i ściany, służyły za stół, krzesło i miejsce
do spania. Kobiety leżały na nich jak na zatłoczonej półce o dwie szerokości dłoni nad
wilgotnym, cuchnącym klepiskiem.
Każda z nich miała własny tobołek z ubraniem i rzeczami osobistymi, który nocą
służył jako oparcie i poduszka.
Nowo przybyłym przydzielono po grubym wełnianym kocu, zniszczonym i
cuchnącym rybami. Maria zauważyła, że jakość derek jest bardzo różna. Na łóżku
Jensiny leżał ciepły, gęsto tkany puszysty koc, podczas gdy Katji dostała się sama dziura
na dziurze.
Szczupłą buzię dziewczyny znów zmoczyły łzy. Kryła się z tym jak mogła,
zasłaniając twarz dłońmi i włosami opadającymi z czoła.
Maria poczuła, że ogarnia ją bezradność, lecz pomimo to próbowała się
uśmiechać do zaciekawionych kobiet w baraku. Niektóre wydawały się wrogie, zerkały
spod oka na zniszczone koronki przy rękawach sukni Marii i marszczyły czoło na widok
jej wielkiego bagażu.
- My... powinnyśmy się chyba przedstawić. Jestem Maria Meisterplass. A to jest...
- Uświadomiła sobie, że nie zna nazwisk towarzyszek podróży.
- Sylvia - uzupełniła Sylvia, wyzywająco biorąc się pod boki.
- I Katja - dodała Maria, gestem wskazując na skuloną postać.
Jensina podeszła bliżej, przyglądając się badawczo nowo przybyłym. Niemal
widać było, jak pytania cisną się jej na usta, walcząc o pierwszeństwo.
- Ach, tak. No cóż, witajcie. Widzę, że jesteście dosyć żwawe, w każdym razie wy
dwie. Za tę trzecią nie dałabym marnego śledzia!
Maria wytrzymała wrogie spojrzenie.
- Katja jest moją przyjaciółką. I wierzę mocno, że wszystkim nam tutaj uda się
współpracować. Jeśli chcemy wieść jako tako znośne życie, musimy trzymać się razem i
pomagać sobie nawzajem. Mimo wszystko przecież jedziemy na tym samym wózku!
- O, nie, kochana, wcale nie na tym samym! Przynajmniej trzy z nas mają
nadzieję się stąd wydostać. Jesteśmy tu od blisko pięciu lat i latem przyszłego roku nasza
kara się kończy. To dopiero będzie, jak się w domu przekonają, że nie wszystkie
zdychają na tych przeklętych wyspach!
To odezwała się rumiana kobieta w zdecydowanie za dużym ubraniu. Jensina
lekko pokiwała głową.
- Naprawdę jest tak źle? Opowiedzcie nam trochę o tym, jak wyglądają
powszednie dni, prosimy...
Z pryczy rozległ się chichot jak w panieńskiej izdebce, Jensina odepchnęła na bok
kobietę w zbyt obszernej sukni.
- Ha, ha! Słyszałyście? Ta piękna dama chce się dowiedzieć czegoś o
powszednich dniach! Dobrze, powiem ci, moja pani, tu nie ma innych dni jak po-
wszednie! Praca, znój, kilka łyżek rybnej polewki, od czasu do czasu owsianka na
wodzie. I znów robota. Jest weselej tylko wtedy, kiedy zarządca otwiera swoją narożną
szafkę dla obcych, co to zaglądają tutaj w nadziei na dupę i na kielicha! A najczęściej w
odwrotnej kolejności.
Maria zadrżała, płacz Katji przeszedł w szloch. Nawet Sylvia odrobinę pobladła.
Jensina z zadowoleniem zmrużyła oczy, spodobała jej się reakcja nowo
przybyłych.
- Tak, tak, w sobotnie wieczory potrafi się tu zaludnić, w każdym razie wiosną,
kiedy rybacy wracają z Lofotów do domu. To dobry czas, nawet nam, babom, może trafić
się gorzałka i chleb. Jak masz trochę oleju w głowie, odłożysz dość, żeby przeżyć całą
zimę. Ale jak będziesz się uważała za zbyt dobrą na to i pozwolisz swojej kopalni złota
wyschnąć, to nie myśl sobie, że wyżebrzesz od nas choćby okruszek, kiedy w brzuchu
będzie ci kruczeć z głodu!
Niektóre kobiety spuściły głowy, inne wyzywająco szczerzyły zęby do nowych.
Maria zorientowała się nagle, że te ze spuszczonymi głowami są najgorzej ubrane i
najchudsze. Domyśliła się, że więźniarki, które się sprzedają, odgradza od tych, które
tego nie robią, nieprzebyty mur.
- Rozumiem - rzekła powoli. Spokojnie rozłożyła derkę na pryczy, a potem otwo-
rzyła worek i wyjęła własny koc, żeby się nim okryć.
- Jestem zmęczona po podróży. Najwyższy czas udać się na spoczynek, moje
panie. Dobranoc.
Wśród ścian zagrzmiały salwy śmiechu. Maria przeczuwała, że czeka ją długa
droga, jeśli w ogóle kiedykolwiek uda jej się zmienić tę straszną sytuację. Ale już jutro
pójdzie do tego wstrętnego Simonussena z listem biskupa!
Maria wyciągnęła swoją najlepszą sukienkę, a włosy przewiązała kolorową
chustką, którą jej matka dostała kiedyś od Olego Seiderstada. Zanim inni mieszkańcy
obozu się obudzili, zapukała do grubych drzwi chaty zarządcy.
Życzył sobie, by przyszła na tyle wcześnie, aby zdążyli porozmawiać, nie tracąc
przy tym nic z dnia pracy.
Niemal zaskoczona usłyszała dobiegające ze środka wołanie bynajmniej nie
zaspanego głosu. Popchnęła więc drzwi, mrużąc oczy w mrocznej izbie. Zarządca
siedział przy palenisku, podgrzewał kociołek z jakimś aromatycznym napojem.
- Tak sobie właśnie myślałem, że dama przyjdzie punktualnie. I jeśli nie odmówi,
to zapraszam na kropelkę kawy. Przekonasz się, że będzie tak jak w eleganckich
salonach, w których jaśnie pani zapewne bywała!
Marii ani trochę nie rozśmieszyły jego drwiny, poczuła szarpiące wnętrzności
szpony gniewu. Doprawdy, trudno znieść tego człowieka. Rozumiała jednak, kto ma tu
pełnię władzy.
- Dzień dobry, panie Simonussen, pokój Boży temu domowi - przywitała go
oficjalnie, z satysfakcją zauważając, że jej głos brzmi chłodno i opanowanie.
Nie odpowiedział, wyjął dwie wyszczerbione gliniane filiżanki i napełnił je
ciemnym płynem. Do jednej dolał także nieco brunatnożółtej wódki; śmierdziała tak, że
Maria nie mogła opanować grymasu obrzydzenia.
Zarządca wręczył jej drugą filiżankę i zaproponował miejsce pod jedynym oknem
chaty. Widok, jaki się stąd rozciągał, zaskakiwał pięknem. Morze było spokojne i lśniące;
Maria ledwie mogła pojąć, iż jest to ten sam żywioł tak niebezpiecznie kołyszący kutrem
z boku na bok. Teraz, gdy słońce wstawało po krótkim odpoczynku, powierzchnia wody
wyglądała jak posypana złotem.
- Nie jesteś taka jak inne! Słowa zarządcy ją zdumiały.
- Dlaczego?
- Jesteś od nich lepsza, od razu to widać. Przywykłaś do innego życia, po twojej
mowie można wziąć cię za mieszczankę albo może pastorową.
- Jest w tym trochę racji - przyznała Maria i posmakowała gorzkiego napoju.
Zmusiła się do przełknięcia płynu, wymagało to nie lada opanowania. Kawa jednak
przyjemnie rozgrzewała żołądek, wypiła więc jeszcze łyk. - Poślubiłam kiedyś pastora.
Ale teraz jestem żoną kata - stwierdziła po prostu.
- A potem zostałaś czarownicą? Starała się nie patrzeć na niego wprost, lecz nagle
wychwyciła nutkę strachu w głosie, zauważyła dłoń nerwowo obracającą filiżankę. Może
opłaca się zasiać w nim niepewność? Popatrzyła mu w oczy, starając się uczynić własny
wzrok tak niezgłębionym i tajemniczym jak to tylko możliwe.
- Tak, zarządco. Potem zostałam czarownicą... Roześmiał się hałaśliwie, widać
chciał skryć lęk za głośną, udawaną wesołością.
- Pokaż mi więc jakąś sztuczkę, Wiedźmo Mario, a będziesz tej nocy spała na
bardziej miękkim posłaniu!
Maria uśmiechnęła się leciutko.
- I tej nocy miękko spałam, czarownica nie potrzebuje niczyjej pomocy, by
umościć sobie łoże z puchu!
Pochylił się do niej, poczuł lekką, nieznaną woń.
- Jesteś piękną czarownicą, moja droga. I mądrze postępujesz, nie nadużywając
swoich umiejętności. Masz zostać tu przez całe życie, pamiętaj! Podobnie jak stary
Simonussen. Możemy sobie nawzajem uprzyjemnić ten czas...
Szorstkim, twardym kciukiem zaczął pocierać jej dłoń. Maria prędko przyciągnęła
rękę do siebie.
- To list do ciebie - powiedziała i wyjęła z kieszeni spódnicy zwinięty papier.
Zauważyła, że zarządca ma kłopoty z odczytaniem tekstu, zdawała sobie jednak
sprawę, że mogłaby niepotrzebnie wywołać jego gniew, gdyby zaproponowała, że mu
pomoże.
Wreszcie odłożył list, z ust posypały mu się przekleństwa.
- Na cóż nam, u diabła, jakieś zmiany? Do kroćset, kim mu się wydaje, że jest?
Ten cały biskup, którego stopa nigdy nie postała dalej na północ niż w Bergen? Nie ma
pojęcia, o czym gada... leczenie chorych, tutaj? Zbudować lepsze domy? Uprawiać
rośliny do jedzenia? Skąd niby wziąć na to pieniądze? Chyba nie z mojej kiesy, tego, do
stu tysięcy piorunów, nie może mieć na myśli!
- Sądzę, że da się to załatwić bez obciążania cię zbytnimi wydatkami - ostrożnie
zaczęła Maria. - Gdybyś tylko pozwolił kobietom na pracę, przynoszącą im jakieś
dochody...
- Przecież tak właśnie robię! Przez całe lato, do czarta, leżą na plecach i zarabiają
pieniądze szybciej, niż ja zdążę nalać gorzałki!
- Nie wszystkie - oświadczyła Maria. - I jestem pewna, że większość z nich
wolałaby kopać torf, niż... tak się sprzedawać.
- Tak myślisz? O, nie, moja dobra pastorowo, w tej gromadzie nie zajdziesz
daleko z kazaniami o moralności i podobnymi bzdurami. Przekonasz się, sporo się
możesz od nich nauczyć, moja śliczna...
Spodziewała się tego i stanowczo odparowała atak. Simonussen znów zaklął, a
Maria poczuła, jak walczą w niej na zmianę triumf i strach.
Zarządca mógł stać się niebezpiecznym wrogiem, był jednak także potężnym
sprzymierzeńcem.
- Taka jesteś delikatna? Nie rozumiesz, co dla ciebie dobre, kobieto? Jeśli chcesz
przeżyć, musisz się nauczyć korzystać z tego, co masz - szepnął.
Maria poczuła jego wzrok wbity w sznurowanie sukni.
- Nie jestem dziwką - odparła równie cicho. - Ale znam pewne sztuki... sporo
potrafię... Może mi to przynieść znacznie więcej niż prostackie barłożenie na słomie!
Musisz też wiedzieć, że list biskupa nie jest tylko kawałkiem papieru! Wciąż mogę liczyć
na potężnych przyjaciół! - skłamała gładko.
Zarządca wyszczerzył zęby w niepewnym uśmiechu.
- Do diaska, spotkają cię tu kłopoty! Poczekaj tylko, aż Jensina się dowie o twoich
fanaberiach! Tego trolla nie da się utrzymać z dala pięknymi słówkami i zadartym nosem
w chmurach!
- Muszę dowiedzieć się jak najwięcej. O obozie, o pracy, o ludziach, którzy tutaj
żyją. Potrzebuję informacji o ziemi, o tym, co może urosnąć tu, tak daleko na północy.
Musisz mi też pozwolić na rozmowę z kobietami, niech zrozumieją, że nastały nowe
czasy. Należy poprawić warunki, by dało się tu zachować życie i zdrowie.
- Dlaczego? Większość i tak nigdy się stąd nie wydostanie.
- Nie? Ale... - Przez moment obawiała się, że pytanie jest zanadto niebezpieczne,
doszła jednak do wniosku, że zarządca i tak musi wiedzieć o tym, co snuje się po
głowach więźniarkom. - Czy żadna nie próbuje stąd uciekać? Tyle opowiadają o
mężczyznach, którzy się tu zjawiają, o rybakach. Nigdy się nie zdarzyło, żeby któraś
odpłynęła ze szkieru statkiem? Simonussen pokręcił głową.
- Statki nie podpływają do samej wyspy, rybacy dobijają do brzegu lekkimi
łódkami, niektórzy dostają się tu nawet wpław. A jeśli przybywają z ładunkiem, dwóch
naszych zawsze ich pilnuje. Owszem, zdarzało się, że jakaś kobieta próbowała przekraść
się na pokład, ale powiem ci, większość szyprów starannie baczy, żeby żadnej
spódniczce się to nie udało. Baba na pokładzie przynosi nieszczęście, a już gorszych
zwiastunów złego losu niż te tutaj nikt chyba nie widział!
Z powrotem usiadł na krześle, opróżnił filiżankę.
- Rzeczywiście, zdarza się, że się na to porywają, ale kiedy potem leżą na skałach
odarte ze skóry, zawsze mija pewien czas, zanim znów którejś przyjdzie do głowy
podobny pomysł!
- Chłoszczesz je? Maria była wstrząśnięta. Zarządcy najwyraźniej podobała się jej
reakcja.
- A jakby inaczej! I jak na razie tylko jedna to zniosła. Nie widziałaś pleców
Jensiny? Inne leżą na Trupiej Wyspie, tam ledwo bo ledwo, ale starcza ziemi, żeby okryć
nędzne szczątki.
Maria odwróciła głowę; z każdą chwilą coraz jaśniej uświadamiała sobie okrutną
rzeczywistość.
Cóż za pozbawione nadziei miejsce!
Do tej pory nie pojmowała, jakie piekło czeka kobiety, zsyłane na pobyt w
obozach pracy. A powiadano, że dalej na północ jest jeszcze gorzej!
Pozostawała tylko jedna szansa: chciwość zarządcy.
- Opłaciłoby ci się, gdyby kobiety były silniejsze, zdrowsze. Będą więcej
pracować, jeśli pozwolisz mi się zatroszczyć o chore i naprawić szopy przed zimą.
Potrzeba nam więcej wody do mycia i lepszego jedzenia.
- A pieniądze?
- Zdobędziemy. Czy nie handlujesz wódką?
- Owszem. Mocna gorzałka, mówię ci! Ale nie dla szczeniaków. Szarpie trzewia,
smakuje końskimi szczynami, ale rozgrzewa stare ciało i człowiek czuje, że żyje.
- Tak myślałam. Rzeczywiście nie pachnie jak... jak koniak. Mam sposoby, żeby
zwiększyć sprzedaż: zioła i dobre przepisy. Wiem, jak z najbardziej gorzkiej wódki
przyrządzić smaczne lekarstwo. Pewnie kupią więcej, i to za lepszą cenę, kiedy
zrozumieją, że gorzałka pomoże wykurować to i owo...
- Naprawdę? No, może i tak. Może coś w tym jest. Pokażesz mi więc, co potrafisz
uwarzyć. Ale nie myśl sobie, że dam ci wódkę na zmarnowanie, musisz sama przyjść
tutaj ze swoimi mieszankami.
Domówili się, a Maria, jeszcze zanim się pożegnała, wyciągnęła od niego
zezwolenie na przerwę w pracy. Obietnica ziołowej gorzałki okazała się najlepszą
przynętą, jakiej mogła użyć.
Wkrótce potem kobiety zgromadziły się na stosunkowo szerokim i płaskim
terenie, położonym zaledwie kilka metrów ponad przybrzeżnymi głazami. Zielona trawa
była pachnącym i miękkim posłaniem dla znużonych ciał. Zrównaną ziemię nazywano
Tanecznym Parkietem.
Maria opowiadała o swoich planach.
Niektóre kobiety wstrętnie się do niej wykrzywiały, czyniąc przy tym wulgarne
gesty.
Inne słuchały jej słów, lecz najwyraźniej nie dawały się im porwać.
Kilka siedziało tylko, bezmyślnie patrząc przed siebie, widać było, że nie należą
już do tego świata.
Strażnicy pozwolili sobie na chwilę odpoczynku, dwaj zabrali się do naprawiania
sieci na brzegu.
Za pozbawionymi zasłon oknami w chacie ledwie majaczył cień zarządcy. Jasny
głos Marii docierał doń przez przesycone solą powietrze.
Teraz zagłuszył go gruby głos Jensiny. Chyba już rzuciły się na siebie z pazurami!
Z równiny dobiegło wściekłe wycie. Dwa ciała przetoczyły się po ziemi, kobiety
gryzły się i drapały jak dzikie kotki. Maria mocno złapała Jensinę za szyję, czuła się
pewna przewagi. Jensina jednak zaraz zatopiła zęby w delikatnej skórze po wewnętrznej
stronie ramienia Marii. Ból ukąszenia sparaliżował zręczny chwyt. Jensina uwolniła się i
rzuciła na przeciwniczkę, aż torf pryskał spod bosych stóp.
Maria zrozumiała, że nie ma szans w walce z tą żylastą olbrzymką. Ale jej ciało
wciąż zachowało sprężystość i młodzieńczą zwinność, chociaż wkrótce miała skończyć
trzydzieści siedem łat.
Celowała w brodę Jensiny, tak jak robili to mężczyźni, których obserwowała w
bójkach podczas hucznych wesel czy suto zakrapianych świątecznych uczt. Niestety,
Jensina potrafiła odparować cios.
Wkrótce zakleszczyły się w beznadziejnej plątaninie rąk i nóg, dyszały ciężko jak
wyrzucony z morskich głębin na brzeg czteroręki potwór. Kobiety dookoła krzykiem
zachęcały je do walki, strażnicy głośno się śmiali.
Wydawało się, że bójka będzie trwała całą wieczność, lecz wreszcie strażnicy,
wyśmiawszy się, rozdzielili walczące. Marii włosy na głowie sterczały na wszystkie
strony, z ramienia ciekła krew, a na policzku miała trzy długie zadrapania. Jensina wyszła
ze starcia bez uszczerbku, ostentacyjnie wygładziła spódnicę i splunęła za Marią.
- Niech twoja chciwość będzie przeklęta, Jensino! Przecież nie chcę ci niczego
odbierać! Pragnę jedynie, żeby nam wszystkim żyło się tutaj lepiej!
- Idź do diabła ze swoimi słodko pierdzącymi pomysłami! Nie jesteś jedną z nas,
chcesz tylko narobić bałaganu! Weź sobie tę starą szopę i tam siedź razem ze swymi
durnowatymi przyjaciółkami. Zobaczymy, kto lepiej przetrwa zimę!
Tak też się stało. Marii, Sylvii i Katji pozwolono naprawić rozpadającą się szopę,
najwyraźniej wykorzystywaną jako mieszkanie dla kobiet przed wybudowaniem
drugiego baraku. Przyłączyło się do nich jeszcze dziewięć więźniarek, które widać nie
miały zbyt dobrych doświadczeń z Jensina w roli królowej na kupie gnoju.
Simonussena walka kobiet najwidoczniej przyprawiła o wesołość. Takiej zabawy
nie widziano chyba od czasu, kiedy to zeszłego roku na świętego Michała pastorowa i
żona kościelnego z głównej wyspy wzięły się za łby pod kościołem.
Ale niedługo jego uśmiech przygasł i musiał przyznać, że ta nowo przybyła ma
piekielną zdolność przekonywania ludzi i angażowania ich w ciężką pracę. Jedne kobiety
znosiły z brzegu drewno wyrzucone przez morze, inne zrywały gałązki smaganych
wichrem krzaków, rosnących nieco dalej w głębi wyspy. Było tam też kilka połaci
porośniętych trawą, które jednak mogłyby wyżywić nie więcej niż pięć albo sześć owiec.
Po wielu wieczorach i nocach harówki stara szopa została naprawiona i
rozradowane kobiety przeniosły tam swoje rzeczy.
Jensina stała w drzwiach baraku, który w jednej chwili zrobił się bardzo
przestronny, i wygrażała im zaciśniętymi pięściami.
Maria odkryła, że każda z kobiet ma coś w rodzaju własnej spiżarni w jamie
wykopanej w ziemi pod solidną kamienną płytą. Po usunięciu ziemi i piasku więźniarki
zrobiły niewielkie pomieszczenia, okrywane torfem. Za zgodą strażników gromadziły
tam swoje skarby: miarkę ziarna, trochę przetworzonej ryby, kilka zeschniętych
kawałków słoniny, czasami kromkę chleba. Wiosną wkładały tu znalezione ptasie jaja,
starannie otulone wymieszanym z piaskiem torfem. Jaja najlepiej trzymały się w ziarnie,
odpowiednio przechowywane mogły zachować świeżość nawet przez kilka miesięcy. Ale
kto na tym szkierze miałby dość ziarna do tego celu? A już z pewnością nie na wiosnę!
Ceny na suszone ryby wciąż spadały, ledwie udawało się wymienić je na tyle
samo ziarna.
Kiedyś na wyspie były dwie krowy, które więźniarki obrządzały i doiły. Gdy
jednak zwierzęta po wyjątkowo chudej wiośnie w końcu zdechły, nie istniała żadna
możliwość sprowadzenia nowych. Zarządca najwidoczniej także doszedł do wniosku, że
obejdzie się bez śmietanki do swojej drogocennej kawy. Kawę zdobył w drodze
wymiany, gdy pewnego razu załoga jakiegoś angielskiego statku zmuszona była szukać
schronienia na szkierze. Dobitnie dano marynarzom do zrozumienia, jakiego
przestępstwa się dopuścili i jaka kara czeka ich za pomoc którejś z więźniarek w
ucieczce.
- Pamiętam ten wspaniały statek - opowiadała Millicent, jedna z przebywających
na wyspie skazanych za kradzież. - Miał złote litery i żagle tak białe, można by
przypuścić, że uszyto je z lnianego płótna! A załoga... wielcy panowie, jeden w drugiego!
Błyszczące guziki i jedwabne wstążki na mundurach, i to na co dzień! Ale gadali
niezrozumiale, biedacy, można ich było wziąć za wariatów. Ale tacy są pewnie wszyscy
Anglicy, no bo mieszkają przecie tak daleko od Bergen.
Millicent od pierwszej chwili stała się wierną pomocnicą Marii. Nie odstępowała
na krok nowo przybyłej jasnowłosej, a usta jej się przy tym nie zamykały. Marii niemal
kręciło się w głowie od tej paplaniny, ale Millicent od czasu do czasu wtrącała jakąś
ważną informację i Maria usiłowała wychwycić wszystko, co mogło mieć znaczenie dla
dalszego życia na wyspie.
Dowiedziała się o sezonach połowowych, o tym, jak życiem w obozie rządzą ryby
i pory roku.
Zimą kutry i łodzie wyruszały na Lofoty na połów dorszy. Jeśli połowy się udały,
rybacy wracali do domu z rybami i beczkami pełnymi wątroby i ikry. Był to szczyt
sezonu na wyspie, kobiety rozpalały ogniska na brzegu i gotowały tran, jego specyficzny
zapach potrafił na całe tygodnie utkwić na skórze i włosach, ale, jak opowiadała
Millicent, żadna się tego nie wstydziła. Tran przynosił spore zyski, dawał też światło
przez kilka marnych godzin zimą. Jako lampy służyły żelazne spodki, napełnione
ciekłym tłuszczem, w którym pływał knot.
- No i mamy też lato, zbieranie ptasich jaj i polowanie na ptaki. Jaja ciężko
dostać, ptaki budują gniazda w trudno dostępnych miejscach, w dodatku na tej wyspie
jest niewiele gniazd. Gdybyśmy mogły się wyprawić na jedną z prawdziwych ptasich
wysp... Znam kogoś, kto na samym puchu edredonów zarobił talarów dość aż na trzy
krowy!
Maria dopytywała się bez końca - o owce należące do wyspy, o ziemię, o inne
źródła dochodu.
- Większość robi najlepsze interesy, kiedy wracają z jesiennych połowów...
Mężczyźni lubią zajrzeć do Simonussena i przy kieliszku opowiedzieć mu nowiny.
Fundują sobie przy tym damskie towarzystwo. Tutaj łatwo je kupić.
- Wystarczy, że zamachają kolorową wstążką albo pokażą garść zboża... Nie
mogę tego pojąć. Pomyśleć tylko, że ryzykują chodzenie przez pół roku z wielkim
brzuchem za taką upokarzającą cenę! - zadrżała Maria.
- Dziewczyny pewnie też potrzebują trochę zabawy - mruknęła Sylvia.
- Ale, Millicent - zamyśliła się Maria. - Jeżeli jest tak, jak mówisz, to dlaczego na
wyspie nie ma dzieci?
Millicent zmieszała się, nie chciała odpowiadać. Maria jednak nie ustępowała.
- Mamy tu jedno dziecko... dziewczynkę. Ale jest w jaskini dla chorych razem z
matką i jeszcze jedną kobietą. Zachorowały na płuca, wątpliwe, czy dożyją następnej
pełni księżyca. Johan Kulas raz w tygodniu zanosi im jedzenie, nam nie wolno się do
nich zbliżać. To zaraza, niebezpieczna zaraza...
- Co takiego? Dziecko w jaskini razem z dwiema chorymi kobietami? Przecież to
straszne! Zaraz tam pójdę, może to nie takie poważne, jak wam się wydaje.
- Och, nie, nie idź! Wiemy, że ta okropna choroba przenosi się z człowieka na
człowieka. Jak tam wejdziesz, już możesz uznać się za martwą!
Millicent przestała odwracać ryby, przerażona wpatrywała się w Marię.
- Po to właśnie Bóg mnie tu przysłał. Tak mi się przynajmniej wydaje.
I Maria znów skierowała się do chaty zarządcy.
A Millicent się ucieszyła, że przynajmniej na razie nie musi wyjawiać, jak to
możliwe, że przy tak częstych wizytach mężczyzn na wyspie jest tak mało dzieci.
ROZDZIAŁ VIII
Maria znalazła kobietę, Rakel, i dziecko w jaskini na najbardziej na północ
wysuniętym cyplu. Drugiej więźniarki nigdzie nie było widać. Rakel powiedziała, że jej
towarzyszka, Turid, matka małej, często przesiaduje na kamieniu przy brzegu, zapatrzona
w morze.
- Nie powinnaś tu przychodzić, nie wiesz, że możesz roznieść zarazę?
- Myślę, że tak się nie stanie. Jestem uważna i myję się starannie, taką radę
przekazał mi ktoś, kto znał tajemnice chorób. Pozwól, że dam ci jeden z moich
ziołowych napojów, zjedz też to, co przyniosłam. Musisz nabrać sił.
Dziecko stało w głębi groty, malutki palec tkwił w buzi i jaśniał czystością w
porównaniu z resztą brudnego ciałka. Jako ubranie służył maluchowi tylko przewiązany
w pasie kawałek żaglowego płótna, nie skrywający, że to dziewczynka. Mała była wy-
chudzona, miała zapadnięte oczy, lecz oddychała swobodnie, bez świstów, i nie
okazywała żadnych oznak groźnej choroby płuc, na którą najwyraźniej cierpiała matka i
jej przyjaciółka.
Kobieta o imieniu Rakel z wdzięcznością zaczęła siorbać gorzką herbatkę,
zaparzoną przez Marię na prędko rozpalonym ognisku. Był to napar z rumianku, rosiczki
okrągłolistnej, goryczki i kory brzozowej. Maria dodała jeszcze szczyptę drogocennego
sproszkowanego tymianku z pieprzem.
- To przynosi ulgę - szepnęła kobieta, lecz gwałtowny atak kaszlu zaprzeczył
temu twierdzeniu. Maria wystraszyła się nie na żarty na widok krwi, płynącej z ust Rakel.
Suchoty.
Prawdopodobnie ostatnie stadium.
Wątpliwe, aby to osłabione ciało jeszcze długo mogło się opierać. Maria w duchu
odmówiła krótką modlitwę, błagając, aby matka dziecka okazała się choć trochę
silniejsza.
Gdy druga kobieta nagle stanęła w wejściu do groty, wydała się Marii zarazem
silna i dumna. Chuda, podobnie jak umierająca przyjaciółka, lecz trzymała się
zadziwiająco prosto. Dziecko podbiegło do niej bez słowa, o mało się przy tym nie
przewróciło, nie mogło mieć więcej niż jakieś dwa, może trzy lata.
Kobieta wyciągnęła rękę.
- Widziałam was na dole. Biłaś się z Jensiną. Dobrze! Jensina to prawdziwy
potwór, dręczy bez umiaru swoje współtowarzyszki, żeby przypodobać się zarządcy.
- Zrozumiałam to. Mam na imię Maria.
- Turid. Z Ullensvang. Maria poznała charakterystyczny dialekt z okolic
Hardanger.
- Mówią, że jestem szalona, odesłali mnie tutaj po tym, jak się przeziębiłam przy
wiosennym warzeniu tranu. Mówili, że zapadłam na zarazę, i kazali zabrać dziecko.
Wszystko jedno, radzimy sobie tutaj tak samo jak tam. I nikt nami nie pomiata! A kiedy
Adrian wróci...
Wzrok jej się zmącił, jak gdyby oczy przesłoniło bielmo. Wyglądała rzeczywiście
na osobę niespełna rozumu.
Maria spytała ostrożnie:
- Kim jest Adrian?
- Adrian Muld. Służy teraz swojemu królowi, ale wróci i zabierze mnie. Będę
pierwszą, która stąd ucieknie, i to nie z byle kim, tylko z samym sternikiem Adrianem
Muldem! Popłyniemy daleko, daleko wszyscy troje, i osiedlimy się jak wielcy państwo
gdzieś w Anglii... Obiecał...
Maria zaczęła jeszcze lepiej rozumieć, dlaczego ludzie uważają Turid za szaloną.
Takie marzenia... takie nierealne nadzieje... Adrian to pewnie tylko kawał łajdaka,
żołnierz, który wykorzystał tę nieszczęsną kobietę. Na pewno zapomniał o niej już w
momencie, gdy jego łajba odbijała od brzegu. Któż bowiem szuka sobie ukochanej w
kolonii karnej, takiej jak ta? I dlaczego przystojny syn oficera miałby poświęcać swe
dziedzictwo i życie skazanej wyrokiem sądu nędzarce? Nie mógł nawet mieć pewności,
że to jego dziecko, myślała Maria z goryczą, nie mając przy tym zamiaru potępiać
bezbronnej kobiety.
- Opowiedz mi o Adrianie - poprosiła łagodnie i podała również Turid drewniany
kubek z gorącym naparem. Podczas gdy matka mówiła, dziecko wisiało u piersi, z której
nic już nie dawało się wyciągnąć. Mała dostała kawałek suszonej ryby do ssania i wre-
szcie tym się zadowoliła.
W błękitnym zmierzchu Turid opowiadała o miłości swego życia. Znała Adriana
tylko przez dwie doby, a mimo to wrył się w jej pamięć z niezwykłą mocą. Maria
zrozumiała, że kobiecie grozi obłęd.
Ale Bogiem a prawdą, cóż złego jest w szukaniu nadziei nawet tam, gdzie jej już
nie ma? Czyż nie tym właśnie sama się mamiła, gdy nocą tuliła do policzka kosmyk
włosów niemowlęcia i marzyła o dniu, kiedy znów zobaczy córeczkę?
Dziecko Turid usnęło przy wyschniętej piersi, a z kąta, gdzie znajdowało się
legowisko chorej na suchoty, ataki kaszlu dobiegały coraz rzadziej.
- Wrócę tu - obiecała Maria, zbierając się do odejścia. - Pamiętaj, żeby jej dawać
ten napar, będzie miała spokojniejsze noce - poprosiła, kiwając głową w stronę śpiącej
Rakel.
I mniej bolesną śmierć, dodała w myśli.
Nadciągnęła jesień, jak zwykle gwałtownie, wraz z północnym wiatrem.
Morze się podniosło, zalało najbardziej płaskie wyspy i wybrzeże. Ludzie na
Skjaervaer przygotowywali się do zimy.
Zarządca sprawdzał zapasy marnego ziarna, rzepy i solonej ryby. Beczka za
beczką, pełne ryb, najczęściej takich, za które nie dało się uzyskać dobrej ceny w
wioskach na lądzie.
Suszone filety leżały w szopie skórą do góry, w niedużych stosach w kształcie
piramidy. Gdyby deszcz albo śnieg przeniknął przez torfowy dach, woda spłynęłaby z tak
ułożonych ryb, nie powodując ich gnicia.
W jednym kojcu Maria znalazła kilka wiązek arcydzięgla i natychmiast umieściła
je w zalewie. Mieli także trochę baraniny, ale trzech nędznych, należących do wyspy
owiec wciąż jeszcze nie zaszlachtowano.
Zapasy jedzenia nie były imponujące, zwłaszcza że miały starczyć na całą zimę
dla blisko pięćdziesięciu brzuchów.
Jak zawsze, tak i tego roku trzeba wierzyć, że zimowe połowy umożliwią
przeżycie.
Zwykle przynosiły nie tylko ryby.
Zarządca Simonussen zorientował się, że nowy podział obozu na dwie części
rzeczywiście się opłaca. Kobiety na wyścigi starały się o lepsze zajęcia, wygrywały te
bardziej chętne do pracy. Z robotami przy pozostałościach z letnich połowów prędko się
uporali. Niewielka ilość soli, jaką udało się pozyskać z morza, była już wypłukana i
gotowa do wysłania do Bergen przy okazji pierwszych wiosennych rejsów.
Niektóre kobiety potrafiły prząść na ręcznym kołowrotku, pomiędzy nie
rozdzielono tę marną wełnę, jaką dawały owce. Rzadko starczało jej na więcej niż cztery,
pięć par rybackich rękawic z dwoma palcami, po jednym z każdej strony. Po natarciu
tłuszczem można je było sprzedać za niezłą sumkę. Maria bardzo żałowała, że za późno
jest na siew ziół i uprawę arcydzięgla. Następnej wiosny... jeśli w ogóle nadejdzie.
Zarządca poganiał je do gromadzenia opału, składowanego w drewutni przy jego
chacie. Zbierały wszelkie drewno i śmieci wyrzucone przez morze na brzeg, suszyły
nawet wodorosty, które mogły ogrzać zmarznięte zimą ciała. Przez całe lato zwożono torf
z okolicznych wysp, lecz pracę kobiet zawsze opóźniali strażnicy, którzy musieli im
towarzyszyć. Niewiele dawało się załadować na łódź, skoro na każde trzy kobiety, na
krótki czas opuszczające brzegi Skjaervasr, musiało przypadać co najmniej dwóch
mężczyzn.
Maria i Millicent spędzały wieczory na splataniu mat ze słomy i trawy.
Wykorzystywano je jako materace do spania, a zawieszone na lodowatych ścianach
szopy dawały także pewną ochronę przed zimnem. Otwarte palenisko na środku podłogi
stanowiło jedyne źródło ciepła, na jakie mogły liczyć. Maria trzęsła się już przez cały
październik i z lękiem oczekiwała nadejścia prawdziwej zimy.
Żadna z więźniarek nie miała porządnych butów. Maria widziała, jak z worków
zawieszonych u stropu wyciągają drewniane podeszwy. Łatały je resztkami żagli,
kawałkami skóry lub też po prostu korą rachitycznych drzew, a potem owijały strzępkami
ubrań, nasyconymi tłuszczem, w próżnej nadziei, że takie obuwie nie przepuści wilgoci.
Ukłuły ją wyrzuty sumienia, bo sama przywiozła w swoim worku aż dwie pary butów.
Postanowiła jednak się wstrzymać i poczekać, może przydadzą się w jakiejś
wyjątkowo trudnej sytuacji.
Cieszyła się, że inne więźniarki nie znają zawartości jej worka. Nigdy nie
otwierała go przy żadnej z nich.
Chociaż wyspę zamieszkiwały osoby, które w taki czy inny sposób
sprzeniewierzyły się prawu, to jednak wszyscy bez wyjątku szanowali obowiązujące tu
zasady. Najważniejszą było trzymanie się z daleka od cudzych rzeczy.
Marii ze szczegółami opowiedziano, co czeka tę, którą złapią z ręką w czyimś
zapasie zboża czy też w cudzej torbie. Zarządca nie miał nic do powiedzenia, kiedy
więźniarki same zaganiały złodziejkę wprost do morza i pilnowały, żeby nie zdołała wy-
dostać się na brzeg.
Jakie to dziwne, stwierdziła Maria. Każdego dnia od poranka do wieczora ludzie
żyją tutaj nad morzem, żyją z morza. Ale wszyscy odczuwają strach przed falami, lęk
przed wodą!
Zupełnie tak samo jak w domu, nad zielonym fiordem... Widząc, jak pływam,
myśleli, że oszalałam...
Ale teraz, w listopadzie, kiedy morze uderzało z wściekłością o brzegi, płosząc
nawet ptaki, woda nie zachęcała do kąpieli.
Mieszkańcy Skjaervaer widzieli, jak mniejsze i większe łodzie płyną szlakiem,
lecz żadna z nich nie brała kursu na ich wyspę.
Kobiety w rybackich obozach pracy rozrzuconych wzdłuż wybrzeża czekał cichy
czas izolacji.
Spadł pierwszy śnieg, mokry i prawie słony.
Maria błagała Simonussena o zgodę na przeniesienie dwóch kobiet i dziecka pod
jakiś dach, lecz on pozostawał niewzruszony w swej odmowie.
- Nie dość ludzi już straciliśmy? Czy nie przyjechałaś tutaj, żeby pomóc, tak aby
praca szła lepiej bez zbyt wielu przerw? Przecież to suchoty! Wszyscy wiedzą, że jest
tylko jedno wyjście.
- Przez całe swoje życie pracowałam wśród chorych dotkniętych zarazą -
oświadczyła Maria z pewną przesadą i chcąc zademonstrować, jaka jest zdrowa i silna,
dźwignęła nad paleniskiem ciężki kociołek z wodą.
- Owszem, ty, to możliwe. Pod taką opieką... Marii przyszedł do głowy pewien
pomysł. W swoim worku znalazła kilka szczypt tytoniu. Wyjęła je teraz razem z
mieszanką mielonego kminku, anyżku i wyciągu z pieprzu. Do smaku dodała arnikę
górską i owoce jarzębiny, a także zbierany wiosną brzozowy sok.
- Myślę że nadszedł czas, żeby się zabrać za twoją gorzałkę, panie zarządco, jeśli
chcemy ją przygotować na wiosnę. A jak pozwolisz mi przenieść je z jaskini, dostaniesz
także ten kapciuch tytoniu!
Uśmiechnęła się uroczo, ale spostrzegła, że zarządca nie jest na tyle głupi, by nie
przejrzeć jej gry.
- Dziękuję za propozycję, Mario, ale nie będę ryzykował życia dla jednego
dymka. Jeśli natomiast przyjdziesz do mnie, ofiarując to, co masz najcenniejszego...
Maria z początku sądziła, że zarządca myśli o pierścieniu, który wciąż nosiła na
palcu, zaraz jednak spostrzegła, gdzie padł jego wzrok, i ciarki przeszły jej po plecach.
Simonussen postanowił zawładnąć jej ciałem, wziąć je nawet siłą, gdyby okazało się to
konieczne. Ale on na razie wolał czekać...
Maria cieszyła się, kiedy odszedł. Wróciła do szopy, gdzie ogień na palenisku
zdołał ogrzać powietrze zaledwie o dwa, może trzy stopnie. Na zewnątrz był mróz. Ale
morze chyba nigdy nie zamarzało.
Kobiety płukały ryby na brzegu. Resztki klipfisza źle się przechowały, nie
wyschły dobrze i pokryła je obrzydliwa pleśń. Więźniarki zeskrobywały teraz cuchnącą
warstwę i płukały ryby, stały w wodzie ponad kostki, moczyły spódnice i trzęsły się na
lodowatym wietrze.
Maria nie mogła pojąć, że człowiek jest w stanie wytrzymać takie zimno. Ona
sama nie musiała tak pracować, bo dobrowolnie podjęła się doglądania chorych i
przyrządzania posiłków dla wszystkich. Ponadto dziewczęta z jej baraku mogły liczyć na
dodatkową opiekę, wieczorami zawsze miała dla nich gorącą cienką herbatkę. Ale zapasy
gwałtownie się kurczyły, chociaż wiele ziół, które z sobą przywiozła, nadawało się do
przyrządzania wzmacniających naparów.
Raz zwróciła się do niej kobieta, której paskudnie dokuczał wrzód,
umiejscowiony wysoko po wewnętrznej stronie uda. Gdy Maria delikatnie obmacywała
gulę wielkości kurzego jaja, kobieta jęczała z bólu.
Maria nie zwracała na to uwagi, mówiła dalej, starając się, by jej głos brzmiał
spokojnie i wesoło.
- Spróbujemy najpierw okładu. Masz jakieś kawałki płótna, których mogłabym
użyć?
Więźniarka dała jej brudne gałgany, prawdopodobnie resztki zniszczonego
ubrania.
Maria przygotowała papkę z pięciornika gęsiego, perzu, żankielu zwyczajnego i
kory oczaru. Przyniosła trochę dziwnego mchu rosnącego na wyspie i nasączyła go
rzadką masą. Tak przygotowany okład przyłożyła do wrzodu i umocowała do nogi
kobiety i paska jej spódnicy.
- Właściwie powinnaś leżeć, ale to raczej będzie trudne - uśmiechnęła się Maria
cierpko.
- No tak, wolałabym, żeby zarządca nie chciał sprawdzać, co mi dolega - odparła
kobieta. Ulgę przyniosła jej sama świadomość, że otrzymała pomoc. W ostatnim czasie
nie mogła już prawie chodzić ani nawet siedzieć. Wrzód cały czas się powiększał, doku-
czając we dnie i w nocy.
Okład nie okazał się skuteczny.
Następnego ranka Maria zobaczyła, jak kobieta, z twarzą ściągniętą bólem i
zmęczeniem, kulejąc schodzi na brzeg.
- Dłużej tak być nie może - powiedziała do siebie i wyjęła nożyk, którym tak
często się posługiwała w podobnych przypadkach. Większość ludzi bała się takiej
ingerencji, słusznie zresztą, w rany bowiem często wnikał brud, potrafiły całymi
tygodniami paprać się i krwawić; czasami ta metoda leczenia powodowała większe
męczarnie niż sama choroba.
W tym przypadku jednak, zdaniem Marii, wszystko powinno pójść dobrze.
I podczas gdy kobieta z całych sił wczepiła się w ławę, Maria nacięła wrzód i
wycisnęła pół filiżanki żółtoczerwonej cieczy.
A kiedy z rany popłynęła już tylko świeża krew, zaszyła ją kawałeczkiem
jedwabnych nici.
Kobieta odczuła taką ulgę, że uśmiechała się pomimo bolesnych ukłuć dość
grubej igły.
Maria zakończyła zabieg, polewając ranę gotowaną wodą z wyciągiem z
przywrotnika, kokornaku powojnikowego i jałowca.
Musi zdobyć więcej ziół!
Nie minęło wiele czasu, a pacjentka zerwała się z ławy.
- Jeszcze trochę boli, ale już jest o wiele lepiej! Dziękuję! Jesteś prawdziwą...
Urwała, rozumiejąc, że Maria mogłaby źle przyjąć określenie „czarodziejka”.
Więźniarki słyszały już co nieco o procesie, o nieprawdopodobnym zwrocie, jaki w nim
nastąpił.
I sama przecież doświadczyła, że Maria potrafi więcej niż inni!
Po tym zdarzeniu niemal każdego dnia któraś z więźniarek zwracała się do
jasnowłosej z prośbą o pomoc w dolegliwościach. Maria wstrząśnięta dowiadywała się,
jakie cierpienia muszą znosić te ciężko pracujące nieszczęśnice.
Jedna z nich miała niegojące się rany na łydkach. Maria gorzko żałowała, że nie
ma już arniki górskiej, dziurawca ani skrzypu. Jedynym środkiem, jaki mogła zdobyć, był
pęk na wpół przegniłych pokrzyw, rosnących za chatą zarządcy. Tam zwykle opróżniał
nocnik, dlatego też rozkrzewiły się w tym miejscu wyjątkowo bujnie.
- Przydałby się podbiał, babka zwyczajna albo lancetowata, ale niestety nic mi już
nie zostało. Powiedz mi, czy próbowałaś okładać te rany soloną słoniną?
- Ha, soloną słoniną! Gdybym ją miała, na pewno nie przykładałabym jej do nóg!
- Może więc solona ryba podziała tak samo - doszła do wniosku Maria. Widziała
przecież, jak paskudne rany zaczynają się goić pod wpływem słonych okładów.
- Auuu! Piecze jak czort... ale gdybym wydobrzała, to warto pocierpieć - jęknęła
chora, obciągając spódnicę.
Inna więźniarka zgłosiła się z gorszymi dolegliwościami. Dużo czasu upłynęło,
zanim wyjąkała wreszcie, z jaką sprawą przychodzi. Maria musiała zmobilizować całą
swoją cierpliwość, gdy kobieta przez długi czas wzdychała tylko i użalała się nad ciężkim
babskim losem i brutalnością mężczyzn. Maria domyśliła się, że musi chodzić o miejsce
najbardziej intymne z możliwych.
Zaryzykowała.
- Może nie jesteś w stanie utrzymać moczu? Tamta popatrzyła na nią zaskoczona.
Kolejny dowód na to, że jestem czarownicą, pomyślała Maria.
- Widzisz to po mnie?
- Nie. Ale rozmawiałam już z niejedną. Nauczyłam się rozumieć to, o czym
niełatwo się mówi.
- Możesz mi pomóc?
- Nie wiem. To zależy. Czasami, jak piecze, może pomóc mącznica lekarska i
brzoza brodawkowa - ta. Do naparu powinno się też dołożyć liści konwalii. Ale ona tu
nie rośnie...
- Nie piecze mnie - wyznała, odwracając twarz.
- Aha. Czy rodziłaś dzieci? Drgnęła przestraszona, prędko rozejrzała się dokoła.
Maria dostrzegła łzę w kąciku jej oka.
- ... Nie... tak...
Maria czekała. Delikatnie położyła rękę na ramieniu cierpiącej.
- Byłam w ciąży... - szepnęła. - Ale Jensina... je także zabiła...
I kobieta, zanosząc się szlochem, opowiedziała historię mrożącą krew w żyłach
Marii.
- Oczywiście zdarza się, że któraś zachodzi w ciążę. Ale to nie jest miejsce
odpowiednie dla noworodków. Jensina twierdzi że... że dziecko i tak by umarło. Nasze
zmęczone ciała nie zdołają wydać ich na świat. I to zimno... ledwie same je znosimy. A i
od pracy żadna się nie wykręci. Jensina mówi... że powinnyśmy się cieszyć z jej
osiągnięć.
- Osiągnięć?
- Siedzi tu za zabicie płodu, nie wiedziałaś?
- Nie. Sądziłam, że za takie przestępstwo czeka pewna śmierć.
- Ale nie Jensinę. Ona była żoną właściciela przystani, miała pieniądze, srebro. Na
pewno się wykupiła. I przekupiła świadków, tylko jedna zeznawała przeciwko niej i
opowiadała o jej podłości. I skazano ją na śmierć za to, że chciała pozbawić życia swoje
dziecko.
Maria z trudem przełknęła ślinę.
Ach, te nieszczęsne kobiety!
Bezlitosne społeczeństwo!
Sami księża wszak grzmieli o grzechu i hańbie, którą okrywa się niezamężna
matka. Okrutnie odsądzane od czci i wiary kobiety, wiedzione rozpaczą, stawały się
współwinnymi kolejnego grzechu: poświęcały własne, nie narodzone jeszcze dziecko.
- Mój Boże, jak może dalej prowadzić swą czartowską działalność?
- Jej wolno. Tutaj leży to także w interesie władz... W każdym razie nikt nic nie
mówi. A przecież sam zarządca musi zdawać sobie sprawę, że tak częste odwiedziny
mężczyzn powinny przynieść więcej dzieci.
- Musimy zebrać kobiety, powstrzymać tę straszną praktykę. Możliwe, że ja mam
lepsze środki... Ale najpierw twój kłopot. Czy pozwolisz mi się zbadać?
Chora kiwnęła głową, otarła łzy. Wyraźną ulgę sprawił jej fakt, że mogła wreszcie
opowiedzieć o swej udręce i w dodatku spotkała się ze zrozumieniem.
Maria z największą delikatnością zbadała nieszczęsną. Było tak, jak się
spodziewała. Uszkodzenia wyglądały naprawdę strasznie, rany zagoiły się i pozrastały
całkiem przypadkowo, tworząc nierówne blizny.
Jakim właściwie narzędziem posługiwała się ta rzeźniczka? zastanawiała się
Maria, przeklinając wszystkich zbrodniarzy kaleczących ludzkie ciała i dusze.
Kobieta najprawdopodobniej będzie musiała męczyć się do końca życia. Co
gorsza, wyglądało na to, że raczej nie urodzi już dzieci.
Być może nawet zajdzie w ciążę, lecz zniszczone organy nie będą w stanie
donosić płodu.
Maria jak najoględniej starała się przekazać złe wieści pacjentce, ale z oczu
płynęły jej łzy.
Kobieta jednak nie pokazała po sobie żadnych reakcji.
- To chyba odpowiednia kara dla tej, która zabiła swoje dziecko.
Maria nabrała powietrza w płuca.
- Ty nie zabiłaś. To Jensinę należy obarczyć winą, jeśli już w ogóle chce się
szukać winnych. A raczej cały świat, świat mężczyzn, który z ubogich kobiet czyni coś
pośredniego między rozpłodową krową a niewolnikiem!
Swoją tyradą zaimponowała pacjentce, w której oczach po raz pierwszy zapaliły
się ogniki buntu.
- To prawda, Mario. Ale uważaj na swój język! Niebezpiecznie jest tak mówić,
zwłaszcza przy tych, którzy mają przewagę. W dodatku w Biblii napisano chyba, że...
- Jeśli nikt nie będzie głośno o tym mówił, wszystko pozostanie tak jak teraz -
cicho przerwała jej Maria.
Kobieta wyszła od niej z podniesioną głową, chociaż na swe dolegliwości nie
dostała nawet maści na pociechę.
Dopiero później Maria uświadomiła sobie, że nie zna nawet imienia tej siostry,
której ciała i duszy dotykała tak intymnie.
ROZDZIAŁ IX
Nadszedł najgorszy okres pierwszej zimy Marii w obozie. Tuż przed Bożym
Narodzeniem zmarły trzy kobiety z baraku Jensiny. Nikt, poza zarządcą, nie rachował już
dni, zlewały się w jedną długą noc, trudno było mówić o jakimkolwiek dziennym świetle.
Ludzie poruszali się coraz wolniej, ręce i nogi drętwiały, zimno na wyścigi z głodem
szarpało wnętrzności. Trzy owce zarżnięto i prawie już zjedzono. Kobiety, chcąc
zaspokoić ssanie w żołądku, żuły kawałki solonej ryby, pobudzając tym samym trudne do
zaspokojenia pragnienie. Studnię na wyspie przykryto i pilnie strzeżono, jakby tryskało w
niej samo źródło życia. Dawała wodę do picia, lecz obawiano się czerpać z niej za dużo.
Tego dnia w pełni zimy budząca współczucie gromada wyprostowała plecy i
zapatrzyła się w morze. Szlakiem płynęły akurat trzy większe kutry. Wkrótce miały się
rozpocząć połowy na Lofotach. Mężczyźni z całego wybrzeża brali kurs na owe rajskie
łowiska, gdzie tłuste, żwawe dorsze łapały się w sieci i na liny z haczykami. Niektórzy
powracali do domów z wielkim ładunkiem wątroby, tranu, ikry i towarów na handel, inni
spoczęli na wieki w zimnym grobie fal, pozostawiając po sobie jedynie żal i biedę.
Tu toczyła się gra o życie i śmierć, dla mieszkańców Północy nastała
najważniejsza pora roku. Jak rolnik musiał zawierzyć słońcu i deszczowi, tak rybak
pozostawał całkowicie zależny od humorów morza. Bogactwo i nędza przepychały się
jak dorsze na łowiskach, niekiedy zdawało się, że to ślepy los decyduje o tym, co komu
przypadnie.
Kobiety szykowały się na przyjęcie powracających łodzi. Wielkie kamienne kręgi
nad brzegiem należało wypełnić drewnem. Nad ogniem zawieszano olbrzymie kotły, na
wyspę przywożono nowe beczki na błyszczący tran. Czekało płukanie i czyszczenie ikry,
która przed transportem do Bergen miała jeszcze być solona bądź też wędzona. Kobiety
musiały też przygotować swoje nędzne drobne produkty, które zbierał zarządca i w ich
imieniu sprzedawał, pobierając odpowiednio wysoką prowizję.
- Przeklęty Irgens - syczała Jensina, oskarżając go, kiedy jej nie słyszał, o
kradzież i oszustwo.
Ale wciąż pozostawało jeszcze kilka miesięcy, zanim ujrzą cumujące statki i
spuszczane z nich płaskodenne łodzie, kierujące się do brzegu wyspy kobiet.
W baraku Marii, zwanym teraz Domem Marii, więźniarki swobodnie rozmawiały
o dorocznych odwiedzinach rybaków i rozmaitych włóczęgów. Obóz kobiecy był stałym
celem podróży tych, którzy po zakończeniu połowów na Lofotach mogli wrócić jedynie
do wyziębionej pustej chałupy albo na twardą drewnianą ławę w izbie parobków. Syno-
wie biedaków topili swoje krzywdy w kieliszku marnej gorzałki wśród uścisków
opłaconych ramion. Części mężczyzn powodziło się lepiej, lecz i oni nie widzieli nic
upokarzającego w konieczności płacenia za smak kobiety. Maria po zimie spędzonej na
wyspie zrozumiała wreszcie więźniarki, które się sprzedawały.
To, co otrzymywały od mężczyzn, mogło okazać się decydujące w kwestii
przeżycia, zwłaszcza gdy pod koniec zimy kończyły się zapasy zarządcy. A czasami
wśród ryb trafiał na język smak pociechy, odrobina masła albo grudka cukru. I kto by
przypuścił, że znajdzie się dziewczyna, która w znoju szarej codzienności zapragnie
pachnącego różą mydełka czy kolorowej lnianej wstążki do włosów? A przecież w
każdym niemal worku pod sufitem znajdowały się takie właśnie skarby.
Marię ogromnie to dziwiło, zwłaszcza że prawie żadna z kobiet nie mogła liczyć
na powrót do domu, do ukochanego z lat młodości. Te, którym udawało się wydostać z
wyspy, i tak nigdy nie zdołały uciec przed wstydem. Wiele z nich wyruszało do niezna-
nych miejsc, lecz przeważnie padały ofiarą głodu. Albo znów wracały do obozu ukarane
za włóczęgostwo.
Ale te, które umierają, przynajmniej odchodzą wolne, pocieszała się Maria.
Wiele się nauczyła w ciągu ostatnich miesięcy, lecz przede wszystkim
uświadomiła sobie, jakim darem jest wolność. Mogła znieść głód, nędzę, kary i
cierpienie, to zdarzało się wszędzie, los nikogo nie oszczędzał. Lecz wolność, swoboda,
możliwość pójścia tam, dokąd się pragnie, rozmowy z tym, z kim się chce, chwila
samotności! Tego brakowało jej najbardziej.
O Randarze i dzieciach rzadko ośmielała się myśleć. Ból byłby w stanie ją zabić,
a i tak czaił się co dnia pod powierzchnią serca niby złośliwy wodnik. Przestała już sobie
wyobrażać, jak wygląda maleńka, nie myślała o tym, że nie dane jej będzie widzieć, jak
Sunniva z dziewczynki zmienia się w kobietę. A Randar...
Na szczęście, kiedy kładła się wieczorem, ciało miała tak zmęczone, że prawie
nigdy nie dręczyło jej gorzkimi ukłuciami tęsknoty. Randar nie należał już do tego
świata. On dla niej umarł, musiała go odepchnąć, musiała powstrzymać smutek, zanim
zdusi w niej wolę życia, której nie zdołał dotąd złamać głód ani fizyczny ból.
Liczył się tylko dzień dzisiejszy.
Jedna godzina, jedna krótka sekunda.
Musi traktować życie jak długą drogę; idąc po niej, z każdym krokiem zbliża się
do wolności. Może gdzieś tam czeka ją śmierć, lecz maleńkie światełko nadziei nie
przestawało płonąć: przecież mimo wszystko cuda się zdarzają! A w oczekiwaniu, aż jej
osobisty cud nastąpi, mogła w obozie rybackim wieść życie nie tak znów całkowicie
pozbawione sensu.
Była tu potrzebna.
Wiedziała, że już zdołała uczynić szarą codzienność łatwiejszą do zniesienia dla
współtowarzyszek niedoli.
Sama także coraz częściej się uśmiechała. Wśród czarnej okropności bytowania
kobiety wykształciły w sobie szczególne poczucie humoru, które przemawiało do Marii.
Nie było rzeczy, z której nie umiałyby zażartować, nawet głód szarpiący trzewia rozpły-
wał się w śmiechu, kiedy Sylvia nad kotłem polewki na rybich ościach, posypanej lekko
brunatną mączką z wodorostów, naśladowała kucharkę ze dworu:
- Czy zechce pani teraz spróbować sosu śmietanowego? Może dodać jeszcze
jedno żółtko? I odrobinę cukru?
Śmiały się, co prawda nie bez goryczy, z min Sylvii, a ona głośno klepała się po
brzuchu, na próżno starając się wyglądać na pańską kucharkę o obfitych kształtach.
Maria wsypała do garnka kilka szczypt tymianku z pieprzem, o słodka
rozrzutności! Jedząc zupę opowiadały sobie o świątecznych smakołykach i wielkich
ucztach, w których wszystkie kiedyś uczestniczyły.
Niekiedy śmiech hulał wśród dziurawych ścian, innym razem znów przygnębienie
przyciskało je do ziemi tak, że w niektóre ranki wolałyby w ogóle już nie wstawać i tylko
czekać na śmierć z zimna.
Maria tak często jak tylko się dało chodziła do jaskini. Nie mogła się nadziwić, że
chora Rakel wciąż trzyma się życia.
Owszem, jej napary potrafiły działać skutecznie i kojąco, Maria jednak umiała
myśleć trzeźwo i wiedziała, że nie tylko za ich sprawą poważna choroba napotykała tak
potężny opór. W Rakel musiała tkwić niezwykła wprost wola życia. A może to Turid
dodawała jej otuchy?
A przecież można by przypuścić, że dość ma swoich kłopotów. Każdego dnia,
rozdarta między dwoma światami, musiała jeszcze opiekować się córeczką.
Marii udało się przemycić trzem mieszkankom jaskini trochę dodatkowej
żywności, one walczyły przecież z przeciągami i mrozem, od których kobiety w barakach
były lepiej chronione.
Niekiedy Turid sprawiała wrażenie, że przebywa gdzieś przerażająco daleko. W
inne dni mogły rozmawiać o najbardziej codziennych sprawach i o marzeniach.
Malutka nabrała zaufania do Marii, często, gdy ta przynosiła jedzenie i opal,
siadała jej na kolanach.
A kiedy dostała parę grubych filcowych skarpet i wsunęła w nie stopy, serdeczny
uśmiech rozjaśnił wynędzniałą buzię.
- Dziękuję - powiedziała i było to pierwsze słowo, jakie Maria usłyszała od tego
dziecka.
Turid przyglądała się im, na jej ustach pojawił się uśmiech.
- Kristino, zabierzemy Marię, kiedy tatuś po nas przyjedzie? Poprosimy go, żeby
uratował także Marię?
Dziewczynka poważnie skinęła głową.
- Może tak się stanie - szepnęła Turid z tajemniczą miną, a Maria odwróciła się,
by nie patrzeć na jej twarz.
- Powinnam już iść - powiedziała łagodnie. - Połóżcie się i starajcie grzać się
nawzajem jak tylko się da. I, Turid... nie myśl o mnie.
Turid nie przestawała się uśmiechać.
- Zaraz pójdę spać, ale najpierw muszę jeszcze iść na głazy. Niebo wciąż jest
jasne. Pomyśleć tylko, że on przypłynie dziś wieczorem, a mnie nie będzie, żeby go
powitać!
Maria westchnęła cicho, zrozumiała, że na nic się nie zdadzą jakiekolwiek próby
przemówienia jej do rozsądku.
Ciężkim krokiem wracała do domu.
Kiedy Rakel umrze... Straszne, że takie myśli przychodzą jej do głowy. Bez
względu jednak na wszystko, kiedy Rakel umrze, Turid wraz z dzieckiem trzeba zabrać
do obozu, to pewne. Każdy by zwariował, gdyby mieszkał w skalnej grocie, mając przy
sobie tylko dziecko i śmiertelnie chorą kobietę!
Stało się tak, jak przewidziała Maria. Kilka dni później zastała Turid obmywającą
martwe ciało Rakel. Ułożyła ją na noszach ze zniszczonego koca i kilku wygładzonych
żerdzi. Maria zorientowała się, że Turid ukradła kije z suszarni, lecz powstrzymała się od
komentarza.
Zarządca nakazał zatopić zwłoki w morzu, nie mogli wszak przewieźć zarażonego
ciała ani na Trupią Wyspę, ani do wsi. Trzej mężczyźni wyprawili się więc wczesnym
rankiem i drżąc ze strachu pozbyli się ciężaru w miejscu, gdzie, jak wiedzieli, nikt nie
będzie łowić ryb.
Turid była milcząca i daleka.
Maria powiedziała jej, że ma dołączyć do innych, ona wszak nie jest chora!
Dziecko także, zrozumieją to, kiedy same się przekonają, że oddycha normalnie, bez
kaszlu.
- Ja muszę tu zostać - odparła kobieta; oczy miała wciąż zapatrzone w
niespokojne morze. Na horyzoncie zanosiły się krzykiem jakieś ptaki, widać i one
walczyły o pożywienie.
- Co ty mówisz?
- Muszę zostać - powtórzyła Turid niemal z irytacją w głosie.
Marię także ogarnął gniew.
- Ale ja przekupiłam Simonussena, prosiłam i błagałam... a ty wolisz żyć tutaj w
samotności i jeszcze gorszej nędzy niż ta, z którą my tam walczymy?
- Zostanę tutaj - powtórzyła Turid z oślim uporem. Ale jej głos porwał wiatr,
kiedy dodała: - On może mnie tam nie znaleźć, tyle tam innych kobiet...
Maria się poddała.
Czuła jednak, że źle robi, opuszczając maleńką Kristinę i zostawiając ją samą z
najwyraźniej chorą na umyśle matką.
Mała Kristina przyszła do nich pewnej nocy, ledwie któraś usłyszała pukanie do
drzwi. Otworzyła jej zaspana Katja, nie bardzo wiedząc, czy w zimowych ciemnościach
porusza się zwierzę, czy człowiek.
Księżyc stał wysoko na niebie, jego blask kładł się na morzu niczym kolumna,
spowijając buzię dziecka niebieskawą poświatą.
- Ma - a - ria! - zapłakała dziewczynka. Była przemoczona i zziębnięta, usta jej
drżały, a jasne włosy w strąkach opadały na ramiona. Katja wciągnęła ją do środka,
zbudziła Marię.
- Dziecko jest tutaj, coś musiało się stać! Maria, niepewna, czy mała w ogóle
umie mówić, wzięła ją na kolana i owinęła mokre ciałko własnym ogrzanym kocem.
- Mama pojechała... do taty... do Adriana... na morze. Z - z - z - zimno!
Drżący tłumoczek poruszył w duszy Marii struny, których dźwięk postanowiła raz
na zawsze w sobie zagłuszyć.
Wiedziała jednak, że nic na to nie poradzi.
Znów została matką.
Następnego dnia znaleźli Turid unoszącą się na wodzie przy brzegu. Zamarzła,
jedną rękę poszarpała o skały, ale nie czuła już bólu, wszelka tęsknota minęła, a jej oczy
spoglądały teraz normalniej niż za życia.
Odnalazła spokój. I Bóg jeden wie, czy w tym innym świecie nie odnalazła też
swej miłości, zastanawiała się Maria, gdy przewozili zwłoki.
Małej Kristinie powiedziała w każdym razie, że mama wybrała się do ciepłego,
spokojnego miejsca, gdzie nikt nie bywa głodny i nie cierpi. Tam będzie czekać na swą
córeczkę, ale najpierw musi ona przeżyć dni, które Bóg zapisał jej w swej księdze.
Kristinie podobały się te historie, Maria stale musiała wymyślać nowe szczegóły o życiu
w odległej krainie.
- Czy tam są anioły? Mama opowiadała o aniołach. Mają takie włosy jak tatuś,
złociste, ze ślicznymi lokami. Mają też białe skrzydła, ale tatuś ich nie ma. On ma kurtkę
ze srebrnymi guzikami i umie śpiewać piosenki w języku, którego my nie znamy....
Maria pozwalała dziecku fantazjować, Kristina na pewno także potrzebowała
czegoś pięknego, co mogłoby odwrócić jej myśli od brutalnej rzeczywistości życia.
- Tak, myślę, że są tam aniołowie. I jedzenie, mnóstwo jedzenia. Mama na pewno
siedzi teraz i zajada maślane placuszki, i żałuje, że nie może ci posłać ani kawałeczka...
- Co to są maślane placuszki? - spytało dziecko, szeroko otwierając oczy.
Maria musiała opanować ściskanie w gardle. Ileż wspaniałości ominęło tę
dziewczynkę! Kristina miała raczej pięć, sześć lat niż dwa albo trzy, to jej kruche,
niedożywione ciałko sprawiło, że Maria źle obliczyła wiek małej.
- Maślane placuszki to coś bardzo pysznego i miękkiego do jedzenia - odparła
Maria. - Któregoś dnia dowiesz się, jak smakują, obiecuję!
- Kiedy tatuś wróci - szepnęło dziecko i przeraziło Marię, spoglądając jakby w
głąb siebie, podobnie jak niekiedy czyniła to jego matka.
- Nie myśl o tym za dużo - prędko powiedziała Maria i pospiesznie zaczęła mówić
o czym innym.
Kristina w ciągu dnia nie odstępowała jej nawet na chwilę, a nocą spała razem z
nią. Chudziutkie ciałko nabierało sił. Choć jedzenie u kobiet było równie ubogie jak to,
którym karmiła ją matka, być może więź, jaka wytworzyła się między mieszkankami ba-
raku, śmiech i ciepło, pomogły dziecku. Włosy małej zaczęły bardziej błyszczeć i urosły
już na tyle, że dały się splatać w cienkie warkoczyki, zwisające na plecach. W oczach
zapłonęło więcej życia, rzadko zastawały ją siedzącą i wpatrującą się w nicość. Dzielnie
spisywała się w pracy, nosiła drewno do paleniska i czyściła ryby jak doświadczona
podkuchenna. Jeśli miała trochę wolnego czasu, chodziła na brzeg w poszukiwaniu
przyniesionych przez morze rzeczy, które jeszcze mogły się przydać.
Zdarzało się, że jakiś statek tonął, czy to w pobliżu wyspy, czy gdzieś dalej na
morzu. Pozostałości wraku fale wyrzucały na ląd, czasami też trafiały się resztki ładunku.
Kiedyś kobiety znalazły dziwne twarde owoce, a raz przypłynęły całe skrzynie.
Wtedy jednak wybuchła wielka awantura. Zaraz zjawił się zarządca i zabrał
wszystko.
- Głupie baby! - prychnęła Sylvia. - Gdybyśmy się nie kłóciły i podzieliły po
równo, nic by nie wpadło w szpony tego chytrego łajdaka.
- Są wśród nas takie, które korzystają na tym, że on się dowie - z nieoczekiwaną
śmiałością zauważyła Katja.
I kłótnia rozpoczęła się na nowo.
Ale dziewczynka wyciągnęła wnioski z tego zdarzenia i od tej pory wykradała się
na brzeg, kiedy nikt inny nie miał czasu na poszukiwania. Na razie nie mogła się
poszczycić wielkimi osiągnięciami, lecz w grocie na krańcu wyspy leżały bardzo
interesujące rzeczy, o których wiedziała tylko ona. Były tam trzy nieduże błyszczące
pojemniczki z ciasno zatkniętymi korkami. Powąchała ciecz znajdującą się w jednym, ale
skrzywiwszy nosek, prędko zamknęła słoiczek. Miała też kilka wystrzępionych mokrych
książek, wielki męski but, kawałek rzeźbionej stołowej nogi, parę szmatek
przyczepionych do spróchniałej deski.
Najpiękniejszy ze wszystkiego jednak był okrągły, lśniący kamień księżycowy.
Kristina nigdy nie słyszała o takim cudownym kamieniu! Można było przez niego
patrzeć, a kiedy podnosiła go do światła, w zielonej gładkiej powierzchni ukazywały się
iskry. Z kuli wystawało kilka ostrych haków, o jeden nawet skaleczyła palec, zanim się
zorientowała, jak bardzo są kłujące.
Niebezpieczny skarb!
Tajemniczy skarb.
Będzie co pokazać tatusiowi!
Ale za każdym razem, gdy siedząc na przybrzeżnym głazie zatapiała się w
myślach, przychodziła któraś z kobiet i przywoływała ją do rzeczywistości. Jakby nie
wolno jej było snuć tych przyjemnych marzeń! Niedobre kobiety, w każdym razie od
czasu do czasu niedobre.
Wszystkie, oprócz Marii.
Maria miała błękitne, bardzo błękitne oczy - takie, w których można się przejrzeć!
I lubiła się bawić. Umiała rzucać kamienie na patyk położony na piasku albo rysować na
ziemi kwadraty i skakać między nimi, nie następując na linie. Dziecko ledwie mogło
uwierzyć, że dorosły człowiek może wymyślić coś tak cudownie nieprzydatnego.
- Mam w domu dwie córeczki - wyznała Maria któregoś wieczoru, a ponieważ
Kristina dostrzegła łzy, kręcące się w oczach przyjaciółki, nie śmiała nigdy więcej o tym
wspominać.
Zarządca Simonussen przeżywał ostatnio przyjemne dni. Praca posuwała się tak
jak powinna, czterej strażnicy zgłaszali się z nielicznymi problemami, a czasem nie było
ich w ogóle. Kobiety zajmowały się swoimi sprawami, silniejsze i zdrowsze niż kie-
dykolwiek. Widać Maria musiała użyć czegoś więcej niż tylko ziołowych maści!
Simonussen niechętnie przyznawał, że ta kobieta mu zaimponowała, i jego
zainteresowanie Marią stale wzrastało.
Akurat teraz w podkasanej spódnicy biegła na wyścigi z dziewczynką. Skakały po
śliskich kamieniach i zmrożonej ziemi, wołały coś do siebie, zajęte wesołymi zawodami.
Nawet Jensina miała kłopoty z utrzymaniem powagi. Zakładała właśnie nowe
obręcze na stare beczki na tran, na wyspie oczywiście nie było żadnego bednarza i jej
mieszkańcy musieli sobie radzić jak potrafili. Kobiety stawały się cieślami, bednarzami,
garbarzami i kucharzami warzącymi olej.
Białe łydki Marii błyskały spod spódnicy, wyglądały na zmarznięte, chociaż
marcowy dzień był jednym z cieplejszych. Zima dobiegała już końca. Wkrótce łodzie
powrócą do domu, a wyspa przebudzi się do życia i długich pracowitych dni. Cieszyły się
na to wszystkie więźniarki, które liczyły na odrobinę hojności ze strony mężczyzn.
Na pewno nie należy do nich Maria, tego Simonussen był pewien. Widać nie jest
z tego rodzaju, zimna jak zdechła ryba, raz po raz odrzucała jego zaloty.
Oczywiście mógł bez trudu powalić ją na ziemię, zedrzeć z niej suknie i posiąść
na miejscu. To jednak nie wydawało mu się słuszne. Maria była niczym rzadki okaz, jak
francuski koniak, który nie powinien trafić w gardło zapijaczonego rybaka.
Nią trzeba się rozkoszować.
A to znaczy, że musi przyjść do niego dobrowolnie. Nawet jeśli nie z ochotą, to
przynajmniej w jasnym, określonym celu. Pragnął ujrzeć, jak sama rozsznurowuje poły
stanika, odsłaniając jego oczom roztańczone piersi... Naprawdę nie ma nic, czym mógłby
ją skusić albo jej zagrozić?
Podziękowała za wódkę i masło. Nie chciała się przenieść do ciepłej chaty.
Odmawiała przyjęcia kawałka pięknego materiału i tylko wydymała usta na widok kawy,
którą z początku próbował jej zaimponować.
Simonussen wiedział, że jest przywiązana do cichej, nieśmiałej Katji, lecz nie
sądził, aby przy pomocy tej dziewczyny zdołał wymusić na Marii uległość. Katja nie
miała nic, co mógłby jej odebrać, a rzeczy Marii nie śmiał tknąć, powszechnie wiadomo
przecież, że czarownice potrafią straszliwie ukarać tego, kto ruszy ich niebezpieczne
zbiory.
Nie, najwyraźniej nic nie zdoła zwabić Marii do jego łóżka.
Simonussen usiadł przy oknie, odchylił jedną okiennicę. Przez rozpiętą suszoną
błonę z pęcherza halibuta widział mgliste postacie pracujące na brzegu. Jedną z nich była
Maria, sam nie bardzo umiał wyjaśnić, w jaki sposób z taką łatwością odróżnia ją w
gromadzie szaro i brunatno ubranych kobiet. Może dlatego, że zawsze kręcił się przy niej
ten mały kłębek, jak odnóżka mocnej rośliny.
Kristina, takie imię, zdaje się, nosi dziewczynka.
Pozostaje mieć tylko nadzieję, że nie sprawi tyle kłopotu co jej matka. Przyszła na
świat jedynie przez jej upór, przez owo niepojęte marzenie o bogatym panu, który kiedyś
po nią przyjedzie. A przecież Kristina najprawdopodobniej była rezultatem przesyconego
odorem piwa i potu żałosnego spotkania z jakimś zabłąkanym synem rybaka.
Jensina niewiele mówiła, sam jednak na tyle rozumiał tajemniczy świat kobiet, by
pojmować, że to za jej sprawą tak rzadko na wyspie rodzą się dzieci.
Samotne dziecko.
Simonussen stwierdził to z chłodną obojętnością, w jego świecie nie było miejsca
na dziecięce łzy.
Przypuszczał jednak, że ze wszystkich kobiet Maria ma do nich największą
słabość.
To nasunęło mu pewien pomysł.
ROZDZIAŁ X
Dni przed powrotem łodzi do domu zawsze były pełne napięcia, i dla żon
rybaków, i dla handlarzy. Również na Skjaervaer, gdy zaczęły wiać łagodniejsze wiatry i
wiadomo już było, że tegoroczne połowy na Lofotach dobiegają końca, ludzi ogarnął
nerwowy nastrój.
Czy wszyscy wrócą do domu w dobrym zdrowiu? Czy połowy okażą się
pomyślne i na jakiś czas zapewnią dochód? Jakie nowiny przywiozą rybacy z północnych
krain, czego dowiedzieli się w rozmowach z mieszkańcami nadmorskich wiosek i z
zagranicy?
Kobiety z obozów rybackich wzdłuż wybrzeża czekały już w każdym razie w
gotowości. Stanowiły tanią siłę roboczą i wiele statków kierowało się ku ich przystaniom,
by oprawiły te ryby, które rybacy zamierzali zabrać do domu. Większość złowionych
dorszy sprzedawano jeszcze na północy, lecz część najlepszych ryb ładowano na pokłady
kutrów i mniejszych łodzi. Rybacy przeważnie zabierali też beczki z wątrobą i ikrą. Nikt
nie umiał ugotować tak dobrego tranu jak kobiety na Skjaervaer! A już na pewno tak
tanio... I, korzystając z okazji, że nie trzeba samemu pracować, można odpocząć u
zarządcy albo w innym miejscu, z kobietą.
Maria usiłowała porozmawiać z Jensiną o jej budzącej odrazę praktyce. Czy nie
słuszniej, aby kobiety raczej wystrzegały się ciąży? Jensina prychnęła ze złością.
- A co ty o tym wiesz? Żadna nie potrafi zapobiec temu, by mężczyźni zasiewali
w nas swoje ziarno, kiedy już do tego dojdzie. Za to jedna z nas umie przynajmniej
pomóc kobiecie i uwolnić ją od wstydu, który ciągnąłby się za nią przez całe życie.
- Być może ja potrafię temu zaradzić, Jensino. Chyba żadna nie dopuszcza do
siebie z lekkim sercem ciebie i twoich przerażających narzędzi?
- Trochę narzekają i beczą, ale i tak przychodzą na klęczkach - zarechotała
Jensina.
Maria szczerze liczyła na to, że na jej twarzy wyraźnie widać pogardę, którą
odczuwała.
- Musisz zaprzestać tej zbrodniczej praktyki, Jensino. Inaczej może być z tobą źle.
Wciąż mam pewne kontakty...
Jensina przerwała jej drwiącym śmiechem.
- Kontakty? Ha! Dobra jesteś, przychodzisz i grozisz, że potrafisz zmienić świat!
Ale ja wiem, coś ty za jedna, i nie jest wcale pewne, że wielcy panowie chętniej
wysłuchają dziwki i ladacznicy niż nieszczęsnej kobiety, która przyczyniła się jedynie do
powiększenia grona aniołków!
Mało brakowało, a Maria rzuciłaby się na bezczelną rozmówczynię z pięściami, w
porę jednak zapanowała nad sobą i odwróciła się na pięcie.
- Przekonasz się kiedyś, że to, czym się zajmujesz, nie leży w interesie kobiet.
Pewnego dnia zostaniesz sama.
Jensina roześmiała się jeszcze głośniej, ale jej śmiech rozpłynął się w wyraźnej
niepewności.
Zarządca, nastawiając uszu, obserwował kłótnię więźniarek ze swego miejsca
przy oknie. Do diabła, wygląda na to, że Maria ma haka nawet na Jensinę! Niezwykła
kobieta. Jest tu zaledwie od kilku miesięcy, a już wiele więźniarek prawie nie pamiętało,
jak było przed jej przybyciem.
Coraz częściej kobiety przychodziły do niego prosić o zgodę na przeniesienie się
do Domu Marii. Jej barak całkiem się zapełnił, nie dało się znaleźć ani jednego miejsca
do spania.
U Jensiny natomiast zrobiło się przestronniej, zostało osiem kobiet, no i dwie
nowo przybyłe.
Simonussen uznał tę zimę za udaną. Zmarły trzy kobiety, to wcale niedużo. No i
dwie chore, ale je spisał w swoich księgach na straty już zeszłego roku. Biorąc jednak
pod uwagę, że w ciągu roku przybyło pięć nowych więźniarek, rachunek wypadał więcej
niż pomyślnie.
Simonussen żądał zapłaty za swoją pracę na podstawie liczby więźniarek, nad
którymi sprawował dozór. Im więcej zresztą rąk mógł zatrudnić do pracy, tym większe
przynosiły zyski dla obozu. Kobiety dostawały swoją symboliczną zapłatę, nędzne gro-
sze, a talary trafiały do kiesy Simonussena.
Jeszcze tylko parę lat na tej przeklętej posadzie, a uzbiera dość, żeby kupić własną
zagrodę.
Będzie położona tak daleko od morza, że zapach soli nigdy nie zakręci mu w
nosie!
Pokaże tym wywyższającym się draniom w domu, którzy zniszczyli jego karierę i
zmusili do przyjęcia pracy na tej zapomnianej przez Boga wyspie!
Na pewno jest dość oficerów z plamą na honorze, którzy go tu zastąpią.
Ach, gdyby tak mógł zabrać ze sobą Marię!
Nie jest słabeuszem ani wrażliwym gołowąsem. Nie boi się wziąć czarownicy!
Kobiety w końcu zawsze pozwalają sobą rządzić, byle tylko znaleźć odpowiedni sposób.
Trzeba nauczyć je szacunku, pokazać, gdzie ich miejsce.
A co do tego, gdzie jest miejsce Marii, nie miał żadnych wątpliwości.
Tutaj, na jego zapadniętym materacu.
Zdawał sobie jednak sprawę, że nie zabierze jej na swoje przyszłe gospodarstwo.
To się nie uda; nawet tak oddany swej służbie człowiek jak on nie uzyska zgody króla na
ułaskawienie skazanej na dożywocie więźniarki. Zesłano ją na tę wyspę, żeby pozbyć się
problemu. I ułaskawienie nie wchodzi w grę, tyle Simonussen wiedział na pewno, chyba
że po jakichś dwudziestu, może trzydziestu latach. Ale wtedy zapewne ani jego, ani Marii
nie będzie już na powierzchni ziemi. W dodatku kobiety tak prędko robią się
pomarszczone i stare, mało pociągające.
Musi zadowolić się chwilami uciechy tu, na wyspie, wykorzystać czas do dnia,
gdy do brzegu przybije statek z jego następcą.
Lepiej ściągnąć ją do domu, zanim przypłyną rybacy, żeby przypadkiem nie
przyszło jej do głowy ofiarować swego miodu innym.
Usiadł wygodniej, przesunął palcami po uszku metalowego kubka. Było wygięte
jak kobiece biodro, lecz w dotyku znacznie twardsze i chłodniejsze.
Potraktuję ją dobrze, powtarzał sobie w myśli. A jeśli ona zrozumie, co dla niej
najlepsze, czekają ją tu, na wyspie, jasne, przyjemne dni.
Posłał jednego ze strażników z wiadomością dla Marii.
Maria, przemierzając niewielką odległość dzielącą równinę od chaty, nie mogła
opędzić się od złych przeczuć. Czego on znów może chcieć? Dawno już dała mu wyciągi
z ziół potrzebne do przyrządzenia aromatycznej wódki, pozwolił jej nawet spróbować
drogocennego napitku. Nie o to więc musiało chodzić.
Lękała się sposobu, w jaki patrzył na nią zarządca za każdym razem, gdy znalazła
się w pobliżu. Ostatnio zaś miała wrażenie, że lodowate szpony zaciskają się jej na sercu,
i instynktownie mocniej przygarniała do siebie Kristinę. Za spojrzeniem jego
przymrużonych oczu kryło się zło. Nigdy nie wspomniała o tym dziecku, ale Kristina
sama zaczęła chować buzię w fałdach ciężkiego fartucha Marii, gdy tylko widziała, że
zarządca się zbliża.
Pod drzwiami chaty Maria wzięła się w garść, wciągnęła w płuca słodkie
wiosenne powietrze i zapukała.
Nagle poczuła czyjeś ręce opadające na ramiona od tyłu, drgnęła i gwałtownie się
odwróciła. Simonussen zaniósł się głośnym rechotem, rozbawiony własnym dowcipem, i
usiłował klepnąć ją w pośladek.
- Nigdy więcej mnie tak nie tykaj, zarządco!
- Nie myślałem, że tak łatwo cię przestraszyć, Mario - Czarownico!
- Bo też i niełatwo - odparła śmiało.
- Doprawdy? Cóż, to brzmi obiecująco. Widzisz, mam z tobą do omówienia
pewną sprawę. Wejdź!
Drzwi zostawił otwarte, co Marii bardzo odpowiadało. Nie lubiła zamkniętych
drzwi, to pewnie resztki poczucia wolności czepiały się wpadającego przez nie światła.
- Usiądź, Mario, napijemy się po kieliszku. Należy ci się pochwała za twoje
wywary, takiej gorzałki nie robi nikt w tych stronach! Myślę, że nawet na stoły
mieszczan nie trafiają równie szlachetne krople.
Tego Maria nie była wcale taka pewna, najlepsze zioła nie mogły zabić
nieprzyjemnego smaku pędzonego w pośpiechu samogonu. Musiała jednak przyznać, że
płyn, którego nalał jej Simonussen, miał całkiem niezły smak i dobroczynne działanie,
rozgrzewał w żołądku i sprawiał, że serce uderzało spokojniej.
Wypili w milczeniu. Zarządca nalał sobie jeszcze kieliszek, Maria podziękowała.
- Co poczniemy z Kristiną? - rzucił nagle i mlasnął wargami. - Nie jest już
niemowlęciem, zauważyłem, że potrafi wykonać połowę pracy dorosłej kobiety. Jest
bystra i chętna do roboty. Zwinna, może się przydać.
Czekał na reakcję Marii i dostrzegł na jej zwykle opanowanej twarzy przelotny
strach. Zachęcony tym, ciągnął:
- Faktem jest, że pewien gospodarz już o nią pytał. Szuka kogoś do pomocy dla
żony, szczególnie że sam dużo wyjeżdża, handluje. Podróżuje z towarem od zagrody do
zagrody. Nie jest bogaty, to raczej prosty dom, ale dostatecznie duży, by wyżywić je-
szcze jedną gębę w zamian za pracę w gospodarstwie. Zaproponował mi trzy talary za
Kristinę.
- Ona nie jest twoją niewolnicą! Nie możesz jej sprzedać za cenę krowy!
Zarządca pogładził się po brodzie.
- Owszem, moja droga, mogę. I niejeden stwierdzi, że postąpiłem źle, odbierając
jej szansę wydostania się z tego miejsca. To nieszczęsne dziecko nie zostało przecież
skazane przez sąd na pobyt na tej wyspie - zakończył z chytrym uśmieszkiem.
- Może i tak, ale tutaj są jej najbliżsi. Kristiną nie zna innego świata. To bez serca
odsyłać ją do obcych. Dzieciak ma nie więcej niż cztery, pięć lat...
- Raczej sześć! I jeśli dobrze pamiętam...
- Sześć lat to nie jest odpowiedni wiek, żeby iść na służbę! Niech najpierw
dorośnie, żeby sama mogła przyjąć taką propozycję!
W głosie zarządcy pojawiła się nagła surowość, ta nieoczekiwana zmiana
wprawiła Marię w zmieszanie.
- Ona zjada więcej, niż jest w stanie na to zapracować - odparł twardo. -
Potrzebuje ubrania, jedzenia, ciepła, kocy. Kto za to zapłaci?
- Ja - odparła Maria z dumą, a on wiedział już, że wygrał.
Maria rzadko płakała, ale ta noc stała się jedną z najdłuższych i najtrudniejszych.
Nie mogła znieść bliskości innych kobiet w baraku, szukała samotności w najbardziej
oddalonych miejscach wyspy, aż wreszcie trafiła do jaskini, w której Kristina mieszkała
przez blisko dwa lata.
- Boże - szlochała. - Dlaczego muszę przejść jeszcze i przez to? Nie widzę już
żadnego sensu w tym, co robię, jestem zmuszona wybrać pomiędzy dwoma grzechami,
zdecydować się na którąś ze strasznych dróg.
Jedno wyjście wydawało się gorsze od drugiego. Oddanie się temu odrażającemu
człowiekowi jawiło jej się czynem tak okropnym, że nie potrafiła nawet znaleźć słów, by
go opisać. Mdłości ogarniały ją na samą myśl. Nie chodziło wyłącznie o to, że zbrukał -
by jej ciało, krzywda sięgnęłaby znacznie głębiej.
Ten wstrętny, cuchnący mężczyzna zbezcześciłby ją swymi woniami i sokami,
zacierając tym samym wspomnienie tego jedynego, ukochanego.
Pamięć o miłości Randara wciąż tkwiła w każdym kawałeczku jej ciała, rzadko o
tym myślała, teraz jednak świadomość łączącego ich związku ogarnęła ją niczym burza
protestu.
Nie wolno mu jej tego odbierać! Nie wolno mu pohańbić, zbrukać cudownych
pieszczot Randara zwierzęcą żądzą!
Nigdy, przenigdy nie pozwoli, aby to się stało. To jak zabójstwo.
Ale Kristina, Kristina...
To śliczne dziecko, kochana dziewczynka. Maria nie mogła znieść myśli, że już
teraz miałaby zostać wysłana w nieprzyjazny świat, wydana na pastwę wędrownego
handlarza i jego z całą pewnością skąpej żony. Skoro ktoś potrzebuje pomocy, może chy-
ba poszukać dorosłej osoby? Są wszak kobiety i mężczyźni gotowi sprzedać pracę
własnych rąk za mniej niż trzy talary rocznie!
Trzy talary.
Trzydzieści srebrników.
To to samo.
Nie, nie może mu na to pozwolić! Nie może dopuścić, aby z powodu jej
wrażliwości sprzedano dziewczynkę. A nawet gdyby tak się stało, zarządca z pewnością
uknuje nowy podstęp, bo kieruje nim jakieś chorobliwe pożądanie. Czepia się jej jak
ogier klaczy na pastwisku.
Bez względu na wszystko ona przegra.
Nieszczęścia i żal nigdy widać jej nie opuszczą. Ile człowiek może właściwie
znieść? zastanawiała się, ledwie się powstrzymując od wygrażania granatowemu
wiosennemu niebu.
Znów świecił księżyc. Wkrótce nadejdzie czas, kiedy noce będą zaledwie
niewyraźnymi cieniami dnia.
Bardzo to potrzebne po tak długim życiu w ciemności.
Noc z wolna ustępowała już rankowi, a Maria nie wymyśliła żadnego
rozwiązania.
Kiedy wsunęła się na swoją pryczę tuż przed tym, jak ptaki zaczęły hałasować,
Kristina mruknęła coś przez sen i zarzuciła chudą rączkę na jej szyję.
Nie wolno oddać dziecka. Przeklęty łotr, jak może w taki sposób wykorzystywać
macierzyński instynkt kobiety!
Gwałt.
Nawet jeśli doprowadzi do tego, że sama się przed nim rozbierze, nie będzie to
nic innego jak gwałt.
Maria zapomniała o łzach i bólu, poczuła, jak rodzi się w niej dawny, znajomy
bunt. Tak było znacznie lepiej.
Dawny bunt.
Dawna zagniewana, śmiała Maria.
Pożałuje, ten rozpalony knur!
Zobaczy...
Cóż, nie jest wcale pewne, że da się tak łatwo oszukać jak ów podły pomocnik
kowala z Fjora, którego kiedyś postraszyła odebraniem męskości. Przeklęła go, aż
odskoczył przerażony. Z oczu sypały się jej iskry, uwierzył więc w jej śmieszne zaklęcia,
w utraconą na zawsze moc.
Maria na to wspomnienie nie mogła powstrzymać się od uśmiechu.
Mama przeżyła wtedy prawdziwy wstrząs.
Ale chora żona pomocnika kowala, otoczona gromadką małych dzieci, spoglądała
na nią z wdzięcznością.
Zarządcę czeka trudne zadanie! Maria nie podda się tak łatwo!
Jaśniej patrząc w przyszłość, zwinęła się na pryczy i mocno przytuliła do siebie
Kristinę.
Malutka spała z podkulonymi nogami i rączkami przyciśniętymi do boków,
skurczona jak płód. Biedne dziecko, pomyślała Maria i pogładziła jej złociste loki, które
tak pięknie błyszczały po myciu.
Jutro już, być może, przybędą na wyspę pierwsi rybacy. Lepiej usnąć, nadchodzą
długie dni.
Pierwszy zboczył ze szlaku, biorąc przy dobrej pogodzie kurs na Skjaervaer, kuter
Jonassena. Szyper miał wiele spraw do załatwienia na Vedze, wielka wyspa była
głównym ośrodkiem wszelkiego handlu i transportu. W ładowni wiózł nie tylko wątrobę
dorsza i ikrę, lecz także gigantycznego długoszpara, którego ledwie zdołali pochwycić na
jednym z łowisk. Długość potwora dwakroć przekraczała szerokość łodzi. Już sama
wątroba wystarczyła do zapełnienia ośmiu beczek, Jonassen radował się więc myślą o ta-
larach, które będzie mógł podzielić między siebie i dwóch wynajętych ludzi. Ważne
teraz, by właściwie spreparować tran i olej, aby dało się go sprzedać stosownie do
wartości!
A to kobiety ze Skjaervaer na ogół potrafiły.
Umiały też co innego.
Strażnicy wcześnie zauważyli ciężko wyładowaną łódź zbliżającą się do
przystani.
Zwołano wszystkie więźniarki i nakazano im trzymać się z dala od brzegu do
chwili rozładowania kutra. Żadna nie może mieć szansy, żeby przekraść się na pokład, na
przykład w pustej beczce!
Wreszcie załogę poprowadzono do chaty, gdzie Simonussen wyciągnął swoje
butelki.
Rozpoczęły się negocjacje na temat siły roboczej, gorzałki i zakwaterowania.
Maria stała wraz ze współtowarzyszkami, czekała, aż przywołają ją na brzeg i
wyznaczą pracę.
Część kobiet już nosiła kadzie z solonymi rybami. Należało je starannie wypłukać
w morskiej wodzie o temperaturze kilku zaledwie stopni. Później ryby czyszczono i
rozkładano do suszenia na skałach. Najmniejsze wiązano po dwie i rozwieszano do
suszenia.
Jensina miała pełne ręce roboty z wykrawaniem wąskich pasków z mięsa halibuta.
Tak, bo kuter przywiózł także dwa piękne halibuty. Kawałki starannie odciętych
płetw, po nasoleniu i wysuszeniu, były bardzo smaczne. Łby zwykle gotowano,
otrzymywano z nich znakomity wywar na zupę.
Najlepsze tłuste kawałki wzdłuż boków krojono w długie, cienkie paski. Po
wysuszeniu uważano je za prawdziwy delikates, osiągały rzeczywiście wysoką cenę,
gdyż cieszyły się wielką popularnością u mieszczek i zamożniejszych mieszkańców
Bergen.
Załoga łodzi zakończyła rozładunek, jeden człowiek musiał zostać na pokładzie i
zakotwiczyć łódź nieco dalej w głębi morza. Dwaj inni z przyjemnością kosztowali
nowej gorzałki Simonussena. Zarządca wyczarował na stole chleb i masło, a rybacy
dołożyli od siebie niewielkiego ptaka, alkę.
- Mario! Przyjdź tutaj!
Maria zdrętwiała, zrozumiała, że w słowach Simonussena kryje się coś więcej niż
zwyczajne polecenie. Jeśli usłucha, umowa zostanie przypieczętowana.
Kristina podniosła głowę, popatrzyła na nią pytająco.
- Idź pomóc Katji - próbowała uspokoić dziecko Maria.
Dwornie ukłoniła się dwóm rybakom, wyszczerzyli zęby w uśmiechu i jeden
szturchnął drugiego w bok.
- Wspaniała kobieta, Simonussen! Tak, tak, stara Jensina już dawno dojrzała do
wymiany!
Oczy zarządcy rozjaśniły się dumą, lecz wciąż jeszcze nie był jej pewien.
- Ugotuj nam jedzenie, kobieto, a na razie wystaw kilka placków!
Opuściła ich i skierowała się do skrzyni z zapasami w głębi chaty. Bez cienia
uśmiechu wyniosła drewniany półmisek z plackami na płaski kamień, przy którym
rozsiedli się, zabrawszy naczynia do picia, mężczyźni. Rozkoszowali się widokiem
pracujących kobiet, patrzyli, jak sztywne z zimna, lecz wciąż zręczne palce zajmują się
rybami.
Charakterystyczny zapach rozgrzanego tranu już zaczął się unosić nad brzegiem.
Maria po stokroć by wolała stać w wodzie bez czucia w nogach i zdzierać skórę z
rąk.
Energicznie oskubała alkę, na pewno smaczną, miała dużo mięsa. Źle jednak
patrzono na zabijanie ptaków o tej porze, w okresie lęgów.
Wreszcie w garnku nad ogniem zaczęło perkotać, a zapach świeżego mięsa
zbudził ukłuciem głodu uśpiony żołądek. Byle tylko aromat mięsiwa nie doleciał do
zmęczonych kobiet stojących w słonej wodzie w oparach tranu. Bardziej zasłużyły na
pożywną strawę niż ci trzej brzuchacze!
Maria dodała do sosu młodych listków babki i drobno posiekaną cebulę do
smaku, wlała też odrobinę wina. Zapragnęła wsypać jeszcze ziaren gorczycy... Mieliby
wtedy inne zajęcia niż uganianie się za babami!
Mały diabełek zaczął jej szeptać do ucha i od myśli prędko przeszła do czynów.
Ale jak przynieść brunatne ziarenka?
Pomógł jej sam Simonussen:
- Idź się przebrać, Mario. Musisz ładnie wyglądać, bo dzisiaj w chacie
Simonussena będzie uczta! Dowiedziałem się, że przed zapadnięciem nocy możemy się
spodziewać kolejnych gości. Znajdziesz chyba lepszą suknię?
Obrzucił krytycznym spojrzeniem jej grube ubranie z samodziału i poplamiony
fartuch, jasne włosy przewiązane brązową chustką i drewniane podeszwy umocowane
sznurkiem do stóp.
Maria wolałaby raczej wysmarować się smołą i wytarzać w pierzu, niż stroić się
dla niego. Akurat teraz jednak pasowało to do jej planów, dlatego uśmiechnęła się lekko i
odsunęła wrzący kociołek z ognia.
- Pospiesz się, jesteśmy głodni. A jeśli będziesz miła, może i tobie się coś
dostanie!
Ziarna gorczycy na pewno podziałałyby same, lecz dla wszelkiej pewności
dołożyła jeszcze odrobinę soku z tarniny i korzenia paprotki. Kiedy brzuchy mężczyzn
już to przetrawią, czeka ich ciężka noc.
Maria, pochylając się nad garnkiem, z którego unosił się smakowity zapach
chrzanu, nie mogła powstrzymać się od cichego śmiechu. Czuła się młoda i pełna wigoru,
nie mogła wręcz ustać w miejscu z niecierpliwości. Miała na sobie tę samą niebieską
sukienkę, którą nosiła podczas procesu, a włosy rozczesała pożyczonym od Millicent
grzebieniem z fiszbin wieloryba. Włosy nie były całkiem czyste, ale mimo to błyszczały i
falami opadały na ramiona, kręcąc się nawet bardziej, niż zanim tak haniebnie je obcięto.
Zabrała jeszcze specjalną miksturę dla siebie, mieszankę sporządzoną według
własnego pomysłu przed kilku laty, lecz przechowywaną w szczelnie zamkniętym
pojemniczku z wódką i przez to ciągle skuteczną. Były tam sproszkowane czarne jagody,
kora dębu szypułkowego, rzepik pospolity i biały, słodkawy proszek, który Mogens
dostał kiedyś z apteki w Christianii. Lekarstwo potrafiło zatrzymać najgorszą biegunkę i
uspokoić najbardziej wzburzony żołądek.
Teraz mogli zasiadać do stołu!
ROZDZIAŁ XI
W tym samym czasie, gdy zima jeszcze nie całkiem opuściła wietrzne wyspy na
wybrzeżu Helgelandu, w głębi zielonego fiordu zachodziło niezwykle gorące słońce.
Tamtejsi ludzie także zasiadali do stołów, w swoich domach lub w gościnie u
innych. Rzadko spotykanej, obfitej w mięso alki tutaj nie znano, lecz radowano się za to
na pierwsze tej wiosny zielone soczyste kiełki, urozmaicenie suchego zimowego
jadłospisu.
Na stole na plebanii niczego nie brakowało. Okrągłe, pulchne kromki chleba
ociekały masłem i kupnym cukrem. Wniesiono także wielkie półmiski zimnego mięsiwa.
Uwarzono też całą beczkę piwa, było jeszcze świeże i nie całkiem klarowne, lecz mocne i
uderzające do głowy jak przystoi na stypie.
Wokół stołu zebrało się czternaścioro ludzi, przeważali mężczyźni w czarnych
surdutach, lecz znalazły się też dwie kobiety, obie onieśmielone i z lekka pobladłe. Jeden
z mężczyzn nosił olśniewająco nowy mundur, nie miał też ochoty ściągać z głowy
osobliwego kapelusza, podkreślającego jego status tamburmajora.
Był wśród nich i sam pastor, w białej peruce i kryzie.
Pan Revelin stracił żonę.
Cecilia nigdy nie podniosła się po połogu. Syn, liczący już blisko osiem miesięcy,
jeszcze żył, lecz bladością i słabowitością bardzo przypominał matkę.
Pewna kobieta z Hoyheimsvik utrzymywała go przy życiu dzięki swym pełnym
piersiom, proboszcz wynagradzał ją za to w granicach rozsądku.
Z jego wypowiadanych z niejakim żalem słów wynikało, że Cecilia po porodzie
nie chciała widzieć dziecka.
Pastor siedział teraz wyprostowany i dostojny w swej żałobie. Ani jedna łza nie
zostawiła śladu na jego twarzy, ale też i nikt się tego nie spodziewał.
Zaprosił ich do swego stołu, aby w tej chwili śmierci podziękować Bogu.
Oto nadszedł czas dziękczynienia i wychwalania Pana, oznajmił i odłamał
kawałek przaśnego chleba na znak, że goście mogą przystąpić do częstowania się tym, na
co tylko im przyjdzie ochota.
Przednówek nie uczynił w spiżarniach na probostwie widocznych spustoszeń.
Podczas gdy biedacy zdzierali korę z brzóz i olszy, pastorowi nie brakło ani pszennej
mąki, ani śmietany. Głód nie był obcy nawet najzamożniejszym mieszkańcom wioski,
nieurodzaj kolejnych lat potrafił wymieść do czysta komory i spichrze.
Ale pastor i tak musiał dostać swoje.
Dług należało spłacić, nawet gdyby biedakowi przyszło poświęcić na to ostatnią
baryłkę ziarna.
Kościół miał udziały w wielu zagrodach i pastor rzadko się troszczył o swój
codzienny chleb.
Lecz przed śmiercią nie mógł się uchronić ani nędzarz, ani bogacz.
A teraz skończyło się życie Cecilii. Od dzisiaj spoczywała w prostej trumnie pod
krzyżem z brązu w górnej części przykościelnego cmentarza. Obok zostawiono miejsce
dla samego pastora i jego ewentualnych przyszłych małżonek.
Rodzina matki pastorowej nie dała znaku życia, chociaż Revelin posłał
wiadomość zaraz, gdy tylko Cecilia wydała ostatnie tchnienie. Cieszył się z tego. Prawie
nie znał krewniaków żony i bał się, że mogą wiedzieć o nim więcej, niż wyszłoby mu to
na dobre.
Doprawdy, Cecilii prawie udało się zniszczyć mu życie!
Jej świadectwo obróciło wniwecz wszelkie jego działania, a Maria wymknęła się
śmierci. Najgorsze jednak, że on sam wyszedł na durnia! Prawdę powiedziawszy, sprawy
przybrały do tego stopnia zły obrót, że ledwie zdołał się wykręcić od postawienia w stan
oskarżenia!
O włos od hańby, utraty dóbr, posady i sutanny!
Jak daleko właściwie może sięgać głupota kobiet?
Cecilia nie pojmowała chyba, co uczyniła.
- Musiałam! - krzyczała, kiedy dotarła do niego prawda o liście. - Musiałam, dla
wiecznego zbawienia mojej duszy. Nie rozumiesz?
Szlochała histerycznie, chodząc w koło i podtrzymując brzuch jakby w obawie, że
dziecko wypadnie na podłogę.
Nie tknął jej nawet palcem, za bardzo się bał. Mogło się wszak zdarzyć, że
wyrządziłby krzywdę dziecku!
A on pragnął potomka. Była to być może jego jedyna szansa na dziedzica, na
syna, który przejmie po nim tradycję.
Nie zdziwiłoby go jednak, gdyby to chorowite babsko zdołało mu urodzić jedynie
córkę!
Zamknął ją w sypialni do czasu, aż poród wreszcie się rozpoczął.
Pięć dni minęło, zanim w końcu zdołała wypchnąć z siebie dziecko. Każdego
ranka prosił o raport z sypialni i co dnia baba z Haug tak samo durnie kręciła głową.
- Niedobrze, proboszczu. Źle to wygląda. Ona chyba nie da rady. Lepiej, żeby pan
przyszedł i odmówił kilka modlitw, dopóki jeszcze w obojgu tli się życie!
Ale on nie chciał, nie mógł znieść w i d o k u bezrozumnej twarzy żony. Wydał
tylko krótkie polecenie, by informowano go, kiedy wreszcie coś zacznie się dziać.
Szóstego dnia kobieta z Haug zeszła na dół, trzymając na rękach czerwone, mokre
dziecko owinięte w najdelikatniejsze płótno.
- Wasz syn, proboszczu. Gratuluję. Czekała na pytanie o Cecilię, lecz on
popatrzył tylko na dziecko i odwrócił się z powrotem do swoich ksiąg.
- Dobrze. Znajdź dla niego mamkę, wspominałaś, że znasz jakąś młodą kobietę?
- Tak, Martha - Lovisa Hoyvik chętnie...
- A więc oddaj go tam. Chrzest odbędzie się za pięć dni. Dziękuję i do widzenia.
Kobieta ukłoniła się sztywno, lecz w drzwiach nie wytrzymała:
- Panie Revelin... wasza żona... jest bardzo słaba. Podniósł głowę, zirytowany, że
znów mu się przeszkadza.
- Ach, tak? Ufam, że zatroszczysz się o jak najlepszą opiekę. Zamknij drzwi za
sobą.
Kobieta z Haug opuściła gabinet pastora, drżąc z lodowatego zimna wprost
bijącego od tego chudego człowieczka.
Biedna Cecilia!
Nic dziwnego, że oszalała, z takim mężem! Ale pewnego dnia Pan ukarze swego
sługę za brak miłości bliźniego i za jego kamienne serce.
Byle tylko nie zaraził tym nieszczęsnego dziecka!
Kobieta mocniej przytuliła chłopczyka do siebie, a potem owinęła go cieplej i ze
służącą Solveig wysłała do Vik.
Cecilia męczyła się przez blisko osiem miesięcy, zanim śmierć uwolniła ją od
cierpień. Pielęgnowały ją milczące dziewki służebne, prawie się do niej nie odzywały ze
strachu, że proboszcz je usłyszy. Stanowczo polecił, by żony nie denerwować mówie-
niem do niej czy beztroską rozmową. W pokoju chorej powinna panować dostojna cisza.
Ale dziewczyny cierpiały wespół z wyniszczoną kobietą w szerokim łożu.
Wyczuwały nienawiść pastora unoszącą się niczym gęsty swąd w powietrzu, a męki
pastorowej popędzały je do pracy i zmuszały do jak najszybszego jej opuszczenia.
Poród ją zniszczył.
Krwawiła jeszcze przez prawie osiem tygodni, a gdy w końcu krwawienia ustały,
zaczęły jej dokuczać silne bóle w piersiach i brzuchu.
Gdy pojawiła się gorączka, były pewne, że pastorowa już niedługo wyzionie
ducha, ale dni zmieniały się w kolejne tygodnie, a rozpalone ciało Cecilii nie przestawało
walczyć. Wstrząsały nim dreszcze, bredziła, wołała synka.
Chude ręce wyciągały się do dziewek ścielących łóżko i ocierających jej czoło
wilgotnymi ściereczkami, lecz one usuwały się od niej jak cienie w krainie fantazji.
Pewnego wieczoru ni stąd, ni zowąd przyszedł do niej małżonek. Stanął przy
łóżku, w swojej sutannie wydawał jej się olbrzymim czarnym ptakiem.
- Czego chcesz? - spytała bez tchu, usiłując powstrzymać wirującą przed oczami
izbę.
- Przychodzę do mej żony z modlitwą i ostatnim namaszczeniem - odparł
złowrogo.
- Zostaw mnie - wyszeptała wyschniętymi wargami i ostatnią resztką sił
odwróciła od niego twarz.
- Pragnę również porozmawiać o naszym synu. Ty go urodziłaś, lecz nie
zobaczysz, jak dorasta. On będzie moim synem, tylko moim!
- Boże, miej łaskę dla chłopca i chroń go ode zła wszelkiego - błagała cicho.
- Ja go nauczę, wskażę właściwą drogę...
- Panie, wyciągnij dłoń nad tym dzieckiem i nie pozwól, aby ludzkie zło zatruło
mu serce...
- ... opowiem mu także o jego matce. Ale dopiero gdy dorośnie i będzie umiał
pojąć twoją chorobę, Cecilio.
Pastorowa nie przestawała się modlić, w każdym razie jej wąskie usta wciąż się
poruszały.
Revelin radował się swoją potęgą. Mógł udusić żonę gołymi rękami, nikt i tak by
się nie dowiedział. Ale składał wszystko w ręce Boga, prawdę mówiąc, wydawało się, że
Pan wymyślił znacznie większe męki dla grzesznej Cecilii.
- A więc, czy jesteś gotowa na śmierć, droga żono?
- Odejdź ode mnie - szepnęła i zamknęła oczy. Potem nie mógł już sprowokować
najmniejszego nawet drgnienia na jej niezwykle gładkiej twarzy.
Ale wyszedł z pokoju chorej z przyjemnym przeświadczeniem, że Cecilia
zapłaciła za swoją zdradę.
Sprawiedliwości stało się zadość.
W tej chwili poczuł, że jeden z aniołów Pana zstąpił do niego i imię syna objawiło
się w jego umyśle ognistymi literami. Justitian.
Sprawiedliwy.
Dostojne i dumne imię, odpowiednie dla mego syna, pomyślał zadowolony.
Justitian Revelin. Świat usłyszy o tobie, a kiedy zostaniesz biskupem lub
zajdziesz jeszcze wyżej, świat dowie się także o twym mądrym ojcu! Za kilka lat... kiedy
dorośniesz... użyję całej swej wiedzy i wychowam cię na duchownego, na którego widok
magistrowie z Kopenhagi będą rozdziawiać gęby!
Chłopczyk dawno już opuścił dom, lecz nie w smak mu była obca pierś.
Popiskiwał cichutko i nie odwracał głowy do sutki, z której ciekło samo życie pod po-
stacią żółtawego gęstego mleka.
Justitian od momentu, gdy rozdzielono go z ciepłym łonem matki, bez słów
protestował przeciwko życiu. Cichy płacz przypominał ludziom, którzy go słyszeli, o
podobnym letnim wieczorze sprzed wielu lat.
Bliźnięta Marii.
Jedno mocne i zdrowe, panienka o naprawdę silnej woli. Drugie drobniutkie i
słabe, łatwa zdobycz dla śmierci.
Ten syn pastora miał być może jednak większe szanse, w każdym razie wciąż
dało się słyszeć jego cichutkie miauczenie, świadczące o tym, że jeszcze żyje. Wkrótce
mamka mogła oznajmić, że chłopczyk zaczął ssać.
Chrzciny wyprawiono bardzo huczne.
Nikogo jednak nie wpuszczono z gratulacjami dla matki.
Gdy proboszcz po raz pierwszy wziął synka na ręce, wyglądało to wręcz
idyllicznie. Niejedna z leciwych matron otarła ukradkiem łezkę, która zakręciła się w oku
na widok czułych dłoni dumnego pastora tulących dziecko. Chłopczyk umilkł, kiedy
woda padła na pokrytą puchem główkę, a gdy włożono go w ramiona pani asesorowej,
utkwił jakby wzrok w złocistym parasolu nad amboną.
Tak, tak, dobry materiał na księdza, poszeptywali do siebie ludzie.
I pana Revelina ogarnęła całkiem nowa, czysta, niczym nie zmącona radość,
jakiej nie pamiętał od pięknego jesiennego dnia, kiedy to przedstawiono go ślicznej
uczennicy proboszcza.
Maria.
Czy miała wdzierać się we wszystkie najważniejsze momenty jego życia i
zatruwać je gorzkim smakiem klęski?
To wina Cecilii.
Leżała teraz w wybijanej aksamitem trumnie i o nic już się nie musiała troszczyć.
A jego czeka życie z okropnymi następstwami jej nieopanowanej potrzeby skruchy.
Maria wciąż żyła, pan Revelin wyczuwał to każdym nerwem w ciele. Była gdzieś daleko,
daleko, w prymitywnym obozie dla ladacznic. Ale nawet stamtąd słała bez przerwy
truciznę w jego serce.
Niczym przybyły z morskich głębin potwór o tysiącu macek pochwyciła jego
duszę i omroczniła ją swymi czarami. Udało jej się zaślepić nawet biskupa!
Przy jej zdolnościach Revelin nie mógł mieć pewności, że ich drogi skrzyżowały
się już po raz ostatni. Przerażało go to bardziej niż myśl, iż jego oszustwa mogą zostać
ujawnione.
Zemsta wiedźmy...
Mogła być okrutna.
Wciąż widział jej drwiący uśmiech i czuł ból po tamtej fatalnej próbie
przywołania jej do porządku.
Proboszcz wcześnie odszedł od stołu, piosenki pochwalne i tradycyjne wspominki
o zmarłej pozostawił zaproszonym gościom. Przy winie i piwie będą umieli sami się
zabawić tego wieczoru.
Położył się w samotności, pierwszy raz od dawna w starym szerokim łożu z
baldachimem, pod stropem z brunatnych belek. Tutaj mógł znaleźć jedyne źródło
namiętności.
Zaklęte łóżko, łóżko Marii. Jedyne miejsce, w którym mógł uciec od rzuconego
przez nią uroku.
ROZDZIAŁ XII
Biesiada w chacie zarządcy przebiegała niezwykle wesoło. Maria siedziała wśród
czterech mężczyzn niczym królowa, nastrój podnosił się w miarę opróżniania kubków.
Rybaków nie trzeba też było namawiać do jedzenia, wielkie, soczyste kawałki ptasiego
mięsa trafiały do ich ust z taką energią, że tłuszcz spływał im po brodzie. Maria także
jadła, lecz nikt nie zwracał uwagi, że najchętniej skubie kawałki chleba z masłem. Mięso
pozostawiała mężczyznom, ale tak przecież być powinno. O prawach mężczyzn należało
wszak pamiętać także przy stole.
Simonussen wkrótce przyniósł kolejny antałek z gorzałką. Wiedział już, że sporo
zarobi, rybacy bawili się doskonale, chwalili jedzenie i napitek.
Maria nie mogła się nadziwić, jak mogą w taki sposób tracić zarobki z całych
tygodni ciężkiej pracy na kutrze, lecz oni, wciąż ze śmiechem, dawali znaki
Simonussenowi, by im dolewał. Za każdym napełnieniem kieliszków moneta albo ryba
zmieniała właściciela.
Grubymi paluchami sięgali do talerzy, zlizywali z nich sos i zbierali ostatnie
okruszyny z półmiska z chlebem.
Potem Simonussen zarządził tańce.
- Śpiewajcie, chłopcy, sprawdzę, czy te stare gnaty bardzo już skrzypią -
powiedział i z obleśnym uśmiechem pociągnął Marię do siebie, aż wywrócił się stołek,
na którym siedziała.
Stanęła w jego ramionach sztywno, jakby kij połknęła, lecz gdy rybacy rozpoczęli
rytmiczną biesiadną pieśń, musiała się przesuwać razem z Simonussenem, inaczej by się
przewróciła.
Goście zaśmiewali się do łez, zarządca mocno przygarnął Marię do siebie, a jej
zakręciło się w głowie. To wcale nie było przyjemne.
Kolejne zwrotki wyśpiewywanej pijackim basem piosenki stawały się coraz
bardziej wulgarne. Trzy pary oczu wpiły się teraz w Marię, pożerały ciało pod niebieską
suknią. A Simonussen z dumą obracał ją w koło, spódnica wydęła się niczym żagiel i
podwinęła do góry, odsłaniając nogi powyżej wełnianych skarpet.
Ciężko dysząc, puścił ją wreszcie i osunął się na ławę.
- Starczy, babo, czas na kielicha!
I znów śmiech poniósł się pod niskie sklepienie chaty, w której zaczynało się
robić gorąco i duszno. Maria posprzątała ze stołu i ośmieliła się poszukać na czterech
rozbawionych twarzach oznak działania gorczycy. Potem zabrała talerze i garnki, żeby
opłukać je na brzegu.
Na szczęście żaden nie zwrócił uwagi na jej odejście, wiedziała jednak, że
Simonussen oczekuje jej powrotu.
Na dworze wciąż gościły resztki dziennego światła, a to znaczyło, że kobiety w
barakach prawdopodobnie jeszcze nie śpią. Marii udało się ukradkiem wynieść spory
kawałek chleba z masłem i w tajemnicy zaniosła go Kristinie. Dziecko z zapałem zbadało
żółtą masę palcami, zanim zaczęło wkładać do ust wielkie kęsy. Zimą i wiosną głód na
wyspie był stałym bywalcem i dopiero gdy trafiał się taki smakołyk, człowiek zdawał
sobie sprawę, jak straszne odczuwa ssanie w żołądku.
Maria pogłaskała Kristinę po włosach, szepnęła dobranoc.
- Wrócę do ciebie za jakiś czas, muszę tylko najpierw coś załatwić.
Mała leniwie pokiwała głową, nagle znużona teraz, gdy żołądek urwał swą nie
milknącą piosnkę skargi.
Maria przysiadła na chwilę na wzgórzu poniżej baraków i stamtąd zerkała na
chatę. Mężczyźni wewnątrz zapalili świecę, lecz jej blask ledwie się przebijał przez błonę
halibuta rozpiętą w oknie. Czy nic się wreszcie nie zacznie dziać?
Ale tak, w chacie zapanował ruch, ze środka dobiegło parskanie i przekleństwa.
Któryś z mężczyzn zatoczył się w drzwiach i trzymając się za brzuch popędził ku
osłoniętej od wiatru części wyspy. Maria uśmiechnęła się zadowolona.
Zaraz za tamtym wybiegł drugi, ale ten skierował się już tylko za chatę.
Po kolei wszyscy czterej szukali najbardziej ustronnego miejsca na wyspie, choć i
tam nie dany był im spokój, bo ustęp koło zatoki składał się tylko z drewnianej żerdzi, na
której siadało się, machając nogami. O porządek dbały tu stale bijące o brzeg fale
przypływu.
Maria, słysząc dochodzące zza chaty jęki i westchnienia, zachichotała
zadowolona.
Tej nocy nie w głowie im będą kobiety!
- Do stu tysięcy czartów, przeklęta babo! Czego, u wszystkich diabłów, dodałaś
do tego żarcia?
Simonussen był zły jak rozdrażniony szerszeń.
Maria miała wielką ochotę się uśmiechnąć, lecz zachowała powagę. Zarządca
mógł się rozgniewać nie na żarty, powinna raczej udawać niewiniątko.
- Co mówisz, zarządco? Jedzenie nie było dobre? Wszyscy przecież je
chwaliliście.
- Dobre? Smak, owszem, miało wyśmienity, ale pogoniło nas, całą noc sraliśmy
jak kury na pola Rybacy odpływali dziś rano chorzy i bladzi, za skarby świata już tu nie
wrócą! Stwierdzili, że to gorzałka! A jeśli taka wieść się rozejdzie, diabli wezmą cały
nasz interes!
- Niedobrze - z namysłem odparła Maria. - Ale to nie mogła być wódka. Piłeś ją
przecież wcześniej, bez kłopotów.
- Wobec tego to twoje gotowanie, pożałujesz!
- Ależ, Simonussen, przecież i mnie częstowaliście! I nic mi nie jest, jak widać!
Udręczony zarządca zamrugał gwałtownie, uznał słuszność jej argumentu.
Widział wszak, jak jadła.
- Hmmm... Kto wie, jakie tajemnicze środki masz, żeby się uzdrowić...
Maria spostrzegła jego wahanie.
- Najpewniej piwo się zepsuło. Ja nawet ust w nim nie umoczyłam, za to wy
chlaliście jak smoki.
Rzucił ostatnie przekleństwo i odszedł. Na wzgórzu jeszcze odwrócił się i
zawołał:
- Nie myśl sobie, że zapomniałem o naszej umowie. Czekaj tylko, aż miną
najgorętsze dni!
Maria musiała tylko pokiwać głową, czując wzrok Jensiny wbijający się jej w
plecy jak igły.
W dniach, które potem nadeszły, mężczyźni i kobiety z obozu mieli więcej niż
dość zajęcia. Do brzegów wyspy przybijała łódź za łodzią, pod czujnym spojrzeniem
strażników przenoszono na ląd ładunek. Kobiety zajmowały się oporządzeniem ryb i
wątroby, a mężczyźni zbierali się przy antałkach Simonussena.
Tego roku ryby były duże i tłuste.
Przywożono je z Lofotów w wielkich kadziach, przeważnie oskrobane i
przesypane solą, aby lepiej zniosły transport. Suszono je na skałach, gdy wiosenne słońce
zaczynało naprawdę mocno grzać.
Od płukania ryb w morskiej wodzie, kiedy stało się w niej do pół łydki, przenikał
człowieka lodowaty ziąb. Kobiety zmieniały się przy najgorszych pracach, nikt nie mógł
wytrzymać takiej mordęgi dłużej niż dwie, trzy godziny.
Dźwigały i ciągnęły, ustawiały i kroiły.
A jeśli któraś uznawała, że zasłużyła na odpoczynek, strażnicy zaraz słali jej
złowrogie spojrzenia. Nie musieli nawet używać rzemiennych batów, które nosili
przytroczone do pasa, bo już sam ich widok zmuszał kobiety do zmobilizowania
ostatnich resztek sił.
Przecież to właśnie praca napełniała kieszenie.
I były wszak więźniarkami, musiały w pocie czoła odpokutować za występki.
Wiedziały też, że jeśli będą pracować szybko i porządnie, rybacy wrócą za rok i
za dwa. A oni stanowili jedyną szansę bodaj niewielkiego rozjaśnienia ponurej, szarej
rzeczywistości.
Dlatego kobiety od wschodu słońca do późnej nocy poddawały się znojowi,
nieustannie perkotała na ogniu bogata w tran wątroba.
Wreszcie najlepszy, przejrzysty tran przelewano do nowych beczek. Mniej
klarowny trafiał do starych beczek, a najbardziej mętny zbierano do wiader i misek.
Cuchnąca, brunatnozielona substancja także nadawała się do wykorzystania, smarowano
nią koła wozów, aby gładziej się toczyły, albo rozlewano na polach jako nawóz.
Gdy tylko nastąpiła przerwa w najgorszym natłoku prac, grupka składająca się z
trzech kobiet i dwóch strażników wyprawiła się łodzią na sąsiednie wyspy w
poszukiwaniu ptasich jaj. W otoczeniu Vegi wiele było dobrych miejsc lęgowych, lecz
niektóre góry pozostawały prywatną własnością, tam wstęp był zakazany. Zwykle jednak
i tak udawało się zebrać dość jaj, które przynosiły ładny dodatkowy zarobek, oczywiście
zarządcy.
Mewy w tym roku wcześnie zaczęły składać jaja, zdarzały się gniazda, w których
leżało ich pięć albo nawet sześć. Zbierający zawsze dwa zostawiali. Na najwyższych
skałach znajdowali jaja kormoranów, a w dole przy brzegu, dobrze ukryte wśród roślin-
ności, gniazda kaczek.
Kobiety starały się zapamiętać położenie gniazd, szczególnie edredonów. Miały
tu wrócić w końcu lata po lekki puch, który chronił nieopierzone pisklęta przed chłodem.
Puch był poszukiwany także jako ochrona dla ludzi przed zimnem i śniegiem, szyto z
niego najlepsze materace i kołdry; za taką kołdrę można było uzyskać cenę nawet trzech
krów.
Najniebezpieczniejszą pracę wykonywały oczywiście kobiety, mężczyźni
pilnowali łodzi i odbierali stopniowo wypełniane koszyki z jajami. Więźniarki wspinały
się po stromych skałach, szukały oparcia dla stóp nawet na najbardziej gładkich ścianach.
Spódnice związywały między nogami, żeby przypadkiem o nic się nie zaczepiły.
Mężczyźni ze śmiechem pokazywali sobie gołe nogi kobiet, ale wesołość prędko im
minęła, bo nie miała w sobie nic z ciekawości, jaką budzi nowość.
Kobiety zbierające jaja zatrzymywały jedno z każdego tuzina, jaki udało im się
znaleźć. Niektóre sprzedawały je zarządcy, inne po prostu zjadały. Jaja mogły się także
przydać w handlu wymiennym z rybakami, w każdym razie gdy miało się ich dość dużo.
W czasie powrotnej podróży na wyspę i dozorców, i kobiety ogarnął wesoły
nastrój. Więźniarki potrafiły nawet śpiewać wespół z pilnującymi ich strażnikami, którzy
na co dzień zachowywali odpowiedni dystans. Przez kilka krótkich chwil mogli sobie
wmawiać, że są jedynie grupką znajomych, którzy wybrali się na wycieczkę po ptasie
jaja, a nie więźniarkami i nadzorcami. Mężczyźni wiosłowali, wiosła w drodze do domu
same odnajdywały drogę, łódź sunęła gładko, mijając niewielkie szkiery i kołyszące się
na falach ptaki.
Widok z łodzi ciągnął się daleki, chociaż drażniące wyobraźnię góry na
horyzoncie stanowiły barierę dla oczu. Jeden ze strażników opowiadał emocjonujące
legendy i historie o tym, jak powstała ta, zdawałoby się, przypadkiem stworzona okolica.
Mówił o jeźdźcu i siedmiu siostrach, o olbrzymach i wiedźmach, którzy toczyli walki w
tej części kraju.
A przed nimi rozciągała się wielka wyspa Vega, odległa zaledwie o dwie godziny
wiosłowania. Leżały na niej bogate, płodne równiny porośnięte wszelkimi dobrami
ziemi. Wielkie gospodarstwa i równe drogi. Ylvingen, Gulsvag, Valla. I Igeroy, Vika i
Kjul.
Piękny kościół, dużo drzew i słodkiej wody.
Dwie spółki rybackie miały tam swoją stałą przystań.
- Wydaje mi się nawet, że chciałabym tam mieszkać - rzekła jedna z kobiet z
namysłem. Przybyła na Skjaervaer przed trzema laty. - Wprost trudno uwierzyć, że są
tam zwykli ludzie, bogaci i syci, i od nas, nieszczęsnych, dzieli ich tylko krótka podróż
łodzią...
Strażnicy zesztywnieli, właśnie takie myśli nie powinny nawet zakiełkować w
głowach więźniarek z Skjaervaer. Nie mogą mieć żadnego kontaktu ze zwykłymi ludźmi!
Aby wyrwać je z podobnych marzeń, posadzili kobiety do wioseł, a sami
usadowili się na rufie i zajęli liczeniem zdobyczy.
Powracająca z wyprawy po ptasie jaja łódź pojawiła się na horyzoncie akurat
wtedy, gdy Maria mieszała w kotle z wrzącym tranem. Przywykła już do jego zapachu i
prawie przestała zwracać na niego uwagę. Tkwił we włosach i ubraniu, kręcił w nosie o
każdej porze doby. Mała Kristina biegała od ogniska do ogniska i podkładała opał pod
kotły. Jednocześnie gotowano ich aż pięć, a na pomoście stało już wiele beczek,
gotowych do załadunku.
Jensina i siedem mieszkających razem z nią kobiet doglądały trzech ognisk,
dwoma pozostałymi zajmowały się dwie silne więźniarki z baraku Marii. Stojąc na
niedużych stołkach od czasu do czasu mieszały w kotłach drewnianymi warząchwiami.
Po ostygnięciu górną warstwę tranu zlewano do beczek.
Pogoda utrzymywała się ładna, od wielu dni nie było deszczu ani wiatru. Bardziej
doświadczone więźniarki opowiadały, że nie zawsze można liczyć na tyle szczęścia, a
gotowanie tranu w ulewnym deszczu to naprawdę wątpliwa przyjemność!
Pogaduszki przy ogniskach przerwał nagle przeraźliwy krzyk.
Jensina!
Maria drgnęła, z tego głosu przebijał śmiertelny strach i piekielny ból.
Spostrzegła, że kobiety gromadzą się przy jednym z ognisk, nawołują się i wrzeszczą.
Maria podbiegła, odepchnęła je na bok, któraś w odpowiedzi wbiła jej w brzuch
ostry łokieć.
Jensina leżała na ziemi, zalana wrzącym tranem. Rękami zasłaniała twarz i wiła
się z bólu. Najprawdopodobniej olej prysnął na nią i w niezwykle szybkim tempie wgryzł
się w ciało.
- Zanieście ją do morza, na miłość boską! - Maria, zapominając, że znajduje się
wśród wrogów, przejęła dowodzenie.
Żadna z kobiet nawet nie drgnęła, żeby pospieszyć za jej radą.
Przybiegła jednak Sylvia i wspólnymi siłami zataszczyły krzyczącą i szamoczącą
się Jensinę do wody, odległej od ognisk zaledwie o kilka metrów. Maria siłą odsunęła
ręce rannej od twarzy i zaciskając jej nos palcami, zanurzyła jej głowę pod wodę.
Na moment zapadła straszna cisza.
Maria zaraz jednak uniosła Jensinę tak, aby ta mogła złapać oddech.
- Poszukaj wodorostów i obłóż jej nimi twarz - krótko poleciła Maria Katji, która
też się zjawiła.
Pęki mokrych wodorostów uśmierzyły nieco ból, Jensina przestała krzyczeć.
Maria bała się sprawdzać, jak wielkie szkody wyrządził na ciele kobiety wrzący
tran. Jakaś część zapewne wsiąkła w ubranie, wyraźnie jednak było widać, że Jensina ma
poparzoną twarz, dłonie, szyję i część brzucha.
- Przynieście jakieś nosze, musimy zabrać ją do domu.
Kobiety Jensiny oprzytomniały wreszcie i rozbiegły się na wszystkie strony w
poszukiwaniu czegoś, co nadałoby się do przeniesienia poszkodowanej. Wróciły z
kocami i deskami, a jedna, jak się okazało, miała dość rozumu, by odczepić z
rzemiennych zawiasów drzwi do baraku.
Na nich właśnie ułożyły Jensinę.
- Zabierzcie ją do naszego domu - poleciła Maria, a żadna nie zaprotestowała.
Kobiety nie kryły przerażenia, dobrze wiedziały, czym mogą grozić takie
poparzenia. Już wcześniej się zdarzało, że któraś z więźniarek nie zachowała należytej
ostrożności podczas gotowania tranu. Olej niszczył skórę jak kwas, wypalał w ciele
głębokie rany. Te, które przebywały na wyspie najdłużej, pamiętały, jak kiedyś jedna z
kobiet wpadła do wrzącej masy... Zmarła w trudnych do wyobrażenia męczarniach.
Gdy Jensina znalazła się pod dachem, Maria kazała kobietom odejść. Zostały
tylko Katja i Millicent.
- Postarajcie się ją rozebrać. Musimy sprawdzić, jaki jest jej stan. Jeśli będzie
konieczne, przetnijcie ubranie. Katja, postaw na ogniu kociołek. Potrzeba nam gorącej
wody.
Maria zabrała się do przygotowywania opatrunków. Nagle coś jej się
przypomniało.
- Chyba widziałam łódź powracającą z tymi, które popłynęły zbierać jaja.
Pobiegnij do nich, Millicent, powiedz, że musimy mieć jajka! Co najmniej sześć, osiem
sztuk, a najlepiej cały tuzin. To kwestia życia i śmierci!
Millicent usłuchała, ale kręciła głową nad pomysłem Marii. Co może pomóc
posiłek nawet z tylu jaj osobie tak ciężko rannej?
Maria przejrzała zapasy swoich środków zaradczych, bardzo już zubożone. Wciąż
jednak miała trochę suszonych liści dziurawca, namoczyła je w wodzie, nasiąkły,
zmieniając się w miękkie, brunatne grudki. Pokroiła je i ułożyła na kawałku czystego
płótna, które zwilżyła zimnym wywarem z jałowca, przechowywanym w
zapieczętowanym woskiem dzbanku. Millicent przyniosła trzy jajka.
- Więcej nie dostałam, nie mogli pojąć, po co mi...
- Nigdy nie słyszeli o okładaniu oparzeń błoną z jajka? To najlepszy sposób, w
każdym razie tutaj, gdzie nie ma dostępu do apteki. Rozbij jajka, oddziel żółtka, a
skorupki daj mnie.
Maria przytrzymała głowę Jensiny i wmusiła w nią wódkę wymieszaną z nalewką
ze sporyszu, czarnego bzu i odrobiną lulka czarnego. Nie wiadomo, czy to wódka
podziałała, czy też zioła, w każdym razie Jensina rozluźniła się nieco na swym twardym
łożu i jęczała już trochę ciszej.
Maria wiedziała, że kobieta wciąż cierpi straszne bóle, ubranie przylgnęło do
poparzonej skóry, której całe płaty odchodziły z ciała przy próbach usunięcia skrawków
tkaniny. Jensina znów zaczęła się wić.
Nie krzyczała już jednak, czym ogromnie zaimponowała Marii, która sama przy
tych zabiegach tak mocno przygryzła wargę, że czuła teraz w ustach smak krwi. A
młodziutka Katja wyglądała na bliską utraty przytomności na widok wielkich białych
płatów skóry, które oddzieliły się od ręki Jensiny i ułożyły wokół jej nadgarstka niczym
pomięta rękawiczka.
Na całym prawym ramieniu Jensiny widać było odsłonięte czerwone ciało, a na
piersi miała wielkie ogniste plamy. Najgorzej jednak przedstawiała się twarz, jedna jej
strona już puchła. Maria do najgłębszych ran przyłożyła błonę z jajek; miała ona zapo-
biec przedostaniu się nieczystości, wywołujących zapalenie. Pozostałe oparzenia
nasmarowała białkiem i owinęła płóciennymi bandażami nasączonymi sokiem z
dziurawca i wywaru z jałowca.
Podniosła głowę, zadowolona ze swego dzieła. Jensina sprawiała wrażenie, że
lepiej się czuje. Maria wyciągnęła rękę, pogłaskała poparzoną po zdrowym policzku,
poczuła pod palcami szorstką, pomarszczoną skórę.
Kobieta, z którą walczyła, pierwsza z sióstr, na którą podniosła rękę. Leżała teraz
przed nią, cierpiąca, i nadzieję mogła pokładać jedynie w swoim wrogu. Maria
uświadomiła sobie, jak mocno wszystkie mieszkanki wyspy są ze sobą związane.
Po cóż tracić siły na wrogość?
O ileż lepsza byłaby ich sytuacja, gdyby trzymały się razem! Może to, co się
stało, wywrze jakiś wpływ na Jensinę? Może nawet skończy się wykorzystywanie
kobiet?
Oby tylko Jensina przeżyła!
W przeciwnym razie siedem więźniarek z baraku Jensiny wciąż będzie okazywać
reszcie niechęć z czystej lojalności wobec zmarłej przywódczyni. Jensina musi przeżyć.
Jest zdrowa i silna, na pewno niejeden cios już zniosła.
Teraz potrzebowała odpoczynku i spokoju. Na szczęście wrzący tłuszcz uszkodził
jedynie przód ciała, mogła więc stosunkowo wygodnie leżeć na plecach. Maria
przeniosła własne koce na ławę, na której spoczywała teraz Jensina, a kilka innych
więźniarek oddało swe cienkie materace, by umościć jak najwygodniejsze posłanie dla
cierpiącej.
Każdą z nich mogło wszak spotkać to samo!
Życie pełne jest ryzyka i niebezpieczeństw.
ROZDZIAŁ XIII
Zarządca oczywiście natychmiast został powiadomiony o wypadku, ale nie
widział powodu, by się włączać w sprawę. Kobiety same najlepiej się sobą zajmowały, a
teraz jeszcze miały przecież Marię właśnie do takich przypadków. Oparzenia nie były
niczym niezwykłym, szczególnie gdy więźniarki pracowały na wpół przytomne z
wycieńczenia.
Później jednak tego samego dnia przyszedł do baraku, gdzie Maria wciąż czuwała
nad ranną. Chwilę postał w drzwiach, najwidoczniej nie słyszała, że nadchodził. Dzieciak
bawił się na podłodze u jej stóp. Na palenisku płonął ogień, bulgotała woda w kociołku.
Maria siedziała na ławie, na której umieszczono Jensinę. Jak strasznie wyglądała ta
kobieta! Maria delikatnie obmyła nieuszkodzone części jej ciała, a teraz od czasu do
czasu wlewała do opuchniętych ust chorej kilka kropel z jakiejś butelki. Gdy zdała sobie
sprawę z obecności stojącego w drzwiach mężczyzny, prędko zakryła obwisłe piersi
Jensiny.
Zarządca zachichotał, będąc świadkiem takiego gestu, zupełnie, jego zdaniem, nie
na miejscu.
- Już nie raz widziałem to stare ciało, Mario! Mną się nie przejmuj!
- Przejmuję się Jensiną - odparła zimno. - Lepiej będzie, jak zostawisz nas teraz w
spokoju.
- Nie zapomniałaś chyba o naszej umowie, Mario? - spytał.
Maria przygarnęła Kristinę do siebie, spojrzała w jego wyzywająco patrzące oczy.
Twarz miał czerwoną, widać dzisiaj też nie zostawił w spokoju beczułki z wódką.
Kristina schowała się w najdalszym kącie pryczy Marii.
- Straszysz dziecko. Idź już, nie widzisz, że jestem zajęta?
- Zajęta, zajęta. Mam prawie wrażenie, że próbujesz mnie oszukać. Wyślizgujesz
się z moich rąk jak węgorz! - W oczach błysnęły mu złośliwe iskry. - Może powinienem
raczej pogadać z Jonassenem o podwiezieniu Kristiny... Ale i tak nie masz żadnej
gwarancji, że nie przyjdę tutaj i nie zabiorę cię pod swoją pierzynę...
- Gdybyś chciał mnie zgwałcić, uczyniłbyś to już dawno temu. To, że nie
próbujesz siłą zaciągnąć kobiety do łóżka, uważam za twoją jedyną sympatyczną cechę!
- O, mam ich więcej. Przekonasz się, jak przyjdziesz do mojej chaty. Naprawdę
pięknie cię potraktuję. I nie będziesz musiała już się tak mordować!
- Wolę uczciwą ciężką pracę niż wygodne życie jako twoja dziwka!
- No, no, nie przesadzaj. Nikt nie będzie nas winił, jesteśmy tu skazani na to, żeby
radzić sobie najlepiej jak umiemy. Wiesz, że na tym szkierze nie ma księdza. I nikt nic
nie powie, jeśli zechcesz szukać u mnie... ochrony. Lepsze to chyba niż rozkładanie nóg
przed każdym rybakiem, który może zaproponować jakiś grosz albo ładną wstążkę do
włosów?
Maria przełknęła ślinę, to, co mówił zarządca, było prawdą. Ale nigdy, przenigdy
nie zgodzi się dobrowolnie, aby jakikolwiek inny mężczyzna dotykał tych miejsc,
należących na zawsze do... Randara.
- Musisz mnie zostawić w spokoju na kilka dni, inaczej Jensina życiem zapłaci za
twoją niecierpliwość. Wymaga pielęgnacji i opieki, jeśli kiedykolwiek jeszcze ma dla
ciebie zarabiać pieniądze!
Simonussen popatrzył na uśpioną twarz poparzonej. Zaskoczona Maria zauważyła
w jego oczach błysk smutku.
- Jensina. Tak, tak, piękna nigdy nie byłaś, ale gorąca z ciebie i uparta baba!
Przeżyliśmy razem niejedną miłą chwilę... Opiekuj się nią dobrze, zbyt dużo nas łączyło,
żebym mógł pozwolić jej po prostu umrzeć!
Maria kiwnęła głową i popatrzyła na niego z uznaniem. Zarządca nie jest widać aż
tak nieludzki. A za sprawą Jensiny to, co nieuniknione, odsunęło się na jakiś czas.
Nad morzem skrzeczały mewy.
Z każdą łodzią kierującą się w stronę Skjaervaer przybywało pracy.
Teraz kobiety i w nocy miały dość zajęcia.
Maria z całą delikatnością starała się przemówić do rozumu tym, które, gdy nastał
sezon, przyjmowały męskie wizyty. Nie chciała zanadto moralizować, wiedziała, jaka
konieczność zmusza je do sprzedawania swoich ciał. Niektóre zresztą zostały tu zesłane
właśnie za rozwiązłość. Na osamotnionych wyspach gromadziły się osądzone za
cudzołóstwo rozmaitego rodzaju, Maria wątpiła, aby wysocy sędziowie mieli
wyobrażenie, na jaki los je skazują.
Czy istniało jakieś miejsce bardziej skłaniające kobietę do takiego upokorzenia?
Nędza była tu większa niż w najnędzniejszej wiosce w głębi kraju. Żyły tu same
przeciw wiatrowi, groźnemu morzu, przeciw sobie nawzajem.
Czy sędziowie o pełnych brzuchach słusznie czynili, osądzając je tak surowo?
Oni, którzy nigdy nie stanęli przed wyborem między hańbą a śmiercią głodową?
Marii żal było tych kobiet, wiedziała jednak, że one gardzą jej współczuciem.
Zamiast tego zaproponowała im pomoc, aby tak łatwo nie zachodziły w ciążę. Już samo
mówienie o tych sprawach było niebezpieczne, surowo zabronione i niemożliwe do
zaakceptowania. I Kościół, i prawo przestrzegały przed taką grzeszną działalnością.
Nie wolno ingerować w boskie plany i nie dopuszczać do narodzin Jego
duszyczek! Groziła za to okrutna kara.
Ale kobiety z Skjaervaer z wdzięcznością przyjmowały nieduże gąbki i nasączały
je płynem przygotowanym przez Marię z rozmaitych gorzkich i kwaśnych ziół z
dodatkiem octu. Drżały na myśl o umieszczeniu miękkich gąbek we wnętrzu ciała, ale
nie śmiały nie słuchać Marii. Znały wiele rad na niechcianą ciążę, z gorzkiego
doświadczenia wiedziały jednak, że rzadko okazują się skuteczne.
A wtedy alternatywą było pozwolić Jensinie, by zrobiła swoje. Maria przysięgła
sobie, że nie dopuści do tego, dopóki będzie chodzić po wyspie.
- Nawet jeśli mimo wszystko zajdziecie w ciążę, znajdziemy jakąś radę. Koniec
tych zabójstw, okrutnego kaleczenia ciała i duszy!
Jej wybuch wystraszył kobiety, lecz zarazem sprawił im wyraźną ulgę.
Rozeszły się potem, żeby obmyć twarze i dłonie, zanim wieczór zmieni się w
chłodną, lecz pełną namiętności wiosenną noc.
Maria wyraźnie słyszała wrzawę dochodzącą z brzegu. Śpiewano i wznoszono
toasty, był wszak sobotni wieczór, a na dodatek Wielkanoc. Tu na wyspie dni świąteczne
wtapiały się w codzienność, lecz tę sobotę obchodzono hucznie z głośnym śmiechem i
wielką ilością piwa. Rybacy i wędrowni handlarze nie ociągali się z fundowaniem,
wiedzieli, że taki wydatek się opłaci.
Maria z ciężkim sercem patrzyła, jak Sylvia ciągnie do zabawy młodą Katję. Po
prawdzie Katja nie była już dzieckiem, latem skończy osiemnaście lat. Maria nie mogła
przejąć władzy nad jej życiem, nie mogła jej zabronić tej namiastki miłości, jaką teraz
miała szansę poznać. Ponadto Katja posiadała osobliwą zdolność zachowywania dystansu
wobec wszystkiego, co się działo, na jej ustach pojawiał się wtedy lekki, wręcz chytry
uśmieszek. Może ona się za coś mści, pomyślała Maria zdumiona. Tak, kiedy
dziewczyna stała z podniesioną głową, z oczu biła jej pogarda i zdawała się wręcz
triumfować.
Ktoś tam na dole grał na organkach, Maria słyszała już kiedyś ten pełen skargi
instrument na statku płynącym z Bergen na Vegę. Melodia wznosiła się i opadała,
dźwięki raz były czyste, przejrzyste, to znów mętne jak woda w wąskiej zatoce.
Rechot mężczyzn świadczył o tym, że zabawa staje się coraz śmielsza i bardziej
wulgarna. Maria zerkała z kąta, Jensina na ławie nie spała, ale nic nie mówiła, Kristina
usnęła. W baraku dawno nie było tak ciepło, ostatnio w promieniach słońca dało się już
wyczuć nadchodzące lato.
Maria z żalem patrzyła, jak Katja spieszy z silnym młodzieńcem za skały, za
którymi, jak wiedziała, rozpościera się nieduży skrawek porośniętej trawą ziemi. Inni
wykrzykiwali za nimi nieprzyzwoite słowa, dające jasno do zrozumienia, co się tam
będzie działo.
- Pospiesz się, nie tylko ty masz ochotę dzisiaj pobaraszkować w trawie!
- Nie ma obaw, ten młody kozioł ulży sobie, jak tylko ona podciągnie spódnicę!
Już na sam widok, ha, ha!
Maria wyobraziła sobie, jak Katja się rumieni, ale chłopak pogroził palcem swoim
starszym rubasznym towarzyszom i zniknął za skałami.
Z sąsiedniego baraku dochodziło monotonne mamrotanie. To Mathiasowa Hilda
odmawiała swoje modlitwy za grzeszne dzieci.
- Zamknij drzwi, Mario, zimno mi!
To odezwała się Jensina, głos miała ochrypły. Maria nalała jej kubek wody.
Zaledwie w trzy dni po wypadku Jensina wyglądała znacznie lepiej, ale pozbawione
skóry oparzenia wciąż straszyły czerwienią, sączył się z nich jakiś płyn.
- Boli cię? - spytała Maria. Jensina wymuszenie uśmiechnęła się półgębkiem.
- Pytasz, jakbyś nie wiedziała! Jestem przecież na wpół ugotowana jak stary gnat!
Piecze, to jasne. Ale należą ci się podziękowania za ten czarodziejski wywar, który we
mnie wlałaś, tak cudownie łagodził i pomógł przespać najgorsze.
- To nie był wcale czarodziejski wywar. Po prostu właściwe rośliny wysuszone w
odpowiedni sposób i odmierzone w idealnych dawkach - Maria nie próbowała nawet
udawać skromnej, ale okrasiła pewność siebie żartobliwym uśmiechem.
- Dużo potrafisz, Mario - stwierdziła zamyślona Jensina, kiedy woda zwilżyła jej
nieco gardło.
- Rzeczywiście dużo umiem. Za dużo. Gdyby nie to, nie siedziałabym tutaj.
- Wiedza jest przekleństwem kobiet - oświadczyła Jensina z niezwykłą jak na nią
mądrością.
- Kobiety są przeklęte na tak wiele sposobów. Jensina w odpowiedzi tylko
westchnęła. Zaczęła się między nimi rodzić jakaś nowa więź, od wypadku zamieniły
ledwie kilka słów.
- Dziękuję - powiedziała Jensina po prostu i podniosła zdrową rękę.
Maria ujęła ją, poczuła, że jest normalnie ciepła. Uścisk dłoni trwał kilka sekund
dłużej niż konieczne, spotkały się także spojrzenia kobiet.
Przyjemnie było patrzeć w piwne oczy Jensiny bez potrzeby mierzenia się z bijącą
z nich goryczą i nienawiścią. Gdy próbowała się uśmiechnąć, wydawała się nawet
ładniejsza niż kiedykolwiek. Zniekształcony policzek i zamknięte oko nie miały żadnego
znaczenia.
- Myślę, że wspólnie możemy wiele zdziałać, Mario. Prawdę powiedziawszy,
wydaje mi się, że na wyspie nastaną nowe czasy.
Maria zgodnie pokiwała głową, lecz serce w piersi miała ciężkie. Nawet razem z
Jensina pozostawała bezradna wobec gróźb zarządcy.
Postanowiła ulżyć sercu i zwierzyć się dawnemu wrogowi. Uczyniła to delikatnie,
ze świadomością, że Jensina była kiedyś kobietą Simonussena.
Ale na pomarszczonej twarzy nie pojawił się nawet cień zazdrości. Jensina
słuchała z miną przywodzącą na myśl smutek.
- Ty także - westchnęła. - Wielki to dla mnie zawód. Ty... zawsze taka dumna.
Wszystkie chciałyśmy być takie... A jednak to dowodzi, że kiedy samo życie zaczyna
chwytać nas za gardła, nie ma sensu, abyśmy się opierały.
- Nie mogę pozwolić, aby odesłał dziewczynkę. Bóg jeden wie, jaki los ją tam
czeka!
- Szlachetna Maria! - Jensina wypluła te słowa, lecz w jej oczach zalśnił podziw.
- Obiecałam Turid, że będę jej przyjaciółką. Wiem, że na mnie liczyła. Wiedziała,
że zatroszczę się o Kristinę...
- Turid! Ostatnimi czasy nie pamiętała już nawet, jak się nazywa! Całkiem jej się
pomieszało w głowie, kiedy zaszła w ciążę. Bez końca gadała tylko o tym mężczyźnie,
prawie aniele!
- Wszystkie o czymś marzymy - cicho odparła Maria. - A nie jest wcale pewne, że
nasze marzenia mają większą szansę się spełnić niż jej!
- O czym ty marzysz, Mario? - szeptem spytała starsza od niej kobieta.
Maria przekręciła pierścionek na palcu. Podniosła głowę nic nie mówiąc, lecz
Jensina uśmiechnęła się ze zrozumieniem.
- I ty także - westchnęła. - Cóż, żyjmy nadzieją. Podobno zdarzały się przypadki,
że ułaskawiano więźnia po dwudziestu albo trzydziestu latach. Może to samo dotyczy nas
w obozach rybackich?
- Kto wie? Żadna nie przeżyła tu więcej niż osiem, najwyżej dziesięć lat...
- Ale my jesteśmy silne... ty i ja, Mario!
- Ty i ja, Jensino! Dobrze było zapomnieć o wrogości, poczuć, że mimo wszystko
tak wiele je łączy. Maria ośmieliła się poruszyć jeszcze jedną sprawę.
- Jensino... chciałabym cię o coś prosić. Te usługi, które świadczysz, kiedy
dziewczyny wpadają w kłopoty...
- Pst!
- Nie, trzeba o tym porozmawiać. Jeśli nie zaprzestaniesz tych praktyk, na zawsze
pozostanę twoim wrogiem. A tak bardzo bym pragnęła mieć w tobie przyjaciółkę!
Jensina zadumała się, słowa Marii bardzo jej się nie spodobały.
- Przecież robię to, żeby pomóc! One przychodzą do mnie zrozpaczone,
wystraszone... Wolałabyś patrzeć, jak dzieci mrą z głodu, nie doczekawszy pierwszej
wiosny?
- Nie. Ale poradzimy sobie z tym. Gdybyśmy miały krowę... miałybyśmy także
mleko. Wtedy nawet najsłabsza matka mogłaby wykarmić swoje dziecko. A ja jestem
doświadczoną akuszerką.
- Może i tak, ale zarządcy by się to nie spodobało, o, nie, nie spodobałoby mu się
to. Jak by to wyglądało, gdyby wielcy panowie w dystrykcie dowiedzieli się, że kobiety i
mężczyźni obcują tu ze sobą? Plotki, które krążą teraz, to jedno, a wymachujące
rączkami dziecko to zupełnie innego rodzaju dowód! Pamiętaj, większość z nas jest tutaj,
by nauczyć się kroczyć wąską ścieżką cnoty!
Maria kiwnęła głową, starała się zrozumieć.
- Wiem o tym. I przysięgam ci, Jensino! Społeczeństwo już wkrótce będzie się
wstydzić tych wysp, pełnych nieszczęśliwych kobiet! Nadejdą inne czasy, kiedy nawet
najnikczemniejsze więźniarki będą traktowane przyzwoicie i nie będą zmuszone
sprzedawać własnego ciała, aby przeżyć. I gotowa jestem poświęcić w tej walce własne
życie.
- Brzmi to wspaniale - cierpko zauważyła Jensina. - Ale czy nie lepiej, żebyś
starała się po prostu przeżyć?
- To dwie strony tej samej sprawy.
Wielkanoc przywiodła na wybrzeże Helgelandu łagodniejsze wiatry.
Pieszczotliwie ocierały się teraz o śliskie wysepki i postrzępione skały szkierów, za-
kradały się nad kiełkujące pola i bogate zapasy ryb. Osuszały łzy z twarzy biedaków, nie
czyniąc różnicy między nimi a żonami właścicieli przystani, którym z głów wystrojonych
na niedzielne nabożeństwo zrywały ozdobione koronkami kapelusze.
Na Skjaervaer wiatr był przyjacielem, ciepła bryza pomagała w suszeniu ryb.
Podmuch sprawiał, że ogniska płonęły żwawiej, i niósł ze sobą zapach kwiatów ze
wzgórz na lądzie. Nawet morze łagodniało na lekkim wietrze, uspokajało się, marszczyła
się tylko powierzchnia.
Wieczory stawały się coraz jaśniejsze, coraz gorętsze. Na wyspę płynął strumień
mężczyzn w poszukiwaniu uścisków chętnych kobiecych ramion.
Zarządca Simonussen stracił cierpliwość.
Widok kolejnych par znikających za wzgórzami i w zakątkach skał czy też
kryjących się w drewutniach albo za stojakami, na których suszyły się ryby, sprawiał, że
jego myśli obracały się wokół jednego: kuszącego ciała Marii.
Pragnął ujrzeć je nagie, jaśniejące w mroku! Chciał poczuć jedwabiste włosy
przesypujące się w palcach, wcisnąć nos w miękką kobiecą skórę. Maria pachniała
inaczej niż pozostałe więźniarki, poczuł to kiedyś, stojąc blisko niej. Bił od niej
niezwykły, drażniący aromat, zapach letniej łąki i słodkiego miodu. Nawet odór tranu nie
zdołał przyćmić tej woni.
Dziś wieczorem.
Dziś wieczorem musi przyjść.
Inaczej, do czarta, odeśle dziewczynkę pierwszą lepszą łodzią, jaka odpłynie z
wyspy! Trzeba to jasno powiedzieć, żeby zrozumiała, że jego cierpliwość się wyczerpała.
Jensina czuła się już na tyle dobrze, że Maria nie mogła dłużej wymawiać się jej pie-
lęgnacją.
Poczuł nagły przypływ nadziei i życiowych sił, natychmiast skierował się ku
miejscu, gdzie Maria w gorącej morskiej wodzie prała robocze fartuchy. Dziecko
oczywiście kręciło się przy niej. Buzia w kształcie serca zesztywniała jak zawsze na jego
widok, co niepomiernie go zirytowało. Nie był, do diabła, mordercą dzieci!
Maria wyprostowała się powoli, wytarła zaczerwienione ręce w fałdy sukni.
Włosy miała upięte na karku, lecz kilka loków opadło jej na spocone czoło. Oczy
spoglądały zimno, lecz nie wahały się odpowiedzieć na jego spojrzenie.
- Koniec zabawy, Mario. Statek „Andalea” odpływa stąd jutro rano. Jeśli dziś
wieczorem nie zobaczę cię w moim domu, na pokładzie znajdzie się dodatkowa osoba!
Marii serce ścisnęło się w piersi. Spodziewała się, że ta chwila musi wreszcie
nadejść, lecz wciąż odpychała od siebie tę świadomość.
Mogła mu teraz odpowiedzieć, jedynie obejmując mocno chude ramiona Kristiny.
- Dziecko zostanie ze mną - oświadczyła. - Marny to mężczyzna, który ucieka się
do takich sposobów, żeby zdobyć kobietę!
- Dość tego, Mario! Nie zapominaj, że mam władzę, by zrobić, co mi się podoba,
z tobą i ze wszystkimi innymi. Nawet gdybyś nie była taka szlachetna!
Doskonale zdawała sobie z tego sprawę, dlatego nic więcej nie powiedziała. To
musi się w jakiś sposób udać. Chyba zdoła wytrzymać, tyle ciężkich prób już zniosła.
Wiedziała jednak, że ból, jaki pozostanie po natrętnej miłości Simonussena, zabije w niej
coś świętego, niezwykle cennego, to, co pomogło jej przetrwać te straszne miesiące.
Święta Panno, Matko Boża, bądź przy mnie...
Kristina lękliwie zerknęła na pobladłą twarz Marii, nie podobało jej się drżenie w
wesołym z pozoru głosie.
A kiedy Maria zapowiedziała, że tej nocy nie mogą spać razem, dziecko nie
umiało dłużej powstrzymywać łez.
- Wrócę, zanim się obudzisz. Muszę tylko...
- Idziesz do Simonussena! A wcale tego nie chcesz, widzę! Głupi Simonussen!
- Owszem, nie chcę, ale wiesz przecież, że to on decyduje. Nie myśl już o tym,
kochanie. Jutro znów będziemy razem!
- Mario... obiecaj, że mnie nie zostawisz... jak mamusia... bo wtedy będę całkiem
sama!
Maria zapanowała nad ściskaniem w gardle, otarła dziecku łzy.
- Nie, Kristino, nigdy cię nie zostawię.
- To dobrze! Kristina, w jednej chwili znów beztroska, podskoczyła i zaczęła
uderzać kijem w rozłożone na kamieniu mokre ubrania.
Jak mało dzieli smutek od beztroskiej zabawy, kiedy jest się tak młodym! Maria
cieszyła się ogromnie, że Kristina zachowała w sobie tyle z dziecka pomimo jakże
trudnego dzieciństwa.
Godziny płynęły, bezwzględnie zmierzając ku wieczorowi, a stopy Marii z
każdym krokiem wiodącym ją ku nocy poruszały się coraz ciężej.
Ale słońce nieubłaganie chyliło swą tarczę ku ziemi i tak samo nieubłaganie dzień
przeszedł w wieczór.
Był już najwyższy czas, aby pójść do chaty Simonussena. Maria nie chciała
wywoływać zbędnego zamieszania, wolałaby ukryć swój wstyd przed innymi
więźniarkami. Czyż nie ona wygłaszała gorące kazania przeciwko mężczyznom
wykorzystującym samotne kobiety? A teraz, jak nigdy wcześniej, stała się jedną z nich.
Sprzedawała się tak samo jak one i motywy jej postępowania w ogóle się tu nie
liczyły. Poddanie się z powodu Kristiny nie było niczym szlachetniejszym niż uleganie
żądaniom głodu.
- Nie idę tam z radością, lecz może zdołam dokonać czegoś dobrego. Może
zarządca będzie mnie bardziej słuchał, może uda mi się wpłynąć na panującą tu
sytuację...
Głos jej brzmiał słabo, chociaż próbowała się uśmiechać.
Z osiemnastu pryczy obserwowały ją milczące współtowarzyszki. Żadna nie
wiedziała, co powiedzieć. Maria dostrzegała ich rozczarowanie, może traktowały ją jak
wzór, nie całkiem rzeczywisty. Na pewno uznały, że aureola, jaką zawiesiły jej nad gło-
wą, znacznie przygasła.
- Nie wydaje mi się, abyś mogła cokolwiek zmienić w naszym życiu - cicho
powiedziała któraś z kobiet. - Ale może będziesz trochę dłużej żyła, jeśli zgodzisz się
dzielić z Simonussenem łoże... i stół.
Maria przełknęła gniew, wywołany tą insynuacją. Nic dziwnego, że kobiety myślą
swoje. Ale Jensina pomachała do niej ze swego posłania, zdrowa ręka uniosła się w
pożegnalnym geście.
- Idź, Mario. I pocieszaj się, że on jest już za stary na zbyt męczące figle. Czeka
cię łatwe zadanie, on się zacznie trząść, jak tylko przemkniesz koło jego chaty! Pokaż mu
piersi, od razu wtedy robi się jak dziecko!
Rozproszony śmiech. Maria wyszła.
Uroczyście nakrył do stołu, ustawił talerze i szklanki z prawdziwego szkła.
Przyniósł pachnące wiosenne rośliny i wymienił mech w materacu. Puchowa kołdra
przez cały dzień wisiała na drzewie za chatą, wiedział, że kobiety bardzo na takie rzeczy
uważają. I dlaczegóż by nie miał okazać jej odrobiny starań? To w niczym chyba nie
zaszkodzi, a może, przeciwnie, usposobi ją bardziej przyjaźnie.
Nie życzył sobie w łóżku zimnej kukły, pragnął żywej istoty, ciepłego ciała, które
potrafiłoby odpowiedzieć na pieszczoty i pożądanie.
Zresztą tego wieczoru nie ma to aż tak wielkiego znaczenia. Wystarczy już sama
jej obecność.
Dumna Maria!
Trochę niebezpieczna, tajemnicza.
Taka jasna i piękna na zewnątrz, a w środku pełna czarnej mocy i niesamowitych
zdolności. Nie zdziwiłoby go, gdyby naprawdę wyprawiała się na sabat...
Zadrżał w napięciu, przed oczami jęły się przesuwać kuszące obrazy nagiej Marii,
unoszącej się na wielkiej miotle...
Przyszła.
Stanęła w drzwiach niczym jagnię czekające na rzeź. Nic z sobą nie przyniosła.
Ubrała się w prostą, lecz czystą sukienkę, włosy mocno związała na karku; od razu
pomyślał, że trzeba je rozpuścić.
- Wejdź - powiedział i zirytował się na samego siebie, ponieważ głos mu zadrżał.
Maria weszła do środka, jakby prowadzona przez kogoś innego. Poruszała się
sztywno. Boże, czy ona musi tak wyraźnie demonstrować swoją niechęć? To
nieprzyjemne.
- Wypijmy za nasze... połączenie - zaproponował, szukając pomocy w zawsze
drogiej sercu beczułce z gorzałką. Była już prawie pusta.
Dlaczego nie? pomyślała Maria. To może ukoi najstraszniejszy ból. Stłumi płacz,
który leży mi na piersi.
Ale wódka jakby zmieniła się w łzy i sprawiła, że Maria stanęła jeszcze bardziej
bezbronna przed niewyraźną już, lecz kochaną twarzą.
Randarze, Randarze, zdradzam cię teraz! Wybacz mi, widzisz, że nie czynię tego
z własnej woli! Zrozumiałbyś... nie winiłbyś mnie o nic. Ach, Boże, dlaczego myślę tak,
jakbyś już nie żył! Ty przecież żyjesz, musisz żyć! Dla malutkiej... i dla mnie!
Poczuła na plecach dotyk ręki, gładzącej napięte mięśnie. Obce palce sięgnęły do
węzła włosów.
Mocowały się z zawiązaną wstążką, wreszcie jednak włosy opadły jej na twarz.
- Piękne, jakie piękne... Głos nadzorcy brzmiał teraz inaczej, słychać w nim było
niemal szacunek. Maria niechętnie pozwoliła mu przeczesać jasne loki palcami.
Potem ręce nadpełzły od tyłu jak węże, po ramionach, ku piersiom.
Trzęsły się.
Wielkie i sine, naznaczone głębokimi bruzdami, z których nigdy nie uda się już
zmyć brudu.
Jednym uchem słyszała jego gorący oddech.
Pochylił się nad nią, dłonie ułożyły się w miseczki i pochwyciły piersi. Maria nie
zdołała zapanować nad szlochem. Ciało jej zesztywniało, nie chciało przyjmować
pieszczot.
Zaczął ciągnąć za sznurowanie stanika. Wkrótce pętelka przytrzymująca koszulę
puściła, odsłonięta pierś skurczyła się od chłodu, lecz on przyjął to za oznakę uległości.
- Ach, tak, lodowa czarownica ożyła? Marii zabrakło już sił na protest, może i
lepiej, że tak myślał? Może szybciej będzie miała to za sobą?
Postanowiła z kamienną twarzą przyjąć to, co wkrótce musiało nastąpić. Zaraz
poprowadzi ją do łóżka.
Pukanie do drzwi!
Simonussen zaklął pod nosem.
- Przeklęci durnie! Poleciłem wszak, żeby dziś wieczór mi nie przeszkadzano!
Bosman dostał dzban z gorzałką, miał ich obsługiwać i brać zapłatę...
Podciągnął wyraźnie napięte spodnie i przygładził rzadkie włosy.
Maria dalej siedziała sztywno, ale ściągnęła poły stanika i zacisnęła sznureczek
przytrzymujący szeroką bluzkę na szyi.
Simonussen otworzył drzwi. Maria przygotowała się na to, że zaraz usłyszy
wyzwiska i przekleństwa. Biedaczysko, który ośmielił się przyjść, jeszcze się od nich
przewróci!
Ale zarządca stał oniemiały, z rozdziawioną gębą. Wyglądał jak błazen. Maria na
tle przygasającego światła dziennego dostrzegała tylko mroczną postać.
Wstała z krzesła, z ciekawością wyjrzała przez otwarte na oścież drzwi.
Jakiś młody pan.
Prawdziwy pan!
W pięknych skórzanych spodniach do kolan.
Pończochy jaśniały bielą nad wyczyszczonymi do połysku skórzanymi
trzewikami ze srebrnymi zapinkami.
Z rękawów krótkiej kurtki wystawały białe koronki, z kieszeni zwieszał się
zegarek. A na głowie przybysz nosił trójgraniasty kapelusz, w którym większość
mężczyzn wyglądałaby śmiesznie.
Ale on był piękny niczym sam archanioł Gabriel. Jasne loki sięgały mu do
ramion.
W momencie gdy Maria pochwyciła spojrzenie niebieskich oczu, wiedziała już,
kim jest.
Widziała już to delikatne wygięcie ust.
Widziała delikatne długie rzęsy.
A gdy powitał Simonussena i ją, nawet jego głos był zaledwie odrobinę niższy.
- Dobry wieczór. Jestem Adrian Muld.
Maria po omacku poszukała czegoś, na czym mogłaby się oprzeć, wpatrywała się
w przybysza, aż oczy rozbolały i zaczęły łzawić. Ale nawet kiedy wreszcie udało jej się
mrugnąć, mężczyzna dalej stał tak samo rzeczywisty jak przedtem. A imienia, które
wciąż dźwięczało jej w uszach, nie dało się pomylić z żadnym innym.
ROZDZIAŁ XIV
Jasnowłosy przybysz wyraźnie dał do zrozumienia, że spodziewa się, iż zostanie
zaproszony do środka. Simonussen zapomniał prawie o swoim gniewie, kiedy zarysowała
się przed nim perspektywa sporego zarobku. Tacy panowie chętnie płacili talarami za
obsługę i posiłek!
Pokornie poprosił, aby gość usiadł, i uśmiechając się do niego, słał jednocześnie
Marii złowrogie spojrzenia. Maria wciąż stała w drzwiach, ledwie zdołała się ukłonić,
gdy obcy się z nią witał.
Gdy wreszcie zasiedli, wypili za pokój Boży i za zdrowie wszystkich, mężczyzna
z jasnymi lokami chrząknął i odłożył kapelusz.
- Przybywam w ważnej sprawie, lecz proszę mi najpierw pozwolić opowiedzieć o
mej ostatniej bytności na tej wyspie.
- Co takiego? Czyżby łaskawy pan już tu kiedyś był? Dziwne, nie pamiętam...
- To bardzo możliwe, wówczas bowiem nie nosiłem tak... niecodziennego stroju.
Byłem jednym z wielu na statku marynarki duńskiej, na wyprawie kartograficznej wzdłuż
tego wybrzeża. Towarzyszyli nam również Anglicy, uczeni z wielkich uniwersytetów...
Złapał nas sztorm, musieliśmy szukać portu. Trafiliśmy na jeden ze szkierów nieco dalej
na północ. Lekka łódź przywiozła nas tutaj. Wszyscy ubrani byliśmy jak rybacy... Nie
chcieliśmy wywoływać sensacji naszą wizytą.
Simonussen najwidoczniej przeglądał najmroczniejsze zakamarki swej pamięci.
- A kiedy... kiedy miałoby to być? - spytał z niedowierzaniem.
- Przed sześciu laty, również około Wielkiej Nocy. Aha, pomyślała Maria, to
znaczy, że Kristina ma pięć lat.
Dalsza opowieść pana Mulda wcale jej nie zaskoczyła, ale zarządca zupełnie
zbaraniał.
- Spotkałem tu młodą kobietę, zaledwie o parę lat starszą ode mnie, a ja
skończyłem ich wówczas szesnaście. Miała na imię Turid i zesłano ją za karę za... to
zresztą wszystko jedno. Uważam i tak, że była niewinna. Mówiła mi, że czeka ją jeszcze
sześć lat zesłania. My... zostaliśmy kochankami. Była pierwszą kobietą, którą
obdarzyłem względami w taki sposób.
Uśmiechnął się lekko zażenowany swoim wyznaniem.
- No cóż, żeby nie wdawać się w zbędne szczegóły, jak tylko pogoda się
poprawiła, musieliśmy opuścić wyspę. Odpływając jednak, obiecałem Turid, że wrócę,
kiedy upłynie te sześć lat. Boże, jakiż byłem młody! I jaki zakochany!
Znów się uśmiechnął, tym razem bardziej serdecznie.
- Cóż, można by przypuścić, że nie warto słuchać obietnic złożonych kobiecie
przez takiego szczeniaka. Prawdą jest jednak, że nie mogłem o niej zapomnieć. Nie jest
ona absolutnie odpowiednim materiałem na żonę dla siostrzeńca namiestnika, lecz...
Maria i Simonussen oniemieli.
- ...lecz zamierzam zabrać ją do Danii, do rodziny mojej matki. Tam nikt nie
będzie znal nieprzyjemnej historii jej życia. Ona prędko się nauczy, od pierwszej chwili
zorientowałem się, że ma piękną duszę, że jest osobą, która nigdy nie zachowa się
wulgarnie i nieokrzesanie.
Zaczerpnął powietrza, oczy lśniły mu wyczekiwaniem.
- Usłyszeliście więc moją historię, państwo Simonussen. Proszę teraz, abyście
zaprowadzili mnie do Turid, chociaż jest już późno. Myślę, że ona wręcz mnie
oczekuje...
Simonussen na zmianę otwierał i zamykał usta, zwilżył wargi językiem, aż
wreszcie zamachał rękami w stronę Marii. Na nią zrzucał wyznanie gościowi okrutnej
prawdy.
Maria zebrała się na odwagę.
- Panie Muld... jaśnie panie... obawiam się, że mamy do przekazania smutne
nowiny.
Z pięknej twarzy zniknął uśmiech.
- Turid... już nie ma. Po chorobie trwającej od jakiegoś czasu znaleziono ją w
falach...
Gość głośno zaczerpnął oddechu, na szyi zadrgał mu mięsień. Oczy popatrzyły w
ciemne okno, Maria uświadomiła sobie, że powinni zapalić więcej lamp.
- Czy to prawda? Przybyłem tutaj na próżno? Czyżbym przez cały ten czas ścigał
tylko marzenie?
Wiedziała, że mówił do siebie, lecz mimo wszystko odpowiedziała.
- Nie, panie. Nie przybywacie na próżno. Turid pozostawiła coś... dla was, panie.
My jej niestety nie wierzyłyśmy, niektóre śmiały się z historii o bogatym szlachcicu,
który przyjedzie i ją ocali... My, nieszczęsne, wszystkie snujemy takie marzenia.
- Cóż ona mogła dla mnie mieć? Nigdzie nie zetknąłem się z taką nędzą jak tutaj...
- Proszę pójść ze mną - oświadczyła Maria i wyprowadziła przybysza z chaty, nie
patrząc na Simonussena.
Szybkim krokiem ruszyli w stronę baraku, wciąż jeszcze było na tyle jasno, by
widzieli, gdzie stąpają. Maria liczyła na to, że Kristina śpi, lepiej przygotować ją na
spotkanie z ojcem.
Delikatnie pchnęła skrzypiące drzwi, zapaliła smolną drzazgę jako jedyne źródło
światła. Szlachcic wstąpił do najuboższej sypialni, jaką można sobie wyobrazić, w której
rozlegało się chrapanie gromady kobiet.
Na palcach podszedł za Marią do pryczy, Maria ostrożnie odsunęła koc i światło
padło na śpiące dziecko, złote włosy zalśniły ciepłym blaskiem. Podniosła oczy na pana
Mulda, zobaczyła, że jego kędziory są niczym odbicie włosów Kristiny.
Marię doszedł jego urywany oddech, wyglądało na to, że już zrozumiał.
- Moje... moje dziecko?
- Tak - odszepnęła. - To twoja córka, panie, Kristina.
- Kristina? A więc zapamiętała imię mej matki? Wspomniałem je tylko...
- Turid pamiętała o wszystkim, co was dotyczy, panie Muld - odparła Maria z
pewnością w głosie. Potem starannie otuliła Kristinę kocem i zdmuchnęła płomień. -
Wyjdźmy stąd, musimy porozmawiać, a nie chciałabym, abyśmy którąś obudzili.
Szlachcic poszedł za nią.
Znaleźli wygodne, porośnięte trawą miejsce niemal w najwyższym punkcie
wyspy. Rozciągał się stąd widok na ląd i na morze.
I podczas gdy brzask z wolna przeganiał noc, Maria opowiadała o żałosnym
końcu Turid i o jej nie gasnącej nigdy miłości. Widziała łzy toczące się po policzku
młodzieńca, uznała jednak za słuszne powiedzenie mu całej prawdy. Miała nadzieję, że
Adrian dzięki temu zrozumie ciążącą na nim odpowiedzialność za Kristinę. Marii serce
ściskało się na myśl, że ojciec zapewne zabierze dziecko ze sobą, lecz cieszyła się ze
względu na malutką. Któż jak nie ona zasługuje na lepszy los!
I wreszcie usłyszała to, na co czekała:
- Zabiorę ją z sobą. Na dwór w Aalborg, gdzie mieszka moja matka. Ja sam wiele
podróżuję, dziewczynka nie może towarzyszyć mi w wyprawach. Ale u matki będzie jej
dobrze... Mama od dawna już niepokoi się, że nie doczeka się wnuków...
- Ale wy liczycie sobie dopiero dwadzieścia dwa lata, panie?
Uśmiechnął się ironicznie.
- Prawda? Ale mama ma tylko mnie i jest trochę chorowita. Stale upomina się o
synową i o wnuki. No cóż, z ożenkiem zamierzam jeszcze się wstrzymać, dlaczego więc
nie spełnić jej drugiego życzenia z pewnym wyprzedzeniem? Myślę, że wymyśli jakąś
historię, którą zaakceptują nasi przyjaciele. Coś o pięknej Norweżce, może córce
zarządcy dystryktu...
Maria uśmiechnęła się półgębkiem. Czy to nie typowe? Zaraz jednak
spoważniała.
- Panie Muld... Pozwólcie, że będę was jeszcze dręczyć swoim niepokojem.
Proszę mnie zrozumieć, bardzo pokochałam Kristinę. Niełatwo mi będzie patrzeć, jak
stąd odjeżdża, chociaż ogromnie pragnę jej dobra. I rozumiem, że dziewczynka ma
niezwykle... odpowiedzialnego młodego ojca. Czy mogę was prosić, panie... to dla mnie
ogromnie ważne... gdybyście za kilka lat napisali do mnie w liście, jak ułożyło się jej
życie? Straciłam własną rodzinę, mam dwie córki, których nigdy już nie zobaczę. Ufam,
że nie weźmiecie mi za złe, jeśli powiem, że Kristina stała się moją trzecią córką.
Pokiwał głową i popatrzył na nią z uznaniem.
- Mario, uczyniłaś tak wiele dla mego dziecka i wiem, że zrobiłaś to wyłącznie z
dobrego serca. Tak jak i inni nie wierzyłaś w historię Turid!
Maria zawstydzona skinęła głową.
- Sądziliśmy, że oszalała - przyznała szeptem. Grymas bólu przebiegł po twarzy
młodzieńca, ale podjął:
- Chciałbym cię wynagrodzić za to, co zrobiłaś, Mario. Gdyby leżało to w mojej
mocy, natychmiast bym cię uwolnił. To nie miejsce dla uczonej kobiety. Bardzo się
dziwię, że w ogóle się tu znalazłaś. Umiesz pisać, mówisz pięknym językiem,
najwidoczniej obracałaś się w zupełnie innych kręgach niż tutaj?
Odebrała jego słowa jak zaproszenie, by opowiedziała mu o swoim losie.
Nadeszło w porę, gdyż Maria akurat w tę wiosenną noc odczuwała palącą potrzebę
podsumowania swojego życia. Adrian Muld był obcym człowiekiem, ich ścieżki
skrzyżowały się tylko na chwilę. Jako człowiek wykształcony i wrażliwy na pewno
zachowa ostrożność w osądzaniu błędów popełnionych przez innych.
- Naprawdę zechcecie poświęcić swój czas na wysłuchanie mojej historii?
- Jeśli tylko zapragniesz mi ją opowiedzieć, piękna Mario.
Uśmiechnęła się, słysząc ten bezpośredni komplement.
- Chętnie ci się zwierzę, panie, rzadko mam okazję do rozmowy z tak miłym i
przystojnym młodzieńcem!
Popatrzyła na niego zalotnie, odpowiedział uśmiechem. Taki młody, taki nie
zepsuty!
- Nie znam okoliczności moich narodzin, wiem tylko, że nigdy nie miałam ojca.
Innymi słowy byłam bękartem...
Zaczęła od samego początku, a zakończyła swą opowieść na postawionym przez
zarządcę ultimatum, które ostatniego wieczoru omal nie zostało spełnione.
Upłynęło już kilka godzin, lecz oboje zdumiał widok wstającego słońca.
- Niezwykła historia, Mario Meisterplass! Doprawdy, niesamowita! Piękna i
okrutna zarazem! I ty wspaniale potrafisz opowiadać.
Poderwał się, roztarł mięśnie zesztywniałe od siedzenia na wilgotnej ziemi.
- Gdybym był pisarzem, napisałbym sztukę o twoim życiu, a może nawet całą
powieść! Panie w eleganckich salonach Kopenhagi miałyby co czytać!
Maria odchyliła głowę, śmiejąc się z jego zapału.
- Nie wszystko by się im spodobało. Poza tym sama piszę książkę o swoim życiu
- dodała.
- Naprawdę? To fantastyczne. Nigdy nie sądziłem, że spotkam w którymś z tych
obozów taką uczoną kobietę! Turid... była śliczna i ciepła, umiała zostawić ślad w duszy
młodego chłopca. Wydaje mi się, że zawsze będę ją kochał... ale i ciebie, droga Mario,
nigdy nie zapomnę. I na pewno dostaniesz list. Za każdym razem, gdy dyliżans pocztowy
będzie wyruszał do Alta, zadbam o to, aby zawadził o Skjaervaer. Czy potrzebujesz
czegoś jeszcze?
Maria czuła się przytłoczona. Zaledwie przed kilkoma godzinami nie śmiała
nawet mieć nadziei, że coś podobnego nastąpi, a już na pewno nie podjęłaby ryzyka
zdradzenia mu swoich życzeń. Ale teraz się poznali. Wciąż trochę się bała, że okaże się
zbyt bezczelna, lecz postanowiła zaryzykować.
- Panie Muld...
- Nazywaj mnie Adrianem, ocaliłaś wszak życie mojej córki!
- Adrianie... O wiele mogłabym cię prosić. Wnioskuję, że jesteś wpływową
osobistością. Nawet jeśli nie jest w twojej mocy wrócić mi wolność, możesz uczynić
nasze życie tutaj lepszym.
- Powiedz mi, co powinienem zrobić. Maria, zachęcona jego zainteresowaniem,
ciągnęła:
- Chciałabym wysłać list do tych, których zostawiłam w domu. Nie wiedzą nawet,
czy jeszcze żyję. Zapewne nigdy już nie będzie mi dane ich ujrzeć, lecz pragnę jeszcze
raz powiedzieć im, jak bardzo ich kocham. Czy mógłbyś wziąć mój list i przesłać go
dalej do Sogndalsfjaeren?
- Osobiście go dostarczę - oświadczył z powagą.
- Ach, nie wiesz nawet, jak to daleko. Co najmniej tydzień żeglugi z Bergen, w
głębi długiego fiordu...
- Słyszałem, że bardzo tam pięknie wiosną - uśmiechnął się.
- To prawda. Ale...
- Co jeszcze mogę dla ciebie zrobić?
Przepełniona wdzięcznością Maria westchnęła.
- Jeśli to możliwe... Słyszałam o wielkich aptekach w kraju twej matki. Czy
mógłbyś zdobyć jakieś zioła, lekarstwa? Nasze życie tutaj jest ciężkie, wiele cierpimy.
Szczególnie potrzeba mi takich medykamentów, które uśmierzają ból, dają chorym
trochę spokoju.
- Oczywiście! To na pewno da się załatwić. Ale, Mario, sądziłem, że poprosisz,
abym zamienił słówko z którąś z odpowiednich osób, może z wujem, tak aby usunąć stąd
tego wulgarnego zarządcę. Jeśli prawdą jest to, co mówisz, o tym, że on was oszukuje i
nie informuje o wszystkim zwierzchników, nietrudno będzie go za to ukarać!
Maria westchnęła, nie bardzo wiedziała, co powiedzieć.
- Simonussen... Sądzę, że nie jest gorszy niż inni. Może władza, jaką tu ma, i
życie w izolacji pobudziły zanadto jego chciwość. Ale nigdy nie wiadomo, kto przyjdzie
po nim. Na taką uriaszową służbę nie wysyła się najlepszych ludzi z królewskiej armii...
- Trudno się z tobą nie zgodzić, Mario. Podziwiam, że nie chcesz się mścić, ale
pozwól mi przynajmniej szepnąć zarządcy dystryktu kilka słów do ucha!
- Dziękuję za twoją troskę i dobroć - odparła. Zapadła cisza, w milczeniu
obserwowali kobiety, które w dole, przy barakach, zaczęły już przygotowywać się do
codziennych zajęć. Z chaty Simonussena nie dochodził żaden znak życia. Wieczorem
opróżnił zapewne w samotności dzban z gorzałką i będzie spać do południa.
Maria zaskoczona poczuła na policzku dotyk miękkiej dłoni.
- Mario, nigdy nie spotkałem kogoś takiego, jak ty. Boli mnie, że nasza
znajomość urwie się już teraz. Gdyby nie ciążyła na tobie straszna kara...
- Na to nikt nic nie poradzi, nawet ty, siostrzeniec namiestnika! Ale już
ofiarowałeś mi coś, za co nigdy nie zdołam się odwdzięczyć. Cóż, najwyższy czas zejść
na dół. Kristina na pewno niepokoi się, gdzie jestem. Musi się też ogarnąć na spotkanie z
ojcem!
Odprowadził ją kawałek i powiedział, że wróci i zaczeka na nie tam, gdzie trawa
była wygnieciona od ciężaru ich ciał.
- Tatuś? Naprawdę? Przyjechał? - W oczach zdumionego dziecka zakręciły się
łzy. - Ale mama... mama go nie zobaczy! A tak się cieszyła...
- Powiedz mu o tym, kochanie. To miły i dobry człowiek, ale o twoim istnieniu
dowiedział się dopiero teraz. Nie wiadomo, czy potrafi rozmawiać z małymi
dziewczynkami, lecz jeśli czegoś nie zrozumiesz, po prostu go zapytaj. Jest bardzo
dobry...
- Oczywiście, że jest dobry. Inaczej mama tak by go nie kochała - odparła Kristina
z prostą logiką dziecka.
Maria nie musiała jej prowadzić. Mała sama podeszła do obcego przybysza i ujęła
go za rękę.
- Ty jesteś moim tatą? - spytała, przyglądając mu się uważnie.
A on, widząc małą buzię, poczuł się, jakby oglądał swe własne lustrzane odbicie.
Dwie pary niebieskich oczu rozjaśnił uśmiech.
- Oczywiście! Nigdy nie udałoby mi się temu zaprzeczyć, malutka. Aż dziw
bierze, jaka jesteś do mnie podobna!
- To dobrze - oświadczyła zadowolona Kristina.
- Bo jesteś bardzo piękny, panie Adrianie! Czy teraz z tobą pojadę?
Pochylił się nad dzieckiem, uściskał je.
- Oczywiście, kochanie. Jeśli tylko zdołasz rozstać się z Marią. Widzisz, nie
możemy jej zabrać. Musi zostać tutaj...
Nie był przygotowany na strumień łez, który nagle pojawił się na dopiero co
promiennie uśmiechniętej twarzy dziewczynki jak deszcz z bezchmurnego nieba, nagła
zmiana w wiosennej pogodzie.
- Nie możemy jej tu zostawić! Oni są dla niej niedobrzy, zarządca chce, żeby z
nim mieszkała, i ciągle jej tak zimno!
- Obiecałem, że teraz będzie jej się tu lepiej żyć, kochanie. Zrozum, ja znam
bardzo ważnych ludzi.
- Wobec tego ja też zostaję - oświadczyła zdecydowanie Kristina i zacisnęła usta.
Puściła rękę przystojnego młodzieńca i schowała się w fałdach spódnicy Marii. Kobieta
ze współczuciem patrzyła na Adriana, widziała, że zachowanie dziewczynki mocno go
uraziło. Miała jednak nadzieję, że szlachcic pojmuje, co się dzieje w umyśle dziecka, że
nie będzie jej winił za odrzucenie.
- Rozumiem, Kristino. Nie znasz mnie przecież, jeszcze nie. Nie będę cię
zmuszał, chociaż twoja babka w Aalborg bardzo by cię pokochała. Ale ty wolisz mie-
szkać w baraku razem z Marią... Zamek i zbytki mogą zaczekać. Może pewnego dnia,
kiedy dorośniesz...
- I kiedy więcej zrozumie - dodała Maria, starając się ukryć ogarniające ją
poczucie szczęścia.
Kristina zostaje!
I nikt już nie będzie groził, że ją sprzeda. Nikt przecież nie sprzedaje ciotecznej
wnuczki namiestnika jak służącą, za trzy talary.