46 31 Grudzień 1994 Mroźny podmuch pokoju




Archiwum Gazety Wyborczej; Mroźny podmuch pokoju












WYSZUKIWANIE:
PROSTE
ZŁOŻONE
ZSZYWKA
?







informacja o czasie
dostępu


Gazeta Wyborcza
nr 304, wydanie waw (Warszawa) z
dnia
1994/12/31-1995/01/01,
str. 16
Leopold UNGER
Mroźny podmuch pokoju
Z punktu widzenia NATO nie jest wewnętrzną sprawą Polski - jako kraju
kandydującego do Paktu - ani kryzys w MON, ani personalia w kierownictwie WP
Nie wszystkie nosy odegrały taką samą rolę w historii. "Gdyby nos Kleopatry
był krótszy, zauważył Pascal, inne byłoby oblicze świata". Niewykluczone. W
rzeczywistości królowa egipska nie była tak piękna, jak głosi legenda. Nie ulega
jednak kwestii, że była bardzo atrakcyjna i inteligentna, potrafiła mieć dwa
romanse: jeden (i nawet syna) z Cezarem, drugi (choć bez syna) z Antoniuszem,
przez co niewątpliwie, choć nie z powodu nosa, wpłynęła na los Rzymu, a co za
tym idzie, i ówczesnego świata.
Nos Borysa Jelcyna ma także pewne szanse na pozostawienie śladów w historii.
Aczkolwiek różnice są spore. Operacja przegrody nosowej prezydenta Rosji, poza
aspektem, jeżeli można się tak wyrazić, estetycznym, miała skutki bardziej
polityczne niż sentymentalne.
Przypadła mianowicie w odpowiednim momencie, "ausgrerechnet" z początkiem
grudnia 1994, i pozwoliła Jelcynowi uniknąć kamer telewizyjnych w momencie
wybuchu żenującej, trudnej do przekonywającego wytłumaczenia, no i ryzykownej,
awantury z Czeczenami. Nos prezydenta odegrał
rzeczywiście rolę bezbłędną. Gdyby bowiem ekspedycja czeczeńska - źle
przygotowana wojskowo, katastrofalna propagandowo, jeżeli nie po prostu
improwizowana - zakończyła się sukcesem, splendor w każdym razie spadnie na
prezydenta. Jeżeli zakończy się fiaskiem, Jelcyn, który był w szpitalu - choć
potem coraz bardziej się angażował i coraz trudniej będzie mu się odżegnać od
odpowiedzialności - zachowuje szansę, że będzie mógł powiedzieć jak asesor
Kowalew u Gogola: "To nie ja, to mój nos".
Problem moralnie dwuznaczny
Jak starożytny Rzym był czuły na nos Kleopatry, tak świat zachodni bardzo się
przejął przegrodą nosową prezydenta Jelcyna. Prezydent Clinton odezwał się
natychmiast, aby zapewnić go, że nie tylko operację nosa, ale i interwencję w
Czeczenii uważa za sprawę wyłącznie wewnętrzną
Rosji.
Wiceprezydent Gore powtórzył to samo w moskiewskim szpitalu, gdzie odwiedził
Jelcyna i jego nos. Dodał jeszcze, choć nikt go o to nie pytał, że stosunki
amerykańsko-rosyjskie są w najlepszym porządku, określił je jako "silne, solidne
i dynamiczne" i zbył jednym zdaniem, choć o to właśnie go pytano, sprawę
czeczeńską. Ograniczył się do powtórki z Clintona: dla Ameryki jest to
"wewnętrzna sprawa Rosji".
To samo powiedzieli kolejno wszyscy przywódcy zachodni z sekretarzem
generalnym NATO włącznie. Najbardziej wyrozumiały był, ale to nie zaskoczenie,
Warren Christopher, amerykański sekretarz stanu. Jego zdaniem w sprawie Czeczenii władze rosyjskie "uczyniły to, co należało" i
"wykazały maksymalnie możliwą powściągliwość"...
Wzruszające, nieprawdaż? Czeczenia, bądźmy
sprawiedliwi, to jest kwestia nie tylko czeczeńska, ale także, a może przede
wszystkim, kwestia rosyjska. Moskwa obawia się o całość Federacji, chce
zahamować wybuch separatystycznych aspiracji wielu małych grup etnicznych (to
zresztą syndrom światowy, a nie tylko rosyjski), ma na Kaukazie interesy
strategiczne i ekonomiczne.
Ale postawa Zachodu wobec interwencji rosyjskiej w Czeczenii przypomina początek agresji serbskiej w
Jugosławii: wtedy także to była "kwestia wewnętrzna". Podczas kiedy demokraci
rosyjscy ostro i ryzykownie przeciwstawiali się wojskowej interwencji w Czeczenii, Waszyngton ("a co będzie, pytano głupio w
USA, jeżeli latynoskie Miami ogłosi niepodległość?"), i Zachód w ogóle,
wystawiali Jelcynowi polityczne świadectwo dziewictwa i demokracji. Politycy
zachodni nie powinni więc, przez jakiś przynajmniej czas, liczyć na zaufanie
wątłej, ale prawdziwie demokratycznej elity rosyjskiej. Teraz trzeba będzie
szukać sojuszników w innych salonach Moskwy.
Żadna też z bardzo licznych organizacji obrony praw człowieka, tak czułych (i
słusznie) na los Kurdów, stanowiący przecież wewnętrzną sprawę Turcji, nie
upomniała się o Czeczenów. Konferencja helsińska
tak wrażliwa na los Ormian w Karabachu, który stanowi formalnie wewnętrzną
sprawę Azerbejdżanu, nie zabrała głosu w sprawie Czeczenów. Gdzie są intelektualiści francuscy, tak ostro
reagujący na wszystkie dramaty świata? A przecież Czeczenia jest dokładnie tak samo rosyjska, jak Algieria
była francuska!
Tu wracamy do Egiptu. Kształt i urok nosa Kleopatry sprowadził na nią okrutny
koniec. Ukąszenie przez kobrę wspaniałej piersi Lizy Taylor położyło kres życiu
i karierze ulubienicy bogów i cesarzy. Poświęcając Czeczenów (i tych, którzy się do nich przyłączą),
Clinton zdecydowany jest odsuwać, jak długo się da, kobrę nie od piersi, ale od
nosa Jelcyna. Słusznie czy niesłusznie?
Polityczny dylemat nosa
Dylemat nosa wpisany jest właściwie w wielką debatę, jaka się przetacza przez
światowy ring polityczny. W lewym rogu - rzecznicy poglądu, że na Rosję nie ma
rady, że ekspansjonizm tkwi w jej genach i że trzeba się jej imperialnym
aspiracjom ostro przeciwstawiać, zdecydowanie je zwalczać, a jeszcze lepiej
kategorycznie im zapobiegać. Dla zwolenników tej szkoły myślenia - a piętnasta
rocznica interwencji w Afganistanie bardzo ten pogląd umacnia - Czeczenii nie powinno się puścić płazem. Bo to samo
powtórzy się gdzie indziej i bliżej.
W prawym rogu - zwolennicy tezy, że przejawy ekspansjonizmu to tylko
pozostałość minionych czasów, że ważniejsze jest ratowanie Jelcyna, bo lepszego
na razie nie ma, a przez to utrzymanie i tak bardzo kruchego kursu na demokrację
i że nie należy czynić niczego, co mogłoby wzmocnić tendencje nacjonalistyczne i
niosłoby ryzyko zepchnięcia Rosji z tego kursu.
W istocie rację mają obie strony. Tylko umiejętna kombinacja obu podejść może
sprostać wyzwaniu chwili. Tak więc demokratyzację Rosji należy, naturalnie,
popierać, ale tylko poważna krytyka operacji czeczeńskiej (i ewentualnie innych
podobnych) będzie mogła w istotny sposób zarówno umocnić kurs na demokrację, jak
osłabić tendencje nacjonalistyczne.
Czeczenia bowiem to tylko drobny epizod,
bieżący, ale nie ostatni odcinek serialu. Linia polityczna tandemu
Jelcyn-Kozyriew nie zmieniła się z okazji operacji prezydenckiego nosa. Miodowe
lata amerykańsko-rosyjskie, projekt (od początku mityczny) "strategicznego
partnerstwa", złudzenia co do rozmiarów ewentualnie decydującej dla urynkowienia
Rosji finansowej interwencji Zachodu, to wszystko rozwiało się - żeby nie sięgać
za daleko w przeszłość - od razu po wyborach rosyjskich w grudniu 1993 roku.
Podobnie jak Clinton po niedawnej republikańskiej lawinie, Jelcyn także
natychmiast wysnuł wnioski z wyborczego sukcesu Żyrynowskiego. "Jego
nacjonalistyczne hasła zawierały jądro prawdy. Nie powinniśmy z nich rezygnować"
- powiedzieli doradcy prezydenta.
I rzeczywiście. Niebawem pojawiła się doktryna, jak mawiają w Moskwie,
Leonida Jelcyna albo Borysa Breżniewa, o strefie "bliskiej zagranicy", o której
nikt dokładnie nie wie, dokąd sięga i kogo dotyczy. W swoim pierwszym
przemówieniu przed nową Dumą Jelcyn nie wykluczył konieczności i celowości
dialogu i dyplomacji, dobrych stosunków z USA i resztą świata, ale proklamował,
że w określaniu parametrów bezpieczeństwa kraju priorytet ma nie partnerstwo z
Zachodem, ale "państwowe interesy Rosji". Kiedy jej interes tego wymaga -
powiedział Jelcyn w lutym tego roku - "Rosja ma prawo i obowiązek działać z całą
mocą".
Jelcyn nie powiedział, na czym ten interes polega i z czyim interesem jest
sprzeczny. Można się jednak domyślać, że podstawowymi kryteriami w procesie
podejmowania decyzji na Kremlu nie są obecnie względy współpracy, zbliżenia,
liberalizmu, a nawet (był i taki mit) integracji Rosji z Zachodem, ale względy
bezpieczeństwa, tak jak są one widziane z Moskwy, i ostre środki w ich obronie.
Widziane z Brukseli, ekstrapolowane z daleka i w skrócie, względy te
zakładają prawdopodobnie m.in. neutralność posowieckich państw Europy Środkowej
i Wschodniej oraz Bałtów, wykluczenie wszelkiej obcej obecności wojskowej na
terytoriach tych państw i utrzymanie ich poza strefą jakichkolwiek gwarancji
zachodnich.
Składa się też na ten pakiet pozostawienie państw WNP, formalnie
niepodległych, w strefie wpływów i kontroli politycznej, wojskowej, gospodarczej
i policyjnej Rosji, jak również jej nieskrępowana obecność wszędzie tam, gdzie
ją będzie na to stać: na przykład w byłej Jugosławii (stąd bezwarunkowe poparcie
dla Serbów), w Iraku itp. Inaczej mówiąc, postanowiono uruchomić nie tylko
kuszenie współpracą, ale także straszenie możliwościami szkodzenia.
Cała reszta była tylko konsekwentnym zmierzaniem do realizacji tych założeń.
Solo operetkowe w wykonaniu Kozyriewa w Brukseli - gdzie rosyjski minister
odrzucił, pod śmiesznym pretekstem, podpisanie dokumentów, których uzgodnienie
niedługo przedtem uznawał za sukces i swój osobisty, i dyplomacji Kremla w ogóle
- oraz pierwsze od lat weto rosyjskie (w obronie Serbów) w Radzie Bezpieczeństwa
NZ - to były tego scenariusza etapy następne. Występ, także solowy, Jelcyna na
szczycie w Budapeszcie, wieńczył tę fazę cyklu. Wydarzenia w Czeczenii nie powinny więc nikogo dziwić. To tylko "pars
pro toto"...
"Zimny pokój" na gorąco
Czy coś pękło? Nie, ale coś się zmieniło. Jelcyn znalazł bardzo trafny skrót
dla określenia tej zmiany. Zagroził w Budapeszcie nadejściem "zimnego pokoju". A
w efekcie świat już dostał zimnych dreszczy. Niesłusznie. Niech weźmie aspirynę.
Cztery tabletki powinny wystarczyć.
Po pierwsze, pogląd, że szybko i bezboleśnie można było przejść od zimnej
wojny do gorącego pokoju, był od początku niebezpiecznym złudzeniem. Dzięki
Bogu, że się tak szybko to złudzenie rozwiało. W dyplomacji rosyjskiej skończył
się, jak to sam Jelcyn określił, okres romantyzmu. Bardzo dobrze. Wróciła
"normalka", normalny stan rzeczy. Wróciła real-polityka, która nie powinna była
zniknąć nigdy.
Wielkie mocarstwa (nawet, tak jak Rosja, wielkie tylko do pewnego stopnia)
nie mają strategicznych partnerów, a tym mniej przyjaciół, mają tylko interesy.
Disraeli to już dawno powiedział i o Jelcynie dobrze świadczy fakt, że
powiedział to samo, choć Disraelego zapewne nie czytał.
Henry Kissinger, niekoniecznie mój ulubieniec, miał jednak rację, kiedy
wyrażał pogląd, że przez tradycję, historię i geografię, Rosja zdana jest na
pozostanie poza Europą i poza Zachodem, a często przeciw nim. Inaczej mówiąc,
interesy Rosji i Zachodu nie są i nie zawsze będą zbieżne, a często będą nawet
sprzeczne. Nie należy tych rozbieżności zaostrzać, wprost przeciwnie, ale trzeba
się z nimi liczyć.
Po drugie, w warunkach Rosji sukcesy - czy polityka zagraniczna w ogóle -
mają tylko ograniczony wpływ na opinię publiczną i procesy społeczne. Niesłuszna
wydaje mi się więc teza, tak popularna w polityce zachodniej, że to, co Clinton
czy Mitterrand powie lub nawet uczyni w stosunkach z Moskwą (w pewnych
granicach, naturalnie), może mieć poważniejszy wpływ np. na popularność jakiegoś
przywódcy czy wzrost nastrojów nacjonalistycznych w Rosji.
Nobel dla Gorbaczowa nie tylko mu nie pomógł (w Rosji), ale nawet wprost
przeciwnie. Żenujące milczenie Zachodu po rozstrzelaniu Najwyższego Sowietu, w
październiku zeszłego roku, nie pomogło Jelcynowi w wyborach. Nacjonalizm
rosyjski ma korzenie głównie wewnętrzne, Żyrynowski odniósł sukces wyborczy,
zanim Kozyriew podpisał "Partnerstwo dla pokoju" i niezależnie od tego, czy
podpisał.
Podobnie, cyniczne - i krótkowzroczne - umycie przez Zachód rąk w sprawie
Czeczenii nie pomoże Jelcynowi ani rosyjskiej
demokracji w przyszłości...
Taktowny generał Ondarza
Po trzecie, tango się tańczy we dwoje. Do tego, aby zaistniała jakaś strefa
wpływów, potrzeba dwóch stron: tej, która chce i wpływa, i tej, która pozwala na
siebie wpływać i wciskać siebie do "bliskiej zagranicy". Najlepiej - tu się
wszyscy zgadzamy - byłoby od razu znaleźć się w Pakcie Atlantyckim. To się
jednak nie udało i udać nie mogło. Decyduje o tym nie tylko, a nawet nie przede
wszystkim, rosyjskie weto.
Trzeba nareszcie zrozumieć, że przeciwko kalendarzowo określonej, szybkiej
integracji Polski czy Węgier - czyli przeciwko rozszerzeniu NATO-wskich
gwarancji bezpieczeństwa i automatycznej akcji wojskowej - jest nie tylko Jelcyn
i "New York Times". Są nie tylko Ukraińcy i Łotysze, którzy obawiają się (proszę
sięgnąć do najbliższego, styczeń-luty 1995, numeru paryskiej "Kultury"), że
wejście Polski do NATO mogłoby sprowokować wejście Rosji do Kijowa czy Rygi, ale
także Delors, Mitterrand, Włosi, niektórzy publicyści londyńskiego "Timesa" i
"Financial Timesa", no i bardzo, bardzo szerokie kręgi europejskiej, nie
wspominając nawet o amerykańskiej, opinii publicznej. Składający się na tę
opinię ludzie nie chcą umierać nie tylko za Sarajewo czy za Grozny, o którym
nigdy dotąd nie słyszeli, ale także za Warszawę czy Pragę.
Trzeba przyjąć do wiadomości, że nie ma takich, którzy by dziś skłonni byli
wypowiedzieć Rosji wojnę - bo o to przecież w ostatniej instancji chodzi - w
obronie jakiegoś poważnego zagrożenia na wschodzie czy w środku Europy. Że w
zagrożenie takie nikt dziś zresztą, i słusznie, nie wierzy. Że nie ma więc
żadnej szansy, aby w jakimś historycznie przewidywalnym terminie szesnaście
rządów wyraziło zgodę, a szesnaście parlamentów ratyfikowało rozszerzenie NATO.
Co nie znaczy, że należy z tej perspektywy zrezygnować. Należy Zachód brać za
słowo i traktować poważnie formułę, że pytanie brzmi nie "czy", ale "kiedy"
Polska wejdzie do NATO. To nie jest tylko zawracanie głowy. Stała możliwość bywa
czasem ważniejsza od jednorazowego spełnienia. Sam klimat "dochodzenia",
rozmaite, maksymalnie urozmaicone przystanki pośrednie stanowić mogą procedurę
ważną taktycznie i psychologicznie opłacalną. Czynniki te wywierają też wpływ,
do pewnego stopnia uspokajający, na zachowanie się Rosji.
Podobnie, nie jest zawracaniem głowy pogląd, że należy w maksymalnym stopniu
wykorzystać wszystkie możliwości, jakie niesie "Partnerstwo dla pokoju". To
bowiem przede wszystkim, jeżeli nie wyłącznie, od Polski zależy, aby nie była -
co teoretycznie jest możliwe - traktowana w tym "Partnerstwie" jak np.
Kazachstan czy nawet Litwa.
Dlatego tygodnik "Wprost" nie powinien był pytać, co myśli były generał
niemiecki, a obecnie doradca polskiego ministra obrony do spraw integracji z
NATO, pan Henning von Ondarza o kryzysie w MON-ie i skandalu w Drawsku. Pan
Ondarza powiedział nie to, co myśli, ale co mu wolno było (podobnie jak panu
Gore w Moskwie) publicznie powiedzieć. Że, mianowicie, "to są wewnętrzne sprawy
Polski" i że nie sądzi, "aby miały one wpływ na perspektywy przyszłego
członkostwa Polski w NATO".
W rzeczywistości jest inaczej. Jest wprost przeciwnie. Z punktu widzenia NATO
to nie są wewnętrzne sprawy Polski i mogą one i zapewne będą mieć wpływ na
perspektywę integracji. NATO nie jest instytucją polityczną a tym mniej
gospodarczą. NATO jest obronnym sojuszem wojskowym o dokładnie określonych
zadaniach strategicznych i programach operacyjnych, dla którego ogromnie ważne
są uwarunkowania i sytuacja personalna w kręgach kierowniczych wojska kraju
kandydackiego.
W farsie pod tytułem "minister obrony narodowej w Polsce" czy też, jeszcze
gorzej, we wcale nie śmiesznym upolitycznianiu wojska, wprowadzaniu generałów do
machlojek politycznych między prezydentem a premierem, usuwaniu ministra przez
głosowanie odpowiednio dobranej części generalicji - w tym wszystkim fachowcy z
NATO widzą ducha Paktu Warszawskiego i osad systemu sowiecko-komunistycznego.
Podjęta przez koalicję pokomunistyczną próba narzucenia Sejmowi wykastrowanej
wersji oświadczenia w sprawie wojskowego zamachu stanu sprzed zaledwie trzynastu
lat uzasadnia podejrzliwość tych obserwatorów, którzy posądzają władze w
Warszawie o próbę rehabilitacji nie tylko autorów, ale i ideologii stanu
wojennego. Powoływanie się zaś na rosnącą w sondażach popularność gen.
Jaruzelskiego nie jest (niezależnie od tego, co można sądzić o krótkiej pamięci
Polaków) najlepszym argumentem w integracyjnej debacie. To sprawia tutaj takie
wrażenie, jakby - toutes proportions gardśes - parlament chilijski bronił swej
demokratycznej legitymacji powołując się na gen. Pinocheta.
Kwestia cywilnej kontroli nad niepolitycznym wojskiem jest podstawowym
kryterium "dochodzenia" do NATO, nie wspominając nawet o fazie ewentualnej
integracji. Dlatego też kwestia "kontroli demokratycznie wybranych władz
politycznych nad wojskiem" i lojalności armii wobec instytucji demokratycznych
figuruje na bardzo ważnym miejscu w programie "Partnerstwa dla pokoju".
Figuruje na miejscu tym ważniejszym, że, nie oszukujmy się, nikt tu nie
zapomina, iż polskie dowództwo wojskowe składa się z generałów-absolwentów
akademii sowieckich, gdzie ich przekonywano o priorytecie obrony nie ich
narodowych interesów, ale interesów wielkiej sprawy komunizmu i Związku
Sowieckiego. Obrony nie demokracji, o której, jak wykazuje ich postępowanie, nie
mają pojęcia, ale socjalizmu, z którym wyraźnie się jeszcze nie rozstali. I
obrony nie władzy cywilnej, ale interesów munduru, korporacji.
Zachód ma w tej dziedzinie własne przykre doświadczenia: bunt generałów
francuskich w Algierze, pucz generałów w Grecji i Turcji, dyktatury wojskowe w
Hiszpanii i Portugalii. Ale pamięta też, że na Wschód od Łaby wojsko przez
długie dziesięciolecia służyło wyłącznie interesom dyktatury partii
komunistycznej i że w Czechosłowacji, na Węgrzech czy nie tak dawno w Polsce
interweniowało w służbie totalitarnej ideologii. Dziś na Zachodzie wojsko
wszędzie jest pod kontrolą demokracji. Polska nie powinna sprawiać wrażenia, że
wojsko może znów decydować o tym, co jest albo nie jest dla niej większym lub
"mniejszym złem".
Dyskretny urok finlandyzacji
Po czwarte, po wielu latach model fiński wrócił do mody. Akces, z dniem 1
stycznia 1995, Finlandii do Unii Europejskiej to dla krajów Europy Środkowej
rzeczywiście bardzo ciekawa data. Nikt przecież nie dopuszcza myśli, że choć
Finlandia nie należy do NATO, to mogłoby jej coś grozić, że choć nie jest objęta
automatyzmem gwarancji atlantyckich - w sensie "wszyscy za jednego" (patrz art.
5 Karty NATO) - to będąc członkiem Unii Europejskiej, mogłaby być pozostawiona
sama sobie, gdyby rzeczywiście miało się jej wydarzyć coś niedobrego.
Taka "neofinlandyzacja", tym razem w tonie pozytywnym (na wschodzie za
Sowietów zawsze w takim była), jest wielkim hasłem dnia. Z jednej strony,
następuje powoli korekta scenariusza tektonicznych ruchów skorupy europejskiej.
Niektórzy dochodzą do wniosku, że definiowanie sprawy bezpieczeństwa Europy
Środkowej wyłącznie w kategoriach i w kontekście NATO, było od początku błędem.
Odwrotnie więc, niż powszechnie myślano, może się okazać, iż wejście w struktury
Unii Europejskiej będzie "łatwiejsze" i, z wielu przyczyn, może nawet szybsze
niż integracja z NATO.
Z drugiej strony, integracja gospodarcza, rozszerzenie Europy zrodzonej z
traktatu w Maastricht, rozciągającej de facto parasol zachodni nad Finlandią,
nie powoduje (na razie) gromów Moskwy. Nikt nawet nie próbuje twierdzić, że
obecność Unii Europejskiej - idącej, nie zapominajmy, ku wspólnej obronie i
wspólnej polityce zagranicznej - na granicy fińsko-rosyjskiej osłabia Jelcyna,
podkopuje demokrację rosyjską i wzmacnia Żyrynowskiego.
Czy taka finlandyzacja interesuje Polskę? Chyba tak. Jeżeli rzeczywiście
odpowiedź jest twierdząca, to niech nikt nie myśli, a są tacy, że bałagan wokół
MON-u i inne bałagany o tym samym zapachu mogą być szkodliwe wyłącznie w sferze
wojskowej, ale bez wpływu na projekty integracji gospodarczej. To złudzenie.
MON to tylko część obrazu słabości polskiej demokracji; wystarczy wymienić
brak nowoczesnej, demokratycznej konstytucji, coraz bardziej widoczny festiwal
"kolesiów" ze starej stajni, powrót i arogancję dawno nie widzianych twarzy i
figur, zygzaki i hamulce w reformach. Ten remanent jest tu robiony na bieżąco.
Cena integracji idzie w górę. W godzinie bilansu może się okazać, że Europa nie
dała się nabrać na taktykę rządzenia, która polega na tym, że mówi się rzeczy
słuszne, ale robi coś zupełnie innego.
Drgania po konwulsjach kolosa
"Zimny pokój", oparty na prymacie pojęcia interesu, a nie demokracji, może
się okazać trwałą, i zwłaszcza dla sąsiadów Rosji, niełatwą fazą w dziejach
Europy. Rosja jest nie w kryzysie, ale jest po zawale. Zawał był dziełem
nomenklatury komunistycznej, a nie ruchu oporu czy opozycji demokratycznej.
Rosyjski model już nie "grubej kreski", ale ogromnej belki, brak jakiejkolwiek
próby powierzchownej choćby czystki umożliwiły przeżycie całej właściwie nie
pokonanej ani nawet nie osłabionej komunistycznej klasy politycznej i
przetrwanie podstawowych, zwłaszcza "siłowych" - wojskowych i policyjnych
struktur poprzedniego systemu.
Opad sowietyzmu jest w Rosji, to jasne, znacznie cięższy niż w dawnych
"demoludach". Powoduje bardzo trudny poród rosyjskiego społeczeństwa
obywatelskiego, zapowiada serię konwulsji w ciągle nieustabilizowanej polityce
wewnętrznej i ciągle nie zdefiniowanej polityce zagranicznej Rosji. Wcale
niewykluczone, że trzeba będzie tam wybierać nie między "demokratami" a
"nacjonalistami", lecz między "nacjonalistami" a "nacjonal-komunistami".
Świadomość, że nie ma mowy o jakiejkolwiek integracji Rosji w Europie (jeśli
wszyscy są zintegrowani, to nikt nie jest zintegrowany) sprawia, że ten ogromny
kraj, a właściwie imperium, o wielu nie definitywnych granicach, będzie się
szamotać. Rzucać się będzie między Finlandią a Kurylami, między perspektywą
wielkiej architektury zbiorowego bezpieczeństwa w Europie - którą powinno się
Rosjanom nareszcie poważnie zaproponować i w której zapewni się im głos ważny,
ale nie decydujący o losach innych narodów - a tendencją do samoizolacji, do
nowego samodziedzierżawia na wewnątrz oraz neoimperializmu i strategii stref
wpływów na zewnątrz.
Konwulsje kolosa są niebezpieczne. Bardzo niewielu Rosjan, nawet demokratów,
przejmuje się przyszłością niepodległej albo nie niepodległej Czeczenii. Bardzo wielu natomiast obawia się o los
demokracji rosyjskiej. Operacja czeczeńska sprawi, że obóz demokratyczny
zostanie osłabiony, budżet wojskowy się powiększy, cenzura zaostrzy, cykl reform
się opóźni albo i zatrzyma, proces podejmowania decyzji przeniesie się z rządu,
czy nawet prezydentury, do rosyjskiej Rady Bezpieczeństwa, pozostającej
faktycznie poza choćby formalną kontrolą organów wybieralnych.
Fala tego drgania sięgnie daleko poza Czeczenię, a nawet poza Rosję. Wyzwaniom i
niebezpieczeństwom takiej epoki potrafią sprostać tylko państwa dojrzałe, gotowe
do obrony europejskich wartości i odpowiedzialne za swój los. Rosja - można tak
realistycznie założyć - do "Partnerstwa dla pokoju" w końcu wróci. Nieobecna,
nie będzie bowiem miała racji, zwłaszcza tam, gdzie w jakimś stopniu decydować
się będzie kształt przyszłej Europy i to z udziałem jej "bliskiego sąsiedztwa".
Na razie jednak należy się przyzwyczaić do zmiany klimatu.
Finlandyzacja zna takie etapy. Szantażując Finów i rabując spory kawał ich
terytorium, Stalin ongiś im tłumaczył: "Ja nie jestem odpowiedzialny za
geografię". To było dawno. Sądząc jednak z wydarzeń w Czeczenii, Jelcyn chce albo musi być tego samego zdania.
Niewykluczone, że "zimny pokój" na tym właśnie polega. Należy więc ubierać się
cieplej niż dotychczas.
Bruksela, 20-28 grudnia 1994
[Hasła: NATO; Polska - NATO; wojsko; współpraca
wojskowa; polityka]

(szukano: Czeczenia)
© Archiwum GW, wersja 1998 (1) Uwagi
dotyczące Archiwum GW: magda.ostrowska@gazeta.pl


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
45 31 Grudzień 1994 Moskwa chce sądzić Dudajewa
31 16 Grudzień 1994 Moskwa w strachu
34 17 Grudzień 1994 Moskwa ugrzęzła
43 28 Grudzień 1994 Czemu nie Krym
28 15 Grudzień 1994 Nikt nie lubi rosyjskiej armii
44 29 Grudzień 1994 Kiedy szturm
20 7 Grudzień 1994 Rosja nie łyknie Czeczenii
31 31 Grudzień 1997 Czy mogą zrobić coś więcej
38 24 Grudzień 1994 Okrążenie zamknięte
27 14 Grudzień 1994 Ile siły przeciw Czeczenii
22 9 Grudzień 1994 Kaukaski bunt
30 15 Grudzień 1994 Zwrot w sprawie Czeczenii
36 23 Grudzień 1994 Czeczeńskie spekulacje
25 12 Grudzień 1994 Rosja wkracza do Czeczenii
40 27 Grudzień 1994 Czemu nie pozwolić im żyć
32 17 Grudzień 1994 Bunt rosyjskiego generała
46 (31)
29 15 Grudzień 1994 Walczcie do śmierci!

więcej podobnych podstron