Eucharystia w naszym zyciu 03


ïż
3. CZY I WY CHCECIE ODEJŚĆ?

Dramatyczne wydarzenie w synagodze
Zakończenie przemówienia Jezusa w synagodze w Kafamaum ma przebieg dramatyczny. Mówi On do swych słuchaczy: "Jam jest chleb życia" (J 6,35), a następnie wyjaśnia, że tym chlebem jest Jego Ciało, które winni spożywać. Żydzi słysząc to potrząsają głowami z niedowierzaniem i pytają: "Jak On może dać nam swoje Ciało do spożycia?" (J 6,52). I odchodzą nie chcąc Go więcej słuchać.
Nie tylko przygodni słuchacze, ale i wielu uczniów Jezusa nie może zgodzić się z tą nauką. Zaczynają szemrać, że to niemożliwe, i mówią: "Trudna jest ta mowa. Któż jej może słuchać?" (J 6,60). ! oni odchodzą. Nie chcą towarzyszyć swemu dotychczasowemu Mistrzowi i słuchać Jego nauk.
Dziś wielu naszych braci protestantów, by uniknąć trudności Odchodzących uczniów, mniema, że Jezus nie miał na myśli swej rzeczywistej obecności w chlebie i winie, ale tylko duchową czy Symboliczną. Gdyby tak było rzeczywiście, Jezus patrząc na odchodzących zawołałby: "Nie odchodźcie, źle mnie zrozumieliście, nie będziecie rzeczywiście spożywać mojego Ciała i Krwi, ale tylko duchowo, symbolicznie!" Nie uczynił jednak tego, lecz zapewne z żalem patrzył, jak Go opuszczają.
Argument przeciw obecności tylko symbolicznej znajdujemy już U Ojców Kościoła. Teodor z Mopsuestii (j 428) pisze: "Albowiem Pan nie powiedział: To jest symbol mojego ciała, a to jest symbol mojej krwi, ale to jest moje ciało i to jest moja krew".
Z całej grupy uczniów zostało tylko dwunastu, to jest apostołowie, pierwsi wybrani i najdłużej z Nim przebywający. Patrząc na nich Jezus pyta: "Czyż i wy chcecie odejść?" W ich imieniu odpowiada św. Piotr: "Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego. A myśmy uwierzyli i poznali, że Ty jesteś Świętym Boga" (J 6,67.68-69). Ze słów "do kogóż pójdziemy?", możemy wnioskować, że poszukiwali kogoś, kto nadałby sens ich życiu i życiu całego Izraela. Znali faryzeuszów i doktorów Prawa, ale w nich nie mogli pokładać nadziei. Paru z nich było uczniami Jana Chrzciciela. On jednak wskazał im Jezusa jako oczekiwanego Mesjasza.
Jako najdłużej przebywający z Nim poznali lepiej niż inni Jego osobę, Jego naukę, a zwłaszcza cuda potwierdzające tę naukę. Byli oczarowani i zachwyceni tym co widzieli i słyszeli. Dlatego nie chcieli Go opuszczać, mimo że w tych dniach i oni nie rozumieli nauki o Eucharystii. Dopiero na Ostatniej Wieczerzy stwierdzili, że dzięki całkowitemu Jego ukryciu pod postaciami chleba i wina możliwe jest spożywanie Jego Ciała i Krwi.

Odchodzenie od Chrystusa dziÅ›
Jak dwa tysiące lat temu, tak i dziś, jedni przychodzą do Chrystusa, a inni odchodzą. Stwierdzić to można najłatwiej, obserwując nasze kościoły. Obecność na Mszy świętej i przyjmowanie Komunii świętej jest oznaką najbardziej widoczną przychodzenia do Chrystusa. Przeciwnie, puste czy prawie puste kościoły w niedziele i święta świadczą, że wierni danej parafii już opuścili Chrystusa, nie chcą się z Nim spotykać, nie chcą słuchać Jego nauki. Stosunek do Eucharystii jest sprawdzianem wiary w Chrystusa.
Katolicki filozof francuski, J. Maritain, tak opisuje swój udział we Mszy świętej w Wielką Sobotę wieczorem: "Nieśmiało rozległ się głos dzwonu. Wahałem się, czy pójść, obawiając się zimna w kościele. W rzeczywistości było zimno jakby w grobie. O smutna jutrzenko Zmartwychwstania! Poza kilkoma dziećmi uczęszczającymi na katechizm nie było nawet dzisięciu osób. Opuszczenie Boga nie do wyobrażenia. Ale duchowość ojca de Foucauld uczyła, by brać udział nawet na pustyni w tajemnicy obecności eucharystycznej. Ludzie przychodzą czy nie, On w niej jest".
Zawsze jest jednak nadzieja, że te małe grupki w półpustych kościołach powoli rozrosną się jak grono dwunastu apostołów.

Dlaczego wierni opuszczają Kościół i Chrystusa?
Czasem powodują to racje doktrynalne. Każdy z nas wierzących, o ile jest człowiekiem myślącym, stanie prędzej czy później wobec jakiejś tajemnicy wiary, podobnie jak Żydzi z bożnicy w Kafamaum. Powie wtedy: Nie mogę pojąć rozumem tej prawdy wiary. I wówczas, jeśli zabraknie mu zaufania do Chrystusa i Kościoła - z którym się utożsamił (por. Dz 9,4-5) - może nastąpić odejście.
W naszych czasach jednak jest to niezbyt częsty powód. Dziś ludzi mało interesują roztrząsania teologiczne. Rozumowe poszukiwanie podstaw prawd wiary jest obecnie o wiele rzadsze, niż w dawnych czasach. Dziś ludzie bardziej kierują się względami praktycznymi. Pytają: Czy wiara pomoże mi w życiu? Czy też pewne prawdy, zwłaszcza natury moralnej, jak zachowanie czystości przed małżeństwem, a w nim wierności, będą mi przeszkadzały? Wielką rolę gra tu też postawa konsumpcyjna i erotyczna.

Dzieci i wiara
Wiek dziecka do dwunastego roku życia jest okresem podatnym na wiarę i praktyki religijne. O małych dzieciach Chrystus powiedział: "Takich jest bowiem królestwo Boże". Nie mają jeszcze wątpi iwości religijnych. Chętnie wierzą autorytetom. Rodzice i środowisko starają się je chronić od brudu moralnego. Zmysły są jeszcze nie rozbudzone.
W krajach katolickich dzieci przystępują w tym okresie do Pierwszej Komunii świętej, która wiąże dziecko z Chrystusem i Kościołem. Ale w następnych latach powoli zaczynają się pojawiać trudności dotyczące zwłaszcza praktyk religijnych. W sposób dramatyczny opisuje je jedna z matek:
"Gdy patrzyłam, jak ksiądz chrzci moje dziecko, radość moja była pełna. Wtedy wiedziałam, po co je urodziłam: żeby miało życie wieczne, lepsze od tego, które ja mu ofiarowałam. Kościół poszerzył moją radość. Szczęście matki rozkwita w takim momencie.
W tych pierwszych dziecięcych latach uczyłam moje dziecko modlitwy. Gdy było większe, poszło do Pierwszej Komunii świętej. Wydawało mi się wtedy, że spełnione zostały moje pragnienia; przecież zawsze wierzyłam, że moje dziecko jest dobre. A teraz wiedziałam, że tak jest. Przecież wyznało swoje dziecięce grzechy i sam Bóg zstąpił do jego serca. Chwila chrztu była obietnicą szczęścia. W dzień Pierwszej Komunii świętej obietnica ta się spełniła. Czego więcej mogłam pragnąć?
Potem przyszła zwykła codzienność. Pilnowałam, by moje dziecko nie położyło się spać bez pacierza, żeby nie wykręcało się od lekcji religii, żeby nie spóźniało się na niedzielną Mszę świętą.
W którymś momencie zauważyłam, że moje dziecko odchodzi od Boga. Nie, nie walczy z Bogiem, nie buntuje się, tylko po prostu cichcem się wymyka. Że wieczorny pacierz klepie półdrzemiąc, że stara się uniknąć spowiedzi, że nie potrafi powtórzyć, co się dzieje na lekcjach religii. Niby tkwiło jeszcze w tych obowiązkach, ale tylko zewnętrznie. Przeraziłam się. Powiedziałam:
- Co robisz? Dlaczego tak postępujesz?
Mówiłam z bólem, z przyganą, pewna, że go przekonam, że tymi słowami odrobię moją nieuwagę. Bo myślałam, że była to tylko jakaś nieuwaga, niedopilnowanie z mojej strony. Ale to nie było to. Zobaczyłam, że moje dziecko mnie nie rozumie, że nie mamy w tych sprawach wspólnego języka, że to, co mówię, nie tylko nie budzi w nim żadnego oddźwięku, ale w najwyższym stopniuje drażni. Czyli, że zamiast pomagać, jeszcze psuje. Pomniejsza i ośmiesza to, co dla mnie najważniejsze. Że nie potrafię dobrać właściwych słów, że lepiej będzie, jeśli w ogóle zamilknę...
Z modlitwą, to dziwna sprawa. Modliłam się o wiarę dla mojego dziecka, a odczułam, jak nikła jest moja wiara. Jak zepchnięta na margines, zduszona codzienną bieganiną, nijaka, nie wszczepiona w modlitwę Kościoła. To dziwne, ale pośrednio właśnie przez odejście mego dziecka, poznałam to wszystko. Tym goręcej modlę się teraz o nie. Moje słowa zawodzą, gdy chcę mu powiedzieć o Bogu. Ale moja modlitwa jest silniejsza od moich słów. Więc modlę się, modlę się za moje dziecko". Matka ("Przewodnik Katolicki" 1965, nr 41).
Uzupełniając wypowiedź zatroskanej matki możemy dodać, że wina leży nie tylko po jej stronie. Winni są prawdopodobnie księża i katecheci, którzy pewnie uczyli teoretycznie prawd wiary, ale nie pokazali, jak się nią żyje w praktyce dnia codziennego, nie trafili do jego sfery uczuciowej. Wpływ na postawę dziecka mógł mieć też rozpoczynający się okres krytyki autorytetów, jak też utrudniające spowiedź kłopoty związane z dojrzewaniem płciowym. Także koledzy, szkoła i cała współczesna kultura też miała tu zapewne swój udział.
Matka dostrzegła jednak swe własne braki. Jej wychowanie religijne polegało głównie na dopilnowaniu, by dziecko odmawiało pacierz, spowiadało się i brało udział we Mszy świętej. Resztę zostawiała księżom i katechecie. A to stanowczo za mało. Wpływ sięży i katechetów ogranicza się do dwu, najwyżej trzech godzin tygodniowo. Nie mają oni też tak bliskiego i intymnego kontaktu Z dzieckiem jak rodzice, z którymi spędza ono cały tydzień. Rodzice inni być głównymi wychowawcami religijnymi. Nie spełnią tego zadania, jeśli nie będą starali się pogłębiać swej wiary, a przede szystkim żyć nią na co dzień tak, by dziecko mogło mieć szacunek la ich postępowania, a nawet je podziwiać. Wówczas łatwiej znajdą ipowiednie słowa i chętniej będą słuchani. Nie tylko pilnować modlitwy dziecka, ale razem z nim się modlić.
Rozsądnie postępuje matka, nie nalegając w okresie kryzysu na praktyki religijne, ale pogłębiając własną wiarę i modląc się za swoje dziecko. Zamiast pouczać je w sprawach wiary, dobrze zrobi kupując parę dobrych książek religijnych odpowiednich do wieku dziecka, a jeszcze bardziej prenumerując dobre czasopismo młodzieżowe. Wielu trudności łatwiej byłoby uniknąć, gdyby dziecko miało odpowiednią literaturę religijną, i to nie tylko dopiero wówczas, gdy zaczyna się kryzys.
Jest jednak uzasadniona nadzieja, że kryzysy religijne w dobrej, chrześcijańskiej rodzinie zwykle przemijają.

Odejście i powroty dorosłych
U dorosłych, podobnie jak i u dzieci, wiara nie pogłębiana przez lekturę Pisma Świętego, książek i czasopism katolickich, nie utrwalana przez codzienną modlitwę i coniedzielną Mszę świętą, staje się coraz słabsza. W środowisku i kulturze wrogiej albo obojętnej wobec religii, powoli może ona zaniknąć, przejść w agnostycyzm, a nawet w ateizm. Natomiast w środowisku ludzi wierzących tradycyjnie i częściowo praktykujących może przetrwać mimo tych zaniedbań, jako jakieś ogólnikowe i mgliste uznanie Boga, Stwórcy świata. Nie będzie natomiast miała większego wpływu na życie. Dopiero jakiś mocny wstrząs może obudzić zaniedbujących swą wiarę z duchowej drzemki religijnej. Mówi o tym świadectwo jednej z Polek.
"Wyszłam za mąż mając 21 lat. Nie byłam już dzieckiem i niby w pełni zdawałam sobie sprawę ze znaczenia sakramentu małżeństwa. Jak wiele innych dziewcząt marzyłam o dobrego i kochającego męża, dzieci, mieć dom rodzinny, stać się wartościową jednostką społeczeństwa. I tak się stało. Miałam szczęście pokochać wartościowego człowieka, który okazał się dobrym mężem, ojcem naszych trojga dzieci. Nic nie mąciło na pozór naszego pożycia małżeńskiego. Troska o dom, o dzieci, o pracę zawodową, wypełniała nam wszystkie dni spędzone razem w ciągu jedenastu lat.
Nasze zainteresowania obracały się wciąż wokół spraw powszedniego życia. Gdybym mogła cofnąć się o te kilka lat, zadałabym sobie właśnie pytanie: Dlaczego odchodzę? Dlaczego odchodzę od Boga? Dlaczego Bogu mało daliśmy miejsca w naszym życiu. Zamknęliśmy nieświadomie drzwi swego domu temu Ojcu, który w swej dobroci pobłogosławił nas ręką kapłana na wspólną drogę, jaką jest właśnie małżeństwo. Żyliśmy jak w letargu, zamknięci w kręgu spraw doczesnych. Niedzielny wypoczynek, to znaczy możliwość dłuższego pospania sobie rano, był ważniejszy niż pójście na Mszę świętą. Brak czasu lub przemęczenie były dla mojego sumienia wystarczającą wymówką. Spowiadać się nie było z czego, bo przecież nie widziałam ciężkiego grzechu w sobie ani u swych najbliższych. Jedynie dzieci przyzwyczaiłam i wychowałam w wierze katolickiej, gdyż taką wiarę wyniosłam z domu rodzicielskiego.
A przecież jako kobieta, matka i żona powinnam pilnować i strzec swych domowników, by oddawali to, co należne Bogu. Zniszczyłam skarb, jakim jest rodzina, nie dopilnowałam, aby ognisko domowe płonęło i jaśniało, jak Bóg nakazuje. Dlaczego odchodziłam? Było to nieświadome odejście od Boga i Jego przykazań.
W takim nieświadomym odejściu żyje bardzo dużo rodzin katolickich. Nie wątpią niby w istnienie Boga, gdyż ktoś musiał przecież stworzyć ten piękny świat i ludzi żywych i rozumnych. Ktoś przecież musi kierować tą wielką maszyną, jaką właśnie jest nasza ziemia. Nie wątpią, że Ojcem naszym jest Stwórca niepojęty i niezbadany, nawet w obecnym okresie wielkich osiągnięć nauki. Zasady wiary katolickiej, wpojone w dziecinnych latach przez rodziców, pozostają w pamięci i nawet w praktyce, lecz w formie jakby odrętwienia i bierności. Nie wątpią - i wierzą - a jednak to wszystko mało. Trzeba w te sprawy się wczuć. Trzeba kochać miłością wielką to, co Boskie - to, co niepojęte a bliskie zarazem. Trzeba pamiętać, że życie zawdzięczamy Bogu, i całe ono do Niego należy.
Tak było ze mną. Nie wątpiłam, lecz ciągle odchodziłam od oga. A teraz dlaczego wierzę? Dlaczego wierzę tak mocno, że ważyłam się publicznie przyznać do stopniowego odejścia? Mój mąż zachorował nagle - umarł na zawał serca. Był to przełomowy Bień w moim życiu. Jak zaznaczyłam na początku, żyliśmy zgodnie w ciągu jedenastu lat wspólnego pożycia, charaktery nasze przystosowały się do siebie. Śmiało mogę powiedzieć, że rozumieliśmy się bez słów. Właśnie bez słów mój mąż w chwili konania wskazał i właściwą drogę w życiu. Wiem, że mnie kochał i w ostatniej chwili chciał wskazać na to, co może dać mi szczęście i wytrwanie, rskazał mi Chrystusa na krzyżu. Kiedy tracił przytomność, by nie odzyskać jej już nigdy, siedziałam przy nim na łóżku szpitalnym.
W pewnej chwili, ponieważ choroba nie pozwoliła na wydobycie głosu, oczyma zaczął wodzić na przemian, to na krzyż wiszący nad łóżkiem, to na mnie, tak że mogłam się zorientować, o co mu chodzi. Co przeżyłam w tej chwili, trudno opisać. Odejście nagłe ukochanego człowieka może zrozumieć tylko ten, kto przeżył to samo - a śmierć jest faktem, z którym spotykają się przecież ludzie na całym świecie jednakowo. Ludzką rzeczą i niepojętą... Zrozumiałam, co chciał mi powiedzieć. Uklękłam przy łóżku i zaczęłam się modlić. Czułam podświadomie, jaka modlitwa potrzebna jest memu ukochanemu przyjacielowi. Powtarzałam wciąż jedno i to samo: Boże, przyjmij duszę jego. To było chwilą przełomową. Zostawszy na świecie sama z dziećmi, zaczęłam się nad tym zastanawiać, analizowałam całe swe życie tysiące razy.
Jak dużo czasu miałam teraz, by móc rozważyć sprawy wiary dokładnie. Modliłam się i doznawałam łask. Dlatego wierzę i wiara moja jest mocna. Przepełnia tę wiarę miłość do Boga i ufność w Jego miłosierdzie.
Mijają trzy lata od chwili śmierci mego męża, a ja na każdym kroku życia codziennego utwierdzam się w tej wierze..."
(G.W., lat 36, Bezimienni mówią o modlitwie..., Kraków 1973).
Niestety, bardzo wielu w spokojnych latach życia codziennego zapomina, że Bóg chce dać sens ich życiu w dobrych i złych dniach, że nie chce przeszkadzać im w szczęściu, ale błogosławi i utrwala je.
Wiara - jak mówią przytoczone świadectwa - wymaga naszej ludzkiej troski i zabiegów. W pierwszym jednak rzędzie jest darem Bożym. Nie powinno więc zabraknąć w naszym życiu modlitwy o nią, zwłaszcza w okresie wątpliwości i kryzysu religijnego. Piękną modlitwę o wiarę pozostawił nam św. Tomasz z Akwinu.
"Boże, nie zapominaj o mnie, gdy ja zapomnę o Tobie.
Nie opuszczaj mnie, gdy ja CiÄ™ opuszczÄ™.
Nie gardź mną, gdy grzeszę.
Wezwij mnie, gdy uciekam przed TobÄ….
PociÄ…gnij mnie, gdy siÄ™ opieram.
Podnieś mnie, gdy upadnę, postaw na nogi i prowadź prostą drogą".

Odejście i powrót
Wiele razy przyglądałem się Mszy okiem niedowiarka, scientysty. Medytowałem nad nią z religioznawczej perspektywy i delektowałem się jej operową formą. Bywałem widzem i badaczem o ustach wykrzywionych drwiącym uśmiechem protekcjonalnego mądrali. Fałszujące babiny i ksiądz bez charyzmy budzili moją irytację. Tropiłem obłudę bijących się w piersi parafian i pychę kapłanów krążących z tacą na datki w sposób rutynowy, bez pokory i żarliwości. Miałem przyjaciół, którzy próbowali mi pomóc. Namawiali do współuczestnictwa mimo mego zniecierpliwienia i niechęci. Prosili, bym przez wzgląd na nich wytrzymywał do końca Mszy. Często uciekałem złorzecząc im i szydząc. Miałem ich za upartych mistyfikatorów lub dzieci bez intelektualnego kośćca, który pozwala istocie ludzkiej poruszać się o własnych siłach.
Najlepsze lata swej młodości trwoniłem pod sztandarem wojującego ateizmu. Ileż to nieprzespanych nocy poświęciłem książkom, które miały mnie wspierać w tej walce, dostarczać argumentów w sporach i bronić przed zabobonem. Na szczęście książki małe prowadzą do większych, a te do największych, które obracają argumentację tych pierwszych w wiązankę bezwartościowych sloganów. Wydawało mi się, że odnalazłem Boga w pismach filozofów, w gwieździstym niebie i w prawie moralnym, ale nie mogłem odnaleźć Boga Osobowego i spotkać Go podczas Mszy. Chyliłem z szacunkiem głowę przed instytucją Kościoła uznając jego doniosłą rolę naszym życiu społeczno-politycznym. Daleki byłem jednak od zumienia jego istoty i prawdziwej funkcji. Nie byłem w stanie edostać się do serca Mszy poprzez sieć zewnętrznych, dekonstrujących pułapek, które w mojej niewiedzy brałem za właściwą pajęczynę własnej alienacji. Niedoskonała mikrofonizacja, naiwna akustyka, bezduszna monotonia rytuału, traktowanie wiernych jak interesantów, anachronizmy i zaniedbania - wszystkie te głupstwa zaprzątały moją uwagę odciągając od zasadniczego tematu.
A jednak nie przestałem chodzić na spotkania wiernych. Uległem prośbom kapłana-przyjaciela, który podczas jednej jedynej rozmowy zdołał rozwiać szereg moich wieloletnich wątpliwości... stawiałem się w zgromadzeniu i szeptałem wraz wszystkimi: "Spowiadam się Bogu Wszechmogącemu i wam, bracia i siostry, że bardzo zgrzeszyłem..."
Aż nadszedł pewnego razu taki moment, kiedy mój dotychczasowy obraz świata uległ zachwianiu. Patrząc przez łzy na tłum intonujący "Ojcze nasz" po raz pierwszy przyłączyłem się do modlitwy pełnym głosem. Siedziałem potem długo w kościele usiłując racjonalizować przebyte wzruszenia. Nie było to możliwe. Czułem, że przepełnia mnie coraz większa radość nie dająca się w żaden sposób wytłumaczyć do końca w kategoriach psychologicznych. Nastąpiły tygodnie, podczas których trzymałem się od kościoła z daleka, a myślą i uczynkiem deprecjonowałem na każdym kroku tamtą chwilę. Wydawało mi się, że w sprawie mojej przynależności do religii nastąpiło ostateczne i sensowne rozstrzygnięcie i że nie będzie trzeba się już do niczego zmuszać.
Nadarzyła się w tym czasie pierwsza moja podróż do Ziemi Świętej. Zwiedziłem ją starannie, przejęty niezwykłością miejsc i ich zdumiewającą historią. Nie wykraczało to poza emocje turystyczne. Pamiętam taką swoją refleksję, że Ziemia Święta musi być dla chrześcijanina miejscem w szczególny sposób przygnębiającym. Każdy kamień, który może mieć dla pielgrzyma jakąkolwiek wartość, jest tum bez litości eksploatowany jako źródło dochodu dla miejscowej ludności. Ale w drodze powrotnej wertując jeszcze raz przewodnik odczułem okropny żal ze zmarnowanej szansy. Byłem jak ślepiec, który przeszedł obok rzeczy wielkich i nie dojrzał ich.
W kilka dni później poszedłem znowu na Mszę. Czułem się winny i niewdzięczny. Pełen napięcia oczekiwałem na tę kulminację obrzędu, kiedy kapłan obwieszcza, że cud przemiany chleba ofiarnego w Chrystusa dokonał się właśnie na naszych oczach, wołając: "Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata". I ja, razem ze wszystkimi, odpowiedziałem bijąc się w piersi: "Panie, nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie, ale powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja". I oto stało się to, na co czekałem tak długo, ukrywając uparcie to oczekiwanie przed sobą samym. Wszystko stało się nagle takie jasne i proste. Modliłem się i płakałem jak dziecko czując przy sobie Jego Obecność i kojącą pewność, że już mnie nigdy nie opuści. Żaden zewnętrzny drobiazg nie był w stanie naruszyć tej więzi. Nagle okazało się, że każdy element Mszy służy temu, by doszło do tego spotkania. Chór wiernych nie potrzebuje zestrojenia muzycznego, bo w innym wymiarze spełnia się jego muzykowanie. Kapłan przy ołtarzu nie potrzebuje takiej charyzmy jak aktor czy mówca, bo ma inną najwyższą ze wszystkich dostępnych człowiekowi. Bijący się w piersi parafianie byli moimi braćmi, których nie ja będę sądził w głębi ich sumień, a naiwna plastyka ogłoszeń i haseł kościelnych zasługiwała na najwyższy podziw, bo była wolna od kłamstwa.
A sama Msza? Jest dla mnie chwilą największej wolności i prawdy o sobie samym. W tym najbardziej bezpośrednim spotkaniu z Bogiem wszystko osiąga swój prawdziwy wymiar i porządkuje się według wartości. Tu stoi się pod drzewem wiadomości dobrego i złego, a dusza otwiera swoje najtajniejsze zakamarki i chłonie tę wiedzę złakniona szlachetniejszego źródła niż samowola rozumu. Tu się otwiera eschatologiczna studnia, abyśmy poznali inną od naszej skalę czasu i nie poddawali się trwodze przed nieubłaganie nadciągającym zakończeniem ziemskiego żywota. Ale są to przede wszystkim chwile, w których nasze ,ja" schodzi na dalszy plan. "To czyńcie na moją pamiątkę" - powtarza kapłan słowa Jezusa. I czynimy to, i rozpamiętujemy za każdym razem życie i śmierć Tego, który z miłości poniósł dla nas ofiarę na krzyżu. Staramy się nie dopuścić, aby uległo zagubieniu chociaż jedno słowo, które On kiedyś wypowiedział.
Miałem to szczęście być później jeszcze raz w Ziemi Świętej. Tak jakbym był tam po raz pierwszy. Pełen wdzięczności, że dano mi łaskę przeżyć to na nowo, od wewnątrz, jak Mszę, i podziwiać, jak wielka może być różnica, kiedy tę samą rzecz ogląda się w jej perspektywie duchowej. Modląc się w Betlejem, gdzie narodził się Zbawiciel, i w Wieczerniku na górze Syjon, gdzie narodził się Kościół święty, powtarzałem w zmienionej formie tamte słowa: "Panie jestem godzien, aby tu przychodzić do Ciebie, ale powiedz tylko słowo..." I On nie odmawiał mojej prośbie, jak nie odmawia podczas Mszy, bowiem dusza doznawała i doznaje owego uzdrowienia, pokornieje i umacnia się zarazem, starając się sprostać temu, co nieśmiertelne
(Marek Grzesiński, reżyser; Z ankiety: Czym dla mnie Msza święta, opracował i posłowiem zaopatrzył ks. ław Niewęgłowski, Warszawa 1988).


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Eucharystia w naszym zyciu 04
Eucharystia w naszym zyciu 25
Eucharystia w naszym zyciu 14
Eucharystia w naszym zyciu 26
Eucharystia w naszym zyciu 01
Eucharystia w naszym zyciu 17
Eucharystia w naszym zyciu 27
Eucharystia w naszym zyciu 08
Eucharystia w naszym zyciu 20
Eucharystia w naszym zyciu 20
Eucharystia w naszym zyciu 22
Eucharystia w naszym zyciu 06
Eucharystia w naszym zyciu 13
Eucharystia w naszym zyciu 28
Eucharystia w naszym zyciu 02
Eucharystia w naszym zyciu 11
Eucharystia w naszym zyciu 16
Eucharystia w naszym zyciu 19
Eucharystia w naszym zyciu 19

więcej podobnych podstron