o dziadka — zwierzał się Milordziak żonie. — Słyszysz, jaki znów wesoły?
Tymczasem radosne pogwarki w gnieździe nie ustawały, Dziadek chciał otworzyć drugą butelkę, ale ptak nie zamierzał już pić. Zaczęli klekotać ze sobą ciszej, zupełnie jakby się naradzali.
W pewnej chwili Wojtek rozłożył skrzydła i wyfrunął z gniazda. Nie oddalał się jednak, tylko krążył dokoła. Dziadek wodził za nim uważnie wzrokiem. Bocian klekotał coś bez przerwy, a stary tylko słuchał.
Co pewien czas Wojtek odpoczywał, następnie znów wzbijał się w powietrze i prezentował bardziej skomplikowane tajniki lotu.
Ludzie nie mogli zrozumieć, co to wszystko ma znaczyć.
— Czy ten bocian zwariował?— pytali.
—■ Coś mu się widać musiało pokręcić we łbie od tej gorzały — mówili.
Skubany cieszył się z tego powszechnego zainteresowania ptakiem. Przynajmniej turyści byli zajęci i nie zawracali mu głowy.
— Mógłby tak sobie polatać jeszcze parę dni — westchnął.
Ptak nie przerywał pokazów. Powietrzne ewolucje trwały już trzeci dzień. Teraz, w czasie krótkich odpoczynków w gnieździe, coraz mniej klekotał i dziadek rzadziej mu odpowiadał.
Tego dnia wzmożone popisy trwały od wczesnego rana. Dziadek jak zwykle podzielił się z kamratem śniadaniem, ale wódki nie tknęli. Ludzie przeczuwali, źe stanie się coś nadzwyczajnego.
Gdy turyści spożywali w hotelu obiad, potężny klekot poderwał ich na nogi. Wybiegli przed drzwi i zobaczyli na niebie stado bocianów. Kilkunastu skrzydlatych .przybyszów krążyło nad topolą i wtedy stało
ISO
u1 ! f li lii —:•::I;>!4■ 11.1,:j;s • = ' ':• •
■ :->rf l'ł *.......Wij h -',1: = ■• .;■■ •
k * K J ,.‘1 .«.....''-i li'^' m"'i '•f'i.|ł
. ł i J- ■' i I ' ' I,: , i . : ' r. • -
' l ł 1 <•' ..ł f: - •• . ..
* ł*
• I
1
1:
pi
I
; i
I
I
t
\
i
)
• J
' J
J
•1
i
i
I
r
I
r I 'j
11 •I
I
!
. I .. I
i
f' I. I
■!ijł
•ił
I •
i:*
I
ll
się jasne, że wywołują swojego ziomka, a może i tego chorego, którego nigdy nie widzieli.
W gnieździe zapanował ruch. Wojtek, przynaglany, stanął na krawędzi i rozłożył skrzydła. Okrzyk zdumienia wyrwał się z piersi ludzi, gdy zauważyli, że dziadek zrobił to samo. Turyści nie mogli pojąć o co chodzi. Skąd raptem w gnieździe wziął się człowiek ze skrzydłami u ramion.
Pierwszy poderwał się W oj tek. Dziadek zamachał skrzydłami, jakby chciał jo wypróbować przed daleką podróżą, po chwili odbił się od krawędzi gniazda i zawisł w powietrzu. Machnął raz, drugi i już był przy
Wojtku, który przez cały czas się za nim oglądał.
— Tato! — zawołał Milordziak i wyciągnął ręce do góry, jakby chciał złapać ojca, ale uświadomił sobie, że próżne wysiłki i dał spokój.
A tymczasem bociany zakreśliły ostatnie koło nad topolą, wzięły dziadka do środka i poleciały prosto na południe. Człowiek ze skrzydłami stawał się coraz niniejszy i mniejszy, aż wreszcie rozpłynął się w powietrzu i znikł ludziom z oczu. Ciszę przerwał głośny płacz .kobiety.
— Nie płacz, matka — powiedział Milordziak do żony — dziadek wróci do nas na wiosnę.
Ludzie rozchodzili się poważni i zamyśleni. Nikt nie dowcipkował, nie zadawał niedorzecznych pytań. Wszyscy byli do głębi poruszeni.
Tylko Skubany stał nadal i ściskał dłońmi skronie.
— Czy ja zmysły tracę? — wyszeptał. — Co tu się dzieje w tych Dzyndzy lakach? I co ja powiem ludziom?
Na Szczęście słowa były zbędne. Turyści uczestniczyli w czymś tak pięknym i wzniosłym, że ludzki język jest zbyt nieporadny, aby to opisać.
I
i
i
i
i
i
j
;! s ii.
i
r.
I'
i
ll
151