'— fle kosztuje litr?
— Trzydzieści złotych.
Wypiłam duszkiem. Dowiedziałam się nareszcie, co to
jest mleko I całe szczęście, że wzięłam ze sobą kanapki.
Babcia nie miała-czasu na zajmowanie się kuchnią. Dziadek jadł wieczorom owsiankę, kartofle były dla świń.
Sławek, gdy miał chęć, kroił sobie pajdę chleba i wyciągał z rozklekotanej lodówki kiełbasę. Nigdy nie zauważyłam, co jadła babcia.
— Nie jadacie obiadów?
— Jemy w niedzielę. Kto by miał czas bawić się przy kuchni. My już starzy. Nie musimy dużo jeść.
— A Sławek?
— Jak jest głodny, to je.
Dom zmarniał przez te dwadzieścia lat. W trzech izbach panował nieopisany bałagan. Ubrań nikt nie chował do ogromnej szafy, tylko kładziono je na krzesłach. Po kątach stały jakieś narzędzia, garnki, słoiki. Wszędzie poniewierały się szmaty, okien nie otwierano. Powietrze w mieszkaniu było zatęchłe, wilgotne. Dziadkowie zajmowali dużą izbę kuchenną. Sławek spał w osobnym pomieszczeniu na drewnianym łóżku z brudną, od miesięcy nie praną pościelą. Mnie umieszczono w „pokoju”. Tapczan, szafa, stół. Na ścianach święte obrazy pomieszane z portretami członków rodziny. Była jeszcze ciemna, ponura sień. Tu w lecie palono pod kuchnią. Drewnem i szyszkami. Na ogniu stał sagan na kartofle i czajnik z jakimś niezidentyfikowanym przeze mnie płynem. Był też garnek na wodę. Wieczorem mogłam się umyć w miednicy. W towarzystwie babci, dziadka i kur. Tylko Sławek gdzieś wychodził.
— Jak wy tu żyjecie zimą?
— Przywykliśmy. Ale jesteśmy starzy i ciężko nam.
— Teraz jest Sławek.
— Ano jest.
W ciągu tych czterech dni przekonałam się, że Sławek był z dziadkami czysto teoretycznie.
— Sławek * Trzeba dziś zwieźć siano z łąki *
— Babciu kochana. Jutro. Teraz jadę do mia
mówiłem się z kolegą.
Wrócił pijany. Położył się spać w stodołę. Rano n
iCc>. Po sićino 00' f.Kfhóf BmIdIcci nwriir^nlił
— Sławuś, wypędź krowy!
Wypędził nad rzekę. Posłuszriie. bez sprzeciwu. Zaczepił łańcuchy o paliki i położył się spać w cieniu. Dziadek przywiózł siano. Był zmoczony. Ciężko oddychał. Miał prawo i do zmęczenia i do sapania — skończył osiemdziesiąt łat. Zjawił się Sławek. Znów wypoczęty, piękny i silny. Zaczerpnął wodę ze studni, pochlapał się w miednicy, włożył czystą koszulę, wyciągnął z komórki rower.
— Babciu, weźmiesz krowy z łąki. Ja już pędzę. Umówiłem się w T. z dziewczyną.
— Sławuś! Ja już nie mam siły.
— Babciu kochana! Jeszcze ten jeden raz.
Nie widziałam go więcej. W niedzielę, gdy wstałam, Sławek był już w drodze do Warszawy. Babcia wkładała odświętną chustę — szła do kościoła. Dziadek zanosił się kaszlem za ścianą.
— Czy mogę znów przyjechać za tydzień? — spytałam na pożegnanie.
— Niech pani przyjeżdża.
— Może wam coś przywieźć?
— Suchego chleba. Wy tam w mieście wyrzucacie,'a u nas się przyda.
— Tylko chleb?
— Jakby pani miała stare wełniane skarpety. Mogą być podarte.
Przyjechałam po dwóch tygodniach. Lał deszcz. Wyskoczyłam z samochodu na błotnistą ścieżkę. Z chałupy wyszedł Sławek.
— Już myślałam, że pani do nas nie przyjedzie. Spodziewaliśmy się w zeszłym tygodniu...
, — Nie mogłam. Siano już zwieźliście?