Rozdział I
Słońce zachodziło malując na niebie różowe i pomarańczowe wstęgi, zerwał się wiatr i o mało co nie porwał mojej palety. Chociaż był początek kwietnia, pogoda nie była zbyt wiosenna. Nawet ptaki nie świergotały radośnie rano gdy słońce wstawało. Spojrzałem przed siebie przymrużając oczy, wycisnąłem na paletę trochę czerwonej i odrobinę więcej białej farby i wymieszałem. Idealny blady róż. Umoczyłem pędzel i spojrzałem jeszcze raz by upewnić się czy moja pamięć wzrokowa mnie nie myli.
- Mogłabyś chociaż raz się nie ruszać?! JA TWORZĘ!
Wycierając pędzel o szmatkę spojrzałem z irytacją na siedzącą przede mną, na parkowej śnieżnobiałej ławce, kobietę. Ze znudzeniem na twarzy bawiła się rondem kapelusza, gdy na mnie spojrzała jej niebieskie oczy zaiskrzyły a usta wygięły się w lekkim uśmiechu.
- Mark ale ja już nie mogę… siedzę tak już od godziny! Zmarzłam, wiatr wieje, pewnie moja fryzura się popsuła! I jak ja teraz wyglądam?!
Kobieta, a raczej nastoletnia dziewczyna moja pierwsza i jedyna jak na razie modelka, była obdarzona niesamowitą urodą. Gęste blond loki, opadające lekko na ramiona, wielkie niebieskie oczy ukryte pod firanką rzęs, pełne jasnoczerwone usta, ponętne kształty… każda kobieta spoglądała tęsknie na jej figurę… każdy mężczyzna marzył by spojrzała właśnie na niego i obdarowała go swoim uśmiechem. Pochlebiało jej to i podbudowywało jej próżność. Właśnie taka Rosalie Hale - piękna, inteligentna ale i próżna. Przy okazji była moją starszą siostrą. Miała osiemnaście lat a jej całym światem były bale, gdzie liczni bogaci panowie obdarowywali ją komplementami, suknie i herbatki z przyjaciółkami. Chociaż od kiedy zaręczyła się z tym Kingiem, synem dyrektora banku w którym pracował nasz ojciec, każda jej myśl była poświecona zbliżającemu się ślubowi. To już za tydzień. Za tydzień miałem stracić najbliższą mi osobę. Westchnąłem cicho, odkładając szmatkę na ziemie. Spojrzałem na nią, przyglądała się swojemu pierścionkowi który dostała od narzeczonego. Nie mogłem się nadziwić tym że jestem niemal jej kopią, no może byłem rok młodszy i mniej próżny… w ogóle nie byłem próżny jak Rose. Czasem mnie irytowała swoim zachowaniem, tym puszeniem się wśród towarzystwa ale ją kochałem, była moją siostrą pragnąłem jej szczęścia. Obiecałem sobie że jeśli Royce ją skrzywdzi, ja skrzywdzę jego…
Teraz siedziała w parku a ja próbowałem uwiecznić jej osobę na płótnie. Próbowałem a ona sukcesywnie mi w tym przeszkadzała.
- Rose wyglądasz jak zwykłe olśniewająco. Twoje włosy są w jak najlepszym porządku i na Boga daj mi skończyć! Bo jak nie to domaluje coś co ci się nie spodoba.
Zagroziłem jej, uśmiechając się szeroko widząc w wyobraźni jak się wścieka oglądając moją idealną karykaturę jej olśniewającej twarzy. Nadal pamiętałem jaką mi reprymendę zaserwowała gdy po raz pierwszy ją namalowałem, w krzywym zwierciadle… dawno się tak nie uśmiałem. Tak szybko mówiła ze aż jej idealna fryzura się popsuła… Rose spojrzała na mnie, skrzywiła się i westchnęła. Usiadła sztywniej na ławce przybierając poprzednią pozę. Wygładziła fałdy bladoróżowej spódnicy i uśmiechnęła się.
- Ale tylko chwilkę, umówiłam się z Verą. Muszę z nią omówić kilka kwestii związanych ze ślubem.
Acha… ślub, ślub i ślub. Oj Rose, Rose… pokręciłem głową. Będzie mi jej brakowało. Poczułem dziwną gulę w żołądku… nie chciałem jej stracić. Chociaż oprócz niej miałem jeszcze brata. Ale Alexander nie nadawał się na mojego towarzysza, miał dopiero pięć lat i żył w świecie Indian i Kowbojów. To z Rosalie miałem dobry kontakt… lepszy niż z ojcem i matką. Oboje się dobrze rozumieliśmy. To do mnie przychodziła gdy była smutna albo gdy dopadały ją jakieś wyimaginowane kompleksy. To z nią wymykałem się nocą z domu by popatrzeć na spadające gwiazdy. Może i była próżna, ale wiedziałem że nie myśli tylko o sobie. Wiedziałem że zawsze mogę do niej przyjść. I miałem nadzieje że nadal będę mógł.
- Dobrze, tylko siostra błagam… nie ruszaj się! - rzuciłem jej ostatnie błagalne spojrzenie zanim zanurzyłem pędzel w farbie o barwie letniego zboża.
Malowanie było tym co najbardziej lubiłem. Wprost kochałem. Nie mogłem wyobrazić sobie życia bez możliwości malowania. A nie powiem, talent miałem. I to wielki. Oczywiście gdzie mi tam do Picassa, Modiglianiego czy Van Goga… ale umiałem malować. Swoją przyszłość wiązałem z moją pasją, rodzice z trudem to zaakceptowali. Chcieli by został bankowcem, tak jak ojciec. Uważali że z malarstwa nie przeżyje. Byli strasznymi materialistami i niestety Rosi oddziedziczyła to po nich. Nasza rodzina była typową przedstawicielką klasy średniej. Ojciec, Mark John Hale senior, od niepamiętnych lat pracował w banku przyszłego zięcia mojej siostry, Royca Kinga seniora. Był ze swojej pracy dumny, uważał że tylko ciężkiej pracy i pilności doszedł do tego co miał. Matka, Eleonora Hale, zajmowała się domem, chociaż nie wiem czy wydawanie poleceń służbie można nazwać zajmowaniem się domem. Oprócz tego wychowywała nas, troję pięknych pociech z których najbardziej rozpieszczona była piękna córeczka. Gdy tylko dorosłem do tego by móc samodzielnie decydować o sobie, domyśliłem się czemu to właśnie Rosa była tą najukochańszą. Rodzice nie byli zadowoleni ze swojego statusu społecznego więc po prostu chcieli się posłużyć urodą Rosi i dzięki niej się wybić. Po tym jak wrócił syn dyrektora banku, robili wszystko by poznał Rosalie. No i poznał. Przez prawie miesiąc przysyłał róże, fiołki… nie dość że moja siostra była szczęśliwa to ja mogłem dowolnie komponować kwiaty i przenosić ich piękno na płótna. Po jakimś czasie, ku uciesze moich rodziców, oświadczył się i został przyjęty…
Przeciągnąłem ostatni raz pędzlem po płótnie gdy słońce zaszło już całkowicie, odszedłem kilka kroków by zobaczyć co stworzyłem. Na pewno był to jeden z lepszych obrazów które do tej pory spłodziłem.
- No Rosi, koniec. - zabrałem się za pakowanie farb i pędzli.
Rosalie wstała z ławki i podeszła do sztalug by obejrzeć obraz. Stała kilka minut, albo i sekund, w milczeniu i patrzyła na siebie pośród młodej zieleni i zachodzącego słońca. Nie ma co, moja siostra na moim obrazie wyglądała jak nimfa… i kto tu jest próżny.
Schowałem do torby moje „narzędzia” i spojrzałem na siostrę, po jej policzkach płynęły łzy.
- Rose? Dobrze się czujesz? Czemu płaczesz? Nie podoba ci się?
Pokręciła przecząco głową.
- Nie braciszku, wręcz przeciwnie… bardzo mi się podoba. Dziękuje.
Nie zważając na farbę, przytuliła mnie. Nadal pachniała fiołkami.
- Rosi bo się pobrudzisz! - zawołałem radośnie wyswabadzając się z jej uścisku.
Popatrzyła na mnie i roześmiała się perlistym śmiechem.
- Oj Mark, ty to zawsze umiesz wszystko popsuć. - potargała mi włosy - Na mnie już pora, Vera pewnie się niecierpliwi.
- Odprowadzę cię. - rzuciłem gdy chowałem obraz do wielkiej torby
- Daj spokój, to tylko kawałek. Zresztą nie będziesz dźwigał sztalug i obrazu. Zobaczymy się w domu.
Ucałowała mnie w czoło i radośnie poszła przed siebie. Pokręciłem głową i jakimś cudem zabrałem się z moim dobytkiem i wróciłem do domu.
Gdybym wtedy wiedział że to był ostatni moment, że to była moja ostatnia chwila spędzona z tą próżną blondynką, zrobiłbym wszystko by trwała wieczność…
Było już bardzo późno, niebo przybrało barwę głębokiego granatowego. Nie było gwiazd, sama ciemna, niemalże czarna przestrzeń nieba była tajemnicza i mroczna. Dreszcze przebiegły mnie po plecach. Najgorsze było to że Rosalie jeszcze nie było. Plotkara jedna.
Siedziałem u siebie w pokoju, próbując skupić się na książce ale coś nie dawało mi spokoju. Jakieś dziwne uczucie dręczyło moją duszę, byłem niespokojny…
Zszedłem na dół, w salonie zastałem ojca który siedział na fotelu i popijał szkocką.
- Mark, synu czemu nie śpisz?
Usiadłem na kanapie naprzeciw niego.
- Niepokoje się o Rosalie. Powinna już wrócić.
Ojciec pokiwał lekko głową, też się martwił o córkę.
- Dzwoniłem do Very, mówiła że Rosi wyszła od niej jakieś półtorej godziny temu…
Spojrzałem na ojca, to niemożliwe że on siedział tak spokojnie! Przecież od Very do naszego domu jest jakieś półgodziny spacerem! Wstałem i podszedłem do okna.
- Pójdę w stronę domu Very, może ją spotkam.
Rzuciłem w miarę spokojnie, wydawało mi się że niebo zrobiło się jeszcze bardziej granatowe.
- Późno już… - głos ojca był przesączony zmęczeniem.
- Pojdę.
Minołem fotel ojca i poklepałem go po ramieniu. Ubrałem się szybko i wyszedłem w tajemniczą ciemność. Ulice oświetlało lekkie, blade światło latarń. Potworna cisza i nieprzenikliwa ciemność podsuwała mojej wyobraźni okropne scenariusze.
Byłem w połowie drogi, gdy minąłem grupę pijanych mężczyzn którzy śmiali się w niebogłosy. Idioci. Pokręciłem głową i okryłem się mocniej płaszczem. Przeszedłem na drugą stronę ulicy gdy mój wzrok przykuł kawałek jasnego materiału pod latarnią. Podszedłem bliżej, a serce zaczęło mi bić jak oszalałe. Dookoła było pełno krwi, a materiał okazał się kapeluszem Rosalie który miała dziś w parku…
Zabrałem kapelusz i ile sił w nogach pobiegłem do domu…