May Grethe Lerum
Parafia Lyster, pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia 1742
Na cmentarzu ludzie kręcili się przy nagich nagrobkach, gęsiego albo grupkami podchodzili do mogił najbliższych i oddawali cześć zmarłym, zapalając świece albo czyniąc święte znaki. Z ust wydobywały się obłoczki pary, osiadając na brodach i wąsach w postaci lodowych kryształków.
Kobiety nosiły czarne peleryny albo grube kożuchy. Niektóre miały na sobie okrycie z brunatnych skór niedźwiedzich albo też wilczych czy lisich. Pomimo uśmiechów na twarzach trzęsły się z zimna, przytupywały nogami w ciężkich zimowych butach. Wtulone w matki i babki dzieci szukały kieszeni albo silnej dłoni, która ogrzałaby zmarznięte rączki. Ludzie spędzili w wielkim kamiennym kościele trzy godziny. W uszach niczym odległy szum wciąż rozbrzmiewał im monotonny głos pastora. Pochylali się nad grobami, ten i ów odmawiał długą modlitwę, inni spieszyli dalej, gdy tylko w powietrzu zawisł znak krzyża, a oczy przymknęły się na tyle, ile trwa zaczerpnięcie oddechu.
W domu czekały zastawione stoły i zapalone światła.
Był wieczór pierwszego dnia świąt, a któż by chciał się ociągać w taką noc i później iść samotnie przez wieś pogrążoną w mroku?
Zmierzch czaił się już w górach.
Trzeszczące drewno ostrzegało, że wraz z ciemnością nadciągnie mróz, a słońce wciąż było bardzo daleko. Wąziutki ciemny pasek pośrodku białej płaszczyzny zapowiadał, że chłód, który jeszcze przed Nowym Rokiem nagle zamknął ludzi w skrzypiących objęciach, całkiem poskromi zielony fiord.
Kobietą, która oderwała się od życzliwej gromadki i pozwoliła powozowi odjechać, była Johanna Bendiksdatter Karlsgard. Jej matka Amelia poklepała tylko córkę po policzku, gdy Johanna oświadczyła, że chce sama wybrać się piechotą na blisko godzinny powrotny spacer do domu, żeby pomyśleć i poczuć świeże powietrze oczyszczające umysł. Była już mimo wszystko prawie dorosła. Od wielu lat pracowała u boku Marji i podobnie jak ona miała dobrą rękę do chorych. W dodatku odziedziczyła po babce jej śmiałość, choć było też w niej coś z ostrożności matki. Właśnie owa ostrożność często sprawiała, że Hanna zamykała się w sobie i uciekała od twardych spojrzeń ludzi. Ale duchów się nie bała.
Obejrzała się przez ramię, kiedy już wyszła poza drogę. Śniegu prawie nie było, jedynie ciężkie grudy szarego lodowego błota zamarzły w twardą niczym kamień skorupę, pokrywającą zeszłoroczne kępy trawy, której nikt nie skosił i nie zebrał do stodoły.
Pod nogami jej trzeszczało, zmarznięte źdźbła w lodowej szacie nie mogły się miękko uginać.
Hanna najbardziej się bała, że ludzie, którzy dostrzegą ją zmierzającą ku urwisku poniżej cmentarza, odgadną, dlaczego tam idzie. Dlatego zboczyła i poszła trochę wyżej. Przystanęła na zboczu, zapatrzona w fiord, jakby chciała podziwiać widok, dopóki światło dzienne całkiem nie zniknie.
Słyszała cichnące głosy ludzi wracających z kościoła, turkot odjeżdżających wozów, kroki skrzypiące po zmrożonej drodze. Wkrótce wierni zniknęli za zakrętem, pozostawiając kościół w samotności.
Dźwięk dzwonów wśród gór zdawał się kruchy, a zarazem mroczny. Wreszcie i on ucichł.
Zmierzch był teraz jasnobłękitny.
Hanna czekała, czuła, jak mróz szczypie palce, a ramiona skrzyżowane na piersi pobudza do drżenia.
Czapka naciągnięta na brązowe włosy wywoływała swędzenie, lecz ani to, ani mróz nie potrafiły sprowadzić myśli na inne tory.
Obiecała babce, że przyjdzie tu dziś wieczorem. Przyrzekła, że w niewielkim zagłębieniu na zboczu położy garść suszonych owoców dzikiej róży.
W każdy pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia od wyjazdu Marji mała Hanna dotrzymywała obietnicy.
Nikt inny nie postawił nogi przy tym grobie, nie oznaczonym i przeklętym. Kiedyś, za dawnych czasów, było to najświętsze miejsce wikińskiego wielmoży. Kiedyś w tej ziemi chowano potężnych wodzów i ich żony. Spoczywali tu owinięci w piękne materie, z całym dobytkiem, narzędziami i łodziami, które mieli zabrać w ostatnią podróż.
Może i Rein się do nich przyłączył. Może dawny bóg, którego imienia nikt już nie śmiał wymówić, ulitował się nad wyklętymi.
Hanna z czułością zacisnęła palce na pomarszczonych owockach w kieszeni. Kłaczki na końcu kłuły, ale dzika róża wydawała z siebie zapach, który budził sympatię i czynił wyschnięte kulki pięknymi. Mar ja nauczyła małą Hannę, jak się z nimi obchodzić, by zachowały aromat, a nasionka życiodajną siłę. Do tej pory jednak żadne nie wykiełkowało. Grób leżał równie pusty latem, jak i zimą. Hanna leciutko zadrżała. W lecie na kamienistej łączce nad urwiskiem widać było plamę gołej ziemi.
Grób Reina odstraszał nawet trawę.
Ale nie ją.
Za dużo wiedziała o bólu, jaki łączył się ze śmiercią tego przeklętego.
Jedenaście lat, nieskończenie długi czas...
Tego lata, strasznego lata pełnego koszmarów, była jeszcze dzieckiem, niedużą, lekkonogą dziewuszką. Trzy kobiety znaleziono uduszone, czwarta niemal cudem zdołała ujść z życiem. Tą czwartą była jej babka, Marja Oppdal, pani na Vildegard, dawna władczyni Wdowiej Zagrody. Teraz dworem, który nosił nazwę Karlsgard, rządziła jej córka Amelia. Ona i jej mąż Bendik otrzymali go w darze zaraz po ślubie, chociaż Marja wciąż była silna i młoda. Hanna niewiele wiedziała o losach babki, rozumiała jednak, że życie tej szorstkiej kobiety o włosach ciemniejszych niż jej własne musiało być niezwykle interesujące. A teraz, kiedy Marja przekroczyła już pięćdziesiątkę, nie zasiadła przy ogniu, żeby odpocząć, jak robiła większość ludzi w jej wieku. Opuściła wieś. Ale nie popłynęła jedną ze swoich szkut do Bergen, by tam kupić srebro, kryształ i dobrą wódkę, jak czyniły inne panie z wielkich dworów. O, nie, Marja miała do załatwienia sprawę w wielkim świecie, w miejscach, które Hanna mogła odwiedzać, jedynie wodząc palcem po pożółkłych kartach mapy.
Daleko na Wschodzie za wielkimi miastami i królestwem Danii leżał kraj, gdzie ludzie żyli w bogactwie, o jakim tutaj się nie śniło. Wielkie zamki, ulice brukowane złotem, potężny Ojciec, który tu na ziemi odgrywał niemal rolę Boga. Hanna dość się naczytała o tym baśniowym królestwie, by zazdrościć babce jej przygody. Nie należało jednak zapominać, po co Mar ja tam pojechała. Gdzieś na tamtej ziemi był jej syn, a przynajmniej jego grób. Niemal całe życie przeżyła, tęskniąc za tym chłopcem, bliźniaczym bratem Amelii, nieznajomym wujem Hanny.
Może w tym roku powrócą do domu.
A może nie.
Marja wyjechała przed dwoma laty. Dwa lata temu zabrała Hannę do siebie i wyznała jej prawdę o dzikiej róży.
Niestety, Hannie nigdy nie powiodła się sztuka, którą Marja opanowała. Jej kwiaty nigdy nie zdołały przeżyć w glinianym naczyniu, a nasionka ginęły wraz z liśćmi na drzewach. Z nadejściem Bożego Narodzenia zostawały tylko suche wyschnięte owocki, a na brunatnych odnóżkach, które każdej jesieni tak troskliwie sadziła, nie chciał zakwitnąć żaden kwiat.
Ale przed jedenastoma laty widok róż wywołał wzburzenie wśród ludzi, gdy po świątecznej mszy popatrzyli daleko przez pola. Delikatne, barwne płatki były niczym krew pomieszana ze śniegiem. Zachowały świeżość, jak kolor na ustach Marji.
Róże wśród śniegu na grobie mordercy.
Jedynie Hanna wiedziała, że Rein nie spoczywa w tej mogile samotnie.
W dalekiej podróży towarzyszył mu także nie narodzony syn.
Nigdy nie mówiła nikomu o dziecku, które tak niespodziewanie zamieszkało w jej ciele. Sądziła, że kobieca moc dawno ją opuściła, tak była zmęczona i spięta, a lato, kiedy Rein zjawił się w wiosce, zmieniło się w koszmar. Nie wierzyła, że to on jest mordercą, lecz jednocześnie zbyt wiele śladów dowodziło jego winy. Mimo to dała się wciągnąć w jego grę, wykorzystywała go, odkrywała nowy żar we wszystkich swoich czynach i pragnieniach.
A potem go zabili.
Niedużo później zbrodniarz zacisnął łańcuszek wokół szyi Marji. I fakt, że życie ocalił jej syn skazanego na śmierć, czarnooki Ravi, niezwykły chłopiec, przy którym ludzie czuli się jak owce na wąskiej skalnej półce nad przepaścią, było czymś w rodzaju łaski.
Marja opowiedziała wnuczce o wszystkim. Mówiła o Sophii, która nie zdołała wywiązać się ze swojej części umowy małżeńskiej, przez co groziło jej niebezpieczeństwo, że zostanie wyrzucona za drzwi, równie uboga i bezbronna jak wówczas, gdy przybyła do wioski. Młoda kobieta, ostatnia żona karczmarza, igrała z mocami, których nie znała, lecz wreszcie dosięgła ją sprawiedliwość. Miała na sumieniu trzy ludzkie istnienia, a może cztery.
Marja z trudem przełknęła ślinę i ostatnią część historii opowiedziała zachrypniętym szeptem:
- Musiałam to komuś wyznać. Jesteś już dość dorosła, Hanno. Być może zrozumiesz... Wydaje mi się, że już wtedy wszystko zrozumiałaś.
- Tak strasznie się bałam, babciu. Ravi... szedł za mną. Przestraszył mnie... i Erlenda. Myślałam... Zmusił mnie, żebym wyjęła lekarstwo z twojej szafki, babciu.
Powiedział, że to sprawa życia i śmierci. Twojego życia! Byłam pewna, że użyje leku, by zabić. Że jest takim samym potworem jak jego ojciec...
Przygryzła wargę, wystraszona zerknęła na Marję, wszak babka kochała tego obcego, którego inni posądzali o to, że jest mordercą. Hanna poczuła, jak płoną jej policzki.
Babka nie dostrzegła rumieńca, nawet nie drgnęła, słysząc nie przemyślane słowa wnuczki.
- Tak, ci obdarzeni zdolnością widzenia budzą grozę. Ale Rein był inny. On...
Nie znalazła odpowiedniego słowa. Hanna mrugała tylko przejęta, gładząc babkę po ręce.
- Nie chciałam tego dziecka. Byłam w szoku. Ja... prawie się cieszyłam, kiedy umarło. Tak spokojnie i cicho, że nie poczułam nawet nic poza kilkoma skurczami w brzuchu.
- To chyba jeszcze nie było dziecko - powiedziała dziewczyna z oczami pełnymi łez współczucia.
Z gardła Marji wydobyły się jakieś dziwne dźwięki, ale oczy miała suche, gdy ze spokojem wytrzymywała spojrzenie wnuczki.
- To było dziecko. Nawet jeśli nie miało ciała i duszy jak my. Owinęłam je w jedwab i znalazłam dla niego miejsce. U jego ojca.
Hannie zaparło dech w piersiach.
Ale po chwili zastanowienia czyn babki nie wywoływał już takiego wzburzenia. Marja zawsze chadzała własnymi drogami, na ogół postępowała słusznie, chociaż rzadko wybierała wytyczoną przez innych ścieżkę.
- Na pewno spoczywają teraz w pokoju. I nikt nie wie, dokąd wyjechał Ravi. On nie z tych, którzy by zostali tylko po to, żeby zadbać o grób, nawet jeśli to mogiła ojca...
Marja popatrzyła na nią tak dziwnie.
- Nie bój się Raviego, Hanno. On tylko jest po prostu inny.
Hanna skuliła się na krześle.
- Wygadywał tyle okropnych rzeczy, boję się go bez względu na to, co mówisz.
Babka znów pokiwała głową. Zapatrzyła się w ogień płonący w wielkim murowanym piecu w kącie izby na Vildegard.
- Może i lepiej, moja kochana. Tacy ludzie nie przynoszą szczęścia ani sobie samym, ani tym, których kochają. Ja to wiem... wiem.
- Twój Rein już teraz odpoczywa. W pokoju - powtórzyła na pociechę.
Babka odwróciła się, jak gdyby nagle przebudzona ze snu.
- Tak, i ja tak myślę. Mimo wszystko to nie pastor daje nam pokój. Raczej przeciwnie...
Uśmiechnęły się lekko do siebie, nieraz czuły na karku nieprzyjemny oddech pastora. Był on słabym, łatwo ulegającym wpływom człowiekiem, dlatego nie obawiały się jego wizyt na Vildegard. Odmawiały modlitwy za chorych, prosiły o święconą wodę do obmycia zmarłych, a pastor zapominał o tym, co niekiedy szeptano mu do ucha, i ze spokojnym sumieniem opuszczał kobiety z Vildegard. Nikt tu nie odprawiał czarów ani też nie czcił diabła. Trzema kobietami powodowała najczystsza miłość bliźniego, to dzięki niej utrzymywały miejsce, którego drzwi zawsze były otwarte dla wszystkich chorych i potrzebujących. Nie odgradzały się od ducha Bożego i to właśnie On leczył chorych bardziej niż wszystkie te maści, napary i suszone zioła, dosypywane do wody i do wódki.
- Pójdziesz w następne święta na ten grób, Hanno. Właśnie po to opowiadam ci to wszystko. Widzisz, ja wyjeżdżam...
Hanna przypadła do kolan babki, nie potrafiła wyobrazić sobie życia bez tej kobiety o mocnych rękach i czarnych włosach z siwymi pasmami, przy której czuła się taka bezpieczna.
Niebieskie oczy spokojnie płonęły w półmroku. Ich siła napełniła Hannę otuchą.
- Sprowadzę do domu Karla Martina. Odnajdę go, nawet gdybym miała go szukać do końca swoich dni. Jego albo jego grób. Muszę wiedzieć, muszę...
Hanna pokiwała głową wtuloną w kolana babki. Czuła bijący od nich zapach trawy, ziemi i perfumowanego tłuszczu z gotowanych maści.
- Dobrze, babciu, zatroszczę się o róże. Odpowiedziała tak zwyczajnie. Wciąż jednak nie udawało jej się dotrzymać obietnicy. Delikatne gałązki umierały, jeszcze zanim jesień zmieniała się w zimę.
Zostawały tylko owoce.
Hanna przez moment stała, czując, jak mróz szczypie policzki. Ogrzała w dłoni kilka okrągłych owocków z pomarszczoną skórką.
Potem pochyliła się prędko, spróbowała rozgrzebać lodową pokrywę na zamarzniętej kałuży, która zebrała się w zagłębieniu w ziemi.
Lodu nie dało się usunąć.
Ułożyła owoce dzikiej róży bezpośrednio na zimnej przejrzystej jak szkło powłoce.
Lód błysnął niebiesko, czerwone owoce odbiły się w nim, widać było, że pochodzą zupełnie z innego czasu.
Hanna przykucnęła na chwilę, a potem przysypała je garścią suchego śniegu i lodowych kryształków. Miała świadomość, że żadne nasienie nie wykiełkuje zasiane w śniegu i lodzie.
Ścisnęło ją w żołądku. Cierpienie babki wciąż tkwiło w jej własnym ciele, lecz i post tego dnia czynił myśl o uginającym się od jadła świątecznym stole niemal obsesją.
Posiedzi tu jeszcze przez chwilę.
Jeszcze przez kilka minut wytrzyma ukąszenia mrozu, a potem ruszy w powrotną drogę. Wokół niej zapadła już prawie ciemność.
Widziała swój własny oddech niczym chmurę białej mgły otaczającą twarz.
Na górze przy cmentarzu trzasnęły jakieś drzwi.
To zapewne ostatni z kościelnych sług skończył wreszcie pracę na dzisiaj i mógł wracać do domu.
Hanna została sama.
Poczuła, że cała drży. Mocniej objęła się rękami pod peleryną.
Przed jej oczami pojawiła się nagle młoda wyrazista twarz. Spod czarnej sztywnej grzywki błysnęły czarne jak węgle oczy. Płonął w nich ogień. Wąskie wargi rozciągały się w leciutkim, niemal drwiącym uśmiechu.
Hanna odegnała ten obraz, wolała widzieć wysokiego jasnowłosego chłopaka o miękkich ustach, które zawsze mówiły jej tyle pięknych słów.
Palce pod peleryną zacisnęły się na maleńkiej broszce. Krzyżyk, serduszko i kotwica. Nosiła ją od szesnastych urodzin, lecz miała o wiele dłużej. Broszka od Erlenda. Pierwszy znak tego, że przed nimi była otwarta prosta droga. Złożyła ręce na podarku i podziękowała Bogu za Erlenda.
Ale wspomnienie czarnowłosego chłopaka pozostawiło cierń w sercu. Próbował i to jej odebrać. Twierdził, że powinna się odwrócić od Erlenda, że jest niebezpieczny. Hanna była wtedy jeszcze dzieckiem i zazdrość tego chłopca strasznie ją przeraziła.
Od Erlenda spotkało ją samo dobro.
Odetchnęła głęboko. Zimne powietrze zakłuło w płucach. Staranniej otuliła się chustą, ciężko tupiąc odeszła kilka kroków od grobu.
- Zrobiłam to, o co mnie prosiłaś, babciu, ale musisz już niedługo wrócić do domu. W przyszłe Boże Narodzenie... będę już być może mężatką. Wtedy na pewno wrócisz tutaj, babciu, i zadbasz o róże, których mnie nie udaje się ocalić.
Jej ślady były jedynie lekkimi wgnieceniami na ściśniętej mrozem ziemi. Lekki śnieg całkiem by je zakrył, ale granatowe niebo trwało bezchmurne, pokryte tysiącami migoczących świateł z okienek aniołów.
Porządnie już zmarzła i chciała odejść, pobiec przed siebie, żeby rozgrzać krew w żyłach.
Z jakiegoś powodu jednak nie ruszała się z miejsca.
Jak gdyby na coś czekała.
Wędrował cały dzień po pokrytych lodem moczarach, na których jedynie cienkie słupy marznących oparów, wydobywające się z cieplejszych oczek bagniska, tańczyły wokół niego niczym zaklęty oddech. Niekiedy w rozbawionych białych obłokach dopatrywał się ludzkich postaci, zwykle jednak szedł samotnie wśród tego tchnienia ziemi.
Ravi syn Reina zawsze był w podróży. Już jako maleńki chłopiec towarzyszył ojcu w nieustannej tułaczce, nie było wioski ani miasta, które zatrzymałyby ich na dłużej niż parę tygodni. Pewnego lata, dawno temu, pozostali w jednym miejscu przez tak długi czas, że zaczęli zapuszczać tam korzenie. To przesądziło o ich losie. Ojciec leżał teraz głęboko w ziemi, w tej przeklętej ziemi, na której Ravi nigdy nie mógł zaznać spokoju.
Wałęsali się wśród gór wzdłuż fiordów, żyli dzięki własnej bezczelności i strachowi, jaki ludzie żywili wobec obcych włóczęgów. Ojciec niekiedy zatrudniał się na parę dni, był silnym, żylastym mężczyzną i umiał pracować, kiedy tylko mu się chciało.
Raz dostał za pracę kawałek chleba, to znów trochę kapusty, z której mogli ugotować zupę. Ale potem przychodziły dni, noce i całe tygodnie, kiedy to żywili się wyłącznie korą drzew i gorzałką z dzbana, który zdawał się nie mieć dna. Wódka, otrzymywana za usługi, zawsze była marna, gorzka i paląca. Chłopiec wcześnie nauczył się trzymać z daleka, gdy głos ojca stawał się głęboki i szorstki, a oczy błyszczały mu od nienawiści.
Ale teraz nie pamiętał już razów.
Podczas gdy stopy coraz wolniej niosły Raviego przez moczary, ogarnęła go melancholia, jaka zwykle nachodziła go jedynie nocą.
Zwolnił kroku, wreszcie stanął na skraju bagniska, oddzielonego od lasu niskimi gęstymi zaroślami. Panował w nich mrok, choć grudniowy dzień wciąż był jasny i przejrzysty. Lekkie szczypanie w twarz mówiło Raviemu, że nadchodząca noc będzie jeszcze zimniejsza niż poprzednia. Powinien szukać schronienia.
Zeszłą noc spędził w kamiennej jaskini. Dzień wcześniej ułożył się na posłaniu ze świerkowych gałęzi, owinięty baranicą. Dawno już nie spał pod dachem. Tęsknił za ludzką siedzibą, lecz jednocześnie strach kazał mu wybierać raczej chłód i ból samotności, aniżeli żebrać u jakiegoś wieśniaka o miejsce wśród zwierząt.
Najczęściej wpuszczano go do środka, gdy o to prosił. Nauczył się utrzymywać cienką jak włos granicę oddzielającą groźby od uniżonych błagań. Wiedział też, że może dotknąć ludzkich ciał, nie podnosząc nawet palca. Potrafił sprawić, że zaczynali drżeć, oblewali się gorącem, serce waliło im jak młotem, ogarniał ich strach.
Miał nad nimi władzę.
Miał moc.
Ale był taki zmęczony, tak strasznie zmęczony.
Już nie wiedział, o co toczy się ta walka.
Wkrótce Boże Narodzenie.
Popatrzył na srebrzystoszare niebo, dostrzegł jakiś ruch na skraju lasu. Nastawił uszu jak zwierzę. Wysyłał takie same bezgłośne sygnały, jak jeleń na moment przed rzuceniem się do ucieczki.
To był jeleń, ale bez rogów.
Łania z tegorocznym cielęciem kręciła się wśród drzew, najwyraźniej kierując się ku bagnisku, żeby zbadać, czy w gęstych zaroślach nie znajdzie jakichś liści, którymi dałoby się napełnić brzuch. Mogła też ogryźć korę z małych brzózek, a spod lodowej pokrywy wydobyć zeschniętą trawę. Pogrzebała, poskrobała ją, mrucząc coś cicho, jakby chciała zachęcić jelonka, by poszedł w jej ślady.
Ravi obserwował zwierzęta, czuł, że serce uderza mu równiej.
Spokojnie zaczął iść w ich stronę. Jak myśliwy przekradał się wśród zesztywniałych gałęzi, lód pod nogami trzeszczał tak, że jelenie powinny wyczuć niebezpieczeństwo.
One jednak stały całkiem nieruchomo, niemal ze zdziwieniem patrzyły, jak się zbliża.
Ravi przy pasie ściągającym kożuch przypięty miał nóż.
Ale jego ręce się do niego nie zbliżyły, nawet gdy łagodnie się zatrzymał i jego oddech zmieszał się z parą unoszącą się z pysków zwierząt.
- Tak, tak... tak, moja kochana, ty na pewno to rozumiesz. Nie jestem groźny, jestem przyjacielem. Zgłodniałem, to prawda, ale nie zabiję twojego dziecka ani ciebie, mała. Ale może użyczysz mi na noc trochę swojego ciepła?
Robił tak już wcześniej.
Zachował mgliste wspomnienie z wczesnego, bardzo wczesnego dzieciństwa. Matka odeszła, a ojciec był taki... daleki. Ale on wtulał się w miękkie gęste futro, napełniał ręce ciepłem płynącym z wielkiego pulsującego serca. Pamiętał słodki zapach dzikiego zwierzęcia, brunatnoszare oczy, które tak dziwnie mu się przypatrywały. Pamiętał jego oddech, który w końcu ukołysał go i sprawił, że śniły mu się dobre sny.
Pamiętał krzyki i wstrętny chichot, gdy mężczyźni rzucili się na łoszę, ręce, które oderwały go od niej, silne i twarde jak żelazne młoty.
Zarżnęli ją na jego oczach, dziękując szczęściu za to, że im sprzyja. Leżała wszak tak spokojnie i pozwoliła myśliwym wziąć to, co chcieli. A chłopiec, co z nim? Oczywiście myśleli, że nie żyje, zabity przez wielkie zwierzę, które nigdy nie pozwalało ludziom się do siebie zbliżyć.
Kręcili głowami, gdy z płaczem wykrzykiwał przekleństwa. Ojciec wieczorem spuścił mu porządne lanie, lecz ojcowskie razy pamiętał jedynie jako krótkie czerwone przebłyski wśród wielkiej ciemnej rozpaczy i żalu nad bezbronnym zwierzęciem.
Przecież i tak nie umarliby z głodu.
Ravi zacisnął zęby, wyciągnął rękę do czujnej łani. Cielę było niewiele mniejsze od matki, wyrośnie z niego śliczny jelonek. Jeśli przeżyje, jeśli zdoła znaleźć dość pożywienia i ciepła w tę pierwszą w swoim życiu zimę.
- Spokojnie, mała, tylko spokojnie. Spójrz, będę teraz szedł za tobą, a ty chyba potrafisz wskazać drogę do jakiegoś miejsca, gdzie bezpiecznie przetrwamy noc.
Łania patrzyła na niego oczyma okolonymi białymi różyczkami śniegu.
Potem skierowała się z powrotem do lasu. Cielę maszerowało za nią, porykując cicho ze skargą, jak gdyby użalało się nad tym, że matce odjęło rozum.
Ale Ravi posuwał się za nimi w odległości dziesięciu kroków, przez las, w górę zbocza, po śliskiej oblodzonej skale.
Poniżej na równinie stał stary bróg. Ravi już wcześniej widział setki takich zszarzałych, rozpadających się szop.
Łania z małym pobiegła w innym kierunku.
Ravi uśmiechnął się do siebie.
Ułożył lepiej niewygodny ciężki worek na ramionach i ślizgając się, zaczął schodzić w dół w stronę szopy.
Przypominał sobie inne zimno, inną wyprawę, inny mroźny dzień przed wieloma laty.
Wtedy dźwigał jeszcze większy ciężar i po raz pierwszy czuł upojenie świadomością, że oto władza ojca została złamana.
Własnymi rękami zmusił półprzytomnego Reina do podniesienia się ze śniegu. Szarpał go i krzyczał z rozpaczy, popychał naprzód, chociaż rozgniewana zamieć targała nimi, igrając z ich życiem. Wtedy było ich dwóch.
Teraz został sam.
Wtedy wędrowali przez góry, do wioski ukrytej w głębi długiego fiordu, do Lyster.
Nie przypuszczali wówczas, że będzie to ostatni przystanek ojca.
Ravi z wielkim wysiłkiem pokonał końcowe metry dzielące go od brogu, który jakby wyrastał z szarego mchu i uśmiechał się do niego przez drzwi.
Dopiero kiedy stanął wewnątrz, czując lekki zapach gnijącej wełny i zmarzniętych owczych bobków, zrozumiał, że również teraz zmierza do Lyster. Wcześniej nie śmiał tego przyznać, nie chciał pozwolić, by jakakolwiek świadoma myśl kierowała jego krokami. Nawet wtedy, gdy szczęście mu sprzyjało i frachtowiec z miasta na wybrzeżu zabrał go na krótki sezon, kiedy to nauczył się ciężko pracować w zamian za strawę i łóżko.
Ale potem wróciło przekleństwo, a poczucie bezpieczeństwa rozsypało się po raz kolejny. Ludzie, wśród których znalazł własne miejsce, odsunęli się od niego, wykrzykując groźby.
Pewnego dnia być może nauczy się panować nad swoimi przerażającymi umiejętnościami. Był już na dobrej drodze, coraz częściej mógł kierować nawiedzającymi go wizjami. Widział zaginionych ludzi, pieniądze, kosztowności i dokumenty, których nie potrafiono odnaleźć. Niekiedy dobrze mu płacono za informacje, kiedy indziej odwdzięczano się jedynie obelgami i drwinami.
Ravi rzucił ciężki worek na klepisko. Ramiona go bolały, a ciało marzyło jedynie o odpoczynku.
Ale już teraz, choć dzień jeszcze był jasny, czuł mrowienie pod czaszką, które zawsze zwiastowało ciężką, bezsenną noc.
- Do diabła - szepnął i zdrętwiałymi z zimna palcami otworzył worek.
Wyjął stare krzesiwo, najcenniejszą rzecz, jaką posiadał. Równie ważna jednak była cynowa flaszka z korkiem, szara, powyginana, nie najlepszej roboty, ale mieściła się w niej dobra miarka gorzałki i w rękach wydawała się niemal miękka.
Wypił spory łyk. Potem starał się rozpalić drzazgi oderwane od ścian, ale bez powodzenia. Rozejrzał się, zmiótł trochę śmieci z ziemi, zapach starego siana zakręcił w nosie, gdy wreszcie znad ogniska wzniósł się dym.
Ravi lubił ogień, płomienie dotrzymywały mu towarzystwa. Przywykł do zimna, ale tej nocy potrzebował czegoś więcej niż maleńkiego ogniska, by się ogrzać.
Ale światła bijącego od ognia będzie strzegł przez te mroczne godziny, jakie go teraz czekały. Światło będzie jego kotwicą, gdy pochwycą go sztormy i rzucą na zielone morze, przelewające się niekiedy przez wszystkie tamy.
Wypił jeszcze łyk i z gniewem usiadł w oczekiwaniu.
Nie chciał poruszać powiekami, oczy go bolały. Wąskie wargi uśmiechały się nie wiadomo do czego, a na zewnątrz odchodził dzień, jakieś zwierzęta dawały znać o swojej obecności dźwiękami, które echem niosły się wśród wzgórz.
Flaszka z wódką była już niemal całkiem pusta.
Wreszcie musiał mocno zamrugać.
I zaraz dopadły go demony. Tym razem nie dały spokoju jego własnym wspomnieniom. Ujrzał twarz ojca równie twardą i zawziętą jak tamtego dnia, kiedy przeszli przez góry z Lom i nie wiedzieli, co ich czeka w wiosce nad najzieleńszym z fiordów.
Zobaczył dłonie ojca, trzymały kamienie. Widział też twarz czarnowłosej, tej, która umiała być miękka i ciepła jak przymilny kot, lecz jednocześnie surowa i dumna jak ryś. Stała tuż przy mężczyźnie, który był jego ojcem, widział, jak wyciąga ręce i obejmuje jego szerokie barki. W oczach mężczyzny widniała żądza, szczęki drgały mu, jakby prowadził niemą rozmowę, za to śmiech kobiety wypełniał ciszę, jej oczy również rozbłysły pożądaniem. Pocałowali się.
Ravi ujrzał, jak kobieta ciągnie za kurtkę ojca.
Zerwała z niego ubranie, każdą szmatkę, każdy pas, każdy strzęp starych onucy.
Nie poprzestała na tym.
Zmieniła się. W ciemnoniebieskich oczach pojawiło się coś nowego. Miękkie ręce w jednej chwili przekształciły się w szpony, uśmiech odsłonił białe ostre zęby.
Zaczęła zrywać z niego skórę, strzęp po strzępie, aż wreszcie pozostała jedynie krew, kości i ból.
Nagle gwałtownie, niczym fala na spokojnym bezwietrznym morzu, obrazy się zmieniły. Ujrzał ją w tańcu. Twarz była taka sama, burza włosów równie czarna, naznaczona siwizną na skroniach. Ubrana w... w śnieg? Tysiące płatków śniegu lśniło wokół jej ciała, a mężczyźni, którzy ją trzymali, dyszeli ciężko, parując potem.
Ravi westchnął, ta wizja go nie dotyczyła ani też nie przywołała grozy. Niemal z ciekawością spojrzał w oczy tej kobiety, już się nie uśmiechała. W palcach trzymała kwiat dzikiej róży i jeden po drugim odrywała z niego płatki. Kupka kości, która była jego ojcem, zniknęła. Nad grobem wyrastały góry, coraz większe i większe, aż wreszcie przesłoniły niebo i wszystko spowiły ciemnością.
Ravi poczuł ulgę.
W głowie z wolna mu się rozjaśniało, ale niespodziewanie napłynął kolejny ciąg obrazów. Siedział więc dalej na podłodze z ubitej ziemi, a ciepło dogasającego ogniska ledwie łaskotało poparzone koniuszki palców.
Był w tej szopie na dwa sposoby.
Akurat teraz, tej nocy, trzy dni przed Bożym Narodzeniem 1742 roku. Wokół panowała cisza, było pusto i zimno, lecz nagle zszarzałe ściany zaczęły szeptem do niego przemawiać. W kącie szopy leżała kobieta, pojękując, a jej kochanek zapomniał o niej i o całym świecie, głośno wykrzykując swe przeżycia.
Tuż przy nim leżała ciężko dysząca owca, którą powoli zżerała gangrena, oczy zaszły jej bielmem, sinoczarne plamy, w które wdało się zakażenie, tworząc żółtoczerwone zaropiałe naroślą, cuchnęły.
Zwierzę zdechło bez jęku.
Ravi zziębniętymi dłońmi potarł twarz.
W jego mózg wdarły się krzyki, unosił się nad wzgórzami, widział czarne postacie biegnące po polach, posyłające zatrute strzały do ptaków kręcących się po niebie.
Potem zapadła cisza.
Nie śmiał w to uwierzyć, wreszcie jednak udało mu się ukroić kilka plastrów solonego mięsa z suchego udźca, który oszczędzał od listopada. Sól zapiekła w ustach, może to jakieś skaleczenia, o których nie wiedział. Żuł powoli, zagryzł garścią brudnego śniegu. Nie miał kociołka, odkąd gliniana miska, którą dostał od jednego z marynarzy, wpadła w przepaść i rozprysła się na tysiąc okruchów.
- Dobrze, wrócę tam, ojcze. Dla ciebie. Wrócę tam i postaram się, żebyś odzyskał spokój. Ale czy wtedy i ty zostawisz mnie w spokoju? Czy pozwolisz mi oderwać się od twego przeklętego życia?
Powiem jej, że kochałeś. Tak, tak, pójdę do tej twojej czarnowłosej wiedźmy i powiem, że w niczym nie zawiniła. Będę ją błagał, zaniosę jej twoje serce jako dar ofiarny, lecz i ty musisz trzymać się z dala od moich myśli, ja też pragnę odpocząć po całym tym piekle, jakie mi stworzyłeś.
Ravi tak mocno zacisnął powieki, że po głowie rozlał mu się biały ogień. Smak wódki zmieszał się ze słonością mięsa, żołądek zaprotestował przeciwko takiej torturze, on jednak starał się go zagłuszyć i przełknął kolejny łyk ostrego brunatnego płynu.
- Do diabła, minęło już ponad dziesięć lat! Ona może już nie żyć, ty głupcze! Wszyscy już o tobie zapomnieli, ojcze. Powinieneś się z tego cieszyć, ty diable o kamiennym sercu!
Usłyszał cichy śmiech ojca, szorował po skórze jak tarka.
Ręce uderzyły w cień tego, co już nie istniało. Ravi osunął się na ziemię, czując, jak pierś mało mu nie pęknie z szalonej tęsknoty za mężczyzną, który go bił.
To było najgorsze ze wszystkiego.
Nigdy nie miał nikogo innego, kogo mógł kochać.
Nawet gdy stał nocą pod cmentarnym murem i patrzył, jak zapijaczony parobek spycha ciało ojca do głębokiego dołu, nie mógł poczuć się wolny.
Odszedł stamtąd ze zdumiewająco pustym sercem, nie było w nim żalu ani też żadnej radości. Tylko niezwykłe delikatne pulsowanie w głowie, lekkie drganie mięśni, gdy wrzucał piękne ubrania do morza i znów wyruszył na potajemne ścieżki. Wiedział, że wioski, którą zostawił za sobą, nigdy nie zapomni. Tu na krótką chwilę zyskał coś, co przypominało dom.
Ale ludzi nie mógł znieść.
Zanadto się do niego zbliżali.
Tylko jednej osobie ośmielił się popatrzeć w oczy. Tylko jedna jedyna dusza okazała się dostatecznie wrażliwa, by mógł zebrać się na odwagę i do niej przemówić. Ostrzegł ją, włożył w słowa całą swą wolę, bo nigdy dotąd wizje nie wydały mu się równie ważne.
Ona nazywała się Johanna. Miała okrągłe, gładkie policzki dziecka i grzywę włosów taką, jak jej babka.
Nazywano ją małą Hanną, bo wtedy była jeszcze dzieckiem. Widział, jak spotyka się z chłopcem o wielkich dłoniach, widział, co błyszczy w jego oczach, ów niebezpieczny blask czegoś, czego dziewczynka jeszcze nie znała.
Pragnął jej.
Nad jej głową wisiał miecz.
Ravi natychmiast pożałował, że się do niej zwrócił, widział, jak jej cieple oczy wypełniają się strachem, jak zamykają się przed nim. Uciekła wtedy od niego, a tamten chłopak i jego przyjaciele spuścili mu porządne lanie.
A ostatnia noc...
Jej twarz zawsze będzie płonąć przy nim we śnie.
Nigdy nie widział, by jakiś człowiek tak strasznie się bał.
To on tak ją wystraszył. Przymusił, wdarł się do jej domu. Dała mu truciznę, nie oszukała go, a trucizna ulitowała się nad nieszczęsną Sophią, której wydawało się, że zdoła skraść płodność innym kobietom.
Mała Hanno... Nie zniosę już więcej widoku twoich przerażonych oczu.
Nie zniosę policzków bielejących ze strachu, gdy spotkam cię na drodze. Nie wytrzymam tego, nawet gdybym co dzień miał widywać tylko zmrużone, patrzące podejrzliwie oczy i zaciśnięte pięści.
Chyba nie jestem człowiekiem. Nie pasuję do ludzi, nie rozumiem ich, oni mnie nie znają.
Ale twojego obrzydzenia nie mogę znieść.
Dlatego wałęsam się wzdłuż fiordów bez celu i sensu, dlatego chcę się skryć przed tobą, skoro już przez wzgląd na ojca muszę jeszcze raz przejść przez twoje okolice.
Z małego okrągłego kamienia, na którym siedział, użytego do zbudowania tu czegoś w rodzaju paleniska, służącego zapewne jednak przede wszystkim jako legowisko dla owiec, osunął się na podłogę.
Skulił się, krzyżując ręce na kolanach podciągniętych do piersi. Dłońmi zakrył uszy, ścięgna go bolały, lecz nie chciał rozluźnić tej przesłony odgradzającej go od dźwięków z zewnątrz.
Kiedy ognisko bezlitośnie zgasło, pozostało jedynie migotanie żaru.
Mógł tak tylko tu leżeć.
Wychudzona postać odszukiwała drogę wśród gładkich stromych skał. W dole lekko szumiała rzeka, która nigdy nie zamarzała, rzucała się w przepaść z urwisk, wpadała w szczeliny nieco wyżej, nawet w najmroczniejsze zimy dzika tak, że nikt nie mógł nad nią zapanować.
Szedł dalej w górę do wodospadu, już słyszał jego szum i czuł wilgoć w powietrzu, kłującą skórę wokół ust tysiącem ostrych igiełek. Buty miał oblepione błotem i lodem, musiał zatrzymywać się i oskrobywać je nożem. Worek był ciężki, lecz on prawie tego nie czuł, bo ciężar stał się niemal jego częścią. Nie znał właściwie innego sposobu, w jaki mógłby się poruszać.
Idąc w górę przez wąską przełęcz oddychał urywanie, musiał wspinać się stromo, ścieżka była pokryta marznącą powłoką. A poniżej roztaczało się jedynie piekło lodowej śmierci.
Pięknie, pomyślał Ravi.
Zatrzymał się na szczycie, droga wiła się wśród niższych wzgórz w stronę Hafslovatnet. Oddalone od siebie leżały tu wielkie dwory, odgrodzone nieprzebytymi lasami. Widział też boczne ścieżki, dostrzegał ślady ludzi na porębie przy starym młynie.
Poszedł dalej. Wiedział, że kieruje się w dobrą stronę i że już za kilka godzin zobaczy wioskę, która rozłożyła się na równinie.
Wędrował wzdłuż zamarzniętego jeziora, przekradł się na drugą stronę jak złodziej nocą, nie chciał, by ktokolwiek go zobaczył. Dostrzegał blask kopcących lamp, kobiety idące przez dziedziniec, żeby zajrzeć do zwierząt, porozmawiać z nimi pieszczotliwie, pogłaskać sprężyste ciała, które miały w sobie jeszcze soczystość górskiej trawy. Stryszki pełne były paszy, wiązek liści, bieda jeszcze nie zaglądała przez okno. A za dwa dni dzwony obwieszczą nadejście Bożego Narodzenia.
Ravi nie zatrzymał się, gdy zapadł zmrok, ta noc bowiem zapowiadała się tak samo pogodna jak poprzednia, a dzisiaj księżyc świecił nawet jeszcze pełniejszy. Widział równie dobrze jak w dzień, dostatecznie dużo, by móc stawiać kolejne kroki, a o zmęczeniu zapomniał. Jakieś bolesne pulsowanie zmuszało go, poganiało do dalszej wędrówki, pozwalał więc, by stopy się poruszały, godził się na to, lecz wciąż nie chciał, by do głosu doszły myśli, które tej nocy nie dały mu odpocząć.
Kiedy wstał świt, nie mógł dłużej zmuszać się do marszu. Całe ciało protestowało przeciw temu, lecz w głowie zapanowała przyjemna pustka.
Słyszał swój własny, z trudem chwytany oddech, utkwił wzrok w niewielkiej zagrodzie przed sobą. Za plecami miał kolejną przełęcz. Wąska kamienista ścieżka zbudowana była tak, by pomieścił się na niej koń, lecz nie wóz. Ravi całą noc wędrował wzdłuż bulgoczącej zimowej rzeki i dopiero teraz zrozumiał, jak bardzo to było niebezpieczne.
Przed nim znów roztoczył się widok na fiord, ten sam fiord, wzdłuż którego posuwał się, odkąd wcześniej tej zimy opuścił ową niewielką stację, gdzie zmieniano konie, o dzień podróży z Bergen.
Mógł wtedy wsiąść do łodzi i dotrzeć tu w ciągu czterech, może pięciu dni.
Pieszo wędrówka zajęła mu ponad trzy miesiące.
Lubił taki sposób podróżowania, pragnął, by dusza uczestniczyła w każdym kroku, jaki stawiał na drodze, i czuł się wprost zagubiony, gdy ojciec załatwił im miejsce na żaglówce i w ciągu kilku krótkich dni zostawili za sobą kawał wybrzeża i znaleźli się wśród zupełnie nowych krajobrazów.
Ale teraz...
Teraz coś go gnało. Musiał pędzić naprzód, dotrzeć na miejsce, zanim będzie za późno. Nie wiedział, co tam zastanie, lecz szarpała nim ukryta gdzieś głęboko tęsknota.
Na przystani w niedużej wiosce cumowało kilka łodzi. Widać było, że to ośrodek handlowy. Duże szopy do składowania wełny, mąki albo skór. Dobrze utrzymane zagrody, a na dole przy pomoście niewielki budynek z wyglądu przypominający zajazd.
Już z daleka usłyszał dziki, wulgarny śmiech.
Przemknął na przystań, obejrzał dwie duże lodzie z wysokimi masztami, na których było miejsce dla sześciu ludzi przy wiosłach, załadowano już na nie wiele beczek ziarna i soli. Jedna łódź była smukła, choć zarazem miała wydatny brzuch. Jak niewysoka brzemienna kobieta. Pokrywała ją smoła, lecz brzegi wymalowane miała w zeszłym roku białą farbą z rybiego kleju.
Odczytał nazwę wyrytą w burcie nożem, a potem zasmołowaną:
Maria z Lyster.
Poczuł skurcz w żołądku.
Ale przecież zapewne co druga kobieta z tych wiosek nosiła imię Maria. No i przecież zbliżał się do Lyster, wiedział to od dawna, szedł tędy już wcześniej.
Spostrzegł grupkę szaro odzianych mężczyzn, którzy w świetle poranka żuli suszone paski z mięsa halibuta. Tłusta morska ryba, która pojawiała się około Bożego Narodzenia, nie docierała tutaj w głąb fiordu, a w każdym razie nie w takich ilościach, by komuś chciało się przygotowywać z niej smaczne paski na sprzedaż. Świąteczny halibut pojawiał się natomiast jako rarytas w drugi dzień świąt na stołach zamożnych gospodarzy.
Mężczyźni zerknęli na niego z ukosa, w jednej chwili czujni. Szmer swobodnych rozmów zamarł.
Ravi przystanął, popatrzył na nich, spodziewał się, że któryś zaraz chwyci za kamień.
Strach piekł w żołądku. Może zobaczą, kim on jest, może go poznają, jakby na czole mu wypisano, że jest synem mordercy.
Schylił głowę, żałował, że wyszedł na otwarty plac oddzielający gromadkę zabudowań od przystani. Było już jednak za późno.
- Hej! Coś ty za jeden? Jeśli przyszedłeś na handel, to się spóźniłeś!
Ravi nabrał powietrza w płuca, zadzwoniło mu w uszach. Te słowa nie mogły pozostać bez odpowiedzi. W głosach na razie nie słychać było zła ani wrogości, ale już zaraz, niedługo, gdy tylko pokaże im oczy... Zapatrzył się we własne buty, sunące po udeptanej ziemi. Nie podnosząc głowy, wymamrotał dostatecznie głośno, by mężczyźni go usłyszeli:
- Zmierzam do... do Lyster.
- Do domu na święta, he? Cóż, zostały ci jeszcze dwa dni. Żołnierz, co?
Ravi chciał już pokręcić głową, lecz przyszło mu na myśl, że toczy wszak coś w rodzaju wojny.
- Synowie chałupników, chłopów bez ziemi, wszyscy ci bezdomni włóczędzy... wszyscy jak jeden mąż chcą być żołnierzami. No, a wojna się skończyła!
Mężczyźni wybuchnęli śmiechem.
Ravi niemal słyszał, jak skrzypią korzenie, które zapuścili w tej ziemi. Żaden z nich zapewne nie widział sensu w ciągłej wędrówce i oglądaniu nowych grzbietów zboczy. To szaleństwo, nienaturalna rzecz dla porządnego człowieka. Każdy wszak ma swoje wyznaczone miejsce na ziemi, powinien więc w nim tkwić i dbać o nie jak najlepiej na chwałę Boga, dla dobra własnego i dla powszedniego chleba.
- Podejdź tu, człowieku! Może ktoś cię podwiezie. Stary Ormalseng zmierza chyba w tę samą stronę.
Mężczyzna z siwą brodą kiwnął głową i splunął.
- Wkrótce wyruszamy, zrobiliśmy sobie tylko krótką przerwę. Tam w składzie zostało jeszcze osiem beczek. - Wskazał ruchem głowy i wbił wzrok w Raviego, który wciąż nie śmiał podnieść oczu. - Załaduj je, a potem siądziesz przy wiosłach. Dotrzemy jakoś do domu, i ty, i ja.
Ravi poczuł trzepotanie skrzydeł w piersi, chciał podziękować, lecz jednocześnie nienawidził ich za to, czym byli.
Schylił kark, czuł, jak mocno bije mu serce, gdy kierował się do miejsca, w którym stały beczki starego. Po jakimś czasie przeniósł je już wszystkie do pomostu. Mężczyźni nie spuszczali z niego oczu, ich spojrzenia paliły niczym smagnięcia batem.
Wybuchnęli śmiechem, kiedy stęknął nad beczką pełną soli.
Uderzali się po kolanach, gdy na próżno usiłował chwycić ją w ręce.
- Trzeba je toczyć, chłopcze. Nigdy nie miałeś do czynienia z beczką?
Ravi zapłonił się.
Chyba rzeczywiście tak właśnie było.
Wkrótce jednak wszystkie beczki stały na miejscu na dnie łodzi, a siwobrody wskoczył na pokład, aż zatrzeszczały wiązania.
- Do wioseł, chłopcze! Ravi nasunął kapelusz jeszcze głębiej na czoło i wsiadł do łodzi. Dopiero teraz się zorientował, że przez cały czas, kiedy mocował się z beczkami, nie zdjął z ramion worka.
Za plecami wciąż rozbrzmiewały śmiechy i chichoty.
Rozpaczliwie zatęsknił za starą szopą na skraju moczarów.
Za łanią, jelonkiem, flaszką z gorzałką i spokojem.
Nigdy nie oglądał wioski od tej strony. Płynęli teraz z prądem, lecz brodacz był już stary i zaczęło ogarniać go zmęczenie. Coraz częściej robił sobie przerwy i z surową miną nakazywał Raviemu, by i on przestawał wiosłować. Chłopak odkładał więc wiosła i odwracał się.
Zbliżali się już do skraju pasma nie zamarzniętej wody.
Część fiordu najbardziej w głębi pokrył stalowoszary lód, połyskujący leciutko, jakby odbijały się w nim promienie słońca.
Woda była czarna, wyglądała na bardzo zimną.
- Przybijemy do Hoyheimsyik, mam tam konie. A ty pewnie sam znajdziesz drogę, młody człowieku?
Ravi tylko kiwnął głową.
- Wyładujesz chyba też i beczki, skoro robota wprost pali ci się w rękach.
Krzywy uśmiech starego wręcz dało się słyszeć. Ravi nie odpowiedział.
Ale stary zamruczał z zadowoleniem i zaczął grzebać w rzeczach w poszukiwaniu dobrego tytoniu.
- Diabła tam! Dam ci coś na ząb, wszak, do stu piorunów, zaraz święta!
Ravi wiedział, że musi się zdecydować. Można ze spuszczoną głową i wzrokiem wbitym w ziemię przyjmować razy, kopniaki, złośliwości i drwiny, ale za podarunek należy podziękować i spojrzeć ofiarodawcy prosto w oczy.
Podniósł głowę, kosztowało go to wiele wysiłku.
Wyciągnął dłoń, przyjął niedużą brunatną grudkę.
- Dziękuję i niech cię Bóg błogosławi... Stary burknął coś i chwycił za wiosła. Ravi siedział jak skamieniały. Chwila, w której spojrzał w rozmyte oczy staruszka, trwała bardzo krótko, nie dość krótko jednak, by nie zdążył zauważyć, jak tamtemu ściągają się brwi.
Wiosła pluskały w lodowej brei.
Łódź zawróciła, rufą kierując się ku niedużej zatoczce.
Widać już było Lyster, pagórki i szczyty gór, lecz kościół i rozłożona wokół niego wieś pozostawały jeszcze ukryte.
Nie było widać ani Vildegard, ani Karlsgard.
- Ostatni kawałek zawsze możesz przejść po lodzie, chłopcze. To równiej i krócej niż iść drogą.
Ravi nie odpowiedział.
Staruszek zaczął coś pomrukiwać, zrobiło się chłodniej.
Ravi na moment przymknął oczy, całą siłę mięśni wkładając w poruszenia wioseł.
A więc jednak pojawiła się w głosie tego człowieka.
Niechęć, zawsze ta sama.
Nie powinienem był pokazywać mu swoich oczu, pomyślał Ravi.
Długo stał na skraju lasu ponad kościołem i sam nie bardzo wiedział, dlaczego nie śmie się zbliżyć.
Trwało nabożeństwo.
Widział, jak nadchodzą z bliska i z daleka. Przybywali ze wszystkich zakątków parafii, niektórzy aż z Jostedal, Nes albo Fortun. Mieli własne świątynie, lecz dzisiaj modły odprawiano w wielkim starym kościele tu, w głównej wiosce. Chyba całkiem go zapełnią, strumień ludzi zdawał się nie mieć końca. Ravi widział ich, wychwytywał niemal ich zapach, zapach ciepła, życia, stęchlizny bijącej z ubrań długo leżących w lichym kufrze.
A oto i bogacz w powozie, wysiadł z dostojeństwem, które sprawiało, że stojący wokół niego natychmiast ściągnęli czapki z głów. Poślizgnął się, wielkie, okrągłe ciało otulone było w jasnożółte futro, przez co przypominał toczącą się kulę siana, ale wszedł jakoś na schody kościoła, a przywitał go sam dzwonnik.
Ravi widział, jak kobiety drepczą od płotu plebanii do bramy w murze. Wyglądały, jakby nie miały stóp, spódnicami zamiatały śnieg i piach, przypominały okręty, zostawiając za sobą ślad w postaci wąskich ścieżek.
Na piersiach niektórych błyszczało srebro. Grube wełniane peleryny i kurty poprzewiązywały barwnymi chustkami.
Ravi nie poznawał żadnej z nich.
Lecz nagle...
Znajoma postać.
Szła pod rękę z mężczyzną z długą brązową brodą, w której błyszczały sople lodu. To jedna z dziewczyn służących u Sophii! Jedna z tych, które dawały mu jedzenie i rozmawiały z nim owego lata dawno temu. Jakże wyrosło to maleńkie wychudzone kurczątko. Jakże się zmieniło!
Ravi wstrząśnięty uświadomił sobie nagle inną prawdę.
On sam się zmienił.
On sam był już inny.
Ledwie zwrócił na to uwagę. Jedenaście lat przeleciało niczym jedna noc. Stał tu teraz i nie był już wcale młodzieniaszkiem.
Wykręcił złożone ręce. Czuł, że palce ma silne, choć chude. Mięśnie napięły mu się w ramionach, wciąż obolałe po wysiłku sprzed trzech dni, po dźwiganiu beczek i wiosłowaniu, do jakiego nie przywykł.
Zdążył wypocząć, bardziej niż dość. Wymościł sobie legowisko w oborze, gdzie nikt nie odkrył obecności nieproszonego gościa. Rankiem wymykał się stamtąd, zanim dziewczyna służąca przychodziła oporządzić bydlęta. Wieczorem zakradał się z powrotem, chował w kącie, w którym stała najstarsza krowa i wzdychając przeżuwała przez całą noc.
Tu było ciepło, przytulnie i bezpiecznie, chociaż dach miał tuż nad głową i nawet zwierzęta nie mogły się wyprostować.
Wciąż czuł lekki zapach krowich odchodów, jakim przesiąkły mu włosy. Wiedział, że kurtka i płaszcz są tak brudne, że mogłyby stanąć same.
Kobieta, która wysiadła z jakiegoś powozu pod kościołem, nosiła niebieską pelerynę z błyszczącymi guzikami i czarnymi wstążkami.
Miała też kapelusz, niepodobny do wszystkich innych nakryć głowy. Wysiąść pomógł jej mężczyzna w czapce ze skóry gronostaja. On także był wystrojony, w czerwone spodnie do kolan i pięknie haftowane skarpety do niepraktycznych krótkich trzewików. Na ramiona narzucił czarny płaszcz z czerwonymi krzyżującymi się wstążkami, które przypominały oficerski uniform.
Amelia i Bendik.
Ravi wstrzymał oddech.
Powóz przesunął się odrobinę w tył, konie dreptały niespokojne, a jakiś młody mężczyzna gorączkowo wyciągał ręce, chcąc pochwycić wodze i zmusić zwierzęta, by stały w miejscu. Mężczyzna w czarnym płaszczu pomógł wysiąść jeszcze jednej kobiecie.
Równie wysokiej jak ta w błękitach, lecz bez kapelusza.
Ciemnobrązowych włosów Ravi nie mógł dostrzec, bo pod chustą nosiła jasny wełniany czepek, zawiązany na krzyż na piersiach. Ubrana była jak służąca, prostokątny kawałek grubego materiału złożyła i umocowała do paska spódnicy jak wszystkie, których nie stać na płaszcze czy peleryny.
Lecz wielka chusta tej kobiety utkana była z barwnej wełny, aż iskrzyło się na niej od żółci, czerwieni, pomarańczu i lodowatego błękitu.
- Uśmiechnęła się do mężczyzny, pocałowała go w policzek. Potem wsunęła ręce pod chustę. Ravi poczuł, jak serce mu wali, jak gdyby to jego piersi dotknęła przy tym ruchu.
Patrzył na nią zdrętwiały. Widział, lak kroczy w stronę kościoła, jak wita się na prawo i lewo. Dostrzegał uśmiech na jej wargach, lecz nie słyszał perlistego śmiechu. Zatrzymała się tuż przy wysokich wrotach, przez moment popatrzyła w górę, jak gdyby bała się wejść do środka. Zaraz jednak znów się uśmiechnęła, otoczyła ją gromadka młodych rumianych dziewcząt.
Johanna wsunęła ręce do kieszeni pod świątecznym fartuchem i rozdzieliła coś między szczebioczące dziewczyny. Ze śmiechem rozglądały się dokoła, aż surowe matrony w czerni, które przed wejściem do kościoła przybrały już godne miny, skarciły je wzrokiem.
Dziewczyny zniknęły w środku.
Ravi nie ruszał się z miejsca.
Gdy bicie dzwonów było już jedynie słabym echem niosącym się po fiordzie, odwrócił się i przemknął przez las tą samą drogą, którą przyszedł. Postanowił, że poczeka. Poczeka, aż zacznie zmierzchać.
Coś nakazywało mu iść. Siedział w szałasie, w którym kiedyś z ojcem wspólnie szukali schronienia, maleńka chatynka rozpadała się jeszcze bardziej niż wtedy. Ścisnęło go w piersi na widok strzępków derki, w które tak dawno temu się owijali. Położył się na pryczy, sypiał wtedy na niej ojciec. Grube nie heblowane deski zatrzeszczały groźnie. Pod ścianę wdarła się woda i śnieg, część bali przegniła. Wyczuwał ów szczególny zapach próchniejącego drewna, lecz nie był mu on niemiły.
Okrył się płaszczem i zrobił materac z kory, siana i starych szmat. Na podłodze żarzyły się resztki ognia, naprawił palenisko tak jak umiał, lecz gęsty dym i tak wypełniał cale pomieszczenie. Choć przez szpary w ścianach przeświecało światło dnia, dymna zasłona ledwie pozwalała mu oddychać.
Przymknął oczy.
Poczuł delikatne mrowienie, jak lekki ból głowy.
Znów naszły go wizje. Tym razem jednak nie tak niebezpieczne, nie tak dobrze znane. Widział ludzi bez twarzy, ludzi, którzy przesuwali się obok niego jakby w tańcu, ukazując króciutkie fragmenty swego życia. Nie mieli z nim żadnego związku.
Nawet ten, który przewrócił się w żółtozłotym jesiennym lesie i przytrzymując się pnia drzewa, opadł na ziemię, a twarz siniała mu i sztywniała.
Ravi drzemał.
W szałasie nie czuł chłodu.
Już wkrótce powędruje przez gęsty las, odwiedzić to miejsce, do którego tu przybył.
Ślady były niczym małe czarne kałuże w trzeszczącej bieli. Patrzył na diamenty stworzone przez mróz, wiedział, że i ona je zauważyła, lecz mimo to gniotła je obcasami. To były maleńkie ślady, lekkie, lecz nie dość. Ravi na próbę przyłożył obutą stopę do wilgotnego wklęśnięcia, poczuł, że ślad się powiększa. Poszedł nim przez zmrożone pole, nie podnosił głowy, bo i tak nie było na co patrzeć. Wróci tak samo, przynajmniej kawałek.
Zatrzymał się w miejscu, gdzie ślady zgęstniały, wydeptały w ziemi ciemniejszą polanę. Krew w żyłach wydawała się. taka gęsta, lepka. Poczuł, że mu słabo.
Żadnego nagrobka, rzecz jasna.
Ani krzyża, wszak leżał tu wśród wyklętych. Tylko zagłębienie w ziemi.
I trzy brunatne chropowate kamyki.
Ravi popatrzył na nie zdziwiony, układały się w trójkąt, na pewno nie znalazły się tu same z siebie. Musiał się pochylić w słabym nocnym świetle, musiał się dowiedzieć. Z wahaniem wyciągnął rękę, zmarzniętymi palcami ujął jeden z dziwnych kamyków.
Wydawał się ciepły w dotyku.
Ravi poczuł dreszcz na plecach. Z kamienia, który nie był wcale kamieniem, lecz owocem dzikiej róży, wyłoniła się jej twarz.
Dlaczego położyła tutaj różę?
Widział teraz Johannę w oddali, miała te same miękkie usta, tak samo ufnie patrzące oczy. Lęku, który obawiał się ujrzeć w jej twarzy, nie dostrzegł. Połyskiwała lekko, niczym mgła nad fiordem w zimową noc.
Przyszła do niego przez przezroczyste powietrze, przez owoc dzikiej róży, który wciąż ściskał w dłoni. Aż do samego serca. Szepcząc coś, czego nie mógł zrozumieć.
Podniósł głowę. Chciał uchwycić tę wizję, gdy zaczęła się rozwiewać. Zatrzymać ją. Głowę wypełnił mu niesamowity ból.
Teraz pragnął, by wizja go nie opuszczała. Zwykle toczył inną walkę, to było coś zupełnie nowego.
Fiord trwał zamarznięty, w powietrzu tańczyły jedynie pojedyncze, leciutkie płatki śniegu.
Odłożył maleńką grudkę zasuszonego życia na miejsce.
Gdzieś daleko słyszał ludzkie głosy i szczekanie psa.
To była święta noc.
Kolejna w szeregu świętych nocy.
Podniósł się z grymasem bólu.
Wpatrywał się w zagłębienie w ziemi, aż oczy zaszły mu łzami.
Wyczuwał wściekłość ojca.
Teraz, po tak długim czasie, mieszała się z jego własnym gniewem.
Ojciec nie zasłużył na to. Być może zasługiwał na osądzenie, a nawet skazanie na wieczne potępienie, lecz wyrok, jaki wydali na niego ludzie, był niesprawiedliwy. Ravi nie znał Boga, lecz gdzieś głęboko w jego duszy zapłonęła nienawiść wywołana tym, że przeklęte kości jego ojca miały gnić tutaj, na dalekim cyplu, na który nikt nie mógł przyjść i zapalić świecy. On przecież nie zabił tych kobiet. Być może miał duszę mordercy, ale w tej sprawie nie był winny. Ravi poczuł, że łzy wysychają. Musi pomówić z Marją, pójdzie do niej, być może zdoła z nią porozmawiać. Ona była tam owego wieczoru, wiedziała, słyszała słowa Sophii, czuła złocisty łańcuszek na szyi. Może mogła coś zrobić, teraz gdy karczmarz nie żył i niczego nie trzeba już było ukrywać.
Potem go wykopią.
Potem być może pastor odmówi modlitwę.
Potem być może Ravi syn mordercy odnajdzie spokój.
Był ósmy dzień świąt Bożego Narodzenia. Dzień, w którym lało się piwo, a wraz z nim gorzałka, i ludzie dawali się porwać strumieniom szaleńczej radości. Święta wkrótce dobiegną już końca. Nazajutrz znów zapanuje szara codzienność. Lecz aż do dwudziestego dnia nie zabraknie na Storlendet na wpół pełnych beczek i dzbanów ze smakowitym napojem. Gospodarz Magnus i jego połowica Ragna mogli radować się dobrze zarządzaną zagrodą i zamożną tak, że sam podatek na kościół wystarczyłby na utrzymanie przy życiu niejednego drobnego chłopa.
- Błogosławione piwo, przyjaciele! Naznaczcie je znakiem krzyża!
Gospodyni nakreśliła krzyż w powietrzu, wypiła, podała misę mężowi. Uśmiechnęła się do najstarszego syna, wysokiego, rozłożystego w ramionach Erlenda Magnusa, gdy na poły z zawstydzeniem ucałował ją w policzek i przejął z jej rąk misę. Kiedy pił, długo i łapczywie, czuł na sobie spojrzenia wszystkich zebranych. Piwo płynęło mu po brodzie, ręce mocno trzymały ciężkie drewniane naczynie, wreszcie odetchnął głęboko, odrzucił głowę i roześmiał się do matki.
- Napełnij misę, matko, żeby nikt nie musiał poprzestać na takiej drobinie jak dla kota!
Goście ze śmiechem zaczęli uderzać w stół.
Ich twarze jaśniały wyczekiwaniem, niejeden miał już pełną gębę solonego mięsa jelenia, kiełbas ze skwarkami i żytnich placków. Na wargach błyszczało masło.
Gospodyni ręką dała znać służącej, czekającej już przy przygotowanych beczkach. Erlendowi oczy błyszczały, gdy pochylił się nad matką i szepnął jej coś do ucha.
Misa wędrowała wokół stołu, napełniono ich jeszcze więcej.
Pani na Storlendet siedziała na rozłożystym zadku z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Czerwone okrągłe policzki pokryły się potem od gorąca panującego w paradnej izbie. Wokół siebie miała męża i wszystkich trzech synów. Była szczęśliwą kobietą. Ciągle jeszcze dopisywały jej zdrowie i siła, no i wydała na świat trzech wspaniałych chłopaków. Upłynęło już blisko dwadzieścia pięć lat, odkąd przyłożono jej do piersi Erlenda i z zadowoleniem stwierdziła, że dziecko ma takie same wąskie, trochę jakby zmęczone oczy jak jego ojciec. Mały Erlend dorósł. A w przyszłym roku będzie panem na jeszcze piękniejszej zagrodzie aniżeli Storlendet. Erlend nie był chytry, miał prawo do zagrody, do wszystkiego co przynależne pierworodnemu. Zrzekł się tego jednak, oświadczając, że Karlsgard mu wystarczy. Nie chciał wypędzać młodszych braci z domu i wbijać klina między nich. Nie, jeśli dostanie za żonę Johannę z Karlsgard, będzie zadowolony. W dniu, kiedy zagrodę przejmą bracia, nie zażąda niczego poza trzecią częścią tego, co przyniesie rola każdego roku, i kilkoma akrami lasu.
Siedział teraz, wsłuchując się w coraz weselsze gadki. Przyglądał się kolejno wszystkim, którzy tego wieczoru przyszli do niego w gościnę. Znaleźli się tu najzamożniejsi gospodarze z żonami, córkami i synami, a także rodzina lensmana i pewien stary wędrowny pisarz. Dwóch gości nie znal, mówili jakoś dziwnie, nie dawało się ich zrozumieć, pochodzili chyba z jakichś wysp z daleka, z wysp, na których przodkowie przed wiekami postawili żagle i wrócili do domu z zakrwawionym krzyżem.
Nie podobali się Erlendowi.
Patrzył, jak stroszą krzaczaste brwi niczym kotka, gdy głaszcze się ją pod włos. Widział, że wszystkim, co im podsuwano, częstują się skromnie. Czyżby tu, na Storlendet, nie było dość wystawnie dla takich przybyszów z daleka? Czyżby przywykli do lepszej strawy?
Postanowił, że nie będzie zwracać na nich uwagi. Tyle jest wszak innych ciekawych rzeczy dokoła.
Bo przecież po jego stronie stołu, za najmłodszym bratem, siedziała kobieta w czerwieni. Na widok srebrnych wstążek przy jej sukni przyjaciółki nie posiadały się z zachwytu i nie powstrzymały się przed okrzykami zdziwienia, gdy tylko zdjęła pelerynę w sieni. Jej matka zebrała podobne pełne podziwu spojrzenia od starszych kobiet, nosiła suknię czarną jak noc, ozdobioną jedynie rządkiem złoconych guzików, które znacznie dobitniej świadczyły o bogactwie niźli kolejne warstwy halek i ozdobione srebrem żaboty, w które stroiły się inne wieśniaczki. Jej suknia nie różniła się specjalnie od ich strojów, lecz zamiast ciężkich nabijanych srebrem pasów otaczających wydatne brzuchy Amelia Oppdal nosiła prostą spódnicę przymocowaną do równie prostego stanika. Pod spodem nie miała koszuli, a dekolt i rękawy obramowane były takim samym aksamitem, z jakiego niektóre kobiety uszyły całe suknie.
Jej głowę okrywał prosty czepiec mężatki. Lecz gdy obracała się z uśmiechem, żeby porozmawiać z sąsiadami przy stole, połyskiwały w nim złote nitki i piękne niebieskie kamienie. Warkocz jasnych włosów opadał na plecy, lecz w miarę jak wieczór stawał się coraz późniejszy, złocisty len wysuwał się z warkocza, igrając ze złotymi nitkami. Amelia Karlsgard przyciągała wzrok wielu mężczyzn, nikt jednak nigdy nie widział, by posłała bodaj nieśmiałe spojrzenie komu innemu niźli swemu ostrożnemu małżonkowi. Ludzie z wioski przyjęli Bendika, poznali się na jego prawości i uczciwości. Od siedmiu już lat uczestniczył w tingach, a większego szacunku nie można chyba okazać obcemu przybyszowi.
Gdy przez szum głosów przebił się dźwięczny śmiech Johanny, niektórzy pomyśleli o Marji. Johanna miała przy stole po lewej ręce najmłodszego syna gospodarzy, po prawej zaś - syna lensmana. A naprzeciwko pięknej młodej kobiety siedział pastor z żoną, zapewne właśnie z niego drwili sobie trochę, gdy piwo rozluźniło języki, a gorzałka rozmyła szacunek dla duchownego.
Pastor uśmiechał się przelotnie znad białej kryzy, lecz jego pani sprawiała wrażenie raczej wystraszonej niż rozbawionej.
Erlend musiał mocno wziąć się w garść, by nie narobić sobie wstydu, wstając i podchodząc do dziewczyny. Przekleństwo, że też nie posadzili jej gdzie indziej! Pragnął mieć ją naprzeciw siebie, chciał, by jej roześmiana twarz znajdowała się tuż przed jego oczami, mógłby wtedy śledzić każdy ruch szczupłych palców, patrzeć, jak wysysa słodycz z precli albo żuje ciemnoczerwone wędzone mięso z wieprzowej golonki.
Mój Boże, jakże on ją kochał!
Matka jednak stanowczo oświadczyła, że nie zrobią takiego wstydu jego przyszłej żonie, by na blisko pół roku przed ślubem sadzać ją na miejscu gospodyni. Raczej i w te święta będzie jedyną kobietą przy poczesnym końcu stołu, nie było tu miejsca nawet dla Johanny z Karlsgard.
Erlend przyznawał matce rację.
Lecz cóż to za udręka siedzieć tutaj, wsłuchiwać się w dźwięczny głos Johanny, pozwalać drażnić się słowom, których nie rozróżniał wśród gwaru. Gotów był zabić tego cierpkiego pastora za to, że obrażał ją swoim obojętnym zachowaniem, a nie padł na ziemię z zachwytu na widok cudownej kobiety, jaką widział przed sobą.
Z drugiej jednak strony, doszedł Erlend do wniosku, tak samo by czuł, gdyby pastor okazywał dziewczynie zbyt duże zainteresowanie.
Johanna należała do niego, zawsze tak było. Zadrżał lekko, kiedy przez głowę przeleciało wspomnienie. Pierwsze wspomnienie dotyku jej skóry, smaku ust.
Przełknął ślinę. Bał się podnieść wzrok, udawał, że bardzo zajmuje go wydłubywanie ości z wędzonej ryby, która pływała w maślanym sosie na jego talerzu. Johanna przyjęła od niego podarunek, maleńką broszkę, którą sam jej kupił. Być może wtedy nie rozumiała wszystkiego, miała nie więcej niż dziewięć, może dziesięć lat. On jednak był od niej trochę starszy i już wtedy wiedział, co im pisane. Ona potrzebowała kilku lat, żeby to zrozumieć. Dał jej czas, mógł przecież zaczekać. Mógł się bawić, dokazywać, cieszyć owym szczególnym zainteresowaniem, jakim wioska zawsze obdarzała najzamożniejszego z pierworodnych synów. Nawet jednak na moment nie spuszczał z niej oka i tęsknił za dniem, kiedy Johanna przestanie być dzieckiem.
Kilka lat później zaczęła przypinać broszkę.
Przed jej szesnastymi urodzinami spotkali się kilkakrotnie wieczorem i tego roku na wielkanocnym nabożeństwie pojawiła się w kościele z broszką.
Wtedy właśnie jego matka poprosiła ojca, by poszedł na Karlsgard, przemówił w sprawie syna. I ojciec poszedł, choć dziewczyna ukończyła dopiero szesnaście lat i nie była w wieku odpowiednim do małżeństwa.
Erlend zapomniał o jedzeniu, siedział zatopiony w myślach, czuł, że izba gdzieś się odsuwa. Nagle drgnął, ktoś szturchnął go w bok i zawołał do ogłuchłych uszu:
- I jak, chłopcze, gdzie się podział muzykant? A pniak? Pamiętałeś o pniaku?
Erlend wziął się w garść, uśmiechnął się do swego przyjaciela Fritjofa.
- Oczywiście będzie taniec z pniakiem! Będzie muzyka! Myślisz, że my tu, na Storlendet, prosimy w gościnę i nie zapewniamy tańca?
Przyjaciel dalej ciężko poklepywał Erlenda po szerokich plecach, pokrzykując z uciechą:
- To dopiero będzie uczta, bracie! Widziałeś, jak najmłodsza córka lensmana się zaokrągliła? A twoja kochana Johanna... Nie mogę się już doczekać, jak zobaczę ją w tańcu z zadartą spódnicą...
Oczy Erlenda spoglądającego na przyjaciela pociemniały, ale cóż, Fritjof to Fritjof. Musiał jakoś przełknąć te pozbawione cienia szacunku słowa.
Ale już on się zatroszczy o to, żeby Johanna tańczyła z kim innym.
Muzykanta uraczono najlepszym domowym piwem, a najśmielsze z kobiet ściągały jedwabne chustki z szyi i machały mu nimi w nagrodę, gdy zagrał ulubioną melodię. Na inną zapłatę ów chudy mężczyzna o silnych palcach nie mógł liczyć, lubił jednak czuć skupioną na sobie uwagę wszystkich, a to mogła mu zapewnić jedynie muzyka. W izbie było gorąco i duszno. Przytupujące stopy ślizgały się na igłach jałowca i całych ziarnach zboża, którymi wysypano podłogę, by napełniały izby aromatem i świadczyły o zamożności domu w ten błogosławiony czas świąt. Nazajutrz kury dostaną obfity posiłek, kiedy dziewczyny zamiotą izbę do czysta i uprzątną ślady po bytności rozhulanej gromady, która teraz wypełniała izbę śmiechem, krzykiem i weselem.
Stopy Johanny poruszały się w tańcu po drewnianych deskach, czuła, że unosi się w powietrzu, ale silne ramiona obejmujące ją w pasie nie puszczały jej nawet przez sekundę. Odpoczęła trochę, gdy poprowadzono korowód, bo w tańcu serce uderzało jej coraz mocniej, w miarę jak muzykant przechwytywał upojenie tancerzy i dodawał je do swojej gry.
Zostali sami na tanecznej podłodze, ale nie zdawali sobie z tego sprawy. Tymczasem wniesiono pieniek i rozpoczęto wesołą zabawę, w której kolejne dziewczęta sadzano na pniak, a chłopcy mieli okazję mocno je przy tym obejmować. Ale miejsca starczało dla trzech, czterech par. Teraz muzykant stanął na grubym pniu i grał z taką zaciętością, że ludziom wydawało się, że jego chuda, długa postać zaraz złamie się na pół.
Johannie przed oczami wirowały twarze ludzi, nie było czasu, by zatrzymać się na którejkolwiek z nich. Pochodnie, lampki i zapalone świece zmieniły się w migotliwy sen złocistych błysków światła. Czuła pot ściekający do oczu, najbardziej jednak świadoma była dreszczy, które wywoływało każde dotknięcie szerokiej piersi Erlenda.
On był wyższy od niej więcej niż o głowę, przy każdym obrocie przyciskał ją do siebie, a przez moment, niczym ze snu, jej twarz znalazła się tuż przy jego wilgotnej szyi. Poczuła znajomy, zawsze równie niepokojący zapach narzeczonego.
Muzykant nie ustawał.
Johanna nie wiedziała już, gdzie jest. Wszystko zniknęło we mgle, w tupocie stóp tancerzy, w dotyku silnych dłoni na plecach, rąk trzymających ją mocno, gdy wylatywała w powietrze.
Jego oddech, zdyszany, podniecony, gorący na jej czole, budził w niej wzburzenie i ciekawość, zwielokrotnione oszołomieniem piwem i własnymi marzeniami. Niedługo, już niedługo przeżyje więcej, dostąpi tego raju, który od tylu lat jej obiecywał, choć dobrze wiedziała, że spodziewał się, iż sam nie będzie miał do niego wstępu, dopóki święte więzy nie połączą ich przed Bogiem i przed ludźmi.
Całe ciało pulsowało.
Gdy tylko muzykant zmienił ton, a Erlend puścił ją na moment, by krąg ludzi zanadto się wokół nich nie zacieśnił, Johanna uciekła przez otwarte drzwi.
On doznał uczucia przypominającego gniew.
Już wkrótce nic nie będzie im stało na przeszkodzie, już niedługo będzie mógł ją pochwycić, wchłonąć w siebie, utonąć w oszałamiającym wirze pożądania. Nigdy, nigdy jej nie puści.
Przecisnęła się przez gromadkę kobiet, które wyszły na ganek złapać trochę świeżego powietrza. Posłała im blady uśmiech i pomknęła dalej, słyszała tylko, jak śmieją się, zasłaniając usta. Johanna ucieka, Johanna być może poczuła, że nie wolno zanadto igrać z ogniem, gdy usta tyle prawiły o moralności.
To prawda, że o tym mówiła.
Często i pewnym głosem.
Dziewczęta wiele razy patrzyły na nią, szeroko otwierając ze zdziwienia oczy, niemal rozbawione, gdy z powagą oświadczała, że ma zamiar poczekać. Ze pragnie nosić przepiękną ślubną koronę z Karlsgard z podniesioną głową i nie ma znaczenia, co ludzie sobie pomyślą, dopóki ona sama będzie wiedziała, jak jest naprawdę.
Czysta panna młoda.
Johanna zaczerpnęła głęboko białego, porcelanowego powietrza, oparła się plecami o ścianę stajni, czuła niemal ciepło zwierząt bijące poprzez oblodzone drewno.
Będzie się trzymać swego postanowienia, nie pozwoli się porwać owemu niebezpiecznemu uczuciu, które od tak dawna w niej narastało. Owej tęsknocie za brutalnością, na której okazanie Erlend był zbyt uprzejmy, lecz która, jak wiedziała, kryje się w jego lekko nakrapianych niebieskich oczach.
Nie raz czuła ową podniecającą twardość, gdy ukradkiem tulił ją w tańcu latem. Czasami odgadywała to z dotyku jego dłoni, oblewał się potem, zaczynał drżeć, gdy chcąc zwilżyć wargi powiodła po nich językiem.
Pożądał jej.
Uświadomiła sobie, że się rumieni. Czy wszyscy to zauważyli?
Duma pomieszała się z dławiącym poczuciem wstydu.
Och, oby czas do Wielkanocy płynął szybko, oby dni i tygodnie ulatywały, by wreszcie mogła obudzić się rano ze świadomością, że została już jego żoną i że wszystko jest jak być powinno.
Johanna przekradła się do koni, przeżuwały resztki owsa ze swej świątecznej uczty. Przytuliła się do niedużej jasnej klaczki, tej, która nigdy nie wierzgała, nie szczypała, zawsze była posłuszna.
Johanna przymknęła oczy, teraz na usta wypełzł jej delikatny uśmiech. Była sama i mogła oddać się marzeniom. Snuć wszystkie te piękne, zakazane myśli, jakie zasiał w niej narzeczony, mogła smakować pełnych ust, patrzeć mu prosto w oczy i tulić się do jego ciała.
Gdy byli razem, musiała panować nad sobą, zapinać na wszystkie guziki, spuszczać wzrok, wyraźnie dawać mu do zrozumienia, w którym miejscu wytyczyła granicę.
Nigdy nie zapomniała pewnej uwagi, jaką usłyszała z ust Erlenda, gdy po raz pierwszy przyszła do kościoła z jego broszą. Pogardzał dziewczętami, którym brakowało siły, by zachować czystość. Czuł obrzydzenie dla tych, które pozwoliły się zbrukać obmacującym rękom w potajemnych uściskach.
Pozostanie czysta, dla niego. Zachowując dystans, będzie chronić siebie i jego. A potem, gdy pastor odmówi już swoje błogosławieństwo, pozwoli, by wszystkie tamy puściły. On będzie ją za to kochał, już ją kocha.
Uspokoiła się nieco, całym ciężarem oparła o konia, czuła, że zwierzę jest żywą bezpieczną podporą. Przyszło jej na myśl, że ktoś być może wyczuje bijącą od niej woń stajni, gdy wróci do izby, ale tam w środku wszystkie zapachy przemieszały się już ze sobą w jeden szaleńczy odór potu, piwa, jedzenia, dymu, palącego się łoju i oliwy, jałowca i kminkówki.
W ciemności obory wysunęła nogę w przód. Bywała tu już tyle razy, że doskonale znała drogę, nawet po ciemku. Drgnęła, słysząc trzaśniecie zewnętrznych drzwi. Ktoś przyszedł. Wiedziała, kto, zanim jeszcze niski, ochrypły głos zaczął ją nawoływać:
- Johanno, moja kochana, jesteś tutaj? Erlend szedł do niej w ciemności, miękko stąpając po trocinach, którymi wysypano klepisko. Wyraźnie słyszała jego oddech.
Byli tu tylko we dwoje.
Odezwał się dawny lęk. W momencie bowiem, gdy rozległ się jego głos, jak zdmuchnięte w przeciągu zniknęło panowanie nad sobą, które dopiero co odzyskała.
- Ja... jestem tu... miałam właśnie... Poczuła jego dłonie błądzące w ciemności, jedna musnęła pierś, zanim dotarła do policzka.
- Moja droga, kochana... trochę się zaniepokoiłem. Zniknęłaś... Jesteś tu sama?
- Oczywiście - odszepnęła.
Westchnął. Poczuła jego ręce na ramionach, widziała z bliska ukochaną twarz.
- Tak strasznie tęsknię, Johanno. Nie mogę się już doczekać.
Pocałunek zapłonął na wargach, była całkiem nieprzygotowana na strumienie, jakie popłynęły przez jej ciało niczym nieujarzmiona rzeka, która nie wiadomo skąd bierze swój początek.
Próbowała go odepchnąć, lecz nie do końca szczerze. Radowało ją jego drżące pożądanie, świadomość, że przez krótką chwilę znalazła się w centrum świata. Jakież to upojne wiedzieć, że i on jej pożąda, że ledwie potrafi nad sobą panować, że śni te same marzenia co ona, lecz mimo wszystko stara się jeszcze je zachować.
Jego język poruszał się w jej ustach, twardy i gorący, miał smak wina, którym gasił pragnienie. Zarzuciła mu ręce na szyję, przysunęła się bliżej, by palce choć przez chwilę mogły bawić się jego włosami, dotykać skóry i...
Przygarnął ją mocniej, z głębi piersi wydarł mu się szloch, od którego Johannie lodowate ciarki przeszły po plecach. Serce mocno waliło w gardle, ciało marzyło tylko o tym, by znaleźć się jeszcze bliżej niego. Nagle jednak świadomość niczym błękitna błyskawica przedarła się do mózgu.
- Nie! Nie wolno nam! Nie wolno! Erlendzie, najdroższy!
Niewiarygodne, lecz ją puścił.
Johanna wysunęła się z jego objęć, usłyszała, że pada na kolana, czuła, że rozciera twarz, wiedziała, jak wielką przeżywa udrękę.
- Johanno... Johanno... zhańbiłem cię! Pochyliła się nad nim, łagodnie ujęła go za rękę, pociągnęła na tyle mocno, że wstał, ciężki i rozpalony.
- Nie zhańbiłeś mnie, nigdy nie mógłbyś tego zrobić, ukochany. Jestem wszak twoja, choć jeszcze nie do końca.
Jęknął, wtulony w jej szyję, lecz zachowywał się teraz jak dziecko.
- Nasz czas już wkrótce nadejdzie, wiemy to oboje. Pomożemy sobie nawzajem... wytrzymać. - Teraz jej głos brzmiał ostrzej, niemal surowo. - Nie możemy wystawiać się na takie próby, Erlendzie. Dla ciebie pragnę nosić koronę z podniesionym czołem.
Kiwnął głową w jej ramię, pochylił się jakby zawstydzony, lecz mimo to ośmielił się delikatnie pocałować ją w szyję, w miejscu gdzie suknia lekko się zsunęła, odsłaniając gładką, żywą skórę.
Johanna radowała się, że jeszcze raz zdołała zapanować nad sobą i nad nim, a jego radość z tego powodu sprawiła, że jeszcze bardziej urósł w jej oczach.
Jacyż oni pod tym względem do siebie podobni! Okazał jej najwyższą cześć, on, który swoimi doświadczonymi pieszczotami i ogromną siłą z całą pewnością zdołałby zaprowadzić ją tam, skąd nie byłoby już odwrotu. Umiałby ją rozpalić, pozbawić wszelkiej mocy i poczynać sobie z nią tak, jak tylko by chciał.
Lecz jednak tego nie uczynił.
- Tak bardzo cię kocham, Erlendzie. Twarz ściągnęła mu się w udręce, wreszcie jednak odetchnął głęboko, opanował się, lecz jej dłoni nie puszczał.
- Wracajmy do środka.
- Pójdę pierwsza - oświadczyła prędko i wyminęła go. Wybiegła oszołomiona na podwórze, tą samą drogą, którą przyszła. Serce nie przestawało walić jej jak młotem. Na szczęście dziewczęta na schodach wróciły już do izby, w której grajek znów rzucił urok na ludzi i porwał ich w szalony korowód.
Na oblodzonym progu otrzepała buty, ciężkie od śniegu, który oblepił je na krótkiej drodze od furtki do Vildegard. Johanna nie zaglądała tu już od wielu tygodni, każdą chwilę poświęcała na przygotowania do wydarzenia, które zbliżało się według niej zbyt wolno.
Był luty.
Jeszcze sześć tygodni.
Sześć razy po siedem długich samotnych nocy.
Sześć razy po siedem poranków, w które od razu po przebudzeniu owładnięta była jedną tylko myślą: co on teraz robi? Pod powiekami tkwił jego obraz, dopóki sen całkiem jej nie opuścił. Niekiedy zdarzało się, że wyciągała rękę w chłodnym powietrzu alkowy i pieściła poduszkę obok. Niedługo, już niedługo poczuje pod palcami żywą skórę. Jasne włosy, zdecydowanie zarysowane linie na młodej twarzy...
Ostatnio widywała go jedynie przelotnie, z daleka, na dziedzińcu kościoła. Bez względu jednak, dokąd szła, czuła na sobie wzrok Erlenda, jego myśli splatające się z jej własnymi. Rozpierała ją przy tym radość. Przepojona słodyczą udręka nigdy nie dawała jej spokoju. Teraz jednak musiała o tym zapomnieć. Matka oczekiwała jej na Vildegard, w pokoju babki. Chciała z nią porozmawiać, tak powiedział chłopak, który przyniósł wiadomość. To widać jakaś ważna sprawa, mała Hanna jednak wcale się nie wystraszyła. Mama zapewne postanowiła odbyć tradycyjną rozmowę z córką, jaką należało przeprowadzić przed ślubem. Podczas niej pouczano młodą pannę o powinnościach małżeńskich, o tym, co ją czeka. Przyjaciółki opowiadały o takich rozmowach, dostawały wtedy skrzynię z wyprawą, a na dokładkę garść dobrych rad. Popijano wódkę z przyprawami, a później matka i córka rwały na strzępy swoje fartuchy. Niezwykły rytuał, do którego wiele niewiast wciąż jeszcze podchodziło z wielką powagą. Bez odprawienia takiej ceremonii ponosiło się ryzyko, że więzy łączące matkę i dziecko nie rozluźnią się na tyle, by mąż mógł zająć miejsce w sercu panny młodej.
Johanna, mała Hanna.
Może matka jeszcze raz nazwie mnie małą Hanną, właśnie dzisiaj. Później będzie już tylko Johanna. Jestem już dorosła...
Z niezwykłym smutkiem ściskającym w piersi Johanna zdjęła buty, postawiła je na wyznaczonym miejscu i wsunęła stopy w parę obszernych puszystych wełnianych bamboszy, które zawsze stały przy wewnętrznych drzwiach na Vildegard. Izba jednak okazała się pusta. Johanna usiadła więc i zaczęła rozmyślać, szukać śladów tego, co ją czeka. Tykanie zegara przypomniało jej, jak kilka wieczorów wcześniej siedziała tu razem z matką, wykańczając hafty na ostatnich prześcieradłach, których przeznaczeniem było znaleźć się w skrzyni z wyprawą. Zapaliły wielki kandelabr, by lepiej widzieć przy pracy, matka kazała też przysłać wino, maślane ciastka, bulion i piwo. Mała Hanna nie miała jednak ochoty na nic, wymawiała się, twierdząc, że boi się poplamić białe lniane płótno, nad którym pracowały.
- Musisz więcej jeść - oświadczyła starsza kobieta z cichym wyrzutem w głosie. - Nikniesz w oczach, moja kochana. Pamiętaj, że Erlend Storlendet chce pokazać ludziom okazałą pannę młodą, a nie szczapę drewna.
Słowom tym towarzyszył dobroduszny uśmiech, lecz w rozszerzonych oczach małej Hanny pojawił się strach. Zamyślona odłożyła robótkę.
- To prawda, mamo. Bardzo schudłam, ale nie mogę nic jeść, bo okropnie się niepokoję.
Matka z uśmiechem podsunęła talerz z ciastkami bliżej córki.
- Jesteś zakochana, moja droga. To wzruszające. Tak bardzo się cieszę w twoim imieniu. I Erienda.
Johanna ufnie uśmiechnęła się do matki.
- My się kochamy, mamo. Zawsze tak było... Nie wyobrażam sobie życia bez Erienda. On... zawsze był przy mnie. Właśnie dla mnie się urodził, jestem pewna.
Amelia z uśmiechem przyjęła to spontaniczne wyznanie córki. Dobrze ją rozumiała. Kiedyś i ona tak samo myślała o swoim Bendiku, co wieczór dziękowała Bogu za to, że naprawdę istniała szczęśliwa, wolna od burz miłość. Nie zniosłaby, gdyby jej córka musiała cierpieć tak bardzo jak ona w przeszłości.
- Nigdy nie widziałam równie zauroczonego chłopaka. - Matka poklepała córkę po ręce. - Dosłownie pożera cię wzrokiem za każdym razem, gdy jesteśmy w kościele. On także jest zakochany.
- Wiem - mała Hanna roześmiała się uszczęśliwiona. Zakręciła się po podłodze, aż spódnica się wydęła, a brązowe włosy zawirowały wokół jej głowy jak grzywa.
Amelia śmiała się, cicho kręcąc głową. Musiała otrzeć oczy rąbkiem fartucha. Córka była taka młoda i niewinna, choć zarazem niewątpliwie już dorosła. Życie Amelii również miało się odmienić zgodnie z rytmem zmian w życiu córki. Wciąż była matką i miała nią pozostać na zawsze, nadeszła jednak pora, by trochę się wycofała. Najwyższy czas odnaleźć nowy ton pieśni, będącej jej życiem. Ona i Bendik już zaczęli o tym myśleć. Rozmawiali w późne wieczory i stwierdzili, że podzielają wiele myśli i uczuć, w których, jak dotąd sądzili, są osamotnieni.
Pewnego razu Bendik przypadł do niej, wtulił twarz w miękkie piersi, jego oddech był gorący, lecz pozbawiony pożądania. Bał się. Lękał się, że to, co powie, sprawi żonie zawód lub też bardzo utrudni życie.
- To nie jest moje miejsce, Amelio, i nigdy nim nie było.
Nie doznała wstrząsu, poczuła jedynie lekkie ukłucie w sercu. Zdławiła je i delikatnie pogładziła męża po włosach.
- Rozumiem - powiedziała po długiej chwili milczenia. Bendik podniósł głowę, popatrzył jej prosto w oczy. Gdy tak leżał, ufny, pełen wiary, był piękny i młody, taki, jakim widziała go po raz pierwszy.
- Może nie było ci całkiem dobrze przez te nasze wspólne lata?
Bała się odpowiedzi, lecz mimo wszystko zadała to pytanie.
Bendik znów przyłożył policzek do jej piersi, pogładził różową brodawkę.
- Było mi lepiej niż jakiemukolwiek innemu mężczyźnie - szepnął. - Miałem przecież ciebie. Dziwne więc pewnie z mojej strony narzekać, że wraz z tobą zaznałem bogactwa.
Amelia nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Cóż za oryginał z tego jej Bendika! Lecz przecież wiedziała o tym cały czas. Widywała go w kosztownym stroju jako najpierwszego wśród gospodarzy na wiejskim tingu, widziała, jak odjeżdża jako sędzia, jak przyjmuje pastora i wysłanych tu przedstawicieli władz dystryktu. I widziała, jak ubogiemu chłopcu ciążą srebrne ozdoby na ubraniu.
- Nie bardzo rozumiem wszystkich tych ludzi, wśród których się obracamy. Przychodzą mi do głowy... niemądre myśli.
Amelia wstrzymała oddech, pragnęła, by dodał coś więcej.
Bendik podjął ze zdziwieniem, jak gdyby każde wypowiadane przez niego słowo zaprowadzało porządek w jego głowie, dawało prawdziwą wiedzę o czymś, co do tej pory było jedynie nieokreśloną bolesną plątaniną.
- Inni gospodarze... zawsze się do mnie uśmiechają, zapraszają, żebym usiadł na poczesnym miejscu, proszą o radę. Otaczają mnie, siedzę wśród nich, wiem, że mnie szanują i obdarzają zaufaniem. A mimo to jestem kimś zupełnie innym, kimś, kogo nigdy nie znali. Osobą, która myśli o ich chałupnikach, tym, któremu przed oczami stoją wyrobnicy bez ziemi, harujący na ich polach, podczas gdy my siedzimy w cieple i mamy więcej jedzenia niż jakikolwiek człowiek może zjeść. Tak nie powinno być, brzydzi mnie to...
Amelia pokiwała głową, świetnie go rozumiała. Poniekąd czuła podobnie, wiedziała jednak, że nie musi wstydzić się swego bogactwa. Wykorzystywała je z nieskończenie większą miłością bliźniego niż pozostali. Czegóż więc mógłby wymagać od niej Bóg i inni ludzie? Czyż przez całe życie nie nosiła w sobie tej szlachetnej myśli, pragnienia niesienia pomocy, nawet tam, gdzie wszystkie wysiłki z góry skazane były na niepowodzenie?
Bendik przestał pieścić jej skórę, leżał teraz nieruchomo.
- Tęsknisz za... innym życiem? Pytanie padło zadane ściszonym szeptem. Przez dłuższą chwilę zawisło jej na wargach, później w powietrzu, niczym chłodniejszy powiew w ciepły letni wieczór.
Bendik powoli zaczął kołysać się z boku na bok, Amelia dała się porwać temu ruchowi, wreszcie usłyszała odpowiedź.
- Tak... ale nawet przez moment nie chcę być bez ciebie.
Amelia przymknęła oczy. Myśli, które nosiła w sobie przez tak wiele lat i zim, ośmieliły się nareszcie objawić. Tyle mieli pracy. Odkąd tu wrócili, odpowiedzialność za Karlsgard spoczywała na ich barkach. Amelii być może to nie ciążyło, tutaj się wszak urodziła, ale znała myśli Bendika na długo przed tą niezwykłą chwilą zwierzeń. Wiedziała, że jemu odpowiadałoby życie bardziej swobodne, bez tego wszystkiego, co było mu obce.
Z Erlendem Magnusem Storlendet sprawa będzie przedstawiać się inaczej.
Amelia zwilżyła wargi.
Wypowiedziała słowa, które od tak dawna w sobie nosiła, wyszeptała je teraz niczym słowa udzielające zbawienia:
- Zróbmy tak jak matka, Bendiku. Przekażmy dwór młodym, choć życie jeszcze przed nami. Niech Erlend i mała Hanna przejmą gospodarstwo, na pewno sobie poradzą.
Bendik poruszył się jak we śnie, uniósł się z wolna podparty na rękach. Blask lampy odbił się płomieniem w jego oczach. Gdyby nie czuła, jak miękkie jest jego ciało, pomyślałaby, że kieruje nim pożądanie. Przymknął powieki, westchnął.
Potem znów je uniósł, utonął spojrzeniem w jej oczach. Wstrzymała oddech, widząc, jak ukochana twarz męża rozjaśnia się.
- Naprawdę tak myślisz, Amelio, naprawdę? Pokiwała głową.
- Wróćmy do Sogndal, kochany. Do Bondeviki, do Meisterplassen albo do Ardal, jeśli zechcesz. Wyjedźmy, gdy tylko wszystko się tu uładzi. Jestem pewna, że życie ma nam jeszcze coś do zaofiarowania, staruszku.
Mówiła żartobliwym tonem, a Bendika najwyraźniej ucieszył uśmiech wśród tej powagi. Znów przytulił się do niej mocniej.
- Nie ma drugiej takiej jak ty, Amelio. Nigdy nie przestanę się dziwić, jak wiele mi dajesz. Jak ogromna musi być twoja miłość.
- Możesz się troszkę dziwić, najmilszy, a ja pokażę ci, jak jest wielka.
Na ustach miała uśmiech, lecz powaga i wzruszenie biły z niebieskich oczu pod jasną grzywką.
Pogładziła go delikatnie, jej dotyk był niczym muśnięcie skrzydła motyla na skórze.
Potem mocniej, żądając, okazując pragnienie w każdym dotknięciu.
Bendik odetchnął głęboko i zacisnął oczy, gdy zaczęła kochać go całą sobą.
Stała tu teraz, rozmyślając, i myła dłonie w rytualnej kąpieli. Zaledwie kilka minut temu przyjęła dziecko, które przyszło na świat. Teraz powierzyła położnicę opiece dwu innych kobiet, których ręce były równie sprawne, a serca otwarte dla rodzących.
Amelia wiedziała, że Vildegard może istnieć bez niej. Nigdy dotychczas się nad tym nie zastanawiała, teraz jednak spokoju nie dawała jej myśl, że nadszedł czas.
Mała Hanna była już młodą kobietą, mądrą i zręczną, umiejętności odziedziczyła po babce, po Amelii doświadczenie, a poza tym miała charakterystyczną dla młodości śmiałość i upór, tak przydatne w pracy z chorymi.
Na pewno dobrze zajmie się dziedzictwem.
Zaopiekuje się nie tylko Karlsgard, lecz także będzie urzeczywistniać idee, które wszczepiano jej od maleńkości.
Zdolności raczej nie miała.
Amelia bacznie obserwowała córkę, nie odkryła jednak nawet śladu, nawet cienia czegoś niezwykłego. Owszem, mała Hanna mogła ogrzewać innych ciepłem własnych dłoni, posiadała też niezwykłą wrażliwość i umiała czytać w ludzkich sercach, nie potrzebowała do tego słów.
Lecz nadzwyczajnych zdolności nie miała.
Amelia dziękowała za to Bogu.
Córce wiele przez to oszczędzono. Być może w jakiś niezwykły sposób przekleństwo zostało przerwane. Ich dziwny ród, poczynając od Liv Bergaheim... Wszystkie były takie... inne. Lecz cóż poza bólem im to przyniosło? Mimo to jednak Amelia odczuwała smutek, bo tkwiąca w niej moc stanowiła tak ważną część jej istoty, że domyślała się, jaką pustkę by po sobie pozostawiła, gdyby pewnego ranka nagle zniknęła.
Wytarła ręce, ogarnęła się. Słyszała ciche krzyki silnego noworodka dobiegające zza ściany. Radosny śmiech matki, dobrotliwe, pełne dumy pomrukiwania kobiet.
Zmieniła fartuch i przeszła do izby, w której siedziała córka.
- Musiałam zaczekać i przyjąć dziecko. Powinnam pewnie zostawić to innym, ale nie mogłam się oprzeć... Jeszcze raz chciałam być świadkiem tego cudu. Wiesz, jak się odnoszę do porodów.
- Wiem, wiem, mamo, jesteś całkiem niepoprawna. Z daleka widać, jakie światło od ciebie bije. Można by przypuszczać, że to ty sama rodziłaś, taka jesteś z tego dumna!
Amelia roześmiała się.
- I prawie tak się czuję, córeczko. Mam wrażenie, że naprawdę w tym uczestniczyłam...
W wypowiedzianych ściszonym głosem słowach pojawił się ton żalu. Mała Hanna patrzyła, jak matka rozwiązuje ciasno opinającą głowę chustkę, która chroniła włosy i sprawiała, że nie spadały na oczy podczas pracy. Brzeg chustki odcisnął na wysokim czole czerwoną bruzdę.
Amelia rozmasowała skronie i usiadła na wyłożonym poduszkami krześle z kloca drewna. Zorientowała się, że córka wychwyciła podtekst w jej słowach. Mała Hanna, choć młoda i niedoświadczona, znała tęsknoty matki i wiedziała, jak bardzo pragnie ona jeszcze raz doświadczyć tego cudu. I godziła się z tym.
- Jesteś jeszcze młoda i silna, mamo. Amelia w roztargnieniu pokiwała głową.
- Zaledwie trzydzieści osiem krótkich lat...
Mała Hanna westchnęła, zatopiła się w myślach, zaraz jednak się ożywiła, zerwała z miejsca i zaczęła ściągać solidne buty z nóg matki.
- Odpręż się, mamo. Należy nam się chyba chwila przyjemności. Chciałaś ze mną o czymś pomówić, ale to pewnie nic poważnego? Możemy zrezygnować z rozmowy o wszystkich cierpieniach małżeństwa, prawda?
Grymasy małej Hanny przywołały uśmiech na twarz matki. Dziwne oczy dziewczyny, jedno niebieskie, drugie zielone, błyszczały rozbawione.
- Tak, tak, wiesz już wszystko, moja kochana. Kręciłaś się przecież tu, na Vildegard, już jako ośmio - czy dziewięcioletnia dziewczynka.
- Kiedy widziało się już więcej porodów, niż można spamiętać, a w dodatku przyjęło się niejedno dziecko... No cóż, przestałam się już zastanawiać, skąd się biorą - zachichotała Johanna.
Amelia rozluźniła się. Drobne dłonie córki masowały jej zmęczone stopy z cudowną czułością. Ogarnęła ją jednak jakaś melancholia. Miała wrażenie, że dotknięcie młodych palców uwalnia tak wiele skrywanych smutków.
- Przed kilkoma dniami rozmawiałam z twoim ojcem. Dłonie małej Hanny znieruchomiały, podniosła wzrok. W oczach błysnął strach. Włosy, kiedy rozpuściła grube warkocze, niemal całkiem zakrywały twarz. Amelia odszukała spojrzenie córki.
- My... zdecydowaliśmy, że oddamy wam gospodarstwo już teraz.
Mała Hanna otworzyła usta, wyglądała wręcz na wystraszoną. Zaskoczona pokręciła głową.
- Gospodarstwo? Ale... myślałam... Storlendet... Amelia nie mogła powstrzymać się od śmiechu.
Już teraz widać było wyraźnie, że ta wiadomość ucieszyła córkę.
- Nie chciałabyś? Wolałabyś być panią raczej na Storlendet?
Hanna wahała się.
- Nie... no tak. Nie wiem... Niewiele o tym myślałam, ale przecież Erlend ma przejąć gospodarstwo po rodzicach... Uważałam za oczywiste, że tam zamieszkamy.
Dech zaparło jej w piersiach.
- Niczego bardziej nie pragnę, niż zostać na Karlsgard, jeśli Erlend...
Amelia skinęła głową.
- Erlendowi bardzo to odpowiada, ojciec już z nim rozmawiał. Odnoszę wrażenie, że i jemu takie rozwiązanie przyszło do głowy, wszak dwóch jego młodszych braci nie miałoby się gdzie podziać. A gdyby postanowił ich spłacić, gospodarstwo trzeba by było podzielić. Do tego Erlend nie chce dopuścić, a zwłaszcza jego rodzice.
- To znaczy, że kiedy nadejdzie czas, jego bracia zaczną gospodarować na Storlendet?
- Tak, w imieniu Erlenda. Będą mieli dobre dochody. Mała Hanna westchnęła zadowolona. Potem powiedziała cicho:
- Dobrze wiedzieć, że zostanę na Karlsgard. Ach, mamo, jesteście stanowczo za młodzi, żeby przejść na dożywocie, ale będę się o was troszczyć, nie przyniosę wstydu Karlsgard. No i musisz mi pomóc, mamo, bo przecież nigdy...
- Zaczekaj chwilę, jeszcze nie skończyłam, córeczko. Amelia mówiła spokojnie i życzliwie, lecz coś w jej głosie powiedziało Hannie, że do pucharu słodyczy, którym tak się radowała, domieszano też piołunu.
- Ja i twój ojciec wyjeżdżamy. Rozmawialiśmy o tym, niełatwo to wytłumaczyć, moja kochana. Musisz jednak zrozumieć, nigdy nie czuliśmy się tutaj naprawdę jak w domu.
Mała Hanna szeroko otworzyła usta. Na moment zaniemówiła ze zdumienia.
- Wyjeżdżacie? Ale... ale... - wyjąkała wreszcie.
- Wracamy do Sogndal, do Meisterplassen. Wydaje mi się, że to miejsce coś we mnie poruszyło. Wszystkie te lata... wciąż jeszcze budzę się i wydaje mi się, że tam jestem, a kiedy widzę żyrandol, jedwabne powłoczki na poduszkach i wysokie okno, robi mi się smutno, mała Hanno. Tęsknię za tym, co było, choć może to zabrzmieć dziwnie.
Mała Hanna pokręciła głową, nie potrafiła nic powiedzieć, ale blask bijący z oczu matki pozwalał zgadywać, że za jej słowami kryje się wiele tajemnic.
- Urodziłaś się tam, w tej przytulnej małej chacie... W głosie matki brzmiało teraz rozmarzenie. Hanna dostrzegła nawet łzę błyszczącą w kąciku oka.
- Nie rozumiem cię, mamo, lecz jeśli tego właśnie pragniesz, to powinnaś tak zrobić. Od czasu do czasu przyjedziesz chyba do domu, nie zostawisz mnie całkiem samej?
Głos dziewczyny zdradzał dziecinny strach, usta jej drżały.
Amelia pozwoliła łzie popłynąć, pochyliła się i ujęła dłonie córki w swoje. Mała Hanna wciąż klęczała przed matką.
- Nigdy cię nie opuszczę, wystarczy jedno twoje słowo, a zaraz tu będę. Zawsze, pamiętaj o tym. Ale... uważam, że słusznie robię, dając ci teraz szansę przejęcia odpowiedzialności za dwór, i jestem całkiem spokojna, że Erlend poprowadzi Karlsgard jak najlepiej dla was obojga.
- Na pewno sobie poradzi - kiwnęła głową Hanna. - Umie przecież nawet czytać.
Amelia roześmiała się cicho, chociaż policzki miała wilgotne.
- Tak, tak, zresztą gdyby było inaczej, na pewno byś go nauczyła. Moja kochana mądra córka, tak bardzo cię kocham. Muszę ci powiedzieć, że to dziwne uczucie, kiedy jedyne dziecko okazuje się nagle dorosłe i ma wyjść za mąż za kilka krótkich tygodni. Człowiek czuje się taki... stary.
Mała Hanna po koleżeńsku szturchnęła matkę w biodro, wcisnęła ją w kąt krzesła i sama przysiadła się do niej. Właściwie wepchnęła się prawie na kolana Amelii.
- Zawsze tak bardzo się o ciebie niepokoiłam, mała Hanno, od dnia, kiedy przyszłaś na świat, a właściwie na długo przed twoim urodzeniem. Malowałam w głowie niemądre obrazy wszelkiego zła, jakie może cię spotkać. Przez tyle długich miesięcy walczyłam z wyimaginowanymi niebezpieczeństwami. Jakież to było niemądre... Mogłam sobie oszczędzić tyle bólu. Przyniosłaś mi przecież jedynie radość!
- A mnie było tak dobrze z tobą i z tatą... Nikt nie ma chyba równie kochających rodziców. Nie znam drugiego ojca, który klęczałby na podłodze i bawił się z dzieckiem, tak jak robił to tatuś. - Przytuliła policzek do mokrego, gorącego policzka Amelii. - A ty... najlepsza matka na świecie - szepnęła. - Już nigdy więcej nie będziesz musiała się o mnie martwić...
Za osiem dni wychodzę za mąż, za osiem dni wychodzę za mąż...
Kroki rozbrzmiewały rytmiczną muzyką na drewnianym mostku, tańczyła na wąskiej kładce jak mała dziewczynka. Włosy miała rozpuszczone, lubiła, kiedy łaskotały ją po policzkach i ciężko spływały w dół na plecy.
Hanna wiedziała, że gdyby ktoś teraz ją zobaczył, pomyślałby, że odjęło jej rozum. Jak można tak tańczyć na drodze, z rozwianymi włosami i niemądrym uśmiechem na ustach?
Ale co mogła na to poradzić?
Była przecież tak niewiarygodnie, gwałtownie, szaleńczo zakochana!
Czuła, jak płoną jej policzki, jak z każdym upływającym dniem rośnie napięcie w ciele. Myślała teraz jedynie o weselu, na którym już za osiem dni zbierze się cała wioska.
Może to wcale nie takie dziwne, wszak dni wypełniały jej przygotowania do ślubu, tak samo jak myśli. Nie kończące się prace z pakowaniem skrzyń, praniem pościeli, obrusów, kilimów, a nawet ciężkich zasłon, które miały zawisnąć na wysokich oknach. Mama wydawała polecenia, jak gdyby w ciągu tego tygodnia uporządkowana zostać miała cała reszta ich życia. Warzono i pieczono, szlachtowano i gotowano. Niemal co dzień przybywał posłaniec z Dosen z wiadomością, że jakaś szkuta przywiozła kolejne beczki, skrzynie czy worki.
Małej Hannie dech zaparło w piersiach, gdy matka pewnego dnia z tajemniczym uśmiechem zaciągnęła ją do swojej sypialni.
Na środku pokoju stała wielka skrzynia, odrapana i bardzo zniszczona.
- Chodź, zobaczysz, co dla was zdobyłam... Hanna patrzyła, jak matka pochyla się nad kufrem, grzebie w nim. Wokół jej głowy zatańczyły trociny i wióry. Zaraz uśmiechnęła się zwycięsko, widać dosięgła tego, co leżało ukryte na dnie.
Wyjęła pudełko, piękne pudełko z tworzywa przypominającego papier, lecz twardszego. Na pokrywie widniały litery, zdobiły ją też prześliczne szlaczki.
- Co to jest, mamo? Co ty kupiłaś? Amelia uśmiechała się już od ucha do ucha.
- Podejdź bliżej. Mała Hanna jęknęła głośno, gdy matka ostrożnie otworzyła pudełko i wyjęła ze środka przezroczysty, niemalże jaśniejący przedmiot.
- Szkło, och! Matka obracała kielich. Kiedy padł na niego promień słońca z okna, zalśnił, jakby pochwycił samo słońce.
- To kryształ, moja droga. Z Niemiec. Czyś widziała coś równie pięknego?
Hanna pokręciła głową. Zapragnęła dotknąć prześlicznego cacka, sprawdzić, czy jest równie rozpalone i kruche pod palcami, jak na to wygląda.
- Są dwa, po jednym dla każdego z was. Zobacz, jest też napis...
Hanna przeczytała obce słowa.
Matka kiwnęła głową, widząc jej pytające spojrzenie.
- „Niech miłość starzeje się jak wino”. Wiesz chyba, mała Hanno, że naprawdę dobre wino z upływem lat staje się jeszcze lepsze. Nie kwaśnieje i nie nabiera goryczy jak to, które czasami staramy się wypić jak najprędzej.
Hanna uśmiechnęła się i lekko zarumieniła. Matka uściskała ją.
- Troszcz się o blask swoich oczu, córeczko, i dbaj o Erlenda. To ci da siły, kiedy życie stanie się trudne. Nie jest wcale pewne, że przejdziesz przez nie całe tanecznym krokiem jak dotychczas.
- Ach, mamo, obiecywałaś, że przestaniesz się martwić. Obiecałaś, że nie będziesz już myśleć o żadnych nieszczęściach i smutkach, jakie mogą mi się przytrafić.
W głosie dziewczyny brzmiało lekkie oskarżenie.
Amelia ciężko przełknęła ślinę. Przyrzekła córce, że nie będzie się już niepokoić. Za nic w świecie nie chciała jej teraz odbierać otuchy.
Mała Hanna ujęła kielichy w dłonie, zważyła je. Spostrzegła, że różniły się wieloma szczegółami, miały jednak ten sam kształt i wysokość.
- Bardzo dziękuję, mamo. Amelia tylko kiwnęła głową. Przez chwilę stały całkiem nieruchomo, w milczeniu.
Hanna nie mogła się napatrzyć na piękne przedmioty. Wreszcie westchnęła i ostrożnie odłożyła je do pudełka. Amelia także wyrwała się spod działania czaru i podeszła do kufra.
- Jest tu jeszcze więcej rzeczy, kochanie. No cóż, nie gniewaj się na starą sentymentalną matkę...
Hanna uniosła brwi, zajrzała do skrzyni.
Delikatne koronkowe kołnierzyki, koronki tak filigranowe, że przy sukni prawie mogły zniknąć, jedwabne wstążki, biała miękka tkanina, jakiej nigdy dotychczas nie widziała...
Popatrzyła na matkę, całą w pąsach.
- Pomyślałam sobie, że przecież nieczęsto posyłamy po takie zbytkowne przedmioty... - zaczęła Amelia. - A dużo czasu może upłynąć, zanim kupiec Witter zajrzy tu znów. No i przecież tak daleko wyjeżdżamy...
- Mamo, nakupiłaś materiału i ozdób do przystrojenia... ubranek dla dziecka! - wykrzyknęła Hanna z rozjaśnioną twarzą. - Nikt chyba nie wydaje pieniędzy na takie drogie rzeczy do dziecinnych ubranek!
Wybuchnęła śmiechem, widząc zawstydzenie matki, i zaraz podskoczyła do niej, objęła mocno.
- Ach, mamo, jak to ładnie z twojej strony! Nie czerwień się tak, już się cieszę, że będę patrzeć na ciebie z igłą i nitką i tymi delikatnymi koronkami. To będzie najbardziej rozpieszczone dziecko na świecie. Oprócz mnie, oczywiście.
Amelia pociągnęła nosem, śmiała się zakłopotana.
Hanna musiała niemal ją pocieszać, chociaż to ona jako przejęta panna młoda powinna raczej szlochać przy piersi matki.
Idąc tak i rozmyślając, czuła, jak budzi się wokół niej wiosna. Nie niosła nic ciężkiego, jedynie zawiniątko z paroma drobiazgami z Dosen. W drodze do domu zamierzała zajrzeć na Storlendet, postanowiła iść przez las, żeby nikt nie zakłócił jej spokoju. Teraz widziała gospodarstwo przed sobą, położone odrobinę niżej na zboczu niż jej własny dom. Dwa wielkie dwory dzieliło co najmniej pół godziny szybkiego marszu, choć przecież byli najbliższymi sąsiadami i mieli wspólne kamienie graniczne na polach i przy fiordzie.
Cudownie było tak iść i całym ciałem czuć wiosnę, kiedy serce śpiewało równie głośno jak ptaki.
Hanna uspokoiła się trochę, szum strumienia został już za nią. Zbocze było dość strome, lecz ona wędrowała jak po chmurach, nie dbając o to, że pot spływa jej po plecach i z czoła. Lekki wietrzyk bawił się jej włosami i porywał ciepłą wilgoć, jaką pokrywała się skóra.
Widziała już teraz, że przy zabudowaniach na Storlendet kręcą się ludzie. Byli to ci, którzy pracowali w polu, chałupnicy i parobcy, rozrzucający nawóz. Zapach jeszcze do niej nie dochodził. Postanowiła iść na skróty przez las, wiodła tamtędy niezwykle stroma niewygodna ścieżka, której właściwie nikt nie używał. W pobliżu stała chałupa komorników. Hanna znała jedno z tamtejszych dzieci, pielęgnowała kiedyś tego chłopca, małego i chudego, o największych niebieskich oczach, jakie kiedykolwiek w życiu widziała. Steinar, mały Steinar. Może zajrzy tam do nich? Przywykli wszak do dziwacznych pomysłów mieszkańców Karlsgard, przyzwyczaili się do tego, że bogacze utrzymują kontakt nawet z najnędzniejszymi. Ale może tym razem posunęłaby się za daleko, gdyby odwiedziła ich zaledwie na kilka dni przed weselem, na którym miała nosić koronę, podziwiana jako najwspanialsza panna młoda ostatniego dziesiątka lat?
Hanna wyminęła chałupę w lesie. Chata i tak wyglądała na pustą, nastała wszak najbardziej pracowita pora roku, kiedy ziemię należało przygotować, wypielęgnować i wypieścić, by zapewnić sobie dobre zbiory.
Weszła w las za polaną, na której stała też nieduża obórka.
Młode listki brzóz znów otoczyły ją swym świeżym słodkawym zapachem.
I zupełnie nagle zobaczyła go, siedzącego na kamieniu.
Stanęła jak wryta.
Teraz poczuła, jak wali jej serce od wspinaczki pod górę.
- Ravi...? W tej samej chwili ogarnął ją strach. Instynktownie chciała zawrócić i uciec.
Gwałtownie napłynęły wszystkie wspomnienia o tym chłopcu. Zauważyła go już wcześniej, niekiedy dostrzegała jego cień, słyszała, jak ludzie mówili, że wrócił, że może ma tu jakąś sprawę. W święta Bożego Narodzenia ktoś widział go na grobie ojca, ludzie gadali, zaskoczeni, nikomu jednak nie udało się niczego z chłopaka wyciągnąć. Stroniący od ludzi dziwak.
Hanna poczuła ciarki na plecach. Musiała jednak wziąć się w garść, zachowywać normalnie.
Uspokój się, nakazywała sobie w duchu.
Tylko spokojnie, on nie chce ci chyba wyrządzić żadnej krzywdy?
To nieszczęśnik, nie widzisz, jaki jest bezradny? Jak gdybyś przyłapała go na czymś wstydliwym albo bezprawnym.
Z wahaniem ruszyła w jego stronę, czuła wbite w siebie spojrzenie czarnych oczu, zdawała sobie sprawę z tego, że leciutko drży.
- Dzień dobry, Ravi synu Reina. Słyszałam, że jesteś w wiosce...
On tylko na nią patrzył. Wyglądał na wystraszonego. Zaskoczyło ją to.
Równie wstrząsające było odkrycie, że Ravi nie jest już chłopcem.
Czarne włosy nie zmieniły się, były równie sztywne i niesforne jak dawniej. Nosił teraz czarny kapelusz z szerokim rondem z grubej pilśni, ozdobiony jedynie prostym konopnym sznurkiem.
Długie ciało niemal zlewało się w jedno z tłem. Siedział w zagłębieniu, oparty o chłodny szary kamień.
Miał też na sobie szeroki płaszcz, coś w rodzaju kubraka bez rękawów. Z otworów po bokach wystawała niebieskoszara koszula.
Dłonie... Spoczywały na udach w skórzanych spodniach. Takie niezwykle długie i wąskie... jak szpony? Nie...
Hanna zorientowała się, że wstrzymuje oddech.
- Johanna z Karlsgard...
Szepnął jedynie te krótkie słowa, które były nią. Hannie zaschło w gardle, język jakby zesztywniał, nie była w stanie wydusić z siebie ani słowa.
On także nic nie mówił, siedział tylko nieruchomo.
Dziwne, że mógł ją tak do szaleństwa wystraszyć samą tylko swoją osobą, siedząc w słońcu, na kamieniu w środku bezludnego lasu.
Hanna poczuła, że wpada w panikę. Ręce zacisnęły jej się na węzełku, którym próbowała się od niego odgrodzić.
- Przepraszam - wyjąkała. Słowo zadrapało ją w gardle tak, że ledwie zdołała je wymówić. On tylko na nią patrzył w milczeniu. W oczach nie widać było znaku ostrzeżenia, jedynie ból, który wystraszył ją do szaleństwa. Patrzył na nią tak, jakby była... jakby była jagnięciem prowadzonym na rzeźnicki stół. Jakby była nieszczęsnym, żałosnym, zmaltretowanym dzieckiem. Z jego spojrzenia wyzierała litość, żal i bezgraniczne współczucie.
I coś jeszcze. Bała się dłużej patrzeć na niego, odwróciła się na pięcie i bez pożegnania pobiegła z powrotem przez las, nie zatrzymując się, dopóki nie znalazła innej drogi prowadzącej na górę zbocza, którą mogła pognać przez zarośla, koncentrując się na tym, by nie stracić równowagi na ruchomych kamieniach i splątanych resztkach zeszłorocznych roślin.
Zatrzymała się dopiero na skraju Nedrejordet, niedużego poletka poniżej głównego dziedzińca Storlendet. Największe i najżyźniejsze pole znajdowało się powyżej zabudowań, lecz również tutaj mężczyźni przygotowywali ziemię pod siew. Żaden spłachetek uprawnej roli nie mógł się zmarnować.
Zmusiła się, by spokojnie okrążyć pole, miała nadzieję, że nikt nie zwrócił na nią szczególnej uwagi. Wygładziła spódnicę, przeczesała włosy ręką, kiedy zbliżała się do domu. Nie mogła uporządkować myśli, obraz młodego mężczyzny siedzącego na kamieniu jak gdyby wrył się w jej oczy.
Rozpaczliwie zatęskniła za objęciami Erlenda.
Byle tylko był w domu! Ach, dobry Boże, niechże go zastanę, niech powita mnie spokojnym uśmiechem, pięknymi jasnymi oczami i jasnymi włosami, które tak miękko wiją się na karku...
Dostrzegła go zaraz, gdy okrążyła dom ognia. Stał tam i uśmiechał się do niej, spokojny, bezpieczny i znajomy. I taki urodziwy, że nareszcie ośmieliła się głęboko odetchnąć.
- Erlend... Dzięki Bogu, że tu jesteś. Ach, obejmij mnie, Erlendzie...
Usłuchał jej, lecz nie mógł ukryć zaskoczenia. Hanna bała się przyznać, co tak bardzo ją wystraszyło, nie chciała wspominać o mężczyźnie, którego spotkała w lesie. Pamiętała, jak Ravi kiedyś łaził za nią, a Erlend stłukł go za to.
Pamiętała coś jeszcze, inne spotkania z tym budzącym przerażenie chłopakiem.
Erlend nie miałby ani odrobiny litości dla obcego, gdyby dowiedział się, jak bardzo wystraszył narzeczoną. Hanna poczuła, jak krew przestaje tętnić w jej żyłach.
Z wahaniem wysunęła się z jego ramion, prędko obejrzała się na boki.
- Przepraszam... chyba się wygłupiłam. Pomyśl, jeśli ktoś nas widział...
Prychnęła leciutko.
Erlend uśmiechnął się szeroko.
- To już bez znaczenia, moja kochana Johanno. Za osiem dni... będę mógł cię ściskać, całować i...
Jego słowa przeszły w ciche westchnienie.
- Boże, jakże ja cię kocham... Mała Hanna miała wrażenie, że serce wyskoczy jej z piersi.
Zaraz jednak znów mu się wyrwała i tylko ujęła go pod rękę, gdy szli przez dziedziniec, na którym rósł wielki dąb. Sama kierowała rozmową, musiała mówić o najbardziej codziennych sprawach, nie mogła dać się porwać gwałtownym uczuciom, które najwidoczniej kierowały również nim, gdy tylko pomyślał o tym, co już wkrótce nastąpi.
Piękniejszej panny młodej nikt nigdy nie widział, wszyscy co do tego się zgadzali. Weselny orszak, który wolno wędrował do kościoła, był dłuższy niż kiedykolwiek. Na samym początku jechało kilka koni i powozów, siedzieli w nich wystrojeni ludzie z całej parafii. Mężczyźni w czerni i czerwieni, wielu miało też barwne wstążki przy kurtkach i krawędzi pończoch. Wzdłuż szeregów błyszczało srebro.
Bez względu jednak na wszystkie te blaski i lśnienia, to panna młoda była lustrzanym odbiciem słońca. Brązowoczarne włosy zakrywały kawałki jedwabiu zwisające z tyłu z korony. Na plecy spływały jej także barwne wstążki obciążone złotem, srebrem i połyskującymi czerwonymi kamieniami. Takie same klejnoty świeciły na zwieńczeniu ciężkiej korony i srebrnych brosz na piersi. Prawie na każdym palcu obu rąk nosiła pierścienie, głowę trzymała podniesioną, dzień bowiem był jeszcze wczesny.
Uroczystość zaczęła się już poprzedniego dnia wieczorem. W stodole na Karlsgard nakryto na dwieście osób, a z kotłów pełnych potrawy ze śmietany i mąki unosił się kwaskowaty zapach w całym sąsiedztwie. Wśród nocy rozbrzmiewały pieśni, śmiechy i przenikliwe krzyki kobiet, lecz panny młodej oczywiście nie widział nikt. Nawet narzeczony.
Wreszcie jednak przyszedł ten dzień, kiedy pastor miał położyć ręce na głowach młodych i całemu światu obwieścić o zawartym przez nich związku. Miało się to stać po nabożeństwie, na stopniach kościoła, na których już wcześniej stawały setki par i ślubowały wzajemne oddanie.
Na ostatnim odcinku do kościoła smyczek muzykanta mógł wreszcie odpocząć. Ktoś czasami chrząknął, ten i ów poprawiał chustkę na szyi, zwilżał spierzchnięte wargi albo przecierał zaczerwienione oczy. Nie godzi się wszak wchodzić do kościoła z twarzą naznaczoną zbyt wyraźnymi śladami wczorajszej zabawy.
Nabożeństwo odprawiono bardzo uroczyście.
Mała Hanna siedziała w najpiękniejszym ślubnym stroju i czuła, jak korona powoli coraz mocniej wpija się w skórę na głowie. Jakby z każdym wypowiadanym przez pastora słowem stawała się coraz cięższa.
W kościele panował półmrok i chłód, chociaż paliły się wszystkie świece. Bendik zatroszczył się, by z tej okazji w kościele znalazło się osiem tuzinów odlanych woskowych świec. Mimo to jednak mała Hanna wyczuwała chłodną szarość pod niezwykle wysokim sklepieniem. Zerkała na Erlenda, rozpaczliwie pragnąc, by siedział bliżej, tak by mogła ująć go za rękę i trochę się od niej ogrzać. On jednak tkwił po drugiej stronie ołtarza, mając u boku starszego z braci, i z półprzymkniętymi oczami słuchał słów pastora. Ręce złożył na kolanach.
Hanna splotła dłonie i zmusiła się do podniesienia głowy.
Gdzieś w głębi jej duszy zadrżała jakaś struna. Było w niezwykłej atmosferze kościoła coś, co przywodziło ją do płaczu.
Zdławiła go jednak. Znów zerknęła na Erlenda.
Zdarzył się cud: i on także odwrócił głowę. Zalśniły błyszczące guziki i brosza, którą nosił na haftowanym gorsie koszuli. Jego oczy patrzyły ciepło, żywo. Spojrzenie przenikało prosto do jej piersi, żartobliwie łaskotało, sprawiając, że dusza wewnątrz się uśmiechała.
Na całe życie zapamięta tę chwilę. Wryje w pamięć jego obraz, tak jak wygląda akurat w tym momencie, w którym powoli zaczyna należeć do niej, tylko do niej. Pierś wezbrała jej dumą, korona już prawie nie ciążyła. Stara Britta nie pierwszy raz owijała podstawę korony i wiedziała, w którym miejscu krawędzie są najostrzejsze i ranią najdotkliwiej.
Hanna uśmiechnęła się leciutko do narzeczonego.
Głos pastora zmienił się w uszach w życzliwą piosenkę.
Czuła, że wzrok wszystkich zebranych w tej chwili spoczywa tylko na niej, i zrozumiała, jak wielkie spotkało ją szczęście, że będzie mogła przez resztę życia dzielić stół i łoże z Erlendem Magnusem Storlendet.
Zaniesiono ją do łóżka w przystrojonej alkowie. W pięknej dużej izbie na Karlsgard, w której kiedyś dawno temu przybrana matka Marji została żoną Antona. Tam, gdzie kochali się Marja i Karl, i gdzie kiedyś połączeni zostali także jej rodzice.
Wielkie łóżko było to samo.
Mała Hanna poczuła, jak zręczne ręce zdejmują z niej grube warstwy ubrania, które ją otulało. Najpierw wierzchnia suknia z haftowanymi wstążkami, potem niebieska spódnica, symbolizująca powszednie dni, które wkrótce miały nadejść. Dalej czerwona, wewnętrzna, o barwie krwi, miłości i płodności.
A pod spodem - otaczające ją kobiety jęknęły i aż dłonie podniosły do ust ze szczerego podziwu.
Cieniusieńka suknia z białego sprowadzonego z miasta płótna, wykończona najdelikatniejszą koronką. Materia połyskiwała leciutko, czyżby to jedwab? Nie mogły się powstrzymać, musiały pogłaskać koszulę małej Hanny, śmiejąc się z radością i wyczekiwaniem. Będzie o czym rozprawiać przez całą noc! I cóż powie Erlend, kiedy dostanie taki ślubny podarek, opakowany niby dla jakiegoś króla.
Na stole w kącie położyły niewieści czepiec, prosty i czysty, czarno - biały, mocno nakrochmalony, wyprasowany, bez jednej plamki.
Jutro już będzie go nosić.
Ale na razie prześcieradła były czyste i białe.
Nie zaproszono go, ale też i nie zniósłby, gdyby przyszło mu stać na najdalszych miejscach wśród chałupników, z tyłu w wielkim kościele. Nie zniósłby jej widoku, wystrojonej niczym pogańska ofiara, błyszczącej w świetle migoczących płomieni i własnej miłości.
Dość już się napatrzył. Widział, jak jedzie na koniu, widział czaprak w krwistoczerwone róże i dzwoniące dzwonki. Widział uprząż wypucowaną do połysku. Johanna sama powoziła, cugle spoczywały w drobnych białych rączkach.
Miała czerwone policzki, spuszczała wzrok, gdy ktoś z orszaku intonował najbardziej śmiałe weselne pieśni, lecz na ostatnim odcinku drogi do kościoła patrzyła prosto przed siebie, usta miała ściągnięte powagą. Nie znajdował się dostatecznie blisko, by móc spojrzeć jej w oczy, widział jednak proste plecy i spływające falą suknie. Widział też, że napręża mięśnie karku, by wysoko nosić koronę. Zapiekło go, gdy poczuł, jak u wrót kościoła serce zaśpiewało jej w piersi na widok narzeczonego.
Ravi stał za tą samą brzozą, za którą krył się już tyle razy wcześniej. Pod stopami miał wschodzącą zieloną trawę, a młode listki łaskotały go w kark. Sam nie wiedział, gdzie podział się czas, stał niby we śnie i patrzył, jak ludzie znikają w białym budynku z wysoką wieżą. Słyszał wesołe dzwony i głosy wylewające się przez kościelne wrota.
Potem widział, jak ona wraca. Znów na koniu, lecz tym razem cugle spoczywały bezpiecznie w dłoni męża. Jechali każde na swoim wierzchowcu, lecz blisko, bardzo blisko siebie. Widział, jak Erlend Storlendet obejmuje ją w pasie, pochyla się bez lęku i całuje, ku wielkiej hałaśliwej uciesze ludzi. Cugle trzymał z taką samą siłą, lecz Ravi dostrzegł, że Hanna zachwiała się w siodle.
Grajek rozpoczął muzykę, gdy tylko orszak pokonał zakręt za cyplem, na którym stał kościół. Odezwały się drażniące tony, gorące, dzikie niczym pochwała młodości i upojenia.
Dziś wieczorem... Dziś wieczorem muzyka będzie jeszcze dziksza, gdy zbierze się ośmiu grajków i jeden drugiego będzie wyzywać, by coraz głośniej wychwalać pannę młodą.
Stał tak, aż się ściemniło.
Nauczył się czekać bezmyślnie, podczas gdy wszystko wokół niego mijało, przepływało bez bólu, bez żadnych wrażeń. Potrafił stłumić uczucia, jakby zamknąć w kufrze. Wiedział, że prędzej czy później się wydostaną, lecz akurat teraz wiele by dał, by odsunąć ten moment jak najdalej.
Jakby na dany sygnał oderwał się od drzewa, zniknął niczym cień, co do którego nie ma nawet pewności, czy naprawdę się go widziało.
Odrętwienie w głowie zaczynało tajać. Wyraźne, silne myśli zaczynały kłuć, a stopy, jakby wymawiając mu posłuszeństwo, powiodły go z powrotem do szałasu. Z wolna pękały wszystkie więzy, jakie sobie narzucił.
Gdy wreszcie zatrzasnął za sobą drzwi, ledwie zdążył odetchnąć raz czy dwa, a już wszystko wybuchło w niesamowitej plątaninie żalu, strachu i nierzeczywistych koszmarów.
Znów wrócił dzień, gdy mały chłopiec spadł z drzewa, wszystkie dni, kiedy Ravi walczył z potrzebą mówienia. Lekcję zrozumiał bez trudu, lecz nieskończenie trudno było się jej nauczyć.
Musiał milczeć.
Musiał zatrzymać dla siebie wszystko, co miało się zdarzyć. Dawanie ludziom szansy pozbawione było wszelkiego sensu. Nie mogli zostać ostrzeżeni, gdyż ingerowanie w Boże plany to wielki grzech, równie ciężki jak chełpliwe wyznanie: nie jestem taki jak wy.
Wiedział o tym, nauczył się z tym żyć. Widział jaśniejący znak krzyża na plecach niejednego człowieka, lecz od dawna nikomu o tym nie mówił. Gdy ci ludzie później umierali, pocieszał się, myśląc: Tak właśnie musiało się stać, nie mogłem niczemu zapobiec. Jestem tylko nędznym dziwolągiem, który przez czyjś błąd zerkał ukradkiem do zakazanej księgi.
Miał prawie pełny dzban gorzałki.
Rzucił się teraz na nią, jak gdyby przez czterdzieści dni i nocy spragniony wędrował przez pustynię. Od czuwał pokusę, nieludzką pokusę. Już sam widok Hanny w lesie tamtego dnia sprawił, że mało za nią nie pobiegł i nie zmusił, by wysłuchała prawdy, nie wykrzyczał wszystkiego, co ujrzały jego oczy i czego nie dało się odmienić.
Lecz jakoś się temu oparł.
Ugiął kark. W głębi duszy wciąż słyszał cichy szept: Ty sam jej pragniesz. Chcesz jej i zawsze chciałeś, wmawiasz sobie różne rzeczy, sam tworzysz wizje, które ci odpowiadają. Tobie i twojej brudnej zazdrości.
Nigdy jej nie dostaniesz. Nawet gdybyś zabił każdego Erlenda Storlendet na świecie, ona nigdy nie będzie twoja. Któż bowiem zechce dzielić z tobą życie, a zresztą jeśli ją kochasz, nie wciągniesz jej chyba w takie piekło?
Jęknął, ostry dźwięk, jaki wydobył się z jego gardła, przeraził go.
Wypił więcej, przełknął, wódka spłynęła mu po brodzie, zmoczyła kurtkę. W żołądku zapiekło, przez moment poczuł paraliż w głowie, potem wszystko zrobiło się czerwone, jaśniejące i zaczęło wirować w koło.
Opadła mgła, nie potrafił już dłużej rozróżnić jednego bólu od drugiego. Chciał podnieść rękę i znów podsunąć dzban do ust, żeby wypić więcej, zmyć ostatnie bolesne resztki świadomości kolejnym łykiem. Ale ręka ani drgnęła, ciało było jak martwe, ciężkie od upojenia. Był schwytany w pułapkę własnego ciała, półprzytomny z pijaństwa, leżał tylko, a cieniusieńkie pasmo świadomości dręczyło go, pozbawiając ostatka sił.
- Johanno, Johanno...
Zatrzasnął drzwi tuż przed nosem rozbawionym drużbom, którzy odprowadzili go aż tutaj. Odmówił im wstępu, karcąc ostrym, surowym głosem. Johanna, cała drżąc pod ogrzanymi prześcieradłami, słyszała piekielny orszak wchodzący po schodach. Nie mogła znieść myśli o dziesięciu pijanych mężczyznach we własnej sypialni. Wiedziała, że nie ścierpi nieprzyzwoitych gestów i zionących piwem ust, gdy będą popychać Erlenda ku jej łożu i ściągać przykrycie, by zobaczyć choćby kawałeczek nagiego ciała panny młodej.
Takie były obyczaje. Niejedna chłopska córka przepłakała początek swej poślubnej nocy, obnażona i wydrwiona przez drużbów pana młodego.
Lecz nie ona, nie Johanna z Karlsgard. Mieli na pewno dość szacunku. A nawet jeśli nie, to Erlend wskaże im, gdzie ich miejsce.
Ledwie ośmieliła się otworzyć oczy, gdy usłyszała zatrzaskujące się drzwi. Od razu wiedziała, że on stoi tam sam.
Zaraz jednak dźwięk jego głosu zagłuszył bicie jej serca. Wciąż było jej zimno, leżała jak supełek w łóżku, lecz on rozwiązał go dwoma prostymi słowami:
- Johanno... Johanno... Nabrała dość powietrza, by móc odpowiedzieć:
- Erlendzie, tak się boję...
Sama nie wiedziała, czego. Przecież na to czekała całymi latami. Śniła o tym, tworzyła obrazy, wstydliwe wizje rozbawionych, poszukujących ciał.
Podszedł teraz do łóżka.
- Ty... jesteś... taka... rozsadza mnie. Mrugnęła. Twarz pochylona nad nią nieoczekiwanie wydała się jej obca.
Nagle znalazł się nieznośnie blisko. Taki silny, potężny. Wypełnił sobą cały pokój. Co się ze mną dzieje, pomyślała. Dlaczego leżę tu spłoszona jak zajączek, to przecież Erlend, ten, za którym tak tęskniłam i zawsze wiedziałam, że właśnie przy nim będę.
On być może to zrozumiał, może wyczuł zapach jej strachu.
Przez moment się wahał, potem podszedł i zgasił lampę płonącą nad łóżkiem.
Zrobiło się prawie całkiem ciemno.
Johanna usłyszała pobrzękiwanie guzików, głuchy dźwięk, gdy ciężki kubrak pana młodego upadł na podłogę. Potem szelest, gdy rozwiązywał jedwabną chustkę na szyi, i dwa stuknięcia zrzucanych butów.
Słyszała, że jego oddech z każdym nabraniem powietrza staje się coraz gorętszy.
A potem odciągnął z niej przykrycie, zadrżała zdjęta nagłym chłodem. On jednak zaraz był przy niej, tuż obok. Potężne ciepłe ciało, przed którego dotknięciem tak wiele razy musiała się bronić.
Jego ramiona otoczyły ją w tej samej sekundzie. Ledwie zdołała poczuć jakąkolwiek niepewność, a dłonie męża już szukały tajemnic, które tak długo przed sobą skrywali.
Miała w uszach jego ciche westchnienia, ciało Erlenda napięte niczym łuk było tuż przy niej. Czuła gorącą twardość, której nie musiała już dłużej odpychać od siebie. I wargi na ustach, już wcześniej poznała ich smak, lecz nigdy nie mogła z nich pić tak do dna jak teraz. On był wszędzie, wokół niej całej, jej rozbuchane uczucia wreszcie zerwały się z uwięzi.
Chciała z nim porozmawiać, usłyszeć te same piękne słowa, jakie wypowiadał wtedy, gdy stali i trzymali się za ręce. On jednak nic nie mówił, ale Johannę rozgrzała i upoiła świadomość, że Erlend nie może nad sobą zapanować, bo pożądanie odebrało mu wszelki rozum.
- Erlendzie, tak strasznie tęskniłam.
Odetchnął głęboko, słysząc to ciche wyznanie.
Uśmiechnęła się do niego w ciemności, przycisnęła dłonie do jego karku, odwróciła głowę, chcąc dostrzec bodaj jeden błysk jego oczu również tutaj, gdzie otaczała ich gęsta noc.
Wreszcie odezwał się, głos brzmiał ochryple, dziwnie.
- Johanno, najpiękniejsza ze wszystkich... Nie mogę uwierzyć, że nareszcie należysz do mnie.
- Zawsze byłam tylko twoja - odparła po prostu. Erlend miał mocne ręce, żądał każdego jej skrawka, dotykał jej całej, nie pozostawiając ani jednego miejsca, jak gdyby musiał poznać każdą jej cząstkę, na każdym kawałku skóry odcisnąć własny znak.
Johanna poczuła, jak pulsowanie w brzuchu rozprzestrzenia się po całym ciele, a uczucie, które tak dziwiło ją w samotności, staje się coraz silniejsze. Teraz istniało światło, do którego mogła sięgać. On był tutaj, przy niej, bliżej już być nie mógł, już ją posiadł. Zabolało leciutko w jakimś dalekim obcym punkcie w jej głębi.
Nie dotykał jej tam, drżącą ręką pogładził ją tylko po brzuchu, ledwie musnął palcami wnętrze białych ud. Johannę wzruszył ten szacunek. Serce biło jej z pragnienia, by go przemógł. Nie mieli już przed sobą żadnej tajemnicy. Była gotowa całkiem się przed nim obnażyć, przygotowana na połączenie, które, jak wiedziała, ją odmieni.
Był tam wreszcie, na niej, każdy mięsień miał napięty tak, że czuła pulsowanie krwi pod skórą. Przymknęła oczy, pod powiekami unosiły się czerwone słońca, nie wiedziała już, gdzie jest ani co ją czeka.
Pojawił się jednak ból, ostrzejszy niż przypuszczała, lecz jakże inny od tego, który odczuwa się przy skaleczeniu ostrzem noża czy przy dotknięciu uśpionego żaru.
Nie krzyczała, nie chciała mu sprawiać przykrości, wolała zagryźć wargi i czekać, aż ciało się oswoi z jego obecnością.
Erlend z początku poruszał się spokojnie, jakby nieco wystraszony. Johanna słyszała, że wstrzymuje oddech. Spodziewał się być może okrzyku bólu, wiedział o tym pewnie więcej niż ona. Pogładziła go po spoconych włosach, uniosła lekko głowę z poduszki i obdarzyła delikatnym pocałunkiem.
To stało się sygnałem.
Opadł na nią, pożerał ją i tonął w niej. I ją porwała fala, inaczej stać się nie mogło. Uczucia, w jakich się teraz pławiła, były bardziej gwałtowne i silniejsze niż wszystko, co do tej pory przeżyła. Westchnęła głośno, boleśnie, jak gdyby ją skrzywdził, lecz ramiona nie przestały go obejmować. Mocno, z całych sił. I nie chciała, by kiedykolwiek zdołał się od niej oderwać.
Choć zdumiona, pozwoliła, by dzikość stała się częścią obrazu Erlenda, jaki nosiła w sercu. Owa dzikość nie była wcale taka piękna, raczej przerażająca, mimo to Johanna natychmiast ją zaakceptowała i pokochała, widząc w niej dowód miłości swego męża.
Później leżał z głową wtuloną w jej pierś, ciężko, niemal boleśnie wciskał ją w materac.
Między nogami czuła ból.
A w głowie tylko lekkość.
Powoli jego ciało miękło, a ona ośmieliła się rozluźnić mięśnie, które ścisnęły brzuch, pośladki i uda w jeden wielki supeł. Znów zaczęła go głaskać, delikatnie, z wahaniem, właściwie jakby się bała, że go obudzi.
Erlend odetchnął głęboko, a kiedy się odezwał, mówił już swoim głosem:
- Bardzo... bardzo bolało?
Nie mogła nic na to poradzić, musiała uronić łzę.
Zorientowała się, że Erlend się zawstydził, nie wiedziała dlaczego, domyślała się jednak, że żałuje tej swojej dzikości albo też braku opanowania.
Sprawiło jej to przyjemność, przytłumiło smutek, zdławiło zniecierpliwienie. Zagłuszyło też małego diablika, który w tej świętej chwili szeptał jej do ucha:
Czy to już wszystko?
Erlend prędko odnalazł się w roli nowego pana na Karlsgard. Już pierwszego wieczoru zajął fotel Karla i z przyjemnością sięgnął po piękną srebrną fajkę, która kiedyś należała do Mogensa Skanke, tego niezwykłego pastora, wciąż jeszcze wspominanego tu w wiosce.
- Piękny dwór wniosłaś w wianie, moja droga. Naprawdę wspaniałe gospodarstwo. Wcześniej nie zauważyłem, jaka to śliczna izba, jaka inna... To zapewne twojej babce należy się cześć za nią, tak myślę. Była doprawdy dziwną, niezwykłą kobietą, Johanno.
Johanna kiwnęła głową, czując dziecinne łzy piekące w sercu. Tęskniła za babką, ledwie udało jej się przetrzymać pierwsze lato po wyjeździe Marji.
- Marja to najwspanialsza osoba, jaką znam! Taka dzielna... I zawsze taka pełna... życia!
Erlend pogładził ją po włosach, kiedy przysiadła na poręczy fotela.
- Dawno nie mieliśmy od niej żadnych wiadomości... Być może lepiej by było nie czekać...
Johanna popatrzyła na niego przerażona.
- Co masz na myśli?
Spojrzał jej prosto w oczy, jakby czegoś szukał, a potem rzekł ostrożnie:
- Ona prawdopodobnie już nie żyje. Nie pogodziłaś się z tym po tak długim czasie?
Łzy z serca napłynęły jej do oczu.
- Jakie to zimne i bezdusznie powiedziane, Erlendzie. Być może nie nadarzyła się sposobność, by mogła wysłać nam jakiś list. Może żaden statek nie płynął w te strony.
Popatrzył na nią z powagą.
- Moja kochana, jeśli dotarła do Rosji, do tego miasta, które wielki car nazwał swoim imieniem, to pewien jestem, że któryś z wielu statków z Bergen mógł przywieźć nam od niej wiadomość. Dostalibyśmy ją już w ciągu kilku miesięcy, najwyżej w ciągu roku.
Johanna spuściła głowę, otarła łzy. Nie chciała, żeby mąż zobaczył, jak dziecinnie cierpi. Erlend nie miał na myśli nic złego, ale nie zdając sobie z tego sprawy, przywołał strach, który od dawna krył się w jej sercu.
Odeszła od niego, siadła we własnym fotelu.
- Ona wróci - rzekła cicho, niemal jakby odmawiała zaklęcie.
Erlend nie odpowiedział, napełnił tylko starannie fajkę jasnobrązowym tytoniem i znów ją zapalił.
Johanna czuła, jak ogarnia ją smutek. Smutek, który nie powinien się pojawić w ten pierwszy wspólny wieczór z Erlendem w ich własnym domu. Ostatni gość weselny odjechał wczoraj, tydzień już minął od dnia, kiedy nosiła koronę, cała doba, odkąd rodzice pożegnali ją z ciepłym, nieco zmartwionym uśmiechem. Johanna uściskała matkę, widziała, że w jej oczach płonęło światło na myśl o nowym życiu.
Patrzyła, jak ojciec odjeżdża, bardziej zaniepokojony niż żona, ale Erlend mocno obejmował Hannę, kiedy stali na przystani i machali na pożegnanie. Silną dłoń wsunął jej pod ramię, podtrzymywał przy każdym kroku. Gdy łódź odpływała, zawołał:
- Będę się o nią troszczył, nie martwcie się!
A potem ją uściskał, nie zważając na obcych ludzi, i bezwstydnie pocałował na samym środku przystani, kiedy łódź wolno wypływała na fiord z żaglami oklapłymi bez wiatru.
Johanna poczuła znów owo niezwykłe przemieszanie ulgi i lęku. Rozstanie z rodzicami szarpało jej duszą mocniej, niż się tego spodziewała. Pocieszała się, że mimo wszystko nie wyjeżdżali strasznie daleko, w każdej chwili mogła prosić Erlenda, by przysposobił łódź, i w ciągu paru dni byłaby już z nimi. Przecież nie umarli, są jeszcze młodzi, silni i zdrowi, i bardzo jej oddani. Johanna uśmiechała się, aż zesztywniały jej policzki. Uroniła kilka łez, lecz szybko obeschły w łagodnym ciepłym wietrze nad morzem.
Niczego bardziej nie pragnęła, niż mieć Erlenda tylko dla siebie, zabrać go na odkrywczą wyprawę po wielkim dworze, który teraz należał do nich. Cieszyła się, że pokaże mu wszystkie tajemnicze miejsca, w których bawiła się jako dziecko. Nie mogła się prawie doczekać, kiedy zaprowadzi go na strych, żeby zobaczył rozmaite suknie i niezwykłe rzeczy z kufrów Marii i zapasów Marji. Pragnęła włożyć mu wszystko w ręce, wciągnąć w życie Karlsgard tak, by nigdy nie żałował decyzji o opuszczeniu Storlendet.
Tymczasem siedzieli teraz w ten pierwszy wieczór sami w domu, a jej serce było ciężkie jak kamień tylko dlatego, że on powiedział kilka słów o Marji. Mógł wszak się nie mylić, mówił rozumnie, dlaczego więc tak bardzo ją to uraziło? Dlaczego się odsunęła i odniosła wrażenie, że cała zmieniła się w lód?
Erlend palił w milczeniu. Tłumił pokasływanie, bo nowy zwyczaj sprawiał mu pewne trudności. Johanna przyglądała mu się i uświadomiła sobie, że lodowa powłoka, jaka ją pokryła, jest mimo wszystko bardzo cienka. Czuła, że już sam jego widok wystarczy, by zmiękła. Przecież on z pewnością nie myślał nic złego. Biedak, wygląda teraz nawet na to, że mu przykro. Na pewno zrozumiał, jak smutno jej się zrobiło, ale nie umie wyrazić tego słowami.
Znów wstała, stanęła za jego krzesłem, pochyliła się i od tyłu objęła za szyję.
Dłonie zaczęły pieścić szeroką, twardą pierś. Czuła się tak cudownie śmiała, żonie wolno tak robić.
Erlend odchylił głowę w tył, popatrzył na nią. Roześmiała się, zabawnie wyglądał w takiej pozycji. Cienka smużka aromatycznego tytoniowego dymu dotarła do jej nosa. Erlend pachniał już tak swojsko. Przytuliła się do niego, jego głowa spoczęła na jej piersi.
- Johanno, moja kochana Johanno... Doprawdy, wiesz, jak uszczęśliwić mężczyznę. Jesteś taka kusząca, miękka i cudowna.
Z uśmiechem odłożył fajkę, wyciągnął obie ręce za głowę i objął żonę. Pociągnął ją w przód, chciał, aby jej twarz znalazła się tuż przy jego twarzy.
Pocałunek... jakiż był inny!
Johanna w ciągu ostatnich ośmiu dni doświadczyła całej gamy nieznanych dotychczas uczuć. Ze wszystkich jednak nowych przeżyć, jakie niosło ze sobą małżeństwo, najbardziej zdumiewało ją, że pocałunki mogą tak bardzo się od siebie różnić.
Płynący strugami pot znaczył ciemne smugi na niebielonych koszulach, a wilgotne włosy kobiet lepiły się do twarzy, czerwonych od upału. Niektórzy mężczyźni pozrzucali koszule i pochylając gołe plecy, popluwali na osełki, ostrząc porządnie kosy.
Nastało lato, sianokosy.
Nie pamiętano, by kiedykolwiek trawa wyrosła tak bujnie. Teraz zieleniła się nawet na najbardziej jałowych spłachetkach ziemi. Łagodna wiosna, odpowiednia porcja słońca i wilgoci, lekki wiatr, który przez całe wczesne lato głaskał ciężkie od nasion źdźbła, wszystko to zjednoczyło się w błogosławieństwie. Skoszenie i ułożenie siana na stojakach było bez wątpienia harówką, lecz jakże miłą sercu.
Dlatego ludzie śpiewali, wywijając ciężkimi drewnianymi grabiami.
Dlatego na zmęczonych twarzach pojawiał się uśmiech za każdym razem, gdy prostowali plecy i zakurzoną ręką ocierali czoła.
Johanna z Karslgard zatrzymała nieduży wózek koło łąki.
Kosiarze, którzy ją dostrzegli, natychmiast przerwali robotę, kłaniając jej się nisko w pełnym szacunku pozdrowieniu. Uśmiechnęła się i odkłoniła. Znała każdą z tych twarzy, każde imię. Byli teraz jej ludźmi, odpowiadała za nich. Niektórzy mieli pracować tylko przez lato, sprzedawali siłę roboczą temu, kto zaofiarował najwięcej. Nie wszystkim właścicielom ziemskim podobał się nowy porządek, pastorowie i pisarze zebrali się, by ułożyć prawa, które zapobiegłyby wzrostowi liczby najemnych robotników. To było nieodpowiedzialne, ich zdaniem niebezpieczne, podsycało tylko ludzką chciwość. Ktoś mógł na przykład czekać do ostatniej chwili, żeby wydusić z gospodarza wysoką zapłatę, gdy praca się spiętrzyła, a brakowało chałupników, którzy by ją wykonali. Najemnikom często płacono za jedno lato tyle, co innym za cały rok pracy. I chociaż chłop nie musiał ich karmić przez długą zimę, i tak gorzej na tym wychodził.
Ci mężczyźni jednak urodzili się w Lyster i najprawdopodobniej będą podlegać Karlsgard przez całe swoje życie. Kobiety zaś były podporządkowane mężczyznom, razem z dziećmi, marzeniami i własnymi, zawsze zmęczonymi ciałami.
Johanna wiedziała, że mają szczęście. Mimo to jednak zawsze kłuło ją w sercu na widok ich nędznych chałup, w których jeden dodatkowy solony śledź w listopadowy dzień mógł oznaczać różnicę między życiem a jedynie wegetowaniem.
- Rozpieszczasz ich - zauważył kiedyś Erlend.
Jego głos brzmiał zbyt cierpko, by mogła obrócić to w żart. Ale pocałowała go w policzek, mówiąc, że Karlsgard ma swoje tradycje, które należy podtrzymywać. Właśnie jedna z nich nakazywała, by gospodyni kilka razy w czasie sianokosów wychodziła na łąki z kwaśnym mlekiem, cienkim piwem i solonym mięsem dla tych, którzy pocili się przy robocie.
Pozdrowiła ich wesołymi okrzykami i zanim zdążyła postawić stopę na ziemi, dwaj parobcy rzucili kosy i przeskoczyli przez płot, spiesząc jej z pomocą. Pełne zapału opalone dłonie ujęły kosze i worki, które przywiozła, a jeden z chłopców, bardzo młody, okazał się na tyle śmiały, by podać jej mocne ramię, gdy miała zsiadać z wysokiego wózka.
- Pięknie pani dzisiaj wygląda - rzekł bezpośrednio i mrugnął do niej.
Johanna odpowiedziała uśmiechem i popatrzyła w ciepłe piwne oczy.
- Dziękuję, Petrud, zawsze jesteś taki wytworny!
Chłopak zmarszczył czoło, patrzył na nią, nie bardzo wiedząc, czy słowa pani są pochwałą czy też upomnieniem.
Johanna spostrzegła jego niepewność, roześmiała się.
- Powinieneś służyć na królewskim dworze, Petrudzie Norreplassen. Pomagałbyś wtedy królowej wysiadać z karocy!
Podeszli teraz i inni mężczyźni, ze śmiechem przyjęli jej słowa. Kobiety z chichotem szturchały w bok młodego, czerwonego jak burak parobka.
Potem jednak Johanna zaczęła otwierać worki i kosze i wkrótce cała gromada przysiadła na skraju stogu wysuszonego siana, a naczynia do picia rozpoczęły wędrówkę. Słone mięso smakowało przepysznie w upale, dodawało sił i sprawiało, że mniej się pocili. Tuż obok płynął strumyk. Kiedy więc beczułki z piwem się opróżniły, zawsze było czym się odświeżyć.
Jedli, rozmawiali i śmiali się ze swoich żartów. Młoda dziewczyna drapała po plecach jednego z mężczyzn, którego ukąsił giez. Kosiarz uskarżał się z przesadą, radując się niezwykłym cielesnym kontaktem z drugim człowiekiem.
Johanna nie mogła się nie uśmiechać.
Oni byli tacy bezpośredni, tacy prości, otwarci, nieskomplikowani. Niekiedy tęskniła za tym, by być młodą wśród innych młodych, którzy nie musieli myśleć i martwić się o swój stan i cześć. Tyle było rzeczy dozwolonych dziewce służącej, których młodej dziedziczce ze dworu nie wolno było robić.
Mimo wszystko jednak korzyści, jakie dawało jej pochodzenie, były o wiele większe.
Johanna usiadła wśród kosiarzy, uważając jednak, by się zanadto nie spoufalać. Wypytywała o pracę, o nowiny z wioski, o to, ile ich zdaniem wyda tego roku ziemia.
Parobek, który pomógł jej wysiąść z powozu, przez cały czas nie spuszczał z niej wzroku. Johanna czuła, jak jego spojrzenie rozgrzewa jej policzki. Był niezwykle przystojnym młodzieńcem, mógł mieć osiemnaście, może dziewiętnaście lat. Miał brązowe kędzierzawe włosy i najbielsze zęby, jakie kiedykolwiek w życiu widziała. Wstrząśnięta uświadomiła sobie własne myśli. Po raz pierwszy od niesłychanie wielu lat cieszyła ją uwaga, jaką okazywał jej inny mężczyzna. A przecież była mężatką zaledwie od kilku miesięcy!
Wplotła palce w sznureczki, na których miała zawieszony klucz do spichrza i sakiewkę. Nagle poczuła się onieśmielona. Młody człowiek nawet przez moment nie spuszczał z niej oczu, nagle zapadła cisza. Umilkły wybuchy śmiechu i wesoła rozmowa. Johanna wyczuwała niepewność w spojrzeniach kosiarzy. Nie bardzo wiedzieli, o czym mieliby z nią dłużej rozmawiać, dostrzegli jej zamyślenie, przestraszyli się, że być może powiedzieli coś niewłaściwego lub odnosili się do niej zbyt bezpośrednio, wszak ona była panią. Niełatwo o tym pamiętać, szczególnie teraz, gdy przyszła tu z jedzeniem i piwem i siadła na sianie jak służąca.
Młody parobek odzyskał nagle zdolność mowy.
- Czy pani chce... może pomóc pani...
Odwróciła się do niego, jego słowa padły tak szybko, wypowiedziane na jednym oddechu. Nigdy wcześniej nie zwracała na niego uwagi i teraz wstrząśnięta zorientowała się, że wyraz oczu tego chłopca świadczył o tym, że jest w niej zakochany. Zrobiło jej się miękko w żołądku, uśmiechnęła się do niego życzliwie, niemal ze współczuciem.
- Nie, dziękuję, Petrud. Wydaje mi się, że twoje silne ramiona lepiej przydadzą się tutaj. Zobacz, chmurzy się od zachodu, nocą spadnie deszcz.
Kiwnął głową, ukłonił się, niepewnie przestępując z nogi na nogę, zanim chwycił widły i zaczął zrzucać wysuszoną trawę na wielkie stosy.
Mięśnie ramion miał doprawdy imponujące.
Johanna ujęła lejce, patrzyła prosto przed siebie.
Jak na takiego młodego...
Była całkowicie nieprzygotowana na gniew Erlenda. Spadł na nią, gdy tylko przestąpiła próg bawialni. Od razu zaatakował ją twardymi słowami:
- Gdzieś ty była? Spóźniłaś się, do diabła! A ja siedzę tu i zastanawiam się, czyś gdzie nie umarła po drodze.
Złapał ją za ręce i potrząsnął. Twarz ściągnął mu gniew, a usta, które na ogół się uśmiechały, zmieniły się w zaciśniętą bladą kreskę.
- Ależ, Erlendzie, co się stało? W powrotnej drodze zajrzałam na Vildegard, wiedziałeś przecież, że...
Puścił ją i pobielały na twarzy zacisnął dłonie w pięści.
- Słyszałem o wszystkim, Johanno! Nie myśl sobie, że jestem głuchy i ślepy! Co z ciebie za kobieta? Udajesz niewinną, ja przez wszystkie te lata myślałem, że żaden inny... Tymczasem ośmieszasz mnie w tak okrutny sposób, i to z parobkiem...
Urwał na chwilę, musiał nabrać oddechu.
Johanna wciąż była w stanie szoku, uświadomiła sobie jednak niesprawiedliwość i wyraźne nieporozumienie będące przyczyną jego gniewu, zbliżyła się więc o krok do zdenerwowanego męża.
- O czym ty mówisz, przyniosłam ci wstyd? Przecież ja nie...
- Dowiedziałem się wszystkiego od Liny, ona przy tym była. Słyszałem, jak rozmawiała z naszą Karen. Mówiła, że pani się uśmiechała i krygowała, kręciła biodrami dla tego młodego parobka! Jak mogłaś, Johanno?
Przez kilka sekund wpatrywała się w niego.
- Co? Żartujesz chyba, to niemożliwe... Przecież ja nie... Policzki Johanny zdrętwiały, wolno kręciła głową.
Otwarte usta usiłowały dobrać słowa.
- Krygowałaś się przed nędzarzami! Próbowałaś się im przypodobać, ośmieszyłaś się przed tymi spoconymi, pożądliwymi, nędznymi...
- Przestań! Nie chcę tego słuchać! Nie chcę...
Znów był przy niej, poczuła jego dłoń coraz mocniej zaciskającą się na jej ramieniu. Patrzyła mu prosto w oczy i mało nie osunęła się na ziemię na widok tego, co w nich zobaczyła. Co w niego wstąpiło?
- Nie chcesz?! Pokażę ci, a wtedy będziesz musiała chcieć... Nie godzę się na to, Johanno! Nie masz za grosz wstydu? Przecież zaledwie kilka miesięcy jesteśmy małżeństwem!
Wyrwała się.
Dopiero teraz popłynęły łzy.
Skuliła się w kącie przy starym palenisku, w którym czasami jeszcze rozpalano, gdy trzeba było naoliwić żelazny piec lub też gdy ktoś po prostu zatęsknił za widokiem rozbawionych płomieni.
- Ty... ty... tak mi przykro. Słyszała, że mąż usiłuje zapanować nad nierównym oddechem.
Czuła się taka mała i głupia. Nie pojmowała, że tak mogło zostać zrozumiane jej zachowanie. Nie pomyślała nawet, że Erlendowi nie spodoba się sposób jej postępowania. On przecież zawsze mówił takie piękne rzeczy, sprawiał, że czuła się niemal jak... anioł.
Podniosła głowę. Napotkała jego oczy. Nie były już zwężone i zagniewane. Błyszczały. A ręce zwisały wzdłuż boków. Stał na środku pokoju, on także wyglądał na zasmuconego.
- Erlendzie, tak mi przykro, ale nie było tak, jak myślisz. To była tylko... zwyczajna rozmowa.
- Dobrze słyszałem, chłopak szaleje za tobą! Bardzo niemądrze z twojej strony było jeszcze zachęcać młodzieniaszka, Johanno.
Kiwnęła głową, przełknęła łzy. Pragnęła, żeby podszedł do niej, przytulił, powiedział, że wszystko jest już dobrze. Że zrozumiał i już się nie gniewa.
Erlend miękko stąpał po podłodze.
Johanna westchnęła głęboko, czując dotyk jego dłoni na ramieniu, ciepły i dobry.
Wychyliła się w jego stronę, przykucnął przy niej.
- Tak strasznie się rozzłościłem, Johanno. Tak bardzo się wystraszyłem, gdy usłyszałem, jak dziewuchy gadają. Ogromnie cię kocham, przecież wiesz.
Wczepiła się w niego, jego głos był teraz spokojny i czuły, tak jak zwykle. Gniewne wrzaski i twarde uściski wydawały się nierzeczywiste.
A kiedy delikatnie otarł łzy z jej policzków, mogła się uśmiechnąć i oddychać uszczęśliwiona przy jego ciele.
- Tak strasznie się boję, że cię utracę, Johanno. Że ktoś inny... dostanie to, co należy do mnie.
Zrozumiała. Nietrudno było darzyć miłością człowieka, który kochał ją tak rozpaczliwie, że niekiedy z tego powodu tracił rozum.
Kąciki ust uniosły się w lekkim uśmiechu.
- Prawie mnie wystraszyłeś, Erlendzie. Nie wiedziałam, że możesz się tak na mnie rozgniewać.
Zaszlochał nad jej głową, potem znów mocno ją przytulił.
- Kocham cię tak niepojęcie mocno. Chciałbym, żebyś była przy mnie, w moich ramionach, przez cały czas.
Odparła łagodnie:
- Jestem teraz tutaj i wiedz, Erlendzie, że nawet jeśli nie będziemy razem przez kilka godzin czy dni, to i tak na zawsze będę twoja.
Zadowolony uśmiechnął się szeroko.
- Tak właśnie być powinno, moja cudowna, najdroższa żono.
Gdy kochał się z nią wieczorem, czuła, że posiadł ją całkowicie, aż całe ciało pulsowało łagodnym bólem. Długo leżała, nie mogąc zasnąć. Leciutko gładziła go po policzku. Był taki piękny, gdy spał, gdy każda linia twarzy, każdy rys wygładzał się w odpoczynku. W pełni wtedy należał do niej.
Nigdy więcej go nie zranię, pomyślała. Nigdy nie dam mu powodu do snucia przykrych myśli, będę się pilnować i zachowywać tak, by nigdy więcej nie musiał się wstydzić ani smucić z mojego powodu.
On na to zasługuje.
Mój Erlend...
Pozwoliła mu odwieźć się na Vildegard w to gorące popołudnie, drogę bowiem pokrywała gruba warstwa kurzu i Johanna pociła się już na samą myśl o pokonywaniu jej piechotą z ciężką torbą na ramieniu. Złajał ją żartobliwie, gdy o czymś takim wspomniała, i natychmiast kazał wyprowadzić powóz. Ten najwspanialszy.
- Musisz trochę myśleć o tym, jak postrzegają cię ludzie, najmilsza Johanno. Owszem, wiem, że zarówno twoja matka, babka, jak i cały ród zawsze był trochę osobliwy, ludzie godzili się z tym w pewnym sensie. Ale nie bądź taka pewna, że podoba im się, że włóczysz się piechotą gościńcami jak jakaś włóczęga.
Przełknęła upokorzenie, wiedziała wszak, że on nie ma nic złego na myśli, w dodatku cieszyła się, że Erlend będzie jej towarzyszył na Vildegard. O tylu rzeczach mogli porozmawiać w powozie, przysłuchując się turkotowi kół i rytmicznym uderzeniom kopyt o wypaloną słońcem drogę.
- Jak miło, jak to miło z twojej strony, Erlendzie. Mogłabym pojechać sama, lecz ponieważ mały wózek jest pożyczony...
- Pojadę z tobą - oświadczył krótko i chwycił brązowy skórzany kapelusz z półki nad kominkiem. Kapelusz miał szerokie rondo i był dostatecznie lekki, by można go było nosić w upalny dzień jak ten.
Słońce prawie ich oślepiło, gdy wyszli na dziedziniec. Pod drzewem siedziały jakieś dzieci, nachylone do siebie głowami, najstarsze karczmarza i dwójka ciotecznego rodzeństwa ze Storlendet. Erlend pomachał im przelotnie, ledwie podniosły głowy, zbyt zajęte grą w kamyki w cieniu.
Hanna poprawiła niebieski czepek, ozdobiony białymi haftami, wyściełany delikatnym przewiewnym materiałem. Czuła gorąco przenikające każdą cząstkę ciała. Dzień zdawał się wprost namacalnie drżeć.
- Powinnaś mieć powóz z budką, widziałem takie, mają coś w rodzaju namiotu, pod którym można schronić się przed słońcem i deszczem. Wyrabiają je w Bergen. Radczyni kancelarii jeździ takim.
Johanna ze śmiechem potargała Erlendowi włosy, aż kapelusz spadł mu z głowy.
- Żartownisi To już chyba szczyt snobizmu! Nie móc znieść odrobiny słońca lub deszczu.
Niezadowolony z jej odpowiedzi burknął:
- Jesteśmy najpierwszymi mieszkańcami wsi, czyżbyś o tym nie wiedziała? Ludzie oczekują od nas, że sprowadzimy takie przedmioty, coś, czego nie ma nikt inny...
Johanna roześmiała się, szturchnęła go i obiema rękami chwyciła kapelusz. Powóz, trzęsąc się, ruszył drogą. Erlend posłał jej dziwne spojrzenie, gdy wcisnąwszy męski kapelusz na uszy zanuciła naprawdę wesołą piosenkę do tańca, starając się, żeby jej głos brzmiał bardzo cicho:
- Powinnam być mężczyzną, powinnam być kowalem... Wreszcie nie zdołał się oprzeć jej minom, nie mógł dłużej powstrzymywać uśmiechu i zaatakował ją, chcąc odzyskać kapelusz. Wychyliła się w przód i pocałowała go, gdy wreszcie zatrzymał konia przed furtką prowadzącą na Vildegard.
- Przyjedź po mnie za kilka godzin, wieczorem po skończonej robocie byłoby najlepiej.
Erlend nie wyglądał na zadowolonego, ale lekko machnął ręką i smagnął konia po zadzie, kierując go w stronę Dosen.
Johanna odwróciła się, gdy zniknął za zakrętem. Głęboko nabrała powietrza w płuca, czując, że dobrze będzie skryć się w domu. Dzięki grubym ścianom z bali, ustawionym na kamiennej podmurówce, dom był chłodny latem, a przytulny zimą. Jakaż to ładna zagroda! Dwa nowe budynki wyglądały imponująco, miały okna, a dwie futryny drzwiowe zdobiły rzeźbienia. No i komin! Wiele kobiet wciąż mordowało się w małych chatach z dymnikami w dachu, chociaż w niektórych chałupach postawiono piece z kanałem, który wyprowadzał większość dymu na zewnątrz lub przynajmniej kierował go pod powałę, gdzie można było wędzić ryby albo mięso.
Ale żelazne piece w tej wiosce wciąż należały do rzadkości. Stał taki na plebanii, u kapitana i u lensmana, no i jeszcze dwa, które jej matka kazała tu sprowadzić statkiem przed wieloma laty.
Nikt w nich teraz nie palił.
Wkrótce jednak biała para niczym mgła zacznie unosić się z domu ognia, będą gotować, warzyć wyciągi z ziół, które moczyły się w wodzie. Wielkie kadzie wypełnią się gęstą, skoncentrowaną masą. Później należy ją oczyścić, wysuszyć albo wymieszać ze spirytusem, by w ten sposób powstały nowe mikstury. Johanna nie posiadała się z radości, że w księgach Marii znalazły się szczegółowe opisy uprawy ziół, a także sposobów przygotowywania maści i mieszanek na napary. Mnóstwo trzeba było spamiętać. Na szczęście dwie kobiety z Vildegard robiły szybkie postępy. Kwestią czasu pozostawało tylko, aż będą umiały czytać równie dobrze jak lensman. Johanna przypomniała sobie walkę swej babki o szkołę. Chyba ją przegrała, a może właśnie wcale nie, bo teraz, odkąd wprowadzono poważne odpytywanie przed konfirmacją, pastor zimą kilka razy w tygodniu zbierał u siebie młodych ludzi. Tam uczyli się czytać, a to z tego prostego powodu, że musieli opanować zarówno katechizm, jak i wyjaśnienia do niego. Nie zawsze mu się udawało, ale już teraz dwa razy więcej młodzieży znało litery przynajmniej na tyle dobrze, by podpisać się pod listem lub zawrzeć transakcję na piśmie. Worek z książkami Hanny został w rowie. Wbiegła do środka, poprosiła dziewczyny, by go przyniosły. W głowie dźwięczały jej słowa Erlenda. Była dumna, że o nich pamiętała, i nie trudziła się z ciężarem, jak zrobiłaby wcześniej.
W małej izdebce oczekiwała jakaś kobieta. Dwie wierne niewiasty, które utrzymywały porządek na Vildegard i zajmowały się chorymi, położyły ją tam i podały coś zimnego do picia. Ponieważ jednak spodziewały się Hanny, niczego więcej nie zrobiły.
Johanna dowiedziała się, co dolega chorej, wysłuchała opowieści o krwawieniach i wycieńczeniu. Trwało to od dwóch tygodni, krwawienia nie chciały ustać pomimo ciepłych okładów z kociej skórki, supłów wiązanych na wełnianych niciach i podjętych przez teściową próbach zaklinania krwi.
Johanna wysłuchiwała wypowiadanych ściszonym głosem słów kobiety. Słyszała, że chora jest bardzo zmęczona, że powszedniość żąda od niej więcej, niż jest w stanie dać.
- Straciłam okres przed trzema miesiącami, potem zaczęłam krwawić. Nie mogę tego zatrzymać, wszystko jedno co robię. Skoczyłam nawet do rzeki, pani. Ktoś mi mówił, że zimna woda, i w ogóle, może pomóc.
Hanna tylko słuchała.
- Dzieci ostatnio same musiały sobie radzić, ale teraz w domu zabrakło już jedzenia, a ubrania noszą brudniejsze niż dzieciaki z Jenseplass... Jestem taka słaba...
Kobieta wywodziła się z rodziny komorników z Vika, ale Johanna dotychczas nigdy jej nie spotkała. Mimo to jej słaby głos wydawał się znajomy.
- Czy to znaczy, że znów spodziewasz się dziecka?. Kobieta jęknęła.
- Przy takim krwawieniu i bólach nie ma chyba we mnie życia. Zresztą wszystko jedno, przynajmniej uniknę mdłości. Skończyły się, gdy tylko zaczęłam krwawić.
Johanna wolno pokiwała głową. To mógł być znak, że kobieta nosi w łonie martwy płód. Jeden z wielu znaków.
- Boli cię teraz?
- Tak, ból przychodzi i mija.
Johanna dotknęła twarzy chorej, okazała się gorętsza, niż można się było tego spodziewać tutaj, w chłodnej izbie.
Johanna wstała, przeszła do szafki w wewnętrznej izdebce. Nigdy z lekkim sercem nie wyjmowała tej mieszanki. Wiedziała jednak, jak bardzo jest przydatna. Uratowała niejedno życie, więcej niż odebrała.
Środek poronny działał niemal natychmiast.
Jedne ekstrakty z roślin rozluźniały mięśnie, inne wywoływały gwałtowne skurcze, sprawiały, że serce szaleńczo tłukło się w piersi, pot lał się z kobiety strugami. Niektóre doświadczały strasznego bólu głowy, później często przez kilka dni były słabe i zatrute. Jeśli jednak wcześniej miały dość sił, mogły to przeżyć.
Ta kobieta teraz być może była osłabiona i zmęczona, lecz Johanna po blasku, jaki bił z ciemnych oczu, poznawała, że to osoba przyzwyczajona do podejmowania walki.
W niedużym cynowym kubku odmierzyła porcję silnego lekarstwa. Nalewka smakowała jak prawdziwe piekło. Kobieta musiała zaraz popić go ciepłym napojem, uwarzonym na innych ziołach.
Johanna powiedziała:
- Nie będziemy o tym nikomu mówić, ale pomogę ci. Nie zrobiłabym tego, gdybym wierzyła, że twoje dziecko ma szanse przeżycia. Najpewniej jednak jest tak, jak mówisz, życia nie da się już uratować, a jeśli ty masz to przetrwać, musimy natychmiast powstrzymać krwawienie. Czeka cię ciężka przeprawa, zaznasz bólu, skurczów, mdłości i bólów głowy.
Podała kobiecie napój.
Chora bez wahania opróżniła naczynko, popiła lekarstwo wielkimi łykami ciepłej herbatki. Słaba osunęła się na poduszki. Zaciekawiona patrzyła na Hannę, która zaraz umyła naczynia i odstawiła je na miejsce.
- Poczujesz się dziwnie oszołomiona. Potem twoje ciało wyrzuci z siebie to, co w nim gnije. Mam nadzieję, że gorączka wkrótce ustąpi, nie jest ona bowiem znakiem niczego dobrego, ale ty jesteś silna, a ja znam się na rzeczy. Wszystko będzie dobrze.
Kobieta tylko lekko pokiwała głową.
Uśmiechnęła się też leciutko.
- Jeśli ty nie zdołasz mi pomóc, to nikt już mi nie pomoże.
Johanna spuściła głowę. Zawsze z wielką pokorą przyjmowała fakt, że ktoś oddaje życie w jej ręce. Na szczęście wierzyła w istnienie innych potężnych dłoni, którym mogła ufać. Gdyby nie to, nie mogłaby patrzeć, jak wszyscy ludzie trafiający do niej cierpią i przegrywają.
Kobieta zmarła.
Johanna odesłała Erlenda do domu, strzelił lejcami i pospiesznie zawrócił wóz. Chciała wprawdzie bardzo, żeby został, lecz nie mogła go zatrzymywać, a miała teraz wiele spraw do załatwienia. Osobiście musiała dopilnować, by przesłano wiadomość rodzinie zmarłej, musiała także stanąć przed pastorem, spojrzeć mu prosto w oczy i nawet miną nie zdradzić, że podała chorej jakiekolwiek lekarstwo. Obmyła zmarłą, piwem opłukała jej usta, by zabić zapach ziół. W głębi ducha była przekonana, że bez mikstury również stałoby się nieszczęście, choć może nieco później. Początkowo Johanna sądziła, że wszystko się powiedzie, bo ciało chorej zareagowało posłusznie na lekarstwo, gotowe podjąć walkę. Wyrzuciło z siebie martwy płód zaraz, gdy napój trafił do żołądka. Krwawienie także ustało po kilku falach, które przemoczyły materac i wystraszyły jedną z pomocnic bardziej, niż Johannie się to podobało.
Później jednak, gdy dzień chylił się ku zachodowi i dookoła zapanował spokój, gorączka u chorej nagle się podniosła, całe ciało zapłonęło, ciężko dyszała w upale, którego nie czuł nikt inny.
Wszystko potoczyło się tak strasznie szybko.
Johanna nie zdążyła nawet zlęknąć się katastrofy, która natychmiast stała się faktem.
Kobieta odeszła z lekkim westchnieniem, na jej twarzy nie było nawet cienia skargi ani bólu. Popatrzyła tylko Johannie w oczy i opuściła powieki, jak gdyby nadszedł wieczór i nareszcie wolno jej było odpocząć.
Co się stanie z dziećmi, które zostały w domu, zastanawiała się Johanna. Nie mogła ulżyć im w niedoli codzienności, nie mogła zbawić wszystkich malców, którymi nie miał się kto zająć. Mąż tej kobiety to silny i zdrowy mężczyzna, wkrótce znajdzie sobie nową żonę, która być może zajmie miejsce zmarłej w domu przy dzieciach i da im przynajmniej okruchy czegoś na kształt troski.
Mała Hanna opuściła Vildegard, gdy letnia noc ściemniała.
Z dymnika domu ognia wciąż unosił się dym, pachnący wywarem, który dwie pomocnice gotowały tuż przed wieczornym posiłkiem.
Powietrze było duszne, pełne kurzu, lecz nad głowami gromadziły się gęste chmury, obiecujące opłukać nadchodzący dzień.
Johanna poczuła pierwsze krople deszczu niczym pełen czułości pocałunek na czole, gdy skręciła z głównej drogi wzdłuż fiordu na szeroką nierówną ścieżkę, prowadzącą do wyżej położonych zabudowań. Nie bała się lasu, nawet teraz, gdy ciemniał mroczną plamą wśród jasnej nocy. Dochodziły ją uspokajające odgłosy nocnego życia zwierząt. Wiedziała, że wśród drzew nie czyha niedźwiedź ani żaden inny potwór, który wyrządziłby krzywdę wracającej do domu samotnej kobiecie.
Deszcz zmoczył ją i pocałunki zmieniły się w strumyki, które łaskocząc spływały po karku i między piersiami pod cienką koszulę. Nie dźwigała ciężarów, w kieszeni fartucha miała jedynie nieduży słoiczek. Czuła, jak kurz na drodze robi się lepki, zmienia pod stopami w mokrą glinę. Każdy krok groził poślizgnięciem, ale Johanna stąpała pewnie, choć w głowie huczało jej od wszystkiego, co się wydarzyło.
Zmarła kobieta.
Natychmiast wezwany pastor.
Jego łagodne oczy, sztywna sutanna, szeleszcząca, gdy ściszonym głosem monotonnie odmawiał modlitwę i czynił znak krzyża nad ciałem zmarłej, zanim można było przenieść ją do stodoły. Rodzina zapewne przybędzie po zwłoki, kobieta miała bowiem zostać pochowana gdzie indziej, nie na cmentarzu przy kościele, pod wysokimi koronami drzew tu w wiosce.
Johanna z każdym krokiem coraz bardziej oddalała się od przeżyć. Doświadczała tego już wcześniej, od pierwszej chwili wiedziała, że jeśli ma komuś pomóc, musi też być w stanie przyjąć, że niektórym pomóc nie zdoła. Takie już było życie. Matka nauczyła ją tego, starała się wbić jej tę prawdę do głowy już wtedy, gdy Johanna była młodziutką, ciekawską dziewczynką, rwącą się do pomocy przy darciu szmat na bandaże i zbieraniu arcydzięgla w ogrodzie matki w Vildegard.
Powolutku zaczęła odczuwać chłód, jaki przyniósł ze sobą deszcz. Przyspieszyła kroku, zatęskniła za przytulną izbą, spokojnym pulsem domu - biciem zegara Karla, i za Erlendem.
Trochę się może gniewał, że nie chciała wrócić razem z nim powozem, ale na pewno zrozumie. Obejmie ją, pocieszy i ogrzeje, sprawi, że jej myśli zajmie co innego. Taki przecież właśnie był. Na pewno pogodzi się też z tym, że żona wraca do domu piechotą, nikt przecież nie kręci się już po polach, nikt nie widzi, jak pani z dworu wlecze się samotna drogą.
Otarła krople spływające po policzkach. To tylko deszcz, lecz jakby wywoływał w niej smutek.
Zamrugała mocno, rozpuściła włosy, które zmieniły się w ciężką, mokrą grudę pod cieniutką chustką.
Potem lekkim krokiem zaczęła biec.
Tym razem przycupnął na zwalonym pniu, lecz pojawił się równie nagle i nieoczekiwanie jak ostatnio. Z początku pomyślała, że to zwodzą ją pełne wody oczy, gdy jednak zrozumiała, iż rzeczywiście go widzi, przeszył ją dreszcz.
Mimo to nie stanęła teraz, zwolniła tylko i zbliżyła się do niego. I tak musiała go wyminąć, bo siedział tuż przy drodze. Nogi miał umazane błotem.
- Ravi, tkwisz tu tak na deszczu? Sprawiał wrażenie wystraszonego, jak gdyby znów przyłapała go na czymś zabronionym.
Johanna zdała sobie nagle sprawę, że koszula lepi się jej do skóry. Marzła. On patrzył na nią, a deszcz lał się teraz z szarego nieba strumieniami.
Poślizgnęła się, mało nie upadła, z całych sił starała się utrzymać na nogach. Zerknęła na niego, siedział całkiem nieruchomo.
- Boisz się mnie, Johanno. Zmusiła się, żeby oddychać spokojnie.
- Nie! Nie! Ja...
- Boisz się. Widzę.
W jego głosie brzmiał gniewny ton, lecz Johannę najbardziej poruszył dźwięczący w nim smutek.
- Ravi, musisz liczyć się z tym, że takim zachowaniem straszysz ludzi. Siedzisz tu i czaisz się na mnie... I to nie pierwszy raz.
Pożałowała tych słów już w momencie, gdy je wypowiadała.
Ravi spuścił głowę. Deszcz, który zebrał się na rondzie kapelusza, spłynął teraz przed jego twarzą jak mały wodospad. Woda polała się na spodnie, lecz im i tak nic już nie mogło zaszkodzić. Znów poczuła przeszywający ją dreszcz, zwróciła uwagę na jego długie, sprężyste nogi. W przemoczonym ubraniu siedział jakby całkiem nagi.
- Ludzie zawsze się mnie bali, ale chciałbym, żeby z tobą, właśnie z tobą, było inaczej.
Johanna rozluźniła się, nie czuła już takiego strachu. Ravi stał pochylony. Przemoczony jak kociak, wyglądał zupełnie niegroźnie.
Podeszła aż do niego.
- Masz zamiar zostać w naszej wiosce, Ravi? Dlaczego właściwie wróciłeś?
Nie podnosił wzroku. Zadrżała, gdy odpowiedź z wolna nabierała kształtu w jej głowie:
Wróciłem, żeby cię zobaczyć.
Wróciłem, ponieważ ty tu jesteś.
Nic jednak nie powiedział.
Johanna więc zmieszana usiłowała odpędzić tamte niemądre, próżne zdania.
- Odwiedziłeś może grób? - spytała cicho.
Teraz przytaknął. Popatrzył na nią. I znów to czarne spojrzenie, które nie miało dna i które przyciągało ją do siebie, grożąc, że odbierze jej siły i każe się przed nim otworzyć.
- Ty też tam chodzisz.
- Tak. Dla... babki.
Wpatrywał się w jej usta, oczami wodził po ociekającej wodą twarzy.
Nie wiedziała, dlaczego przyszło jej to tak łatwo, lecz nagle opowiedziała mu o dziecku, które spłodził jego ojciec. O miłości babki.
Po twarzy Raviego także płynęła woda, choć chronił ją kapelusz.
Johanna tylko na niego patrzyła, serce zamarło jej w piersi, gdy usiłowała pochwycić jego myśli.
Odwrócił głowę.
A potem powiedział:
- Jesteś teraz żoną Erlenda.
Nie wiedziała, dlaczego tak ciężko przyszło jej przyświadczyć.
- Nie usłuchałaś mnie wtedy. Ale spróbuję cię strzec. Przerwała mu czym prędzej, nie chciała więcej tego słuchać.
- Mnie jest dobrze, on bardzo mnie kocha i ja go kocham... moje miejsce jest przy nim.
Powtórzył swoje słowa cicho niczym zaklęcie:
- Będę cię strzegł. Zawsze mnie znajdziesz tu, w lesie.
Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Słowa, choć życzliwe, sprawiły, że poczuła, jak podnoszą się delikatne włoski na karku.
A Ravi milczał.
Zaskoczona zorientowała się, że łapie ją za rękę, trzyma przez kilka krótkich sekund, zaciskając oczy tak mocno, że cała twarz zmienia się w maskę.
Potem ją puścił i odszedł.
Johanna stała jak słup soli, patrząc za nim. Myśli kłębiły się jak szalone, a serce z wielkim trudem odzyskiwało normalny rytm. Ruszyła dalej dopiero wtedy, gdy zaskoczona spostrzegła, że woda przestała kapać z nieba.
Erlend nie jadł wraz z innymi. Dziewczyna do pomocy w domu powiedziała, że zabrał trochę jedzenia i dzban piwa do pokoju na górę i tam czeka na panią. A może pani najpierw ma ochotę się wykąpać, bo przecież jutro niedziela?
Johanna całkiem o tym zapomniała.
Zawsze brała kąpiel wieczorem przed świętem, matka wpoiła jej ten zwyczaj, który wciąż dla wielu ludzi z wioski stanowił powód do uciechy.
Zdecydowała jednak zrezygnować z kąpieli, zauważyła ulgę na twarzy dziewczyny, która i tak miała już za sobą długi dzień pracy, a być może jutro umówiła się na jakieś spotkanie.
- Sama wezmę sobie coś do jedzenia. Zostawiłaś mi chyba coś dobrego? A wykąpałam się właściwie po drodze do domu - uśmiechnęła się bez radości, wykręcając przemoczoną grzywę włosów, aż woda pociekła na podłogę.
Służąca zaraz pospieszyła z ręcznikiem.
Hanna życzyła jej miłej niedzieli i trzęsąc się z zimna, weszła na górę po schodach z ganku.
Z komory za sypialniami wzięła grubą zimową koszulę. Przez cały czas nastawiała uszu, nasłuchiwała odgłosów, które powiedziałyby jej, czy Erlend śpi. Była rozdarta na dwoje. Przez cały dzień odczuwała pragnienie, by spocząć przy nim, pozwolić, by jego dłonie i piękne słowa zamazały powszedni dzień. Pragnęła lepiej go poznać, odsłonić jeszcze głębiej ukryte tajemnice należące do niego, a tym samym i do niej.
Lecz teraz...
Bała się jego oczu. Obawiała się, że i z jej spojrzenia da się coś wyczytać, że niepokój wywołany spotkaniem w lesie bez trudu da się wychwycić. Zerwała z siebie przemoczone ubranie, powiesiła je na belce. Jutro na stryszku będzie tyle pary co w łaźni, gdy tylko słońce zacznie prażyć nasmołowany dach.
Naciągnęła koszulę przez głowę, zapięła trzy haftki z przodu.
On nie zdoła odgadnąć jej myśli, nie Erlend.
Poczuła się bezpieczna. O spotkaniu w lesie nikt się nie dowie, w dodatku nic w nim nie było złego. Zamieniła wszak zaledwie kilka słów z prawie nieznajomym człowiekiem. Oczywiście to mężczyzna, i to nawet bardzo szczególny, ona jednak była teraz żoną Erlenda i świadomość tego nigdy równie silnie nie dochodziła do głosu jak wówczas, gdy stała pod drzewami i słuchała dziwnych słów Raviego syna Reina.
Coś zacisnęło jej się w sercu.
Cicho weszła do sypialni.
Leżał na łóżku, bez okrycia, bez prześcieradła. Pokój wciąż był nagrzany słońcem, lecz dzięki małemu okienku pod dachem deszcz zdołał odświeżyć i oczyścić powietrze.
- Erlendzie, śpisz?
Jej kroków po podłodze nie było słychać. Nawet grube deski wydawały się ciepłe.
Podeszła tuż do niego, z podziwem patrzyła na kochaną twarz, radowała się, że węzeł w brzuchu i poplątane myśli się uspokajają. Odetchnęła swobodniej, wyciągnęła rękę, chciała poczuć pod palcami półnagie ciało mężczyzny. Takie piękne...
Była całkowicie nieprzygotowana, gdy nagle złapał ją za nadgarstek. Twardo, brutalnie niczym paści na lisa.
- Ach, tak, a więc pasuje ci wracać do domu teraz, w środku nocy!
Spłynęło z niej wszystko, cała słodycz, która jeszcze przed chwilą wypełniła ją na widok męża.
Nie mogła uwierzyć, że to naprawdę on. Nie mogła pojąć, że ta najdroższa jej osoba znów pokazuje gniewną twarz i ściska ją tak mocno, jakby chciała oderwać ciało od kości.
- Przeklęta babo, dość już tego! Od tej pory masz siedzieć w domu! Nie życzę sobie, do diabła, żebyś włóczyła się sama jak jakaś dziwka, szukająca uciechy w sobotni wieczór!
Potrząsał nią, Johanna z początku się opierała, zaraz jednak poczuła, jak słabnie, traci wolę.
- Odpowiadaj, do diabła, powiedz coś! Słów ci zabrakło, ladacznico?
To nie był on.
To nie mógł być on.
To nie był ten miły, dobroduszny Erlend, którego znała cale życie i od którego nie doświadczyła nigdy niczego poza cierpliwą troską.
Jakaś siła odrzuciła ją w tył. Uderzenie poczuła bardziej jak ucisk w sercu, aniżeli palący ból na policzku.
Leżała półprzytomna, wszystko w niej znieruchomiało, tylko izba wirowała dookoła. Wciąż jednak dostrzegała jego cień nad sobą jak niebezpieczny, wielki świerk, który chwiejąc się grozi, że spadnie na nią i przygniecie.
Nie miała nawet siły, żeby podnieść ręce w geście obrony.
Nie miała na to siły, nie teraz. To musi być jakiś zły sen, który nie daje spokoju jej biednej głowie, może już niedługo się obudzi i okaże się, że to wszystko wcale się nie stało. Kobieta nie umarła, Ravi nie istnieje, a Erlend...
To on delikatnie przywrócił ją do rzeczywistości. To on sprawił, że rozluźniła rozpaczliwy uchwyt wokół własnej głowy. Mocno uścisnął ją za nadgarstki, tym razem jednak nieboleśnie, lecz z siłą, której nie mogła się oprzeć. Odsunął jej ręce od twarzy, Johanna zamrugała gwałtownie, nie śmiała oddychać. Oczekiwała kolejnego ciosu, lecz w to także trudno jej było uwierzyć.
Popatrzył na nią, teraz na powrót oczami Erlenda.
Wrócił także jego głos:
- Kochana, moja kochana... co ja zrobiłem... Oniemiała i zdrętwiała słuchała pełnych rozpaczy słów. Widziała, że jego wargi się poruszają, a oczy rozszerzają ze strachu.
- Co ja zrobiłem... na Boga, co we mnie wstąpiło... Nie chciałem tego... Nie chciałem cię uderzyć... Przebacz mi, Johanno, przebacz!
Podniósł ją, położył na łóżku. Na pewno wyczuł, że ona drży. Osunął się na kolana na podłogę, ujął jej bezwładną rękę i ścisnął tak, jakby była jedyną rzeczą, jakiej mógł się uchwycić.
- Johanno, odezwij się do mnie. Powiedz, że mi wybaczasz... Powiedz, co mam zrobić, żeby to wykreślić.
Johanna powoli przychodziła do siebie. Obraz Raviego rozdzielał ich, wyraźniejszy niż kiedykolwiek.
Erlend miał rację.
Nie wiedział tego, lecz ciosy, jakie na nią spadły, były sprawiedliwe. Czyż ona dzisiejszego wieczoru nie skrywała przed nim myśli i serca?
Uśmiechnęła się ostrożnie, zabolała ją szczęka, nie chciała go jednak ranić dotykaniem urażonego miejsca.
- Nie wiem, co masz zrobić, mój drogi, widzę jedynie, że coś zaczyna się dziać. Coś, czego się nie spodziewałam...
Potrząsnął pięścią w rozpaczy.
- Nie możesz tak postępować, Johanno. Nie chcę... nie mogę tak cierpieć! Gdy cię tu nie ma, jestem bliski szaleństwa! Pamiętam, co kobiety wygadywały o tobie i tamtym parobku. Wydaje mi się, że mógłbym zabić, gdyby to była prawda...
Johanna zadrżała.
Obraz Raviego paskudnie piekł pod powiekami. Otworzyła oczy, Ravi zniknął, jego twarz zastąpiło nagie, wystraszone oblicze Erlenda.
- Ty mnie naprawdę kochasz... Drgnął i zaraz był przy niej w łóżku. Zmieszany i rozgorączkowany, z dłońmi, które nie mogły przygarnąć jej dostatecznie blisko siebie.
- Tak, tak strasznie cię kocham. Z każdym dniem... coraz bardziej za tobą szaleję. Nie mogę żyć, kiedy nie ma cię przy mnie, Johanno. Tak długo czekałem...
Johanna bała się choćby na sekundę przymknąć oczy, podczas gdy on wolno ją rozbierał, aż wreszcie tracąc całą cierpliwość, posiadł ją, opętany gorącym, rozpaczliwym pożądaniem.
Nie przez cały czas patrzyła na twarz męża, lecz po raz pierwszy mogła ze zdziwieniem śledzić zmiany zachodzące na jego obliczu, gdy oderwał się od niej, odpłynął.
Kiedy opadł na łóżko, miękko pocałowała go w ramię.
Czuła się nieco lepiej.
Nie była już tak pusta, teraz, gdy jego nasienie żyło w niej i być może znalazło miejsce, w którym zdoła wykiełkować.
Właśnie tego bardzo teraz potrzebowała. On także!
Myśli Johanny przepełniła wdzięczność.
Dziecko...
Chyba właśnie na to wszyscy czekali, teraz, gdy świeżo upieczonym małżonkom dane już było kilka miesięcy. Większość ludzi, których spotykała, ukradkiem słała spojrzenia oceniające jej pas. Dość długo już ją to bawiło. Żadne jednak zgrubienie niczego nie zdradzało i w końcu kobiety mogły z zadowoleniem stwierdzić, że ta panna młoda naprawdę zasłużyła na to, by nosić ślubną koronę.
Johanna pozwoliła mężowi zasnąć, wtulonemu w nią, bezwładnemu. Właściwie lubiła, gdy przez sen tak przytrzymywał ją ciężarem własnego ciała.
W ten sposób nie pozwoli jej się odsunąć.
I ona nie oddali się od niego.
Odgadywała jednak, że silna wola Erlenda i stawiane przez niego żądania mogą okazać się jedyną rzeczą, jaka ją przytrzymuje. Jedyną, która mogłaby ją ocalić, jeśli myśli nie zdołają oderwać się od tego słodkiego niezwykłego niepokoju, jaki ogarnął ją dzisiaj.
Nazajutrz obudziła się z zamętem w głowie. Ostrożnie wysunęła się z objęć Erlenda, mruknął coś tylko i odwrócił się w łóżku. W pokoju było ciepło, Johanna czuła się rozpalona i spocona. Czyżby groziła jej choroba?
Jęknęła i z powrotem opadła na poduszkę.
On pojawił się we śnie. Wyciągnął do niej ręce, szczupłe palce bezradnie wysuwały się do niej, pochłaniała go jakaś mroczna bezdenna głębia.
Ona, zanosząc się krzykiem, również wyciągnęła do niego ręce, chciała go chwycić, nie pozwolić, by utonął w czerni, lecz koniuszki ich palców ledwie się muskały. Oblał ją zimny pot, gdy zdała sobie sprawę z sennej bezradności. On się odsuwał, opadał, a ona została, wpatrzona w pustkę, z pragnieniem rzucenia się w ciemną otchłań, która go pochłonęła.
Ale wstał dzień.
Erlend zaczął mrugać. Patrzyła, jak przeciera twarz, szepnęła cicho dzień dobry. Odwrócił się gwałtownie, zobaczył ją, twarz w porannym świetle miał zaspaną i okrągłą. Szeroko otworzył oczy, z przerażenia dech zaparło mu w piersiach. Zesztywniał.
- Johanno... ty... co się stało! Delikatnie dotknął palcem jej policzka. Dopiero teraz poczuła pulsowanie, odrętwiały ból, gdy chciała otworzyć usta, by mu odpowiedzieć. Od dotyku palca zapiekło.
- Ach, Boże, co ja zrobiłem... Zanim znalazła odpowiednie słowa, przylgnął do niej, tulił się jak dziecko. Była zupełnie przytłoczona, zdezorientowana. Szlochał jej w pierś, chował twarz.
- Wybacz mi, Johanno, wybacz... Wolno pokiwała głową, wiedziała, że wyczuł ten ruch i niczego więcej już mu nie potrzeba. Puścił ją, ostrożnie ułożył na posłaniu, przeczesał jej włosy palcami, a potem rozłożył na poduszce jak wachlarz, ciemny wachlarz ptasich skrzydeł wokół zranionej twarzy.
- Nigdy więcej tego nie zrobię - szepnął, muskając wargami jej usta. - Po prostu tak strasznie cię kocham.
Johanna powoli się uspokajała. Jego słowa były takie dobre, nietrudno je przyjąć. Nietrudno zrozumieć jego cierpienie, jeśli naprawdę myślał, że ona mogła pragnąć innego. Czyż sama nie wpadłaby w rozpacz, gdyby inna kobieta zastawiała na niego sieci? Czyż ona także by nie cierpiała, gdyby dowiedziała się, że jej Erlend zanadto nadskakuje innej?
Johanna popatrzyła na męża spokojnie, ujęła go za rękę, przyłożyła do zranionego policzka.
- Jestem twoja.
Oczy mu zwilgotniały.
To nie miało końca. Nic, co mówiła, nic, co robiła, nie mogło odpędzić owej żrącej podejrzliwości, jaką Erlend nosił w sobie. Odzywała się w każdej sekundzie, w każdej godzinie, w której nie było jej przy nim. Turkot kół powozu odjeżdżającego na Vildegard za każdym razem budził drzemiące w nim zwierzę, które szarpało mu trzewia i nie dawało spokoju.
Nie mógł towarzyszyć jej nieustannie. Kiedyś jednak osiodłał konia i pojechał za nią. Za każdym razem, gdy wóz mijał ludzi na drodze, gdy zbliżała się do miejsca, gdzie ten przeklęty parobek ośmielił się pokazać jej bez koszuli... Erlend przełykał kwaśny smak w ustach, widział, jak kostki dłoni zaciśnięte na cuglach bieleją.
Na szczęście wóz zawsze jechał dalej.
Johanna się nie zatrzymała, nie rozmawiała z parobkiem, ale co do spojrzenia, jakie młody człowiek słał w stronę powozu, nie było wątpliwości. Erlend miał ochotę podejść do niego i zmasakrować tę bezwstydną niewinną twarz. Wziął się jednak w garść. Pozostały mu jeszcze resztki kontroli.
Jechał za nią, dopóki wózek nie wtoczył się za plot Vildegard. Tam mało było takich, którzy mogli skraść mu Johannę. Same kobiety, a nieliczni mężczyźni tak starzy albo chorzy, że na pewno nie dostrzegała ich męskiej siły.
Mimo wszystko jednak mu ją odbierali.
Odrywali od tego, co powinno stanowić treść życia przyzwoitej kobiety.
Erlend zawrócił konia, pojechał do domu. Twardymi uderzeniami pięt i bata poganiał zwierzę. Wspaniały gniady wierzchowiec protestował, rzucając łbem, lecz pan tylko ściągnął cugle.
Czuł kwaśne palenie w żołądku. Chciał stłumić i je, i urażone bicie serca. Nie chciał myśleć, nie chciał tego strasznego cierpienia.
Skierował się do piwnicy, do głębokiej, ciemnej i chłodnej piwnicy pod podłogą paradnej izby. Nie zwracał wcześniej uwagi na półki na ścianach. Stało na nich jadło w glinianych naczyniach, w skórzanych workach, w przegrodach na podłodze. Zbliżył się do dzbanów i nielicznych szklanych butelek. Złapał dzban, przelał trochę brunatnego napitku do cynowego czerpaka, który wisiał obok do tego właśnie przeznaczony. Zabrał czerpak i zerkając przez ramię, prędko przeszedł przez ganek do izby. Siadł pod zegarem, wyjrzał przez okno. Podwórze oświetlało pełne słońce, które wolno wznosiło się ku południowi. Mógł wyjść, mógł przejechać konno po swoim królestwie, dopilnować żniwiarzy, mógł też zajrzeć do Dosen, zamienić kilka słów z sąsiadami lub dobrymi przyjaciółmi.
Erlend, cały drżąc, podniósł czerpak do ust.
Wódka na pewno mu pomoże. Doda sił, przywróci jasność myśli. W głębi ducha miał bowiem świadomość, że więzienie, jakie właśnie buduje, wznosi się na fundamencie ohydnych wymysłów fantazji.
Wszak ona należy do niego.
Kocha go, musi go kochać, skoro właśnie jego poślubiła, żadnego innego.
Mimo wszystko...
Nie podobał mu się ten obcy błysk w jej oczach. Pilnował jej, szukał wyjaśnienia. Czyż rano nie zadrżał jej trochę głos? Czy nie okazuje mu zbytniej wyrozumiałości? A może to poczucie winy da się odczytać w tych dziwnych oczach, jednym niebieskim jak morze, drugim zielonym niczym porośnięte mchem zbocze?
Erlend pociągnął łyk, potem jeszcze jeden, i jeszcze.
Gorzałka niczym puchowa kołdra otuliła jego zimny strach.
Zasnął w fotelu.
Gdy się obudził, pokój był tak samo pusty jak przedtem. Dzień stal się już późny.
Podniósł się, przez moment zaniepokojony, że nogi się pod nim ugięły. Przypomniał sobie jednak wódkę i uśmiechnął się do siebie. Oszołomienie wciąż w nim tkwiło, znieczulało myśli. Pójdzie się położyć. Pan na Karlsgard nie musi wszak zarządzać i harować od rana do wieczora. Jeśli przyjdzie mu ochota spędzić cały dzień w łóżku, nikt mu tego nie zabroni. W dodatku człowiek, który ma na utrzymaniu tylu ludzi w swoim gospodarstwie, wiele rzeczy musi przemyśleć i zatroszczyć się o wszystko. Już wkrótce zjawią się tu pomocnicy wójta i zażądają, by wyciągnął księgi, będą oglądać każdy gwóźdź w ścianie, żeby wydusić z niego ostatnie szylingi jako podatek. Musi się do tego przygotować. Zażądał, żeby mu nie przeszkadzano.
Zastała go kompletnie pijanego, rozwalonego na łóżku w ubraniu. Cały dzień spędziła wśród chorych, zajmując myśli pracą. Przez cały dzień mogła odpychać zdenerwowanie, być mądrą, chłodną i opanowaną Johanną, jaką wszyscy spodziewali się tu ujrzeć. Ludzie użalali się nad jej zranieniem, sama nasmarowała je maścią, powiedziała, że nocą spadła ze schodów i podrapała się o nie heblowaną deskę. Kobiety z przerażeniem składały ręce, żadna jednak chyba się nie domyślała, że prawda może być inna. Proponowały, by wróciła do domu i odpoczęła, nie musi tak harować, zwłaszcza po takim upadku. Może teraz, kiedy jest mężatką, powinna zostawić większą część pracy innym? Gospodyni wielkiego dworu i tak miała przecież dość ważniejszych zajęć niż zajmowanie się jakąś chorą chałupnicą.
Wiedziały, że uśmiechnie się i pokręci głową, a potem niemal demonstracyjnie zdejmie cieniutką, przyozdobioną wstążkami suknię i naciągnie przez głowę tę roboczą, przypominającą worek ze sztywnego płótna.
Nie przestawała być przy tym piękna.
Niewiasty z Vildegard gotowe były w każdej chwili paść przed nią na kolana.
Johanna poczuła się strasznie zmęczona.
W pokoju cuchnęło wódką.
Próbowała obudzić męża, najpierw leciutkimi pocałunkami i ściszonymi słowami, później niemal zirytowanym szturchańcem.
Spał.
Co się z nim dzieje, pomyślała. I ze mną?
Pod ścianą z oknem stał nieduży stołeczek, przycupnęła na nim, oparła łokcie o kolana, a twarz położyła na małej miseczce, która utworzyła się z dłoni. Czuła, że skóra na boku policzka jest szorstka i obolała, oko zapuchło, opuchlizna sięgała aż po kość policzkową. Nie bardzo mogła mrugać.
Zapiekło, kiedy łzy spłynęły na skaleczenie.
Sierpień
Wyczuła, że może wydarzyć się coś złego już w momencie, gdy młody człowiek wszedł do izby. Stała przy beczkach z piwem i nalewała. Rozdawała placki z odrobiną masła wszystkim lekko ubranym pracownikom. Patrzyła, jak kłaniają się z szacunkiem, słuchała pochwał. Johanna podtrzymywała tradycję, również z tego powodu przemówiła się z Erlendem, wreszcie jednak mąż ustąpił. Cóż złego w tym, że także i tego roku stanie przy piwie i podziękuje każdemu ze swych ludzi z osobna, zarówno najemnym pracownikom, jak i chałupnikom, za pomoc przy żniwach?
Był sobotni wieczór, powietrze przepełniały dźwięki pieśni, na zielonym zboczu rozbrzmiewały tony drumli. I przecież Erlend przez cały czas mógł stać u boku Johanny i mieć ją na oku.
Nie odstępował od niej nawet na krok. Stał tak blisko, że ich ciała zdawały się wyrzeźbione w tym samym kawałku materiału. Nawet teraz, gdy się pochylała, żeby nalać z ostatniej beczułki, czuła jego biodro przy udach.
On także nie szczędził sobie piwa.
Poza tym jego dłoń bez przerwy sięgała pod kamizelkę, gdzie w przytulnym cieple chowała się płaska posrebrzana piersiówka.
Mężczyźni rozmawiali już coraz głośniej.
Oczy im błyszczały, gdy podawała misy i kubki, wypełnione dojrzałym piwem.
Johanna uświadomiła sobie, że postąpiła o krok w dół, zniżyła się do ich poziomu i sama sprowokowała coraz to bardziej poufałe komentarze. Podobało jej się to. Nigdy nie lubiła przesadnego szacunku i pokornego poniżenia. Była wszak człowiekiem tak jak i oni.
Ale Erlendowi twarz z każdą chwilą coraz bardziej się ściągała.
A potem stanął przed nimi parobek Petrud, ten o długich włosach i pięknych oczach. Uśmiechnął się i ostrożnie wyciągnął kubek.
- Jeśli pani byłaby tak dobra... Johanna wzięła naczynie z jego rąk, czuła spojrzenie Erlenda wbite w kark. Słyszała, że mąż drepcze niespokojnie tuż za jej plecami, gdy nalewała piwo.
Dłoń jej drżała nieco, gdy oddawała parobkowi napełniony po brzegi kubek. Chłopak ujął go obiema rękami, musnął przy tym jej palce, kubek się zakołysał. Johanna przyciągnęła ręce do siebie, ciarki przemknęły jej po kręgosłupie. Oby tylko zaraz odszedł i nie chciał wdawać się w żadne pogawędki!
- Pani jest zbyt piękna, żeby stać tutaj niczym córka karczmarza.
Johanna przełknęła ślinę, obdarzyła chłopca przelotnym uśmiechem. Chciała się odwrócić, żeby obetrzeć beczkę. Złapała za szmatę, stanęła do niego bokiem, ale parobek, rozochocony piwem i wesołością panującą wśród zebranych, nie ruszał się z miejsca.
- Może jestem zbyt bezczelny, pani, a skoro tak, to musi pani mnie przywołać do porządku i wybaczyć, jeśli zachowam się nieprzystojnie... Chciałem tylko powiedzieć, że byłby to dla mnie wielki zaszczyt, gdybyś zechciała... gdyby pani zechciała ze mną zatańczyć.
Johanna ścisnęła ścierkę, wiedziała, że Erlend bliski jest wybuchu, musiała natychmiast przywołać do porządku parobka.
Rzuciła gałgan, stanęła u boku męża, wsunęła rękę pod jego ramię i posłała parobkowi obojętne spojrzenie.
Z całym chłodem w głosie, na jaki było ją stać, odparła:
- Dziękuję, Petrudzie parobku, ale wydaje mi się, że mój mąż potrzebuje mnie teraz.
Błyszczące oczy chłopaka pociemniały. Spuścił głowę, znad kołnierza koszuli jęła wędrować w górę czerwona fala. Kiwnął głową, wyglądał niemal na wystraszonego.
- Tak, bardzo proszę o wybaczenie. To było... Do widzenia, pani. Niech Bóg błogosławi panią i pani...
Schował się wśród ludzi. Johanna odetchnęła z ulgą. Popatrzyła w zmrużone oczy męża, spostrzegła, jak mocno zaciskał wargi. Trząsł się cały. Mięśnie ramienia napięły się ostrzegawczo.
- Chodź, Erlendzie, mój kochany. Zatańczymy... Niechętnie pozwolił się poprowadzić. Szedł chwiejnie, wpatrzony gdzieś w dal.
Johanna stąpała jak po rozżarzonych węglach.
Wokół nich panowała powszechna wesołość. Ona jednak czuła się zmrożona niczym sopel lodu, strachu i czujności. Palące spojrzenie Erlenda nie odrywało się od niej nawet na sekundę. Narastała w nim jakaś niepokojąca dzikość.
A ręka stale sięgała pod kamizelkę.
Do diabła, jak on na nią łapczywie patrzył! Od tego nędznego psa wprost biła żądza! Dosłownie pożerał Johannę wzrokiem. Hańbił ją pożądaniem, zresztą nie tylko ją, jego także, jej męża!
Stal teraz w kącie i udawał, że rozmawia z Leną, dziewczyną pomagającą w domu. Czarował ją uśmiechem, chichotała zachwycona, muskał niby to przypadkiem, a ona zadowolona dreptała niespokojnie i stroszyła piórka.
Ale on, Erlend, i tak go przejrzał.
Wszystko to tylko gra, udawanie.
Odkrył zamiary tego chłopaka. Dla bystrego oka to żadna sprawa zauważyć, że jego myśli wciąż krążą wokół innej. Przecież temu parobczakowi aż ślina cieknie na widok jego żony. Czy ten zawszony padalec nie zaglądał jej głęboko w oczy i nie ściskał palców? Czy nie okazał dość bezczelności, nie rzucił wyzwania panu na Karlsgard, proponując jego żonie tańce? Gniew Erlenda powoli zmieniał się w czerwonoczarną mgłę przed oczami. Wódka nie piekła już w ustach, jedwabiście gładko spływała do gardła i tkwiła w żołądku niczym ciężki kamień złości.
W miarę jak głowa ciążyła mu coraz mocniej, a ruchy stawały się coraz bardziej powolne, ogarniał go jakiś niezwykły spokój.
Pokaże temu psu, gdzie jego miejsce!
W zaciśniętych pięściach zaczęło pulsować.
Dwaj mężczyźni zwarli się na zielonym zboczu. Najpierw otoczyły ich kobiety, zanosząc się krzykiem i piskiem, zaraz potem przyłączyli się mężczyźni, by sprawdzić, czy ktoś nie potrzebuje pomocy.
Zatrzymali się gwałtownie, rozpoznając, kto walczy.
Plątanina zadających ciosy pięści i wymierzających kopniaki nóg podrywała w górę trawę i ziemię. Zduszone jęki bólu chłopaka, który leżał na spodzie, zabrzmiały z przerażającą wyrazistością wśród nagłej ciszy, jaka zapadła.
- Powstrzymajcie ich! To przecież Erlend Storlendet, do pioruna!
Wreszcie jakoś ich rozdzielono, krąg dookoła się zacieśnił, dwaj mężczyźni zdołali przytrzymać walczących za kark. Młody chłopak w uścisku przeciwnika przypominał szmacianą lalkę, lecz Erlend Storlendet zachowywał się niczym byk, którym kieruje jedynie ślepa wściekłość. Jeszcze teraz, choć przytrzymywał go inny, wpakował chłopakowi w brzuch dwie ciężkie pięści.
- Może to cię nauczy szacunku, ty łajdaku, i będziesz od tej pory trzymał się z dala od cudzych kobiet!
Z ust toczył pianę. Z mrużone, złe oczy wbił w chłopca, który z trudem walczył o odzyskanie tchu. Parobek skulił się z bólu i zwymiotował na trawę. Mężczyźni go puścili. Upadł na ziemię jak pusty worek.
- Do diabła - szepnął ktoś w kole. Erlend Storlendet wyprostował się, wyraźnie jednak było widać, że chłopak odgryzał się jak umiał, bo z kącika ust ciekł mu strumyk krwi.
Dwóch młodych ludzi podeszło do Erlenda i poufale poklepało po ramieniu.
- Dobra robota - powiedział jeden. - Nie mogą sobie, do diabła, wyobrażać, że wszystko im wolno.
Erlend Storlendet mrugnął do nich, potem uśmiechnął się szeroko, a krew popłynęła obfitszym strumieniem, kiedy rana się otworzyła.
- Gdzie Johanna?
Mężczyźni rozejrzeli się dokoła. Gdy rozpoczęła się bijatyka, widzieli, że kobieta w jasnym ubraniu stała w kręgu. Ale teraz nie było jej w gromadzie.
Erlenda ogarnęły złe przeczucia.
Czujnie zbliżył się do miejsca, gdzie chłopak, który przegrał walkę, wił się na ziemi.
Lena klęczała przy nim, krajem sukni ocierając mu usta.
A nad nią stała Johanna, z twarzą białą jak świeżo spadły śnieg.
Erlend widział, jak żona się schyla, jak poruszają się jej wargi. Słów jednak nie słyszał.
Wrzasnął coś, mocnym uderzeniem roztrącił ludzi na boki. Stanął równie wielki i przerażający jak wtedy, gdy rzucił się na chłopaka.
- Pójdziesz teraz ze mną do domu, Erlendzie - powiedziała cicho kobieta w jasnej sukni.
Oczy jej patrzyły chłodno, twardo. Drobna broda napięła się i podniosła.
- Do diabła...
- Wyrządziłeś mu wielką krzywdę, Erlendzie. I mnie także. Ośmieszyłeś nas oboje na oczach wszystkich tych ludzi. Jesteś pijany, wracamy do domu.
Otworzył szeroko usta, słowa Johanny brzmiały zupełnie inaczej, niż się spodziewał. Co ona sobie myśli, stojąc tutaj i ubliżając mu? Jak ta baba śmie upokarzać go na oczach wszystkich przyjaciół, a na dodatek chałupników? Będzie musiał wiele się o tym nasłuchać... jeśli natychmiast nie odzyska szacunku.
Słyszał, że ludzie wstrzymali oddech, kiedy wolno zaczął się do niej zbliżać.
Stała nieporuszona, ale Lena na widok nadchodzącego Erlenda skuliła się nad leżącym na ziemi chłopakiem.
- Chodź!
Zrobiła krok, zanim do niej doszedł.
Na dźwięk wydającego polecenie głosu coś wybuchło w Erlendzie. Rzucił się na Johannę, złapał, obalił na ziemię.
Ludzie zamarli.
Wesołość zniknęła niby ucięta nożycami do strzyżenia owiec.
Erlend Storlendet bił żonę po twarzy, odgłosy razów trafiały obserwatorów niczym wystrzały. Ludzie zachwiali się na nogach, lecz trwali w miejscu.
Patrzyli, jak bierze piękną kobietę na ręce i dźwiga, jakby była martwym jagnięciem.
Znieruchomieli wstrząśnięci.
Niczego podobnego nigdy dotąd nie widzieli.
Owszem, znajdowali się wśród nich mężczyźni, którzy potrafili sprawić lanie babie i dzieciakom, gdy powszedniość zanadto już dokuczała. Niejednemu też zdarzyło się wymierzyć parę policzków rozhisteryzowanej kobiecie, przede wszystkim po to, by uspokoić ją i uciszyć.
Ale twarz Erlenda wystraszyła wszystkich.
Nikt dotychczas nie był świadkiem takiej dzikości w gniewie żadnego mężczyzny. Wszak ci dwoje byli małżeństwem zaledwie od kilku miesięcy, ale kobiety zadrżały, wyczuwając nienawiść, jaka gęstniała w powietrzu wokół tej pięknej, zamożnej pary z Karlsgard.
Została sama, kiedy drzwi się za nim zatrzasnęły, lecz nie przyniosło jej to żadnej ulgi.
Nie czuła niespodziewanego bólu ciała, nie czuła śladów, jakie zostawiły jego ręce. Ani pieczenia po brutalnych, ostrych słowach, które rozdrapały ją, pokaleczyły.
Leżała nieruchomo.
Głęboki, warkliwy ton śpiewał gdzieś w głowie. Przyłapała się na zdziwieniu, jak zdołała zachować taką świeżość i jasność umysłu. Myśli pracowały przytomnie, już teraz usiłowały poradzić sobie z koszmarem, w jaki on ją wciągnął. Czuła, że jej własny umysł usiłuje przywołać jego obraz, obraz ręki wymierzającej ciosy, wyczuwała ich siłę, świadoma wyrazu twarzy człowieka, który je zadawał.
Erlend...
To nie był on.
To nie ten Erlend, który przez tyle lat chodził za nią i każdej wiosny, odkąd pamiętała, zrywał dla niej pierwsze kwiaty. To nie on ujmował jej dłoń z takim niepojętym spokojem i w letnie wieczory wyznawał szeptem pragnienia.
Ten, który mówił, że Johanna przypomina kruchą gałązkę leszczyny, równie lekką, pachnącą, pełną tajemnic.
Nie...
To nie on.
Musi go szukać.
Znalazła go zdrętwiałego w fotelu pod zegarem Karla. Miał kamienną twarz, patrzył wprost na nią, lecz jakby jej nie widział.
- Musimy porozmawiać - powiedziała cicho i ostrożnie wsunęła się za stół.
Siedziała odwrócona plecami do okna, wiedziała, że wpadające przez nie światło oślepia go, nie pozwalając mu dojrzeć jej twarzy.
Erlend wolno obrócił głowę, jak gdyby szyja i kark całkiem mu zesztywniały. Oczy z drobnymi plamkami bacznie ją obserwowały niemal z czymś w rodzaju zdumienia.
- Ach, tak? A o czymże tu rozmawiać, Johanno? W jego głosie brzmiały chłód i obcość. Zapiekło ją, jego tu nie ma, to nie Erlend, to ktoś albo coś, co zamieszkało w jego ciele.
Demony!
Czuła się bezradna. Brakło jej sił, by choćby lekko uśmiechnąć się do męża, nie chciała widzieć go takim. Miała ochotę rzucić się przed nim na kolana, szarpać i ciągnąć, sprowadzić z powrotem prawdziwego Erlenda.
- Sądzę, że dość już zostało powiedziane, Johanno. Wiesz już chyba, czyje prawo obowiązuje od tej pory. Najwyższa pora, by Johanna z Karlsgard zaczęła wreszcie zachowywać się tak, jak przystoi osobie jej urodzenia.
Johanna nie bardzo zrozumiała jego słowa.
W głosie Erlenda pojawiła się pewna życzliwość, lecz była to zdradliwa miękkość i łagodność, przypominała nieco mech porastający śliskie skały, zachęcający, by postawić na nim stopy.
- Ty jesteś Johanna Storlendet z Karlsgard. Ojciec twój był nędzarzem, lecz matka wyniosła go ponad jego urodzenie. Mimo to widać, Johanno, że w twoich żyłach płynie zbyt wiele tej brudnej krwi. Z natury jesteś... jesteś... dzieckiem chałupnika.
Johanna ze zdumienia otworzyła szeroko usta.
Straszna to była obelga, lecz wywołany przez nią gniew nie był większy od maleńkiej fali na mrocznym morzu, które rozpostarło się teraz między nimi.
- Erlendzie, co się z tobą dzieje? Wyszeptała to niemal bez tchu. Ostatni rozpaczliwy krzyk do człowieka stojącego na drugim brzegu.
Mruczał coś cicho, dłonie poklepywały obciągniętą skórą poręcz. Patrzył wprost na nią, rozparł się wygodnie w fotelu i złożył ręce na piersiach.
- Jestem teraz panem na Karlsgard, a wiesz, że nawet pani na dworze musi zdawać sobie sprawę z tego, gdzie jej miejsce. Okazałaś się niegodna zaufania, jakie ci okazywałem, Johanno. Przyniosłaś mi wstyd tym swoim włóczęgostwem i ową niezwykłą potrzebą zadawania się z ludźmi niskiego stanu.
Johanny nie zaskoczyło to stwierdzenie. Erlend ciągnął:
- Od tej pory masz się trzymać tych pokoi. Nie życzę sobie, żebyś wałęsała się po zagrodach. Masz być moją żoną, troszczyć się o mój dom, dbać o to, żeby służba i wszystko było jak należy. Możesz od czasu do czasu złożyć jakąś wizytę, żona pastora to kobieta, od której sporo możesz się nauczyć o cnocie i cierpliwości. Przekonasz się, przyjemnie będzie zawrzeć kilka nowych znajomości.
- Chcesz mnie trzymać jak małego liska... w klatce! Roześmiał się, cale ciało zafalowało śmiechem.
- Ależ, kochana Johanno, powiedziałem przecież, że powinnaś zawrzeć nowe znajomości. Daję ci na to czas, właśnie teraz, zabraniając ci zamęczania się w tej cuchnącej norze, w tej jaskini zarazy na Vildegard...
Przygryzła wargę. Jego słowa były zbyt szalone, by mogła je przyjąć z powagą. Wszak nie ma drugiej zagrody równie czystej jak Vildegard, zawsze bardzo o to dbała. Pamiętała nie kończące się pouczenia babki o tym, jak ważne jest utrzymanie czystości. Kobiety zajmujące się Vildegard przeszły u Johanny dobrą szkołę i bardzo rzadko się zdarzało, by sama Johanna musiała którejś wytknąć brud, kurz czy też nie upraną pościel.
- Wydaje mi się, że powinieneś się dobrze zastanowić, zanim zabronisz mi pracować - rzekła powoli.
Erlend drgnął, przez moment wystraszyła się, że znów się na nią rzuci. On jednak opadł z powrotem na fotel i wyszczerzył zęby w zjadliwym uśmiechu.
- Kochana Johanno, czy nie uważasz, że już najwyższy czas, by trochę dorosnąć?
Słowa padły z łagodną wyniosłością. Ale ciężar jego odmienionych oczu ugodził ją dotkliwie.
Ach, mamo, dlaczego cię tu nie ma? Dlaczego czuję się taka mała, niezdolna do obrony? A przy tym nie mogę usiąść ci na kolanach i przytulić się do ciebie.
Powinnaś tu być, chronić mnie, pocieszyć, że pstrykniesz palcami i Erlend zniknie z mego życia. Ty przecież zawsze znajdziesz odpowiedź na wszystko, a ja nie wiem, co robić, noszę tylko na twarzy maskę, którą ludzie biorą za dostojeństwo.
Siedziała sama w pokoju, słychać było tykanie zegara i trzask polan na palenisku za ścianą. Ktoś się tam kręcił. Ale w pięknej izbie panowała cisza. Oddech Johanny brzmiał jak szelest wiatru.
Upłynęły dwa tygodnie, odkąd ostatni raz była na Vildegard. Musiała się wymawiać, usprawiedliwiać, że nie najlepiej się czuje. Jej pomocnice popatrzyły na siebie z uśmiechem i pokiwały głowami z przesadną wyrozumiałością, nie mogąc oderwać wzroku od jej płaskiego brzucha.
- Oczywiście, pani, doskonale to rozumiemy. Naprawdę pracowała pani za dużo. Powinna się pani zająć czym innym, zawsze to powtarzałyśmy. Nie ma obaw, ludziom nie zabraknie pomocy, chociaż nie będą mogli korzystać z pani szczególnych umiejętności.
- Musicie mi obiecać, że poślecie po mnie, jeśli zdarzy się naprawdę coś trudnego. Będę mogła wam przynajmniej doradzić...
Czuła się równie słabo, jak brzmiał jej głos.
Kobiety jednak z uśmiechem poklepały ją po ramieniu, uściskały, spojrzeniem dodając otuchy.
Johanna nie oglądała się za siebie, gdy stamtąd odchodziła.
Od tamtej pory całe dnie przesiadywała tutaj albo we własnej sypialni. Erlend wiele czasu spędzał ostatnio poza domem. On, który lubił wylegiwać się do południa i prawie nie interesował się swoim wielkim nowym gospodarstwem, teraz wstawał wcześnie, a kładł się późno. Niekiedy podnosił się w środku nocy i zasiadał nad księgami albo szedł zajrzeć do chorego konia. Johanna na to nie reagowała.
Usiłowała zwalczyć smutek. Po sto razy dziennie powtarzała sobie te same słowa:
On nie jest już taki dziki i szalony, dobrze cię traktuje, z szacunkiem. Kocha cię, nie widzisz, jak spokojne są twoje dni i wieczory? Nie czujesz, jakie to cudowne móc skupić się nad tkaniem jedwabnej narzuty, stroić w odświętne suknie, których do tej pory nie miałaś okazji nosić?
Czyż on nie kocha cię równie pięknie jak kiedyś? Nie zauważasz dawnej życzliwości w oczach, gdy się do ciebie zbliża?
Czuła, że ciało ją boli, barki miała tak zdrętwiałe, że dłoń trzymająca pióro stawiała nierówne, kwadratowe litery.
Johanna pisała do matki.
Pisała, że wszystko układa się jak najlepiej, że matka nie musi się martwić. Że spotkają się na Boże Narodzenie.
Że nie poczuła jeszcze oznak, by małżeństwo miało przynieść owoce, lecz co dzień ma nadzieję i modli się o to.
Pod spodem napisała swoje imię.
Jakiś cichy, cienki głos w niej błagał, by matka zdołała odczytać również i to, co zostało napisane między wierszami. Ale silniejszy, bardziej stanowczy głos skarcił ją surowo, matka i ojciec mają dosyć własnych zmartwień, zasługują na spokojne, radosne lata, gdy wreszcie udało im się dojść tam, gdzie najbardziej chcieli żyć.
Johanna położyła list pod prasą, atrament zdążył już wyschnąć. Mogła teraz zrolować papier i zapieczętować list, a potem owinąć go w nasączone olejem płótno i skórę. Jutro wypływa ktoś z Dosen, mama dostanie list za tydzień, a jak dobrze pójdzie, to już za trzy dni. Jeśli handlowy statek będzie miał czas zatrzymać się przy Meisterplassen i ktoś wsunie posłanie w drzwi.
Wstała ociężale. Wolnym krokiem przeszła do krzesła przy piecu. Naoliwiony czarny piec z żelaza, ozdobiony rzeźbionymi po obu stronach drzewami i koroną pośrodku, lekko błyszczał.
Johanna wsunęła do niego list i przyniosła z kuchni żar.
Jaki twój dzień, taka twoja siła.
Tak, temu właśnie musi ufać.
Jak wtedy, gdy pstrąg niespodziewanie wynurza się na powierzchnię i chwyta jętkę odpoczywającą na cieniutkiej powłoce wody, tak pękł przezroczysty spokój. Pewnego wieczoru Erlend wrócił do domu ogarnięty szałem.
Johanna słyszała, jak przeklina na dziedzińcu, jak koń parska, protestując przeciwko niezwykłemu bólowi. Docierały do niej gniewne słowa, stukot drewniaków stajennego chłopaka po wybrukowanym placyku wokół dębu.
Potem zaczęły trzaskać drzwi.
Johanna mocniej otuliła się derkami. Czekała.
Coś musiało się wydarzyć. Roztrzęsła się, delikatne włoski na przedramieniu podniosły się jakby z zimna. Żołądek zacisnął się w ciężką kulę.
Wreszcie Erlend stanął w drzwiach, ledwie śmiała na niego spojrzeć. Wiedziała jednak, że unikając jego wzroku, jeszcze bardziej go sprowokuje.
Chociaż w gardle jej zaschło, musiała wydusić z siebie pozdrowienie.
- Erlendzie, co się stało? Czy coś złego, czy to...?
- Ten przeklęty brudny syn mordercy! Na miłość boską, chyba go zabiję!
Z każdym wypowiedzianym przez męża słowem Johannę przygniatał coraz większy ciężar. Ravi!
- Najął się do służby na Storlendet! Ten diabeł rzucił urok na mego własnego brata!
Johanna wpatrywała się w Erlenda jak zaklęta. On tymczasem zerwał z siebie koszulę tak gwałtownie, że odskoczyła haftka.
- Stał tam, bezczelna menda, i rzucił mi wyzwanie. Ubliżał mi przy mojej rodzinie! Matka też to widziała. Do diabła, zauroczył wszystkich!
Johanna nie potrafiła dłużej skrywać lęku, wiedziała jednak, że Erlend odczyta go na swój sposób i nie zrozumie, jak wielki szok wywołało w niej imię Raviego.
- Znów się tu przywlókł, powiedział, że ma zamiar zostać we wsi, że szuka służby. Na Storlendet! Byłem przy tym, rozmawiałem z sąsiadem. Zwrócił się wprost do mojego brata, do diabła!
- Przecież to on rządzi gospodarstwem...
- Ale ono należy do mnie! Johanna zamknęła usta.
- A ten dureń wiedział, że nie chcę znać tego bękarta przestępcy. Mimo to sprzeciwił mi się, nawet się uśmiechał, kiedy dawał tej świni pieniądze na przypieczętowanie umowy. Miał dostać całego talara...
Johanna przełknęła ślinę. Brat Erlenda posunął się być może za daleko, potrafiła go jednak zrozumieć. Był prawie najstarszy, zawsze prawie. A potem dzięki niej i niezwykłemu zrządzeniu losu nagle został panem na dworze własnego ojca. Niewielu młodszym synom dana jest taka szansa. Johanna domyślała się, że Erlend nie jest człowiekiem, na którego łasce żyło się najłatwiej. Brat miał widać za co się odegrać.
- Ale ty chyba nic nie możesz zrobić...? Skoro pieniądze zostały już zapłacone, będzie straszna awantura, jeśli go wyrzucisz.
Mówiła cicho i spokojnie, z całych sił starając się nadać głosowi obojętny ton. Serce jednak waliło jak opętane. Teraz, gdy imię Raviego padło tu, w jej sypialni, wręcz go przyzywało.
- Dopadnę go! - syknął Erlend, zrzucając z siebie ostatnie części przyodziewku. Wsunął się pod jej przykrycie. - Dopadnę go, do diabła! Prędzej czy później! Zawsze był tylko cuchnącym łajnem, nie pamiętasz, jak ci dokuczał? A był wtedy zaledwie chłopcem! Myślę jednak, że pamięta lanie, jakie mu spuściłem.
Johanna bliska była płaczu. Słowa, które chciała wypowiedzieć w obronie Raviego, wprost cisnęły jej się na usta, lecz wiedziała, że jeśli ich nie powstrzyma, zmienią się w wyrok śmierci.
A jeśli Erlend kiedykolwiek dowie się o tych ostatnich spotkaniach w lesie...
Nawet gdy mąż uspokoił się i czule zaczął gładzić ją po piersiach, jej skóra wciąż była napięta, szorstka. Nie mogła nic na to poradzić, że jej ciało jest twarde i zimne jak lód. Po raz pierwszy otworzyła się przed nim bez jakiejkolwiek radości. Pragnęła go odepchnąć, uciec przed namolnymi pieszczotami, nie chciała czuć na ustach dyszących warg, rozpalonych dzikim pożądaniem.
Lecz nie do niej należał wybór, bo jej ciało okazało się zdradliwe, chciała przywołać je do porządku, zmusić się, by odnaleźć całe to piękno, o którym śniła tak długo.
Zacisnęła oczy, szukała wspomnień wspaniałego chłopaka, który przynosił jej polne kwiaty i zawsze miał dla niej dobre słowo.
Był przy niej, na niej, spocony, rozgrzany intruz. Źródło lęku.
I nagle go nie było.
Dni zaczynały się dłużyć. Johanna nosiła w sobie niepokój, który do tej pory nigdy nie miał czasu się ujawnić. Zawsze przecież miała pełne ręce roboty, a wokół siebie mnóstwo ludzi, którzy jej potrzebowali i skupiali na sobie uwagę.
Teraz pozostała jedynie pustka.
Johanna zastanawiała się, czy wywołało ją również i to, że także jej wnętrze okazało się puste.
Dzisiaj nadeszły trudne dni. Czerwone skurcze, z początku słabe, tylko pod postacią drętwienia w krzyżu.
A więc i tym razem nie pojawiło się w niej życie.
Odczuwała taki zadziwiający smutek, a zarazem ulgę.
Dziecko wypełniłoby dni.
Być może wypełniłoby także pustkę w sercu.
Kiedy służąca stanęła w drzwiach, mówiąc, że ktoś po nią przysyła, Johanna poderwała się z szaloną niecierpliwością w sercu. Poprosiła, by dziewczyna zaczekała, opłukała ręce, obmyła twarz wodą i jednym ruchem przeczesała włosy. W sukni, którą nosiła, mogła się pokazać, ale palce miała poplamione atramentem.
Zeszła na dół, z powagą stawiając każdy krok.
Na dole czekał parobek Petrud.
Zatrzymała się w przedpokoju, poczuła szpony szarpiące żołądek. Czy Erlend jest w domu? Bardzo by mu się to nie spodobało. Strach ściskał za gardło. Młody człowiek, tłamszący czapkę w palcach, patrzył na nią rozbłyszczonymi oczami, pochłaniał wzrokiem, niemo okazywał uwielbienie.
- Czego chcesz? - spytała surowo. Dziewczyna wyszła, niemądra, czy nie mogła tu zostać?
- Przynoszę tylko pani wiadomość - odparł cicho chłopak.
Głos mu drżał. W słowach wyczuwało się coś więcej.
- Polecono mi się dowiedzieć, czy gospodarz i pani zechcą zaszczycić moich państwa wizytą po kościele w niedzielę. Czy pani i... mąż zechcą spotkać się z pewnym szczególnym gościem, wędrownym bajarzem, który ma mnóstwo do opowiedzenia o wielkim kontynencie...
Johannie zaparło dech w piersiach. Cóż za miłe zaproszenie! Czuła radość, nareszcie działo się coś interesującego. Parobek musiał dostrzec zmianę, jaka w niej zaszła, i błędnie ją odczytał. Przestał się jąkać. Podszedł do niej, choć nie prosiła, by przestąpił próg.
- Pani, mam przynieść odpowiedź... Popatrzyła na niego z głową podniesioną wysoko.
- Parobek może powiedzieć, że pan Erlend i ja bardzo chętnie... spotkamy tego gościa.
Petrud kiwnął głową, lecz wcale nie gotował się do odejścia. Johannę ogarnęła irytacja, słyszała, jak dziwnie brzmi jej głos, niemal wyniośle, jakby siedziała wysoko na koniu.
- Dziękuję parobkowi, niech pozdrowi gospodarzy. Petrud zmiął czapkę w palcach, przygryzł wargę, ale nie odrywał od niej oczu i stał, jakby drewniaki przykleiły mu się do podłogi.
On mnie zaraz pochłonie, pomyślała Johanna, rzeczywiście całkiem go opętało. Ale musi stąd odejść jak najszybciej, czyż ten głupek nie boi się Erlenda?
Petrud zebrał się na odwagę.
- Pani, proszę mi wybaczyć to, co się stało na zabawie po żniwach... nie chciałem, żadną miarą nie chciałem...
Johanna zdrętwiała, słysząc wypowiadane szeptem słowa.
- Niech parobek się nie tłumaczy, nie zrobił przecież chyba nic złego?
Chłopak szeroko otworzył oczy, zmieszany jej twardym tonem, wyrazem twarzy, który wprost go odpychał.
Podreptał w miejscu, uświadomił sobie, ile piachu naniósł do izby, zaczerwienił się. Czapka trzymana w rękach zmieniła się w przepoconą kulę.
- Prze... przepraszam, naprawdę nie chciałem..,, niech pani nie myśli... i gospodarz...
- Nie warto o tym mówić, możesz odejść!
Odwróciła się do niego plecami, słyszała jeszcze ciężki, zdyszany oddech. Wreszcie drewniaki zastukały po podłodze. Johanna, stojąc tyłem do drzwi, drżała lekko, nie ruszała się z miejsca, dopóki nie nabrała pewności, że parobek odszedł, zniknął, że już go tu nie ma.
Była kompletnie nieprzygotowana na głos Erlenda, który głośno zabrzmiał w pokoju:
- Co on tutaj robił? Odgłosy innych, bardziej sprężystych kroków w znacznie lepszych butach skierowały się teraz w jej stronę. Powinna jak najprędzej odpowiedzieć, musi znaleźć właściwe słowa, a głos musi zabrzmieć zwyczajnie i obojętnie, inaczej Erlend pomyśli sobie, że parobek znów zbliżył się do niej w niedozwolony, pozbawiony szacunku sposób. Jeszcze by pomyślał...
- Przyniósł zaproszenie od gospodarzy z Nygaard. Mają gościa, wędrowca, gawędziarza. Podobno widział wiele krain... Chcą, żebyśmy się z nimi spotkali.
Erlend czekał, nie spuszczając z niej wzroku, jak myśliwy obserwujący przepiórkę, która waha się przed paściami.
- Co więcej? Popatrzyła na niego pytająco.
- Więcej? Nie było nic więcej, Erlendzie. No... oczywiście, podziękowałam, poprosiłam o przekazanie pozdrowień od ciebie...
Znów zaczął ciężko stąpać po podłodze, podszedł do karafki na stole, nalał sobie z niej sporo do cynowego kielicha, na którym widniały jego własne inicjały.
Jej nie zaproponował. Wypił. Przymknął oczy.
Johanna poczuła ukłucie litości, mąż wyglądał na udręczonego, gdy tak siedział, w drżącej ręce ściskając szary kielich. W sercu zakiełkowała jej jakaś miękkość. Erlendowi nie było łatwo. Widziała, że cierpi przez te zmiany, jakie zaszły między nimi. Nie tylko ona utraciła marzenia.
- Erlendzie - powiedziała cicho. - Tak bardzo chciałabym zajrzeć jeszcze na Vildegard...
Erlend wolno otworzył oczy, popatrzył na nią.
A potem huknął kielichem w stół, aż resztki napitku wylały się, pokrywając ciemnymi plamami wyszorowaną piaskiem podłogę.
- Do diabła, znów zaczynasz planować te swoje włóczęgi? Nie możesz nawet zaczekać, aż ten przeklęty łajdak wyjdzie poza nasze podwórze? Znów chcesz mnie oszukać! Nie pójdziesz na Vildegard ani też nie będziesz się puszczać w żadnym innym miejscu! Beze mnie nie pójdziesz nigdzie, zrozumiałaś?
Rozczarowanie Johanny eksplodowało gniewem w sercu. Erlend odegnał wszelkie współczucie z jej myśli, zdeptał ów delikatny kiełek, który tak długo walczył z mrozem. W jego oczach znów pojawiło się szaleństwo.
Patrzyła, jak pije prosto z karafki, jak gdyby wódka była źródłem, w którym zdoła utopić swoją bezradność.
Karafka, do połowy opróżniona, stuknęła o stół.
- Podejdź tutaj! Nie chciała, zerknęła na drzwi, wiedząc, że służące w sąsiednim pomieszczeniu usłyszą każde słowo, jeśli Erlend będzie mówił głośniej niż teraz.
- Podejdź tutaj, powiedziałem! Ruszyła w jego stronę jak lunatyczka. Spojrzał jej w oczy, widziała, że zaszły mgłą, jak wtedy gdy pierwszy mróz zimą skuje wody.
- Pamiętaj, kim jesteś, Johanno! Odruchowo kiwnęła głową.
- Chodź, pocałuj mnie, a zapomnimy o tych bzdurach. Wiesz przecież, że cię kocham.
Poczuła jego wargi na nagiej skórze rąk.
Przeszedł ją dreszcz, jak gdyby miała do czynienia z wężem, który pełznie po jej ciele, wsuwa się pod stanik sukni i lepkim chłodem otacza piersi.
Zaczęła krzyczeć, nie zdołała dłużej nad sobą panować. Uciekła od niego, nie wiedząc nawet, skąd czerpie siłę. Pognała na górę po schodach i zatrzasnęła drzwi za sobą. Trzęsąc się z udręki, wsunęła się w końcu pod pled, którym ktoś tak pięknie i równo nakrył ich łóżko.
On jednak nie pozwolił jej odejść. Pobiegł za nią, choć nie od razu. Lecz gdy tylko zdołała stłumić płacz tak, by nie wydarł się z gardła, stanął nad nią, a ona nie śmiała nawet podnieść na niego wzroku.
- Do diabła, nauczę cię, przeklęta dziwko! Niech ci się nie wydaje, że nie potrafię cię przejrzeć! Nie myśl sobie, że jeszcze długo będziesz mogła drwić z Erlenda!
Rzucił czymś ciężkim, co uderzyło w ścianę i spadło na łóżko.
- Przeklęta wiedźmo! Za długo już mnie oszukujesz! Pokazujesz piękny uśmiech, oczy, które niby to nie śmią oglądać pożądania mężczyzny. Odpędzasz mnie jak uprzykrzonego komara, gdy próbuję się do ciebie zbliżyć. Przez wszystkie te lata, do czarta, zwodziłaś mnie, kazałaś wierzyć w swoją niewinność. Myślałem, że jesteś inna, całkiem inna od wszystkich...
Chodził w koło po pokoju. Johanna leżała, wstrzymując oddech, i słuchała jego niespójnych słów.
- Niewiele było trzeba, żebyś zadarła kieckę. Zresztą nawet te, które krzyczały i wygrażały palcem, te, które udawały takie cnotliwe, nawet te, co z chichotem twierdziły, że należą do innego... nawet one się przede mną rozkładały. Ani jednej nie zostawiłem z cnotą. Wyniosłem ją od nich we własnych portkach!
Jego głos brzmiał przenikliwie, wykrzykiwał słowa tak, że słychać je było pewnie w całym domu. Od czasu do czasu pociągał łyk z butelki.
Erlend nie ustawał, potok słów coraz bardziej poplątanych płynął mu z ust. Hanna roztrzęsła się już na dobre, bała się teraz jego narastającego szaleństwa. Wkrótce zażąda od niej odpowiedzi, jakiejś reakcji na tę straszną prawdę o czasach przed małżeństwem. Co on zrobił? Ile dziewcząt uwiódł? A ona nie przestawała marzyć i chowała za stanik sukni zwiędłe polne kwiaty!
Wreszcie głos męża zmienił się w jej uszach w cichy szum, przestała już odróżniać słowa. Nie była w stanie przyjąć nic więcej. A Erlend kawałek po kawałku niszczył ostatnie resztki pięknych obrazów.
A potem rzucił się na nią.
Nie mogła tego znieść.
Wiedziała, że płacze, wiedziała, że pokazuje mu więcej siebie, niż kiedykolwiek na to zasłużył.
Podniosła ręce, z całej siły odepchnęła jego szeroką nagą pierś, do której tyle razy się tuliła. Warknął zdumiony, gdy wykręciła się spod niego, gdy zaczęła wić się i drapać, walczyć z silnymi rękami, które ją przytrzymywały.
- Nie! Nie! Puść mnie! Nie chcę...
Zesztywniał, przez moment leżał nieruchomo, dostatecznie długo, by naprawdę udało jej się od niego odsunąć. Ześlizgnęła się z łóżka na podłogę, przeczołgała kilka łokci, chciała wstać i pobiec do drzwi.
Ale on rzucił się na nią od tyłu.
Brązowoczarne włosy zmieniły się w mocne cugle, które łatwo mógł pochwycić palcami.
Stanowczym ruchem zaciągnął ją z powrotem na łóżko.
Johanna miała wrażenie, że wyrwie jej przy tym wszystkie włosy.
Nie puścił jej, dopóki nie skończył tego, co chciał.
Nie wierzę, że to prawda. Nie wierzę, że nigdy się nie obudzę z tego snu. Tak strasznie boli mnie głowa, pewnie wszystkie włosy mi wyrwał. Chyba wypełnił mnie po brzegi brudną żółcią.
Ach, Ravi, dlaczego cię nie słuchałam?
Dlaczego nie widziałam drogi, którą szedłeś cały czas?
Przez sto nocy leżała, wijąc się w bólu i wstydzie, ale teraz jej głowa zaczęła się opróżniać i z coraz większą przytomnością przyjmowała wszelkie zakazane myśli.
Mówiłeś, że będziesz mnie strzegł.
Mówiłeś, że będziesz mi towarzyszył w podróży, że będziesz mnie strzegł.
Ravi, ja chcę... choćby jeden jedyny raz muszę ci podziękować, powiedzieć, że twoja nędzna pociecha trzyma mnie przy życiu. Że jestem teraz tak samotna, iż jedynie kilka marnych, nie mogących nic zdziałać słów, jakie padły z twoich ust, sprawia, że w ogóle jeszcze żyję.
Czasami ci wierzę, Ravi, wydaje mi się, że naprawdę możesz nade mną czuwać, że dostrzegam gdzieś blisko twój cień, nawet wówczas, gdy wszystko jest takie straszne, tak okrutne jak teraz... Trzymasz mnie za rękę, Ravi, za rękę, której nigdy nie chciałam ci podać.
Zawinęła chleb w koc, spakowała najgrubszy wełniany pled, a do środka wsadziła kankę z pokrywką, w której chlupało wesoło i pachniało słodkim, świeżo przecedzonym mlekiem.
Powiedziała sobie samej: Przyda mu się coś smacznego, wyżywienie parobków na Storlendet zawsze było marne. Niech nie sądzi, że jestem wyniosła albo że się go boję. Mogę jedynie powiedzieć: Czasami myślę o tobie, Ravi, słyszałam, że nie jest ci lekko.
Będzie z nim rozmawiać o codziennych sprawach. Pokaże mu tę samą radosną maskę, co ostatnio, choć teraz już i ona sama wiedziała, jak bardzo jest fałszywa.
Byle tylko go zobaczyć, poczuć jego bliskość, tę niezwykłą bliskość.
Usłyszeć to z jego ust jeszcze raz.
Usłyszeć, że nad nią czuwa.
Jakie to dziwne. Ogarnęło ją coś na kształt fizycznego poczucia bezpieczeństwa w pobitym ciele.
Ale on nie może dowiedzieć się zbyt wiele.
Nie może poznać całej prawdy.
Przypuszczała, że jego również to zaboli, odgadywała bowiem, że i jemu śnią się tajemnicze sny.
Odnalazła szałas bez kłopotu, była w nim już wcześniej. Odszukała tę samą wąską ścieżkę, która teraz prawie całkiem już zarosła.
Może trochę zbyt często zerkała przez ramię.
Próbowała uspokoić samą siebie, Erlend wszak wyjechał. Co najmniej na jeden dzień, może na trzy albo cztery. Przyglądał jej się spod zmrużonych powiek, pożegnał się zadowolony. Johanna leżała w łóżku nieruchoma, z twarzą bez wyrazu. Spędziła tak kilka dni, odcinając się od wszystkich jego żądań, nieobecna, gdy wchodził do izby.
- Wypocznij sobie, żebyś mogła dobrze mnie przyjąć, gdy wrócę. Biedna Johanno, nie przypuszczałem, że jesteś taka słabowita. Ale dopóki leżysz w łóżku, to wiem przynajmniej, że nic ci się nie ulegnie w głowie!
Choroba, którą dla niego wymyśliła, wydawała się wielce wiarygodna, a Ebba z Vildegard z powagą podtrzymywała jej kłamstwa. Sam nawet przynosił jej miksturę, rozpuszczoną w ciepłym mleku z miodem. Nie umiała jednak doszukać się w nim prawdziwej troski. Uśmiechał się bowiem bez współczucia, niemal jak zwycięzca, gdy lekko gładził ją po czole, stwierdzając, że rzeczywiście zlewa ją zimny pot.
Wyjechał.
W domu zrobiło się przytulniej. Poczuła, że w żyłach znów pulsuje jej życie. A potem postanowiła się wybrać do szałasu. Teraz stała już pod drzwiami i właściwie chciała zawrócić.
Leżał na podłodze, nie słyszał jej pukania. Znajdował się poza tym światem. Johanna miała już do czynienia z podobnym zjawiskiem, choroba nie zawsze objawiała się znakami na ciele i członkach.
Niektórzy chorzy wili się spętani mocnymi rzemieniami, tocząc pianę z ust. Niekiedy ją przerażali.
Nigdy jednak bardziej niż ta postać, która walczyła teraz z niewidzialnymi pętami na brudnej podłodze starego szałasu.
O dziwo, była całkiem spokojna, gdy podeszła do niego, położyła mu rękę na plecach i zajrzała w oczy, czarne, całkiem pozbawione źrenic, zapatrzone w coś daleko, daleko poza dziurawymi drewnianymi ścianami.
Patrzyła mu prosto w oczy i może właśnie dlatego ośmielił się wysłuchać tych słów i nie wycofał się ani nie ukrył przed nią, udając, że nie zrozumiał.
- Zostanę z tobą tutaj dziś w nocy. Kiedy teraz stał tak przed nią, wiedziała, że musi czuć się zupełnie nagi. Na twarzy wypisany miał strach, czarne oczy wydawały się zamglone czymś, co bał się tłumaczyć.
Mogła odczytać w nich myśli, widzieć, jak chwieje się od lęku, że zanadto się do niej zbliży, od strachu, że od niego odejdzie.
Rozłożyła koc, który dla niego przyniosła.
Ze stołu zmiotła resztki okruchów, a popękaną drewnianą miskę postawiła starannie na środku, jak gdyby był to kosztowny przedmiot, który chciałaby pokazać ewentualnym gościom. Obróciła się do niego plecami i rozpuściła włosy.
Potem usłyszała jego ochrypły jęk i mimowolne, pełne zdumienia westchnienie radości.
Znów stanęła twarzą do niego. Podeszła, ujęła go za rękę, o którą wcześniej tak się sparzyła, wskazującym palcem powiodła wzdłuż linii we wnętrzu dłoni, obrysowała ich wzór. On powiedział:
- Twoje słowa... twój wygląd... ja... budzisz we mnie lęk, Johanno.
Uśmiechnęła się.
- Nie większy niż ty we mnie. Oczy Johanny mówiły tylko o bezwzględnym zaufaniu.
Ravi wolno pokręcił głową.
Ona się go nie bała. Już samo to wystarczyło, by wryła się głęboko w jego skamieniałe serce. Niczego wspanialszego nie mogła mu ofiarować, wciąż jednak tkwiły w nim resztki powątpiewania, drżąca struna sprawiająca ból z obawy, że utraci to, co ledwie zdołał posiąść. Jej zaufanie. Móc słuchać o jej koszmarach, dzielić je wraz z nią, sprawić, by choć trochę przybladły.
Johanna pozwoliła, by przytrzymywał ją wzrokiem.
Ravi szepnął głosem szorstkim, jakby posypanym piaskiem:
- Ja nie jestem niebezpieczny. Popatrzyła na niego z taką samą, nieco wyzywającą miną. Nie spodziewał się, że dotknie jego dłoni.
- Oczywiście, że jesteś, Ravi. Dobrze wiem, jak strasznie musi ci ciążyć to, że zawsze stykasz się z lękiem w ludzkich oczach, ale powinieneś dopuścić myśl, że możesz być taki, jaki jesteś. Tutaj, teraz, razem ze mną. Chcę znać twoje myśli, ty niezwykły człowieku o czarnych oczach. Bo ja nie boję się tego, co skrywasz w swoim wnętrzu. Ty nigdy byś...
Musnęła ręką obolałe usta. Słowa pozostały niewypowiedziane.
On jeszcze raz głęboko odetchnął, głos miał gruby od łez. Johanna poczuła, jak jego ciało sztywnieje, zdjęte dawnym chłodem, czuła to tylko dlatego, że jego palce nagle wydały się pozbawione życia pod jej lekkim dotykiem.
- Nikt nie zna wszystkich moich myśli. Nawet ty, Johanno.
- Za to ty znasz moje, lepiej niż ja sama... to takie dziwne, po prostu to wiem...
Kiwnął głową z powagą.
- Czasami czuję je, jakby były moje własne. Czyżbyśmy zostali ochrzczeni tą samą wodą? Czy jesteśmy... tego samego rodzaju?
Johanna stała nieruchomo i Ravi z początku przestraszył się, że pozwolił sobie na zbyt wiele. Nie było jednak innych słów, których można by było użyć, nie uciekając się do najbardziej niebezpiecznych ze wszystkich wyjaśnień.
- Jesteśmy tego samego rodzaju - szepnęła łagodnie, a odkrycie tkwiącej w tych słowach prawdy poniosło się niczym mocne kręgi na wodzie. - Oboje jesteśmy więźniami naszego życia, z którego nigdy nie zdołamy się wydostać. Mamy marzenia, które zostały rozbite, tęsknoty, które nigdy się nie dopełnią.
Wiedział, o co jej chodzi, coś w nim pękło.
- Johanno... ja nigdy... takie uczucie... Kiedy wolno kiwnęła głową, nie zdradzając nawet cienia zaskoczenia ani protestu, w sercu zakłuł ogromny żal. A gdy bez słów odpowiedziała mu echem, którego szukał, uczucie to wezbrało, zmieniając się w słodki, piękny smutek, w którym chciał się rozsmakować i zawsze z sobą nosić.
Zobaczył, że ona stoi przed nim równie spokojna, nie odwraca twarzy. Wszystko było tak, jak być powinno.
Mimo to Johanna się wahała. Przez moment mocniej ściskała go za rękę, a potem przymknęła oczy i łagodnie wychyliła się w jego stronę.
Przypominało to przechodzenie przez rzekę.
Prąd szarpał ją i znosił, czuła wstyd palący policzki, lecz jednocześnie pulsowało w niej niebezpieczne gorąco.
Kiedy wreszcie Ravi złamał dane samemu sobie przyrzeczenie i odważył się ją objąć, dawna ostrożność wybuchła płomieniem i wypaliła się do końca.
Słyszał swój własny oddech, ochrypły i szybki, czuł, że tęsknota za nią pulsuje teraz w ciele tak samo jak w sercu. Nie chciał, by ona to zrozumiała, nie chciał, by to się między nimi stało, lecz jego dłonie uczepiły się gładkiej miękkości, wyczuwały linie ciała pod cienką sukienką i domyślały się jakiegoś dalekiego szczęścia, które zwiastowały jej palce odnajdujące drogę nad kołnierzykiem koszuli i pieszczące obolałe mięśnie na karku, który zawsze pochylał.
Johanna poruszała się tak lekko. Ostrożnie podprowadziła go te parę kroków, jakie dzieliły ich od pryczy, na której spędził wiele dni. Położyła się na twardym łożu i wtuliła w ścianę, jedno ramię wyciągając zapraszająco i bardziej kusząco niż największa poduszka z puchu.
W gardle mu zaschło, spostrzegł srebro migoczące na jej palcach.
Uśmiechnęła się do niego leciutko, najwidoczniej nie lękała się nawet o swoją cześć. Raviemu zakręciło się w głowie.
Johanna ofiarowała mu swoje zaufanie. Nie dość że widziała go opętanego szaleństwem wizji, nie dość że widziała go nie panującego nad własnymi myślami i nie bała się przekleństwa oddzielającego go od innych ludzi, to jego także się nie bała, choć w tej chwili składała swoje życie w jego ręce na więcej niż jeden sposób.
- Chodź, odpocznij, i ja jestem taka zmęczona... ale nie mogę spać.
Nie poważył się na zdjęcie butów. Ułożył się na samym skraju posłania. Miał porażającą świadomość, jak blisko siebie znalazły się ich ciała, lecz mimo to zdumienie jej bliskością zagłuszało jakąkolwiek cielesną żądzę.
Ravi przymknął oczy. Dostosował oddech do rytmu oddechu Johanny. Słyszał ptaki hałasujące na zewnątrz, gałęzie drzew uderzające o ścianę, gdy pochwycił je w objęcia wieczorny wiatr, słyszał jakieś nocne zwierzę, które wyprawiło się na łowy. Ale ich nic nie dotyczyło, nic teraz nie mogło ich dotknąć.
W szałasie zaległa niebieskawa mgiełka, światło letniej nocy. Przez szpary między belkami ostatnie letnie kwiaty słały swój słodki, kuszący aromat. Prawie już przekwitały.
Ravi leżał nieruchomo, zdumiony, że człowiekowi może być tak dobrze. A kiedy ona delikatnie nakryła jego dłonie swoimi i podniosła je do miękkich warg, gotów był w tej sekundzie umrzeć.
Johanna całowała kolejno jego palce, odnajdywała w nagich dłoniach życie, którego istnienia nawet sam Ravi się nie domyślał. Tyle razy przeklinał ciepło, które czasami zmuszało go do zanurzenia rąk w górskim strumieniu albo w śniegu, owo bolesne gorąco, którego, jak wiedział, nie odczuwał nikt inny, a które sprawiało, że śnieg topniał dookoła, gdy tylko dotknęły go jego palce.
Teraz ona je całowała, wydobywając z nich zupełnie inne ciepło.
Każdy ruch, każdy trwający mgnienie oka wilgotny kontakt przesyłał tę siłę w drugą stronę, przez ręce, wzdłuż kręgosłupa, przez lędźwie i trzewia, do każdego jego skrawka, który zdolny był odczuwać.
Zdrętwiał na moment, przerażony myślą: Co będzie, jeśli najdzie mnie to teraz, jeśli to, co ona ze mną robi, zbudzi uśpione we mnie zwierzę?
Ale mrowienie w głowie było innego rodzaju, lżejsze, jak gdyby ktoś zamienił ostre igły na delikatne krople deszczu padające w jego głowie.
Usłyszał swój własny głos, tak daleki i dziwny:
- Co się dzieje, Johanno? I jej głos, bliski i wyraźny, bez drżenia.
- Mamy tylko jedną noc, Ravi. Poczuł jej ręce na plecach. Czuł reakcję wszystkich nerwów na jej dotyk i śpiew tych, które obudziła już samą swoją bliskością.
Opamiętał się na tyle, by rozkoszować się ciepłem, jakie sam czuł pod rękoma. Wciąż leżał nieruchomo, wiedząc, że niewiele trzeba, by rzeka porwała ich za sobą.
Ku zatraceniu.
Mogli z tym żyć, tak jak człowiek może długo żyć bez jedzenia, byle tylko miał co pić.
Usłyszał, jak jej oddech się zmienia, czuł, że drobne drżenia ciała przeistaczają się w silne, zmagające się z czymś spazmy. Johanna przylgnęła do niego, to ona znalazła drogę dla swej nogi między jego kolanami. Ravi zanurzył się w ciemnobrązowe włosy, wiedział, że stoją tuż nad krawędzią urwiska, lecz niczego innego nie pragnął.
Nie zdawał sobie zupełnie sprawy z tego, że ubrania nagle przestały w czymkolwiek pomagać. Johanna leżała z rozpiętym stanikiem sukni, a spódnica przesunęła się na bok tam, gdzie zaczynało się zapięcie. On sam miał wrażenie, że koszula ciśnie go w ramionach, a ona ją odciągnęła i pozwoliła mu zrozumieć coś niepojętego: ich ciała wędrowały razem.
Johanna czuła dłoń spoczywającą na piersi, chłonęła ciepło bijące z jej wnętrza. Ogarnęła ją płaczliwa tęsknota, by dane jej było dostąpić jakiegoś oczyszczenia, które spłukałoby z niej cały ten ból, jaki dotknął ją, odkąd Erlend pokazał swą prawdziwą twarz.
Zapomniała już o marzeniach, wiedziała, że Erlend nigdy nie zdołałby ich spełnić. Zdawała sobie sprawę, że była tylko niemądrą młodą dziewczyną snującą niedojrzałe, romantyczne, przesłodzone obrazy.
Ale teraz wróciły.
Równie żywe, jakby sama je stworzyła.
Ta tęsknota nie do pokonania, ciepłe zbliżenie, świadomość, że nikt nie zażąda od niej niczego więcej ponad to, co sama będzie w stanie dać.
Dlatego przestały istnieć jakiekolwiek granice.
Dlatego płonęła w niej chęć, by iść z Ravim zakazaną ścieżką przez całą noc.
A jednak w środku tej rozżarzonej czerwonej mgły zdumienia i oszołomienia czuła, że jeśli wkrótce nie oderwą się od siebie, ta noc zmieni się jedynie w najzwyklejszą zdradę. I wszystko, co piękne, na zawsze pozostanie tylko grzechem.
Zrozumiała, że myśli Raviego krążą tym samym torem. Czyżby obawiał się zemsty Erlenda? Nie, nikt niczego się nie dowie, niczego się nie domyśli.
- Nie wolno... nie wolno nam. Sam słyszał, jak żałośnie to zabrzmiało. Johanna nie puściła go, nawet wtedy gdy ochłódł i zdrętwiał z rozpaczy.
- Tak, nie wolno nam.
Znów jęknął z przemieszanej z rozpaczą ulgi. Odsunęła się od niego odrobinę, poczuła, że spódnica wraca na biodra. Znów ujęła go za rękę, znalazła miejsce w zagłębieniu dłoni między dwiema liniami, tam gdzie, jak wiedziała, istnieje prosta droga do serca. Tam właśnie zaczęła go gładzić powolnymi ruchami, a serca w rytm jej dotyku uspokajały się i noc na zewnątrz znów stała się ich częścią.
Ravi leżał na plecach, z ciałem na wpół obnażonym.
- Nie mogę w to uwierzyć - szepnął ochryple.
Johanna nie przestawała go pieścić, spokojnie, delikatnie, jak gdyby jego ciało było łąką, po której jako dziecko chodziła na bosaka. Czuła w koniuszkach palców drżące uderzenia własnego serca i domyślała się, że i Ravi przeżywa teraz podobne niezwykłe uniesienie.
- Będziemy spać - szepnął cicho.
- Nie - zaprotestowała wśród tchnienia wiatru, leciutko całując go w policzek. W półmroku widziała jego czarne oczy. Poszła za ich spojrzeniem, pojęła, że widzą coś, czego nigdy nie będzie mogła z nim dzielić.
To nie miało żadnego znaczenia. Powiedział przecież, że będzie jej towarzyszyć. Dniem i nocą.
Połączyło ich ze sobą tak wiele, że już nigdy nie będzie dawną Johanną.
Nie miała odwagi się rozpłakać, gdy o świcie stał i patrzył, jak ona odchodzi. Uśmiechnęła się do niego z całkowitym spokojem, zapewniając, że wszystko będzie dobrze.
Oczarowanie wciąż tkwiło w jej skórze, lecz głowa zwracała się już w stronę dnia. Wiedziała, że musi jak najstaranniej ukryć tę noc, zanim będzie mogła wejść między zwykłych ludzi i być taka, jaką znali.
On nic nie mówił, zabrakło mu słów, bo noc już zmieniła się we wspomnienie.
Johannie jednak starczyło odwagi, by przytulić się do jego policzka.
Na jeden jedyny moment pozwoliła, by wspomnienie nocy powróciło, i musnęła ustami jego spierzchnięte wargi. Był to ich pierwszy pocałunek.
Jego smak pozostał, gdy biegła wiedząc, że Ravi stoi w drzwiach, a szałas wypełniają jej myśli. Jemu na pewno będzie trudniej. Ona wszak mimo wszystko miała zwykłą codzienność, której mogła się trzymać.
A może jednak istnieje dla nich więcej takich chwil? Akurat teraz nie mogła o tym myśleć, bo tęsknota rozerwałaby jej serce na strzępy. Musiała po prostu zostawić go tam, opuścić.
Wybrała okrężną drogę wzdłuż skraju lasu, nie chciała, by ktokolwiek ją zobaczył. Wciąż było bardzo wcześnie, letni dzień tak naprawdę jeszcze się nie zaczął. Gdzieś tylko na jakimś podwórzu bawiły się dzieci. Najmłodszy malec chodził z gołą pupą i krzykiem wzywał matkę.
Mała Hanna nie zwróciła na nic uwagi.
Serce w piersi tłukło się mocno, przestraszone.
Gdy okrążyła węgieł domu, lęk przemienił się w rosnącą burzową chmurę, z której grzmot dudnił jej w uszach, zagłuszając wszystko, co dobre i jasne. Drżała jak z zimna, splotła palce w modlitwie, przemykając się przez kuchenne drzwi od tyłu.
Nikt jej nie zobaczył.
Nawet służące jeszcze spały.
Ledwie śmiała zajrzeć do pokoju, w którym spodziewał się zastać ją Erlend. A co będzie, jeśli on mimo wszystko wrócił do domu? Może koń mu okulał albo któryś z mężczyzn nagłe umarł? A jeśli przyszło mu na myśl, że coś może się wydarzyć, może nawet widział, jak ona wykrada się do lasu?
Była sztywna jak lód, gdy wreszcie drzwi ustąpiły pod naciskiem białych palców.
Łóżko było puste.
Ulga rozprzestrzeniła się w piersi niczym fala przypływu. Zanim jednak się uspokoiła, kolejne powiewy wichru pochwyciły ją w szalejącą burzę.
W głowie jej wirowało od myśli goniących jedna za drugą.
To złe, złe, złe! Niebezpieczne, śmiertelnie niebezpieczne!
Jeśli Erlend wyczuje bodaj cień przemiany, jaka się w niej dokonała, jeśli nie uda jej się uciszyć tej burzy... Może wyczyta w jej oczach, co się stało, gdy tylko ją zobaczy?
Mała Hanna skulona w łóżku kołysała się jak piłka na wodzie i błagała Boga, by grzech, którego wcale nie żałowała, został jej jednak wybaczony.
Oby on niczego nie spostrzegł.
Dobry Boże, nie dopuść do tego, boję się, że to doprowadziłoby do jeszcze straszniejszego grzechu. On jest gotów zabić.
Poczuła, że wszystko to, co piękne, zmienia się w maleńką grudkę zdławionego strachu.
Naraziła życie Raviego.
On także się nie bał.
Ale nie dało się zrobić inaczej. Obojgiem kierowała jakaś potężniejsza siła, czyjaś wola, być może płynąca nawet od samego Boga.
Usiłowała bronić się tą myślą, lecz pustka i niepokój w sercu mówiły jej, że popełnia tylko kolejny grzech.
Nigdy nie przypuszczała, że można tak się martwić. Ze każda godzina w ciągu dnia będzie tak pełna lęków, a każdy stawiany krok ciężki i ponury, ponieważ zmierzać będzie w innym kierunku.
Hanna miała wrażenie, że czas zatrzymał się w miejscu.
Upłynęły cztery dni, odkąd przerażona niemal do szaleństwa, z rozpalonym, dudniącym sercem, o świcie biegła do domu. Od niego.
Erlenda w domu nie było.
Na szczęście.
Zrozumiała teraz, kiedy to wszystko stało się snem, że tamtego ranka nigdy nie byłaby w stanie pokazać mężowi spokojnej twarzy. Nie udałoby jej się tego dokonać, bo na skórze wciąż miała zapach Raviego. Na wargach palił tamten jeden jedyny pocałunek, a czuła go w całym ciele.
Erlend by to zauważył. On, który dostrzegał zdradę w każdym najdrobniejszym zbiegu okoliczności.
Minął cały dzień i cała noc, zanim jego cień znów padł na Karlsgard. Była już wtedy przygotowana, starczyło jej czasu, by pozwolić myślom na radosny taniec, a później zmęczonym znów opaść na dno serca. Gdy Erlend wrócił, zastał ją jak poprzednio w łóżku i nie pytając o nic, przyjął, że spędziła w nim cały czas. A służące, rzecz jasna, to potwierdziły. Zapewne współczuły gospodyni, widocznie widziały i słyszały więcej, niż zdradzały ich obojętne twarze. Hanna była im wdzięczna. Miała przynajmniej jakichś sprzysiężonych. Przynajmniej istniał ktoś, kto nie chciał nią rządzić, pojmać i trzymać w zamknięciu.
Pierwsza noc minęła bezsennie. Poczucie winy targało nią, szarpało, lecz nie pozwoliła mu się głęboko zranić. Erlend sam jej w tym pomógł, swym zachowaniem i twardością. Za każdym razem piekło trochę, gdy myślała o tym, że coś musiało się z nim stać, coś, nad czym on sam stracił kontrolę. Może zachorował? Albo nosił w sercu jakiś ciężar, którego nie rozumiała?
Odepchnęła na bok troskę o męża.
Chciała marzyć.
Chciała mieć te słodkie, jakże cudowne myśli tylko dla siebie. Chciała rozkoszować się przyjemnością płynącą ze zdrady, rozdmuchać ją, wypolerować wspomnienie do połysku, by lśniło niczym przepiękna gwiazdka nad ponurym morzem zmartwienia.
Myślała o rękach Raviego.
Jakże ciepłe były na skórze. Jakie niezwykłe. Jego dotyk niósł coś, od czego już na samo wspomnienie pokrywała się gęsią skórką i przenikał ją rozkoszny dreszcz.
Pamiętała też słowa wypowiadane ściszonym szeptem, kochane słowa, wymawiał je w taki sposób, jak gdyby dotyczyły spraw, o których nigdy wcześniej nie słyszała.
Ale też i różnił się od innych ludzi.
Mała Hanna skuliła się, wargami musnęła własne ramię, czuła, że wciąż ma młode, jędrne wargi.
Ravi był... nie z tego świata.
Musiała zaraz błagać niebiosa o przebaczenie, ale ta myśl już w niej zakiełkowała. Myśl o tym, że Ravi mógł być osobą, którą czekały szczególne zadania w świecie ludzi.
Czyż przez całe życie nie opluwano go i nie odrzucano? Czyż nie był samotnikiem, nie połączonym z nikim więzami krwi, nie mającym dokąd pójść?
Jego domem był pełen szpar w ścianach leśny szałas, który nawet do niego nie należał, i gdyby ktoś zorientował się, że tam przebywa, zapewne by go przepędzono.
Prześladowany... za winy swego ojca.
Nie ośmieliła się zapaść w sen. Leżała tylko i kolejny raz patrzyła, jak wstaje świt. To samo różowe światło, te same okna, ten sam niezwykły nastrój w przesileniu między nocą a dniem.
Przyłapała się na tym, że płacze, niczego bowiem bardziej nie pragnęła niż powrotu do wspomnień.
Spotkanie z Erlendem okazało się zupełnie inne, niż się spodziewała.
Nic się nie stało.
Erlend sprawiał właściwie wrażenie zadowolonego. Gdy tylko powóz wtoczył się na podwórze, czym prędzej pospieszył do jej łóżka. Przywiózł materiały na suknie, cukier, a także kawałek białego futra w czarne cętki.
- To na kapelusz, moja droga. Takie się teraz nosi w Kopenhadze, to najdroższe futro, jakie można zdobyć.
- Ale ja przecież rzadko chodzę w kapeluszu...
- Skoro mogła je nosie twoja matka i babka, to możesz i ty - odrzekł z irytacją.
Johanna przestraszyła się, pogładziła niesłychanie miękkie futerko. Było rzeczywiście prześliczne.
- Dziękuję - szepnęła, uśmiechając się blado.
Erlend podszedł do niej, przysiadł na krawędzi łóżka i ujął ją za rękę.
- Dziewczyny mówią, że prawie nie wstawałaś z łóżka. Musisz jak najszybciej wyzdrowieć, moja mała.
Johanna ledwie widocznie skinęła głową.
- Tak, ale... tak mi słabo. To w każdym razie była prawda. Poczuła, jaką radość sprawia jej to, że nie musi uciekać się do kłamstwa. Wiedziała, że jakoś sobie poradzi, a on niczego nie odkryje. Nie zaprotestowała, gdy ujął jej dłoń, łatwo było przymknąć oczy i leżeć nieruchomo, gdy pożądliwie zaczął całować jej czerwone, rozpalone policzki.
Gdy jednak jego łakome usta zaczęły szukać pocałunku na wargach, wykręciła się z jękiem.
- Wybacz, Erlendzie, tak źle się czuję... Cofnął się, oczy błysnęły mu irytacją, zaraz jednak szczęki zmiękły, poklepał ją po ręce.
- Rozumiem. Rzeczywiście jesteś rozpalona i dziwna, może to coś zaraźliwego...
Pomachał jej od drzwi.
Johanna zmusiła się do lekkiego uśmiechu.
Zaraźliwe... raczej nie.
Czcili powrót do zdrowia gospodyni, a jednocześnie świętowali dożynki. Plony tego roku były naprawdę obfite. Przyszedł wrzesień z żółknącymi lasami i przejrzystym niebieskim niebem. Wieś odpoczywała. Kapusta, marchew, siano i mech były już pod dachem. A jesienna makrela okazała się tego roku nadzwyczaj tłusta. Nawet w najnędzniejszych chałupach komorników rządkiem stały beczki pełne solonej ryby.
Zima mogła nadejść z całą swą biedą i ponurością.
W piwnicy na plebanii stały przygotowane beczki na ziarno, poznaczone i wyszorowane, czekały tylko na napełnienie. Gdy staną się ciężkie, z ziarnem przesypującym się niemal po brzegi, nadejdzie święto dziękczynienia.
Na razie ludzie zadowalali się dodatkowym smaczniejszym posiłkiem i jeszcze jedną modlitwą z podziękowaniem za to, że ziemia kolejny raz wydała plon, który zdoła utrzymać ich przy życiu.
Na Karlsgard stał wózek lensmana i powóz pastora. Pod stajnią dreptał z irytacją tuzin obcych koni. Z mniejszej izby nad długim stołem unosił się szum głosów. Erlend siedział na poczesnym miejscu, goście ledwie mogli oderwać od niego oczy. Miał na sobie brokatową kamizelkę, połyskującą srebrem i błękitem. Gruby, lśniący złoty łańcuch od zegarka wystawał z kieszeni. Włożył też czerwoną kurtkę z rękawami obrzeżonymi jedwabiem i guzikami z ciężkiego srebra. Przy nadgarstkach również błyszczało, spinki były prześlicznie cyzelowane, a na środku ozdobione kamieniem.
Erlend chwycił wyszukany szklany kielich i wzniósł toast. Goście również sięgnęli po puchary, odwzajemniając pozdrowienie.
Nikt nie zwrócił uwagi, że dłonie gospodyni lekko drżą, zdziwiła ich jednak niezwykła bladość jej policzków. Johanna ubrała się w ciemną szarość. Materiał prostej sukni był cienki i delikatny, utkany ręką prawdziwego mistrza. Suknia w swej prostocie wydawała się niezwykle miękka, stanik uszyty był z tego samego materiału co spódnica. Pod nią Johanna miała również szarą koszulę w delikatne niebieskie i zielone pasy. Ten kolor przywodził im coś na myśl, nie mogli sobie przypomnieć, co, czuli jednak, że jakby należy do niej.
Mała Hanna podniosła wzrok i odpowiedziała na uprzejme pytanie gościa. Mężczyzna kiwnął z namysłem głową, spojrzał w jej niezwykłe oczy i zrozumiał gdzie mają źródło kolory koszuli.
Niezwykłe. Jedno oko niebieskie, drugie zielone.
Gospodyni z Karlsgard wydawała się tego wieczoru taka nieswoja.
A może to tylko choroba wciąż jej dokuczała? Wychudła, oczy niemal się zapadły, lecz ciemne włosy lśniły delikatnie w blasku żyrandola z kutego żelaza. Rozmawiała, ale oczy jak gdyby patrzyły na co innego. Odzywała się jednak, a nawet od czasu do czasu śmiała.
Goście pili i nic ich już nie dziwiło.
I żaden z nich nie zauważył, że gospodarze podczas tego przyjęcia nie wymienili nawet jednego spojrzenia.
Nie zamknął jej na klucz. Równie dobrze jednak mogła siedzieć w piwnicy, w jednym z małych, wykładanych kamieniem pomieszczeń, w których przechowywali masło i kwaśne mleko, beczki z rybą i mięsem, cenne pojemniki z jagodami i kawałkami owoców.
Johanna nigdy dotąd nie czuła się aż tak samotna.
Przyłapała się na tym, że marnuje czas, nie robiąc nic rozsądnego ani też o niczym nie myśląc. Jak gdyby pochwycił ją bezwład. Gdy rano otwierała oczy, nic na nią nie czekało. Nie piętrzyły się olbrzymim, wręcz niebosiężnym stosem żadne zadania, jak bywało wcześniej.
Pisywała długie listy do matki, pióro skrzypiało o papier. Pisała, że troszkę się wycofała z życia. Pisała o tym, jak bardzo chciałaby mieć kogoś, kto by jej potrzebował. Dobierała słowa tak, by matka ją zrozumiała. By odczytała je jako tymczasowy przypływ melancholii, wynikającej z tego, że Johanna wciąż nie spodziewa się dziecka.
Przyszła odpowiedź.
Napisana pięknym, pewnym pismem; w każdej pętelce, w każdym zawijasie wyrażała się staranność matki. I słowa, takie ciepłe, pełne pociechy. Mała Hanna czuła, jak dodają jej otuchy, choć przecież nie mówiły o tym, co było prawdziwym powodem jej bezradności.
Dni przelatywały obok niej. A kiedy w górach spadł śnieg, stały się równie białe jak on.
Nikt, z kim rozmawiała, nie wspominał imienia Raviego.
Mimo to przez cały czas wyczuwała jego obecność. Wiedziała, że spędza dnie na Storlendet, że tam najął się na stałe. Jakaś jej część płakała dlatego, że do niej nie przyszedł. Znosiła jednak ten ciężar, bo wiedziała, że nie mógł.
Pocieszała się, że na pewno by się zjawił, gdyby tylko nadarzyła się najdrobniejsza sposobność. Na pewno chciał ją oszczędzić, nie zamierzał wbijać klina między zamężną kobietę i jej małżonka. Nie mogli wszak zapomnieć, że już raz dopuścili się zdrady.
Johanna leżała na wyściełanej poduszkami ławie przy kuchennym piecu i drzemała. Ciało zdawało się takie ociężałe, dziwne. Wiele czasu już minęło, odkąd po raz ostatni odczuła potrzebę otrząśnięcia się z tego snu, którym tak długo już spała.
Usłyszała głosy, kobiece głosy. Teściowa i jakaś nieznajoma osoba.
Westchnęła i z wysiłkiem stanęła na nogi. Sama czuła, jak ciężko brzmią jej kroki. Po drodze spotkała dziewczynę służącą i z trudem dobywając słów obiecała, że zaraz, zaraz już przyjdzie.
Teściowa zaczęła opowiadać. Siedziała w fotelu Karla i to rozkładając, to składając ręce, pozwalała, by płynął strumień słów.
Johanna słuchała i czuła, jak wargi rozciągają się w uśmiechu, dłonie nalewają kolejne porcje drogiego czarnego napoju, w oczach widać paliło się dość życia, by nikt się nie domyślił, że dzieje się coś złego.
- Rozumiesz więc chyba, że potrzebuję twojej pomocy... Dwa wesela jedno po drugim. Doprawdy niewiele udało mi się odłożyć.
- Oczywiście, Erlend i ja pomożemy. Inaczej być nie może, chyba już z nim rozmawiałaś?
Teściowa z zapałem pokiwała głową.
- O, tak, jest wszak moim synem, najstarszym. Prosił, bym zwróciła się z tym do ciebie, powiedział, że wszystkim się zajmiesz. Twierdził, że masz teraz... więcej czasu.
Johanna wykrzywiła usta. Jednocześnie jednak w sercu zakiełkowała jakby radość. On o niej myślał, wiedział, że dni tak jej się dłużą. Może zdawał sobie sprawę z tego, że jej życie nie ma teraz sensu? Sam zbudował dla niej to więzienie, wiele jednak wskazywało na to, że żywi pewne współczucie dla więźnia.
- Cieszę się, że będę mogła pomóc, matko. Uczynię wszystko, co tylko w mojej mocy. I o pieniądze też chyba nie chodzi.
Starsza kobieta pochłaniała wzrokiem młodszą, piękniejszą.
- Nie, nie chodzi o pieniądze, chodzi o czas. Johanna uniosła brwi. Teściowa mówiła teraz ciszej, głosem bardziej niepewnym.
- Wydaje mi się... wydaje mi się, że oni posunęli się trochę za daleko...
Johanna szeroko otworzyła oczy.
- Chcecie powiedzieć... dziecko? Oczy starszej kobiety zwęziły się, pomrukiwała teraz coś pod nosem jak stara niedźwiedzica.
- Hm. Tak to jest, ale osobiście rozmawiałam z pastorem, w dodatku pomoże chyba to, że dziewczyna jest wnuczką wójta... Zapowiedzi będą ogłaszane w trzy niedziele, musimy się zadowolić tym, co zdołamy zgromadzić do tego czasu. Oby Bóg pomógł nam przetrwać i wyjść z tego bez wstydu.
Mała Hanna nie mogła się nie uśmiechać.
A więc czas aż tak bardzo nagli?
Coś się w niej obudziło, jakiś apetyt.
Teściowa teraz, gdy wyłuszczyła już sprawę, z jaką przyszła, zaczęła się spieszyć. Ujęła Johannę za rękę i prosiła, by czym prędzej zjawiła się na Storlendet. Tyle przecież roboty, nawet połowy nie zdąży się zrobić, skoro ten łobuz tak się uwinął. Ale z czymś przynajmniej trzeba zdążyć, no i nikt przecież nie może nic zarzucić weselu. Tu chodzi wszak o nazwisko Storlendet, o jej własne nazwisko. I przecież zostały jeszcze dwie niedziele października.
Johanna podniosła głowę, głęboko nabrała powietrza w płuca i poczuła, jak pośpiech teściowej potrząsa jej własnym, na wpół sparaliżowanym ciałem.
Potężna kobieta chrząknęła, jej oczy spoglądały teraz niepewnie.
- Możesz chyba przynieść parę kawałków papieru, pióro mamy, gęsie, z najlepszym srebrem, trzeba posłać wieści...
Johanna kiwnęła głową. Bez zmrużenia oka przyjęła pytanie, którego zadanie przyszło teściowej z takim trudem. Domyślała się, że matka Erlenda zdołałaby być może rozpoznać własne imię i może jeszcze kilka słów, gdyby ktoś położył przed nią list.
- Oczywiście, chętnie wszystko dla was napiszę, matko. Tyle macie przecież teraz innych zajęć!
Teściowa z wdzięcznością kiwnęła głową, słowa Johanny sprawiły jej wyraźną ulgę.
Zanim jeszcze dało się stwierdzić, czy wysmukłe ciało należy do kobiety czy do mężczyzny, widok szczupłej postaci wstrząsnął sercem Johanny i napełnił je nagłym przerażeniem.
Zdawała sobie przecież sprawę, że to musi nastąpić Wiedziała, że on tam przebywa, w wielkim gospodarstwie, którego tak długo starała się unikać.
Odkąd teściowa poprosiła ją o pomoc, dni Johanny wypełniły rozmaite zajęcia. Czuła, że w ciało na powrót wstępuje coś na podobieństwo życia. Porzuciła marzenia i przyjemne, niczym nie wypełnione godziny, których jedyną treść stanowił tylko cień oporu.
A potem nagle zrozumiała, dlaczego tak nagle się przebudziła.
To nadzieja, że być może uda jej się go zobaczyć.
Policzki Johanny zapłonęły od tego, a dłonie zajęły się pracą, nie czując zmęczenia. Usta znów uśmiechały się do mieszkańców Storlendet, ubierała się starań nie, myśląc, że może właśnie dzisiaj, może już dzisiaj poczuje jego spojrzenie na karku, bodaj przez sekundę. Dostrzeże choćby ślad, choćby cień znaku, że również i on odczuwa owo rozpaczliwe drżenie.
Przyniosłoby to jej pewną pociechę.
Jednak to ona zobaczyła go pierwsza.
Dwie osoby szły przez połę, widziała je na skraju lasu, dźwigały coś ciężkiego. Chyba obalały płot tam na górze, a może stawiały nowy.
Sama nie wiedziała, dlaczego wzrok jej powędrował w tym kierunku, przecież zwyczajnie szła przez podwórze, zmierzała do domu ognia dojrzeć słodu, którym zajmowali się mężczyźni. Piwo miało być gęste i słodkie, chmielu mogli oszczędzić, bo do wesela pozostało mało czasu, piwo nie potrzebowało więc dodatkowego środka chroniącego je przed zepsuciem. Johanna sama dodała do napoju mieszanki ziół, dzięki którym miał uzyskać szczególny, niepowtarzalny smak. Mężczyźni odnosili się do jej pomysłów dość sceptycznie, teściowa jednak zachwycała się wszystkim, co tylko mogło odróżnić Storlendet od innych zwykłych zagród.
Johanna szybko stawiała kroki, spódnica klepała ją po łydkach, w powietrzu dało się już wyczuć chłód jesieni. W niektóre poranki na szczytach gór lśnił śnieg.
Ale w południe słońce potrafiło jeszcze przygrzać. Przynajmniej w te dni, gdy fiord leżał uśpiony, zielonobłękitny i łagodny, a żaden wiatr nie nadciągał od lodowca.
Postać na górze przykuła jej wzrok.
Johanna poczuła, jak krew mocniej zatętniła jej w żyłach, miała wrażenie, że ciało słabnie, jak gdyby sam jego widok sprawiał, że topniała.
To był Ravi.
Na górze, na skraju pola, czarna postać w kapeluszu, na którego rondzie, jak pamiętała, zbierał się deszcz.
Dłonie Johanny zesztywniały na worku, który właśnie taszczyła. Stopy niosące ją w stronę domu ognia zwolniły.
Teraz on obrócił się wolno, wyprostował się po większym wysiłku. Głos drugiego mężczyzny poniósł się po polu, westchnienie po trudzie było niemal jak krzyk.
Twarz Raviego była jedynie szarą maską, nie dało się dostrzec jego oczu, mimo to ona stała jak zaczarowana i czuła go w sobie.
Postać na górze zamarła.
Johannie brakło sił, by zrobić choćby jeden krok, póki nie spostrzegła, że Ravi pochylił się i od nowa zabrał do roboty.
W pogrążonym w mroku domu ognia było gorąco.
Narzeczona była młodziutka, równie młoda jak ona sama. Johanna patrzyła na jej gładką twarz, na oczy błyszczące z tęsknoty i strachu, jakie dziewczyna odczuwała teraz, w tych ostatnich dniach.
Nie było już przed nią drogi odwrotu.
Młodziutka Sigrid przyszła z ojcem u boku, on także wyglądał bardzo młodo, był silny, czerstwy, lecz jego twarz przypominała maskę.
Zniknął wraz z matką Erlenda i pana młodego, długo się nie pokazywali. Johannie polecono zająć się dziewczyną i przypilnować, by młodzi nawet przez chwilę nie zostawali sami.
Jak gdyby miało to jeszcze jakieś znaczenie, pomyślała wtedy. Dziewczyna wszak siedzi przed nią z pobielałymi rękami na kolanach, a policzki obciąga jej już chudość zwiastująca przyszłe macierzyństwo.
Pierś Johanny rozsadzała czułość i coś na kształt żalu.
Popatrzyła na dziewczynę, wyczytała strach w jej oczach. I coś jeszcze... Może miłość? Może zwątpienie. Omal nie spytała: Czy jesteś całkiem pewna, że tego chcesz?
Ale zadanie takiego pytania było samo w sobie niemożliwe. Dla dziewczyny inne wyjście nie istniało. Johanna miała tego świadomość, zresztą prawdopodobnie jej młodziutka siostra nie wiedziała nic o tym, jak marzenia obracają się wniwecz. Jeszcze nie.
Serce zaciążyło Johannie w piersi jak kamień. Mogła jedynie żywić nadzieję, że siedząca przed nią, nerwowo splatająca palce dziewczyna choć trochę lepiej zna mężczyznę, któremu już wkrótce zostanie poślubiona.
- Johanno, podobno mam nosić koronę... Tak się wstydzę.
- Nie masz się czego wstydzić, nie ty pierwsza przekroczysz próg kościoła w takich okolicznościach i możesz być pewna, za tobą będą następne.
- Ale to taki wstyd, wszyscy, wszyscy to zobaczą, będą wiedzieć, że...
- Zapewne będą zadawać sobie pytanie, ludziom zawsze takie myśli chodzą po głowie, ale możesz mi wierzyć, nic ci nie mogą zrobić. Nie pozwól, by ci zepsuli tę wielką chwilę.
Młodziutka kobieta zaczerwieniła się.
- To będzie takie cudowne, już go sobie wyobrażam w stroju pana młodego... Jest taki piękny.
Johanna zasłuchała się w te proste słowa, pokiwała głową, choć pod powiekami piekły ją łzy.
Powietrze w izbie zgęstniało od wzajemnego zaufania. Sigrid leciutko uniosła głowę.
- Twoje wesele... Najpiękniejsze, jakie widziałam. Wyglądałaś tak promiennie...
Nie powiedziała już nic więcej. Johanna zastanawiała się, czy w słowach dziewczyny kryje się pytanie. Postanowiła jednak nie odpowiadać.
- To prawda, rzeczywiście było piękne.
- Tak, nikt chyba nie widział piękniejszej panny młodej niż ty. Jechałaś przy nim ciemnowłosa i taka dumna.
Johanna uśmiechnęła się.
- Inny pan młody będzie myślał inaczej. Dłonie Sigrid nagle ożyły. Obiema rękami chwyciła kubek, mocniej wychyliła się przez stół.
- Taka jestem zdenerwowana, tak się boję, jak to będzie. Nie wiem, czy znam go dość dobrze i czy zawsze będę czuć tak jak teraz..
Johanna poczuła, że nawet w jej oddechu pojawił się chłód.
- Być może tak się nie stanie, Sigrid, widzę jednak, że masz w sobie dość żaru, by podtrzymać ogień.
Sigrid mocniej ściągnęła brwi. Johanna zorientowała się, że jej słowa musiały wydać się dziewczynie dziwne. Pospiesznie zaczęła się z nich wycofywać.
- Bądź przy nim po prostu sobą, na pewno znajdziesz dość siły, by stawić czoło nadchodzącym dniom bez względu na to, co przyniosą.
Dostrzegła ulgę w napiętej twarzy. Zobaczyła, że młoda narzeczona znów oddycha spokojniej.
- Nic dziwnego, że nazywają cię mądrą kobietą, Johanno. Mam doprawdy wiele szczęścia, jesteś wszak żoną jego brata, będziemy niemal spokrewnione, a już nasze dzieci na pewno. Będą przecież stryjecznym rodzeństwem.
Johanna zmusiła się do uśmiechu. Mroku, jaki ogarnął nagle jej serce, i tak nikt nie mógł zobaczyć.
- Oczywiście, że tak, Sigrid, ale ty musisz mieć do mnie cierpliwość...
Sigrid uśmiechnęła się nieśmiało, trochę zawstydzona tym, że ośmieliła się na tak bezpośrednie zwierzenia wobec swej przyszłej szwagierki już w dniu, kiedy po raz pierwszy się spotkały. Ale nie wypuszczała z rąk dłoni Johanny, ten fizyczny kontakt dawał jej poczucie bezpieczeństwa.
- Tak się boję...
- Ślubu? Niebieskie oczy dziewczyny otworzyły się szeroko.
- Nie, nie ślubu, tylko tego, co przyjdzie później. Porodu...
Johanna poklepała drobne, chłodne dłonie.
- Pomogę ci. Jeśli nikt inny ci nie pomoże, ja to zrobię, Sigrid. Przyjęłam już na świat niejedno dziecko.
Młodziutka panna nie wyglądała wcale na mniej wystraszoną, lecz uśmiechała się teraz blado. Humor już zdążył jej się odmienić.
- Ach, Johanno, a jeśli posłaniec z nowymi butami nie zdąży na czas? Mam tylko zniszczone ciężkie trzewiki...
Johanna poczuła się niewypowiedzianie stara.
Erlend siedział i cmokał starą srebrną fajkę, do której zdążył się już bardzo przyzwyczaić. Stale zaglądał do Dosen po kolejną porcję drogiego tytoniu, który kupiec przechowywał w brązowym pudełku ze szczelną pokrywką.
Dym ciężką chmurą zasnuwał jego głowę. Johanna lubiła ten zapach.
Usiłował przeczytać jakiś dokument. Było to nowe rozliczenie dochodów i należności komorników. Świadectwa długów podpisane wielkimi niezgrabnymi literami albo też tylko trzema krzyżykami i obcym podpisem.
- Czy zdajesz sobie sprawę, że ludzie są nam dłużni ponad osiemdziesiąt talarów?
Słowa przebiły się przez dymną zasłonę, przedarły do jej głowy, przecinając w połowie jakąś zupełnie inną myśl.
- Co...? Mówiłeś coś, Erlendzie?
Nietrudno było wprawić go w irytację.
- Pytałem, co, u diabła, zrobimy z tymi wszystkimi, którzy nie zamierzają spłacić nam długów?
Johanna wyprostowała skulone nogi. Zastanowiła się, odpowiedziała spokojnie:
- Sądzę, że nas spłacą jeszcze tej jesieni, gdy tylko sami się rozliczą. Rok był dobry, większość ludzi może odłożyć parę szylingów, pewnie musimy być cierpliwi, Erlendzie, wszak i tak dobrze nam się żyje.
Burcząc pod nosem, podniósł na nią wzrok.
- Tak, tak, pewnie tu w tym domu zwyczajem jest odczepianie ryb z haczyka i wypuszczanie ich na wolność. Do diabła, Johanno, jesteś za słaba! Nie wyobrażaj sobie, że ci łajdacy podziękują ci za twoje miękkie serce. Oszukują cię swymi skargami, Johanno. Chodzą w łachmanach, ale zacierają ręce, a masło i tłuste żony chowają przed tobą.
Johanna nie odpowiedziała.
- Stracisz wszelkie poważanie, kobieto. I ja także. Ta twoja dobrotliwość musi się wreszcie skończyć. Ludzie muszą nauczyć się spłacać to, co są dłużni, nie wolno ich tak rozpieszczać. Tyle winniśmy ludziom i Bogu.
- Nie mów o Bogu, Erlendzie - odparła Johanna znużonym głosem, ledwie było ją słychać.
On jednak natychmiast poderwał się z miejsca.
- Każesz mi milczeć, żono? Johanna nie mogła już dłużej udawać, że nie słyszy ostrości w jego głosie. Skierowana teraz bowiem była bezpośrednio przeciwko niej.
Nie chciała tego, nie w ten wieczór. Brakowało jej sił.
- Proszę cię tylko, byś okazał nieco łagodności i cierpliwości, mój drogi. Tej samej cierpliwości, od której my wszyscy jesteśmy niekiedy uzależnieni ze strony naszych bliźnich.
Erlend usiadł z powrotem, zapadł się między rzeźbione poręcze i chwycił fajkę.
- Przynieś mi kielicha! Johanna wstała z ulgą. Pomimo rozkazującego tonu głos męża brzmiał teraz łagodniej.
Wódka była jakby inna, cuchnęła zgnilizną, gdy nalewała ją z dzbana. Czyżby wypił całe stare zapasy? I nie mówiąc jej o niczym, napełnił dzbany nową?
Zaniosła mu cynowy puchar, bezszelestnie postawiła na stole przy papierach.
- Proszę.
Kiwnął do niej głową, przymknął oczy, jednym łykiem opróżniając kubek. Potem znów je otworzył, spoglądały teraz na nią prawie ciepło. Odzyskały coś z dawnego wyrazu, wciąż potrafiły ją poruszyć.
- Jestem chyba trochę zmęczony. Wybacz mi, Johanno, jeśli nie przez cały czas odnoszę się do ciebie tak, jak powinienem.
Johanna w milczeniu zastanawiała się, jak długo potrwają te przeprosiny.
Odgrywała jednak swoją rolę dla świętego spokoju.
- Większość z tego, co robimy wobec siebie... Wybaczenie nie leży w naszej mocy, Erlendzie. Wydaje mi się, że ty nigdy nie chciałbyś być zły tak naprawdę.
- Może wreszcie to zrozumiałaś, pojęłaś, że przez cały czas pragnę twego dobra. Pragnę dobra dla tego dziecka, którym wciąż jeszcze jesteś.
Johanna wypuściła powietrze przez nos, pozwoliła mu uwierzyć w to, co mówi.
- Czeka nas wspólne życie, Erlendzie. Być może okaże się inne, niż się tego spodziewaliśmy, ale takie jest nam pisane.
Przyniósł sobie sam kolejny duży kieliszek, mijając żonę, burknął tylko coś do niej.
Johanna już zdążyła zauważyć jego chwiejne kroki, miała nadzieję, że ten wieczór skończy się tak jak wiele poprzednich. Że Erlend pijany do nieprzytomności zaśnie. Inaczej bowiem każda chwila przy nim wypełniała ją drżącym strachem, każdy krok, jaki stawiała u jego boku, był niepewny i przepełniony lękiem.
Gdy po raz trzeci nalał do kieliszka, musiał wesprzeć się o ławę, zanim z powrotem zajął miejsce na fotelu.
- Jesteś naprawdę zjawiskowo piękna, Johanno. Wydaje mi się, że mam najśliczniejszą żoną w całej wsi. Zupełnie inną niż ta słabowita Sigrid. To będzie strasznie blady ślub, nie uważasz? Nie mówiąc już o poślubnej nocy.
- Sigrid jest młoda, a twój brat na pewno będzie umiał się nią zająć.
Johanna miała nadzieję, że ta króciutka odpowiedź sprawi, że myśli Erlenda powędrują gdzieś dalej. Mąż wstał, podszedł do niej, oczy zapłonęły mu żądzą. Zauważyła to, postanowiła go uprzedzić.
- Pozwól, że przyniosę ci jeszcze kieliszek, wypijemy z niego oboje. Albo napijmy się z tych kielichów, które podarowała nam moja matka!
Zaklął cicho za jej plecami, lecz się zgodził.
Johanna się nie spieszyła, znów stanęła przy dzbanie, chciała sprawdzić, czy czuje do męża obrzydzenie czy też ta inna myśl jest już dostatecznie dojrzała. Tyle razy ją posiadał, brał jej ciało, robił z nim wszystko, co chciał, nie dzieląc z nią ani jednej myśli. Johanna niekiedy odczuwała w sobie echo tego, co dawniej ich łączyło i, jak się jej wydawało, nigdy nie zniknie. Pogarda jednak grubą powłoką skrywała tamto zmrożone uczucie.
Nalała w jego kielich po brzegi, swój napełniła ledwie w połowie.
Jeśli dziś wieczorem Erlend zażąda należnych mu praw, łatwiej jej to przyjdzie, gdy będzie miała wódkę w żołądku, a ranę w sercu skryje za mgłą upojenia.
Kieliszki delikatnie zadzwoniły o siebie, Erlend się uśmiechnął.
Johanna odpowiedziała.
Pił teraz wolniej.
Potem ujął ją za rękę, wyprowadził z izby po schodach, do pokoju, w którym znacznie częściej sypiała samotnie niż u jego boku.
Wiedziała, co teraz nastąpi. Czuła wódkę szarpiącą w żołądku, płynącą do żył przez małe kłujące otworki. Miała nadzieję, że przynajmniej trochę znieczuli też serce.
I rzeczywiście tak się stało. Zanim niezgrabnie rozsupłał sznurki i stanik sukni ciężko jak worek upadł jej przy stopach, ogarnął ją spokój i już się nie bała.
Dał jej się napić więcej ze swego kieliszka, jak gdyby wiedział.
- O, tak, jeszcze trochę. Dzięki temu na pewno staniesz się gorętsza, bardziej chętna...
Mówił głosem ochrypłym od wódki i pożądania.
Johanna popatrzyła w jego nakrapiane oczy, w blasku trójramiennego świecznika najłatwiej było dostrzec w nich brązowy kolor.
O dziwo, w pokoju nie wyczuwało się chłodu, jej skóra pod dotykiem jego rąk była rozluźniona i gładka. Nie zareagowała, gdy uszczypnął ją w sutkę, zdawała sobie sprawę, że bez wódki odczułaby ból.
Erlend zwalił się na łóżko na plecy, ona poszła za nim, wsunęła się pod okrycie, lecz on zaraz je z niej zerwał.
- Chcę cię widzieć, chcę zobaczyć, jaka jesteś biała, piękna i cudownie zgrabna.
Johanna wpatrywała się w sufit, lecz jej wargi lekko rozciągnęły się w uśmiechu.
- Erlendzie, czuję się trochę... zawstydzona. Mruknął zadowolony:
- Ach, tak? Masz wstydu przynajmniej na tyle. Tak, tak, kto by przypuszczał?
Szybkim dmuchnięciem zgasił świece.
Do Johanny docierał opar jego oddechu, kwaśny odór wódki. Potem poczuła jego wargi na skórze brzucha, przesuwały się w stronę piersi, coraz prędzej i prędzej, zostawiając wilgotne ślady na całym ciele. Jego dłonie, silne, wymagające, przyciskały się do wnętrza ud, dobrze wiedział, dokąd zmierza.
Objęła go bezwładną ręką za szyję. Chciała, by jak najprędzej było po wszystkim. Erlend zaskoczony jęknął z radości, biorąc to za znak jej pożądania, i zaraz znalazł się w niej, zanim zdążyła poczuć coś więcej.
- Dobrze, dobrze...
Szeptała to z bólem. Jak strasznie oddalili się od siebie! Posmutniała, bliska płaczu na myśl o tym, co robią. Wszak to właśnie było kiedyś przedmiotem jej marzeń. Teraz zaś przestało być jakkolwiek rzeczywiste.
Serce małej Hanny roztrzęsło się, podczas gdy twarde ciało Erlenda pochłaniało jej ciało. Choć przecież to ona nakryła do tego stołu i sama go zaprosiła.
Po raz pierwszy ukłuła ją nowa myśl, nieprzyjemna rozpalona do białości, zapiekła niczym trucizna w ustach.
Byle nie dziecko, nie, nie wolno płodzić dziecka w taki sposób.
Długo trwało, zanim on wreszcie osunął się na łóżko i wprost z podróży do nieba zapadł w sen.
Johanna czuła, jak Erlend wysuwa się z jej bezwładnych ramion, jak z wolna odzyskuje władzę nad własnym ciałem.
A wódka niczym przyjaciel głaskała ją po sercu, śpiewała jej łagodnym, pełnym pociechy głosem, aż i ona mogła się od wszystkiego uwolnić.
Panna młoda klaskała w ręce,, patrząc, jak jej świeżo upieczona szwagierka obraca się w wirującym tańcu z panem młodym. Taki był obyczaj i nikogo to nie dziwiło. Ale czy skrzypek zanadto nie przeciągał tej zabawy, a czoło młodego małżonka nie było odrobinę zbyt spocone? Czy nie przyciskał szwagierki za mocno do piersi?
Twarz panny młodej była płomiennie czerwona, a oczy pełne uśmiechów. Nadszedł ostatni wieczór wesela, przywdziała już niewieści czepiec.
Głupia krowo, myślał Erlend.
Nie widzisz, że ten, który został twoim mężem, już ogląda się za innymi? Gdzie masz oczy, głupia gęś, wydaje ci się, że na zawsze przywiązałaś do siebie tego łajdaka, mojego brata?
Uśmiechnął się paskudnie, wypił kubek z piwem jednym haustem, aż płyn pociekł mu z kącików ust i zaplamił białą koszulę. Spodnie już się lepiły od tłuszczu i ciastek na miodzie, słodowego piwa i kminkówki.
Wielką izbę na Storlendet opróżniono z chodników i mebli. Tylko pod ścianami stały ławy i ścieśnione stoły. Przyniesiono nawet stołki z izby parobków, a wzdłuż ściany z piecem siedziały stare kobiety, pomrukując w takt muzyki w niezwykłym monotonnym akompaniamencie.
Pan młody został na środku sam ze szwagierką. Grajek się nie poddawał, inni tańczący usuwali się w miarę, jak skoki i obroty stawały się coraz częstsze i bardziej gwałtowne. Pan młody doprawdy pokazywał, że wiele jeszcze sił mu zostało po nocy poślubnej. Ale też i Sigrid nie była kobietą, od której spodziewano by się, że w jeden wieczór opróżni mężczyznę...
Szerokie uśmiechy i komentarze stawały się coraz bardziej dwuznaczne.
Erlend stał wciśnięty między pannę młodą, z którą tańczył, a drużbę.
Chłopak stuknął go teraz w ramię i przysunął okrągłą twarz pod białą grzywką tuż pod nos Erlendowi.
- Do diabła, ależ wywija ta twoja baba! Coś mi się wydaje, że pan młody całkiem się zapomniał!
Erlend nie usłyszał dźwięku, jaki wydały jego zęby, gdy napiął szczęki.
- Ale ta mała Sigrid ciągle jeszcze się uśmiecha. Niechże więc sobie tańcują!
- Czy nikt nie może powstrzymać tego rozochoconego muzykanta? - syknął Erlend.
Po drugiej stronie izby ujrzał zwężone oczy matki. Wyraźnie się bała. Obserwowała go już od dłuższej chwili.
Erlend gwałtownym, wściekłym ruchem cisnął kubek o podłogę. Stuknął głośno w podłogowe deski, kilka głów obróciło się, lecz muzykant tylko przymknął oczy i wciągnął dwoje tancerzy w przepojony smutkiem, lecz jednocześnie porywający rytm. Pan młody obiema rękami obejmował teraz Johannę w pasie, a jej rozplatały się włosy, spódnica z wełny w zielono - czerwone pasy podnosiła się niebezpiecznie wysoko.
- Ciekawe, co pod nią chowa... zaczarowany tyłek? Cios Erlenda nie był mocny, lecz jego odgłos sprawił, że wszystkie rozmowy dookoła ucichły.
Taniec trwał.
W powietrzu pojawiło się coś nowego. Zadrgało w dźwiękach skrzypek, niebezpieczeństwo, niebezpieczeństwo!
W momencie gdy Erlend wszedł na pusty środek izby, grajek przerwał wesołą zabawę. Być może odczytał sygnał w oczach Erlenda, ludzie zamarli. Pękła struna.
Cisza zawisła w izbie ciężka i gęsta, Erlend poruszał się sprężyście jak kot, który wędruje po kalenicy, by zapolować na ptaszka.
Wargi Johanny przybrały barwę kredy, w całej izbie słychać było jedynie jej zdyszany oddech. Pan młody usunął się na bok, gdy tylko Erlend zrobił pierwszy krok.
- Chodź, babo, idziemy do domu!
Ludzie widzieli, jak Johanna mruga z niedowierzaniem, błysk złości w oczach, obróciła się gwałtownie, stanęła do niego plecami.
Chyba widzieli już kiedyś podobne przedstawienie.
Teraz on uderzy.
A ona będzie krzyczeć.
A potem znów zarzuci ją na ramię i wyniesie stąd w wielkim wstydzie jak worek. Dwaj starsi mężczyźni, burcząc, pokiwali głowami z szacunkiem.
Niewiasty zdrętwiały w oczekiwaniu na skandal.
Panna młoda ukryła twarz za chudymi białymi palcami i sztywno oparła się o zdyszanego męża.
- Erlendzie, weź się garść. Tylko ci, którzy stali najbliżej, zdołali usłyszeć szept Johanny. Wszyscy jednak widzieli, że z jej oczu sypią się iskry sprzeciwu i wstydu.
- Nie wystawiaj się na pośmiewisko na weselu własnego brata.
Odpowiedział jej tylko zgrzytaniem zębami, mocno złapał za ramię i pociągną! przez izbę w cień nieruchomych ludzi.
Twarzy muzykanta nikt nie widział. Siedział pochylony nad swoim instrumentem, długie włosy rozsypały się po strunach. Już niedługo wyprostuje głowę i znów na próbę wsunie skrzypki pod brodę.
Erlend i Johanna zniknęli.
Jak na dany sygnał pomruk głosów poniósł się wzdłuż ścian.
Kilka sekund później rozdźwięczały się pierwsze, pełne skargi tony brunatnych skrzypek. Panna młoda znów się uśmiechała, pan młody długo spoglądał w drzwi, lecz podtrzymywał swą młodą żonę tak pięknie, że nikomu już nie chciało się zastanawiać nad tym, co tu przed chwilą widziano.
W dodatku otwarto teraz ostatnie beczki z piwem. Z tym najcieńszym, które dojrzewało najdłużej.
Erlend był wściekły, szalony, bez kontroli. Mała Hanna skuliła się w kącie, gdy wreszcie ją puścił. Na poły wniósł ją po schodach, wciskała twarz pod skrzyżowane ręce, zrezygnowała ze stawiania jakiegokolwiek oporu już w powozie. Ramiona bolały ją od jego uchwytu.
Przede wszystkim jednak cierpiała, serce groziło, że w każdej chwili może pęknąć.
- Pożałujesz, jeśli zaraz mnie nie zostawisz - pisnęła, ale sama słyszała, jak żałośnie zabrzmiała jej groźba.
Odpowiedzią było uderzenie w usta otwartą dłonią. Oczy Erlenda znalazły się niebezpiecznie blisko, Johannę sparaliżowały słowa, którymi ją obrzucił.
- Do diabła, jak śmiesz mi grozić, ty dziwko! Obrzydliwa dziwko! Na ślubie mojego brata! Czy nie ma granic tego, jak daleko jesteś w stanie się posunąć?
Johanna czuła, że wzbiera w niej szloch, ale nie ruszyła się z miejsca. Kąt dawał jej złudzenie bezpieczeństwa, wciskała plecy w okrągłe bale, jakby z nadzieją, że twarde drewno ustąpi i pozwoli jej uciec.
- Do stu piorunów, gotowa byłaś lec tam z nim na środku izby! Tak żeby wszyscy widzieli! Tak chciałaś, żeby ci dogodził, ty fałszywa, brudna, niewierna dziwko!
Nic nie mogła na to odpowiedzieć.
W uszach czuła tylko lekki szum. Miała wrażenie, że jej dusza z wolna opuszcza ciało, zaczął ogarniać ją ów cudowny paraliżujący spokój, który zbawił ją już tyle razy.
To nie jej to wszystko dotyczy tak naprawdę. Ani też nie Erlenda. To tylko jakiś wymyślony sen, piekielna zabawa, do której ktoś ich używa.
Zabawa demonów.
On musi być opętany.
Złożyła ręce.
I wtedy spadł kolejny cios, uderzył w białe kostki, wcisnął ją w kąt tak mocno, że ramię zapiekło boleśnie.
- Erlendzie, nie bij mnie więcej... Włosy rozwichrzyły mu się na wszystkie strony, z czoła spływał pot, oczy zapadły się tak głęboko w wykrzywioną twarz, że nie rozpoznałaby go chyba wśród tysiąca szaleńców. Zmieniło się nawet to zgrabne, piękne ciało, o którym kiedyś uwielbiała śnić. Głowa wcisnęła się w ramiona, a ręce wyciągnęły w jej stronę.
- Nie... I znów tylko pisk protestu.
- Do stu piorunów, wyduszę z ciebie ten brud, ty świnio! Dostaniesz wreszcie to, o co żebrzesz po wsi!
Johannie zawirowało w głowie. Wszystkie dźwięki umilkły, gdy przycisnął wargi do jej ust i chwycił za kark żelazną pięścią.
Bardziej słyszała niż widziała, jak rozpina spodnie, wyczuwała bardziej zapach niż dotyk brutalnej parodii miłosnego aktu.
Erlend zakończył pocałunkiem, który mało jej nie udusił, i krótkim ostrym śmiechem.
Potem przeszedł przez pokój, usłyszała, jak drzwi zamykają się za nim z głośnym zgrzytem.
Słyszała szuranie za drzwiami, głośne stęknięcia.
Zaciągnął wielki kufer pod jej drzwi.
A ona leżała tam i czuła się rozdarta na kawałki, podczas gdy w jej głowie wśród całego zamętu kręciła się obłąkana myśl. Maleńki triumf.
Drzwi przecież otwierają się do środka...
Tyle jest warte więzienie, które jej zgotował.
Długo leżała, nie ruszając się z miejsca. Wreszcie poczęła sprawdzać, co się z nią dzieje. Jedną rękę miała ciężką, zdrętwiałą, ramię bolało tępo, wiedziała jednak, że później będzie gorzej.
Z wahaniem powiodła palcami po wargach, dolna pękła. Tkwiły na niej strupy skrzepłej krwi.
W dół szyi...
Taka sama wstrętna smuga.
Gdy z wielkim trudem udało jej się wreszcie usiąść, przed oczami tańczyły czerwone plamy. Nogi przynajmniej zachowały siły i chęci, by zanieść ją do kąta, w którym stała chłodna woda przyniesiona tego popołudnia. Czuła jej zapach, przed myciem wsypała dobrą garść kwiatowej mieszanki, zanim umyła się drogocennym mydłem matki.
Cudowny zapach podziałał na nią uspokajająco. Odniosła wrażenie, że to Amelia we własnej osobie przeszła przez pokój zaledwie parę chwil wcześniej.
Johanna czuła, że wraca do życia.
Wciąż jednak mogła radzić sobie tylko z jedną myślą naraz.
Umyła się, wzięła grube szmatki, zimne i wilgotne, i zaczęła nacierać skórę tak, jakby chciała ją zedrzeć. Nie ustawała nawet, gdy pieczenie zaczęło palić i zagłuszyło pulsowanie w ciele.
W końcu w misce na dnie pozostała jedynie resztka wody, za to wokół jej stóp pluskała kałuża, której nie zdążyły wchłonąć deski.
Schyliła się, nacierała każdy skrawek skóry, którego on dotykał. Nawet najgłębsze, najbardziej ukryte miejsca cuchnące wstydem.
Wreszcie wody zabrakło.
Wytarła się prędko czystym kilimem, wisiał przez cały czas na ścianie niczym niemy świadek. Zerwała go teraz, nie przejmując się, że delikatna tkanina pęka w miejscach umocowania.
Serce zaczęło szybciej uderzać w piersi.
Johanna zmusiła się, by oddychać spokojnie. Na zewnątrz panowała kompletna cisza. Uchyliła okienko, poczuła powiew świeżego jesiennego powietrza na wilgotnej skórze. Czuła chłód, lecz nie drżała, stała tylko sztywna, pozwalając, by powietrze otaczające jej ciało zmieniało się w lód.
Policzki tak dziwnie jej płonęły.
To niezwykłe, że zimno nie zmusiło jej do zatrzaśnięcia okiennicy i wsunięcia się pod okrycia na łóżku, w których wciąż tkwiło ciepło niczym gnijący odór.
Stała jednak dalej w oknie.
Patrzyła na mroczne kontury, które zawsze były jej widokiem. Widziała, jak góry w lśniących czapach śniegu urokliwie błyszczą w blasku księżyca.
Co jest za tymi górami?
Czy mieszkają tam ludzie, znający tę samą rozpacz?
Stała tak, marznąc coraz bardziej, a jej myśli ulatywały nad ciemny jesienny krajobraz, daleko, za ciężkie świerki przesłaniające zachodnią stronę Karlsgard.
Ani jednego dźwięku.
Ze też może panować taka cisza! Jedynie szum w głowie wznosił się i opadał niczym uderzenia fal o morski brzeg.
Johanna zacisnęła oczy.
Ktoś ją wzywał.
- Będę ci towarzyszyć, będę cię strzec...
Nie był to oczywiście dźwięk wpadający przez okienko, zresztą Johanna zamknęła je czym prędzej. Serce ciężko tłukło się w piersi.
Wolno ubrała się w niebieską grubą suknię, którą nosiła wcześniej podczas pracy na Vildegard. Włosy zostawiła rozpuszczone, ramiona nakryła dużą szarą chustą. Przypomniała sobie jednak o chłodzie, narzuciła więc na wierzch kosztowną, obramowaną futrem pelerynę. Stopy wsunęła w buty, w których wcześniej tej nocy tańczyła.
Drzwi nie skrzypnęły, gdy ostrożnie je uchyliła. Na korytarzu wyrastał spory mroczny cień. Kufer na ubrania.
Bez najmniejszych trudności wspięła się na niego, lekko przymknęła drzwi za sobą, żaden odgłos nie mógł jej zdradzić. Ledwie dotykała podłogi na ganku, gdy przekradała się obok jego sypialni. Z głębi dochodziło chrapanie. Akurat w tej chwili żaden inny dźwięk nie uspokoił by jej tak bardzo.
Dopiero gdy skryły ją drzewa rosnące wzdłuż wąskiej ścieżki, odważyła się wreszcie biec.
Mknęła naprzód, cały wysiłek umysłu skupiając jedynie na bezpiecznym stawianiu stóp, na przytrzymywaniu chusty i peleryny zdrętwiałą ręką, a drugą pomagała sobie utrzymać równowagę podczas biegu po kamieniach i wyrośniętych kępach trawy.
Szałas..
Już wkrótce go zobaczy. Być może jedynie jako daleki cień wśród ciężkich drzew. Zwiędłe liście pokrywały dach. Gdy słońce wyjrzy zza krawędzi posłania, które przygotowały mu na noc wysokie góry, szałas zabłyśnie złotem.
Wciągnęła powietrze nosem, wyczuła w nim lekki zapach dymu.
Czyżby czuwał?
Na moment zatrzymała się przy polanie. Wyczuwała, że na palenisku płonie ogień.
W jej zdyszanym oddechu nie było już strachu.
Oczywiście, że tu stała, chociaż ranek wciąż pozostawał odległą daleką obietnicą, a ludzie na Storlendet na pewno jeszcze pili i tańczyli.
Oczywiście, że tu była z całym swym wzburzeniem i bólem.
On doda jej sił, on ją przyjmie.
Nie mógł wiedzieć, że tu jest, lecz mimo to Hanna odgadywała, iż jej myśli pobiegły przodem, kazały mu wstać i rozpalić ogień.
Rzeczywiście w jego oczach nie było zaskoczenia.
Światło w szałasie dawały tylko żarzące się polana na palenisku, lecz jej oczy przywykły do ciemności, jego zaś były jeszcze czarniejsze niż najgłębsze cienie pod ścianą.
Bez słowa otworzył drzwi.
Johanna słyszała swój własny oddech, nierówny, szlochający, i wiedziała, że jemu wystarczyło jedno spojrzenie na jej twarz, by poznać wszystkie uczucia.
- Ravi... nie mogę już dłużej...
Chwiejnym krokiem weszła do środka, pelerynie wraz z chustą pozwoliła opaść na ziemię. Dłoń przytrzymująca gruby materiał straciła nagle wszelką władzę.
On nie podniósł jej okrycia, podszedł tylko do niej, otoczył ramionami, jak gdyby sam pragnął służyć jej za okrycie.
Johanna przylgnęła do niego. Jak silne są jego ramiona i jak łatwo jest się w nie wtulić!
- Ravi... to takie straszne... nie mogę już więcej... Powtarza bez przerwy to samo, pewnie on pomyśli, że już kompletnie oszalała. Na razie nie powiedział ani słowa. Nagły strach sprawił, że zdrętwiała w jego objęciach. Chciała się usprawiedliwić, może on wcale sobie tego nie życzył, może szaleństwem z jej strony było w ogóle dopuścić myśl, że ją wzywał. Że pragnął, by tu była!
Wyrwała mu się, odsunęła od jego ramion, stanęła odwrócona plecami do pulsującego gorąca i szczękała zębami.
- Nie powinnam była przychodzić, nie powinnam...
- Oczywiście, że powinnaś.
Głos brzmiał, jakby bardzo dawno go nie używał. Przygryzła niezranioną wargę. Czuła, że i ona zapiekła.
- Ravi... on... nie mogę z nim dłużej żyć. Mężczyzna ciężkim krokiem podszedł do drzwi i zamknął je za nią.
- Chodź, zagrzeję ci kielicha...
- Nie, tylko nie to, nie wódka... Ravi stał przed nią bezradny. Johanna wiedziała, że sama musi zrobić kolejny krok. Nie było czasu na czcze gadanie.
- Tyle o tobie myślałam, Ravi. Zobaczyła, jak żar w jego oczach tonie w strachu.
- Wiem, że źle robię, wiem, że to śmiertelnie niebezpieczne. Dla nas obojga...
Patrzył teraz na nią, jakby niczego nie rozumiał.
Johanna z całych sił podtrzymywała się oparcia krzesła z pnia drzewa. Nogi uginały się pod nią, jakby były z waty.
- On cię zabije, Ravi. Gdyby wiedział...
- Dlaczego więc przyszłaś, skoro moje życie jest dla ciebie takie ważne?
Johanna była bliska płaczu. W jego cichym głosie nie było dość ciepła, by ogrzać przejmujący chłód tego pytania.
Mogła odpowiedzieć tylko w jeden sposób, zmusił ją do tego, czyżby zrobił to specjalnie?
Zadrżała pod jego spojrzeniem, nigdy jeszcze nie czuła się tak bezradna i mała.
- Ja... chyba cię pokochałam... Sądziłam, że ty także... Teraz się uśmiechnął. Znów podszedł do niej i przytrzymał tak mocno, że na nic się już nie zdało wyrywanie.
- Miałem cię przy sobie przez cały czas - mruknął. Mówił strasznie grubym głosem, lecz piękniejszych słów Johanna nie słyszała.
- Ravi, co się stało?
- Nie wiem... i wcale nie chcę się nad tym zastanawiać. Powiedział to tak spokojnie, tak po prostu, bez dramatyzmu.
Johanna wypuściła powietrze z płuc w jednym przeciągłym westchnieniu. Mogła teraz przymknąć oczy.
Pogładził ją po ramionach, jego dłonie były takie inne, a dotyk równie nierzeczywisty jak ostatnio. Czuła, jak jej obolała skóra na nowo się ożywia, odnawia pod jego muśnięciem. Nawet przez suknie przyprawiał ją o mrowienie, o delikatne łaskotanie, przywodzące na myśl zielone listki, gdy brzozom pękają pąki na wiosnę. Usłyszała jego ściszone przekleństwa.
- Co on zrobił? Co on ci zrobił... Prędko pochwyciła rozgoryczenie, zanim zdążyło rozwinąć skrzydła.
- To nie ma żadnego znaczenia, Ravi. Nie... nie myśl o tym...
Poczuła, że jego uścisk nieco zelżał.
- Połóż się, moja Hanno. Chodź, pozwól mi... Pozwoliła mu przygotować dla siebie posłanie na twardej, wąskiej pryczy pod ścianą, pozwoliła, by odsunął płótno okrywające górną połowę jej ciała. Została w samej koszuli. Leżała na brzuchu bez cienia strachu. Poczuła jego ręce na ramionach, prawie wnikały jej pod skórę. Cieniutka, krucha granica tego, co było jej ciałem, znikała pod jego lekkim dotykiem.
- Widzę go i... ach, do diabła, widzę go. A potem Johannie zrobiło się ciepło. Tak niepojęcie na wskroś ciepło, goręcej niż w kąpieli, w której zanurzała się każdej soboty.
Słyszała stęknięcia Raviego, jak gdyby wykonywał ciężką pracę, lecz jego palce wciąż pozostawały takie lekkie, że niekiedy zdawało jej się, iż strumień ciepła od niego do niej płynie przez powietrze.
Ciepło, ów płynny strumień gorącej leczniczej mocy, rozprzestrzeniało się, popłynęło do nóg, do rąk, do całego ciała, aż wreszcie miękką różową przytulnością wypełniło i głowę.
Ledwie zauważała, że ława, na której leży, jest twarda i kanciasta. Ravi w niezwykły sposób zdołał stworzyć świat w jej wnętrzu, a ona chętnie się w tym świecie unosiła.
Wreszcie obudził ją jego głos.
- Hanno, teraz możemy porozmawiać. Chciała skinąć głową, lecz broda tak ciężko spoczywała na kurtce, którą jej podłożył.
- Nie możesz pozwolić, by ktokolwiek tak cię traktował, nie ty...
Z oczu popłynęły łzy, choć nie strumieniem. Czułość Raviego wydawała się prawie nieznośna.
- Napiszę do mamy... poproszę, żeby zajęli się załatwieniem nam rozwodu. Może to zrozumieją i wybaczą moją głupotę.
- Wiem, że tak będzie. Twoja matka... świetnie ją pamiętam. To dobra kobieta. I... niezwykła.
- Ona także ma takie dziwne ciepło w dłoniach. Nie chce o tym mówić, ale wiem, że wiele ukrywa. Czasami... Pamiętam, jak bardzo się bała, gdy chciała mnie wypróbować. I z jaką ulgą uświadomiła sobie, że Janie jestem taka.
Odgadła, że się uśmiecha z lekkim powątpiewaniem.
- Obiecałam jej, że już nie będzie musiała się martwić o mnie. A oto co jest. Takie poplątanie, którego nikt nie pojmie.
- Twoja matka zrozumie i pomoże.
Johanna wtuliła twarz w grubą wełnianą kurtkę. Teraz łez było już za wiele. Wstydziła się, że leży tu i płacze jak dzieciak.
I znów jego ręce na plecach. Dopiero teraz zorientowała się, jak bardzo drżała, Ale dłonie miały w sobie teraz jedynie zwykłe ludzkie ciepło, były dobre i bliskie.
- Mogę znieść jeszcze kilka krótkich dni dopóki nie przyjadą. Ale nie mogłam wytrzymać bez ciebie, Ravi. Musiałam cię zobaczyć, musiałam się dowiedzieć, czy istniejesz.
- Jestem tu - odparł cicho.
Westchnęła zadowolona. Usiadła, jego ręce zdjęły z niej najwidoczniej wielki ciężar.
- Wydaje mi się, że istnieją ludzie, którym pisane jest spotkanie - szepnęła.
- Wchodzę między ciebie a... niego...
- Nie! Nas nic nie dzieli. Jemu najwyraźniej nie całkiem to wystarczyło, lecz nic więcej już nie mówił.
Widziała, jak Ravi się zapada, jak jego oczy znikają. Przy słabym świetle gasnącego paleniska w jego spojrzeniu pojawił się jakiś groźny czar. Zadrżała lekko, nie mogła nic na to poradzić.
Zaskoczona własnymi myślami, wybuchnęla:
- Nie możesz go zabić! Ravi drgnął, na sekundę znów utkwił w niej wzrok.
- Dlaczego?
Poczuła chłód ściskający za serce. Popatrzyła na jego wąską, skrytą w cieniu twarz. Wydał jej się nagle prastary. Niebezpieczny. Zły?
- Nie wolno ci nawet o tym pomyśleć. Nikt nie przywoła do porządku Erlenda Storlendet. Ani pięścią, ani nożem.
- Nie użyję noża - odparł chłodno. - Ani pięści... Johanna domyśliła się, że nie powinna pytać o nic więcej pomimo jego dziwacznych odpowiedzi. Ale w jej serce powoli zaczął wkradać się strach.
- Nie czuję do niego nienawiści - powiedziała cicho. - I ty także nie powinieneś nienawidzić, Ravi, chociaż on budzi twój gniew. Erlend... on już przegrał. Nie potrzeba nam... zemsty.
Ravi wolno kiwnął głową, nie wyglądał jednak na całkiem przekonanego.
Johanna uśmiechnęła się szeroko.
- Wstyd mi, że przyszłam tutaj i rzuciłam ci wszystkie moje nieszczęścia wprost w objęcia, ale czuję się teraz o niebo silniejsza, lżejsza. Coś ty ze mną zrobił, Ravi?
Powiedziała to lekkim, wręcz żartobliwym tonem, ale on odpowiedział z grobową powagą:
- A co ty zrobiłaś ze mną?
A potem czas przestał istnieć, była tylko przestrzeń i wieczność.
Powróciła do owej niezwykłej nocy, czuła niemal aromat przekwitłej czeremchy, choć w górach leżał teraz śnieg, a złote liście pokrywały dach nad ich głowami.
On był tutaj, a więc nie był to wcale sen.
Czuła, że tym razem nie ma przy nich nawet najmniejszego cienia Erlenda, ani odrobiny wyrzutów sumienia, które, choć nie zdawała sobie z tego sprawy, nawiedzały ją w tamtą letnią noc.
Wiedziała już, dokąd prowadzi droga.
Albo rzeka.
Już nic w Johannie nie protestowało przeciwko krzyczącej potrzebie, by się w owej rzece oczyścić.
Czuła, jak jego dłonie powolnieją, poruszają się z coraz większym wahaniem w miarę, jak oddech nabiera gwałtowności, a mięśnie pod cienką koszulą napinają się w przypominającej lęk desperacji. Poczuła, jak Ravi odwraca głowę, a lekkie, niemal przypadkowe muśnięcia ich warg stają się odrobinę zbyt długie.
Tylko nieznacznym ruchem odsunął się, gdy ona przytuliła się do niego jeszcze mocniej, jeszcze szerzej otworzyła objęcia.
Znów mogła gładzić sztywne czarne włosy, jak poprzednio były wilgotne. Niemal lepkie pod jej dłonią. Potem przesunęła obie ręce wzdłuż ich ciał, objęła delikatnie jego głowę swymi jakże żywymi teraz, zdrowymi palcami.
- Nie bądź dla mnie taki obcy, Ravi. Nie musisz się bać. Mówiąc te słowa, poczuła się niemal śmieszna. To przecież ona powinna się bać. To przecież ona była zabiedzonym, zmaltretowanym przez burze wróbelkiem szukającym schronienia u... u orła?
- Mam wiele powodów, by się lękać, Hanno. Wiele, bardzo wiele.
Oczy Johanny nabrały teraz niezwykłej miękkości, lecz on nie mógł tego zobaczyć. Tylko te jej ręce muskające twarz, dłonie, jakże spokojne, cieple niczym ochronna skorupka przy jego twarzy...
- Zapomnij o nich... O wszystkim, co cię powstrzymuje.
A potem go pocałowała.
Zdążył jedynie poczuć jej wargi na swoich. Gdy Johanna na próbę powiodła po jego wargach czubkiem języka, zakręciło mu się w głowie.
Ustąpił.
Nic innego zrobić nie mógł.
Zerwał wszystkie więzi, dał się porwać, pozwolił, by ciało żyło wreszcie własnym życiem z dala od wszystkich strachów i doświadczeń, jakie dotychczas zebrał.
A więc to takie uczucie?
A więc tego tak długo szukał ukradkiem, ani razu nie przyznając przed sobą, że to był właśnie ten świat, w którym pragnął i mógł uczestniczyć?
On był Ravi, włóczęga, twardy, uciekający przed ludźmi wędrowiec, którego nigdy nie przygarnęła do siebie żadna kobieta. Widział innych, jak wrzeszczą, przeistaczają się w zwierzęta, a kobiecy śmiech zmieniał się w drwinę i wyzwiska w uszach odepchniętego.
Teraz jej zapach wydawał mu się wręcz nieziemski. Nigdy nie czuł takiego aromatu, nawet w te noce, gdy sypiał na ukwieconych łąkach, mając za jedyny dach nad głową samo tylko niebo.
Ona miała takie miękkie ręce.
Taki niewyobrażalnie lekki oddech, lekko łaskoczący, muskający niczym słona bryza na twarzy.
I wargi...
Już wcześniej zaznał, jak to jest być rzuconym bezwładnie w obce światy, lecz takiej burzy we własnym wnętrzu nigdy jeszcze nie przeżył. Johanna samymi tylko rozpalonymi wargami i drobnymi dłońmi zdołała wciągnąć go w otchłań, z której nie był już w stanie się wydobyć.
Ją także to porwało, uściski stawały się coraz bardziej rozpaczliwe, tulili się do swoich ciał, ledwie zauważając, kiedy i w jaki sposób doszło do tego, że oboje byli przed sobą nadzy.
Skóra kleiła się do skóry, żadne nie poczuło, że palenisko zagasło. Ale w całym szałasie wprost kipiało od pragnień, nad którymi nie dało się już dłużej zapanować.
Johanna, nie spiesząc się, smakowała jego wilgoć, chciała poznać każdą linię prowadzącą od jego niezwykłych dłoni ku ramionom i szyi.
I w dół, po zapadniętym płaskim brzuchu, przez silne kości bioder, wzdłuż pulsujących kłębków mięśni napinających skórę i przyciskających się do niej.
Czuła, jak miękki jest w tej twardości. Palce wodziły po linii każdego żebra, nie chciały zaznać spokoju, szukały wciąż dalej.
Wreszcie dotarły również do drzewa, które wzniosło się wśród miękkiego, wilgotnego od rosy materaca miękkich włosów. Czuła w uszach pulsowanie serca, ledwie mogła oddychać.
- Ravi, czy tęskniłeś tak samo długo jak ja?
On nie potrafił dać jej już żadnej odpowiedzi.
Johanna pozwoliła się porwać prądowi, odchyliła głowę, niemo radując się z radości Raviego. Obsypywała go pieszczotami, które mogłyby uwolnić duszę od ciała.
Wśród tego uniesienia wychwyciła jego protesty, szeptem ujawniła mu swoją radość, by nie myślał, że czuje się oszukana.
- Dziękuję... że masz do mnie takie zaufanie. Ravi jęknął, ciało wygięło się w łuk. Pochwycił ją, przyciągnął jej głowę do własnej twarzy. Znów ją pocałował, mocno, jakby coś przypieczętował, a może po prostu chciał ją uciszyć.
- Ja nigdy... - mruknął. Johanna uśmiechnęła się.
- Ja też. Nigdy tak naprawdę nie kochałam. On jej nie puszczał, słyszała teraz bicie jego serca.
Twarde, szybkie uderzenia wcale się nie uspokajały. Ravi wciąż leżał przy niej napięty, lecz dłonie miał spokojniejsze, delikatnie gładziły jej ciało tak, że wreszcie nie było już chyba ani załomka, którego by nie poznały.
Johanna leżała na plecach z rozłożonymi rękami i nogami, otwarta na niego i całkowicie w jego posiadaniu.
Całował teraz wszystkie ślady, jakie pozostawiły jego dłonie. Rozpalał w niej na nowo pragnienia, aż wreszcie pod dotykiem jego warg i dłoni zapragnęła go jeszcze gwałtowniej, przyciągnęła mocno do siebie.
A wtedy, gdy myślała, że szaleństwo całkiem ją pochwyciło i że nie ma drugiego człowieka, który odczuwałby taki wibrujący pełen słodyczy ból... on był tam, równie gorący i twardy, lecz pełen czułości, która kazała jej zapomnieć o ostatnich próbach zachowania nad sobą kontroli.
Nigdy nie szła tą drogą, nigdy w pełni nie rozumiała, dokąd może prowadzić.
Z krzykiem radości przylgnęła do niego, zacisnęła oczy na widok tysiąca rozpalonych słońc, świecących ponad rzeką płynnego gorąca. On był tu przewoźnikiem, on był mostem i podczas gdy prąd unosił ją coraz dalej i dalej, wiedziała już, że nie może oglądać się za siebie.
- To wszystko było takie słuszne - szepnęła w jego pierś wśród ciszy, jaka później zapadła.
Na zewnątrz dzień żył już dość długo, lecz przez szczeliny w ścianach sączyły się jedynie delikatne promyki światła.
Podzielili się ostatnim kawałkiem chleba, który mu jeszcze został, popili rozwodnioną wódką. Johanna czuła, jak ciało i myśli ogarnia spokój.
Przytuliła się do Raviego. Wrażenie, że oto powróciła do domu, było wprost dojmujące. Oto leżała tutaj, córka wielkiego gospodarza, w szałasie w samym środku ciemnego boru, a przy sobie miała jedynie podartą kurtkę i parę silnych ramion, które przed nią nie obejmowały żadnej kobiety.
Popatrzyła na niego zmrużonymi oczyma, spostrzegła, że w jego oczach widać teraz światło. Uśmiechał się, lecz spojrzenie miał przepastne i smutne.
- Ciężko będzie, zanim to wszystko się skończy - powiedziała.
- Jesteś pewna, że starczy ci sił? Johanna z powagą pokiwała głową.
- Tak, przez cały czas miałeś rację. Pamiętam twoje ostrzeżenia. Nie będę pytać, skąd wiedziałeś, przecież już cię znam.
Ravi przymknął oczy, na ustach pojawił mu się grymas bólu.
- Widziałem to, to także. Widywałem gorsze rzeczy, moja Hanno, lecz nigdy niczyje nieszczęście nie dotknęło mnie do tego stopnia.
- Powinnam była cię wysłuchać - rzekła cienkim głosem.
Delikatnie pogładził ją po plecach.
- Dasz sobie radę, to również widziałem... Pomyślała, że dobrze będzie zabrać ze sobą te słowa w drogę, która najwyraźniej się teraz przed nią rysowała.
- Ravi... Kiedy wszystko już się ułoży... Kiedy Erlenda już nie będzie... wtedy będę twoja.
- Już jesteś moja, ale być może nie powinniśmy się spodziewać niczego więcej ponad to, co już dostaliśmy.
Johanna drgnęła, popatrzyła na niego, jego twarz była całkiem pozbawiona wyrazu.
- O czym ty mówisz, nie chcesz? Widziałeś coś? Mruknął:
- Nie wiesz, co to znaczy towarzyszyć mi, Hanno. Ty nic nie wiesz...
Johanna niemalże się rozgniewała.
- Czy nie zrozumiałeś, co się ze mną dzieje? Czy nie przyjąłeś mnie tutaj tak, jakbym już była twoją żoną?
Patrzył na nią zdumiony.
- Żoną? Odwrócił głowę.
- To nigdy nie może się stać. Ja... nie mogę pozwolić, żeby inny człowiek... a już na pewno nie ty...
Johanna nie mogła uwierzyć w to, co Ravi próbował jej powiedzieć.
- Myślałam... myślałam, że myślisz poważnie. Że chcesz się mną zająć... być przy mnie... cały czas. Kiedy Erlend...
- Milcz, nie mów nic więcej! Oderwał się od niej. Cisza i czułe pieszczoty nagle odeszły.
- Ty nie wiesz, kim ja jestem. Nie masz pojęcia o takich... takich ludziach jak ja. Jedno mogę ci przysiąc, Hanno. Jeśli Erlend stał się twoim nieszczęściem, to przy mnie nie możesz się spodziewać mniejszego bólu.
Nawet nie naciągając spodni, zaczął chodzić po szałasie, usiadł na krześle. Johanna obserwowała go nieco z tyłu, jego sprężyste ciało o takich pięknych kształtach. Wtulił głowę w dłonie, potarł twarz. Głos niemal mu ginął między palcami, lecz i tak słyszała wypowiadane schrypniętym szeptem słowa:
- Tak strasznie mi przykro... Nigdy nie powinienem był... nie powinienem był tu przybywać i kusić cię.
Johanna ze zdumienia otworzyła usta. Lodowaty szpon niedowierzania szarpał serce.
- Nie myślisz chyba tego, co mówisz? Ravi uderzał pięściami w twarde drewno, o które się wspierał.
- Nie, Hanno, to niemożliwe! Czy jesteś na tyle nierozsądna, że myślisz, że Erlend Storlendet grzecznie odsunie się na bok, gdy tylko twój drogi ojciec zjawi się tu z dokumentem rozwodu?
Oczy płonęły mu teraz twardym blaskiem.
- Tak właśnie to sobie wyobrażasz? Johanna widziała jego pięści zaciśnięte w powietrzu, czuła zapach wódki, którą i ona sama piła. Lecz ujrzała też na jego twarzy rozpacz.
- Tak, wiem o tym, to się uda, jeśli tylko...
- A któż przyjmie syna mordercy jako nowego gospodarza na Karlsgard? Jaki pastor nas pobłogosławi? I co zamierzasz odpowiedzieć tym, którzy będą pytać, dlaczego twój nowy mąż krzyczy i wije się jak szaleniec? Moje wizje, kobieto, całkiem już zapomniałaś, kim jestem? Nie wiesz, że nie jestem stworzony do tego, by żyć wśród ludzi?
- Uważasz więc może, że mam cię przetrzymywać tu, w tym szałasie, i przybiegać do ciebie, kiedy poczuję się samotna albo... podniecona? A może mam siedzieć tu sama i czekać, aż Erlend upije się do nieprzytomności i cię zabije?
Teraz on był zaskoczony, nie spodziewał się takich słów z tych łagodnych ust. Ale twarz Johanny wykrzywiał gniew. Stała równie naga jak on sam, wygrażając mu drobnymi piąstkami.
Na ten widok nie mógł się nie uśmiechnąć.
Musiał przyznać, że nie było chyba dzielniejszej od niej kobiety. Dużo czasu minęło od przypadku, kiedy to jakaś żona żądała rozwiązania małżeństwa.
- Nie jesteś strachliwa, Johanno.
Johanna oddychała ciężko, nie spuszczała z niego teraz wzroku, niepewna ściszonego tonu, jakim odpowiedział na jej gorzkie słowa.
- Chodź tutaj... usiądź. Czuła, że jego skóra ochłodła. Czuła nacisk silnych ud na spodzie swych własnych, leciutko drżała.
- Niczego bardziej pod słońcem nie pragnę, niż być przy tobie. O tym nie wolno ci nigdy, przenigdy zapomnieć. Ale prawdą jest to, co ci mówię. Nigdy nie zdołam odnaleźć swego miejsca wśród ludzi. Sama wiesz, co o mnie gadają tu, w wiosce. A to najbardziej przyjazne miejsce, w jakim byłem.
- Przyjęli cię na służbę i nikt cię nie opluwa.
- Może już teraz nie, ale... nikt mi nie patrzy w oczy, Johanno. Nie wiem, czy ludzie się boją, czy też po prostu nie mogą znieść...
- Boją się. I są głupi! Przytulił policzek do jej policzka. Broda lekko ją drapała, ale resztę twarzy miał prawie gładką.
- Może to i racja, Ravi, może rzeczywiście niebezpiecznie jest dla ciebie zostawać tutaj, wydaje mi się, że... powinieneś wyjechać. Aż wszystko się uspokoi. Aż Erlend wyjedzie, następnego lata.
Wolno kołysał ją na kolanach.
Johanna podjęła z zapałem, jasnym, radosnym głosem:
- Wtedy możesz tu wrócić. Wtedy będziemy mogli być razem, na Karlsgard. Pomyśl, jakie to cudowne...
Poczuła, że Ravi wolno kręci głową. Nadzieja opadła. Pocałował ją lekko.
- Musisz teraz odejść, inaczej będą cię szukać. Co im wtedy powiesz?
Kamień w żołądku Johanny wrócił na miejsce.
- Powiem, że byłam na Storlendet. Że postanowiłam iść do pana młodego i przeprosić za nasze zachowanie. Sigrid będzie mnie kryła. Powie, że nocą spałam w jej panieńskim pokoiku, że późno wstałam.
Mruknął coś niezrozumiałego.
Johanna podniosła się, wolno zaczęła naciągać ubranie.
Nie zdążyła jednak, bo on jednym ruchem był przy niej, jak gdyby nie mógł znieść myśli o tym, że musi ją puścić.
Poznawali swój smak jeszcze raz. Johanna chłonęła wypowiadane bez słów oświadczenia miłości, czuła, jak umacniają w niej wolę, by przebić się przez otaczający ją mur. On jej pragnął. Kochał ją być może jeszcze mocniej, niż ona kiedykolwiek kochała jego.
A mimo to odpychał ją. Słowami.
Zdecydowała, że nigdy nie pozwoli, by rozdzieliły ich podawane przez niego niemądre powody. Ona go chciała ze wszystkim, co się z nim łączyło, z wizjami, bliznami, ze wszystkim!
I niech się strzeże ten, kto się ośmieli uczynić jakąś uszczypliwą uwagę na temat nowego gospodarza na Karlsgard.
Johanna w ramionach Raviego snuła już marzenia o lecie następnego roku.
- Zgwałciłeś mnie!
- Jesteś moją babą, do diabła!
- Nie miałeś prawa, ja nie chciałam!
- Zamknij gębę, Johanno, bo inaczej jeszcze raz ci się dostanie! Zresztą i tak zasłużyłaś sobie na lanie. Jak można tak uciekać, wykradać się z domu niczym złodziej nocą, w dodatku pobiegłaś do tej nieszczęsnej Sigrid naplotkować! W jej trzecią poślubną noc! Ty bezwstydnico!
- Sigrid dobrze mnie przyjęła - odparła Johanna z podniesioną głową.
- Ha! Na pewno! Ta blada szczotka! Przeprosiłaś też za swoje dziwkarstwo? W dodatku z jej własnym mężem!
- Nie było za co przepraszać, dobrze o tym wiesz.
Stali każde w swoim kącie przechodniego pokoju, słowa uderzały z sykiem, jaki słychać wtedy, gdy płatki śniegu padają na rozżarzone żelazo. Żadne z nich nie podnosiło głosu na tyle, by do osób w paradnej izbie docierało coś więcej niż ciche mruczenie. Teraz jednak Erlend bezszelestnie przeszedł przez izbę, mocno ujął ją pod brodę i podniósł jej twarz ku swojej, rozwścieczonej.
- Może powinnam opowiedzieć twoim eleganckim gościom o tym, jak mnie traktujesz? Może zdjąć koszulę i pokazać im siniaki?
- Zrób to, dziwko, obnaż się przed nimi! Na pewno zrozumieją, dlaczego mężczyzna musi uciekać się do takich twardych środków!
Johanna nie bardzo wiedziała, skąd czerpie odwagę, zanim jednak Erlend zdążył się zastanowić, jej dłoń trzasnęła o jego policzek.
Mocno.
Drgnął, oczy okrągłe jak spodki patrzyły na nią z niedowierzaniem.
Johannę zapiekła ręka.
Koniec ze mną, pomyślała, teraz mnie zabije...
I rzeczywiście, Erlend podniósł rękę, zawisła w powietrzu niczym topór katowski. Johanna przygotowywała się na cios, który musiał spaść, wiedząc, że spokój, jaki ją ogarnął, płynie od Raviego.
W pokoju panowała cisza, tykał zegar. Szum w uszach Johanny ustał, a gdy popatrzyła przez palce, spostrzegła, że Erlend opuścił rękę.
W drzwiach stał jego brat.
- Czekamy na was - powiedział zirytowany.
Johanna uśmiechnęła się do niego słabo.
Erlend chrząknął, przeczesał włosy palcami. Johanna zauważyła, że gniew w nim twardnieje, lecz widać było, że z całych sil walczy, by się opanować.
Potrafił więc, jeśli zechciał.
- Już idziemy - oświadczył zdecydowanie i ujął żonę za rękę tylko odrobinę za mocno.
Johanna patrzyła przed siebie.
Szczere twarze w izbie miały czerwone plamy i błyszczące zęby, były wesołe i życzliwe i na tyle zajęte swoim, by nie zaglądać pod welon, jakim zawsze zasłaniała twarz.
Tylko Sigrid patrzyła na nią ze zdziwieniem.
Pochyliła się ku swemu świeżo upieczonemu małżonkowi, ukradkiem obserwując wesołość rezydującego u szczytu stołu Erlenda.
Moja najdroższa wielce szanowna Matko i utęskniony Ojcze!
Piszę do was znów, życząc Wam, abyście żyli w pokoju i dobrym zdrowiu i abyście zanadto nie martwili się o nas. Śnieg jeszcze nie spadł, u Was pewnie też jeszcze się nie pojawił. Pola leżą zmrożone, lecz osiki wciąż jeszcze są żółte, a brzozy płoną na zboczach przy Hovland i Karlsgard. Szkoda, że nie widzisz swoich jesiennych ziół, Mamo. Słyszałam, jak wędrowny kupiec mówił, że ludzie narzekają na nieurodzaj, lecz tu u nas we wsi pole wydało osiem miarek zboża, a i zimowe cebule rosną gęsto i bujnie...
Odłożyła pióro.
W izbie tego wieczoru panowało przytulne ciepło, zapanował spokój nad wszystkim, co chowało się po kątach i znikało, gdy tylko Erlend znalazł się w pobliżu.
Dziś wieczorem zapewne siedzi w Dosen ze swymi starymi kompanami, mieli czcić powrót do domu jednego z żołnierzy, którego właściwie dawno już pochowano i odprawiono za niego nabożeństwo w kościele. Tymczasem on wrócił z pełną sakiewką srebra i piórkiem przy kapeluszu.
Dziś w nocy napisze wreszcie list i postara się go wysłać.
Sekretny posłaniec już czekał w izbie parobków, na pewno jednak dostał tam piwa i będzie starał się przeciągnąć wizytę tak długo, jak tylko się da. Johanna nie musiała się więc spieszyć. To bardzo ważne, odpowiednio dobrać słowa.
Wypiła łyk gorzkiego napoju z pieprzem i krwawnikiem.
To ją wzmocni.
Złapała się jednak na tym, że ma ochotę na kieliszek wódki. Gdyby go teraz wypiła, oszołomienie utkałoby dla niej leciutkie posłanie z wełny marzeń i dokończyłaby ten list tak, jak go zaczęła.
Z namysłem zanurzyła pióro w kałamarzu.
Cieszy mnie bardzo, iż mogę wam powiedzieć, że zostanę ciotką. Żona brata Erlenda urodzi dziecko latem, jest teraz zdrowa i dobrze się miewa.
Nie, teraz już całkiem się zaplątała.
Zgniotła arkusz grubego, szorstkiego papieru i wrzuciła go do kominka. Zaczęła od nowa. Od życzeń pokoju i dobrego zdrowia, od wyrazu pełnej szacunku miłości dla rodziców i nowin z pól i stajni, z gospodarstwa i całej wsi.
Wreszcie nabrała głęboko powietrza w płuca.
Napisała:
Jest pewna sprawa, którą z płaczem w sercu muszę z Wami omówić... Nie chcę niczego malować w przesadnie czarnych barwach, wiem bowiem, jak bardzo Was to zrani i obudzi wielki niepokój w Waszych sercach. Dziecko znów musi czegoś żądać od swoich rodziców. Ogromnie się wstydzę, że muszę Wam zniszczyć życie. Któż bardziej niż Wy zasłużył na dobre spokojne dni, moi kochani rodzice.
Tak jednak jak jest teraz, to chociaż boję się o tym pisać, zmuszona jestem rozwieść się z moim mężem. Nie poszczęściło mi się w małżeństwie. Nie byłam żoną, z której moi rodzice mogli być dumni.
On, do diabła, też nie był szczególnie dobrym małżonkiem, szepnęło jej coś do ucha.
Johanna wstała, podeszła do łóżka i wzięła leżącą na nim chustę. Owinąwszy ramiona ciepłą wełną, pisała dalej. Palce, białe teraz i zimne, kurczowo zaciskały się na piórze. Spostrzegła, że pismo nie miało już owej lekkości jak przedtem.
Cóż, mama na pewno to zrozumie.
W krótkich słowach opisała bójki, ciosy, jakie na nią spadały. Wspomniała o wszystkich oszustwach, o dziewczętach, z którymi ją zdradzał przed ślubem, i o jego zazdrości...
Gdy wreszcie napisała pod listem swoje imię i zwinęła papier, poczuła, że na sercu wyraźnie zrobiło jej się lżej.
Owinęła list jedwabną wstążką, własną wstążką, którą przewiązywała włosy. Wosk, którym zapieczętowała list, był biały, z czarnymi kropeczkami spalonego knota świecy. Papier jaśniał spokojnym żółtym blaskiem. Wsunęła go w nasączoną olejem torebkę i starannie zasznurowała. Potem wolno zeszła po schodach do kuchni i poprosiła dziewczynę służącą, by sprowadziła młodego chłopca, który miał wyruszyć z listem.
Dzisiejszej nocy...
Johanna poczuła, jak ciało pod grubą warstwą ubrań pokrywa się gęsią skórką.
Gdyby Erlend wiedział...
Na pewno nie siedziałby w Dosen i nie pił, pewien, że jego upominanie wystraszyło ją dostatecznie, by zachowała spokój.
Chłopaka rozgrzało i odprężyło piwo i smaczny poczęstunek. Johanna uśmiechnęła się do niego przelotnie, wręczając pieniądze, które mu obiecała. Resztę dostać miał od jej matki, gdy list bezpiecznie dotrze na miejsce. Młody człowiek z uniesieniem schował talara do kieszeni. Udało mu się, za takie łatwe przysługi rzadko płacono talarami.
Ukłonił się, zaszurał nogami, Johanna przez moment zauważyła, że i on również jest mężczyzną.
- Powinieneś wyruszyć jeszcze tej nocy, jak najszybciej. I pilnuj się, żeby nikt zanadto nie zwrócił na ciebie uwagi. Nie mów o liście, nikt nie może się dowiedzieć, że jesteś posłańcem gospodarzy z Karlsgard, i nikomu nie oddawaj tego listu.
- Oczywiście, pani, będę go strzegł, choćbym musiał przypłacić to życiem. Wiem, że wasz mąż nie ma łaski dla tego, kto nie wywiąże się z honorem ze swego obowiązku.
Odpowiedział z powagą, wielkie niebieskie oczy nie zaliczały się być może do tych, które wiele już widziały na świecie, sprawiał jednak wrażenie godnego zaufania chłopca i miał silne, nawykłe do wiosłowania ręce.
- Dobrze. Jedź więc natychmiast i nie czekaj na odpowiedź.
Młody człowiek wyszedł w ukłonach. List starannie schował za pazuchą.
Serce Johanny waliło, wciąż czuła niepokój, jak gdyby decyzja o napisaniu do rodziców podjęta została być może zbyt pośpiesznie. Jak gdyby ktoś zerkał jej przez ramię i groził palcem.
Związała się z nim na całe życie i wieczność.
To, co Bóg złączył...
Poszła na górę i zamknęła drzwi na skobel.
Skuliła się, nie mogła pozbyć się dręczącego ją uczucia niepokoju, będącego niczym chłodny powiew w świadomości, że nie może już dłużej żyć z Erlendem.
Przecież inni także biją, myślała. I dodawała nawet: Gdybym była choć odrobinę inna, on tak strasznie by się nie gniewał.
Być może i on nie dotrzymywał małżeńskiej przysięgi, lecz czy ktoś w ogóle jest w stanie jej dotrzymać? Myślą i uczynkiem?
Johanna usiłowała się w ten sposób pocieszać. Niestety, z niewielkim skutkiem.
W głębi jej serca jednak tkwiła niebezpieczna prawda.
Gdyby Ravi nie pokazał jej innego świata...
Gdyby Ravi tam nie stał w całym swym zwątpieniu i bezradności, a mimo to jako jedyna opoka, ku której mogła skierować kroki w ciemności...
Johanna złożyła ręce.
Lecz modlitwy w jej głowie nie potrafiły nabrać ostatecznego kształtu.
Przez cały czas miała przed oczami twarz przesłaniającą wszystkie myśli.
Jego twarz.
W Dosen mężczyźni stali w kręgu objęci, jednocząc się w tej samej niewyartykulowanej pieśni. Przytupywali ciężkimi butami, mamrocząc coś i chwiejąc się pod wpływem mocnej wódki, zasłuchani w przechwałki.
Było już bardzo późno, nieliczne kobiety, które zajrzały tu wcześniej tego dnia, dawno już opuściły wyszynk, mocno obwiązawszy głowy chustkami i zacisnąwszy usta.
Dwaj mężczyźni poderwali się do bójki. Jeden wpadł głową w piec i uderzył się w nos, aż krew mu trysnęła. Inny zasnął gdzieś w kącie, a jeszcze inny cichcem wyszedł za kobiecym czepkiem.
Ale Erlend Storlendet siedział na ławie tak samo jak wcześniej i krzykiem żądał piwa.
Miał szylingi w kieszeni kamizelki i w kurtce. A wokół siebie całe stado błyszczących psich oczu. Wychwalali go, wychwalali gospodarstwo, w które się wżenił, władzę, spoczywającą teraz w jego rękach. Nawet syn lensmana usiłował wkraść się w jego łaski.
- Kolejka dla wszystkich, karczmarzu! Mówiłem wszak, nalewaj!
Nieco powolny mężczyzna podreptał przez izbę z wypisaną na twarzy żądzą zdobycia Erlendowych szylingów. Ale rozejrzał się dokoła z lękiem. Twarde buty walące w podłogę i nieprzyzwoite piosenki łatwo mogły sprawić, że jeden albo kilku zapłonie, a on już nie chciał być świadkiem kolejnej bijatyki. Połamane meble, potłuczone, pogniecione kubki i drewniane misy, którymi rzucają o ścianę... Trudno mogło być o zysk pomimo tych pieniędzy Erlenda Storlendet.
- Spokojnie, mój panie, starczy dla wszystkich... boję się tylko, żeby ktoś tu nie zapukał do drzwi, bo jak pastor się o tym dowie...
- Do diabła z pastorem! Ten głuchy słabeusz nie śmie nawet wyściubić nosa z domu w środku nocy! No, śpiewajcie, chłopcy, pokażcie, że możecie jeszcze wypić po kielichu!
Grzmiące głosy zagłuszyły pobrzękiwanie naczyń, śmiech i syk tłuszczu w rynce nad ogniem.
Młody chłopak przez chwilę stał w progu, kołysząc się na boki. Ktoś, kto przybywał z chłodnej jesiennej nocy, miał wrażenie, jakby wchodził wprost do piekła.
I tak też mogło to wyglądać. Czerwone, błyszczące od potu twarze, szalony taniec wokół płomieni na palenisku. Wrzaski, krzyki i szaleńczy śmiech.
U szczytu stołu królował Erlend Storlendet. Wzrok chłopca powędrował dalej, nie szukał wcale swego zleceniodawcy. List spoczywał w bezpiecznym miejscu pod kurtką, a łódź czekała gotowa przy kamiennym pomoście. Musiał jednak najpierw przekazać wiadomość Gunvor, spodziewała się go tu jutro wieczorem... Nie mógł ryzykować, iż pomyśli sobie, że ją zawiódł, że jest mu obojętna lub że ma ważniejsze od niej rzeczy na głowie... No cóż, na pewno go zrozumie, jeśli wspomni o ważnym liście, który mu powierzono, i na pewno będzie się uśmiechać, gdy usłyszy o łatwo zarobionych talarach. Biedna Gunvor, pewnie w całym życiu nie widziała talara.
Nie znalazł jej, tu w izbie nie było ani jednej spódniczki. Zwykle jednak czekała, aż karczma się opróżni, no a przecież i dziś wieczorem musi posprzątać, wyszorować podłogę, wymyć puste beczki.
W każdy piątkowy wieczór czołgała się na kolanach po kuchni karczmarza, wykonując wszystkie brudne roboty. Jego najmilsza Gunvor. Pewnego dnia dzięki niemu wyprostuje plecy i będzie siedzieć w zbytku, we własnej izbie.
A talary, które teraz dostanie, to niezły środek do osiągnięcia tego celu. Może dzięki tej wyprawie zdobędzie krowę, jeśli zachowa się właściwie i pani Amelia dotrzyma obietnic złożonych przez córkę.
Przemknął się obok rozhuśtanych ciał, nikt nie zauważył, jak przekrada się do kuchni. W drzwiach spotkał karczmarza, nieszczęśnik wyglądał na całkiem wycieńczonego.
- Chciałem się dowiedzieć, czy Gunvor...
- Do diaska, tu żadna baba nie przestąpi dziś wieczorem progu. Nie widzisz, że Erlend Storlendet otworzył trzos? A ten cholerny żołnierz pierwszy spadł pod stół.
Chłopak mrugał gwałtownie, bo od kwaśnego dymu piekły oczy. Gorąco buchające od wszystkich mężczyzn było duszące.
Ten i ów zrzucił koszulę, postanowiono urządzić zawody w zapasach. Owłosione torsy i grube, brudne ramiona torowały sobie drogę w gęstym powietrzu.
Jakieś krzesło się przewróciło, odłamana noga potoczyła się po podłodze.
Karczmarz sprawiał wrażenie, jakby całkiem już się poddał. Cierpliwie zszedł do piwnicy po skwaśniałe zepsute piwo, które dawno już zamierzał wylać świniom. Teraz goście na pewno nie poczują goryczy ani smaku pleśni. Nieczęsto przyjmował tu taką gromadę.
- Muszę z nią porozmawiać, muszę jechać.
- Młodemu panu chyba aż tak się nie spieszy - rozległ się za jego plecami niewyraźny głos. Na ramieniu poczuł ciężką pięść.
Popatrzył w wilgotne oczy Erlenda Storlendet. Mężczyzna uśmiechał się, srebrna brosza na piersi kołysała się, była zepsuta, prawdopodobnie zerwał przypiętą nią jedwabną chustkę, jakby to była szmata, którą chciał obetrzeć pot z czoła.
- Chodź ze mną, młody przyjacielu. Dziś wieczór wszyscy jesteśmy jedną rodziną. Dziś wieczór trzeba pić na chwałę...
Erlend na wpół pociągnął chłopaka za sobą. Młodzieniec nie miał nawet sposobności, by odmówić, zresztą mógł przecież wypić kolejkę, skoro zapraszał go sam gospodarz z Karlsgard, mimo że opóźniał w ten sposób przekazanie swych własnych wieści.
- Pij, szczeniaku, i zaśpiewaj piosenkę na moją cześć. Bo to moje szylingi płyną dziś wieczorem w te wszystkie gardła.
On też nie wylewał za kołnierz.
Młody chłopak opróżnił kubek i patrzył, jak znów się zapełnia, podczas gdy pan wypytywał go o nowiny z komorniczej chałupy wysoko na Sorlia.
Erlend obudził się wtulony w miękką poduszkę. W skroniach pulsowało mu, jak gdyby w głowie tysiąc diabłów tańczyło swój taniec zwycięstwa. Całe ciało drżało po walce z wódką. Pięści go bolały, czyżby się bił?
Leżał na podłodze w karczmie, panujący tu chłód sprawił, że wstrząsnął nim kolejny dreszcz. Ostrożnie podniósł głowę.
Spostrzegł, że głowę ułożył na brzuchu innego mężczyzny.
Do diabła, ależ się spili!
Wzdrygnąwszy się, przerzucił ciało na czworaka.
Wody! Piwa!
Czerwone oczy zmrużone wpatrywały się w półmrok, dostrzegał w nim rozłożone, postękujące ciała.
Spali. Z wolna docierały do niego zapachy i dźwięki.
Podczołgal się do wiadra przy drzwiach, cuchnęło kwaśnym piwem. Zapach wywołał wymioty.
Otarł usta rękawem kurtki. Nie ryzykował wstawania, bał się kolejnej fali mdłości i dreszczy. Wiedział, że musi się czegoś napić.
Dzban z wódką stojący na stole był pusty. Wylizał tylko kilka kropli z dziobka, ale nie poczuł się od tego szczególnie lepiej.
Ale tam, tuż przy chłopaku, który służył mu za poduszkę, pełny kubek! Młody człowiek jakimś cudem zasnął z pełnym naczyniem w garści i leżał jak martwy, nie ruszając się na tyle, by rozlać zawartość.
Erlend opróżnił kubek, skrzywił się i zadrżał, czując smak napoju. Wódka była mocna.
Kiedy chrząknął i z powrotem wcisnął kubek w rękę uśpionego chłopaka, spostrzegł naolejone płótno z monogramem swojej żony. Ledwie wystawało spod kurtki chłopca.
Nawet w najgorszych koszmarach nie wyobrażała sobie takiej katastrofy. Erlend stał przed nią i nie dało się go już nazwać człowiekiem.
A wstrząs na widok własnej płóciennej torebki w jego twardych pięściach wprost trudno było przeżyć.
Z początku nie słyszała jego słów, były tylko cichym odgłosem grzmotu. Ciosy jednak spadały jak błyskawice i wreszcie oprzytomniała w kącie, z wargą rozciętą po raz trzeci.
Przestał bić dopiero wtedy, gdy czołgała się po podłodze jak pies, wiedząc, że nie ma już na świecie człowieka, który mógłby jej teraz pomóc. Poczuła piekący ból w korzonkach włosów, dotkliwy do szaleństwa. Została podniesiona za ciemną grzywę i brutalnie ciśnięta na łóżko.
- A więc chcesz żądać rozwodu? Ładna mi żona, muszę powiedzieć, zaledwie po kilku miesiącach małżeństwa wypłakuje się u matki i żebrze o to, żeby pozwolono jej wrócić do dziecinnych zabaw!
Znów ją trzepnął, teraz bardziej przypadkowo. Jego ruchy przestały już być takie celne, a twarzy nie miał zdrętwiałej z wściekłości, tylko wykrzywioną w drwiącym uśmiechu.
- Dobrze przynajmniej, że twój posłaniec docenił kielicha za moje pieniądze. Dobrze też, że tak goni za dziewuchami i najpierw musiał zajrzeć do Dosen, zanim wyruszył załatwić twoją obrzydliwą sprawę.
Johanna poczuła, jak opór wzbiera jej w piersi, jego słony smak mieszał się ze słodkością krwi.
- Nie możesz zrobić nic innego, jak tylko mnie zabić, Erlendzie. To małżeństwo się skończyło.
Rezygnacja brzmiąca w jej głosie wprawiła go w pewne zmieszanie. Spojrzał na nią podejrzliwie.
Johanna podniosła głowę, odgarnęła włosy. Dwie spore kępy spadły jej z palców i legły na białej pościeli jak brunatnoczarna pajęczyna.
Popatrzyła mu prosto w twarz i wyszeptała:
- Nie mogę żyć z tobą, Erlendzie. Najlepiej zrobisz, pojmując, że to tylko prowadzi nas oboje na zatracenie. Czynimy siebie nawzajem... złymi ludźmi.
Tak daleko mogła się posunąć, każde słowo było prawdą. Dlaczego tak zależy mi na prawdzie? zastanawiała się gorączkowo.
Erlend przeklinał, słał długie wiązanki, Johanna zasłoniła uszy.
Wreszcie jednak jego słowa jasne i ostre niczym sople lodu dotarły do jej serca.
- Nie myśl sobie, że możesz tak postępować z Erlendem Storlendet, dziewczyno! Nigdy niczego się nie nauczysz? Sądziłem, że wiesz, że taki chłop jak ja nie pozwoli się wciągnąć w bagno przez babę.
Skakał wokół łóżka jak rosomak przy rannym jagnięciu.
- Zastanów się dobrze, Johanno, zanim prześlesz nową wiadomość. Albo wspomnisz choćby słowem o swoim szaleństwie. Rozwieść się! Do diabła, nikt o czymś takim nie słyszał, odkąd Simmonę - wariatkę zabrali do domu dla szaleńców.
- Dobrze wiesz, że ting zwróciłby mi wolność, Erlendzie. Mam dość świadków na to, jak źle mnie traktowałeś.
- Świadków można zdobyć, ja też mam świadków. Powiedzą, jak się puszczałaś, jak lubisz wzbudzać w mężczyznach pożądanie.
Opanował się, z sykiem wciągnął powietrze.
- Ale jestem na tyle mężczyzną, by móc zapanować nad twoją żądzą. Dostaniesz dość, żeby...
Zmęczona słyszała, jak jego głos cichnie i staje się coraz groźniejszy. Jego ton, zdyszany oddech, wiedziała, co się teraz stanie.
Erlend się nie spieszył, uśmiechał się teraz do niej wstrętnie i zaczął się rozbierać. Najpierw na podłogę spadla kurta cuchnąca kwaśnym piwem i potem.
- Tak cię proszę, Erlendzie, nie teraz... Czuła wilgoć na policzkach.
Łza potoczyła się jak na rozkaz, w dół po skaleczonej wardze i dalej po białej szyi ku wycięciu sukni.
- Nie teraz? Przedrzeźniał ją, starając się nadać swemu głosowi piskliwy, drwiący ton.
Johanna usłyszała, jak ściąga koszulę.
- Zedrzeć z ciebie kieckę, czy też sama zechcesz dla mnie zatańczyć, dziwko?
Johanna nie miała sił, żeby się poruszyć. Wiedziała, że on bez względu na wszystko weźmie od niej to, czego chce. Nie mogła jednak się na to zgadzać. Nie mogła pozwolić, by jego ręce jej dotykały, nie mogła znieść myśli o tym, że Erlend wedrze się tam, gdzie tak niedawno znalazł schronienie Ravi.
W głowie jej wirowało. Słyszała, że Erlend odpina pas z ciężką pochwą. Rzemień i srebrne okucie noża stuknęły o podłogę.
Odwróciła wzrok, nie powstrzymało jej to jednak od obrzydzenia na widok jego nabrzmiałego organu. Zamknęła oczy, w uszach miała teraz tylko rżący rechot Erlenda. Jego zapach wmieszał się we wszystkie inne odory, które wniósł ze sobą do czystej sypialni. Otoczona nimi, zapragnęła jedynie poddać się i umrzeć.
Gdy jednak jego ręce rozerwały koszulę, nie wiadomo skąd pojawiła się nowa siła. Johanna otworzyła usta i zaniosła się krzykiem. Erlend puścił ją prawie zaskoczony tym, że uległość żony okazała się jedynie chwilowa.
- Chyba nigdy się nie poddasz, Johanno? Leżał teraz na niej, twardy członek wbijał się w jej brzuch niczym miecz. Kropelki śliny z ust Erlenda trafiały ją w twarz, usiłowała odwrócić głowę, wiedząc, że może zwymiotować prosto na niego.
Zrozumiał to być może, bo ją puścił. Usiadł pod ścianą, patrząc na nią z ukosa, i chwycił dłońmi rozedrgany organ.
- Nie wiesz może, kochana żono, że zabiłem kiedyś człowieka? I że to wcale nie było takie trudne? Myślisz może, że jestem zbyt wielkim tchórzem, by zrobić to jeszcze raz? Wydaje ci się, że możesz drażnić mnie tyle, ile chcesz, bo jesteś kobietą i poważaną córką swego ojca?
Splunął w dłoń i... Johanna ledwie mogła uwierzyć, że naprawdę widzi tę scenę, która rozgrywała się na jej oczach.
- Zabiję go! Jego i twoją matkę, jeśli to się okaże konieczne! Tyle rzeczy może się zdarzyć, Meisterplassen leży wszak na uboczu. A ilu włóczęgów i morderców wałęsa się po fiordach! Kto wie, co się może stać?
Johanna z uporem wpatrywała się w jego oczy.
Zrozumiała nagle, że Erlend być może rzeczywiście oszalał na tyle, by dopuścić się takiego czynu.
Nie, nie, nie pozwól się teraz przyprzeć do muru. Wiesz, że to tchórz, że jest różnica pomiędzy zbiciem żony a zabiciem człowieka. Ten łajdak kłamie, znów chce cię wystraszyć, poniżyć cię, chce, żebyś czołgała się przed nim i błagała o łaskę.
Odparła:
- Zawrę z tobą pokój, Erlendzie, jeśli pozostała ci bodaj odrobina rozumu w głowie. Nie musisz się bać, że stracisz gospodarstwo, mój posag, te talary, które w połowie należą do mnie. Możesz mnie nazwać dziwką i sam prosić o rozwiązanie małżeństwa. Stanę na tingu ze spuszczoną głową i nie będę zaprzeczać niczemu, o co mnie oskarżysz. Ale zostaw mnie, odejdź ode mnie!
Erlend zmarszczył brwi. Napięcie w ciele osiągało szczyt. Johanna dobrze to widziała. Teraz jego ręka znieruchomiała. Popatrzył na nią prowokująco.
- Nie jesteś głupia, Johanno. Doprawdy, umiesz negocjować. Może rzeczywiście niezły układ mi proponujesz? Kimże jest ten dziwkarz, co ma lepszą włócznię od mojej?
- Proponuję ci połowę wszystkiego, co należy do mnie, i daję ci wolność, żebyś znalazł sobie lepszą żonę...
Błyskawicznie rzucił się przez łóżko, oboje spadli na podłogę. Dłoń, która zatkała jej usta, by powstrzymać krzyk, którego się obawiał, cuchnęła obrzydliwie. Miała zapach starego capa.
- Nie wysilaj się na takie brudne gadanie, Johanno. Dlaczego miałbym się zadowolić połową?
Usiłowała mu się wyrwać.
- Bierz wszystko, wszystko! Erlend roześmiał się głośno, ochryple.
- To właśnie chciałem usłyszeć. I zacznę... od tego!
Wcisnął pięść między jej uda, Johanna jęknęła przerażona, lecz znów poczuła, że całe jej ciało każdą cząstką stawia opór.
- Nie! Tylko nie to! Nie wolno ci!
Cisnął nią o podłogę, leżała z nosem wciśniętym w jego kurtkę, którą wcześniej zrzucił. Kurtka cuchnęła tak, że Johanna nie mogła już dłużej nad sobą panować.
Skurcze chwyciły również i jego, dyszał ciężko z żądzy za jej plecami. Johanna leżała na brzuchu, czując, jak smród bijący od kurtki miesza się z odorem jej własnych wymiocin.
- Przeklęta... obetrzyj się, suko! Rozdarł jej koszulę, urwał kawałek i rzucił jej na głowę.
Johanna słyszała, jak ciężko dyszy, obróciła się, nie chciała kusić go, by się na nią rzucił jak zwierzę. Leżała teraz na plecach i miała świadomość, że on jest od niej silniejszy.
Ach, Ravi...
Był już na niej, zadarł suknię.
W tej samej sekundzie poczuła pod pięścią twardą kulę - pod kurtką na podłodze - pod swoją ręką.
Nóż.
Jego nóż.
Gnała jak ścigana przez zarośla, gałęzie uderzały ją po twarzy, smagały niczym bat, jakby chciały ją ukarać. Słone łzy piekły tam, gdzie cienkie smużki krwi znaczyły ślady na gładkiej twarzy.
Johanna nie zwracała uwagi na to, że suknia jej się rozdarła, a włosy rozwiały w gęstą grzywę. Że w całym tym wzburzeniu zapomniała zakryć czymś głowę.
Było wczesne popołudnie, powoli zaczynało się ściemniać. Nad górami zawisło kilka chmur, czekały na noc, by zrzucić deszcz na wioski położone w głębi fiordu.
Nie miała pojęcia, w jaki sposób zdołała się stamtąd wyrwać, nie pamiętała, jak biegała po pokoju, usiłując zebrać przypadkowe przedmioty, które związała w narzutę, narzutę należącą do jej matki.
Nie zabrała ksiąg, tylko tę małą, w której sama zaczęła coś notować. Wzięła natomiast zawartość niedużej skrzyneczki stojącej na szafie, zebrała najważniejsze maści i mieszanki na napary z ziół, wcisnęła też do węzełka jakieś buty i kilka cieplejszych ubrań.
Służąca, którą spotkała na ganku, patrzyła na nią przerażona.
Johanna wygrzebała skądś ostatnie resztki opanowania i oświadczyła spokojnie:
- Muszę jechać na Meisterplassen. Natychmiast. Pan już wyruszył. Nie będzie nas... przez kilka tygodni. Dopilnuj, żeby nikt nie wchodził do naszego pokoju. Leży tam na wierzchu mnóstwo papierów. Nie mam teraz czasu sprzątać.
Dziewczyna jąkała się wystraszona.
- Ale... ale, co się dzieje? Czy ktoś umarł? Johannie serce biło tak mocno, że omal nie wyskoczyło jej z piersi.
- Tak! Nie! Ach, rób, co ci każę! Wybiegła z domu, domyślała się, że dziewczyna przeczuwa, iż stało się coś złego. W takim stanie nigdy jeszcze nie widziała swojej pani.
Johanna czuła, że powoli traci siły. Za plecami już czaił się cień krzyku. Czekała tylko, aż ktoś wreszcie otworzy drzwi i zobaczy leżącego tam Erlenda.
Morderczyni.
Na wieki morderczyni.
Na nic więcej nie mogła już mieć nadziei.
Teraz pozostawała jej tylko ucieczka.
Ciężki tobołek hamował jej kroki. Był tak duży, że niemal ciągnął się po ziemi, gdy chyliła się, dźwigając podskakujący ciężar na plecach i biodrach. Gliniane słoiczki i małe flaszki ze skoncentrowanymi nalewkami uderzały ją przy każdym kroku.
Czuła, że tama płaczu puszcza. Łzy niemal ją oślepiły, lecz stopy same z siebie potrafiły odnaleźć drogę do szałasu Raviego.
Zastała go gotowego do drogi.
Stał już na zewnątrz i zamykał drzwi. Posprzątał nawet w środku i wykopał dół na popiół w wilgotnym miejscu przy strumieniu.
Johanna rzuciła się ku niemu, upuściła tobołek na ziemię, przylgnęła do niego w ostatecznej desperacji.
- Zabiłam go! Ach, Ravi, zabiłam!
Mężczyzna o głębokim spojrzeniu był niczym nagrzana słońcem skała, w którą można się wtulić. Poczuła jego głęboki spokojny oddech, przy każdym nabraniu powietrza jego pierś mocniej przyciskała się do niej.
- Teraz już koniec ze mną... Znajdą mnie! Poślą na szubienicę!
- Ależ nie, nie zawiśniesz na żadnej szubienicy - odparł spokojnie.
Johanna nie pozwoliła się pocieszać, przygryzła palce do krwi, w ustach czuła smak żółci.
Ravi złapał ją za ramiona, potrząsnął delikatnie.
- Hanno... być może istnieje dla ciebie jakaś sprawiedliwość. Wróć tam!
Johanna załkała, z niedowierzaniem obserwowała jego spokój, szukała sensu słów, które wypowiedział. Musiała spytać.
- Ravi, jesteś gotowy do podróży... Popatrzył na coś ponad jej głową. Przytulił mocniej.
Johanna usłyszała jego szept:
- Wyruszam dzisiaj, nie wiedziałaś? Te słowa wydawały się takie dalekie, jak ze snu. Nie chciała ich zrozumieć. Sił starczało jej tylko na to, by postać tu jeszcze przez moment, napawając się owym niezwykłym żarem bijącym od jego ciała.
- Mówiłeś, że będziesz mi towarzyszyć? Pamiętasz?
Wolno kiwnął głową, poczuła na włosach jego policzek. Palcem pogładził ją po twarzy, nie zabolało, nawet gdy dotknął skaleczonej wargi i kości policzkowej pulsującej tępym bólem.
- Towarzyszyć ci... jak cień... Jego głos wydał się taki daleki. Johanna odchyliła głowę, chciała pochwycić jego spojrzenie.
- Ravi, nie zamierzałeś chyba odejść stąd beze mnie? Wiedziałeś, co się dzisiaj stało na Karlsgard, prawda?
Nie chciał odpowiedzieć. Oczy miał zamglone, mrugał z całych sił, jak gdyby widział coś, czego nie chciał oglądać.
Albo jakby nagle stracił wzrok.