30
skliwość o naszą całość i wygodę; ważnym jednak motywem jego wystąpienia była wschodnia maksyma: „lepiej stać niźli chodzić, lepiej siedzieć niźli stać, lepiej leżeć niźli siedzieć11, której Tatar, będący zresztą dzielnym góralem, hołduje całą siłą przekonania, usposobienia i przyzwyczajenia.
Profesor zna dobrze tę słabą jego stronę; pomimo to zastanowił się. Rzeczywiście mieliśmy schodzić doliną z kilku tarasów złożoną, których stoków nikt nie znał. Żleb zaś, którym się dolina zaczynała, wcale nie zapowiadał wygodnej drogi.
Widząc początek wahania się, strzeliłem argumentem bardzo grubego kalibru.
— Zresztą — rzekłem — z Baranich Rogów nie będzie żadnego nowego widoku! Wszakże one nie panują nad otoczeniem. Nie zobaczy pan z nich bezwątpienia tyle, co dawniej z Lodowego, a dziś z Kołowego.
— Prawda, już o tem myślałem. Tak, tak, macie słuszność: widok nie opłaci straty czasu, a sam honor postawienia stóp na niedostępnym szczycie nie jest żadną dla mnie ponętą.
Roj powiedział krótko: „Prawdę mówią11.
Zwyciężyliśmy. Posunęliśmy się ku dołowi.
Ale droga przez ten „zamek11 okazała się niesłychanie trudną i niebezpieczną.
Było w pół do drugiej, pogoda wciąż prześliczna. Spostrzegłem, że wyprzedzający mnie o sto może kroków pp. Chałubińscy usiedli na małym garbie skały, porosłym trawą. Ucieszył mnie ten odpoczynek, gdyż ciepło dość nas znużyło. Jednakże był przeciwko zwyczajowi zawczesny; szliśmy dopiero godzinę. Widać dużo mamy czasu, pomyślałem, kiedy już tak prędko odpoczywamy. Zbliżywszy się do towarzyszy, usiadłem na gęstej wysokiej trawie w jakiejś małej kotlinie i zacząłem się raczyć winem i chlebem. Jadłem pospiesznie, sądząc, że ten niezwykły odpoczynek nie potrwa długo. Tymczasem był jeszcze czas na skręcenie papierosa i na wypalenie go... a nawet potem jeszcze siedzieliśmy. Zdziwiło mnie to niezmiernie, więc rzekłem do dowódcy naszej wyprawy: „Możeby już był czas?...“ — „Naturalnie — odrzekł profesor, — tylko zachodzi maleńka przeszkoda, że nie wiemy jak się stąd wydostać. Górale poszli szukać drogi." — Posunąłem się przed siebie o kilkanaście kroków i zobaczyłem, że taras, na którym siedzimy, łączy się z doliną prawie prostopadłą ścianą. Wspaniały zamek!
Gdybym po raz pierwszy znalazł się w takiej pułapce, to bezwątpienia doznałbym nieprzyjemnego wrażenia. Ale ponieważ już kilka razy wybrnąłem szczęśliwie z podobnych trudności, więc zaufałem swym siłom i zręczności, oraz sprytowi przewodników, będąc pewny, że gdzieś przejście wywietrzą. Zachowałem się tedy dość obojętnie.
Niezadługo wraca Wojtek Roj, wysłany na zbadanie prawej strony zamku, i mówi, że „puszcza" a Szczepan Roj pokazuje z lewej znaki ujemnego rezultatu poszukiwań. Udajemy się za Wojtkiem.
Już na wstępie poczułem przedsmak dalszego stanu rzeczy. Wchodzimy w trawiastą rynnę obok urwiska, tak spadzistą, że musiałem chwycić się trawy rękoma, zawisnąć na niej i szukać nogami oparcia. Ale nogi nic nie napotykają wystającego: bujają w powietrzu. Wykręcam je na bok — niema oparcia, Więc wciągam do góry i wbijam obcasy w trawę: jakoś dobrze siedzą; można puścić się jedną ręką i chwycić się niżej za nowy kosmyk ziół. W ten sposób obsuwam się niżej i już wtedy sięgam nogami trawy. I znowu trzeba się posuwać tak samo!... Poczułem cały ogrom niebezpieczeństwa. — „Dobrze Wojtek prowadzi" — rzekłem cierpko.
Nagle stok trawiasty urywa się i z prawej strony