Napoiwszy się sielankowym powiewem, płynącym od pól i siedlisk ludzkich, zacząłem się oglądać po bliższem otoczeniu. Spojrzałem ku północo-zachodowi na staw Kołowy, przewlokłem oko po ostrej pile Baranich Rogów, nęcących swą niedostępnością, i przeniosłem je wreszcie na szczyt Łomnicy, o którym najwięcej słyszałem i który już w dzieciństwie był przedmiotem moich marzeń, mych ambicji. Spostrzegłem, że trudności, o których mi mówiono, nie są zmyślone. Widziałem jak najwyraźniej, że boki szczytu były bardzo strome, prawie pionowe. Jednakże rzekłem sobie: „Tam będę “
— Ludzie! — zawołał ktoś koło mnie.
— Gdzie ludzie?
— Na Łomnicy.
Okiem nic dojrzeć nie mogłem żywego. Widzałem tylko t. zw. patrję, piramidę z desek, wystawioną na szczycie przez inżynierów, dokonywujących pomiarów. Lecz za pomocą lornetki dojrzałem coś poruszającego się po szczycie i idącego ku patrji. To coś wydawało mi się tak wielkiem, jak mały palec u małej rączki damskiej. Dalej pod patrją jeszcze dwa czy trzy podobne atomy zaczerniały.
Ludzie ci spotrzegli nas wcześniej i dali znak wystrzałem, któryśmy zaledwie usłyszeli. Odpowiedziliśmy im również z pistoletu. Wkrótce znikli. Na Łomnicy znowu zapanowała pustka, a w sercach naszych zaległ smutek, tęsknota po ludziach, których nie znaliśmy, nawet nie widzieli... Łomnicę ogarnęła pustka. Wydała mi się znowu majestatycznie dumną, groźną, choć na chwilę straciła w moich oczach ten charakter, gdy owe ludzkie robaki stąpały po jej głowie. Wydawała mi się wtedy utworem spółczesnym, a teraz znowu przygniatała wyobraźnię moją jako pomnik zaklętych w skały czasów ubiegłych.
Po półgodzinnym pobycie na Kołowym zaczęliśmy schodzić na przełęcz.
Ponieważ pogoda była, zgodnie z przepowiednią, zupełnie „legalną11 i słońce tak silnie grzało, iż niepodobna było wytrzymać pod gołem niebem, umieściliśmy się w kotlinowatem wgłębieniu skały, na bardzo spadzistym stoku. Trawa i mech nęciły do drzemki, ale spadające z góry kamienie i stromość naszego legowiska odradzały powierzyć się Morfeuszowi. Wypaliwszy kilka papierosów, zabieraliśmy się do odejścia.
— Pójdę jeszcze na Baranie Rogi z Tatarem i Rojem, a panowie tu poczekacie — rzekł profesor.
Struchlałem naprawdę. Było to przedsięwzięcie więcej niż szalone, gdyż z tej strony skała była zupełnie gładką, urwistą i zwieszoną nad straszną przepaścią, nie mówiąc już o tern, że sam przystęp do niej był trudny.
— Pan profesor żartuje chyba — rzekłem. — Którędy?
— Już tam z Kołowego wypatrzyłem jakieś skrawki. Prawda, Wojtku, że można!
Roj kiwnął głową potakująco; zawsze taką odpowiedź daje na twierdzące zdanie profesora, ale zdaje mi się, iż sądził, że nie można. Mogę trochę i swojemu znawstwu zaufać, a widziałem, że wejście jest albo wcale niemożliwem, albo też wielce niebezpiecznem w najbardziej alpinistowskiem znaczeniu tego wyrazu.
Wiedząc, że niebezpieczeństwo nie będzie argumentem przeciwko zamiarowi profesora, chciałem wynaleźć inną przeszkodę. Dopomógł mi Tatar, który przedstawił, że to zboczenie zajmie kilka godzin i z tego powodu ciemność może nas zaskoczyć nad przepaściami, w okolicy nikomu nie znanej. Nie będzie więc można ani rozbić namiotu, ani ugotować herbaty; bo może do wyższej granicy kosodrzewiny nie zdołamy dotrzeć.
Bezwątpienia podyktowała te słowa Tatarowi tro-