Stewart, t. j. pierwszy służący, otworzył nam zaraz jedną z największych kabin, zapewniając, że mało osób jedzie. Z ciekawością kobiecą zaglądałam i do innych zajętych już kabin, chcąc dowiedzieć się, jakie towarzystwo mieć będziemy. Z nagromadzonych pudelek i koszyków osądziłam, że będą i panie; przed jedną zaś kabiną położono szal kraciasty, w kształcie torby podróżnej złożony, kapelusz białym welonem opasany i buty jasne o szerokich podeszwach.
Przedmioty te zdała już mówiły: I ani trawling i należały z pewnością do Anglika.
Nazajutrz o 12 ej w południe byliśmy już na pokładzie „Thetis,“ gotowi do podróży. Małe grono towarzyszów i towarzyszek, otoczone gromadą krewnych, przyjaciół, ciotek, kuzynów i kuzynek całowało się i ściskało tak czule, jak gdyby [żegnało się na wieki. Wbrew jednak naszemu przysłowiu, babskie uściski nie sprowadziły deszczu, bo dzień był śliczny, a niebo jasne zapowiadało długą pogodę. Zadźwięczał dzwonek, gwizdnęła para, kocieł syczał i warczał, ziejąc kłębami czarnego dymu, zerwano mostek, zajęczały sznury i łańcuchy i... okrzyk pożegnania rozległ się na brzegu. Powoli, majestatycznie posuwała się nasza „Thetis" wzdłuż zatoki, kołysząc się lekko, jakby prawdziwa nimfa na mię-kich falach. Miasto, amfiteatralnie na składach się wznoszące, nikło, malało, w końcu, jak chmury rąbek rozwiało się kędyś po przestrzeni.
Pierwszych dni jednak podróży nie wyjechaliśmy na szerokie morze, trzymając się ciągle wschodniego brzegu. Mijaliśmy skaliste wybrzeża Istryi i zdała dojrzeć mogliśmy miasta: Capo d’Istria, Ro-vigno, Pola; później płynęliśmy wzdłuż brzegów Dal-macyi około wyspy Lissa, pamiętnej zwycięztwem austryackiego admirała Tegetthofa nad flotą włoską w 1866 r.
Doktór okrętowy, który sam czynny brał udział w tej bitwie, zaczął nam o niej długo i szeroko rozpowiadać, gdy dzwonek obiadowy (o 7-ej wieczorem) powołał nas wszystkich do wspólnej sali jadalnej.
Mogłam teraz przypatrzeć się naszemu towarzystwu. Składało się ono z kilku tylko osób; na pierwszem miejscu przy stole siedział kapitan, czyli, jak go nazywają grzecznie, komendant, wiekowy człowiek, widocznie zmęczony już życiem żeglarza. Obok niego siedziało młode małżeństwo, przed dwoma dniami dopiero poślubione: Ona ogromnie otyła, choć młodziutka tryestyanka, on malutki, szczuplutki Włoch, wyglądał przy niej jak studencik, usługując jej ciągle, znosząc poduszki i stołeczki pod nogi, chustki i szaliki, przypominał mi aportujące pieski. Naprzeciw mnie siedziała jakaś włoska signorina, obdarzona pękatym noskiem- i bardzo cienkim monotonnym głosem. Wdzięczyła się do starego doktora, opowiadając ciągle o swych rozlicznych znajomościach, ■o swych kuzynach i wujaszkach, których miała po-dostatkiem we wszystkich stronach świata. U drugiego końca stołu siedział drugi kapitan, t. zw. se-condo, Włoch barczysty, o czarnem ognistem oku, rubaszny, jak prawdziwy loup de mer. Obok siedział wypieszczony wiedeńczyk, turysta, a ja miałam szczęście mieć za sąsiada owego Anglika, którego obecność przeczułam po jasnych butach i kr&ciastym szalu.
Obiad zeszedł bardzo milcząco, przypatrywaliśmy się jedni drugim; signorina tylko ust nie zamknęła, wygłaszając coraz nowe imiona swych kuzynów.
Po obiedzie zebraliśmy się na pokładzie saloniku (fumoir), ale rozmowa nie szła. Signorina wyję-