180 Emil Zegadłowicz.
...cicho... ciap... jabko spadło pomiędzy habazie
— aże ich ciarki przeszły w tym samotnym razie —
wreszcie świta —
już się niebo kwiatuli różowo i złoto tysiącami wstęg żniwnych umajone złoto nakrapiane zielenią dożynkami wonne nad bezkresną bezdenią jak Bóg tak ogromne —
— przywarli sadownicy nakształt tych jabłoni
przyklękłych, podmulonych--a skowronek dzwoni —
wieś wyspana w mgły spadłej modrocie hań śpiewa —
— modlą się sadownicy owoce i drzewa
i ta rzeczna opowieść w dziewannę skwiecona i ta bławatna cisza rankiem zsłoneczniona za wiklami za rzeką w iłowcowym borze — kiedy ranne — kiedy ranne — wstają zorze
słońce!
— jabłka słoneczne jabłka z raju się wywodzą
— jabłka rumiane jabłka rajskie sny przywodzą pod okno wpółotwarte to okno samotne bezcelowe niczyje okno bezrobotne —
okno patrzące w północ w zmierzch krwawy w świt blady
poskróś popod i ponad te beskidzkie sady —
to okno wartownicze niczyje i moje
czyste wonne i śpiewne jak wiośniane zdroje
jak wiośniane kwitnienie nad drogą daleką
zapłodnione pszczołami pachnące pasieką —
— grusze wpodłuż się wężą jak wspomniany zapach — w snach schodzą się do izby na kogucich łapach —
nie mój sad i nie moje rumiane owoce — lecz moje świty wszelkie i moje północe —
— u mnie oset w kamieńcu dwa mendle pokrzywy jeden jest gaj jabłeczny lecz stary i krzywy
nie rodzi i nie rośnie ino się stuleci